Eugeniusz Paukszta Buntownicy I – Beczka Danaid ROZDZIAŁ PIERWSZY l Nad świtaniem, gdy ptaki poczynały już śpiewać, Kryszpin potrząsnął ramieniem druha. – Bywaj, Ludwik, nam już pora. Spod grubego przykrycia spiesznie wieczorem naciętych łapek świerkowych wyjrzała twarz zarośnięta, wychudła, tylko oczy w niej łyskały żywością. – Pewnie, pora. – Dźwignął się, rozprostowywał ramiona. Z odrazą spojrzał na zmarnowaną, przemokłą odzież. Dreszcz nim wstrząsnął. – Ziaziulka kuka – szepnął Kryszpin, położył palce na usta, zasłuchał się, zdało się, liczy kukułcze wołanie. Kalkstein spoglądał w twarz przyjaciela. Równie brodaty, aż po uszy zarosły, zapatrzył się teraz w głąb leśną. Kukułka już dawno umilkła, a on ciągle kędyś błądził niewidzącym wejrzeniem. Wreszcie się uśmiechnął. – Blisko już. Nawet las zda się znajomy, chociem od tej strony w nim nigdy nie bywał. Tam za Orłem czy podle Moskwy jeśli drzewa upatrzysz, inne one niźli te nasze litewskie. Tu i wiatr rodak, i szaruga niestraszna. Na jutro dotrzemy do swoich. Choć rzec muszę... – urwał, sięgnął po zawiniątko, rozwinął, wyciągnął czerstwy, pleśnią pokryty kawał chleba. Nożem przeciął go na połowę, podał jedną druhowi. – Co rzec chciałeś? – Kalkstein spoglądał na niego uważnie, nawracał do słów nagle przerwanych. Kryszpin wstrząsnął się. – Nic, nic. Z niewywczasu ciemne myśli chodzą po głowie. Sen dzisiaj miałem, że na miejscu mej włości pogorzela jeno a chwast. Nikogo z bliskich... Dlategom się rychło wczas zbudził, a i ciebie na nogi podniosłem. Lęk mam przed tym ostatnim kawałem drogi... Towarzysz jego nic nie odpowiedział. Rozumiał to, że każdy z nich sam w sobie musi wszystko przetrawić; myślom, a co jeszcze przeczuciom, żadną mową nie sprostasz. Wszystko być może; od paru lat pustynią stała w tych stronach niejedna okolica, żołnierz po obu stronach mściwy był, żelaza ni ognia nikomu nie szczędził. Oni zaraz na początku w pień wpadli moskiewski, już wtedy źle było, a przecie i potem kotłowało się na tych ziemiach i kotłuje po dziś dzień, choć słuchy o pokoju się niosą. Kto wie, co Kryszpin zastanie. Od Mścisławia, Smoleńska i Witebska aż po Mińsk i Połock najbardziej gorąco było w wojenny czas, a majętność Kryszpina jakby w środku tego wszystkiego leżała. Żując chleb, pułkownik Ludwik Christian Kalkstein* od rozważań nad dolą bardziej już podeszłego wiekiem Kryszpina przeszedł do zamyśleń nad sobą. Kto wie też, co w Prusiech elektorskich się stało przez te dwa lata, które przebył w niewoli. Wieści różne dochodziły i do nich, jedne drugim przeczyły. Z ojcem, starym generałem, różnie mogło się zdarzyć, wtedy by Elżbieta sama ostała, Wallenrodtom na pastwę. [* Ludwik Krystian Kalkstein–Stoliński urodzony ok. 1630 r. w Prusach Książęcych w starej szlacheckiej rodzinie. Syn generała Albrechta von Kalkstein, właściciela dóbr Knauten pod Pruską Iławą, jednego z przywódców opozycji antyelektorskiej, narastającej zwłaszcza od zawarcia przez Polskę i Prusy w 1657 r. traktatu welawsko–bydgoskiegp. Na mocy tego porozumienia Polska praktycznie zrzekła się zwierzchnictwa nad Prusami Książęcymi na rzecz elektora brandenburskiego Fryderyka Wilhelma. Rodzina Kalksteinów, która od swoich włości Stolno w Prusach Kr. przybrała przydomek Stolińskich, zyskując szlachectwo polskie, pozostawała w orbicie wpływów polskich. Powiązania z Polską sprawiły, że Ludwik Kalkstein, przeznaczony do stanu wojskowego, rozpoczyna od służby w wojskach Rzeczypospolitej pod hetmanem wielkim litewskim Pawłem Sapiehą. W tym okresie młody Prusak nawiązuje liczne przyjaźnie z towarzyszami broni, ulegając coraz bardziej wpływom środowiska polskiego. Około roku 1656 wstępuje on do służby elektorskiej, zyskując tam rangę pułkownika i zarząd starostwa oleckiego. Zbyt silne sympatie propolskie łącznie z aktywną działalnością antyelektorską wywołują szereg konfliktów i stają się powodem odebrania Kalksteinowi starostwa oleckiego jak również pułku. Obrażony, pozbawiony stanowiska i dochodów, płk Kalkstein wyjeżdża do Polski, gdzie rozpoczyna ożywioną działalność, zmierzającą do spowodowania zbrojnego wystąpienia przeciwko elektorowi. Marzec 1664 roku i początek kampanii moskiewskiej Pawła Sapiehy zastaje Kalksteina w wojskach Rzeczypospolitej na czele pułku cudzoziemskiego autoramentu. W okolicach Staroduba pułkownik dostaje się do niewoli moskiewskiej, z której ucieka pod koniec roku 1665. Jest to moment, w którym autor “Buntowników” zapoznaje czytelnika z tą czołową postacią książki.] Ech! Lepiej nie myśleć zbyt wiele. Co ważne, że się dzięki Kryszpinowi z niewoli wyrwał, że udało się im ujść pogoni, że złego zwierza i kto wie czy nie gorszego człowieka też się szczęśliwie ustrzegli. Teraz nadchodził koniec trzytygodniowej wędrówki o głodzie i chłodzie, bez dobrej broni, bez dróg gładkich, których musieli unikać. Teraz rośnie z dniem każdym nadzieja. Bo jest swoboda. Jakby minęło gdzieś udręczenie ostatnich tygodni, za pałaszem kozackim się pomacał, znalezionym w rowie na jakimś pobojowisku, rozwartą dłonią klepnął Kryszpina przez ramię, aż ten ciężko stęknął. – Paweł, w drogę czas. Złe myśli i sny przeminą, sądzona nam lepsza dola. Pomnisz wróżby esauła? Kryszpin spojrzał pytająco. Stary esauł, z którym stykali się w czas niewoli, zgoła niewesołe rysował im perspektywy. – Jakże?... – zaczął. – Także. Bo to wróżby nigdy się nie sprawdzają. Na odwrót wychodzi – zaśmiał się Kalkstein. Ruszyli. Deszcz zmalał, potem ustał zupełnie, tylko zwaliste chmury przewalały się nisko nad nie kończącymi się obszarami lasów. Wiatr przycichł, napita wodą cisza stanęła nad opustoszałą krainą. Poranna złuda rześkości szybko zgasła. Rozlatujące się obuwie, powiązane strzępami materii, grzęzło w rozmiękłym gruncie, ciążyło od dawna nie przesuszone ubranie. Sił brakło coraz bardziej, oddech wędrowców stawał się przyśpieszony. Przystawali dla wypoczynku, spojrzeniami starali się dodawać sobie otuchy. I znowu szli. Noc zastała ich u skraju puszczy, w mroku majaczyła przestrzeń łąk, łagodnym spadem chylących się ku Dnieprowi. Od niewidocznej rzeki szedł jednostajny poszum. – To już i Szkłów blisko. Bokiem go miniemy, trochę niżej jest wiadoma mi przeprawa. Na południe będziemy wśród swoich – rozcierając zgrabiałe dłonie nad ledwo tlącym się ogniem, szeptał zgorączkowany Kryszpin. Spojrzenie jego trzymało się uparcie niewyraźnej w czerni sylwetki towarzysza, piekącego parę podmarzłych kartofli, wyrosłych u skraju od lat nie uprawianego pola, na które natknęli się tuż przed wieczorem. Dwa następne dni zabrało im szukanie przeprawy przez rozlany Dniepr, groźny, że ani do niego przystąp. Przez ten czas nic już nie mieli w ustach, głód ssał ich od wnętrza. Kryszpinem wstrząsały dreszcze, gorączkę miał, Kalkstein zaczynał tracić nadzieję, czy towarzysz jego zniesie dalsze trudy drogi. Zastanawiał się, czy resztą sił nie zawrócić ku Szkłowu, tam chyba musieli tkwić jacyś ludzie, może znalazłby się ratunek. Przypomniał sobie jednak, jak koło Mścisławia śledzili z leśnego ukrycia mały oddziałek wojsk moskiewskich. Kto wie, jak potoczyły się dzieje wojennych pochodów, może już tu sięgają nieprzyjacielskie zagony? Kryszpin majaczył leżąc na brzegu porosłym wysoką trawą; gadał o żonie, córce, jakimś Tyzenhauzom wygrażał, pomstował na własną dolę. Nie zważał na chłód ciągnący od nawilgoconej ziemi, nie czuł głodu, rozpaczał, to znów zrywał się nieprzytomnie, brał w objęcia jakoweś widziadła, imaginując, że stoi przed nim najbliższa rodzina. Pułkownik czuł, że i jego ogarnia niemoc Kryszpinowej podobna. Zaciskał zęby, ostatnim wysiłkiem dźwigał swoje wychudłe, znużone ciało, przekrwionymi oczyma wypatrywał wokoło, wstrząsając się na widok płatów burej piany, pomykających wraz z prądem, potem człapał wzdłuż brzegu, szukając śladów przeprawy, o której wspominał Kryszpin. I znów wracał, siadał obok chorego towarzysza, uparcie szukając w skołatanej głowie sposobów ratunku. Oczy mu się zwierały, powieki nie chciały już słuchać nakazu, opadały ciężko. Ocknął się na cichy plusk; inny od normalnego bulgotania fali. Trzy tygodnie niebezpiecznej wędrówki wyrobiły w nim czujność podobną zwierzęcej. Rzeka skręcała opodal łagodnym łukiem, prąd przy kolanie był bardziej spokojny, cały nurt przewalał się drugim brzegiem. Gdy spojrzenie Kalksteina zbiegło na wodę, drgnął cały, zerwał się, przetarł zaropiałe powieki. Na wyrzezanej z jednego pnia łodzi, zwanej tu duszehubką, stał jakiś człowiek, uważnie wypatrując w ich stronę. Kalkstein, zataczając się, zrobił parę kroków naprzód, jak do zbawienia wyciągając ręce do rybaka. Siwy, brodaty dziadyga nie od razu przybił do brzegu. Wstrzymał swe czółno w miejscu, skąd głos jego dobrze dochodził, zapytał: – Wy kto? – Wędrówce, druh mój chory, głód cierpimy od blisko niedzieli... – Dwóch was? – starzec uważnym spojrzeniem lustrował brzegi. – Dwóch. Wtedy dopiero się zdecydował, mocnymi uderzeniami wiosła poderwał swą duszehubkę, dziób jej zarył się ostro w namiękły brzeg. Gdy w parę godzin później, pojedynczo przewiezieni, znaleźli się pod przykryciem szałasu skleconego w brzeźniaku, rybak powiedział: – Wilka tu łatwiej napotkasz niźli człowieka. Mieliście szczęście... A po prawdzie i wilki od ludzi lepsze. Wysuszonemu, nakarmionemu rybną polewką i chlebem Kryszpinowi wróciła przytomność. Już nie majaczył. Wbijając w rybaka płonący napięciem wzrok, pytał o swoją włość. Stary trząsł głową. Słyszeć słyszał, pewnie, toć nie tak daleko. Wszako czy jest tam kto żywy, zabudowania czy stoją – nie wie. Ludzi unika, tyle że czasem pod miasto podjedzie, rybę wymienić na trochę ziarna i soli. Po prawdzie i ze Szkłowa tylko nazwa ostała. Parę chatyn tam stoi zaledwie, ludzi i półtorasta nie ma. Kto żyw ostał, uciekał z tych miejsc, teraz dopiero odważniejsi zaczynają powracać. – A wy, bat’ko, zawdy tak żyliście nad brzegami Dniepru? – spytał pułkownik. Drgnęła siwa, nie czesana broda. Rybak milczał długą chwilę. – Ja spod Mohylewa. Nad wodą był chutor maleńki. Trzeci rok przemija, jak w pień tam moich wycięto, ogień zeżarł budynki. Tyle, żem rodzinę pogrzebał, potem uszedłem, widzieć więcej nie chcę tego miejsca na oczy... Życie własne przeklinam i tak czekam końca moich dni... Trzy doby zabawili u rybaka. Ostatniej nocy burza sroga, nie słyszana nigdy o listopadowej porze, przewaliła się nad ziemią. Stary mruczał, głową kręcił. – Znak to na złe – sapał. Kryszpin w cieple i sytości nabrał cokolwiek sił, choć gorączka go jeszcze nie opuściła. Aż wreszcie rankiem usiadł na posłaniu z liści zupełnie przytomny, a i słońce właśnie się przedarło przez nawis chmur i rozzłociło wszystko wokoło. – Pójdziemy do moich. Nie pomogły perswazje. W końcu Kalkstein dał spokój, rybak bo nie zabierał głosu. Patrzył na nich wyblakłymi oczyma, nie można było odgadnąć, co myśli. Pułkownik doszedł do wniosku, że tak czy siak Kryszpin zmarnieć gotów z samej tęsknoty. Tam zaś, gdyby wszystko było na miejscu, i chorobę łatwiej zażegnać, i ozdrowienie znaleźć w radości. Opatrzeni na drogę garścią owsianych podpłomyków i suszoną rybą, ruszyli przecież. Kalkstein prowadził osłabłego towarzysza pod ramię. Parę dni wypoczynku jemu samemu wróciły już nieco sił, aż się tej własnej odporności zdumiewał. Przecenił jednak i własne, i Kryszpina możliwości. Droga ich była drogą męki dwóch słaniających się cieni. Nie godziny, lecz pełne dwa dni dzieliły ich jeszcze od celu. Kryszpin nocą znów zaczął majaczyć, dziwiło Kalksteina, jak często w majaczeniu tym powtarzało się nazwisko wielmożów Tyzenhauzów. Nigdy nic mu Paweł na ten temat nie mówił. Po drugim noclegu Kryszpin zaczął się rozglądać wokoło, wreszcie rozjaśnioną uśmiechem twarz zwrócił w stronę Kalksteina. – To już mój las, w domu my, Ludwiku, w domu! Patrz, i gorączka mnie nocą odeszła, tegom był pewny, że wszystko minie, byle wrócić do swoich. Kalkstein przyłożył mu dłoń do czoła. Chłodne było, tylko od wysiłku sperlone kroplami potu. Pokręcił w zdumieniu głową nad nieogarnioną siłą życia w człowieku. Wczoraj bał się, że już przyjdzie mu kopać Pawłowi grób pod mchowym przykryciem. – Wraz w brzeźniak przejdzie ta puszcza, stamtąd przez łąki, małej godziny nam trzeba – słaniając się przy każdym kroku, podtrzymywany przez towarzysza, Kryszpin śmiał się jak rozradowane dziecię. Minęli brzeźniak, bezlistny teraz, z wysileniem niezmiernym człapali przez nawilgoconą łąkę ku pagórowi, za którym miały się kryć budynki. Podczas gdy w Kryszpinie narastała radość, że dom swój i bliskich zastanie na pewno, towarzysza jego coraz silniejszy dręczył niepokój. Bał się tych ostatnich kroków, gdyby mógł, zatrzymałby druha. Znad pagóra wyłoniły się już szczyty drzew topolowych, okalających majętność. Paweł dyszał ciężko, dłonią się trzymał za serce, mimo utrudzenia, zataczając się, szedł coraz spieszniej. Stanęli na wzgórzu. Kalkstein aż oczy dłonią przesłonił od czoła, by lepiej widzieć. On też pierwszy dojrzał. Pośród drzew czarną plamą rozsiadało się wielkie pogorzelisko. Cicho wokół było i pusto. Kryszpin patrzał długo, bardzo długo. Chuda jego twarz ściągnęła się jeszcze bardziej. Zatoczył się w pewnej chwili, Kalkstein go podtrzymał ramieniem. Bał się, że Paweł całkiem teraz osłabnie, że nastąpi nawrót choroby. Ale ku swemu zdziwieniu usłyszał nagle słowa wyrzucone przez zaciśnięte zęby: – Pójdziemy tam zobaczyć, grobów poszukać, jeśli było komu ciała pochować. Ja żyć będę... Po to, by mścić. Pojmujesz? 2 Noc zaciągnęła ostrym mrozem, siwe dymy się snuły nad ziemią, zmarznięte psy wściekle porywały się za każdym hałasem. Rojno było na drodze, do późna wieczór ciągnęły w obie strony poczty zbrojnych, śmigały sanie, pobrzękując dzwoneczkami u szyi końskich, nawet przez rzekę Wilię, skutą w lodową twardziznę, przemykały ludzkie sylwetki. Mały dworek na Antokolu jaśniał światłami. Pocztowi przeprowadzali zgrzane konie, z chrap ich niosły się w mrozie tumany pary. Pułkownik Dauksza, szeroko rozgarniając ramiona, witał przybyłych. – Gość w dom, Bóg w dom – powtarzał. Ostatni zjawił się Poczobutt. Gospodarz spojrzał wtedy na drogę, zahaczył spojrzeniem o miasto, łyskające setkami ogników, i zacierając dłonie, zawarł za sobą drzwi. W bawialnej rojno już było. Jeszcze niewiele opróżnili gąsiorków, a mogło się zdawać, że z – głów już im solidnie dymiło, tyle było gadania, pokrzyków, obłapywania się w twardych żołnierskich ramionach. – Pijże, Ludwiczku, a gęby nadstaw. Jakby mi victorię wojenną przyszło świętować, takim rad. – Rozrosły, barczysty pułkownik Roman Gruszecki nie mógł się nacieszyć widokiem druha serdecznego. Coraz to przepijali do siebie i całowali się, jakby najbardziej stęskniony kochanek z kochanką. – Poczobuttowi piwa grzanego, ale wraz, ziąb bo na dworze okrutny. Tęgi się zapowiada nam nowy rok – huczał gospodarz na służbę, zarazem znaki dając małżonce, która się ukazała na progu. – Tożeśmy w jeden czas i jednymi niemal drogami ku swoim się przebijali – przepychał się Zaręba ku Kalksteinowi. Szlak od Łojowa pod Orszę chyba przez pełne trzy miesiące ze swoją chorągwią przemierzałem i dopiero mnie rozkaz naszego hetmana do Wilna ściągnął. Gdybyśmy gdzie nad Dnieprem trafili na siebie, nie byłoby tej mitręgi. Aż dziw, żeście cało z Kryszpinem wyszli z takowych opresji. Kalkstein schmurniał. – Wieści od Pawła nie mam. Wedle Borysowa nad Berezyną w gorączce go ostawiłem, znów chwyconego maligną, nawet mnie nie poznawał, jeno cięgiem pokrzykiwał o zemście. Może tam pomarł? Druh to był rzadki, gdybyć nie on, pewnie i dziś bym jeszcze w pienie ostawał. – Nie trap się. Kryszpin chłop mocny jak litewska dębica, wyliże się. Jeszcze wszyscy wraz będziem wojować, choć to więcej o pokoju z carem gadają. Nieprzystojnie gadają, tfu, na pohybel! – Ja wam rzekę, w czym sprawa – z krzywym uśmiechem przysunął się do nich wraz z ciężkim zydlem namiestnik Kunat, powinowaty Daukszy, do niedźwiedzia podobny. – Wiadomoć, z carem tak długo nie uradzimy, aż się rebelię uciszy w Koronie. Lubomirski, przeklętnik, rakuskie wojska wprowadził, elektora i cara, i cesarza, kogo tylko przez szpiegi swe zdoli, przeciw najjaśniejszemu panu buntuje, kraj w nice przewrócił. – Do stołu prosimy waszmość miłych nam wielce panów. Pułkownikowa Daukszyna, mając przy bokach dwie córki, ukazała się w drzwiach. Za nimi jeszcze kilka głów niewieścich zaglądało ciekawie. Porwali się hurmą. Młodsi ochotnie się oglądali ku synogarlicom, jak Zaręba panny nazywał. Prezentowali się im z rumorem i trzaskiem, wraz pułkownik Gruszecki pod ramię powiódł gospodynię ku stołom. – Siadajcie przy mnie, pułkowniku! – przyzywał Kalksteina Dauksza. – Honor mi witać słynnego wojownika i, tuszyć śmiem, druha. Szczególnie honorowany, jedząc i pijąc wraz z innymi, włączając się do rozmowy, choć trochę hamowała krotofilność panów oficyjerów obecność pań, czuł jednak Kalkstein uciskający go smutek. Gorzej wszystko na Litwie zastawał niż przed dwoma laty, gdy pełen zapału wyruszał ze swoimi dragonami do walki, żyjąc ciągłą nadzieją, że rychło przyjdzie czas, gdy zmienią kierunek marszu i uderzą na Prusy. Hetman Sapieha stale mu to przyobiecywał... A teraz? Komu marzyć o Prusach, o elektorze, gdy kraj w ogniu domowej wojny, granice niezabezpieczone, wojska swoich jeno profitów dochodzą, wielmoża majestatem handlują? Litwa ławą stoi za królem, na nią się gniew skonfederowanych przy Lubomirskim chorągwi i pospolitym ruszeniem objętej Wielkopolski obraca. Obie strony sięgają po obcego żołnierza, strach pomyśleć, co się gada między żołnierstwem... Jego własne sprawy poplątały się przez ten czas, regimenty cudzoziemskiego autoramentu częściowo pokasowano. Sapieha robił nadzieję, niech tylko się dźwignie z choroby, pomyśli o pułku dla niego, ale nic to jeszcze pewnego. Z Prus wieści niewesołe... Od czasu gdy Rotha* ujęto, przycichły miasta, nawet Królewiec opuścił z tonu. Szlachta cichaczem szemrze, szpiegami elektorskimi poprzetykana. Ojciec, stary generał, znów się zaszył jak borsuk w swym Knauten, tyle kazał synowi dać znać, by powracał czym prędzej. Pewnie, wracać, ale mając ugruntowane sprawy swoje na Litwie. Tymczasem spisano go z wojsk litewskich... [ * Hieronim Roth, mistrz ławników Knipawy, proletariackiej, buntowniczej dzielnicy Królewca. Trybun królewiecki, stanął na czele walki mieszczan przeciw elektorowi Fryderykowi Wilhelmowi. Pojmany podstępem przez siepaczy elektorskich, resztę życia spędził w ciężkich warunkach więziennych.] Schmurniał, raz wraz tylko ujmował za kielich, łykał trunki, mało zwracał uwagi na dookolne gadania. – Mości pułkowniku, godzi się Nowy Rok tak markotnie spotykać? – uśmiechnęła się do niego przez stół urodziwa córka gospodarza. Podniósł kielich. – O wybaczenie proszę. Niecom się w politycznych dywagacjach zaplątał, ładu w niczym dojść już nie mogę, ale poratowanie w waćpanny słowach najdując, ochotę od nowa w sobie wzbudzę. – Jak zawdy grzeczny kawaler z naszego Ludwiczka. Nie bój się, jeszcze my twojego Frycka we wszystkie diabły popędzimy z Królewca. Za swobodne Prusy, Ludwiczku! – zagrzmiał potężny Gruszecki, wznosząc kielich i ruszając w stronę Kalksteina. Wraz się porwała wojacka brać, pacholicy napełniali naczynia winem, kurzyły się wszystkie czupryny, jejmość Daukszyna trochę niespokojnie dumała, czy to aby się godzi jej córkom i innym pannom w takowej konfidencji ostawać z oficerami. Otoczyli kołem Kalksteina, przepijali jak dawniej, gdy się razem zmawiali na Prusy, każdego dnia czekając Sapieżyńskiego rozkazu. Rozjaśniły się siwe oczy pułkownika, ściskał się i całował za pan brat ze wszystkimi, wesołość mu wróciła i junacka ochota. – Zduszę krwawego Frycka za gardło, za to, że dusił stanowe swobody, od Polski chciał stęsknione wejrzenia odwracać. Na postronku kilometrami będę go wiódł, tuszę, że z waszą pomocą, wielce mnie mili waszmość panowie! Ryczał całym głosem, mocno pijany, dwa lata prawie nie pijał, sił ledwie dochodził, a tu jeszcze te serca złote, otwarte, te gęby kochane, gesty zadzierzyste, wojackie. Dauksza klaskał w dłonie, goniąc służbę, by najzacniejsze wina niosła, wnet bo zegary północ wybiją. Podnieśli się z miejsc. Gospodarz wdrapał się na zydel, górował nad wszystkimi. – Mości panowie! Chan krymski, chociaż poganin, wszako gdy król miłościwy o pomoc przeciw Lubomirskiemu go prosił, taką odpowiedź słał, że chętnie dobrą wolę królewską inną nagrodzi usługą, aleć nie na tę wojnę, gdzie brat na brata szablę dobywa. Nowy Rok w tak zacnym poczynając gronie, toć wnoszę, by nie musiał nam więcej poganin nauk zbawiennych dawać, ale byśmy sami ład w kraju utrwaliwszy, nie sromotnymi swary, nie krwi własnej wzajemnym przelaniem, ale dawną przodków sławnych dzielnością nieprzyjaciel! prawdziwych znosząc, wszyscy simul et semel* pokój prawdziwy wokoło granic ojczyzny ustanowili. [* simul et semel (łać.) – razem i raz] Cokolwiek zdumieni spojrzeli towarzysze po sobie. Zdumienia tego nie mogła przesłonić nawet ilość wypitych trunków. Dauksza tak mówi? Zwolennik Paców i ich dworskiej polityki, żołnierz, a nie rezoner? Wyraźnie tak Lubomirskiego prywatę, jak i królewskie uprzedzenia potępiał. Że jednak prawda była w tych słowach, że nieochotnie patrzyli na wojnę domową, wraz się podniosły głośne wiwaty, jedno hura goniło za drugim. Nieco chwiejnie kłaniali się wojskowi przed paniami, mlaskały wargi przy pocałunkach, kaskadą płynęły wyszukane zdania składanych życzeń. Jeden tylko namiestnik Kunat głową kręcił i pokrzykiwał, że on wcześniej musi Lubomirskiego rozbić, pomścić pohańbienie Litwinów pod Jasną Górą. – Być inaczej nie może, to jeno jest consilium salubre* majestatowi i ojczyźnie – powtarzał z pijackim uporem. [*consilium salubre – zbawienna rada ] A potem wyszarpnął nagle pistolet, strzelił w sufit, kurz się posypał, brzęknęły szkła na stole. – Tak trza z rebeliantem uczynić! – wrzasnął. Śmiechem to przywitali, któryś zawołał, że ognie od Wilna widać, wraz się wysypali gromadą całą na dwór, para poszła od zadyszanych oddechów, gwałt się podniósł okrutny. Pani Daukszyna w ten czas jak kwoka uwodziła do dalszych pokoi pozostające pod jej pieczą dziewczęta. Wiedziała, teraz nic już nie wstrzyma wesołości panów oficyjerów, posypią się grube facecje, pijaństwo będzie i ryki straszliwe. Toteż zdumiała się nagłą ciszą, jaka zapanowała na dworze. Tylko psy mąciły ją ujadaniem. Oni zaś stali ciasną gromadą, nawet kanciasty Kunat się uspokoił, patrzyli na światła Wilna, słuchali gwaru stamtąd płynącego, huku wystrzałów, aż głowy pochylili, gdy palba się nagle poniosła armatnia, a ku górze strzeliły prochowe ognie, przez specjalistów na tę okazję specjalnie przygotowane. Wydało się im teraz to miasto ogromne, większe niżeli zazwyczaj, potężne i godne, nawet w tę chwilę beztroskiego świętowania Nowego Roku. Błyski ogni zdawały się dążyć od dołu ku gęsto rozsiadłym na niebie gwiazdom, nieustająca palba przemieniała się w jeden głuchawy pomruk. – Hej, ochota! – zakrzyknął krewki w wojaczce i w zabawie Zaręba, wpół ułapił olbrzymiego Kunata, zaczęli się wodzić jak dwa niedźwiedzie w gęstwie boru, wokół utworzyło się koło, padać zaczęły słowa zachęty. Zapaśnicy runęli na ziemię, aż sypnęło śnieżną kurzawą, wywracali się jak młode szczenięta, sapanie tylko dawało się słyszeć. Zaraz i innych, co młodszych, zdjęła chętka do wyzbycia nadmiaru sił, zaczęły się gonitwy i nowe zapasy. Poczobutt stanął przy najbliższych opłotkach i palić jął w górę, a twarz mu jaśniała zgoła chłopięcą radością. Pocztowi wylegli z czeladnej, dziwując się takiej ochocie swych oficerów, potem i oni dali się ponieść powszechnej wesołości. Za oknami gęsto skupiały się jedna przy drugiej twarze dziewek, aż tu dobiegały ich chichoty. Gdy po długim czasie wrócili do gościnnych izb Daukszów, po trosze wyparował im z głów spożyty uprzednio alkohol. Z tym większą ochotą przypięli się do kielichów, wrzaskiem powitali nowe porcje wnoszonego przez służbę mięsiwa. Padali sobie w objęcia, oświadczali się z przyjaźnią, ciągle zaś pomstującego na Lubomirskiego Kunata jeszcze podtrzymywali w tej jego zaciętości. – Prawże, osiłku, jako to było pod Częstochową, chwackoś się tam pono spisywał – szturchał go w bok Zaręba. Ucichli inni, tak się złożyło, że poza Kunatem nie było między nimi nikogo z chorągwi, które pod Połubińskiem poszły w Koronę z pomocą Janowi Kazimierzowi. Kalkstein, który tylko ogólnikowo słyszał o tej sromotnej potrzebie, bo na trzeźwo mało kto się nią chwalił, przysunął się teraz bliżej namiestnika, uhonorowanego ciekawością obecnych. – Po dziś dzień niejasno mi, jako naprawdę to było. Połubińskiemu zlecono dowództwo, jakby koronni z góry czuli sromotę... Żołnierz zmęczony był kołowaniem, bośmy długi czas wojskami obok siebie chadzali. Lubomirski tu, my za nim, on kędy indziej, my o krok, jakby w dzieciaczków zabawie. Aże pod Częstochową przyparliśmy ich do kąta. Polanowski tam szedł, wraz mu z pomocą przybieżeli jeszcze Piasoczyński i Borek, substytut wojsk związkowych koronnych, co się przy rebeliancie wszetecznym opowiedziały... – Dzielni wodzowie wszystko – zauważył Gruszecki. – A ino, zwłaszcza po potrzebie na to wyszło – odburknął Kunat. – Wołosi i Kozacy po naszej stronie zaczęli, takoż królewski Francuzik de Brion, żeby go ziemia nie nosiła, pierwszy bo zdał się rebeliantom. Na początku wyglądało, że impet ostanie po naszej stronie, dopiero jak litewskie chorągwie ruszyły, tamtych opanowała istna furia. Nie lubią nas oni, żeśmy to królowi z pomocą poszli. Aniśmy się obejrzeć zdołali, jak przyparli nas do klasztornych murów. Mnisi tymczasem, szelmy, wrota pozawierali. Ścisnęli nas ze wszystkich stron... Blisko trzysta chłopa poległo, inszych z odzienia lepszego i oręża oczyścili koronni, znaczniejszych z sobą uwiedli. Sam Połubiński w niewolę trafił, onże de Brion, trzech Paców, co niemiara znaczniejszych oficyjerów... – A ty, niedźwiedziu? – Zaręba zły był, że Kunat pokonał go w zmaganiach na śniegu. – Mnie Bóg zezwolił ujść bez sromoty niewoli, aleć hańby to nie umniejsza – ponuro odrzucił Kunat i sięgnął po kielich. Pijmy, bo hadko na samo wspomnienie. – To Połubiński nie jest w Wilnie? – zdumiał się Kalkstein. – Wszyscy są, kto żyw ostał. Lubomirski ich przez dwie niedziele fetował, ślozy wraz lejąc, że to on króla nie chce obrażać, zmuszony jest jeno do wojowania z najmiłościwszym panem, potem wraz wszystkich bez żadnego okupu na wolę puścił. Gadano, że tym większa przez to sromota. Kunat wychylił kielich jednym haustem, zabulgotało w potężnym gardle, wraz drugi sobie nalewał, oczka jego zrobiły się nagle zupełnie maleńkie, ku zdumieniu obecnych łzy się z nich lać poczęły, grochami na blat stołu padając. – Toć żeś nie baba, lgnąc – uspokajał go Dauksza. Namiestnik podniósł na niego przeraźliwie smutne wejrzenie. – Możem i baba, rebelianci głośno wołali, że całe wojsko Litwy to baby, że tylko im żebrać pod jasnogórskim klasztorem, nie zaś wojaczki próbować. Zaś ty toasta wznosisz, by niechać pomsty za krzywdy nasze. Nie może tak być! Do krwi ostatka stać będziemy przy królu, Lubomirskiego ścigać jak psa! Dajcie kielicha, bo się znowu popłaczę. – Prawdziwie, że hańba to była, a nie wojacka potrzeba – mruknął zamyślony Gruszecki. Kalkstein spoglądał po nich, nie wszystko jeszcze pojmując. – Do pomsty nie starczyło okazji? – pytał. – Nie, bo wraz z listopadem różejm stanął. Słuchy wszakoż idą, że tak Lubomirski, jak i dwór od nowa się do wojny sposobią, jeno po obcych dworach posiłki by radzi otrzymać. – Synaczka, jak słyszałem nad Dnieprem, do cara słał Lubomirski – syknął Zaręba. – Królowa na Szwedów czeka, a i elektorowi byłaby wielce łaskawa, gdyby dał pomoc choćby kosztem ustąpienia mu przez Polskę Elbląga – dorzucił pułkownik Dauksza. Kalkstein aż się zerwał na nogi. – Być to nie może! Elbląg elektorowi? Krwawemu Fryckowi, co jeno na każde Rzeczypospolitej czyha potknięcie? – przetarł czoło, spojrzał na gospodarza. – Jeślić tak, może co nieco z waszego toastu zaczynam rozumieć. Elbląg elektorowi... – Lubomirski mu pono i koronę polską ofiarowuje – burknął Poczobutt. Zapadła cisza. Tylko Kunat brzękał kielichami, nieprzytomnie wychylając jeden po drugim. – Druhowie sercu mojemu mili! Nie przystoi tak się turbować przy Nowym Roku. Wypijmy za pomyślny obrót niegodziwej fortuny! – przerwał wreszcie milczenie gospodarz. Wnet wino poprawiło humory. Co się turbować! Mało to Rzeczpospolita przechodziła wszelakich niedoli, a zawżdy z nich wychodziła zwycięsko? I teraz się wszystko na dobre odmieni. – Hura, hura! Wiwat, wiwat! – biegły okrzyki, aż się trzęsła powała. Gdy zaś zaczęło się przecierać za oknem, a z czupryn dymiło już jak z kominów, Poczobutt na nowy wpadł koncept. – Krzysztofa Horuszę* pomnicie? Co to ze swoją Szwedką ciężkie tempora przechodził? [* O wypadkach, które doprowadziły Polskę do zawarcia traktatu welawsko–bydgoskiego, o narastaniu opozycji antyelektorskiej w Prusach Książęcych, a również o wcześniejszych losach Kalksteina, Botha, Horuszy, Woyszwiłły i innych opowiada E. Paukszta w powieści “Straceńcy”, wydanej przez Wyd. MON w 1957 r.] – Jakże, królewiecki obrońca, rad bym go do serca przycisnął! – porwał się Kalkstein. Inni też podnieśli przyjazny wrzask: – Pod Trokami na ziemi siedzi, trochę w stronę Olkienik. A gdybyśmy tak na koń wsiedli, tabunikiem go najechali? W głowach się trochę przewietrzy, a cześnik trocki, bo w takie już honory postąpił Krzysztofek, piwniczkę z naszą pomocą osuszy – kontynuował Poczobutt. – Wiwat, wiwat! Kupą do Horuszy, kupą, panowie! *** Zdrożyła ich droga do gniazda Horuszy. Noc niespana i trunki wypite zrobiły swoje. Poniektórzy drzemali w takt równego kłusa wprawionych w nocne przemarsze koni i dopiero widok lśniących w słońcu dachów budowli, wyrastających z boku trockiego gościńca, od nowa pobudził przyklapią energię. – Cwałem, mości panowie, cwałem, niech się nas Krzysztofek jako Tatarów jakowych wystraszy. Zerwali z kopyta, tabunikiem w kilkanaście koni wraz się skłębili na przyciasnym podwórzu. Dom mieszkalny niewielki był, stary, jednym krańcem wyraźnie się już chylił ku ziemi. Z progu wybiegał Horusza, po swojemu rozkładał ramiona, ściskał zsiadających z koni znajomków, powtarzał w kółko: – Kocik mileńki, to radość dla hreczkosieja! – A ze mną to już żaden się nie przywita, częstochowskie wy wojsko? – zabrzmiał z nagła tubalny głos. Na wyraźny przytyk obejrzeli się gniewnie. Pierwszy Poczobutt rozpoznał, gęba mu się zaśmiała: – Woyszwiłło, tyżeś to, boćwinio kochana? – Patrzcie, mości panowie, sam mnichów o zmiłowanie pod murem prosił, a nam Częstochową przygania – Gruszecki odzyskał dobry humor. – A sam, sam, nawetżem z gościny Lubomirskiego korzystał, dobrze pod jego namiotami się jadło – pokpiwał Leon Woyszwiłło, ale w głosie jego wyczuwało się wyraźny żal. – Do chaty prosimy, do chaty, koteczki wy moje mileńkie – zagarniał gości Horusza. – Dla ciebie, Ludwiczku, takoż mam kogoś w noworocznym prezencie – schylił się ku uchu Kalksteina. Ten błysnął oczyma, śmiejącą się gębę pierwszy tkał w sień Horuszowej sadyby. Dobrze mu zrobiła nocna jazda w zacnej kompanii, wspomniały się dawne czasy, gdy z towarzyszami litewskimi na wroga chodził, dnie i noce przy szklenicy kiedy indziej się bawił, w niejednej romansowej przygodzie brał udział. Nie ma to jak litewscy oficerowie! Mruczał w ukontentowaniu, a wszystkie kłopoty czy niepewności, które go jeszcze niedawno trapiły, nagle zmalały, najbliższa przyszłość zarysowała się w różowych barwach. – Ludwik! – usłyszał w mroku sieni swe imię i zdumiał się, tak bardzo głos był mu znajomy. I zaraz zbliżyła się do jego twarzy twarz dziwnie wychudła, uścisnęły go twarde ramiona. Rozpoznał Kryszpina, o którym nie dalej jak wczoraj tak mu się markotnie myślało. – A ty skądże tutaj, u Horuszy? – pytał zdumiony, ale z rumorem wtłaczające się towarzystwo rozdzieliło ich, zagubiło słowa w ogólnym harmidrze. – Toć się synaczkowi naszemu będzie wiodło w życiu, jeślić zdrowie jego zapijemy w takiej kompanii! – ryczał Horusza. – Jam ojciec krzestny tegoż chłopysia. Wdał się w Krystynę. Jak malowanie – puszył się Woyszwiłło, z bocznej komnaty za rękę ciągnął panią Horuszynę. Z lekko zaczepną miną stanęła naprzeciw podpitej gromady gości, zawadiackich oficerów, co to niczemu już na świecie nie zwykli się dziwić, a przygód z białogłowami nie liczyli, tyle ich było. Tymczasem teraz, stojąc na wprost tej kobiety, stracili swój zwykły kontenans, milkli jeden za drugim, ten i ów nieznacznie usiłował przyodziewek doprowadzić do porządku. – Jak mi Bóg miły! – wyrwało się Gruszeckiemu. Zaręba oczy szeroko rozwarł, Poczobuttowi drgały wąsiki, inni zastygli kamieniem. Było się czemu dziwić. Stała przed nimi kobieta dojrzała, ale tak urocza, a przy tym dostojna, że nawet na dworach magnackich bywałym brakło słów podziwienia. Ona, uśmiechnięta w pierwszej chwili, musiała się speszyć tym zbiorowym zachwytem, bo na bladą twarz rumieńce wybiły, duże rzęsy zatrzepotały nad błękitnymi oczyma. Dłonią od niechcenia przeciągnęła po włosach jasnych, upiętych wysoko nad głową, i dopiero wyrzekła głosem trochę ściszonym: – Bywajcie, waszmość panowie. Wielce wam z mężem radziśmy! Przypadali jeden za drugim do gładkich rąk, przypominali się, już jej wróciła zwykła swoboda, śmiała się, szczególnie ciepło witała Kalksteina. – Pomnę ja ona przeprawę, gdyś mnie waszmość pan tak dzielnie od niebezpieczeństw salwował. Jako i kochanego pana Leona zawdy najczulej wspominam... – I księdza Tyszkiewickiego z jego “Mater Misericordiae” – zaśmiał się Woyszwiłło, do Horuszy zamrugał, wraz się podsunął bliżej, szepnął: – Udała się nam Krystynka, bacz dobrze, Krzysztof ku, byśmy jej znowu po całej Polsce nie musieli szukać. – Zgińże, przepadnij, czarna wrono, za takie wróżby! – zganił go Krzysztof, ale cały promieniał. Woyszwiłło, na prawach najserdeczniejszego przyjaciela obojga małżonków, a jeszcze kuma, każdej wolnej chwili w domu Horuszów rezydujący, aż zginał się wpół z wielkiej ochoty, tak lubił postraszyć Horuszę. W oczekiwaniu, nim się stoły przysposobi dla takiej kompanii, rozeszli się goście grupkami po izbach. Kunat ledwie zoczył łóżko, już spał na nim snem sprawiedliwego, chrapiąc donośnie. Kalkstein obejrzał się za Pawłem Kryszpinem. Stał pobok, z tą swoją wychudłą gębą i z wyrytym na niej strapieniem. Przysiedli pod oknem na ławie kilimkiem zasłanej, pułkownik otoczył przyjaciela ramieniem. – Gadaj, Paweł, jakże jest? Takem się bał, że cię zmoże choróbsko. – Niewiele tu do gadania. W folwarku onym pod Borysowem, gdzieś mnie ostawił, jak swoim mną się zajęli. Baba stara była w pobliżu, co się na leczeniu ziołami wyznawała, okadzała mię, poiła wszelaką obrzydliwością. Opowiadali mi to, samem bo jeszcze w niedzielę dojść przytomności nie mógł. Potem siły zaczęły wracać. Pomnisz, jakeśmy nad majętnością moją stali zeżgwioną, rzekłem, że żyć będę, bo mi pomsty potrzeba. Gdy już na grudzień się przewaliło, śniegi wielkie sypnęły, z przydanym mi jednym stajennym wróciłem na pogorzełę... – Cóżeś ty? Czego tani szukać? – Sam nie wiedziałem, ciągnęło mnie, że ani się wstrzymać. Swojeć to z dziada pradziada, choć biedne... Mus mi też dowiedzieć się było prawdy. Myślałem, z popiołów ją odczytam. Gdyśmy na miejsce przybyli, odliga nastała, ślad był wyraźny. Podle brzeźniaka grobowczyk był nasz rodzinny, słoty już zżarły żerdki, co go otaczały wokoło. Żoniną mogiłę wszakoż nalazłem, napis był nie całkiem wytarty. Pomarła w krótki czas później, jakem do plenu się dostał... Niczegośmy więcej nie doszli, chwast jeden bujający na pogorzeli, gdzie dawniej pokoje stały. Boleść mnie żarła, niepokój, co z córką Ludmiłą... Wokół ani psa zdziczałego, pustynia jedna, kędy okiem nie sięgniesz. – Strach, co wojna robi, a tymczasem w Polsce brat z bratem wojuje – mruknął Kalkstein. – Mnie też przyszło niejedno przemyśleć. Ale zważ po kolei. Otóż stoimy podle wzgórza, skądeśmy z tobą pierwszy raz klęskę moją ujrzeli, gdy ów stajenny ręką wskazuje pod las. Widzę, pasemkiem dym ściele się wedle ziemi, że to wilgno było i mgła się trzymała. Pierścień potem stajenny ów dostał za dobre swe oczy... Ludmiłka piastunkę miała, stare to było, bliskie sercu jak rodzina. Cudem jakowymś ostała przez wszystkie nieszczęścia, żyła wśród pogorzeli w jamie, cośmy w niej na zimowy czas buraki i kartofle chowali. Przyślepła, więcej rękami wodząc po mojej twarzy, niźli wzrokiem poznając, rozradowała się wielce. Że to na mnie sił ostatkiem czekała. Wtedym prawdę rozeznał, w której Ludmiłka wielką radością, ale wszystko inne zmartwieniem. – To cóż ci rzekła piastunka? – zniecierpliwił się pułkownik, ale zaraz, przestraszony ostrym tonem swoich słów, ciepło zajrzał w twarz przyjaciela. – Żona pomarła własną śmiercią, rok był ciężki, wszystko jej spadło na barki, przemarznąć musiała pola pilnując, przez niedzielę już jej nie było. Ludmiłka wtedy wszystko ujęła w swe ręce, nie dziwota to, twardy był zawżdy ród Kryszpinów. Mężowie wojowali, białogłowom ostawało gospodarzenie. I radę dawały. Takoż Ludmiłka. Chłopstwa jeszcze było cokolwiek, szło jakoś. Pierwszy raz oddział kozacki zrabował wszystko i ogień podłożył przed dwoma niespełna laty. Ludzi paru ubili, reszta uciekła w bory. Gorzej było, ale Ludmiłka strzegła dalej ojcowizny. Dopiero rok temu, jesień już była, jak banda jakowaś – gadała stara, że ani rozeznać, Ruscy to czy inni – otóż banda nocą napadła na dwór. Bronili się moi. Ludmiłka im przewodziła, bo dziewucha i do wojaczki miała ochotę, nie pomogło, wszystkich wybili, ona z jednym, co strzegł ogrodów, na drzewach znalazła ukrycie. Stamtąd widziała, jak ogień trawił wszystko bez zmiłowania. Zbóje odjechali, ale już nie było czego ratować. Tyle że zmarłych pogrzebali, jeszcze się owa stara znalazła... Kryszpin urwał, ciężko szła mu opowieść. Właśnie zbliżał się ku nim młody służebny, kielichy niósł napełnione na tacy, oczyma łyskał sprytnie na strony. – Dla Boga, jegomość pułkownik – zawołał, mało szkła nie utrącił na ziemię. – Uważaj, gapiu! Któżeś, iż się z takową konfidencyją do mnie odzywasz? – zajęty sprawą Kryszpina, niechętnie spojrzał ku niemu Kalkstein. – Toćżem Janik, ten młodszy, ze służby pana cześnika Horuszy. W Królewcu przebywałem, stąd znam waszej miłości sławę. Już my z ojcem od radości przyjść do siebie nie możemy, że Bóg salwował waszą miłość z niewoli – rozgadał się chłopak. – Żal, że Matula dziś nie ma, on zawżdy gada, że jeno jegomość pułkownik porządek zrobić potrafi z elektorem. Na te ostatnie słowa nie mógł Kalkstein się nie uśmiechnąć. – Widzę, że chwackich służebnych ma pan cześnik Horusza. Dawajże wreszcie to wino i zmykaj – klepnął chłopca przez ramię i zaraz zwrócił się do Pawła Kryszpina. – Praw dalej, niebywałe to rzeczy i widzi się mi, że nie koniec jeszcze wszystkiego. – Bogdaj tam koniec – westchnął Kryszpin, wina solidnie upił, kielich na ziemi przy nodze postawił. – Tak do wieczora czas im zeszedł, stóg siana stał w polu, ku niemu z myślą noclegu się udawali, gdy znów jeźdźcy jacyś większym oddziałem wypadli boczną drogą od lasu. To byli ludzie Tyzenhauza... Znów sięgnął ku kielichowi. Kalkstein patrzył na niego w napięciu. Pamiętał, jak w niedawnych majaczeniach ciągle wymieniał Kryszpin owo głośne na Litwie imię. – Młody Tyzenhauz im przewodził. Znała go Ludmiłka, wszystkim nam był znajomy. W dalekiej linii po kądzieli krewniakami jesteśmy. Kto by tam zresztą na Litwie nie był Kryszpinom krewny lub powinowaty... Otoczyli tych troje, prawią, że bandę nad wodą rozbili, zwiedzieli się od pobitych, że napad był na nasze dworzyszcze. Jako krewniacy, wnet pognali w tę stronę... – Ładnie to – wtrącił Kalkstein. Obruszył się Kryszpin, chuda jego twarz ściągnęła się jeszcze bardziej, z oczu strzeliły ognie. – Diabła tam ładnie! Pewności nie mam, ale tako mi się zda, że owa banda z przedednia to też byli Tyzenhauzowi ludzie. Pojmujesz? – Nie – pokręcił pułkownik głową. – Tenżeć młody Tyzenhauz swojego czasu dwa razy przyjeżdżał do nas w gościnę i napomykał, czyby dozwolone mu było robić poważniejsze starania, bo Ludmiła, którą we Wilnie poznał, mocno mu do gustu przypadła. Rzekłem tedy, że dziewczyna upatrzonego ma, a mnie Tyzenhauzów bogactwo nie kusi. Nie od dziś my z nimi na pieńku, jako z bliskimi im Radziwiłłami, z onej linii kalwińskiej, co to z niej zdrajca był Janusz, a teraz jest Bogusław. Zaczynasz już pojmować? – Jakby mi coś świtało. – Pułkownik, przechylony do przodu, uważnie śledził za każdym słowem. Wiedział, że ród Kryszpinów, jeden z najstarszych na Litwie, wiele urzędów ongiś dzierżył, a i dziś jeszcze niemało ma do powiedzenia. Niedziwne Kalksteinowi były te dawne zwady z familiami równie urodzeniem znamienitymi. Uśmiechnięty Janik zebrał próżne kielichy, dwa nowe, mieniące się złotym winem, cichutko podle oficerów postawił. Wraz je wypili. Na twarzy Pawła pojawiły się rumieńce. – Tak tedy, pomoc udając czynioną krewniaczce, uwiózł ją do siebie na zamek. Matka tam z nim przemieszkuje i ociec, któremu pomyślenia brak, bo hulankom nazbyt folgował w młodości. Ogrodnika mojego na folwark gdzieś daleko posłano, piastunka jeszcze przed odjazdem kędyś się zawieruszyła, jako że uparła się wyglądać mego powrotu. Doczekała, rzekła to wszystko i, imaginuj ty sobie, kończąc, nieomal na rękach mi pomarła. – Co z Ludmiłą? – Tutaj jest, bo dzięki Woyszwille dom mi swój postawił otworem imć pan cześnik Horusza, takoż i mój dawniejszy znajomek. Gdym się bowiem o wszystkim dowiedział, ledwie grosz jaki we Wilnie zebrawszy, zaraz ruszyłem do Tyzenhauzów. Młodego doma nie było, wojsko swoje powiódł ku Wilnu na wezwanie hetmana Paca. Praw mi ojcowych starzy Tyzenhauzowie zaprzeczyć nie mogli. Ledwośmy koni nie umorzyli wracając. – Nachylił się do Kalksteina. – Widzisz, ja wiem od Ludmiłki, że się jej z uczuciem swoim gorącym ów młodzik cięgiem akkomodował, a czuję, że on się zamierzeń swoich nie zrzeknie. Butny to pan i za nic mu prawa publiczne czy prywatne. Dlatego sił teraz dojść muszę w zaciszu, a potem... Urwał, swym kolebiącym krokiem podchodził ku nim Horusza. Twarz jego jaśniała zadowoleniem. – Tużeś się skrył, najmilszy Ludwiczku! Z Pawłem, widzę, drużbę wznawiacie. – Ujął ich pod ramiona: – Pozwólcie, Krystyna do stołu prosi. Powstali wszyscy, Kalkstein szepnął jeszcze Kryszpinowi, że się nie ma o co turbować, bo wszystko się na dobre obróci. Wallenrodt w Prusiech pan nie mniejszy od Tyzenhauza, a wszako Kalksteinów zniszczyć nie zdołał. Ochoczo dążyli oficerowie ku izbie jadalnej, brzękając szablami i wąsy kręcąc na widok uroczej gospodyni. – Żebym tak skonał, aleć nic się nie zmieniła przez lat bez mała dziesięć – tubalnym głosem szeptał Zaręba do Poczobutta. Przy drzwiach starszy Janik zatrzymał dyskretnie Horuszę, odwołał na stronę. Gospodarz, przepraszając, gestem dłoni wskazał na stoły, a sam pośpieszył ku sieni. Pułkownik Gruszecki tymczasem pierwszy toast już wznosił na ręce gospodyni: – By się wam, pani najmilsza, coraz lepiej wiodło z każdym rokiem. W tym zaś, 1666, co trzy szóstki ma, liczby osobliwie przez astrologów ulubione, byście się w szczęściu pławili, jakoście na to wraz z mężem zasłużyli po stokroć. – Hura! Cześnikostwo niech żyją! – krzyknął Zaręba. – Hura! Hura! Wiwat! – porwali się wszyscy z miejsca. – Wszakoż ja nijak oswoić się nie mogę z tym cześnikostwem – zaśmiał się Kalkstein. – Ba, żebyście wiedzieli, jakie Krzysztofek w całej ziemi trockiej ma poważanie. Na sejmiku dwakroć bodaj już marszałkował, u Paców on także w faworach, głównie u wojewody trockiego. Słuchy chodzą, wrychle do samej Warszawy posłować będzie Woyszwiłło w głos chwalił druha i kompana. Ożywiło się wokoło stołów. Janikowie, tak jak i w Królewcu, przy wojskowych chodzili, jakiś starszy służebny pomagał, a bystre oczy pani Krystyny pilnie śledziły, zali gościom niczego nie braknie. Mało kto zwrócił uwagę na przydługą nieobecność Horuszy. Woyszwiłło raźnie częstował gości w zastępstwie gospodarza. Pan Krzysztof spory czas poza jadalnym zabawił, wśliznął się potem cichaczem, siadł na swym miejscu, kilkakroć usta rozwierał, jakby rzec coś pragnął, ale dał pokój, tylko zachęcał gości do jedzenia i picia. Woyszwiłło widział, że sam jednak kielichy z rzadka wychylał, co zaś na talerz włożył, to nie ruszone ostało. Dopiero gdy biesiadnicy zaczęli odsuwać się z krzesłami od stołu, a Horusza cichutko uderzył nożem o kielich i podniósł się, przygarbiony jakiś, ci i owi zwrócili na to uwagę, i wszystko zacichło. – Serca mego towarzysze i druhowie najmilsi. Tuszę, że wybaczycie, żem obowiązków gospodarza w swych skromnych progach nie całkiem potrafił dzisiaj dopełnić. Stało się to krom żałości wielkiej, która na serce mi padła. Wieści bolesne nadeszły... Jeślim czekał z ich oznajmieniem, to dlatego jedynie, byście głód w ochocie zdołali zaspokoić... Załamał mu się głos, urwał, a potem cicho, szybko jakoś wyrzucił z siebie: – Contemptor mortis*, a wszako w końcu ulec jej musiał... Hetman pomarł w trzydziesty dzień grudnia. [* Contemptor mortis – gardzący śmiercią.] Porwali się z miejsc. – Hetman? – Paweł Sapieha?! – Ojczulek mój najmilejszy! – zakrzyknął Kalkstein, ale zaraz usta mu się zwarły, a twarz stężała. 3 Podnosząc głowę znad pisma, pułkownik spoglądał na wracającą z rannej przechadzki córkę Kryszpina. Gdyby nie wiedział, że Ludmiła dobiegała dwudziestu wiosen, trudno byłoby mu jej lata określić. Czasami zdawała się być podlotkiem, zwłaszcza gdy ubawiona czymś zanosiła się mocnym śmiechem, głowę w tył przechylając, kiedy indziej wyglądała poważniej, zafrasowana marszczyła brwi, myśli jej na pewno dalekie były wtedy od wesołości. Czarna, o ciemnej jako i ojciec cerze, bardzo do niego podobna, stała teraz, spoglądając poprzez śniegi na widniejące nie opodal lasy. Tęsknić musiała za bezmiarami puszczańskimi opodal Szkłowa, kędy się rodziła i dzieciństwo jej całe minęło. Twardo ten las chował i przygraniczna ziemia, gdzie szablą trzeba było częściej władać niż imać się rączek pługa, toteż mocna była, rozrosła, o uścisku dłoni silnym jak u żołnierza. Gdy wczoraj ujrzał ją stojącą przy Horuszynie, aż zdumiał się przeciwieństwu tych dwu kobiecych postaci. Już nie w barwie włosów czy oczu, ale w tym wszystkim, co świadczyło o wychowaniu, a raczej o warunkach, w jakich się wychowywały. Ludmiłce, o wiele młodszej, również urodziwej jak rzadko, brakło Krysinej kobiecości i delikatności obejścia; ruchy miała ostrzejsze, chłopięce, nawet głos twardszy, jak każdy, co przywykł wydawać rozkazy. Skrzypnęły drzwi, dobiegł jeszcze z oddali głos Ludmiłki, ucichło. Kalkstein strzepnął z papieru piasek do specjalnej miseczki, od nowa czytał swój list do żony. Tęsknota zasnuła mu wejrzenie. Z wielką czułością pomyślał o Elżbiecie, która tkwiła w Romitten przez wszystkie te lata, otoczona niechęcią mężowskiej rodziny i złośliwym wścibstwem Feltauów czy Wallenrodtów. Czas bieży, dwa miesiące już minęły od powrotu jego z niewoli, a dotychczas nie wie, czy są jakie nadzieje na zaciąg, na zaszczyty w Rzeczypospolitej, czy też jak chudopachołek wracać będzie musiał do Prus, wywołując na usta swych przeciwników uśmieszek kpiny, że tak go ta Polska nagrodziła za lata wiernej służby. Gdyby Sapieha nie zmarł, żywe byłyby nadzieje: kochany ojczulek nie opuściłby go na pewno. Ale teraz? U Paców szczęścia mu szukać? Lakował pieczęcie, zebrało się sporo tych pism; nim odpowiedzi nadejdą, będzie już wiadomo o jego losach. Przeciągnął ramiona. Przez czas niewoli odzwyczaił się od pisania, nużyło go teraz. Znów wyjrzał na dwór. Było blisko południa. Dzień rozkwitł słoneczny, mroźny jak i poprzednie, ostro trzymała zima na przełomie tych lat. Powietrze było przejrzyste, horyzont zdawał się przez to przybliżać, siniała ciemna krecha lasów. Horusza zapowiadał polowanie, może się trafi okazja, zwierz tu mniej przepłoszony niżeli w borach bliższych terenom niedawnych zmagań wojennych. Woyszwiłło z Horusza powinni nad wieczór powrócić. Na prośby Krzysztofa skorzystał z jego gościny, przyjaciel zapewniał, że prze wącha niektóre sprawy, ułatwi drogę do rozmów. Niby lat tylko dwoje minęło, a tak wiele się zmieniło na Litwie. Nie żył już podkanclerzy Naruszewicz, serdeczny przyjaciel, dogorywał staruszek biskup wileński Białłozor, nade wszystko hetmana zabrakło, umiłowanego Pawła Sapiehy. Nowi ludzie na urzędach wokoło, Pacowie przeważnie, częścią Radziwiłłowie. Trzeba dopiero szukać do nich dostępu. – Darujcie, waszmość pułkowniku, że zadumę przerywam – usłyszał nagle za sobą głos Ludmiłki. Obrócił się szybko. Wydała mu się podobna do krzepkiego, smukłego dąbczaka. Brwi miała ściągnięte, twarz wyraźnie stroskaną. Domyślił się. – Paweł? – Ojcu znowu jakby gorzej. Gorączka trzyma, kaszel dusi, nic napary nie pomagają. Obiecywał pan cześnik, że na jutro ściągnie lekarza od Trok, jest tam ponoć jeden znakomity bardzo... A teraz – głowę skłoniła – ojciec prosi waszmości. Kryszpin leżał w bocznej alkowie na ławie grubo kilimami zasłanej. Uśmiechał się do wchodzącego przyjaciela, ale uśmiech ten zrobił na Kalksteinie dziwne wrażenie. Jeszcze bardziej podkreślał chudość twarzy, zapadłe policzki i rozognione oczy. – Wiesz, Ludwiczku, cni mi się tu okrutnie. Ludmiłka i jejmość Horuszyna w łożu trzymają, miksturę paskudną, mleko i miód z psim sadłem pić każą. – Ja też tkwię bezczynnie drugi już dzień... Zarówno mi pilno, ale rozum każe odczekać. Chory potaknął, jął mówić szeptem, jakby pragnął, aby nikt go poza przyjacielem nie słyszał. – Jutrzejszym dniem myślę jechać do Wilna. Widzisz, oprócz tamtej wioski jeszcze niejakie majętności po matce tu miałem. Pora, by zebrać je dla Ludmiłki. Hetmanowi Pacowi takoż pokłonić się trzeba, służby od nowa zgłosić. Tobie to mówię, bo cześnikostwo ani ten zacny Woyszwiłło nie zechcą mnie puścić. – Mówiąc dyszał ciężko, do chusteczki gęsto popluwał, zdało się pułkownikowi, że na bieli ostają czerwone plamy, w alkowie trwał półmrok, trudno było rozeznać. Kryszpin zniżył głos jeszcze bardziej: – Być może, dłużej zabawię. Jeślić będziesz się z cześnikostwem widywał, pojrzyj czasami na moją dziewczynę. Dzielna ona, sama w życiu poradzi, ale zawszeć to białogłowa. Żeby Tyzenhauzom w ręce jej nie dać, pojmujesz? – Pojmuję – odrzekł, nie odwracając wejrzenia od wbitych w niego w gorączkowym oczekiwaniu oczu Kryszpina. – Pojmuję, ale tuszę, że sam najlepszą córze swojej opiekę zapewnisz. – Toż myślę najwyżej przez ten czas, gdy z dala będę od niej przebywał. Leonka takoż poproszę, druh dawny, teraz też nam przyszedł z pomocą. – Woyszwiłło tobie i córce twojej całym sercem oddany – powiedział Kalkstein, myśląc jednocześnie, że trzeba czym prędzej owego lekarza z Trok ściągać. Żeby to już Horusza powrócił... Jakby w odpowiedzi, zabrzęczały z dworu dzwoneczki przy saniach. *** Obszerna gospoda przy ulicy Mostowej, do której dostawać się trzeba było po kilku schodkach w dół wiodących, w pierwsze tygodnie 1666 roku całe dni pełna była oficerów litewskich. Ściągnięci rozkazem hetmana polnego Michała Kazimierza Paca, to jedno wiedzieli, że szykuje się nowa rozgrywka dworu królewskiego z Lubomirskim. Jawnie gadano na pokojach wielmożów, że listopadowy rozejm pozorny był, obie strony nie myślą rezygnować ze swoich pretensji. Krzysztof Pac, kanclerz wielki litewski, od dawna rezydował w Warszawie, z Litwą kontakt utrzymując głównie przez posły. Śmiano się, że to żona, z domu hrabianka Eugenia de Mailly Lascaris, tak go trzyma przy dworze królewskim, Maria Ludwika pono z nikim tak chętnie w ulubioną rewersynę nie grywa, jak z nią właśnie. Wyprawę do Korony widziano chętnie, bolała bowiem zapalne litewskie serca klęska pod Częstochową. Chęć pomszczenia przegranej sprawiała, iż mało wnikano w zawiłe arkana politycznych posunięć. Na króla miłościwego porwał się Lubomirski rebeliant, sromotą okrył broniących monarchę Litwinów, pana swojego trza zatem bronić, pomstę za hańbę brać. Szczególnie proste wydawało się to oficerom z tych chorągwi i regimentów, które od dawna służyły pod Pacem, nieco inaczej widzieli sprawy towarzysze zmarłego niedawno, jeszcze nie pogrzebanego hetmana wielkiego Litwy, Pawła Sapiehy. Pułkownik Dauksza zwłaszcza przejmował się ostatnimi czasy publicznymi sprawami, co zdumiewało tym bardziej, że jeszcze niedawno był zwolennikiem polityki Paców. Teraz otwarcie wyrażał swe żale, z niższym oficerstwem rad się bratał, w głowach im mamił, aż go ostrzegali poniektórzy z przyjaciół, że się możnym gotów narazić. Teraz też walił pięścią w stół, niewielki wzrostem, ale sławny ze swojej siły. Pianą z kufli bluznęło wokoło, ten i ów czym szybciej spijał smak z piwa. – Wam śmiech, a mnie się zda, że wrychle wszyscy my łzy lać będziemy. Druha dzisiaj napotkałem, co z pismami od kanclerza wielkiego do hetmana przybył. Niesłychane mi opowiadał sprawy. Małoć, że Litwa wbrew układom z Koroną wojskami swymi jej ziemie nachodzi, jeszcze wrychle żołnierz całej Jewropy będzie u nas wojował. Jako za szwedzkiej wojny, każdy będzie próbował być panem... – Jakże to? – zdumieli się słuchający. – Jakże to? A tak, że dwór królewski czeka francuskich posiłków. Gadają, że dwanaście tysięcy wieść ma do Polski książę Kondeusz. Ze Szwedem takoż idą znoszenia o ratowanie królewskiego majestatu. Kozackie regimenty już są przy dworze. – Mus to dla króla, nie szczera ochota. Lubomirski pierwszy wwiódł w kraj Rakuszan, takoż z Kozakami wchodzi w przymierze, z elektorem paktuje i z carem. Elektorski ajent Niemirycz cięgiem podle tego rebelianta siedzi – porwał się Jundziłł, bliski krewniak dowódcy husarii litewskiej, Połubińskiego. – Cichaj, tyś pątnik spod Częstochowy! – przerwano mu. Drzwi zaskrzypiały, wtłaczało się do wnętrza kilka postaci. Poznali pułkownika Kalksteina pod ramię z rotmistrzem Zarębą, za nimi wąsa mrozem oszronionego rotmistrz Jeleński podkręcał, jeszcze jacyś z dragonów. – Bywajcie! Sądy tu nad Rzeczpospolitą sprawujemy. Bywajcie! Wszczął się rozgwar, oberżysta kuksańcami tkał pod boki pachołków, by szybciej wino i piwo nieśli w garncach na stół, puste dzbany zestawiając na blachą obity szynkwas. Ledwie się trochę uciszył harmider, pułkownik Dauksza znów zabrał głos: – Nie mnie tu sądy sprawować. Tyle wam rzec pragnę, że ganię tę wojnę domową, granic opuszczenie. Koronni odeszli z Ukrainy, już się tam poszum wszczyna, wraz pożogą stepy zapłoną. Moskwa zagonami coraz się ku nam przybliża. To ganię, że boskiej się jeno opiece zawierza całość Rzeczypospolitej. A z postronnymi gwoli wojskowej pomocy tak rebeliantowi, jako i królowi paktować się żadną miarą nie godzi. Dlatego też żal jeszcze mi większy hetmana Sapiehy, on by żadnym sposobem swobody Moskwie nie dawał... – Hetman nierad był wyjściu Litwinów w koronne ziemie? – przysunął się do Daukszy Kalkstein. – Nierad był wojowaniu brata z bratem, ojca z synem. Zaliż nie wiecie, jako to jest w Koronie? Choćby Feliks Potocki, podczaszy koronny, a zięć Lubomirskiego, murem stanął po stronie teścia, nie bacząc, że ociec rodzony, hetman koronny Rewera, królowi dał wspomożenie. Tysiące takich przypadków. Tfu, na pohybel! – spuścił głowę, ciągnął piwo, gadać więcej już nie chciał. Spod ciepłego pieca odezwał się nagle jeden z nielicznych w gospodzie ludzi ubranych po cywilnemu. – Są wieści od komisarzy, co z Ordin-Naszczokinem traktowania wiodą o pokój z Moskwą. Spojrzeli wszyscy w tę stronę. Człek był im nie znany, sędziwy już, przez czoło szła mu blizna, mocno teraz nabrzmiała czerwienią. – Toć już go spotkałem, tyle że familii nie pomnę... – szepnął ktoś. – Zawdy kędyś wedle Smoleńska siedział, teraz, gdy kraj przez Moskwę zagarniony, u rodziny przytułek znalazł. Szlachcic, wysuwając głowę do przodu, nasłuchiwał tych słów. Głową skinął aprobująco. – Dlatego też sprawy moskiewskie mi bliskie. Niemało wyszło na jaw ostatnim czasem. Jeszczeć zeszłego roku, długo przed Częstochową, Lubomirski posłów słał z takimi przedłożeniami, aby car żadnym sposobem ugody nie czynił, a sześć milionów, jakie zamierzał Polsce dać za zrzeczenie się Siewierska i Smoleńska, na przeprowadzenie po swej myśli elekcji polskiej przeznaczył. – Być nie może! Na pohybel! Na gałąź Lubomirskiego! – wrzasnął mocno już podpity Kunat, Szlachcic z czołem znaczonym blizną trząsł głową. – Wszystko prawda. Przy Ordin-Naszczokinie tłumaczem jest człowiek niejednemu spośród nas znajomy. On to dał znać, że od cara wieść przysłano moskiewskim pełnomocnikom, iż do Moskwy przybyli ablegaci Lubomirskiego z przedłożeniem o pomoc przeciw królowi jak też z prośbą, aby syna byłego marszałka do służby carskiej przyjąwszy, obdzielić go miastami ze dwoma na Ukrainie, których by on z całym męstwem bronił tako od dziczy tatarskiej, jako i od Polaków... – Kalumnia to chyba! – oburzył się teraz nawet i Dauksza. – Hańba! – Po mojemu, takać hańba, jak i królewskie starania u Szweda czy też obietnice królowej, że Elbląg odda Brandenburczykowi, jeśli majestat przeciw Lubomirskiemu wspomoże – zasyczał nagle spokojny zazwyczaj Poczobutt. Kalksteinowi wystarczało słowo usłyszeć o elektorze, by go już ogarniała gorączka. – Jako żywo, hańba to taka sama! – porwał się, wskoczył na ławę, zamachnął rękami. – Prawie rzeczesz, Ludwiczku, jedna to hańba – poparł go Zaręba, po mieczu dłonią uderzył. Kalkstein trwał na ławie, choć go co spokojniejsi ściągnąć stamtąd usiłowali, rękami wymachiwał, krzyczał na całe gardło: – Już ja i pułkownika Daukszę pojmuję, bom przedtem nie nazbyt rozumiał. Prawda to, że dla prywaty, czyja by ona nie była, ojczyznę tak dwór, jak i wielmoża gotowi przędąc. Ukraińskie i moskiewskie granice swobodą stoją, rakuski żołnierz za Lubomirskim idzie, u każdego pomocy się wzywa, takoż u elektora wszetecznika, co zawdy był rad wszystkiemu, co Polsce przeciwne. Już on da pomoc jednym albo i drugim, da, ale wtedy, gdy swoje własne profity przy tym uzbiera. Jako za wojny było ze Szwedem, aż sobie zrzucenie lenna wygotował dla większego ucisku pruskiej ludności. Krwawy Frycek na wszystko gotowy. Jeden hetman Paweł Sapieha te sprawy rozumiał, ale jego właśnie zabrakło... Głos mu się załamał, teraz wreszcie przyjaciele ściągnęli go z ławy. Chwilę tkwił ponuro przy stole, aż z nagła zakrzyknął ku gospodarzowi: – Mości Wincenty, wina tu dawać, a żywo! Ja waszmość panów na poczęstunek proszę. Żołd należny za czas niewoli dziś odebrałem, zatem pijmy za nasze frasunki. – Hura! Hura! Wśród ogólnego, głośno wyrażanego zadowolenia pułkownik Dauksza szepnął do zatrzymującego go Kalksteina: – Pilne mam interesa. Zajrzyjcie do mnie, mości Ludwiku. Cichaczem ulotnił się także szlachcic spod Smoleńska, za to coraz liczniejsze grupy wojskowych zapełniały salę. Rozochocili się, spełniali jedną szklanicę za drugą, a gospodarz tylko ręce zacierał z radości, błogosławiąc zarządzenie hetmana Paca, ściągające żołnierzy do Wilna. – Ludwiczku, mileńki, ja z tobą owegoż Frycka na postronku powiodę, jako świnię spasioną, żebym tak zdrów był, powiodę, może kto zaprzeczy? – popiskiwał Zaręba, wodząc po wszystkich przekrwionym wejrzeniem. Nie oponowali. I oni by wiedli, gdyby zaszła potrzeba. – Nie ma Sapiehy, ojczulka sercu bliskiego. On by wraz ład we wszystko wprowadził – rozżalił się Kalkstein. – W Pacach tylko ratunek, w ich rozumie a sile – bąkał inny pijus, ramionami szeroko się opierając o stół. – A taki Lubomirskiego rozsieczeni – uparcie powtarzał Kunat. – Piwa tu, piwa! – chrypiał Kalkstein. Zaręba czule go obejmował ramieniem, Poczobutt ciągnął za rękę, tłoczyli się inni. Miasto dawno już spało, pierwszy kur się odzywał, gdy ze śpiewaniem wyszli z zadymionej knajpy na cichą ulicę. Mróz nie folgował, wraz im ściągnął twarze, gdy wśród niskich, przysiadłych ku ziemi domków szli ku mostowi rzuconemu nad Wilią. *** Idąc przez komnaty za pokojowcem, nurzając nogi w miękkim kobiercowym chodniku Kalkstein ciekawie przyglądał się wnętrzu pałacu Michała Kazimierza Paca. Hetman lubować się musiał w meblach: szafy gdańskie, zegary, masywne fotele i stoły zewsząd świeciły dyskretną matowością połysku. Wszystko tu było okazałe. Nie bez kozery mówiono, że wart Pac pałaca, a pałac Paca. Rozwierając drzwi, pokój owiec zgiął się w ukłonie. – Proszę, wasza miłość. Jegomość pan hetman czeka. O ile poprzednie komnaty były przyćmione, tu ilość światła padająca do wielkiej sali oślepiła w pierwszej chwili pułkownika Kalksteina. Nie od razu dojrzał rozparte w fotelach przy bocznym stoliku dwie średniego wzrostu postacie. Hetman Pac podniósł się z miejsca, szedł ku pułkownikowi z wyciągniętymi przed siebie pulchnymi dłońmi. Przy uśmiechu, jakim rozjaśnił się teraz, charakterystyczna dla Paców, wysunięta dolna warga jeszcze bardziej obwisła mu ku dołowi. – Sercem rad jestem waszmości, pułkowniku. O wybaczenie proszę, żem przed niedzielą przyjąć go nie mógł, aleć ważne in superlativo publicissime* sprawy do Grodna mnie wzywały. Dziś wszakoż w rozmowie to powetujemy. [*in superlativo publicissime – w najwyższym stopniu publiczne] Gdy dłonie ich się spotkały, pomyślał Kalkstein, że ten uścisk hetmański miękki jest jakiś, babski, jakbyś we flaki palce wraził. Pac ciągnął go już ku drugiej postaci, unoszącej się leniwie z fotela. – Zezwólcie, pułkowniku, wojewoda trocki Mikołaj Pac, który pod ten czas u mnie będąc, na wieść o przybyciu męża czyny orężnymi tak wsławionego, takoż go poznać zapragnął. Kalkstein utkwił spojrzenie w podłużnej, żółcią podeszłej twarzy, okolonej puklami ciemnych włosów, suto trefionych. Wąsiska jedynie podrudziałe były przy końcach, a pielęgnowana broda rozdzielała się w dwa szpikulce. Mówił szeptem przenikliwym, nieomal sycząc: – Jegomość cześnik Horusza, domu naszego i nasz przyjaciel, wspominał mi, jako przyjaźnią się waszą, mości pułkowniku, zaszczyca. I z dawnych czasów na pamięć mi żywo zasługi waszmości przychodzą, tako wojackie, jako i w politycznych mediach, osobliwie co się tyczy elektora brandenburskiego osoby. Zaskoczyła nieco Kalksteina serdeczność powitania obu wielmoży. Dwornie kłaniając się, gładkimi słowami odwzajemnił usłyszane komplementa, usiadł wreszcie, dłońmi przytrzymując szablę, by się nie wparła w dywan. Hetman patrzał na niego lekko przymrużonymi oczyma. Przy jowialności całego oblicza tylko te ciemne oczy ostre były, jakby wniknąć chciały we wnętrze rozmówcy. – Hetman Sapieha, wieczne spoczywanie racz mu dać Panie – w tym miejscu Pac skłonił głowę i zrobił przerwę – hetman Sapieha – powtórzył – wielce cenił waszmości przymioty i bardzo bliskim swojej osoby go widział. Towarzyszem namiotowym waszmość mu byłeś? Pułkownik podniósł się z leciutkim ukłonem. Hetman ciągnął tymczasem dalej, a Kalkstein czuł, jak jednocześnie uważnie go śledzą maleńkie oczka wojewody trockiego. – Śmierć nie przebiera... Waszmość się widział z Sapiehą ostatnim czasem? – W listopadzie jeszcze to było. Chory był, ale mnie gorąco powitał. – O dalsze służby chodziło w wojskach litewskich? – Regiment mój został rozwiązany... – Uchwałą sejmową zmniejszono zaciągi wojsk cudzoziemskiego autoramentu. W opresjach, które Rzeczpospolitą od zewnątrz i wewnątrz osiadły, widać dziś, jako niesłuszną była takowa konkluzja. Waszmość nadal pragniesz w służbie Litwy ostawać? – O tom molestował hetmana Sapiehę. Michał Kazimierz Pac tarł wierzchem mięsistej swej dłoni podbródek, oczy jego zetknęły się ze wzrokiem wojewody. Ważąc słowa, powiedział: – Rad wielcem ochocie waszmość pana. Radość to mieć takowych kawalerów wśród swoich żołnierzy. Tuszę, że w niejakim czasie pułk by się jaki dla waszmość pana nalazał. Ale trzeba zaczekać. Zaciągi nowe czynić teraz – niesporo; skarb tako Korony, jako i Litwy ogołocony. Niełatwo jest. Z Moskwą traktowania opornie idą, car bo korzystać pragnie z wewnętrznych zamieszek naszych, z Ukrainy takoż złe wieści nadchodzą. Żołnierza by trza, ale z czego żołd płacić? Jeszcze gdy się wojsk komput powiększy... Zapadła cisza, Kalkstein pojął, że w najbliższym czasie nie ma u hetmana na co rachować. Przypomniał jednak, Horusza mu to kładł w głowę, że u Paca każda myśl dziwnymi chodzi drogami. Czasem mówi on jedno, drugie zamierzając. Zmilczał więc, czekał, co będzie dalej. Świszczący, przepełniający całą obszerną komnatę szept wojewody zdumiał go treścią najmniej oczekiwaną w dotychczasowym kontekście rozmowy. – Waszmość, pułkowniku, zawdy tak całym sercem elektorowi brandenburskiemu przeciwny? Słuchy chodzą, jako między towarzystwem słów ostrych przeciw Fryderykowi Wilhelmowi waszmość nie szczędzisz. – Zły to sąsiad Rzeczypospolitej, który tylko jej trudne momenta dla siebie wygrywa. Wróg to jest pierwszy, chocia mamić potrafi. Stany pruskie żadnym sposobem nie myślą uznać niewoli, w jaką złe rozeznanie króla jegomości ich wtrąciło, rządy nad krajem wbrew prawom elektorowi oddając. Tam cięgiem litewskich wojsk wyglądają. – Waszmość, pułkowniku, gotów byłeś swojego czasu takie wojska prowadzić? – wtrącił się hetman. – Ku temu szło. Hetman Sapieha przyzwolenie swe dawał i żołnierza. Gdybyć nie z podskarbim Gosiewskim sprawa, może już Prusy oddychałyby dzisiaj wolnością – powiedział żywo. – Zła była to sprawa, winni karę ponieśli, wszakoż rzeczy nic już odmienić nie może i czasu szkoda na mówienie. Pułkownik opuścił powieki. Czekał na pytanie, które musiało paść. – Radziwiłł zawdy tak bliski elektorowi? – Wojewoda przeciągnął palcami po trefionej, na kształt wideł rozdzielonej brodzie, grubymi wargami żuł koniec wąsa. – To takoż hańba dla Polski i dla jej wiernych pruskich poddanych. – Wiadomo waszmości, jako książę Bogusław do łask w pełni jest przywrócony, teraz zaś dyspensę papieską otrzymał, aby córkę Janusza Radziwiłła, Annę Marię, za małżonkę pojąć? Tym sposobem dobra wszystkie rodu przejdą w jego ręce. O zwrot Baru takoż czyni starania... – Tym gorzej dla Rzeczypospolitej! – ostro rzucił Kalkstein. Pacowie spojrzeli po sobie. – Wnoszę – ostrożnie dobierał słów hetman – iż jednako widzimy, jakie opresje Koronę i Litwę czekają skutkiem ponownego wyniesienia kalwińskiej linii Radziwiłłów. Przechylił się blisko, bliziutko ku Kalksteinowi, głos jego świdrował teraz, nabrzmiały był hamowaną pasją: – Pewnie nie wiadomo waszmości, jako Radziwiłłowie na wszelki sposób podejść próbują króla, pana naszego miłościwego. Słuchy chodzą, że o wielką buławę starać się zamyślają, jako im biskupstwo wileńskie się marzy, że to dziadyga Białłozor jeno skonania już oczekuje. Wszystkie urzędy im pachną, rządy chcieliby przejąć na Litwie, a nawet, kto wie, zagarnąć władzę w Koronie. A że jeszcze Brandenburczyka czują za sobą oparcie... – Nie dopuścimy! Z Pacami niełatwa sprawa – zasyczał wojewoda trocki. – Tak. Z Pacami sprawa niełatwa... – potwierdził hetman. – Nam dobro Rzeczypospolitej pierwszym jest prawem. Jeślić o własny ród dbamy, to z wiary i wiedzy, że sprawie ogólnej zarazem służyć to będzie. Mówię, byś to wiedział, sercu naszemu miły pułkowniku, jako Pacowie zawżdy się bonarum partium*,[* po stronie słusznej sprawy] Radziwiłłowie zasię hostiliter*[* wrogo] postępują... – Elektora precz by wyżenąć, dawne stosunki przywrócić, nieprawy rząd mu odebrać, to by i Radziwiłłów zachwiała się siła – gwałtownie rzekł Kalkstein. – Gdyby... gdyby wasze miłoście... – głos mu się łamał – pruską sprawę poprzeć zechcieli, to wszystkie stany Prus murem stanęłyby za Pacami. Murem! Wieści miałem; tam jeno wybawienia czekają. Podobała się Pacom gwałtowność, z jaką zareagował na ich słowa Kalkstein. Hetman podniósł się i przewalając się z nogi na nogę, spacerować jął po komnacie. Nagle zatrzymał się przed podnieconym pułkownikiem. – Ale wspomnij też waszmość, iż nie pora dziś wojowanie zaczynać z Brandenburczykiem. Najpierw porządek trzeba przywrócić ojczyźnie, zgnieść niecne knowania Lubomirskiego, stałość tronu zapewnić, o co król miłościwy z królową od lat czynią starania, nie wszędzie zrozumienie najdując. Wtedy dopiero, nie wcześniej, będziemy na Prusy ruszać. Nemo sapiens, nisi patiens.* [*Nemo sapiens nisi patiens – nikt nie jest mądry, kto nie jest cierpliwy.] – Mnie się wszako zda, że dzień każdy mitręgi źle służy Rzeczpospolitej. – Zapalnyś, waszmość pułkowniku. Wojacka krew. W politycznych materiach pożyteczne jest także i uczuć utemperowanie. Na pruską sprawę przyjdzie czas. Znów chodził przez chwilę, znów przystanął, innym już tonem powiedział: – Rad jestem z naszego spotkania. Upewniłem się, że dom Paców może być pewnym waszmości. O powrót w służbę wojskową mieć będę staranie. Tuszę, że wraz to nastąpi po rozgromieniu Lubomirskiego, może i wcześniej, po sejmie marcowym, na którym siła się spraw wyjaśni. Gdybyć, waszmość pułkowniku, jaka potrzeba, zawszeni pomocą ochotny, a wojewoda także. Trefiona broda zatrzęsła się w potakiwaniu. Kalkstein podniósł się, skłonił. Audiencja była skończona. *** Odstawił nie dopitą szklanicę wina, nie miał dzisiaj ochoty do trunków. Podniósł spojrzenie na Gruszeckiego. – Rzeknij, Romanku, jako pojmować tę z Pacami rozmowę, bo nie wszystko mi jasne. O dobru Rzeczypospolitej cięgiem prawili, ale tako mi się widziało, że szczerość tam jeno była, gdzie o Radziwiłłów chodziło. – Bo teraźniejszym czasem najmocniejsza to znowu się staje na Litwie familia i rządom Paców może zagrozić. Sapiehowie osłabli ze śmiercią hetmana, Tyzenhauzowie tyle już tylko znaczą, że idą razem z Radziwiłłami. Tutaj jedno rozeznanie być może: kto się z jakiego rodu wywodzi. Osobiste lub rodu dobro najwyższym dla każdego wielmoży prawem, reszta, o rzeczy publicznej, to jedno gadanie. – Gruszecki mówił lekceważąco, zniechęcenie brzmiało w jego głosie. Leżał na wąskim łóżku, twarzą zwrócony do Kalksteina, wspartego łokciami o wysoki stół z dębowym blatem. Od przybycia do Wilna pułkownik mieszkał na kwaterze u Gruszeckiego. Odżyła przyjaźń zawarta za dawnych podchodów w cudzoziemskim regimencie hetmana Sapiehy. Próbowali któregoś razu liczyć: z górą dwadzieścia lat. Nieraz wzajemnie się salwowali w opresjach. Byli pod wozem i na wozie, jak to zwyczajnie w wojennych czasach. Nie mieli też nigdy przed sobą tajemnic. Zapadła cisza. Przerywały ją tylko wróble dzióbkami tłukąc za oknem o deskę, na którą Gruszecki każdego dnia drobił chleb. – Widzisz, Ludwiczku, teraz wszystko zależne jeno od tego, kto z kogo się rodzi, jako też czy do dworskich matactw przejawia szczególną ochotę. – Ostro prawisz... – Bo ciężkie z tego dla ojczyzny widzę opresje. Jam pod Pawłem Sapiehą wojował, inny to był pan, Rzeczpospolita stała u niego przed wszystkim. Nas tegoż uczył. Inaczej u Paców, chocia ich będę popierał, bo milsi mi niźli Radziwiłłowie. – Pojąć to wszystko niesporo. – Nie na żołnierski rozum, Ludwiczku. Wypijmy, węgrzyn przedni, osobliwie go wiele zwieziono na Litwę ostatnim czasem. Korzystać się godzi z takowej okazji. Trącili się pięknie rżniętymi szklankami. Za oknami zapadał sinawy od śniegu mrok. Brzękając dzwoneczkami, przemknęły opodal sanki. – Teraz sejm, trzeba ci wiedzieć, bardzo słabo był obesłany. Sąd po większości z dworskich stronników ustanowiono, biskupów i senatorów. Wszelakie były zarzuty przeciw Lubomirskiemu, prawdziwe i nieprawdziwe. Świadkowie naoczni podają, gadałem z takimi, jakoby cała rzecz była w tym, że król jegomość i królowa nienawiść do marszałka koronnego żywią za to, iż przeciwny był zamysłom osadzenia na tronie książecia krwi francuskiej. Uznano, że Lubomirski pokarany ma być gardłem, infamią i konfiskatą dóbr swoich dziedzicznych. Jako że marszałek pod ten czas siedział w Janowcu, wraz tam posłano wojska królewskie pod wodzą Francuza Briona i Persa Bonaubeka, aby osądzonego schwytać i na dwór dostarczyć. Nie zastawszy go, bo już do Łańcuta pociągnął, okrutnie poniszczyli dobra, mordując zarazem rządcę Janowca, niejakiego Linowskiego. Lubomirski sam aż we Wrocławiu azyl znalazł, co początek dało rokoszu, gdy wracać zapragnął. Jak dalej było, sam już słyszałeś. – Częstochowa! – zaśmiał się Kalkstein. – Ano Częstochowa. Chorągwie tam poszły hetmana polnego pod Połubińskim, Sapieha wstrzymywał, nie chciał, wbrew prawom, wojsk litewskich do Korony wprowadzać, przeciwny był wojnie domowej, gdy granice w płomieniach stoją. Kto by z Paców go słuchał, gdy jeszcze oparcie mieli w sejmie litewskim, który w Grodnie postanowił iść z pomocą królowi. Kalkstein ze zdumieniem słuchał. Lubomirski piastował najważniejsze urzędy, marszałkiem był wielkim koronnym, hetmanem polnym, nie licząc innych tytułów. I tak od jednego razu wszystko mu odebrano, jeszcze głowy szukano. Pewnie, dworowi wielce nabruździł, krwi napsuł, żeby jednak aż takie karanie... Gruszecki przyglądał się mu ze smętnym uśmiechem na chudej twarzy. – Verba pro verbis*,[* słowo po słowie] wszystkom ci rzekł, co mnie wiadome. Wojna domowa rzecz najgorsza i o to Lubomirskiego winie. Krzywd swoich mógł dochodzić w inny sposób... Żeby dworu też nie ukrzywdzić, powtórzę, co rzekł kanclerz wielki koronny, Prażmowski, po zerwanym sejmie do siebie wracając. Siła to ludzi słyszało. – To sejm został zerwany? – Poseł halicki Telefus, że to do głosu dopuszczony nie został, protestację zgłosił, a kanclerz rad ogłosił, iż liberum veto jest prawomocne. I dwóch niedzieli cała zabawa nie trwała. Ale słuchaj, co rzekł Prażmowski: “Nie mamy już się teraz nikogo obawiać i zły duch nie przeszkodzi, abyśmy do tronu, kogo się nam podoba, wybrali”. Kalkstein nalał wina do szklenie. Wzburzony tym, co słyszał, poczuł ochotę do picia. – Słuchaj, Romanku, a Pacowie twardo przy królu jegomości obstają? – Przy królowej, rzec chciałeś. Kanclerz wielki Litwy ma Francuzicę za żonę, takoż i hetman polny. Już tam baby wszystko dyktują, za nos mężów wodzą. Profit ich teraz największy być przy królu, pojmujesz? – Da mi Pac służbę przy regimentach swoich? – Wrychle tego nie czekaj. Insze ma on sprawy na głowie. Tyś zacięty przeciwko elektorowi. Nie na rękę byłoby Pacowi twoje między żołnierstwem wichrzenie, gdy on jedno ma na uwadze, by Lubomirskiego zgnieść bez reszty i elekcją vivente rege* frakcji francuskiej drogę utorować. Wtedy może cię przyjmie, wcześniej nie czekaj. [* vivente rege – za życia króla] – Trudno mi do Prus wracać, jeno na łaskę elektorską tam licząc. Dlatego tu siedzę, choć serce rwie do Elżbiety i dzieciaków. Dauksza i Woyniłłowicz radzili, by do podkanclerzego się udać, wojska u niego liczne, tam szczęścia próbować. Tyle że nieochotnie byłoby mi u Radziwiłła, choć Michał inny, w czas wojny wiernie przeciw Szwedowi stawał. – W czas wojny ze Szwedem to było. Janusza i Bogusława się wyrzekając, dobre imię rodu salwował. Dziesiątek lat od tej pory upłynął. Dziś inaczej. Podkanclerzemu najmilsze sprawy własnego rodu. Z Bogusławem bliscy ponoć są jako nigdy. – Ja Bogusławowi nie muszę służyć. Dla mnie on zawsze wróg, elektorski famulus. O regimentach Michała myślę. – Twoja wola. Wszako mnie się rzecz taka nie widzi – burknął Gruszecki. Taki już był. Nienawiść do Bogusława śmiertelną w nim urazę wywoływała do samego już choćby imienia Radziwiłłów. Nie przyznając we wszystkim racji polityce prowadzonej przez Paców, gotów był wiernie im służyć tak długo, jak długo wojować będą z Radziwiłłami. Kalkstein znalazł się w nie lada rozterce. Im zaś większe widział wokół siebie kłopoty, tym bardziej rosła jego niechęć do Fryderyka Wilhelma. Jego czynił sprawcą wszystkich klęsk swoich i upokorzeń. 4 Był w doskonałym nastroju. Przechylił się ku markotnemu czemuś Woyszwille. – Marszałek grodzieński jak zawsze wielce był dla mnie łaskaw, na dawną zażyłość wspominał. Ma rozmawiać z hetmanem Pacem. Już to Buchowiecki zawsze ma swoje znaczenie. – Postawiłbyś jeszcze kwaterkę, Ludwiczku, abyśmy życzyć ci mogli felices rerum successus* – skorzystał z okazji Zaręba, a niezgrabny Kunat, trzymający się ich kompanii jak dziecię matczynej sukienki, zamruczał na takie dictum ochotnie. [*felices rerum successus – szczęśliwe (szczęśliwego) załatwienie spraw] – Patrzcie, niedźwiedź poruszył się w mateczniku – sapnął Woyszwiłło. – Lepiej byś Kryszpina pomógł mi odszukać. Od czterech dni śladu po nim wywęszyć nie mogę. Jeszcze mi przyjdzie po całej Litwie za nim gonić. – Paweł nie z takich, co to się rozpłyną w powietrzu. Starosta ciechanowski prosił mnie na jutro do siebie. Ma tam być wojewoda mścisławski. Odnawiają się dawne konfidencje, jeszcze sobie poradzę między Litwiny – dodawał sobie otuchy Kalkstein. – Nie trza mi będzie zabiegów o elektorską łaskę. Wychylili złocisty trunek. Patrząc na Kunata, który wyglądał jak wniebowzięty, nie mogli się powstrzymać od śmiechu. – W sobotni wieczór na Zarzecz poszliśmy, dziewki tam mamy znajome – pokrzykiwał Zaręba, czerwony na twarzy, ani znać po nim było niewywczasów minionych tygodni. – Gdyśmy już trochę sobie podochocili, obłapił Broniś jedną, mocna była a tęga, wszakoż jęknęła i zaniosła się płaczem. Rozeznania sił swoich nie ma. Jakże tak do białogłowy podchodzić. – W elektorskich wojskach był kapitan podobny. Dziewki uciekały od niego, bo jak ściskał, to żebra z afektu im łamał. Namiestnik Radziwiłł wielce się mu dziwował, gwoli zabawie blisko przy sobie trzymając. Podkowy zębami wyginał, konie dwa rozpędzone w miejscu potrafił zatrzymać... Przedni węgrzyn – Kalkstein oblizał wargi. – Gospodarzu, dawać tu jeszcze! – Toś się, Ludwiczku, na zbawienie nam nalazł. Horusza nie ten co dawniej, Krystyna do kielicha go nie przymawia, Romanek Gruszecki takoż spochmurniał, nie rwie się do szklenicy, samiśmy jako muchy wokoło miodu łazili – rozczulił się Woyszwiłło. – Pułkownik Dauksza, choć krewniak mój, ale skąpy się zrobił w ostatni czas. Po prawdzie zaś nie ma z czego popijać. Z żołdem jak było, tako jest kiepsko. Wiecie, co wam powiem? – Kunat schylił się tajemniczo nad stołem, łokcie umaczał w rozlanym trunku. – Lubomirski temu winien. Póki go król jegomość na stryczek nie przywiedzie, bieda będzie. To ja wam mówię – huknął się w piersi, aż zadudniło. – Ja wam, chłopcy, ja wam... Póki grosz w kabzie, zawżdy wina postawię. Stara my brać, Sapiehy wojsko. Przy was mnie żyć i umierać, na Prusy nie mam do czego powracać, elektor na Wallenrodta łaskaw, starostwo mi odebrali, jeno Elżbiety mojej ostała posiadłość, ale nie przystoi być na żoninym. Tu mnie żyć, skoro Brandenburczyk niełaskaw, szelma, na swoich... – Kalksteinowi mocno już szumiało w głowie. Powiódł wzrokiem wokoło. – Tu czy nie tu?! – ryknął. Woyszwiłło z Zarębą zaraz otoczyli go ramionami, zapewniając o wierności i przyjaźni. Otrząsnął ich z siebie, wodził po izbie gospodnej przymglonym wejrzeniem. – Tu czy nie tu? Ha? Zatrzymał dłużej wzrok na siedzącym w otoczeniu paru pośledniej ubranych szlachciców jegomościu okazałego wzrostu i tuszy, strojnym mocno, o dumnym wejrzeniu niewielkich oczek, jakby z wgłębień spoglądających na awanturującego się pułkownika. Wytrzymał spojrzenie Kalksteina, ironiczny uśmieszek wypełzł mu na tłuste wargi, szepnął coś najbliższym. Kalkstein podniósł się z miejsca, chwiejnym nieco krokiem pomaszerował przez izbę do nie znanego mu szlachcica. – Waszmości się nie podoba, iż pragnę na Litwie ostawać? – Stał już zawadiacko przed jego stołem. Szlachcic uśmiechnął się niechętnie. – Wasza wola decydować o sobie. Każdy, Litwin, Polak czy Niemiec, winien znać, gdzie się jego miejsce znajduje. Zdrowie waszmości – od niechcenia uniósł leciutko szklankę. Woyszwiłło z Kunatem odciągali już pułkownika, siłą wiedli na miejsce. Opierał się, coraz to oglądał za niesympatycznym szlachcicem. – Ostaw go, Ludwiczku, ostaw. Podstarości to żmudzki, Seweryn Mleczko, znaczna figura – przedkładał Woyszwiłło. Pułkownik drgnął. – Podstarości żmudzki? Takom sobie i dumał, że mi ta gęba znajoma. Onże to w czas wojny w Królewcu pod pieczą Fryderykową siedział, poprzednio przysięgę wierności Karolusowi Gustawusowi złożywszy... A, gadzina, mnie radzi, jako Niemcowi, miejsca swojego szukać! Czemu go na Litwie, choćby z Sapiehą czy inszymi nie było, co po stronie stawali Rzeczypospolitej? Czemu? A ja takim Niemiec, któremu Polska na równi macią, ot jak. – Wypijmy – zachęcał Kunat. Brzęknęły szklanki, gospodarz ochotnie stawiał już nowy dzban, gości nie było jeszcze o tej porze zbyt wielu. – A, gadzina, mnie radzi, a sam elektora w pięty całował... – Cichaj, Ludwiczku, cichaj! – mruczał Zaręba, ale i jego krew już zaczynała ponosić. Jeden z towarzyszących podstarościemu szlachciców cichutko wysunął się z gospody. Nie zwrócili na to uwagi. Kalkstein uspokoił się, zaczął rozpowiadać, jak już lepiej wyglądają jego starania o służbę wojskową, dawni przyjaciele pragną służyć mu w tym pomocą. Sam wojewoda wileński, a i staruszek biskup Białłozor obiecali poparcie. Do gospody, trzaskając drzwiami, wszedł bogato ubrany wojskowy w randze majora. Nosił odznaki regimentów księcia koniuszego. Na przywitanie jego podniósł się podstarości żmudzki. – Bogusława Radziwiłła famulus, znam go – zasyczał Kalkstein, znów uwagę jego ściągnął na siebie oddalony stół. – Weintraub, dawniej u Frycka był w wojskach, druh to Hilla obersztera, który porwał Hieronima Rotha z Królewca, na straszliwą niedolę w rękach Fryderykowych skazując. Godna zaiste kompanija dla pana podstarościego... – sapnął gniewnie, wychylił gwałtownie swój kielich, powiedział głośno: – Mnogo u was zdrajców wszelakich na Litwie. Choćby on Bogusław Radziwiłł, namiestnik Fryckowy. Mnogo paskudztwa, oj, mnogo! – Ludwik, zali posiekać ich masz ochotę? – gorączkowo pytał Woyszwiłło, mienił się na twarzy, ręka jego macała za szablą. – Aniby stanąć który potrafił. Im tylko famulusami być. Towarzysz podstarościego, który przedtem opuścił izbę, wrócił teraz a za nim wsunęło się kilku zbrojnych pocztowych, przystanęli w pobliżu wejścia. Kunat ślepił za nimi uważnie, wyprostował się na swym zydlu. – Waszmość zali nas masz na myśli? – przez salę słodziutko odezwał się teraz pan podstarości. – O famulusach ogólnie mówiłem, ale skoro waść się przyznajesz, oponować nie honor – zarechotał Kalkstein. Pan Seweryn Mleczko gwałtownie odsunął stół, by pokaźnym brzuchem on nie zaczepić, wyprostował się w całej okazałości. Znacznie wyższy był od Kalksteina, który też stał już przyczajony, skulony jakby do skoku. Rumor się zrobił, w powoli ogarniającym świat półmroku, przy zapalanych dopiero w gospodnej światłach groźnie to wyglądało, gdy zarówno towarzysze Kalksteina, jak i podstarościego stali naprzeciw siebie, mierząc się nienawistnie oczyma. Ruszyli z miejsca skupieni przy drzwiach pocztowi. Obejrzał się Kalkstein. – Służbę waszeć nasyłasz? Nie po szlachecku to. Skoro ochota, sam mi plac waćpan dawaj. Pan Seweryn Mleczko zaniósł się śmiechem. – A któż to mnie wzywa, jeśli łaska powiedzieć? Czy nie wyrodek pruskiej ojczyzny, co pana postponuje swojego i prawem jeno kaduka na gościnnej ziemi Litwy przebywa? – Ach ty wywłoko żmudzka, psi pomiocie! – pułkownik już nie panował nad sobą i z tymi słowami runął do przodu. Za nim, jak jeden, posunęli Woyszwiłło, Zaręba i Kunat. – Brać ich! – zagłuszył wszystko mocny głos podstarościego żmudzkiego. Pocztowi, których liczba zwiększyła się nagle, z wydobytą bronią skoczyli na Kalksteina i jego towarzyszy. – Ach ty pomiocie sobaczy, chamów nasyłasz na szlachtę, na wojskowych hetmańskich?! – wył rozwścieczony Woyszwiłło. Kunat chrapał i mruczał, Zaręba świstał po swojemu przez zęby. Musieli stawiać czoło atakującym pachołkom. Gospodarz kocimi ruchami przemykał się pod ścianami, gasząc już rozniecone światła. Ciemno się robiło, ledwie majaczyły w tym mroku ludzkie sylwetki. Łatwo odrzucili pocztowych, nie ochota im była pchać się zbyt gorliwie na szable oficerów. Któryś stęknął, inny pacholik rymnął na ziemię jak długi. – Stawaj, kpie, boć płazem jako niechrzczeńca po gębie wysiekę! – Kalkstein już docierał do podstarościego. W tej chwili potknął się, omal nie rozciągnął jak długi na ziemi. To major Weintraub całą siłą pchnął stolik ku niemu. Rumor i brzęk, potoczyła się po ziemi zastawa. Szczęknęły szable, podstarości wreszcie zdobył się na odwagę, w potęgującej się ciemności jedynie lekki błysk kling świadczył o walce. Postronni cofnęli się na boki. Tylko rozjuszony Woyszwiłło ślepił w mroku za Radziwiłłowskim majorem, ale nigdzie dojrzeć go nie mógł, omal jednego z towarzyszących Mleczce cywili nie posiekał w pośpiechu. Kalkstein parł przez ciemność ku dyszącemu przed nim przeciwnikowi. Coraz to go bliżej przypierał do ściany, uważał teraz, zamroczenie trunkami ustąpiło normalnej ochocie wojackiej. Trzaskanie drzwi, krzyk gwałtowny: – Stać, stać! W imieniu wojewody nakazuję zaniechać broni! – Sam jej niechaj, kpie! – ryknął ku wchodzącym Woyszwiłło. Gęsto się nagle zrobiło w gospodzie. Kalkstein jeszcze wywijał bronią, gdzieś się zapodział jego przeciwnik, gdy od tyłu ujęły go silnie czyjeś ramiona, wraz im druga para pomogła. Trochę z tyłu Kunat, jak rozjuszony dzik ogary, zrzucił z siebie kilku napastujących go żołnierzy z wojewódzkiej straży. Woyszwiłło rozpoznał oficera, coś mu podniesionym głosem tłumaczył. Uspokoiło się, tylko te mocne oddechy trwały, syki Zaręby, tupot rozlicznych nóg. Gospodarz wnosił już światło, rozjaśniło się w izbie. Osłupiały Kalkstein rozglądał się wokoło: ani podstarościego, ani majora nie było w gospodzie. Tylko któryś z towarzyszących im cywilów trwożnie kulił się koło obitego blachą szynkwasu. – Uciekli jako tchórze śmierdzące, żeby ich mać własna nie znała! – sapnął Woyszwiłło z największą pogardą. – Wasze miłoście wybaczą, przykazanie ostre jest wojewody, by do burd nie dopuszczać nijakich, gdyby zaś co się zdarzyło, wnet występować. Służba taka – skłonił się oficer przed pułkownikiem. – Żal mi, że właśnie waszej miłości, o którego czynach chwalebnych wiele słyszałem, przyszło mi wejść w drogę. Żubrych jestem, porucznik wojsk wojewody, wyznaczony dla miasta ochrony. – Zła to służba, mości poruczniku, ale służba. Pojmuję i żalu nie mam. Wstyd mi jeno za onych, co to jako psy, ogony zadarłszy, od boju uciekli. Prawdziwie sobaczy pomiot. Spojrzał na porucznika Zubrycha. – Winem zalać zgryzotę przystoi. Zwólcie, mości oficyjerze. – Nie wolno mi. Służba – skłonił się, wraz zakrzyknął na swoich i jakby nic nie zaszło, spokojnie wynieśli się z gospodnej. Kalkstein już się uśmiechał. Tylko w tonie słów, jakie rzucił swoim, kryła się groźba. – Już ja ich w swoje ręce dostanę! Jeno nie jak z urodzonymi postąpię, skoro z placu niegodnie uszli. *** Mrozy jeszcze się wzmogły. Niewielką do pałacu miał drogę od Gruszeckiego, a przecież przemarzł porządnie zwłaszcza most przechodząc na Wilii, wiodący od strony wiłkomierskiego traktu. Coraz to tarł uszy, dłonie, lubo w rękawicach, zabijał żołnierskim sposobem. Czynił to jednak raczej podświadomie, myśl bowiem zajętą miał innymi sprawami. Ciągle się wahał, czy dobrze czyni udając się do Michała Radziwiłła z propozycją swoich usług żołnierskich. Gruszecki go nie odmawiał, ale krzywo to widział. Dauksza natomiast i Woyniłłowicz szczerze radzili. U Paca, prawili, nieprędko się coś znajdzie odpowiedniego, Michał Radziwiłł tymczasem nowe regimenty formuje, zaciągi robi. Służba u niego dobra, chwalą ją sobie oficerowie. Przyodziewa i wyżywienie inne jak w regimentach hetmańskich, płaconych z państwowej szkatuły. Podkanclerzy o żołnierza dba, sam takoż wojak jest niepośledni. Co innego Bogusław, a całkiem co innego Michał. Na dziś miał wyznaczoną audiencję, Buchowiecki, marszałek grodzieński, mu ją wyrobił. Przecież, gdy stanął przed okazałym pałacem, skąd podkanclerzy zawiadywał pieczęcią mniejszą, zawahał się jeszcze. Machnął na koniec dłonią. Nie pora teraz przebierać. Przyjąć trzeba, na co się lepsza trafi okazja. Może być i Michał Radziwiłł, w jego familijne stosunki mieszać się przecie nie będzie, nieżołnierska to rzecz. Książę, o rumianej jak zwykle twarzy, choć z włosem mocno siwizną pobielonym od strapień, bez uśmiechu przywitał Kalksteina, na fotele wokół stolika przed kominkiem stojące wskazał. – Rad jestem, że z niewoli moskiewskiej szczęśliwa fortuna zezwoliła się wyrwać tak zacnemu kawalerowi – przemówił. – Do przybranej mej ojczyzny Litwy wracając, honor to dla mnie wielki, że przed mężem dla jej dobra wsławionym tak w pokoju, jak i in operę belli* zaszczyt mam sprawę swoją przedłożyć. [*in operę belli – w działaniach wojennych] Po dwornym odezwaniu Kalksteina zapadło milczenie. Podkanclerzy spoglądał na siedzącego na wprost niego pułkownika. Pamiętał opowieści o jego wojackiej brawurze, o awanturniczych wyczynach, o dawnych sukcesach i spustoszeniu, jakie czynił w sercach białogłów. Widział teraz przed sobą twarz junacką, szczerą, ale załamaniami kącików ust świadczącą o zaciekłości, w błysku zaś oczu zdradzającą naturę raczej nie uznającą hamulców. – Brat mój, książę koniuszy, takoż swojego czasu napomykał mi o waszmość panu... – powiedział sucho. Kalkstein drgnął. Ton i treść wypowiedzianych słów znaczyły wiele. Spojrzał uważnie. – Pono mocnoś waszmość przeciw niemu pomstował w Prusach, jako też mało śmiercią nie uraczył jednego z najbardziej oddanych mu oficyjerów. – Oficer ten niegodnie przeciw rotmistrzowi Poczobuttowi postąpił, jam druha mojego na placu zastąpił pod nieobecność jego. Książę koniuszy, sam fechtmistrz znamienity, na pewno gorącość oficerską zrozumiał. Nie mógł podkanclerzy powstrzymać uśmiechu. Podobał mu się nawet ten zawadiaka, który, czując wszak, że rozmowa nie najlepszy przybiera dla niego obrót, bronił jednak swych racji. – W szczegółach bliższych nie jestem znajomy... Wracajmy ad mediam rem*. Pułk waszmości rozwiązany jest, u hetmana Paca jakoby nie masz teraz żadnego godnego przydziału. Czy tak? [* ad mediam rem – do sedna sprawy] Zdumiał się pułkownik. Wie zatem o wizycie u Paca. Niedobrze, toż gryzą się Radziwiłłowie z Pacami jak psy z kotem. – Jak ojciec sercu memu bliski hetman Sapieha nadzieje przed śmiercią czynił, że wrychle znów pułk dostanę. Po zgonie jego nieodżałowanym, że to hetman Pac pieczę nad wojskami wszystkimi przejął, za obowiązek poczytałem do niego się udać – wyjaśnił. Michał Radziwiłł aprobująco skinął głową. – Pojmuję. Właściwa to rzecz należnej hierarchii przestrzegać... – Zamyślony spoglądał w róg wielkiej komnaty, dosyć ubogo wysłanej kobiercem. – Ja oficyjera dobrego niemało będę potrzebował najbliższymi czasami. Waszmość in disciplina militari* dobre masz imię, zaprzeczyć trudno. [*in disciplina militari – w służbie wojskowej] Podniósł się jak na swój wiek dosyć ciężko, podszedł do stołu w przeciwległej stronie komnaty, wśród papierów leżących wodził przez chwilę dłońmi. – O waszmości wiele ostatnim czasem słyszałem – powiedział nagle, głos jego suchy był teraz, jak i na przywitanie. – Marszałek grodzieński, którego słowo wielce sobie ważę, gorąco za waszmością przemawiał, takoż i inni. Wczorajszym dniem miałem jednak i inszych gości. Podstarości żmudzki, wielce rodzinie naszej oddany, skarżył się, jakoś waszmość niegodnie go spostponował, na karczemne bijatyki narażając. Także został pod ten czas zacny oficer brata mojego, księcia koniuszego, sromotnie zelżony. Prawda li to, czemu uszy moje wierzyć nie chciały? Kalkstein poderwał się gwałtownie ze swego miejsca, obciągnął poły ubioru. – Książę, o wybaczenie proszę, ale prawdy w słowach tych mało. Nie przeczę, że będąc podhumorzony, nie byłem daleki od zwady, jeno że po szlachecku racji swoich pragnąłem dochodzić, na plac wzywając. Nie jam pachołków na pomoc przyzywał, nie jam też niegodnie uciekał, za nic honor szlachecki jako i oficerski mając. Hamował się całą siłą woli, twarz jego sczerwieniała, ściągnęły się łuki krzaczastych brwi, palce zakrzywiły jak u drapieżnego ptaka. Książę Michał, który sam był dobrym żołnierzem i lubił chwacką postawę, spojrzał znów na Kalksteina z żywą sympatią. Przemknęło mu przez myśl, że radby takich miał wszystkich swych oficerów. – Sumituj się waszmość. Takem powtórzył, jako mi powiedziano. Jeśli jest, jak waszmość powiadasz, dyshonor to dla imć Seweryna Mleczki oraz dla oficyjera ze służb brata mojego. – Wyraźnie był poruszony. – Jam nie zwykł koloryzować. – Proszę, siadajże waszmość, nie zamierzałem obrażać. A i waszmości nie należało jako kur czupurny wraz się z miejsca porywać, o godności domu, w którym przebywasz, przepominając. – Książę... – już nie czerwień, ale krew sama wybiła na twarz Kalksteina. – Siadaj, mości pułkowniku! Zali w konfidencyjach z elektorem brandenburskim równie zapalczywy bywałeś? – Tak oddaję, jako mi płacą. Póki elektor krzywdy mnie ani stanowi szlacheckiemu Prus nie czynił, tom go miał w poważaniu i respekt oddawał należny. Gdy wszakoż za niechętnych poduszczeniem krzywdę mi jego elektorska mość uczynił, pułk odbierając i starostwo, jużem przed jego obliczem więcej nie stawał. – Prywata więc jeno powoduje waszmości czynami? Prawda to, żeś wojska Litwy chciał przed laty na Królewiec prowadzić, żeś zło elektorowi zarzucał? – Byłem i jestem za jedno ze szlacheckim Prus stanem, co razem z duchowieństwem i mieszczany w prawach swoich jest uszczuplony i traktowany jako niewolny. Moja prywata odbiciem jeno ogólnej niedoli. Książę wolnym krokiem podszedł teraz do ciągle stojącego Kalksteina, uśmiechnął się, obu dłońmi łagodnie wcisnął go w fotel, sam usiadł na drugim. – Imaginujże sobie waszmość, iż w niedługi czas do Mitawy jadę, kędy brat mój w związki małżeńskie z córą księcia Janusza wstępuje. Książę koniuszy pisze, że jego elektorska mość Fryderyk Wilhelm takoż na uroczystość przybędzie. Zali łatwo byłoby mi się tłumaczyć, żem człeka nieżyczliwego im jako pułkownika w kompanie wojsk swoich przyjął? – To wasza miłość także trzyma z Brandenburczykiem? – szczerze zdumiał się Kalkstein. – Do Mitawy jadę, nie do Królewca. Gościem brata będę, jako i książę, elektor. Insza to zatem materia i z polityką wiele wspólnego nie ma. Wszako grzeczności należą się swoje prawa, a waszmości angażowanie byłoby uchybieniem takowym. Kalkstein pochylił się w ukłonie. – Dzięki pragnę złożyć waszej książęcej mości za łaskawe przyjęcie. Motywy odmowy dobrze pojmuję. Żal mi, żem czas drogi zmitrężył waszej miłości. – Hardyś, mości pułkowniku. – Szczerym. Przygryzając wargi, patrzył książę za Kalksteinem, jak zmierzał ku drzwiom. Westchnął, potem się uśmiechnął. – Mości pułkowniku! – zawołał. Kalkstein obrócił się. – To ci powiem: podobasz mi się, rezolut z ciebie, jakich mało. Nie chciałbym, chociem Radziwiłł, mieć z tobą na pieńku. – Tuszę, że w takowych mediach drogi się nasze nie zetkną. Michał Radziwiłł wybuchnął długim, serdecznym śmiechem. Nieco mocniej, niżby powinny, trzasnęły drzwi. *** Woyszwiłło obejrzał się. Czterech towarzyszy z lekkiej chorągwi Zaręby ciągnęło krok w krok za nimi. Pomyślał, że licząc razem z nim samym, Kalksteinem, Zarębą i obu braćmi Kunatami, jest ich dziewięciu, a dziewiątka to szczęśliwa liczba. Pono astrolog Marii Ludwiki specjalne jej na ten czas przypisywał znaczenie, radził królowej wszystko zaczynać pod znak dziewiątki. – Poczobutta mi szkoda, płakać będzie, że go minęła takowa okazja – powiedział do cwałującego tuż obok pułkownika. Kalkstein nie odpowiadał. Z twarzą ściągniętą od wiatru, wpatrzony przed siebie, zachłystywać się zdawał tym pędem i wewnętrznym napięciem. Woyszwiłło, widząc, że rozmowy z Ludwikiem nie będzie, machnął tylko dłonią, zrezygnowany, sięgnął po manierkę za pasem. Puszczając cugle, odwiercił nakrętkę, z lubością wlał w siebie solidny haust okowity, potem drugi, dopiero przytroczył manierkę na miejsce. Wspomniał dawne lata. Wtedy, w wojenny czas, często wyprawiali podobne brewerie. Zgrana była ich kompania. Kalkstein zawdy przewodził. “Diabłami wcielonymi” ich zwano, że to zaiste szczęście mieli szatańskie, gardłem często ryzykowali, może by się sądem jedno czy drugie nawet skończyło, gdyby nie hetman Sapieha. Zawsze potrafił ich jakoś ochronić, raz nawet odszkodowanie ze swojej wyłożył szkatuły. Kochał swych oficerów, druhem był dla nich zawsze, Kalksteina zaś osobliwie, niemal jak syna własnego, miłował, namiotowym towarzyszem go zrobił. Ostatnio mniej było takich uciech, brakło towarzyszom konceptu, niejeden się już obabił, jako choćby Horusza czy Dauksza, białogłów swoich i dziatek pilnował, pora też na kawalerskie fantazje nie była stosowna. Dopiero dziś znów ochota, aż by się śpiewać chciało, hukać jako ów niespożyty Zaręba. A i Ludwiczek nic się przez tę niewolę nie zmienił: pierwszy do kielicha, pierwszy do zwady. Zapamiętały przy tym, na honor osobliwie uważny. Jako i teraz. On, Woyszwiłło, dawno machnąłby ręką, despekt wszak cały został przy podstarościm i Bogusławowym oficyjerze, Ludwiczek tymczasem za dyshonor uważał rzecz losowi własnemu zawierzyć. W gospodzie jeszcze obiecał, że obu przeciwników dostanie w swoje ręce. I oto jadą do nich w nie zapowiedzianą gościnę. Zaręba wszystko przewąchał. Miał on swoje sposoby. Z podstarościm nie było trudno, włość dzierżył za Mejszagołą, przy trakcie szyrwinckim. Trudniej było odnaleźć majora Weintrauba, nikt w Wilnie nie znał go. Aż przypadkowo spotkany krewniak czy znajomek Zaręby nadmienił, iż wojak ów z paru jeno druhami gościną zatrzymał się właśnie u Mleczki. Wraz tedy wyprawę postanowili. Zaręba dobrał czterech najlepszych rezunów, Kunat poskoczył po brata. Już to Daukszowy krewniak przyczepił się do kompanii jak rzep do psiego ogona, krokiem nie odstępował. Trafił im zresztą do serc, chwacki kawaler, że zaś Pan Bóg rozumu nie dał, trudno go o to winować. – Leon, czy daleko jeszcze? – Kalkstein przybliżył konia. – Byle nam dotrzeć do Mejszagoły, to stamtąd już blisko. Zaręba mówił, że po ciemku trafi. Czas wczesny, nie będą się jeszcze nawet do snu sposobić. – Tako bym chciał, zbędna mitręga czekać, nim się odzieją przystojnie – burknął pułkownik, poderwał konia. Zabłysły przed nimi rzadkie światełka Mejszagoły, nad którą u wjazdu górował wielki kościół. Zaręba wołał do Kalksteina: – Chłodno, Ludwiczku! Nim do rąbaniny dojdzie jakowej, zdałoby się co wlać do gardła. Karczma tu jest maleńka, Żyd okowitę ma zacną, zaprawianą ziołami. Sam ksiądz mało co dnia po nią posyła, choć na kazaniach gromi semickie plemię, że nasz naród rozpija. Zaśmiali się. Kalkstein nie miał przeciw pokrzepieniu sił i konceptu. – Byle duchem. Żal czas mitrężyć. Zawracali przed cofniętą nieco od drogi karczmę. Gospodarz w długim chałacie czekał już ich na progu. Kalksteinowi myśl jakaś przebiegła przez głowę, skinął na Zarębę. – Słysz, Piotr, zna cię ów karczmarz? – Zna. – Lepiej, by nas nikt nie rozpoznał. Nie o sobie mówię, o was mi chodzi. Wy na służbie, może być rzecz gardłowa. Zaręba zaśmiał się. – My z tym Chaimem od dawna znajomi. Swój człek. Słowa nie piśnie, choćby go i święconą wodą kropili. Zeskoczył z konia, przywiązał go do długiej bariery, szedł ku karczmarzowi. Ten zgiął się w ukłonie. – Dzień dobry, panu poruczn... – Chaim, a zamilknijże! – Podszedł blisko, wziął go pod ramię. – Pomnij, aniś mnie, ani innego nikogo nie widział. Jacyś wojskowi, tyle rzec możesz, byli, ale krój obcy odzienia, ani hetmańscy to, ani sapieżyńscy czy z Paca oddziałów. Napomknij jako na Radziwiłłowskich podobni – zarechotał zadowolony. – Jaśnie panowie pozwolą. Pierwszy raz w progach Chaima, ale wiem, że już zawsze będą się u mnie zatrzymywać. Uff, jakie ja mam specjały do picia dla jaśnie księcia Radziwiłła żołnierzy. Włażąc do niskiej, przydymionej izby spojrzeli po sobie zdumieni. Zaręba parsknął śmiechem na całe gardło. Dopiero gdy się spostrzegli, zarżeli jak młode konie. Namiestnik Kuryłło aż przysiadł z wielkiej ochoty. – Trunek zaiste przedni – smakowali, językami mlaskali. Parę razy powtarzali kolejkę, aż wreszcie Kalkstein ruchem dłoni dał znak, że dosyć. – Popijecie się i dyshonor będzie dla wojsk Radzi wiłłowskich. Chaim gładził brodę, z uznaniem trząsł głową. – Jaśnie pan ma rację, despekt dla jaśnie księcia Radziwiłła żołnierzy. Twarz miał śmiertelnie poważną. Dopiero ruszyli z kopyta. Tylko kurzawa śnieżna pryskała spod kopyt, gdy rwali przez Mejszagołę. Zaraz została za nimi, zagasły ostatnie światełka. Czarnym pasmem wzdłuż traktu słały się jedna za drugą wysokie topole. Zaręba wysforował się naprzód, w pewnej chwili zaczął dawać znak ręką. Ledwie dojrzeli w ciemności. – Zwolnijmy, wraz będzie droga na lewo. Zjechali w nią. Ledwie była przetarta. Niedaleko rozszczekały się psy. Szpaler drzew się skończył. Z mroku wyłoniły się niewyraźne zarysy budynków. Z kilku okien przebłyskiwały światła. – Broni używać w ostatniej potrzebie – napomniał Kalkstein ściszonym głosem. Furtka w drewnianym ogrodzeniu odskoczyła z impetem. Któryś z towarzyszy Zaręby otwierał bramę. Kilka psów wypadło z ujadaniem, rozeźlone, chwytały konie za pęciny. – A wy kundle zatracone, won stąd! – rozległ się okrzyk od strony ganku i zaraz padło pytanie: – Kto taki? – Goście do jego miłości podstarościego i pana majora Weintrauba – odkrzyknął chwacko Woyszwiłło. Na ganku pojawiła się jeszcze jedna sylwetka, oczy, już oswojone z ciemnością, rozpoznały w niej samego gospodarza. Kalkstein zeskoczył z konia, szedł na ganek sprężystym krokiem, ręce zacierał. – Witam żmudzkiego podstarościego. Aniś waszmość pan tutaj mnie oczekiwał, prawda? Zali major wojsk księcia Bogusława takoż tu jeszcze przybywa? Podstarości musiał coś zmiarkować, cofnął się o krok, patrzył, jak pozostali zbrojni zeskakiwali z koni. Nagle szarpnął za ramię famulusa, który pierwszy się pokazał na ganku, skoczyli do tyłu, usiłowali zamykać drzwi, wołając jednocześnie o pomoc. Ale Kalkstein wepchnął nogę w szparę, nie zezwalając na zawarcie drzwi. Kupą biegli już ku niemu druhowie, naparli silniej, drzwi ustąpiły. Od zabudowań czeladnych zatupotały silne kroki. Zaręba obejrzał się, pobiegł ku swoim, dawał rozkazy. Bracia Kunatowie pierwsi się wdarli do sieni. Tam łyskały już szable, wyciągnęli też swoje. – Co się dzieje? Zajazd zbrojny? Gardłem, mości pułkowniku, za to zapłacisz! Tu nie Prusy! – Waszmość pana jeno o spokój proszę. W gospodzie, choć nieochotnie, jednakowoż ze szablą stawał pan przeciw mnie. Onego majora, co to stoły pod nogi rzuca, zobaczyć chcielibyśmy. – Gość on w moim domu. – Podstarości zdecydowanie wystąpił do przodu. – Weźcie go, chłopcy – półszeptem rzucił Kalkstein, nasłuchując zarazem szamotaniny i pogłosów dochodzących z podwórka. Wcześniej już ustalili, że tyły zabezpieczać będzie Zaręba ze swymi. Kunatowie z dwu stron naparli na Seweryna Mleczkę, wraz mu szablę z dłoni wybili, z brzękiem upadła na podłogę. Już go któryś obejmował niedźwiedzimi łapami, z kieszeni wyciągał postronek. – A, tuś mi, tchórzu prześmierdły! – Woyszwiłło dojrzał majora, jak z rezygnacją wyciągał rapier, desperacko parł do ataku. Światło w tej pierwszej izbie mizerne było, walczyli w półcieniu. Kalkstein w dłonie zaklaskał. – Hej, służba! Ognie tu dawać! Woyszwiłło prędko sobie poradził. Mistrzem był w wytrącaniu broni z rąk przeciwnika. Po chwili major Weintraub siedział na zydlu związany postronkami. Dudniącymi krokami wpadł z dworu Zaręba. – Melduję, trzech pocztowych jako barany na ganku związani w kupę. Jednego, co to bardziej był narowisty, pogłaskać musieliśmy, ale niegroźnie. Jakieś dziady wypadły jeszcze z czeladnej, ale już moi z nimi poradzą. Tu, widzę, broń rzucona na ziemię. Chwaccy kawalerowie w tym domu. – Srogo odpowiadać będziecie! Zajazd! Gardło dacie, takie syny! – darł się rozwścieczony podstarości, oczy wyłaziły mu z orbit. – Mileńki panie Mleczko Woyszwiłło szablę podsunął mu pod nos – krzynę ciszej poproszę, bom hałasów niezwyczajny i może mnie ponieść, a wtedy przyszłoby ci ostać kapłonem. Podstarości zamilkł spłoszony. Pojaśniało nagle. To strwożona służba usłuchała rozkazu, wnosiła światła. Z bocznych pokoi dobiegały głosy niewieście. Kalkstein skrzywił się, skinął na jednego z Kunatów: – Białogłowom rzeknijcie, żeby zostawały w alkowie, widok dalszy może dla nich być nieprzystojny. Niedźwiedź ochotnie kropnął się w tamtą stronę. Słychać było jego mocny głos, przerażone piski kobiet, potem ucichło. Kunat wrócił, starannie przymykając drzwi poza sobą. – Wszystkie szpetne – powiedział z rozczarowaniem. Teraz Kunatowie, Woyszwiłło, Zaręba i Kalkstein przysunęli sobie zydle od stołu, rozsiedli się na nich wygodnie. Pułkownik oczy przymrużył, patrzył na czerwonego jak indor podstarościego. Major Weintraub dla odmiany zbielał jak kreda. – Ano tak... – powiedział pułkownik. – Zali waszmość sprawę sobie zdajesz, co czynisz? Rozbój to jest, bezecność niesłychana! – podstarości znów rozdarł gębę. – Spokojnie, mileńki – uciszał go Woyszwiłło. – Ja waszmości tykać nie będę – łagodnie powiedział Kalkstein. – Było, nie było, aleś szablę wyciągał. Wstyd jeno, żeś pacholików na pomoc wzywał, nieszlachecka to rzecz. Wszako zasłonę spuścimy. O majora mi chodzi, famulusa księcia koniuszego. Bohater widać znaczny: w onej gospodzie szabli nawet nie wyjął, po rzuceniu stołem w mysią dziurę się schował. Żeby zatem rozmowy naszej dokończyć z panem majorem, przyjechać aż tutaj musieliśmy. Major drżał. Woyszwiłło patrząc na niego nie mógł się wstrzymać, splunął z pogardą. Kalkstein tymczasem przywołał ruchem ręki Zarębę, coś mu szeptał do ucha. Twarz porucznika rozjaśniła się, spiesznym krokiem opuścił komnatę. – Mości pułkowniku, despektu domowi mojemu nie czyńcie. Starczy tego, żeście nas związali jako barany – proszącym głosem zaczął pan Mleczko. – Despektem najgorszym jest gości takowych jak major pod dach przyjmować – niedbale odrzucił Kalkstein. Wszedł Zaręba, a z nim dwu pocztowych majora Weintrauba, zwolnionych z więzów. Kalkstein z uśmiechem rozejrzał się po ścianach. U wejścia do sieni widniał pęk batożków i dyscyplin. Wskazał na nie pocztowym. – Weźcie po jednym. Niepewnie, oglądając się na majora, spełnili rozkaz. – Że to szlachcicom nie przystoi katowskie rzemiosło, musimy łaski prosić pana majora o użyczenie własnych żołnierzy. – Kalkstein popatrzył na nich. – Po trzydzieści bizunów każdy z was majorowi odmierzy. A szczerze, jak tylko siły wydolą. – Zabraniam! Gwałt to zadany szlacheckiemu domowi! – porwał się podstarości. – Cichaj, cichaj, mileńki – zagadał Woyszwiłło. Kunatowie spróbowali ostrzy szabli na gardłach pocztowych, aby tym sposobem do reszty przezwyciężyć ich niechęć w wykonywaniu poruczonego zadania. – Wy, psy, ja wam... – zasyczał major. – Za pozwoleniem waszeci – burknął Zaręba. – My tu rozkazujemy. No, huncwoty, brać się za niego. Na ziemi rozłożyć i liczyć dobrze. Za każdy raz słaby dodatkowo przydzieli się po trzy mocne. Kunatowie znów przybliżyli szable do gardeł żołnierskich. Pocztowi spojrzeli po sobie z rozpaczą, potem zdecydowali się i wcale niedelikatnie położyli majora na ziemię. – Już, już, bo pora krótka, a my jeszcze ochotę mamy na dobre wino. Mróz cale niezgorszy – poganiał Zaręba. Pocztowym było już wszystko jedno: i tak źle, i tak niedobrze. Z zapałem, poganiani wymownymi ruchami szabli Kunatów, siec zaczęli własnego majora. Liczyli przy tym starannie. Oficer Radziwiłłowski szarpał się, wił, po dziesiątym uderzeniu podniósł wrzask wcale niemęski. Podstarości próbował oponować, wreszcie wargi zagryzł i siedział przerażony, oczy wznosząc ku niebu. Wyznaczonej normy jeszcze nie było, obrzydły jednak wszystkim wrzaski majora. Zaręba skinął na pocztowych. – Prawdę mówiąc, ręki nie żałowaliście. Starczy mu. Niechajcie. Teraz go jeszcze rozdziejcie, z więzów zwolniwszy. – Matko miłościwa – zajęczał struchlały podstarości. – Wtoczcie do sieni beczkę smoły ze dworu. Jeszcze by zamarzł biedaczek w adamowej odzieży – rzucił Zaręba przez uchylone drzwi. Siedząc goły na ziemi, major ręce złożył jak do modlitwy. – Za ten stoliczek z dębowym blatem, co to się zwalił pod moje nogi, pamiętasz waszmość? – zapytał Kalkstein. Poganiani ostrzami szabli, pocztowi smarowali teraz majora dopiero co podgrzaną w kuchni smołą. Mocny zapach rozszedł się po całym domu. Podstarości szeptał cicho modlitwy, major darł się rozpaczliwie, ale nie próbował ucieczki. – Zwołajcie służbę, niech tu przybieżą, theatrum cale godne obejrzenia. Poduszek takoż nie przepomnijcie – wtrącił zadowolony Woyszwiłło. Zakłębiło się w komnacie i w sieni od pierza z porozrywanych poduszek. Major wyglądał teraz jak kapłon nieskubany. Przy bocznym wejściu tłumnie zgromadziła się służba podstarościego. Szturchali się łokciami, z trudem tłumili chichoty. Major stał ze spuszczoną głową, naprawdę godzien pożałowania. Kalkstein podniósł się z zydla. Nagle zmierziło go to wszystko, napełniło nudą. Podszedł do podstarościego, sam przeciął krępujące go więzy. Seweryn Mleczko wciąż tylko zagryzał wargi, nie mówił już nic, na czoło wystąpiły mu krople potu. – Do śmierci wstyd będę nosił – szepnął wreszcie z wysiłkiem, zajrzał Kalksteinowi w oczy. – Chyba że pomszczę na waszmości rozbój dzisiejszy... Pułkownik obejrzał się po izbie. Powiedział: – Major Weintraub szlachcicem się mieni i oficyjerem, ale zachował się niżej własnej i stanu swego godności. Dlatego też musiał otrzymać nauczkę. Mości podstarościego przepraszamy za najazd, wszako na przyszłość niechaj ostrożność większą w wyborze gości zachowa. Żegnam waszmość panów! Dopiero gdy odetchnął rześkim, mroźnym powietrzem, bez smrodu smoły i spoconych ciał, wrócił mu humor. Parsknął wesołym, serdecznym śmiechem. Zawtórowali mu towarzysze. 5 Ceremonie pogrzebowe trwały dwa dni. Dawno nie oglądano podobnego tłoku. Sapiehów dom, jeden z pierwszych na Litwie, sławny był, potężnymi koligacjami wsparty, więc z wielkich dworów całe poczty przybyły, strojne, bo to i popis zarazem znaczenia był przed gawiedzią. Ciągnęły szeregi duchownych, w niektórych zakonach tylko starzy gwardianie na straży zostali. Pogrzeb był okazały, chociaż w niektórych materiach zadziwiał skromnością. Tak już widać być musiało w Sapiehów domu. Jak i w życiu samego hetmana. Bogactwo swe chętnie ukazywać lubił, uczty jego nie miały sobie równych, ale gdy zaszła potrzeba, wszystkie dobra potrafił poświęcić ojczyźnie, nawet srebrne zastawy. Pogrzeb stał się okazją do spotkań i rozmów wszelakich, a że działo się to przed zwołanym na marzec sejmem i niektóre województwa ściągały już na sejmiki, było o czym rozprawiać. Jawni i poufni totumfaccy możnych rodów kręcili się między żołnierstwem i szlachtą, nierzadko brzęczał pieniądz odliczany w zaciszu, przy stołach ciasnota, trunków nie żałowano, czad unosił się nad głowami. Kalksteina, pamiętając na szczególną jego konfidencję ze zmarłym, goszczono ze szczególnym uhonorowaniem. Takichże faworów dostępowali z pułkowników tylko Gruszecki, Dauksza i Woyniłłowicz, widziano jeszcze obok nich Stankiewicza, zasłużonego buntem podniesionym przeciw Januszowi Radziwiłłowi. W tymże gronie był i Połubiński, dowódca husarii litewskiej, Paców krewniak i zaufany, chmurny ciągle od czasu częstochowskiej porażki. Wszyscy oni, gdy jeno można już było, wsiąkli pomiędzy najbliższych kompanów. Połubiński powędrował do Paców, pułkownicy przyłączyli się do swoich oficerów. Tam był żal po zmarłym hetmanie największy. – Oni już, jako psy o kość, o zwolnioną buławę się kłócą – gadali towarzysze litewskich chorągwi, odgadując wzmożone zabiegi obecnych na pogrzebie wielmożów. Cztery rody grały tu pierwsze skrzypce: Sapiehowie, którzy, czując, jak siła wymyka się teraz z ich rąk, czynili rozpaczliwe wysiłki, aby utrzymać się w dawnej chwale; Radziwiłłowie i zbliżeni z nimi Tyzenhauzowie, przy tym zwracało uwagę, że książę koniuszy, sam nie przybywszy, poczet wyprawił z górą sto koni liczący. Wreszcie Pacowie, tych było najwięcej, chociaż wielki kanclerz Litwy na dworze królewskim przebywał. Szemrano wśród oficerów wcale niecicho, że król jegomość zbyt mało znacznych przedstawicieli wyprawił na Litwę, próbowano się w tym domyślać zwiększonych sympatii dla Paców, którzy z Sapiehami nie byli w zgodzie. Na drugi dzień, gdy zwłoki wojewody witebskiego i hetmana wielkiego Litwy spoczęły już w kamiennym grobowcu, zelżało nagle w powietrzu, chmury nisko nadpłynęły nad ziemię, śnieg zaczął kurzyć. Przerzedziło się od razu wśród pogrzebowych gości, jedni tylko żołnierze Sapieżyńscy, przybyli całymi chorągwiami albo przynajmniej wybranymi pocztami, wytrwale żegnali ukochanego wodza. Szeptem szły pogwarki, wracały przed pamięć kampanie moskiewska i szwedzka, piętrzyły się nazwy miejscowości, imiona poległych albo szczególnymi czynami wsławionych towarzyszy. Gruszecki przystanął z Kalksteinem i paru innymi pod okapem przygodnego budynku. Trąc policzki, odmrożone na dalekich zagonach nad Dnieprem czy Berezyną i bolące przy zmianie pogody, uważnie spoglądał na snujące się tłumy. – Szaro jest, ani równać z hetmana Gosiewskiego pogrzebem... – Ostaw, Roman, nie wspominaj! Bo przyjść może człekowi na myśl, iż zasługi ojczyźnie w odwrotnym porządku zwykło się u nas sumować – rzucił Kalkstein głosem nabrzmiałym wściekłością. – Czarniecki w nędznej wiosce z ran pomarł i umęczenia, takoż pogrzeb skromny miał. Buławę polną dopiero na łożu śmierci otrzymał. Wspomnijcie sobie, waszmoście, Czarniecki, mąż, na którym żadna nie zaciążyła ujma – z żalem przypomniał Woyniłłowicz, ale zaraz uwagę jego ściągnął na siebie wyraz twarzy trochę dalej stojącego Kalksteina. Nie opodal szybkim kłusem rwała kareta zaprzęgnięta w sześć białych koni, krytych zdobnymi kapami. Przez nie dociągnięte firanki bocznych okienek mignęły roześmiane twarze kobiet, zabawianych widać przez siedzących naprzeciw nich kawalerów. Na ten widok twarz exulanta pruskiego, jak niektórzy ze znajomków zwali Kalksteina, ściągnęła się mocnym grymasem, oczy zabłysły jak u żbika, podobny nawet stał się teraz do tego zwierza z całej postury. – Jaśnie Pacowa, hetmańska żona. Siedziała pobok podskarbiny Reyowej, którać razem z małżonkiem przybyła z Warszawy – szepnął ktoś. Kalkstein obejrzał się wokoło jakoś bezradnie. – Chodźmy – powiedział. – Na ucztę pogrzebną czas jeszcze, stać tutaj wiecznie nie będziemy. Zamyślony przechodził obok Poczobutt. Gruszecki mocno go złapał za ramię. – Bywajże, Grzesiu! Szli teraz we czwórkę. Woyniłłowicz wysunął się wraz z Kalksteinem do przodu. Przy swym niskim wzroście za nic by nie zechciał kroczyć razem z tykowatym Gruszeckim, ciągnęło go także do Kalksteina, nie widzieli się od dnia, gdy mu radził próbować szczęścia u Michała Radziwiłła. – Jakże poszło ci z podkanclerzym? – Cale nie poszło. Wypomniał, żem wróg elektorski i z bratem jego na udry szedłem. Prawdę rzekąc, głupio, żem was z Daukszą posłuchał – parsknął złośliwym śmiechem. – Tuszę, że w niedawny czas jeszcze raz musiał o mnie podkanclerzy pomyśleć. A i książę koniuszy na kieł weźmie od nowa. Woyniłłowicz spojrzał nie rozumiejącymi oczyma. Z górą tydzień przebywał przy swoim pułku, blisko Lidy stojącym, dopiero na pogrzeb Sapiehy pojawił się w Wilnie. – Daruj, ale ci to kiedy indziej opowiem. Nieprzystojnie byłoby na ulicy, jeszcze gdy żałoba na zewnątrz i wewnątrz. – Hetman Sapieha szczególnie był tobie bliski... – Po ojcu rodzonym tak bym nie płakał. Nie darmo go ojczulkiem swym zwałem – wybuchnął Kalkstein. Stanęli przed domem, w którym miał kwaterę Gruszecki i dzielił ją pospołu z Ludwikiem. – Zwólcie do nas, razem potem do wdowy po hetmanie pójdziemy – powiedział. Woyniłłowicz rozejrzał się trochę niepewnie. – Rzecz pilną do Daukszy miałem, ale mi się kędyś zapodział. – Widziałem, jak na Antokol szedł, pewnie do domu. – Jeśli tak, nie ma rady. – Pięknie prosimy – zgiął Gruszecki swą wysoką postać. Pacholik, ledwie drzwi otworzył, zaszeptał do Kalksteina: – Chwała Bogu, że wasza miłość przybywa, a to już rady dać sobie z tym człekiem nie mogę. Radziłem, jutro niech przyjdzie, huknął, że będzie tu choćby do śmierci czekać. – Do mnie? – A ino. W kuchni go posadziłem. – Darujcie, waszmoście – szybkim krokiem skierował się Kalkstein do bocznych drzwi. Przemknęło mu przez myśl, że może wieści nadeszły z Prus, oczekiwał ich wszak każdego dnia, coraz to niecierpliwiej. Mroczniało już. Gdy stanął u progu, nie od razu zobaczył gościa. Za szybą niewyraźnie majaczyły płaty spadającego śniegu, przytłumiony, ale mocny docierał pogłos wciąż bijących dzwonów. – To ja, wasza miłość. Nie poznał jeszcze. – Matul, wasza miłość – głos był cichy, spokojny. – Bywaj! – ton rozczarowania zadźwięczał w głosie Kalksteina. Więc jednak nie z Prus... – Masz do mnie sprawę? – Ważną ogromnie. Wasza miłość zechce mnie łaskawie wysłuchać? Może dobrze, że Matul przyszedł – pomyślał – trafia się okazja, aby tu zostać, z dala od reszty oficerów. Oni nie byli aż tak serdecznie związani z Sapiehą, zacznie się gawęda o innych sprawach, a nie miał dzisiaj na to ochoty. Matul, rebeliant, chłopski przywódca, dziwny człek, po prawdzie nawet szkodliwy. Ale rezon ma niechłopski. Jak to wojował wtedy z owym szlachetką, co to chłopa zbiegłego chciał od Horuszy zabrać. Na Bogusława Radziwiłła sam napadł, zjadliwa sztuka. – Praw zatem – usiadł przy stole, skinął na Matula, by uczynił to samo. – Jedno jeszcze. Woyniłłowicz pułkownik to dawny twój pan? – Dowódca mój. Nie wiem, zali mi naprawdę wybaczył. U jegomości cześnika Horuszy rzadko bywa, tośmy się nie spotkali jeszcze na Litwie... – Jest tu. Wiadomość ta nie uczyniła na Matulu większego wrażenia. Albo może potrafił zręcznie to ukryć. Minio że siedział twarzą do okna, rysowała się ona w gwałtownie zapadającym mroku jedynie jak biała, niekształtna plama. – Na początek rzec chciałem, iżem cześnikowi Horuszy prawdę powiedział i jego przyzwoleństwo mam, jeżeli wasza miłość zechce tylko zgodę dać swoją... – Toć praw! – huknął Kalkstein dość ostro. – Krótka rzecz. Służby swoje zgłosić chciałem u waszej mości. – Tyś, chłopie, zdumiał zupełnie. Jakże ja mogę do służby kogo brać, jeśli sam nie wiem, co ze mną będzie. Do Prus zamierzam powracać, ot co. – Kalkstein podniósł się, kończył rozmowę. – Wasza miłość parol dał, iż mnie wysłucha do końca. – Więc gadaj – znów usiadł. – Wiem, jako wasza miłość Radziwiłłów ścierpieć nie może. Tako i pruska sprawa mnie sercu bliska. Otóż słysząc teraz o waszej miłości z podstarościm żmudzkim i majorem Weintraubem przygodach, umyśliłem, że jeno przy waszej miłości mogę znaleźć jakową okazję. – A tobie skąd o tym wiadomo? – Rotmistrz Horusza nie czyni przede mną tajemnic. Majora zaś Weintrauba ja już uprzednio znałem, jak za stajennego w zamku namiestnikowskim byłem. – Prawda – uśmiechnął się Kalkstein, powrócił mu lepszy humor. – Fantazję masz kawalerską. Zali tuszysz przy mnie rychlej na Radziwiłła trafić? – Prawda i to, wasza miłość. – Aleś ty chłopstwo buntował. A u mnie w domu srogo, jam nie Horusza, co z chłopstwem za pan brat przestaje. – Wiem i to... Dwie prośby miałem. Jedna, że gdyby okazja, księcia Bogusława mnie wasza miłość ostawi. I druga, że jeśli nie będę już mógł u waszej miłości wydzierżyć, wolę mi wasza miłość da odejść, kędy oczy poniosą. Bo ja w spokoju u rotmistrza Horuszy już dłużej wyżyć nie mogę. Mnie inna dola pisana. Jako i waszej miłości. Że to przy nas nigdy nie będzie spokoju. – Warunki stawiasz niemałe. – Kalkstein nie wiedział: śmiać się czy gniewać. – Radziwiłła ci dać, wolę, gdy zechcesz. A ja co w zamian uzyskam? – Wasza miłość? Obronę, na jaką tylko będzie mnie stać. W najgorszej chociażby chwili... – Co ty mi kraczesz jak zmarznięta wrona – żachnął się pułkownik. Myślał przez dłuższą chwilę. – Masz ochotę, to dobrze. Jeno pomnij, jam nie Horusza, mnie chłopów nie będziesz buntował. – Nie o tym myśląc o służbę się kłaniam waszej miłości. – Zatem ostawaj. – Dziękuję waszej miłości. Wracając do Gruszeckiego i gości Kalkstein nie bardzo wiedział, czemu się zgodził na nieoczekiwaną propozycję Matula. Losy tak się mu zdawały układać, że w Prusach będzie musiał słać sobie leże. Po cóż na kark brać jawnego wroga elektorskiego namiestnika? Chować pod bokiem zarzewie buntu wśród własnych chłopów? Z drugiej strony mieć takich dziesięciu Matulów, można by i na namiot nieprzyjacielskiego wodza pośrodku jego wojsk próbować napadu. Wzruszył ramionami. Co tu się turbować! Źle pójdzie, odprawi Matula i tyle. Za oknami zgęstniał pogłos dzwonów wybijających swą pieśń żegnalną. Kalkstein, zmrożony dziwnym jakimś uczuciem, wstrząsnął się całym ciałem. Czyżby te dzwony głosiły nie tylko Sapieżyński pochówek? *** Wydżga jak zawsze elegancki był, niezwykle dbały o strój, czyściutki i wymuskany. Pachniało od niego mocnymi wodami. Trzymał się biskup warmiński prosto jak zawsze, nie był to już jednak ten sam człowiek, co przed pięciu niespełna laty. Patrząc na lśniące fiolety ekscelencji, wspomniał Kalkstein spotkanie w warmińskim Lidzbarku, gdzie go wraz z Horuszą przyjmował biskup na zamku. Zmarszczek od tamtej chwili przybyło, przy skroniach włos posiwiał, w ciemnych, bystrych jak zawsze oczach znać było zmęczenie. Uśmiechnął się teraz Wydżga, życzliwym wejrzeniem ogarniając szczupłą, młodzieńczą nieomal sylwetkę pruskiego szlachcica. – Smutnym żegnaniem nieboszczyka zajęty, w rozmowach miałem już jednak okazję słyszeć o waszmości. Gorzka niewola nie zabiła kawalerskiego rezonu. – W oczach biskupa pojawiły się błyski rozweselenia. – Dwa dni starania czyniłem, aby do ekscelencji się dostać. Zawdy był wasza wielebność w rozjazdach, sekretarze wzdragali się ujawnić miejsce pobytu. Dlategom szczególnie rad, że ekscelencję osiągiem, słyszę bo o rychłym do Warszawy odjeździe. – Już i to wiedzą? Tak szybko plotka bieży u was na Litwie, jak i w Koronie. Prawda. Pora wracać, by w ten czas być na miejscu, gdy biedną Rzeczpospolitą ciężkie chwile czekają. Sejm trzeba gotować. Zdrajca wszeteczny Lubomirski znów się gotowi, by krew braterską ex ratione* [* z przyczyny] prywatnej swojej rozlewać. Wielkopolanie, przez Grzymułtowskich i Leszczyńskich na pasku wodzeni, pomoc mu obiecują, na koń gotowią się siadać. Tak to doświadcza nas saevientis fortunae ferocitas*. [* zaciekłość srożącego się losu] Biskup mówił z pasją, nawet o dostojnej układności zapomniał, dłońmi nerwowo potrząsał, twarz jego ściemniała, ściągnęła się groźnym grymasem. Kalkstein słuchał uważnie. Miał zaufanie do Wydżgi, pamiętał jego wokół sprawy pruskiej starania, wiedział też, że człowiek to duszą i ciałem oddany królowej. Jego zdanie należało równać ze stanowiskiem dworu. Zdecydował się mówić szczerze. – Wiele mnie jeszcze w polskich materiach trzeba zrozumieć. Na Litwie wszystko, co siłę ma, mocno za królem jegomościa obstaje, wszako, verius dicam*,[*prawdę mówiąc] insze zdania takoż uszu dochodzą. Że srogość wielka była w wyrokach przeciw marszałkowi koronnemu, że król miłościwy żadnych przedłożeń nie słucha, gdy Lubomirski rad by się pogodzić. A co już szczególne dla mnie ma uważanie, wieści głoszą, że obie strony z elektorem traktują, gotowe mu wielką cenę płacić za okazaną pomoc. Niech mi wasza wielebność daruje, jeśli fałszywie rzecz ujmuję, ale okrutnie mi zależy na prawdzie. Wydżga podniósł się z miejsca, stanął przed Kalksteinem, dłonią znak mu zarazem dając, by siedział, mówić jął tak, jakby w katedrze kazanie z ambony wygłaszał. – Łżą takie wieści! Praedicatum axioma* cale jest inszy. Wyrok nie był za srogi, dla zdrajców pokaranie być musi. Jam takoż w owym sądzie zasiadał, co go skazał na gardło, infamię i pozbawienie urzędów. Za wielka łaskawość dla zdrajców sprawie naszej siła zła przyczyniła... [* Praedicatum axioma – ogólnie przyjęty pewnik (twierdzenie).] – A Radziejowski, wasza wielebność? Ponoć on także przy sądzie chodził? A książę Bogusław Radziwiłł, elektorski namiestnik? – wtrącił pułkownik. Wydżga skrzywił się. – Trudne to media, mości pułkowniku. Bywa, wbrew chęciom swoim trza czynić. Tako i z Radziejowskim. Co do Radziwiłła, nie wiadomo jeszcze, jak się rzeczy ułożą. – Ślub z córką brata biorąc, dobra jego zagarnia. Prawią, iż także Bar ma mu być zwrócony. Osobliwe wydaje się takie zdrajcy honorowanie. – Wiele wiesz, mości pułkowniku, do mnie takowe wieści jeszcze nie doszły – ostro uciął Wydżga nieprzyjemny dla siebie temat i wrócił do bliższej mu sprawy. – Król jegomość ex commiseratione* nad dolą ojczyzny wielce by rad był łaski swojej Lubomirskiemu przychylić, co go niesłusznie zwiesz jeszcze, mój miły, marszałkiem, boć na urząd ten człek inny już wyznaczony, ale skruchy trzeba by z tamtej strony prawdziwej. Lubomirski zaś z jednej strony o łaskę uprasza, korząc się przed majestatem królewskim, z drugiej obalić zmierzające tenże majestat czyni usiłowania. Pisma jakoweś wydaje, paszkwile, które wszystko szkalują, co prawe. Austriackim mamiony pieniądzem, przeciwstawia się elekcji Francuza za życia króla, przez co uniknąć by można było zgubnego monarchy obierania. Królowej, która lepiej od wielu rozumie dobro Korony i Litwy, odpór daje. [*ex commiseratione – z litości] – Elektor? – cicho szepnął Kalkstein wsparty dłońmi w poręcze fotela. – Elektor? Lubomirski nieprzerwanie propozycje tronu polskiego mu czyni, wmawiając, iż to lekko uzyska za cenę wysłuchania mszy paru. Ajenta elektorskiego Niemirycza stale przy sobie trzyma, a z niejakim Scultetusem, któryć z Berlina do Wielkopolski wysłany jest, takoż traktuje... Brandenburczyk ma siłę, liczyć się z nim należy. Stąd i próby królowej zniweczenia wpływów Lubomirskiego. – O Elblągu pono jest mowa? Zaśmiał się ksiądz biskup warmiński. – Wiele można przyobiecać. Dwór, cicho rzekąc, wciąż Brandenburczykowi jest nieprzychylny. Jeno, że in opere belli wojska tegoż byłyby nam wielce potrzebne. Jako i szwedzkie by się przydały. Gdyby zaś książę Kondeusz szedł na pomoc tronowi, elektorskimi ziemiami musiałyby wojska te maszerować. Jeszcze to jedna przyczyna, by obłaskawiać Fryderyka Wilhelma. – Kosztem zupełnego zdeptania praw stanów i wiary ich przemożnej w Koronę... Wydżga cieplej spojrzał na pruskiego orędownika więzi z Koroną. – Ferreus Mars aueros calcat contemnitque festus* Zawdy tak bywa. Waszmości nie było w Prusiech w ten czas, gdym wraz z podkanclerzym Leszczyńskim imieniem Rzeczypospolitej poświadczał hołd stanów elektorowi... Październik to był roku 1663. Wiatry wtedy zimne huczały wokół królewieckiego zamku... [* Ferreus Mars aueros calcat contemnitque festus – żelazny Mars depcze i gardzi złotymi przepychami.] Urwał, zamyślił się, jakby wspomnienie to pragnął teraz w całej pełni przywołać. – Wiesz pewnie waszmość, jako podkanclerzy trudności mi czynił, niemalże jawnie stając po stronie Fryderykowej. Wszako gdy stany hołdu przysięgę już złożyły elektorowi, jam wtedy, warując prawa króla i Rzeczypospolitej do Księstwa Pruskiego, te wypowiedział słowa: “Król polski zachowuje przyrodzone i pisane swe prawa do Księstwa Pruskiego w ten sposób, iż zawsze będzie mu jakoby przytomna myśl: własność ta moja nie jest moją, lecz będzie moją”. Wraz tedy złożyły stany owo eventuate homagium* dla polskiej Korony. [*eventuale homagium – mogący się zdarzyć (możliwy) hołd] – Cały ten hołd elektorowi gwałtem był dla Stanów, contra constitution** uczyniony na żywym ciele pruskiego narodu! – wybuchnął Kalkstein. – Odtąd elektor jak na folwarku w Prusach poczyna. [* contra constitutum – wbrew postanowieniu (rozporządzeniu)] – Waszmość jedną tylko widzisz stronę, całości w żalu swoim nie ogarniając. Niechaj jeno Lubomirskiego do reszty się upokorzy, rebelię zgniecie, zaś ciągłość polityki tronu zagwarantuje, twardo można będzie przeciw Brandenburczykowi wystąpić. – Wydżga wypielęgnowaną dłonią klepnął Kalksteina po ramieniu. – Wtedy pewne i to, że jako pierwszy mógłbyś waszmość wojska Litwy przeciw elektorowi poprowadzić, jakeś to przed kilku laty zamierzał. Trzeba mieć tylko dla rozumu i dobrej woli naszej miłościwej pani niezachwiane oddanie. – Jam gotów je mieć, ale miejsca dla mnie w służbach Rzeczypospolitej dziś brak – smętnie, nie bardzo wszystko pojmując, kurczowo jednak chwytając się nadziei zawartej w słowach Wydżgi, powiedział Kalkstein. Biskup już się uspokoił, usiadł teraz, francuskie lakierki do przodu wysunął i z lekkim znudzeniem w nie się wpatrując, po chwili milczenia znów uniósł głowę: – Wczoraj rozmawiałem z hetmanem Michałem Kazimierzem Pacem. Szczerze on waszmość pułkownikowi życzliwy. Mówił mi, że pewne widoki na służbę godną talentów waszmości w wojskach jego już się rysowały, tyle że zaszła nowa przeszkoda... Jakże to było z owym oficerem wyższym Bogusławowym, coś to go waszmość w smole i pierzu, zajazd na dom prywatny podstarościego żmudzkiego uczyniwszy, wytarzał? – Wie o tym wasza wielebność? – Ba, żebym ja tylko wiedział! Właśnie to owa przeszkoda, o której mówił hetman polny litewski. Podkanclerzy Radziwiłł, który teraz sentymentem ogromnym ku Bogusławowi zapałał, a i Mleczkę za oddanego sobie człowieka uważa, okrutnie jest cięty na pułkownika Kalksteina. Pod sąd chce go oddawać, sprawę czynić za zajazd zbrojny. Hetman Pac radzi, byś na niejaki czas, gwoli umysłów Radziwiłłowskich uspokojenia, zniknął waszmość z ziemi litewskiej. Wrychle zapomni się wszystko, sprawa przyschnie, droga do wojsk litewskich znowu stanie otworem. – Zawdy mnie konfuzje spotykają przez Radziwiłłów – twarz pułkownika spochmurniała. – Albo ich przez waszmości – pogodny uśmiech nie schodził już z oblicza biskupa. – Takem i myślał, że nie ma tu dla mnie widoków. Zamierzam tymi dniami na Prusy wracać, okrutnie mnie tęskno do swoich, żonę i synaczków pragnę uściskać. Rozejrzeć się chciałbym, może jakiś żywot da się ułożyć w oczekiwaniu, aż Korona zechce nam przynieść poratowanie – gorycz i mało tajona drwina zabrzmiały w tych słowach. Wydżga lekko się żachnął, ale niezadowolenia nie okazał. – Prawda, że stany pruskie mało od nas zaznały pomocy. Dziwnie tak sprawy się potoczyły, że decyzje zapadały prawdziwie wbrew interesom Rzeczypospolitej... Waszmość dobrze myślisz. W Prusiech osiąść, tam patrzeć, uważanie mieć na wszystko u elektora i w Polsce. Gdyby zaszła potrzeba, zawdy droga na Warszawę jest wolna. Ja waszmości sercem przywitam, tuszę, niejeden takowy się znajdzie. Życzyć fortuny pomyślnej waszmości pułkownikowi musimy – wyciągając dłoń, podnosił się z miejsca. W ostatniej chwili przypomniał sobie: – Nim wyjadę, posłańców najjaśniejszej pani tu czekam względem materii, których się przed wyjazdem nie dało w Warszawie ustalić. Jednym z tych posłańców ma być sekretarz Roth, syn trybuna królewieckiego ludu, co to przez Brandenburczyka w więzieniu jest gnębiony. Rzekę mu, by waszmości odszukał. – Roth będzie? Dzięki waszej wielebności za tak miłą nowinę – smutnie uśmiechnął się Kalkstein. *** Lekkim, szybkim krokiem wracał do swojej kwatery. Proszony był dzisiaj do Połubińskiego na wieczorne przyjęcie; przypadli bo sobie wzajemnie do serca. Wiadomo zaś, jakie dowódca usarii litewskiej, bliski krewniak przemożnych teraz na Litwie Paców, miał u nich fawory. Gdy za czas jakiś w polityce zmiany nastąpią i można będzie na Litwę wracać, przyda się taka znajomość. Przechodząc most spojrzał na Wilię, gdzie właśnie kra ruszyła i miejscami rysowały się wolne od lodu płaty ciemnej wody. Z tyłu za nim przewalali się jacyś gromadą, pijani pewnie, bo głośno się zachowywali. Sam lubił maczać gębę w kielichu, nie pomyślał więc o nich nic złego, a tylko to go zdziwiło, że gdy skręcił w małą uliczkę, kędy kwaterę miał pułkownik Gruszecki, pijana czereda poszła jego śladami, przybliżając się mocno. Zwolnił nieco, przemknęło mu bowiem przez myśl, że to może do Gruszeckiego jacyś udają się kompanioni. Ale zaraz spostrzegł, że musiała to być jakaś hołota. Strój ich, na ile poznać można w ciemności, podły był, słowa padały grube. Mijano go właśnie z niejakim uszanowaniem, gdy nagle zakotłowało się wokoło. Ledwo zdążył sięgnąć po szablę, gdy wstrząsnął nim silny cios w głowę. Krzyknął, czuł jeszcze, jak omotuje go ciemna opończa, wraz wszystko zagasło. W ten czas Matul niecierpliwie krążył po izbie, poburkując coś do Józiuka, głupawego pachołka pułkownika Gruszeckiego, coraz też podchodził do okna, nasłuchując kroków Kalksteina. – Rychło na wieczór kazał mi wszystko uszykować, że to kędyś ma iść – powiedział bardziej do siebie niźli do pacholika. – A jeszcze z imć panem Rothem taka nowina... Po raz już setny przytknął głowę do okna. Znieruchomiał nagle. – Bacz, krzyk jakowyś i szamotanie. Zali się co nie stało pułkownikowi? – Hę...? – Kiep jesteś! Narzuć co, skoczymy obaczyć. Nie podoba mi się tutaj w ostatni czas. Ten jegomość, co to wczoraj rano o naszego pana się zapytywał? Pomnisz go? – Ano, po naszemu źle gadał. Pchnięty przez Matula, wybiegł z nim na ulicę. Ogarnął ich mrok, nic prawie dojrzeć nie można było. W większości okien światła dawno pogasły, boczna uliczka już spała, tylko od centrum miasta dobiegał przyćmiony gwar. – Zdawało się wam – pacholik odnosił się do Matula z respektem, wdrożonym przez niejeden kuksaniec. – Głupiś! Krzyk był. Od tej strony. Zaczęli iść, nasłuchując. Nic. Cisza i pustka. W pewnej chwili Józiuk potrącił coś nogą, zabrzęczało metalem. Schylił się, podniósł jakiś przedmiot, zapiał nagle: – Jezusie! Kordelas! Może złotem gdzie nabijany... Matul wyszarpnął mu znaleziony przedmiot i przybliżył do oczu, starając się rozeznać w ciemności. Aż zaklął, gdy uświadomił sobie, że kordelas był własnością pułkownika Kalksteina. – Rany, pułkownikowi musieli zrobić co złego! Przebiegł kilka kroków, ale zatrzymał się zaraz, zdając sobie sprawę, że nic nie wywojuje takim sposobem. – Daleko nie mogli ujść. Pojrzyj, śnieg mocno wedle tego miejsca zdeptany. – Ano mocno, jakby siła ludzi się kotłowała. – Wedle nas nie szli, bylibyśmy z domu słyszeli. Tam ich biegnijmy szukać! Prędko! Znaleźli się zaraz przy głównej ulicy wwodzącej dalej na wiłkomierski trakt. Tu było ludniej, od mostu z dzwonieniem pędziły jakieś sanie. – Lucypera tu najdziesz! – rozpaczą i złością najeżył się Matul. Należało coś działać. Wytężał myśl, ale żadne rozwiązanie do głowy nie przychodziło. Przeczucie tylko szeptało, że się dzieje coś bardzo złego. Kto wie, czyje ręce tutaj działały. Może sam elektor macki aż tu zapuszczał? Było też niedawno wojowanie z Bogusławowym oficyjerem. Siła przecie miał wrogów jegomość pan Kalkstein. Minął ich niepozorny człeczyna, obrzucił bacznym wejrzeniem. Matul spojrzał nań obojętnie, dopiero gdy kroki przechodnia mocniej zadudniły na drewnem wykładanym chodniku mostu, drgnął, nagła go myśl olśniła. – Bacz, tenże wyszedł z naszego zaułka? – A wyszedł. – No to idziemy za nim. I tak trzeba nam do gospody, będą tam może komilitoni jegomość Kalksteina. Razem radę jaką się złoży. Cichaj ty! Wali to kopytami jak zleniała szkapa. Wytężali wzrok, aby nie stracić z oczu przechodnia, który dopiero co ich minął. Ze zdziwieniem stwierdzili, że tamten też skręcił na Mostową. Chwilę jeszcze przytrzymał Matul Józiuka za rogiem, by śledzony nie spostrzegł się, że mu depcą po piętach. Od gospody szły mocne pogłosy, światła z okien snopami słały się na ulicę. Śledzony, nie rozglądając się, wszedł do środka. Matul zatrzymał się w pobliżu gospody. – Józiuk, stań tu gdziesik przy drzewie, by cię nikt nie widział. Jeślić tamten by wyszedł, rozpoznasz go? – Pewnikiem rozpoznam, niskawy, stajniami od niego zapachniało, kiedy nas mijał. – Gdyby co, idź aż do końca, bacz, kędy zachodzi. Potem wracaj na kwaterę dać znak... Ja panów oficyjerów spróbuję odszukać. Gdy wchodził w sień gospody, zetknął się tam z wychodzącym człowiekiem, tym samym, którego śledzili. Zmalał Matul, skurczył się, zachwiał jak pijany na nogach. – Żalić tu biednemu takoż czarkę gorzały sprzedadzą, hę? – zapytał bełkotliwie. Ktoś nowy odsunął go bez słowa na stronę. Zatoczył się, okiem chciwie rzucając za energicznym gościem. Zdębiał. Był to człowiek, który poprzedniego dnia dopytywał się o pułkownika Kalksteina. Matul odetchnął głęboko. Żeby tylko Józiuk dobrze się sprawił, nade wszystko zaś, aby zastać się udało w gospodzie któregoś z druhów pułkownika. Pchnął z całą siłą drzwi gospody. Mocne blaski światła oślepiły go w pierwszej chwili, gęste opary dymu utrudniały widzenie. – Drzwi zamykaj, kpie, chłód ciągnie! Czego tu szukasz? – natarł na niego ktoś ze służebnych. Minął go, bo głos usłyszał namiestnika Kunata, zaraz też dojrzał jego szeroką, czerwoną twarz. Pobiegł w tę stronę. Byli tu całą kompanią. Obaj Kunatowie, Zaręba, Kuryłło, przewodził im rotmistrz Jeleński. Zaręba poznał Matula, zdumiała go pełna przejęcia twarz służebnego Kalksteina. – Wasza miłość, panie poruczniku... – Matul aż dech stracił z przejęcia. – Co?! – Zaręba zerwał się z miejsca. – Ważna rzecz. Coś złego. Wyjdźmy na dwór, bo ludzie patrzą. – Siądź przy stole i praw, nikt nas nie usłyszy. Tu sami swoi. – Wasza miłość, posłuchać proszę... – Matul szybko i jasno przedstawił sprawę, dodając na końcu swoje spostrzeżenie, że człowiek, który wraz ze śledzonym z gospody właśnie wyszedł, na wojskowego wyglądał i jakby z pruska się nosił. – Baumgardt, widziałem, jak się poderwał, gdy mu jakowyś oberwaniec do ucha coś zaszeptał – przypomniał sobie Jeleński. – Idziemy, mości panowie, szybko, zła to sprawa, trzeba salwować Ludwiczka z opresji – ponaglał Zaręba. Na ulicy głucho było i pusto. – Kędyż i kogo tu szukać? – zafrasował się lgnąc Kunat. – Wasza miłość, pachołka jegomości pułkownika Gruszeckiego w ślad za tamtymi posłałem. Głupi, bo głupi, ale tyle może wydoli, aby ich z oczu nie stracić. Na kwaterę chodźmy, w tamtej stronie wszystko się stało. Teraz dopiero w szczegółach opowiadał im całą historię. W nich zaś wzbierała pasja. – Ani chybi, to jakowyś być muszą tego antykrysta Lubomirskiego wysłańcy, jakem Kunat! – wołał starszy z braci, groźnie tocząc oczyma. – Cep żeś! Co tu Lubomirski ma do gadania? Tobie swoje powiedział dawno temu pod Częstochową – ofuknął go Jeleński. Na moście i dalej, aż po kwaterę, nie spotkali nikogo. Dopiero gdy Matul trzęsącą się dłonią otwierał drzwi, tupotanie kazało obejrzeć mu się na ulicę. To Józiuk nadbiegał. – Matul, to oni... To oni! – Co oni, gadajże w mig! – Zaręba złapał chłopca za ramiona jak w kleszcze. – Ady zmiłujcie się, panie oficer, wraz powiem, tyle że dechu wydać ze siebie nie mogę... – Ja ci wraz dopomogę. Gadaj! – Już prawię... Gdy szli wedle mnie, a ja się za kasztan gruby cofnąłem, to ten mały mówił, że wszystko gotowe, składnie poszło i nikt nie widział... Z tegom się domyślił, że to o pułkownika Kalksteina chodzi. Poszedłem za nimi, ani się oglądali. Zaraz za mostem w naszą ulicę skręcili, a stąd w ogrody. Strach mi było leźć. Ogrodami znów na ulicę wyszli. Skryłem się za płotem i widziałem, jak na ganku stojąc do drzwi jednych stukali. Weszli do środka. – Prowadź! – Nie taki ty durny, jakby się zdawało. – Matul szczerze pochwalił chłopca. – Siedmiu nas – komenderował Zaręba. – Dom otoczymy, żeby się nie wyśliznęli. Trzech na ganek, do drzwi. Jakby co, siłą wyłamiemy. – A jeśli to pomyłka i nic oni nie mają z Ludwiczkiem wspólnego? – zawahał się Jeleński. – To pięknie się skłonimy i dalej pójdziemy. – Tu, wasze miłoście – wskazał Józiuk. Zza okiennic błyskały smugi światła, na podwórzu parskał koń. Zaręba z Matulem i Ignacym Kunatem załomotali do drzwi. Zacichł dobiegający zza nich gwar. Znów załomotali, aż pogłos głuchy poniósł się na całe ulicę. Kroki, mocny głos: – Kogo tu czarci niosą po nocy? – Otwieraj, bo drzwi wyłamiemy! – huknął Zaręba. – Zbóje, zbóje! – Głos był mocny, nie bardzo zlękniony. Naparli. Drzwi z trudem się poddawały. Jeszcze raz nacisnęli. Nic. Wtedy lgnąc Kunat odsunął towarzyszy, sam rąbnął o deski całym ciałem, z rozpędu. Wraz z trzaskiem drzewa runął do środka. Skoczyli za nim. – Rozbój! Kto jest? Porwało się na nich kilku ludzi, ze zbrojnym w szablę wysokim osiłkiem na czele. Ciasno było w sionce, ani jak walczyć. I znowu dopomógł Kunat. Uchwycił ciężką ławę, jak taranem porwał się z nią do przodu, waląc i roztrącając przeciwników. Od ganku z odsieczą wpadli młodszy brat namiestnika i rotmistrz Jeleński, teraz poradzili już sobie z całą kompanią, wdarli się do dalszej izby. Na kolana runął przed nimi jakiś starszy już wiekiem człowiek, wyraźnie przerażony. Inny próbował szukać schronienia w przyległej alkowie. Pognał za nim Józiuk, który nabrał niebywałego ferworu. Reszta zatrzymała się przed leżącym na łóżku, związanym ludzkim tłumokiem, z głową owiniętą materią. Tłumok ten szarpał się, chrypiał, na wszelki sposób usiłując wyzwolić się z więzów. – Pułkownik! – ryknął Matul. Wnet go oswobodzili. Kalkstein, dławiąc się i krztusząc, blady straszliwie, spojrzał na nich nieprzytomnymi oczyma. – Bogu dziękować... A tom myślał, że już ostatnia na mnie przyszła sromota – wystękał, zaraz się złapał za głowę. – Boli, szum w uszach... Nie żałowali... – Kto? – Nie wiem, rzekli, że pomsty chcą za onego majora Weintrauba, że do podstarościego Mleczki mnie powiozą. Kędy te zbóje? – ryknął nagle, chciał biec, ale się zachwiał na nogach. Matul go podtrzymał, ostrożnie posadził na łóżku. Kuryłło wraz z Kunatami uciszali jakąś kobietę, drącą się rozpaczliwie. Jeden z napastników uciekł przez drzwi od kuchni, ale czterech, nie licząc paniką ogarniętego starucha, zostało ujętych. – Ja znam tego ich wodza – powoli mówił Kalkstein. – Był w moim pułku u elektora, ale za niesubordynację i insze brzydkie rzeczy szabli pozbawiony, precz pójść musiał. – To Baumgardt, porucznik, ja także go znam. Jeszcze przed twoim do nas przybyciem był on w regimencie cudzoziemskiego autoramentu. Takoż coś przeskrobał, służby zdać musiał. Dawajcie go tu! – Jeleński, który tylko wąsa wciąż muskał, mówił na pozór spokojnie, ale oczy jego mieniły się złowrogo. Poskoczyli Matul z młodszym Kunatem. Kopniakami popychając, wrzucili niemal do izby na pruską modłę ubranego człowieka. Teraz poznali go wszyscy, niedawno pił w gospodzie z jakimiś kompanami. – Coś, kpie, zamierzał? – zasyczał Jeleński. – Co? Dopomóc Weintraubowi i podstarościemu, by zrewanżowali się batożkami i smołą. Zasłużył sobie na to imć pułkownik Kalkstein – butnie postawił się Baumgardt. – Ach, ty złodziejskie nasienie! Pomnisz, jakeś kasjerowi pułkowemu żołd kradł? – porwał się Kalkstein. – Wasza miłość jak radzi, zarżnąć go czy obwiesić? – podsunął się do Kalksteina Matul. Pułkownik gotów był już przyzwolić, ale Jeleński musiał usłyszeć i sprzeciwił się. – Nie imajmy się katowskich sposobów. Sądy są po to, by gardłem karać. Dać mu trzeba ze dwieście batogów czy pałek, najlepsza to będzie nauczka. Kalkstein skinął głową, ale zaraz złapał się za nią obiema dłońmi. – Wszystko to piękne, ale najpierw salwować musimy Ludwiczka. Wraz go powiedziemy do domu. A z tym karaniem – rozejrzał się Jeleński. – Tako mi się zda, że młodsi niechaj ostaną, porządek uczynią. – Wasza miłość, oto klucze od naszej kwatery – słysząc te słowa podszedł do niego Matul. – A ty nie pójdziesz? – Jakżeby? Dwieście pałek dla tego niechrzczeńca to ładna robota – okrutny grymas zawisł mu koło ust. Spojrzał na Kalksteina i coś sobie przypomniał. – Wasza miłość, dzisiejszym rankiem jegomość młody pan Roth razem z jakimś oficerem pytali o waszą miłość. Rzekli, że wraz do pana Horuszy jadą, tam jutrzejszym dniem czekać będą waszej miłości. – Czemuś mi wcześniej tego nie gadał? – ucieszył się Kalkstein. – Melduję, że sposobu nie było. Gdy zaś drzwi zamknęły się za pułkownikiem, eskortowanym przez Jeleńskiego i Zarębę, zatarł ręce. – Teraz my się tutaj zagospodarujemy... Zwólcie, wasze miłoście – zwrócił się do pozostałych oficerów – już my z Józiukiem tę operację wraz powiedziemy... To mówiąc zrzucił wierzchnie okrycie, został w samej koszuli. Baumgardt zbladł. *** – Mnie trudniej niźli waszmości w żmudnym trwać oczekiwaniu na lepsze momenta dla pruskiej ziemi. Pomnijcie, proszę, że z elektorskiego przykazania ociec mój dni swoich w piwnicach dożywa więziennych. Wszako już to wiem, że gorączką samą nic się nie robi. Są w Koronie przyjazne nam siły i jest nadzieja, jako ich zdanie najbardziej ważnym będzie. Króla jegomości i miłościwą królowę, dzięki temu, że z łaskawości obojga jednym z sekretarzy monarszych się mienię, nieustannie się staram dla sprawy pruskiej zjednywać. Roth mówił to głosem cichym, ale pełnym przejęcia. Kalkstein pomyślał, że ma rację syn królewieckiego trybuna, na pewno ma, ale czy to łatwo zdobyć się na długie wyczekiwanie, gdy wieści z rodzinnej ziemi nadchodzą nieodmiennie ponure. – Prawdziwe wasze słowa – przemówił w odpowiedzi. – Wszako pomnijcie, żem ja żołnierz pierwej aniżeli polityk. Mnie mieczem swego dochodzić, a nie wdawać się w układy. – Miecz nam schować trzeba. Mój to pewnie już ze szczętem zardzewiał – smutnie dorzucił Roth. – Prawcie, jako jest w Prusiech? Jam już miał wieści przez Pilza i inszych, ale wasze zdanie pełniejsze. W związaniu ciągłym jesteście? – Przez cały czas. Z hrabią Schliebenem, dzielny to człek, pierwszy wróg elektora-tyrana, częste mam konfidencje, tym łatwiejsze, że włości jego po obu leżą stronach granicy. Stryj mój, onże jezuita w Królewcu, duchownymi drogami też wiadomości śle... – Jakże mój ociec? – Nie wiem. Prawią, że od lat trzech w Knauten zamknięty, niczego politycznego tknąć nie chce. Wiarę pono w pomoc Korony utracił. – Cale mu się nie dziwię. – Zabolały Kalksteina te słowa, próbował osłonić ojca. – Wszako siłą jegomość generał był znaczną oporu w szlacheckim stanie, Packmohr, Redern i insi też ludzie już starzy. Młodzi częścią zaszczytami zjednani zostali przez elektora. Wszako wrzenie i odpór jeszcze są ciągłe. Tako między szlachtą, jak zwłaszcza w mieszczańskim stanie. – Knipawa? – Ta zawdy wierna Koronie. – Roth dumnie wzniósł głowę. Kalkstein zmilkł. Zadziwiał go młody Roth swoim opanowaniem. – W najbliższe lato elektor zgodził się wreszcie na zwołanie landtagu. Wieści są, iż ograniczyć by pragnął obrady do spraw akcyzy i podatków, przeciw czemu mocny się głos sprzeciwu podnosi. Pierwszy to sejm będzie od nieszczęsnego owego hołdu... – Jego wielebność Wydżga przed kilku dniami o tej hańbie wspominał w rozmowie. – Rzekł onże Wydżga, prawa Korony warując, jako własność pruska mea non mea sunt, sed erunt aliquando*. Na tym podpora nadziei stanów. Wszako z hołdem niełacno przeszło Fryderykowi. Wiele znaczniejszej szlachty nie chciało zaprzysiężenia złożyć mimo srogich nakazań. Jeszcze w cały rok potem namiestnik Radziwiłł wzywać musiał opornych pod zagrożeniem konfiskaty dóbr wszelkich. [*mea non mea sunt, sed erunt aliquando – (ziemie te) moje nie są moje, ale będą kiedyś] – Ojciec mój? – Złożył hołd... Jeszcze przedtem Fryderyk pieniądz z chłopa usiłował wycisnąć, by wyższych stanów fiskałem nie drażnić. Mało wszak tego było, dziś bo Prusak utrzymać musi liczne brandenburskie załogi, grosz dawać na wojnę kędyś nad Łabą i Renem. Teraźniejszym czasem na sejmie o wielką akcyzę chce elektor wystąpić, pono też o jednorazowe pogłówne. Takiego ucisku despoty żadne strony nie znają. Tym tęskniej kraj za wolnościami patrzy polskimi. – Jeno to ciągłe patrzenie, a każdy czyn mocniejszy bojaźnią jest hamowany. Gdyby w swój czas nie ojciec waści, co szlachtę zawstydził postawą łyków mieszczańskich... – Darujcie, mości pułkowniku. Jam szlachcic z nobilitacji ojca, ale takoż i mieszczaninem się mienię. Horusza, w milczeniu asystujący przy ich rozmowie, poruszył się teraz, z uśmiechem spojrzał przyjaznym na Rotha. Wspomniały mu się dawne, królewieckie lata. – O wybaczenie proszę... – speszył się Kalkstein. – Prawią tu wszędy, jakoby królowa Elbląg oddać zamyślała za cenę elektorskiej w żołnierzu pomocy. Prawdziwa wieść tak okrutna? Biskup warmiński ani słowa rzec nie chciał w tejże materii. Roth się uśmiechnął, – U królowej co dnia nowych zamierzeń tysiące. Chora jest, ale w pracy nie ustaje. Nie bacząc na sposoby, sukcesję chce w Polsce ustalić francuską. Teraz wszystko jej przesłoniły Lubomirskiego wichrzenia, więc najpierwsza sprawa – z nim walka... Blisko dworu będąc, że to jeszcze w serdecznej konfidencji z sekretarzem Olszowskim, chełmskim biskupem, ostaję, który elektora nienawidzi jako i my, o wielu sprawach najlepsze mam wiadomości. Były próby, by zacząć z Brandenburczykiem znoszenia, gadało się też o Elblągu. Tuszę, że to rzeczy już minione. Królowa niełaskawym dziś okiem na Fryderyka patrzy. Nie wiem, czy prawdziwe wieści nadeszły, że elektor czyni znoszenia ze Szwedem, regencja zaś tamtejsza, wbrew spodziewaniem Marii Ludwiki, popiera Lubomirskiego. Jeszcze z Berlina słuchy się niosą, jakoby potajemnie elektor pertraktować miał z księciem neuburskim, by jego kandydaturę na tron polski forsować za cenę ustępstw niemałych dla Prus, jeśli Neuburczyk posiądzie koronę. – Fryderyk sam kandydować nie myśli? Rodziły się wszak i takie projekta. – Byłoby to największe jego marzenie. Za cenę korony gotów nie tylko lenno pruskie przywrócić, ale i całkiem wcielić Prusy Książęce do Polski. Wszako mądry on jest i wie, że dobą dzisiejszą starania podobne nie miałyby powodzenia. Chyba że zwyciężyłby Lubomirski, który, mamiąc go koroną, do mszy katolickich nakłania. Dziś, prawią, i Lubomirski mniej łaskawie ku Berlinowi spogląda, na wołanie o pomoc dał mu bo taki respons elektor, że porządek w Polsce zaiste tylko cuda jakowe przywrócić mogą. Prawdę rzec, Fryderykowi na rękę wichrzenia w Polsce. – Radość dla mnie, że to z Elblągiem nieprawda. – Już nieprawda. Szybko się rzeczy zmieniają w politycznych materiach. Niełaski może czekać teraz Fryderyk na polskim dworze, który tytułu pana na Lęborku i Bytowie, lennie Korony, dać mu nie chce. Hoverbeck w Warszawie cicho jak mysz siedzi pod miotłą. Co samo już wiele znaczy. Wielkopolanie przeciw królowi, a za Lubomirskim powstali, wśród nich wielu się kręci elektora agentów. To takoż wielce niemiłe Marii Ludwice. Mówił Olszowski, iż ostatnim czasem sprawa stanów zaczyna na dworze wygrywać. – Balsamem dla mnie te słowa. – Rad jestem wielce, żem mógł go wylać na serce waszmości. – Lubomirski takoż czekać wspomożenia elektorskiego nie może? – Ani na to wygląda. Na nic się zdała sześć tysięcy dukatów cenę mająca złota czara, którą były marszałek koronny darował Fryderykowi. – Taka to gadzina? A onże cyklop Prażmowski, kanclerz koronny, ciągle jeszcze sprzyja elektorowi? – Tak długo on komu sprzyja, póki ten go opłaca. Elektor skąpy, niełacno tasiemki rozwiązuje u mieszka. Po hołdzie stanów w Królewcu, za czym Prażmowski najpierwszy gardłował, jeno pięćset talarów przysłał mu Brandenburczyk. Przyjąć przyjął, ale zły był, toć mu ta suma na jedną dziewkę nie starczy. – Taki on zawżdy kochliwy? – Wszelakie bezeceństwa w tej materii o nim opowiadają. Jedno, że na swój sposób Prażmowski królowej miłościwej prawdziwie wierny, dlatego dwór przymknionym okiem patrzy na jawne jego łajdactwa. On to rządy sprawuje nad frakcją francuską, bez niego niewiele by zdziałała Maria Ludwika. Teraz nowa persona na tło wychodzi, Jan Sobieski, o którym prawią, że marszałkostwo koronne wrychle przejmie po Lubomirskim. Dzielny to żołnierz, ale we wszystkim inszym żonka go za nos wodzi, ona Francuzka, co wdową po Zamoyskim ostała. – Zamoyski pomarł? Nicem o tym nie wiedział. – Ba, w kwietniu rok będzie. Czterech krzyżyków nie dożył. Dzielny był pan, tylko za wiele sobie z białogłowami folgował. Otóż pomarł w kwietniu, a pani Zamoyska pod ten czas przy boku królowej przebywała w Warszawie. Nawet nie pojechała zwłok męża oglądać. Sobieski tako był tą porą przy dworze. W tajności to się wielkiej odbyło, miesiąc ledwie od Zamoyskiego śmierci, gdy w dworskiej kaplicy cicheńko państwo Sobiescy ślub wzięli ze sobą... – Być nie może! – Kalkstein aż oczy wytrzeszczył. Horusza na ten widok zachichotał cichutko. Pomnąc na opiekę Zamoyskiej nad Krystyną, miał dzisiejszą Sobieską w wielkim faworze. Zamoyskiego zarazem jak najgorzej wspominał. – Na dworze szeptano – podjął znów Roth – że tym sposobem królowa, swatka zawołana, Sobieskiego przy swoim boku utrzymać pragnęła. To powiem waszmości, że w lipcu ślub oficjalny już z sobą wzięli. – Dziwne w tej Polsce materii pomieszanie. Z jednej strony wolność i swoboda wielce nam miła, za którą w Prusiech tęsknimy, z drugiej niesłychane gdzie indziej grzechy się dzieją. – Nie nam to zmieniać, rzecz trzeba przyjmować, jak jest. Zbawienia skądinąd nie mamy co oczekiwać. Waszmość myślisz zatem na Prusy ruszać? – Tęskno mi za swoimi. Tu pułku dla mnie brak, jeszczem się Radziwiłłom naraził, sam hetman Pac radzi, by się zniknięciem od przykrości salwować. – Na mój rozum, w ten czas nie na Litwie, a tylko w Koronie poratowania Prus szukać trzeba. Decyzja waszmości mądra jest. W Prusiech ludzi dużej odwagi i posłuchania u stanów dziś braknie. – Można przeszkodzić? Słucham, ja, słucham i widzę, że cały dzień na gawędzie strawicie, Prusaki wy moje mileńkie. – Horusza uznał, że główne materie wyczerpane zostały, można zatem prosić gości do stołu. – Od Kryszpina wiadomości nie ma? – zwrócił się do niego Kalkstein. – A nie ma. Ludmiłka oczy wypłakuje za ojcem, a jeszcze to mi się zda, że o Woyszwiłłę się trapi. Nasz romantyczny Leonek dziewczynie obiecał, że do Wilna pojedzie, a gdy trzeba będzie, to i dalej, ojca jej odnajdzie i do domu sprowadzi. A tu jak pojechał, tak o nim wszelki słuch przepadł. Ale my tu gadamy, a Krystyna głowę mi urwie, że was głodzę. Chodźcie już, chodźcie! – zagarniał ich szerokim ramieniem. 6 Wiosna roku 1666 przyszła nadspodziewanie wcześnie. Po ostrej zimie marzec zabłysnął słońcem tak nagłym, że olbrzymie śniegi, spływając rzekami, spowodowały powodzie, przydając tym ludności nowych udręczeń, bo wody wezbrane zabierały resztki dobytku ocalałe z wojennej pożogi, a jakby na domiar złego, choroby się straszliwie pieniły i znaki dziwne się pokazywały na ziemi i niebie. Gdy w początkach miesiąca znienacka deszcze wielkie opadły, zaraz po wypogodzeniu dwa słupy potężne, ogniem nabrzmiałe, zjawiły się na niebie. Jakby mało było łęków wzbudzonych tym zjawiskiem, coraz głośniej mówiono, jakoby w sławnym klasztorze panien norbertanek w Busku płakały serdecznymi łzami obrazy, a znowu w Mieszkowie, ze świętej rzeźby krew miała ciurkiem spływać. Wszystko to wróżyło rzeczy najgorsze. Z Litwy tymczasem, co tylko znaczniejsze, sposobiło się do drogi na sejm, na siedemnastego marca naznaczony w Warszawie. Między wojskiem chodziły wieści, że sporo chorągwi pójdzie znów do Korony, by króla przed Lubomirskim osłaniać, a nie wszystkim się to widziało. W domu Horuszów spokojnie było teraz jak rzadko. Od tygodnia gość żaden się nie pokazał, tyle co posłańcy, którzy często od wojewody do cześnika biegali. Powodzi w okolicy tej nie zaznali, mór też od Wilna nie sięgnął. Pan Krzysztof, zmożony drogą z Trok, gdzie kilka godzin konferował z Pacem w sprawach dopiero co odbytego sejmiku, przysiadł na ławie ustawionej w małym ogródku przed domem. Patrzał na rozpękające pąki na drzewach, na trawę zieleniejącą się o dobry miesiąc wcześniej niżeli zazwyczaj, kręcił głową w trosce, czy znów mrozy nie spadną. Wypoczynku też nie zaznał, bo wciąż odganiać musiał od siebie nasuwające się strapienia, tyle że niewiele to pomagało, bo właściwie ciągle krążył myślą wokół Kryszpina i poszukującego go Leona Woyszwiłły. Toteż z wielką radością ujrzał wieczorem wyłaniającą się zza lasu grupkę kilku konnych, okalających suto moszczony wóz. Pierwszego rozpoznał Woyszwiłłę, na wozie zaś – ale tak! – Pawła Kryszpina... Porwał się z miejsca, biegł ku nim rozwierając ramiona. Woyszwiłło dojrzał go, zaraz zeskoczył z konią i ruchem dłoni wstrzymując swoich, wziął Horuszę pod ramię. – Krzysztofku, jam swoje zrobił. Pawła nalazłem lubo w markotnym stanie. Ty musisz doradzić, co dalej czynić... Tydzień cały czekałem, doktorów ściągnąłem, rzekli, że rady nie mają, może choroba sama kiedyś przejdzie. Horusza oczy szeroko rozwierał, patrzał na przyjaciela niepomiernie zdumiony. – Ale puśćże mnie przywitać się z Pawłem, potem będziemy gadać – powiedział. – On cię nie pozna. Nikogo nie rozpoznaje. Pamięć utracił. Kołek to drewna, nie człowiek, tyle że się rusza i żyje. – Nie pozna? Leonku, tyś chyba chory? – Imaginuj sobie, że nie! – zezłościł się Woyszwiłło. – Słysz, Paweł z choroby i wysilenia, jeszcze gdy go w drodze zbóje opadli, myśl stracił. Rzecz w tym, jakże to Ludmiłce powiedzieć. Prawdy rzec jej chyba nie można... – Sama nie pozna?... – Horusza chwilę popatrywał ku Kryszpinowi, ciągle nie wierząc słowom Woyszwiłły, ale wnet podbiegł do Pawła, wyciągał ramiona. Kryszpin z wysokości wozu spoglądał nań z pełnym ciekawości zdziwieniem. Pozwolił się zsadzić, zgrabnie nawet zeskoczył, uścisk jednak oddał niechętnie. – Paweł, poznajesz mnie? Tamten przecząco pokręcił głową. Horusza rozłożył ręce w zupełnym oszołomieniu. Ktoś musiał już kobietom dać znać, wybiegły na ganek. Ludmiłka z okrzykiem radości pędziła ku ojcu. Namarszczył się, jakby gdzieś w głębi mózgu obudziło się jakieś wspomnienie, ale krótko to trwało. Zaraz wrócił do całkowitej obojętności, jego spojrzenie stało się nieobecne. – Ojcze, coc jest? Ojcze, nie poznajesz mnie? – Ludmiłka, mocno przejęta, gryzła wargi, aby się nie rozpłakać. – Chory jest, spokoju i spoczynku mu trzeba. Ciężkie przechodził opresje. Chory będąc, w gorączce, jeszcze z trudów niewoli i drogi nie wydobrzały, w nowe popadł tarapaty: rabusie na drodze go pojmali, do gołego z szat odzierając. Zmarznięty, zwalił się z konia, aż go poczciwi ludzie naleźli, do życia cudownie wrócili. Spoczynku mu trzeba, opieki tkliwej. Ufajże mnie, Ludmiłko. Jam już widywał kontuzjowanych, co pamięć tracili na jakiś czas, a potem to im mijało. Tyle wiary było w jego głosie, że spojrzała uważnie. – Ja ufam waćpanu – powiedziała, ręce do niego wyciągając. Dopiero w zapadłą noc, gdy do izdebki Woyszwiłły zaszli Horusza wraz z żoną, zdobył się rotmistrz na dokładniejszą opowieść. – Ja do gadania nieskory, to tylko wiedzcie, żem po wyjeździe z Wilna trzy dni go szukał, do każdej chałupy zaglądając. Już zawracać miałem, bo za bardzo na boczne drogi się odbiłem, gdy zza młodego brzeźniaka dym widzę. Więcej już dla zaspokojenia głodu niźli w nadziei odnalezienia Pawła zabrnąłem tak do folwarczku niejakich Łycińskich. Przy błotach siedzieli, z dala od traktów. Gdym się rekomendował, kto jestem, przystojnie mnie ugościli, ale słowem nie powiedzieli, że Paweł u nich leży w alkowie, złożony niemocą. Dopiero gdy już ufności niejakiej nabrali do mojej persony, do Kryszpina mnie wwiedli. Patrzy on na mnie, ale jakby nie widzi, słowa marnego nie rzecze. Nie poznał. Jakby mnie kto sztychem żgnął. Pytam Łycińskich, prawią, iż koń go przyniósł pod wrota, gdy już ciemniało. Dwa dni chory gorączkę miał, potem minęła, jeść jadł, patrzał, słowa nie mówił. Pytają, kto zacz – ramionami potrząsa. Po paru dniach wraz z onym Łycińskim powieźliśmy Pawła do Wilna. U mojego krewniaka przy Trockiej ulicy żem go umieścił, znowu wróciła gorączka, doktorów jąłem sprowadzać. Zioła dawali, wywary jakoweś, ale było mu jeszcze gorzej. Na koniec za okno wyrzuciłem wszystko paskudztwo i wraz stało się lepiej. Dniem i nocą przy nim siedziałem, ani czas był, aby was zawiadomić, tuszyłem jeszcze po prawdzie, że minie mu ta niepamięć, że zdrowego wam przywiozę. Aż się zdecydowałem takiego wieźć, jakimście go widzieli. – Biedna Ludmiłka... – szepnęła Krystyna. Zapadło długie milczenie. Przerwał je Horusza. – To ważne, że żyw, mogło się mu gorzej przytrafić. Jutro do Trok po wojewody doktora pojadę, może on radę da. A tyś się, Leonku, druh Pawła okazał najszczerszy, tyś go jeden salwował. Aże mnie wstyd. Woyszwiłło na te słowa szybko nalał wina do szklanki, wychylił z impetem, oczyma zamrugał, z krzesłem przysunął się do Horuszy i zagadywać go począł, co się zdarzyło w czas jego nieobecności. – Ano młody Roth był, jakoweś pisma wioząc biskupowi Wydżdze z Warszawy, długi tu czas traktowali z Ludwiczkiem o pruskich mediach. Ludwiczek, długo nie mieszkając, parę dni potem w drogę ruszył do swoich. – Do Prus? – Ano pora. Jeszcze żony ni dzieci nie oglądał. Nie wszystko mu poszło tu jak należy, zmieniły się sprawy na Litwie. Ja niedługo też będę jechał w poczcie wojewody na sejm do Warszawy. Nie ochota mi, ale nic nie poradzisz... A i to jeszcze chcę ci powiedzieć, że Ludwiczka chciał ów podstarości Mleczko, coście go zajechali, takoż w odpłacie smołą i pierzem potraktować. – Nie może być! – zabłysły oczy Woyszwilłe. – Gadaj, co ci wiadomo! – Otóż Matul powiadał, że zaczęło się to tak... ROZDZIAŁ DRUGI l Wpatrywała się w niego ostro, powieki nad jej wytrzeszczonymi oczyma lekko się osunęły. – Zatem powiadasz, w lipcu zemrze? W lipcu? Morin, jeden z trzech nadwornych astrologów królowej, skłonił się nisko, z leciutkim niepokojem muskając spojrzeniem nieprzeniknioną twarz Saint Martina, sekretarza i jałmużnika Marii Ludwiki. – Jakich żem nie próbował sposobów, zawżdy na jedno mi wychodziło: w okresie spod znaku Lwa nie widzę Lubomirskiego pomiędzy żywymi. Lipiec to zatem albo sierpień. Odprawiła go skinieniem dłoni. Siadając na szerokie karło ze specjalnym oparciem dla głowy, lubiła w nim przemyśliwać swe sprawy, odetchnęła z wyraźną ulgą. Obecni w komnacie, Saint Martin, z twarzą podziobaną przez ospę, i mały, czarniawy des Noyers, spoglądali na Marię Ludwikę z wyrazem znużonego oczekiwania na obliczach. Wiedzieli, że podniecona pomyślną przepowiednią królowa wystrzeli za chwilę nowymi pomysłami. Trzeba ją będzie w nich wspierać albo, przy użyciu całego kunsztu dworaków, jak najusilniej odwodzić. Obejrzała się w pewnej chwili na Saint Martina i poleciła mu odszukać i przywołać do siebie podskarbiego Reya. Des Noyers odprowadził jałmużnika cieniutkim uśmieszkiem. Nie znosili się obaj, rywalizując przez lata o łaski królowej. Zaufaniec Ludwika XIV w lepszej był sytuacji: przed nim Maria Ludwika nie miewała tajemnic. A jeśli nawet, zawsze ich dojść potrafił, zawsze też w porę, gdzie trzeba, przekazał. Przez ostatnich lat dziesięć nie za darmo wyznaczono mu pensję francuską, przyznano Order Sw. Michała i tytuł “conseiller d’etat”. Saint Martin tymczasem, choć i on nie mógł narzekać na brak faworów, zmyślać musiał czasami to i owo w korespondencjach do księcia Kondeusza. Królowa obróciła się ku zausznikowi. – Pomocy Reya potrzebuję, bo pustawo robi się w kasie. Sejmowy czas musi przymnożyć nam sojuszników, na to jedyna jest rada: płacić i płacić. Na Polaków nie ma innego sposobu... Bonzy zaklina się, że przed końcem marca nie można mieć nadziei na owych milion trzysta tysięcy liwrów. Tyle mnie trzeba. Do Krakowa Reya chcę słać, brylant ze skarbca niechby sekretnie zastawił, wysłaniec gdańskiego bankiera już czeka. – Tak jest, miłościwa pani. Przeciągnęła tłuste ramiona. – Żeby to raz był koniec wszystkiemu! Życie gotowam sterać w tych elekcyjnych zmaganiach... Astrolog otuchy mi dodał, pomnisz, des Noyers, jako ubiegłej zimy wyczytał w gwiazdach bieg wszystkich victorii Lubomirskiego? Tak się stało. Bouilland, chocia za wiele paryskiego w nim sprytu, takoż się zgadza z Morinem. W podłym czasie, gdy żar z nieba, sucho, umierać będzie Lubomirski. Jak to u niej zawsze bywało, przypływ energii przychodził po momentach załamań. Teraz tryskała zapałem. Całym ciałem obróciła się ku zausznikowi, głos jej był mocny i władny. – Po głowie mi chodzi, jakowa to będzie śmierć? Na polu, z choroby czy może... może... Bo tak sobie myślę, widzisz, że zbyt długo już trwa taniec z rokoszaninem... A teraz znów sejmowe dni przed nami. Ciężkie dni... Przygryzła mięsiste, mocno zarysowane wargi, z których dolna leciutko kłoniła się ku dołowi. Des Noyers, jak przez tyle lat z rzędu, przyglądał się królowej, uważnie zarazem notując w pamięci jej słowa. Inna to już była kobieta niż w czasie przeprawy ze Szwedem. Wtedy, choć mijała jej czterdziestka, na swój sposób była jeszcze piękna. Ciemne włosy, śniada cera, wnikliwe wejrzenie czarnych oczu. I tuszy nie była wtedy tak wielkiej. Wspomniał, parę dni temu, po sejmikowych relacjach, Maria Ludwika wybuchnęła spazmami. Nie minęło godziny, już się śmiała złowrogo, snując nowe intrygi. To nie była tylko nerwowość, to była choroba. Mało to razy duszności opanowywały królową, powietrza w płuca złapać nie mogła, posapywała ciężko, z rzężeniem, tłuste ciało falowało obrzydliwie, oczy zdawały się wychodzić z orbit. Nie sypiała już tak twardo, jak przed laty; nocami można ją było spotkać snującą się po komnatach. I nie ten to już był z królowej gracz we wszelkich politycznych arkanach. Rację kryły słowa biskupa Bonzy’ego, że nieobliczalny z Marii Ludwiki partner i z każdym dniem trudniej grę francuską prowadzić. Prawda to, coraz rzadziej królowa samym się powodowała, jak ongiś, rozumem. Zapalała się, grały w niej na zmianę to ślepa nienawiść, to zacietrzewiona miłość własna, to urażona ambicja. Gotowa była raz do pokory, majestatu niegodnej, to znów pychą unosiła się tam, gdzie bez ujmy a z korzyścią łatwo było ustąpić. Zagubiła się gdzieś hierarchia spraw zasadniczych i mało ważnych. Do każdej przystępowała z tym samym zapałem i zdumiewającą energią. O czymże teraz mówi? Jako posłów, często miernoty zupełne, na swoją przeciąga stronę, ile płaci i komu. Wojski jakiś i podczaszy, kasztelan i podstarości, zgoła szlachecki jakowyś roztropek, każdy u niej znaczy. Bonzy za głowę się łapie, jak to liwry, ze szkatuły Ludwika XIV ofiarowywane dla poparcia sprawy polskiej sukcesji, rosną w miliony. Żal się nagle zrobiło sekretarzowi tej steranej namiętnościami kobiety. Dopiero pięćdziesiąt trzy lata królowa sobie liczy, nie taki to znów wiek poważny, ale na Marii Ludwice odbijały się te lata w dwójnasób. Nigdy się jej nie wiodło, coraz to wniwecz rozsypywały się wszelkie plany. Kiedyś naprawdę dobrze życzyła przybranej ojczyźnie, z Polską wiązała własne swe rodzinne sprawy. Dziś główną rolę grała jeno nienasycona ambicja i jakaś nienaturalna miłość do bratanic, powstała na tle nie zaspokojonego macierzyństwa. Cóż by z niej była za matka, gdyby ją nieba pobłogosławiły potomstwem, jeżeli dla niemal nie znanych sobie dziewcząt tyle jest zdolna uczynić, cały kraj w zamieszanie wprowadzić, wywracać w nim wszystko do góry nogami? Wiele to lat już minęło od chwili, gdy powiła tę parkę, córkę i syna, zmarłych w niemowlęctwie. Stało się bodaj że w pięćdziesiątym drugim... Czternaście lat! Czternaście lat narastania instynktu, który się wtedy zrodził. – Des Noyers – głos zabrzmiał nagle ostro, zupełnie inaczej. – Słucham, miłościwa pani. – W tym dzieło, że nie słuchasz, nie wiedzieć, o czym zamyślasz. – Miłościwa pani, o wybaczenie proszę. – Bacz, bym o zasługach twoich nie przepomniała... Jako ci się widzą sejmowe projekta? Z sześciu tygodni ze dwa przeciągnąć nad wyborem marszałka, zmęczyć tym imość posłów, jeszcze tych stargować, co się tak drożą, jakby naprawdę wiele w Koronie znaczyli. Jeśliby się wszak nie udało, to... – To? – powtórzył z nutką sarkazmu; wiedział, o co chodzi. Bonzy od tygodni całych o tym już mówił. – To sejm nie dojdzie końca żadnym sposobem. – Nie zda mi się to łatwe. Dziewięć sejmików zostało zerwanych. Te, które doszły, za Lubomirskim się opowiedziały, żądają przywrócenia mu czci i wszystkich urzędów, gwałt czynią, by wykonać zawarte w nim ugody, grożą, że jeśli sejm z winy dworu nie dojdzie, wraz wszystkie województwa siadać mają na koń – wyraźna troska brzmiała w jego głosie. Nie było tajemnicą, że szansę Lubomirskiego wzrosły od ubiegłej jesieni. Zaśmiała się cicho. Był to jeszcze ten dawny śmiech, jakby brzęczenie frywolnych dzwoneczków. Podeszła do sekretarzyka, z mieszka zawieszonego u szyi wyjmując kluczyk, wraz gwałtownie szarpnęła szufladkę. Zaszeleścił pergamin. – Widzisz? Przez biskupa Trzebickiego oto co mi Lubomirski przesyła. Za cenę przywrócenia czci i sławy zrzeczenie się dobrowolne wszystkich urzędów. Jedyny to dokument i on nam pomocny będzie, jeśliby żądali pełnej restytucji rebelianta. Podszedł, przechylił się, z ukosa czytał okazywane pismo. Trochę zaskoczony był, nie znał go jeszcze. Czyżby zaczynały się mu wymykać pewne sprawy? – Prawdziwie, miłościwa pani, ważna to rzecz. Wszako... Przerwała lekceważącym machnięciem tłustej dłoni. – Słyszałeś, co astrolog rzekł? – A jeśliby się mylił? – Jeśliby się mylił? – powtórzyła jakby z zaskoczeniem. – Najdą się inne sposoby... Uśmiechnęła się. – Prawią mi, jako ablegaci od Lubomirskiego będą o posłuchanie prosić. Gdybyż... – westchnęła – gdybyż Lubomir ski dał się do sprawy elekcji przekonać. Kto wie, może się i tak jeszcze złoży... *** Rosły, o łagodnie uśmiechniętym obliczu, gładki w obejściu, Piotr de Bonzy był jeszcze w sile wieku. Skromniejsze na pozór czynił wrażenie niżeli poprzednik jego, odwołany przed rokiem de Lumbres. A przecie i biskup biteryjski* był już śmiertelnie znużony nieustanną walką podjazdową i coraz większymi trudnościami, piętrzącymi się przed frakcją francuską. Drażniły go dziwne cechy charakteru Polaków, przerażała ich łapczywość na francuskie pieniądze. Często myślał, czy gra warta jest świeczki, czy nie myli się Ludwik XIV stawiając na polską sukcesję. Zdawać by się mogło, że wszystko jest w tym kraju do stargowania: honor, uczciwość, urzędy i dostojeństwa, cnota niewieścia, wszystko, z wyjątkiem jednego: zdumiewającego przywiązania do anarchii, określanej tu mianem “złotej wolności”. [* De Bonzy był biskupem Besiers. Brzmienie łacińskie “Bitteris” i stąd polski przymiotnik: “biteryjski”.] Skrzywił się z niesmakiem, zaraz jednak uśmiech powrócił na jego oblicze. Bo przecież rad w tej Polsce siedział, nie śpieszyło mu się z powrotem na dwór francuski. Smakowitsze a i łatwiejsze były tu wdzięki niewieście. Choćby pani wojewodziny mścisławskiej... Wypielęgnowaną dłonią wyciągnął z kieszeni różowy bilecik, przybliżając do nosa chłonął zapach perfum, jakimi papier został skropiony. Chwilę przyjemnej zadumy przerwało biskupowi pukanie i do komnaty wśliznął się jezuita, ksiądz Jourdan, spowiednik i zaufany królowej. Chudy był, ponury, o twarzy znaczonej wielkim, lekko zaczerwienionym nosem; nie znosił klimatu polskiego, niesamowicie marzł każdej zimy. Teraz także, trąc zziębnięte dłonie, sunął w kierunku kominka, na którym tliły się smolne szczapy. – Może cieplej będzie w tym pałacu niż w zamkowych komnatach. Chłód tam ciągnął od ścian... Bonzy uśmiechnął się. To był pomysł królowej, aby z całym dworem przenieść się do pałacu na Krakowskim Przedmieściu. Przed tygodniem odbyła się przeprowadzka. Biskup mógł być zadowolony: otrzymał locum tuż przy pokojach monarszych, i to wbrew sejmikowym uchwałom, które ostro zlecały, żeby zagraniczni ambasadorowie lokowali się opodal miasta. – Na wiosnę idzie... – Uśmiechnął się do wieloznaczności tych słów. – Jakże miłościwa pani? – Mówiła mi panna Beaulieu, że rankiem torsje ją mocne szarpały. Teraz już trwa przy posłuchaniach. Istne tam targowisko. Liwry brzęczą jakoby w bankierskim kantorze. Piotr de Bonzy zabębnił po stole bogato inkrustowanym masą perłową. Żal mu się zrobiło tych Ludwikowych pieniędzy. Przypomniał sobie zdanie z instrukcji, jaką otrzymał wyjeżdżając do Polski. Nie było tajemnicą, że instrukcję opracowywał des Noyers, prawdziwa skarbnica wiedzy o dziwnym kraju nad Wisłą. Zdanie o zamysłach Marii Ludwiki tak brzmiało: “...aby przez księcia Francji utworzyć dla Polski formę rządu bardziej absolutną a mniej chwiejną, a nawet prowadzić na zewnątrz przedsięwzięcia sławne, do których nadzwyczajny okazuje ona zapał”. Westchnął subtelny biskup – ambasador. Jak wiele zmieniło się od tego czasu w pojęciach królowej. O Polsce niewiele już chyba myślała, ulegając tylko nienasyconej ambicji. A sławne przedsięwzięcia? Wewnątrz kraju wojna domowa, na granicach Moskwa warunki dyktuje, Turcja grozi, podżegając Kozaków i Tatarów, w zachodnich Prusach brandenburski elektor rządzi się jak we własnych włościach, cesarz rebeliantowi Lubomirskiemu nieoficjalnie daje posiłki. Ciężkie przeżyje jeszcze chwile książę Kondeusz, jeżeli na tronie tym kiedyś zasiądzie. – Wasza wielebność – cicho powiedział ksiądz Jourdan. Biskup żywo obrócił głowę. – Słuchy chodzą pomiędzy dworskimi, jakoby wysłańcy Lubomirskiego cichcem traktować chcieli o sprawie elekcji. Urwał wpół słowa. – Znam i wiem. Nic z tego! Lubomirski niepewny. Zawsze by mogło grozić, że się chwili całkiem niespodziewanej ku cesarzowi obróci i elektorowi. – Ale duża część panów szlachty przychyliłaby się w ślad za nim ku naszym żądaniom. – Tak myślisz? – zaśmiał się de Bonzy, fioletową piuskę na głowie poprawił. – Mylisz się. Elekcja, ich zdaniem, za życia króla czy z chwilą jego abdykacji, zagrażałaby najmocniej prawom złotej wolności. Wnet by się obrócili przeciw Lubomirskiemu. Ksiądz nie znasz Polaków. Chudy jezuita wzruszył ramionami. Pewnie, że nie znał, wcale się też nie kwapił, by ich bliżej poznawać. Zbyt wiele widział na pokojach królowej, by wyrobić sobie sąd aż nazbyt jednoznaczny. De Bonzy spojrzał znacząco na klepsydrę stojącą u kraju stołu. Drobniutki piasek w znacznej części przesypał się już do dolnego dzwonu. Ksiądz Jourdan zrozumiał, pochylił głowę, cicho, ledwie drzwi uchylając, wysunął się z komnaty. Po jego wyjściu biskup przeciągnął ramiona, podszedł ku oknu. Odsłaniał się przed nim widok na nagi dziedziniec pałacowy. W oddali czarnym cieniem krat rysowała się sylwetka kutej bramy, za którą przemykały postacie przechodniów. Uśmiechnął się de Bonzy do miłej mu myśli: ambasador Francji pod jednym dachem i przy boku ich królewskich mości... Siadając za stołem, uważnie wczytywał się w kopiał pisma przed paru dniami nadesłanego królowi przez Lubomirskiego. Kręcił z podziwieniem głową. Były marszałek koronny tęgim był dyplomatą, doradców musiał mieć też nielichych... Pokój owiec meldował przybycie oczekiwanych gości. De Bonzy pośpieszył witać. Chociaż jak tylu innych wyciągali dłoń po stałą pensję francuską, piastowali jednak ważkie urzędy, mir mieli pomiędzy szlachtą albo na szczególnie wiele mogli się odważyć. Wielki kanclerz koronny z niejakim trudem nosił przed sobą brzuch. Przepaska zasłaniała mu prawe oko, lewym, jakby dla kontrastu, ślepił ustawicznie dokoła, niczego nie pominął. Nawet różowego bileciku, który w jakiejś chwili wysunął się ambasadorowi na miękki kobierzec. Wcale zgrabnie jak na swą tuszę schylił się, podnosząc wymowny liścik, przez chwilę ważył go w dłoni, wreszcie wręczył Bonzy’emu z dyskretnie porozumiewawczym uśmiechem. Biskup sczerwieniał. Prażmowski szepnął jeszcze cichutko, niedosłyszalnie dla pozostałych: – Pani wojewodzina jak zawsze pisywać lubi... De Bonzy udał, że nie słyszy. Nie było przyjemne tak wyraźne potwierdzenie pogłosek, które obiegały Warszawę, iż poprzednikiem jego w smakowaniu wdzięków zalotnej wojewodziny był właśnie ksiądz kanclerz Prażmowski. Zwracał się do Władysława Reya, podskarbiego Marii Ludwiki, dłoń wyciągał do Hieronima Radziejowskiego, którego rozum cenił i któremu w ostatecznych rozgrywkach niemałe przeznaczał zadanie. – Siadajcie, wasze miłoście. Tak mi się zdaje, że gorąco wokół sprawy naszej się robi, co dnia dobrze by się było spotykać, zmienne koleje sejmowego czasu przenikając na świeżo. Jeden Prażmowski odważył się wyrazić lekki sprzeciw, zaraz jednak umilkł pod mocnym spojrzeniem biteryjskiego biskupa. Nie warto się było spierać. Piotr de Bonzy sięgnął po leżący na stole papier. Znali treść tego pisma. – Senatorom podobnie pokorne przesyła supliki. Wraz gwałt się nowy podniesie w obronie prześladowanej niewinności – zauważył Rey. Radziejowski jedną ręką wąsa poprawiając, drugą sięgnął po kopiał supliki Lubomirskiego. Ironizując czytał jej początek: Drugi raz z Ojczyzny wygnany, upadam do nóg Waszej Królewskiej Mości z uniżoną supliką, abyś zwykłą Najjaśniejszych Przodków swoich dobrotliwością uniżonego i łaski żebrać nie przestającego sługi na koniec miłościwie użalić się raczył... – Otóż tak to pisują w Rzeczypospolitej zbuntowani pankowie – zarechotał. Prażmowski spojrzał na niego krzywo. – Waszmość panu najmniej może przystoi takimi prześmiechy rzecz witać – łysnął jedynym swym okiem. Radziejowski sczerwieniał, przytyk do jego przeszłości zbyt był wyraźny. Zmilkł, wolał nie rozpoczynać zwady z wielkim pieczętarzem Korony. Prażmowski głową był frakcji francuskiej, wiele znaczył. Władysław Rey przygryzł wargi, by śmiechem nie parsknąć. Zawsze był krotochwilny, to zaś starcie ubawiło go zgoła serdecznie. A jeszcze pełna przejęcia mina Bonzy’ego. Szczurzą twarz wysunął do przodu. – Suplikę tąże w łączności mieć trzeba z pismem przez krakowskiego biskupa wcześniej przesłanym najjaśniejszej pani. Królowa za argument mieć je chciała przeciw sejmowi, gdyby nazbyt się za rebeliantem ujmował. Teraz posłuży ono jeszcze mocniejszej osłonie. Wygląda na to, że Lubomirski grę swoją zmienił. – Zaprawdę mógłby za elekcją się opowiedzieć? – poruszył się żywiej ambasador francuski. Prażmowski spojrzał na niego uważnie. Od roku już grali ze sobą, a przecież jeszcze się dotąd nie przejrzeli. On w każdym razie nie znał jeszcze Bonzy’ego. Nie spodobało mu się nagłe ożywienie pełnomocnego ministra Ludwika XIV. – Mógłby. Słuchy chodzą, że jako i w sierpniu, ponownie gotów byłby ofiarować swoje usługi. Ale – wycedził – za wysoką cenę. – Jaką? – Taką, że on, nie książę Kondeusz, miałby prawdziwą władzę w tym kraju. Jemu zaś bliscy serdecznie tako cesarz, jak i elektor. – Po elekcji niegroźne byłyby jakiekolwiek knowania. Książę Kondeusz wódz to i polityk wytrawny. A jeszcze poparcie pełne ma francuskiego dworu. – Wasza wielebność za mało jeszcze znasz Polskę. Tu równie łacno gubią ludzie ojczyznę, jako ją na wszelki sposób salwują – wtrącił się w dyskurs Władysław Rey. Bonzy tkwił ze zmarszczonymi brwiami, co nie pasowało do pogodnego wyrazu jego twarzy. Prażmowski uśmiechnął się cieniutko, biskup biteryjski wyżej uniósł głowę. – Zatem o zmianach względem Lubomirskiego nie może w naszej frakcji być mowy? – Jako żywo! Żadnym sposobem! – zaprzeczyli wszyscy trzej. – A... – Bonzy zawahał się. – A miłościwa pani? – Miłościwa pani wciąż czeka na gesty godne Francji – z naciskiem powiedział kanclerz. – Pieniądze już są. Książę Kondeusz na wezwanie wraz do Polski wyruszy. Szwed także obiecał tysiące żołnierza... – Wasza wielebność. Ze Szwedem niepewne. Stolnik płocki, Władysław Łoś, z ramienia Lubomirskiego przy dworze szwedzkim pozostający, nie tylko kanclerza, aleć i samego marszałka Wrangla przekonał, iż lepiej wraz z elektorem księcia neuburskiego na tron polski, nie zaś Kondeusza, lansować – odparował Radziejowski. – Wieści pewnych nie ma. Pomponne, ambasador francuski przy regencji szwedzkiej, zaprzecza takim słuchom – Bonzy był najwyraźniej podrażniony. – Bajki zatem ludzie Lubomirskiego między swoich puszczają – z udanym lekceważeniem wydął wargi Prażmowski. – Zdanie waszej wielebności potwierdza i to, że elektor brandenburski wręcz odmówił Lubomirskiemu pomocy. – Za dziesięć dni sejm. Tę rzecz trzeba zatem rozważyć. Sprawa generalnej linii była już wyjaśniona. Teraz przyszedł czas na plan rozgrywki. Cztery głowy przychyliły się bliżej ku sobie. W klepsydrze równomiernym sznureczkiem przesypywał się wysuszony piasek. *** Des Noyers kilkakroć zaglądał do gotowalni. Zdawało mu się, że Maria Ludwika szczególną wagę przywiązuje w tym dniu do porannej toalety. Na twarzy królowej, gdy weszła do gabinetu swym wciąż lekkim mimo wieku i tuszy krokiem, znać było ślady znużenia. – Usnąć po świt nie mogłam. I zaraz rankiem wiadomość, że Bonzy przychodzi. Nie wiesz, co go tak pili? – uważnie spojrzała na sekretarza. Des Noyers niechętnie wzruszył ramionami. Naprawdę nie wiedział. Ambasador nagle zażądał natychmiastowego widzenia z królową. Dzień rozdzielający marzec na dwie połowy szary był i ponury. Zwaliste chmury ołowiem zwisły nisko nad ziemią, powietrze stało się nieprzejrzyste, z trudem można było dostrzec, co dzieje się na Krakowskim Przedmieściu. Des Noyers, stojąc przy oknie, spoglądał na przybrudzony bruk i odrapane tynki domów. Warszawa wydała mu się w tej chwili szara i straszliwie nudna. Badule, jeden z podsekretarzy królowej, zaanonsował nadejście ambasadora Piotra de Bonzy oraz pułkownika Muleta, doradcę wojskowego Francji przy polskim monarsze. – Prosić. Piotr de Bonzy zjawił się w pełnej gali. Podobnie się prezentował wysoki, urodziwy pułkownik. – Witam waszą wielebność. I pana, pułkowniku. Bardzo, widzę, oficjalna audiencja. – Imieniem jego królewskiej mości Ludwika Czternastego mam zaszczyt zapoznać najjaśniejszą panią z treścią depeszy, przesłanej mi dzisiejszej nocy przez ministra de Lionne – z godnością rozpoczął Bonzy. Ścięły się wargi królowej, rozsiadła się wygodniej. Des Noyers zauważył w duchu, że gdy chciała, naprawdę umiała panować. Skinęła głową na zagajenie ambasadora. On lekko przygładził na piersiach galę fioletów. Chociaż zdumiony nieoczekiwaną treścią depeszy, odczuwał jednak ulgę, że oto zbliża się już koniec dyplomatycznych łamańców, koniec polityki złudzeń. Powoli, mocnym głosem zaczął czytać. Des Noyers, nie mniej od królowej porażony, potrafił przecie jednocześnie uważnie obserwować Marię Ludwikę. Widział, jak palce obu jej rąk silnie zacisnęły się na poręczach fotela, jak wargi zwierały się coraz to ostrzej, aż zbiegły się w jeden wąziutki sznureczek, widział jej spojrzenie utkwione w okno, z rzadka tylko przenoszone na twarze stojących przed nią przedstawicieli Francji. De Lionne donosił, iż Ludwik XIV postanowił wycofać się ze sprawy polskiej. Wszystkie okoliczności wskazywały na fiasko przedsięwzięcia; królestwo Francji zbyt wiele miało perspektyw na innych polach, by nadal topić pieniądze w odległej Polsce. Minister nakazywał ambasadorowi zaprzestanie działania w sprawie elekcji i wojny domowej, zaniechanie planu akcji wojskowej przy pomocy wojsk szwedzkich i armii francuskiej, przydzielonej w swoim czasie księciu Kondeuszowi, zalecał natomiast usilne staranie nad przywróceniem w Polsce spokoju. W pewnej chwili policzki królowej zadrgały. Było to wtedy, gdy Bonzy odczytywał owo znamienne zdanie: – “...de ramener la tranquillite dans le pays soit par le retdblissement de Lubomirski, soit par d’autres moyens”*. [* (z franc.) “...zaprowadzić spokój w kraju albo przez przywrócenie spraw z Lubomirskim do dawnego stanu, albo innymi środkami.” (Autentyczne).] Gdy wreszcie ambasador skończył, kłaniając się nisko, w komnacie Marii Ludwiki zapadło milczenie. Tylko przyśpieszone oddechy obecnych świadczyły, jak ważkie rzeczy rozstrzygają się w tej chwili. Królowa była blada, policzki jej dygotały. Oto wywracał się gmach budowany przez nią przez całe lata. Na nic się zdała misterna pajęczyna, którą oplątywała wszystkich i wszystko, co znajdowało się w jej zasięgu, rozsypywały się marzenia o wzmocnieniu tronu osobą króla Francuza, niknęła nadzieja zapewnienia sukcesji po Kondeuszu synowi jego, ożenionemu z bratanicą Marii Ludwiki. Des Noyers rozszerzonymi ciekawością oczyma wpatrywał się w twarz królowej. Nie odrywali też od jej oblicza wzroku Piotr de Bonzy i pułkownik Mollet. Jakże pocznie sobie teraz ta pani, usiłująca trzymać w Polsce rząd dusz? Przecież głos jej był nadzwyczaj spokojny, gdy zapytała: – Masz wasza wielebność, panie ambasadorze, dodatkowo jakowyś komentarz w tejże materii? Zaskoczony pytaniem, Bonzy rozwodzić się począł, że pogorszenie stosunków pomiędzy Francją a Szwecją przekreśla całkowicie jakieś szansę na przyobiecywany uprzednio korpus wojsk szwedzkich, że również wobec stanowczych warunków elektora brandenburskiego nie ma praktycznie szans na przeprowadzenie przez jego ziemie posiłków francuskich, transport zaś drogą morską na Gdańsk niezwykle byłby trudny. Nie omieszkał też nadmienić, że obserwacja ostatnich wydarzeń zniechęciła dwór francuski do spraw polskich, tym bardziej że osiągnięte rezultaty praktycznie były nicością. Słuchała nie przerywając. Des Noyers w pewnej chwili zauważył, iż zdjęła dłonie z poręczy karła, wargi jej rozkurczyły się z konwulsyjnego niemal zwarcia sprzed chwili, na twarz wybiły mocne rumieńce, zaginęło gdzieś dygotanie policzków. Wiedział, że w umyśle królowej już kotłują się nowe decyzje, że myśl jej zaczyna pracować w zmienionej sytuacji. Jakże ciekaw był, co odpowie teraz de Bonzy’emu. Poddała całą swą postać do przodu. – Widzę, że wasza wielebność ma rozeznanie gruntowne we wszelkich materiach, z wyłączeniem jeno spraw polskich. Może dlatego płynęły z Polski do Paryża raporty nie najściślej oddające prawdziwy stan rzeczy. Jeśli pomnę, de Lumbres dokładniejszy był w sprawozdaniach... Nakazującym gestem dłoni urwała słowa, jakie zawisły na wargach do głębi dotkniętego ambasadora. – Na obrazy teraz, wasza wielebność, nie pora. Dziękując za oznajmienie mi bez zwłoki o nowych zamiarach dworu francuskiego, pierwsze mam to życzenie, byś wasza wielebność małżonka mego, króla i pana, do czasu i bez porozumienia uprzedniego ze mną, w rzecz całą nie wtajemniczał. Za dwa dni sejm. Zbyt wiele z nim kłopotów ma on teraz na głowie, by jeszcze mu ich przydawać. Planów sejmowych takoż się zmieniać nie będzie. – Ależ, najjaśniejsza pani... – Zezwólcie, wasza wielebność, teraz ja mówię. Piotr de Bonzy opuścił głowę. W oczach jego migotały ogniki. Rzekłam, iż rozeznanie na dworze francuskim nie jest dokładne. Jakże może minister de Lionne o zniechęceniu pisać i nicości rezultatów dotychczasowych, skoro dopiero następuje pora dla okazji najbardziej planom naszym sprzyjających. Sejm nadchodzący okoliczności takie może przynieść, które wraz wszystko obrócą w wygraną. Wkrótce po tym sejmie elekcja może stać się ciałem. Wojska Francji i Szwecji? Śmiało obejść się można będzie bez Szwedów, nawet i korpus francuski stanie się niepotrzebny. Inne byłyby rozwiązania... Jednego jego królewska mość Ludwik Czternasty nie powinien poskąpić, to jest sum potrzebnych na nasze wojska. Dwie ćwierci muszą się znaleźć na żołd zaległy wojsk koronnych i Litwy, na czas sejmowy także dwie ćwierci konieczne. To słać należy nam tu bez zwłoki. Stała teraz. Oczy jej nabrały blasków, ręce zdawały się podkreślać wagę wypowiedzianych słów. Mocna była w tej chwili, prawdziwa – myślał des Noyers – królowa. Lubił ją taką, przywiązał się do niej przecie przez długie lata niezwykłej swej służby. Wyciągnęła dłoń w stronę ambasadora. – Wasza wielebność, proszę, ślij wraz jego królewskiej mości królowi Francji zapewnienia naszej wierności i oddania jego wielkości i sławie. Jemu się polecamy w opiekę z życiem naszym i dobrą sławą, ja i pan mój, król Jan Kazimierz. Pełni wiary jesteśmy we wspaniałomyślność monarszą. Za niebyłą depeszę ministra de Lionne uważając, oczekiwać będziemy przyjazdu księcia Kondeusza z wojskami, tym samym pomocy w ostatecznym przeprowadzeniu sprawy elekcji. Protekcji króla Francji się oddając, wszystko czynić będziemy, by znieść jak najszybciej Lubomirskiego, pole dla sukcesji francuskiej starannie od wszelkich rebeliantów oczyszczając. Bacz, wasza wielebność, byś dobrze myśli te moje wyraził. Zawsze syna i córkę ma w nas król Ludwik w Polsce. Bonzy skłonił się nisko. – Radością będzie dla mnie takowe ukochanie tronu pana mojego na dworze polskim raz jeszcze wykazać, na słowach najjaśniejszej pani się opierając. Wszako podkreślić muszę, iż nakazów otrzymanych trzymać się będę w swoim postępowaniu. Nie mam prawa nie uwiadomić króla Polski i księcia wielkiego Litwy o nowym spraw naszych obrocie. Obowiązkiem moim jest zgasić wszelkie nadzieje na pomoc francuskiego korpusu. Roześmiała się. – Nawet i bez tego własnymi siłami damy radę. Zostaje też jeszcze brandenburski elektor. Fryderyk Wilhelm ochoczo wojsk swoich dostarczy, jeśliby posłuch dać jego żądaniom. Elbląg, wasza wielebność, zrzeczenie się lenna nad Bytowem i Lemborkiem, Drahim, jeszcze insze materie też są dla niego łakome. Małżonek mój tymi dniami z prezentami bogatymi po dalsze posiłki posłów słał do Tatarów. Nie spoczniemy w usiłowaniach naszych, nie będziemy walić gmachu, którego budowa dobiega końca. Takie jest nasze zdanie i racz je dobrze, wasza wielebność, rozważyć. Piotr de Bonzy nie widział w tej sytuacji potrzeby przedłużania dyskusji. Ze zdumieniem i podziwem zarazem patrzał na tę kobietę, notował nagły przypływ energii dla sprawy wyraźnie przecież przegranej. Audiencja była skończona. Po pożegnaniu obaj dostojnicy zawrócili ku drzwiom. Des Noyers uroczyście ich przeprowadzał. Usłyszał jeszcze, jak przejęty pułkownik Miller zaraz za drzwiami szepnął do towarzysza: – Niesłychane to są słowa. Uśmiechnął się zaufany sekretarz. Oni nie znali Marii Ludwiki, nie mogli się nawet domyślać siły jej uporu. Nie zdziwił się też, gdy po powrocie do komnaty zastał królową pogrążoną w głębokiej zadumie. Zwróciła na niego spojrzenie: – Idź precz, des Noyers! I bacz, by nikt tu więcej nie wchodził. Muszę zastanowić się nad tą osobliwą zapłatą Francji za niezmiennie całym sercem okazywaną jej wierność. Gdy drzwi się za nim bezszelestnie zamknęły, dopiero Maria Ludwika, kobieta już tylko w tej chwili, a nie królowa, mogła dać upust swoim uczuciom. Długo szlochała, dławiona rozpaczą i złością, poczuciem zawodu i żywo odczutej niewdzięczności. Czyżby naprawdę waliło się wszystko w gruzy? Dawno już wybiło południe, a jeszcze des Noyers nie słyszał dźwięku wzywającego go dzwonka. Gdy cieniutkim terkotem dotarł wreszcie do jego uszu, wchodząc do komnaty posłuchań królowej zdumiał się rysującym się na jej ustach uśmiechem. – Wiesz, des Noyers – powiedziała. – Dla mnie dzisiejszego ranka jakby nie było. Wszystko dawnymi iść będzie torami. Wezwij do mnie Reya. Skoro skąpa się robi francuska szkatuła, trzeba będzie szukać innych sposobów. Pieniądz na sejm jest nieodzownie potrzebny. 2 Mimo sutym ogniem płonących na kominku szczap brzozowych salę bawialną knauteńskiego dworu nasycał przenikliwy ziąb. Uczucie chłodu pogłębiał ponury mrok, którego nie mogło rozproszyć nikłe światło, sączące się przez zakurzone okna. Z cienia wyłaniały się na ścianach trofea łowieckie, zwłaszcza rozłożyste łopaty łosie, obok widniały oszczepy, muszkiety i krócice, kilka wreszcie sczerniałych, pokrytych sadzą portretów. Pułkownik pomyślał, że gdyby on tu sprawował rządy, wraz by kazał wyciąć rozrosłe bzy i jaśminowce, hamujące dopływ światła, samą zaś bawialną wybieliłby, usunął sadze, dodał co nieco wesela. Nie dziw, że ojciec, lata całe tu przebywając, sam stał się zgryźliwy i ponury. Potwornie chudy, wyższy przez to, niż był w istocie, generał Albrecht von Kalkstein rozpierał się w ulubionym swym krześle, kościstymi dłońmi o długich i jak szpony zgiętych palcach bębniąc po jego oparciach. Nie czesana, skołtuniona broda opadała mu po pas. Nawet w śmiechu, a raczej chichocie, tkwiły chropawe nuty, tak charakterystyczne dla jego głosu. – Cha! cha! cha! Jegomość pan pułkownik ciągle niesyt splendorów? Jeszcze by się wojaczki chciało, hę? Może pod polskimi znakami? Może przeciw elektorowi, hę? Zamachał dłonią przed rozwierającymi się ustami syna. – Zgubiły nas te polskie znaki, głupia wiara w łaskę królewskich mości. Drogę przez to zmyliliśmy, a jedna ona: stać przy elektorze Fryderyku Wilhelmie. – Ojcze, jakże tak? – Rzekłem ci już: tylko tak – długie palce nerwowo tarmosiły brodę. – Z wojskami Litwy pan pułkownik na Prusy się wyprawiał, cha! cha! cha! – Oszalał ojciec! – krzyknął nie panując nad sobą. Jakże nienawidził w tej chwili tego starca. Nigdy go nie uwielbiał, zawsze były jakieś spory i tarcia pomiędzy nimi, ale zarazem jednoczył ich wspólny cel walki o prawa pruskich stanów. Teraz rozrywała się i ta więź, już ostatnia. Paru lat zaledwie brakło generałowi do ośmiu zamkniętych krzyżyków, przecież na słowa syna zerwał się z niespodziewaną chyżością. Przyskoczył do krzesła, na którym siedział pułkownik, aż śliną pryskał, krzycząc, chude palce zwarł w pięści, młócił nimi powietrze. – Nie oszalał, nie oszalał, wyrodku, czarci pomiocie! Nie oszalał! Cieszyłbyś się, gdyby wliczono mnie między szalonych! Za słaba na to twa wola, za słaba! Jako wilk nienażarty wraz byś pewnie wszystko zagarnął, wszystko... A ja ci krwawicy swej nie dam. Połowę mienia zjadły twoje zachcianki, regimenty, starostwa, litewskie knowania. – Za wolą i poduszczeniem ojca wszystko czyniłem – powiedział. Mniej było gniewu w jego głosie niżeli zdumienia. Od pierwszego spotkania po powrocie swoim do Prus zdumiewał się pułkownik zmianom zaszłym w knauteńskim zaciszu: dochodziło do sporów, nigdy jednak z ust generała nie padły słowa tak jednoznaczne. – Za moją wolą? Za moją?... – charczał starzec, cofnął się o krok, przeraźliwie chudy i bardzo zaniedbany. – Wstań mi tu wraz, wstań! Syn podniósł się i w tejże chwili dłoń starego samotnika z rozmachem wylądowała na jego twarzy. – Rzeknij raz jeszcze, że za moją wolą, rzeknij, ty psie! Zapiekło to uderzenie. Pułkownikowi zdawało się, iż czuje na policzku odbicie tych chudych, ledwie skórą obciągniętych palców, z niebiesko przeświecającymi żyłkami. Fala krwi uderzyła mu do głowy; w gorączce nieodrodnym synem był generała. Ledwie się pohamował, by z własnych dłoni nie uczynić użytku. – Ojciec, bo powinności synowskich przepomnę! – krzyknął. Runął stary na niego, osadził nowym policzkiem. – A wiesz ty, wyrodku, że los twój w moim zostaje ręku? Tyłeś przestępstw przeciw jego elektorskiej mości wziął na niecne sumienie, że niechbym jeno część ich zechciał odsłonić, głowa twoja spadnie pod mieczem. Wiesz to? Zdumienie odjęło pułkownikowi mowę. Nawet gniewać się już nie mógł w tej chwili. Usunął się za stół, wolał być dalej od ojca, sam siebie nie był pewien w tej dziwnej chwili. Wyszeptał w niepomiernym oszołomieniu: – O ojcu ja przecie wiem nie mniej. Jeśli zwać tu co winą, nie wiadomo, który z nas lepszy... Złość w generale nagle przygasła. Wybuchnął dla odmiany zjadliwym śmiechem. Tkwiło w nim zaiste jakieś szaleństwo. – Głupi! – splunął na posadzkę wykładaną kamieniem. – Głupi i wyrodny. Ot co. Siadajże wraz, mam ci jeszcze trochę do powiedzenia. Sam przysiadł po drugiej stronie stołu. Dłońmi miętosił brodę, w blaskach kominka dziwacznie połyskiwały jego zapadłe oczy. – Nie ze mną ci, Ludwik, wojować. Ja cię mam w ręku. Gdyś w Moskwie owej przebywał, wolę swoją ostatnią spisałem. Tyś głównym w niej sukcesorem, testament jego elektorska mość raczył potwierdzić. Ale teraz, teraz... – zachichotał złośliwie. – Teraz zamyślam, zali nie lepiej będzie to i owo w spisaniach tych zmienić. Chyba że zmądrzejesz... Posłuchaj. Przechylił się nad stołem, z wysuniętą do przodu, podłużną, wpadniętą twarzą. – To ci mówię: ty się już polskich spraw na zawsze wyrzeknij. O wojsku litewskim nie myśl. Elektorowi wielce musi być to niemiłe, gdy jego poddany służby szuka u obcych a nieprzyjaznych potęg. Łaskawości proś Fryderyka Wilhelma. Górze ci, jeśli zasłużysz na jego niełaskę! – Ojciec?! – samo zdumienie było w głosie Ludwika. – Cha! cha! cha! Ojciec! Żal, iż prawo masz takim mnie wołać nazwaniem. Głupca i niegodziwca, najgorsze, coc się zrodziło na tym ze światów, muszę mieć za syna...Słysz ty? Do służb polskich więcej nie pójdziesz! – Z czego mam żyć? Romitten jest Marii Elżbiety, chuda to włość, starostwo Wallenrodt mi zabrał, pułki elektor rozwiązał, ojciec od wyrodków wyzywa. Co mnie łączy z Prusami, jaka tu dola pisana? Raczże ojciec łaskawie i to zrozumieć. Co zaś się tyczy polskiej służby... – No, no, rzeknij, śmiało, rzeknij! – syczał stary, palce spoczywające na stole rozwierały się i zwierały skurczami, jakby pragnęły złapać kogoś za gardło. – Co rzekę? Że choćby elektor po wszystkich skrętach dróg pruskich szubienice wystawił na moją szyję, a do powrotu mnie wzywał, nie rzuciłbym ja z dobrawoli służby polskiej pod żadnym warunkiem. – Cha! cha! cha! Pod żadnym warunkiem. Cha! cha! cha! – chichotał generał. Zaraz się podniósł i niemrawym już teraz krokiem podreptał ku swemu krzesłu w pobliżu kominka. Tarł zziębnięte dłonie. Rechotał bez przerwy. Pułkownik całym wysiłkiem woli nakazywał sobie opanowanie. Nie rozumiał ojca, nie mógł pojąć, co się z nim stało przez parę ostatnich lat. Najzaciętszy przeciwnik elektora, tak teraz przed nim się upokarzał? Ojciec? Generał Albrecht von Kalkstein, główna podpora opozycji szlacheckiej, a i wszystkich stanów? Jakie tu wpływy przez te lata działały? Co się naprawdę zmieniło w Prusach? Milczenie. I tylko trzask szczap brzozowych aż skry leciały na salę. Ustał rechot generała. Syn jego poczuł chłód. Wstrząsnął się. Spróbował zmienić temat rozmowy. – Ziąb. Gdyby tak piwa, ojcze, grzanego? – Ty byś jeno brać chciał od ojca i brać. Doma sobie piwa popijesz. W Romitten. Zachichotał. Wydało się Ludwikowi, że zrozumiał w tej chwili postępowanie ojca. Czyżby skąpstwo starcze, paniczny lęk o swoje włości, kazały mu zmienić postawę, ubiegać się o łaski elektora? Czyżby aż takie owładnęło nim sknerstwo? Jakże więc teraz zwracać się z tamtą sprawą? Ale rzecz to jednak konieczna. Przełknął ślinę. Gniew mu już minął, czuł tylko politowanie i niemal pogardę dla tego starca ze skołtunioną brodą, chichoczącego wariacko na swym fotelu. – Ojcze, ja się spierać nie myślę. Zostańmy każdy przy swoim. Ojciec chce, żebym do służb polskich nie wracał. A jakże ja tutaj mam żyć? Gdyby ojciec te tysiąc talarów zechciał mnie oddać, które krótko przed odjazdem na Litwę mu pożyczyłem. Mógłbym jakoś zacząć... Pamięta ojciec? – zaniepokoiło go nagłe stężenie całej postaci generała. – To było tysiąc talarów. Powoli, powoli prostowała się postać generała von Kalksteina. Syn patrzał na niego z lękiem. Mocne pukanie, zaraz się drzwi otwarły, lekkim krokiem wszedł przez nie młodszy syn gospodarza, Krystian Albrecht. Jakby zdziwiony, przywołał uśmiech na swoją sprytną twarz. – Dzień dobry, ojcze. – Bratu leciutko tylko się skłonił. – Jakże ojciec w takim chłodzie może tutaj wytrzymać? Piwa grzanego zdałoby się wypić. – Bywaj, Albrecht. Piwa byś pragnął? – stary zaklaskał w ręce, mocno, aż zadudniło po izbie. W progu stanął sługa. – Piwo nieś grzane... Ludwik przygryzł wargi. Dla młodszego syna było piwo, on zaś nie mógł się o nie doprosić. O wyzyskiwaniu usłyszał słowa. Uznał, że nie ma tu co dłużej wysiadywać. Podniósł się z miejsca. – To jakże, czy mogę prosić o zwrot moich pieniędzy? Tego wyrazu twarzy rodziciela chyba nigdy już nie zapomni. Jakby w niej zagasły resztki czegoś ludzkiego. Generał patrzył na niego z nienawiścią tak silną, że odczuwalną niemal cieleśnie. Już nie rechotał, to był syk, a nie głos ludzki: – Ty wyrodne nasienie! Ty najgorszy z najgorszych na świecie ludzi! Pieniędzy chcesz? A regimenty twoje nic mnie nie kosztowały? A twoje dumania w arkanach polityki, którym w głupocie jakowejś czas pewien ulegałem? Sto razy więcej to kosztowało niż pożyczka, o której zwrot masz czelność się dopominać. Precz stąd! Precz! Bo jego wysokości elektorowi o wszystkich twoich nieprawościach dam znać, uproszę, by cię na kłajpedzką zasądził twierdzę, gardłem pokarał. Precz stąd! Precz! Wyciągnięta daleko przed siebie dłoń drżała, zwłaszcza wyraźny był dygot końców palców. Pułkownik zerknął na twarz młodszego brata. Krystian Albrecht nawet nie starał się ukryć swojego rozradowania. Z rozmachem, w pasji najwyższej trzasnął wychodząc drzwiami. Nie miał nic do roboty w swym rodzinnym domu. W ojcu i bracie nie przyjaciół znalazł, lecz wrogów. Postać jakaś odskoczyła na stronę. Poznał, to był von Ostau, szwagier starego generała, rezydujący w jego domu. Musiał podsłuchiwać, za blisko drzwi się znajdował. W rozjuszeniu pułkownik kopnął go z taką siłą, że famulus potoczył się aż na drugi kraj sieni, zaskowytał z bólu. *** Wyjrzał przez okno, rozjaśnił stroskane czoło. Od strony parku szła Maria Elżbieta, koło niej poskakiwali dwaj starsi synowie. Niosła całe naręcze niewielkich, białych kwiatków, opatulonych smukłymi liśćmi. Z uśmiechem opędzała się nagabywaniom chłopców. Odprowadzał tę trójkę wzrokiem, aż nie zniknęli w mroku ganku. Maria Elżbieta. Jakże się od nowa rozkochał w żonie po wieloletniej rozłące. Najbardziej zawsze to go w niej zachwycało, że była inna. Zupełnie inna od wielu znanych mu ongiś kobiet, od których przecie nigdy nie stronił w żołnierskim swym życiu. Były tam swawolnice frywolne i dumne panie, z góry spoglądające na wszystkich, pulchne mieszczki i naiwne szlachcianki z litewskich dworków. A jeszcze cudzoziemki z czasów turyńskiej służby. Wiele z nich poznał w najbardziej konfidencjonalnych zbliżeniach, aż potem urwało się wszystko, jakby kto nożem uciął. Od chwili gdy ujrzał Marię Elżbietę, dumną córę dumnego rodu. Bo też żadna się z nią równać nie mogła. Choćby w tym szlachetnym dostojeństwie całej postaci. Znać było stary ród von Kitlitzów. W ojca się wdała, nie w matkę. Mało zaś było w dawnych Prusach tak szanowanych ludzi, jak marszałek Joachim von Kitlitz. Żal wielki, iż pomarł, gdy zięcia tu nie było, rok czy dwa już temu. Maria Elżbieta. Ciekawe, że zawsze nazywał ją dwoma imionami. Razem pasowały do niej najbardziej. Szkoda, że nie może już podglądać ją z okna, podziwiać smukłą sylwetkę i szczupłą twarz, zawsze matową, jakby jej się słońce nie imało. I te włosy jasne, dwoma grubymi warkoczami splecione wokoło głowy, mieniące się w blaskach jak złoto szlachetnej próby. Bywało, że zazdrościł żonie opanowania. Wieleż szkody wyrządził już sam sobie popędliwością w języku i w czynach. Nigdy nie umiał skryć tego, co myślał. Otwarty był jak rozłożona księga, każdy mógł z niej czytać do woli. Nawet własne dzieciaki odgadywały z twarzy ojca jego nastrój. Krzyś zwłaszcza. Najstarszy to był syn, miał już lat dziesięć. Jakubek dobiegał dopiero ośmiu, Ludwiś sześciu i tylko najmłodszy Albrecht daleki był jeszcze od zastanawiań nad złożonością charakteru własnego ojca. Lubił tylko gramolić mu się na kolana i podskakiwać, udając szalony pęd jeźdźca na niesfornym rumaku. Wieleż przy tym było zawsze uciechy. Aż wreszcie przydreptywała stara Agnieszka i zabierała malca, który wcale energicznie objawiał wtedy swój protest. Ciągle stojąc przy oknie, myślał pułkownik, że żaden z tych chłopców, duma matki, nie został poczęty w Romitten. Przez pierwsze lata Maria Elżbieta wiernie towarzyszyła mu w wojackiej włóczędze. W Królewcu zamieszkiwali razem na wojskowej kwaterze, potem w Wilnie, gdy odnowił służbę w wojskach cudzoziemskiego autoramentu Pawła Sapiehy. Dopiero gdy w Prusach wszystko się pogmatwało, rozogniła się walka stanów o prawa i swobody przeciw tyrańskim elektora zamachom, rozdzieliły się ich losy. Znów się zasępił. Pod złą widocznie urodzony był gwiazdą, skoro tak mu się wszystko w życiu musiało krzyżować. Mało starć z ojcem w sprawach najmniej oczekiwanych, jeszcze teraz znów boje o Karschau. Dwa razy widział tylko tę wielkopańską ongiś siedzibę, zapuszczoną i obdłużoną u schyłku życia marszałka. Sporą część gruntów trzeba było sprzedać, zawsze jednak tyle zostało, że razem z Romitten stanowiłoby to podstawę do życia. Nawet gdyby ojciec naprawdę zamyślił go wydziedziczyć... Po śmierci marszałka Karschau miało przypaść pułkownikowi jako włość posażna Marii Elżbiety. Że jednak stary wojak nie był dokładny w obwarowaniach prawnych, a może się nie spodziewał jakichkolwiek przeciw woli swojej oporów, z pretensją do tej części spadku wystąpiła wdowa, druga żona marszałka, zawsze nieprzychylna pasierbicy swej Marii Elżbiecie. Od roku już ciągnął się proces wszczęty za poduszczeniem majora Kacpra Pilza, niedługo miały zapaść ostateczne decyzje sądowe. Pilz pojechał właśnie w tych sprawach aż do Królewca. Oby wrócił z dobrymi wieściami. Bo inaczej gdzie szukać rozwiązania, chyba znowu iść na tułaczkę, a i tam zresztą nie było widoków. Dziwnie pogmatwały się po śmierci hetmana Sapiehy sprawy Kalksteinowego pułku na Litwie. Drgnął na odgłos miękkich kroków za sobą. Pogrążony w niewesołej zadumie, nie zauważył wejścia żony. Patrzyła na niego z troską, próżno usiłował przywołać uśmiech na twarz. – Znowu się trapisz, Ludwiś? – ogarnęła go ciepłym ramieniem, przytuliła policzek do okolonej bokobrodami mężowskiej twarzy. – Złości we mnie więcej niźli strapienia – żachnął się, ale zaraz porwał ją po swojemu, gwałtownie, w objęcia, pokrywał twarz całą pocałunkami, nie pozostawił w spokoju szyi i karku. – Zostaw, Ludwiś... – szepnęła, ale i ona już oplatała dłońmi jego szyję. Zawsze był taki nienasycony. Może za to go pokochała przed laty? Jak burza wtargnął przecie w zastałą spokojność ojcowskiego domu, gdzie wszystko było echem świetnej przeszłości marszałka, ale gdzie życie bieżące się zatrzymało. Nawet utajone nurty nienawiści – jak choćby zdecydowana niechęć macochy – przykryte były maską obojętności i spokoju, jak zaszlamiony staw parkowy pokrywą zielonej rzęsy. Na takim tle pojawił się pułkownik, pełen humoru zawadiaka. Nie oświadczył się statecznie, jak Wallenrodt, którego już wtedy znosić nie mogła, ale atakował całym frontem. Nie oparła się, porwała ją ta beztroska junackość, poddawała się jej aż potąd, widać potrzebne to było jako przeciwwaga jej opanowania i rozwagi. Miała swoje zdanie w różnych materiach, były rzeczy, na które by za nic nie zezwoliła, ale w stosunku do męża wiedziała to zawsze, że należało przyjmować go takim, jakim był. Ludwik chyba się już nie mógł odmienić. Porywczy i gwałtowny w afektach i nienawiściach, gotów człowieka za byle drobiazg obwiesić, krótko potem równie z ochotą byłby mu nieba przychylił. Wojacka dusza, takim go już musiał Bóg stworzyć. Trochę też po wojacku miłował... Nie kryła tego przed nim ani przed sobą; lubiła takie miłowanie. Nieczęste było. Przez lata całe Ludwik bywał w domu nieledwie gościem. Zawsze gdzieś go pchało, z kimś się wadził, z innym wojował, przeciwników wybierał mocnych, nikomu nie bał się skakać do gardła. Któż śmiałby tak jawnie zadrzeć z elektorem Fryderykiem Wilhelmem? – Miłujesz mnie zawsze tak jako przody? – Trzymał ją w objęciach, jak dziecko lekko unosił na rękach. Westchnęła, zaplotła ramiona na szyi mężowskiej, wargami przywarła do jego ust. Czy go miłuje? Mój Boże... Gdy potem leniwym ruchem dłoni gładziła go po policzku, leżąc na skórą obitej myśliwskiej sofie, która wiele już widziała ich miłosnych uniesień, miała wrażenie, że odpędził od siebie troski. – Radbym was nigdy już nie odjeżdżał – powiedział z tym swoim uśmiechem, który tak bardzo lubiła. – A jeślić, to razem z wszystkimi. Kacper by sobie rządy sprawował w Romitten. – Zostaniesz, nie pojedziesz. Wszystko się jeszcze uładzi. – Pewnie. Musi się uładzić – znów ją ujmował w ramiona. – Że też ja ciebie nigdy nie mam zadosyć – dziwił się radośnie. Radosny był też uśmiech na jej spokojnej twarzy. Musiały go jednak nie opuszczać te myśli o przyszłości, z którymi szarpał się przez wszystkie tygodnie od swego powrotu, bo gdy z dworu dobiegło tupotanie kopyt i rozległ się znajomy głos Pilza, pułkownik zerwał się, podbiegł do okna, wraz je uchylił wołając: – Kacper, tu bywaj! Pilz znał swego przyjaciela, więc choć tak gromko wezwany, zakołatał przed wejściem do drzwi. Chwilę jeszcze odczekał, zanim wszedł. W oczach jego nie było uśmiechu. Kalkstein musiał to dostrzec. Zasępił się, gardłowo zabrzmiało pytanie: – Jak proces? Karschau nasze? Pilz opadł na krzesło. – Proces przegrany bez odwołania. Martin von Megern mu przewodniczył. – Martin von Megern? Wallenrodtowy zausznik? Nie dziwno zatem, żeśmy przegrali. Spojrzał na żonę, spróbował się uśmiechnąć, gorzki to jednak był uśmiech. *** Aż do samej Pregoły ciągnęły się w tę stronę przetykane lasem i większymi rozlewiskami obszary trzęsawisk i moczarów. Szczególnie głębokie i nieprzebyte dla nie obeznanych dobrze z terenem były bagniska na terenie włości knauteńskich, graniczących z Romitten. A potem aż po granicę z Koroną wiódł pas lasów podmokłych, z polami porosłymi turzycą, z ciemnymi olsami i biało odbijającymi od nich brzozowymi gajami. Do najsłynniejszych w elektorskim kraju liczyły się łosie mateczniki knauteńskie. I na królewieckim zamku trudno by o piękniejsze łopaty od tych, jakie zdobiły ściany generalskiego dworca. Szerokie, twarde w nasadzie, o kości już mocno pożółkłej, kusiły każdego obrazem wspaniałych polowań. Generał niełaskawie jednak przyzwalał obcym na leśne włóczęgi w granicach swych włości. Noce z końcem kwietnia były już znacznie krótsze. Tyle że długo, niemrawie jeszcze ciągnęły się świtania, nie to, co latem, gdy ledwie brzask niebo zabarwi, zaraz po nim wytryska znad horyzontu słońce, mieniąc się tysiącami kolorów w kropelkach rosy. Mimo wcześniejszej w tym roku niż kiedy wiosny chłody jeszcze ciągnęły rankami od ziemi. Przymrozki, bywało, ścinały wody w kałużach i na bagnistych oczkach. Mgła snuła się nieprzejrzystym tumanem. Wiatr z cieniutkim poświstem trącał okrytymi już młodym liściem gałęźmi drzew. Mrocznawo jeszcze było. Ziąb parzył dłonie. Z rozwartych wysiłkiem ust unosiła się para, łączyła z pasmami mgły podnoszącej się znad ziemi. Szli tylko we trójkę. Najlepiej tak latem, to nie wielkie łowy zimowe, kiedy rusza nagonka, a puszcza wzdryga się przed powstałym hałasem. Bez ludzi, bez psów, zagubieni w roztoczy lasów i bagien – dopiero prawdziwe jest polowanie. Drzewa stawały się teraz rzadsze, wyraźnie karłowaciały, grunt chlupotał przy każdym stąpnięciu, gęstwą wyrastały rośliny o ostrych, wysokich łodygach. Aż wreszcie zniknęły konary nad głową, przed myśliwymi rozpostarła się nieogarniona przestrzeń zawiesistej mgły. Byli u progu knauteńskich trzęsawisk. – W porę zdążyliśmy – szepnął Kalkstein przychylając się do ucha idącego za nim hrabiego Schliebena. – Ruszą dopiero, gdy mgła się przerzedzi. Zawsze nadchodzą z tamtej strony, od bagien. Z wiatrem ani nas tu wyczują. Znam ja to miejsce. W sieni od prawa rosochy wielkie, z różą jak księżyc w pełni, tu je zdobyłem... Pilz świadkiem. Odszukali stanowisko na twardszym gruncie, pośród karłowatej brzeziny. Ziele zwane bagnem wydawało silną woń. Stos żerdowin, nadbutwiałych już, na tyle jeszcze jednak był silny, by utrzymać ciężar ich ciał. – Chłód ciągnie – Schlieben szczelniej otulił się przykryciem. – Znać już po mnie te starsze lata. Pułkownik przyjaźnie poklepał hrabiego po chudym kolanie. Brzęknęła cicho manierka, zabulgotało. – Na ziołach gorzałka stawiana, węgierskim sposobem sycona wedle nauki Kacpra. Umarłego ogrzeje. Schlieben z ochotą ujął metalowy kubeczek. Aż mu oddech zatkało, gdy jednym haustem wlał płyn do ust. Dyszał ciężko przez chwilę. Tamci także wypili, znów czarka wróciła kolejką. – Zaiste, że już mi ciepło. Jakbym obuchem oberwał przez głowę. Pilz chichotał cicheńko w wielkim ukontentowaniu. Ostry pisk czapli rozdarł powietrze. Powtórzył się, brzmiał w nim i lęk, i groźba. – Musiał się ktoś dobrać do gniazda – szepnął Pilz. Zasłuchali się w płynące od lasu i trzęsawisk odgłosy. Mgła jeszcze stała zwarta jak ściana, ale zjaśniało, budziło się po nocy przytajone na krótko życie. Ostrzejszym podmuchem przewinął wiatr, znów gdzieś zaginął. Nieśmiałym jeszcze rechotem od szczytowinami tylko majaczącego olszniaka odezwały się żaby. Od strony niedalekiego jeziorka, oczka leśnego, biegły trzaski i jakieś stąpania. Czapla już nie pokrzykiwała; albo udało się jej napastnika odstraszyć, albo cisza oznajmiała po prostu koniec tragedii. Pasma mgielne, przedtem o bieli śmietany, teraz zaczęły nabierać niebieskawych, delikatnych połysków. Wibrowały leciutko. Wiaterek ledwie dął, ale już ciągły był, jakby sił nabrał razem z wstającym świtem. – Nigdzie takich lasów i rozlewisk nie najdziesz jak u nas. Na Litwie czy Rusi też ich nie szukać – powiedział Kalkstein, wspierając brodę o dłonie. Łokcie wbił mocno w kolana. – Żal na myśl samą, jeśliby trzeba było od nowa odjeżdżać. A idzie wszystko ku temu... Schlieben smętnie kiwał głową. Znał przecież wszystkie przejścia Kalksteina w ostatnim czasie. Wczoraj od południa, gdy przybył z zapowiadaną gościną, czasu dość było na wzajemne zwierzenia. – Może by książę Radziwiłł co i odmienił? Prawią, jako inny się zrobił ostatnim czasem, choć ja po prawdzie temu nie wierzę. Czasu mu brak, by się wszystkim równie pilnie jako przedtem zajmować, więc się ludzie łudzą. – Już sam o nim myślałem. Chciałem w Królewcu o wspomożenie prosić, służbę wojskową, słowo u elektora. Jakże bo można chcieć, bym żył tu wszelkich profitów pozbawień? Namiestnika jednakże, okazało się, w Prusach nie ma od dawna. – Pewnie na sejm do Warszawy pociągnął. – Pora by tutaj mu być, landtag na maj zwołany – wtrącił Pilz. Rozmawiali szeptem, przybliżając głowy do siebie. – Zdąży oba sejmy obsłużyć. Osobliwy to pan, co na dwóch siedzi stołkach. Jeszcze się o polskie dostojeństwa ubiega. Mówią, że on to elektorowi projekt nowej akcyzy przedłożył, co by do reszty wszystkie stany zgnębiło. Znów za wojowania Fryderykowe kędyś nad Łabą musiałby Prusak płacić. – Akcyzę chce Frycek zatwierdzić na bitych sześć lat, by landtagów więcej już nie zwoływać. A jeszcze mu ochota na stałe pogłówne. Prusy po to potrzebne, aby pieniądz do Berlina z nich słać. – Pilz wiele wie, on wszak tutaj był gospodarzem, o każdy grosz się prawował – zaśmiał się Kalkstein. – Oj, i ja też wiem! Z dóbr w Koronie dziesiątej części tego nie płacę, co tutaj wyrywają mi elektorscy poborcy – żachnął się Otto von Schlieben. – Dlatego też nam wolności polskiej potrzeba. Inaczej by się każdemu żyło. – Cicho, tako mi się zda, że idą... Ani się spostrzegli, jak tuman mgielny rozbił się na pasma, te oddzielały się od siebie, ukazywały zarosłe turzycą obszary, wyłaniały na horyzoncie lasy, w pobliżu zaś olszniaki i wielkie kępy wybujałej wierzbiny. Przy ziemi krzewiły się, przepychając nawzajem, biała wełnianka, gnidosz o karbowanych liściach i na kształt zboża falująca przy każdym powiewie turzycą. Jak znaki rozpoznawcze wystrzelała nad nimi gdzieniegdzie torfowa wierzba, brzoza brodata, zdarzała się i powykręcana jak w paraliżu sosenka. Zupełnie zaś dołem słał się mech torfowy, tuż koło pułkownika przebiegła nim mysz badylarka, dążąc pewnie do gniazda skleconego na trój graniastym słupku turzycy. Ptak, zwany batalionem, drepcząc na swych długich nogach, dostrzec musiał przyczajoną trójkę myśliwych, bo trwożnie wzbił się w powietrze, trafił na większe pasmo mgły, rozpłynął się w nim jak zjawa. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale już się horyzont zaróżowił na wschodzie, nikłe poblaski pobiegły na chmury, spłynęły na umykającą mgłę, od razu poweselało. Od tuż za łanem turzycy ciągnących się przepastnych rozlewi dobiegał chlupot i tupotanie. Jeszcze nie było nic widać, ale każdy z myśliwych słuchem rozróżniał ruchy nadciągających zwierząt. To szły łosie, pewnie klępa albo i dwie, z młodymi łoszakami, byk także im towarzyszył, od prawej bowiem dudnienie było największe. Aż się żaby zestrachały, umilkły, a już się zaczynały drzeć porannym rechotem. – Na ten olszniak, co klinem w bagno wybiega, zawdy przychodzą – ledwie usta rozwierając, szepnął major Pilz do Schliebena. W tamtym kierunku patrzyli wszyscy. Kalksteinowi tylko nozdrza drgały przy każdym oddechu. Wargi zacisnął, w oczach mu zastygło napięte skupienie. Pilz jeden zdawał się obojętny i gdyby nie przyśpieszony oddech, sądziłby kto, myślą błądzi po nie widzianych od wielu lat węgierskich swoich pampasach. Schlieben gorączkował się za to jak dziewczyna w oczekiwaniu na pierwszą noc ze swoim ukochanym. Palce jego niecierpliwie poskubywały kraj skórzanej kurty, zębami mocno przygryzał wargi. Olszniak wznoszący się wyraźnie nad teren bagniska musiał kusić łosie świeżością zieleni, a jeszcze wabiła smakowitą korą kępa osiczyn, wierzba obiecywała nabrzmiałe sokiem, gorzkie swe pędy. Łakomy, ale i niebezpieczny był ten ostęp olszowy. Skryci od strony turzycowiska myśliwi mogli odciąć zwierzętom drogę najpewniejszego odwrotu na bagna. Mocniejszy wiew wiatru, ciągnący właśnie od zwierząt. Mgły rozsłoniły się, ujrzeli teraz nadciągające stado. Byk był opasły, ale znać, że młody jeszcze, łopat nie miał specjalnie rozrosłych. Trzy łosze sadziły susami jedna przez drugą, przerzucały ciężar ciał z kępy na kępę, tylko bulgot wody się niósł i głuche, pląskające dudnienie. Łoszaków było najpewniej z pięć, jeszcze dwa byczki maleńkie, aż radość brała, gdy się widziało ich harce. U skraju turzycowiska, gdzie już wody nie było ani kolebiących połaci mchu, stado przystanęło. Byk uważnie śledził na wszystkie strony, chrapy mu się rozdymały, uszy łowiły najlżejszy szmer. Zastygły łosie, zastygli po swej stronie myśliwi. I wiatr ustał na krótką chwilę. Właśnie słońce kulą nabrzmiałą czerwienią i złotem wyłoniło się nad horyzontem, posoką światła zalało bagna i turzycowisko, ozłociło korony drzew. Łosie ruszyły z nagła, pełne ochoty. Pilz lekko uniósł rękę do góry. Jeszcze chwilę, jeszcze, nim przez większą część turzycowiska przebiegną, zarazem przybliżą się ku nim. Schlieben usłuchał skinienia Kalksteina. Zmierzył do byka, widział go wyraźnie, z niewielkiej odległości. Poniósł się strzał. Byk zachwiał się, ale nie wstrzymał biegu. Całe stado zakręciło jak zwariowane, krzyk Pilza odegnał je od turzycowiska. Z dudnieniem, w szaleńczym popłochu pognały ku gęstwie olszniaku. Maleńkie byczki, zataczając się w tym zwariowanym biegu, ostały daleko, dobywały już resztek sił. Strzał Kalksteina był celniejszy. Byk zwalił się, aż ziemią z mchem zmieszaną trysnęło ku górze. W tej samej chwili szczęknęła tylko broń Pilza. Swąd dymu poszedł wokoło. Schlieben ładował nowy nabój do lufy, niesporo mu szło, tamci dwaj biegli już ku zwalonemu bykowi. Kalkstein w drodze wyciągał kordelas. Nagle od pobrzeża olszniaka wybił nad inne mocniejszy tupot, trzask łamanych gałęzi. Schlieben spojrzał i oczom nie chciał uwierzyć. Zupełnie blisko, nie było chyba nad rzut kamieniem, spod kępy srebrzystej osiny wyrwał nagle spłoszony byk – olbrzym, samotnik jakiś, rwał susami ku zbawczym chaszczom. Schlieben złożył się, ostatnia wszak to była chwila. Huk, czarny dym lunął mu w oczy, nic w tej chwili nie widział, niczego nie rozumiał. A potem pośród mchu i trawy zobaczył białe badyle i ogromny zezwłok powalonego zwierza. Wtedy układny zawsze, słynący ze swego obycia hrabia von Schlieben wydał mocny okrzyk radości i triumfu, wieszczący tym swoje myśliwskie zwycięstwo. Tamci dwaj tkwili jeszcze nad powalonym pierwszymi strzałami bykiem i przesłaniając od słońca oczy daszkami z dłoni, patrzyli w kierunku Schliebena. On zaś gnał ku swojej zdobyczy jak nieprzytomny, dawno już nie przeżywał podobnych emocji. – Otto, stójże! Zaczekaj! – Kalkstein z dala zauważył niepokojące drgnienia kolosalnych rozmiarów cielska. Porwali się obaj z majorem Pilzem; każda sekunda mogła tu stanowić. Ciężko raniony byk podniósł się z miejsca, szeroko rozkraczył badyle, przy chrapach różowiła mu się piana, ryczał cicho, lecz groźnie, łeb, zdobny łopatami, które nawet Kalksteina zdumiały rozmiarem, pochylił ku nadbiegającemu przeciwnikowi. Schlieben nie od razu się spostrzegł. Łoś właśnie ruszał ze straszliwym impetem, gdy hrabia przystanął. Zmartwiał, pamiętając, że broń ma nie nabitą po drugim strzale. W oczach z każdym mgnieniem rosły potężne, wysunięte ku przodowi łopaty, łeb wielki, ciężki, kosmaty, oczy nabiegłe krwią, piana różowymi płatami opadająca na ziemię. Odskoczył w bok, łoś nie zdążył zahamować rozpędu, minął go. Schlieben porwał się do ucieczki, nogi zawiodły, runął na ziemię, usłyszał znów przybliżający się tupot i straszliwe, podobne do rzężenia chrapanie. I nagle byk zmienił kierunek natarcia. Schlieben rozszerzonymi z grozy oczyma dojrzał, iż pędzi w kierunku Kalksteina. Już, już, rozwali go, roztratuje! Ale pułkownik jednym zręcznym ruchem uskoczył w bok, byk zahamował, wbijając twardo w ziemię przednie badyle, krwią teraz spryskane. Co to? Schlieben nie wierzy sam sobie. Szczupła postać przyskakuje do zwierza, już nic nie widać, olbrzymie cielsko przesłania wszystko. Łoś chrapie i rzęzi, jeszcze robi całym ciałem pół obrotu, chwieje się, chwieje... Zadudniło tylko, gdy runął z potężnym stęknięciem. Gdyby sam własnymi oczami nie widział, nie uwierzyłby czyjejś opowieści, że ktoś miał odwagę z kordelasem przyskoczyć do rannego łosia samotnika, bestii groźniejszej nawet od rozjuszonego niedźwiedzia. Dopiero po dwóch porcjach tym razem wcale tchu nie zapierającej wódki mógł Otto von Schlieben uścisnąć swego przyjaciela. – Życie ci jestem winien... Kalkstein tylko machnął dłonią wzgardliwie i zaśmiał się po swojemu, tak jak śmiał się dawnymi laty, serdecznie i młodzieńczo. – Kiedyś na niedźwiedzia w boru z siekierą sam poszedł. Zakład taki przyjął z towarzyszami. Poradził... – pokiwał głową Pilz. Zabezpieczywszy jako tako ubite łosie, nim służba po nie zjedzie w pobliże wozami, już odchodząc, spojrzeli raz jeszcze na szeroką płaszczyznę bagnisk i turzycowiska, jak ciemną przepaską okoloną rozrosłymi lasami. – Dziwna rzecz – Kalkstein w zadumie pokręcił głową. – Nigdy z taką żałością nie jechałem za pruskie granice. Starym już albo co? Ale żal mi, żal tego wszystkiego. Kto wie, za jaki czas będzie okazja powrócić... 3 – Olaboga, jegomość pan pułkownik! – zatrzymał go okrzyk pełen zdumienia. Kalkstein obejrzał się. Z Miodowej skręcił właśnie na Krakowskie Przedmieście. Wyszedł nad wieczór na miasto, aby rozejrzeć się trochę po Warszawie, przewąchać, czy kogo ze znajomków nie spotka. Dwa dni dopiero, jak z Prus dotarł tutaj ze swymi, z kwaterą miał kłopot, wreszcie znalazł jakąś na Lesznie. – Jędrzyk? – A ino, wasza miłość. Że też jegomość pułkownik mnie poznał – rozradował się chłopak. – Bisurmanina takiego nie poznać? Raz na twą gębę spojrzeć, w piekle się ją między tysiącami odszuka. Gadaj, kpie, skądeś tu? – My w poczcie jego miłości wojewody trockiego, Mikołaja Paca, osobliwie zaś w bliższej asyście pana cześnika Horuszy. – Jest imć Krzysztof w Warszawie? – Od sejmu początków wciąż się tu tłuczem, pan cześnik co dnia wyklina, do swoich mu się ckni... – Prowadźże wraz. Doma będzie jegomość Horusza? – A doma. Gorzałkę pewnikiem pije albo wino jakowe, wszystko z tejże turbacji... A jegomość pułkownik z Prus może? – Nazbyt ciekawyś, chłopysiu. Z Prus. – Takem i myślał. Ochota by kiedy znowu tam zajrzeć. Matul takoż przyjechał? – A to co za konfidencje? Prowadź, gdzieć kazano, i tyle, bo uszu przytnę – rozzłościł się Kalkstein. Spory był kawał drogi. Ciepło się znów zrobiło z nadejściem pierwszych dni maja, musiał pułkownik rozluźnić kołnierz u szyi. – Tu wojewoda stanął – wskazał młody Janik na okazały budynek. – A wy? – Przez bramę trza. Oficyną zwą, domik we środku podwórza maleńki. Horusza nie był sam. Za stołem siedział szlachcic na modłę dworską ubrany, o zmęczonym spojrzeniu i lekko obwisłych policzkach. Kalkstein, stojąc chwilę w progu, jednym rzutem oka objął cały ten obraz. Ale już Horusza, w pierwszej chwili zagniewany niespodziewanym czyimś wtargnięciem, bo pułkownik nie zezwolił Janikowi siebie meldować, rozpoznał go i ruszył chwiejnie do przodu, rozkładając ramiona: – Ludwiczek, kocik mileńki! Długo trwało, nim, odsapnąwszy, wskazał mężczyznę siedzącego za stołem. – Druh to mój zacny i wybawiciel w ciężkich opresjach, dworzanin dworski, jegomość Miecznicki. – Słyszałem o waści – ściskając prawicę uśmiechnął się Kalkstein. Przypominał: Woyszwiłło i Krzysztofek nieraz nawracali do usług oddanych im przez Miecznickiego. Coś się tylko nie widziało pułkownikowi, iż mówili o famulusie królewskim jako o wielce urodziwym mężczyźnie, nie lada sukcesy zbierającym wśród fraucymeru. Ten zaś niestary był jeszcze, ale i włos mu silnie wyłysiał, i nic ładnego nie było w jego przedwcześnie zniszczonej twarzy. Ej, chłopysiu, za wieleś pewnie musiał sobie folgować w miniony czas, za wiele... – Siadajże, pułkowniku. Jakże tam w Prusach? Dawne to czasy, gdy ze starostą nowodworskim Gembickim do Królewca jeździliśmy. Szum się wtedy między stanami dopiero podnosił. – A dziś zacicha, coraz więcej jest takich, co niewolnikami chcą być elektorskimi – niechętnie odburknął Kalkstein. – Być nie może! – doskoczył zaciekawiony Horusza, ale zaraz przypomniał sobie o obowiązkach gospodarza i rozdarł się na Janików, by nieśli szklenicę. – Wypijesz z nami, bo tu takie mamy strapienie, że rady dać sobie nie można. – Sejmowe media przyszło się obgadywać po starej przyjaźni – wyjaśnił Miecznicki. – Sejmowe? Kiedyć wszystko poza sejmem się dzieje, na pokojach królowej lub u tego Francuza, co to się jeno na łydki babskie ogląda. A już samo złe przy Prażmowskim, żeby tego cyklopa ziemia święta więcej nie chciała nosić! – wybuchnął Horusza. Kalkstein patrzył na nich zdumiony. Obiło mu się już wprawdzie o uszy, że niedobrze z sejmem wygląda, ale szczegółów nie znał. O czymże oni gadają? – Zwólcie, jam z innej strony przybył, rozeznania mi brak. – Jest szklenica, a i gąsiorek nowy przyniosłem, bo to jegomość pułkownik Kalkstein przybył – tym razem starszy z Janików kłaniał się nisko przed nowym gościem. – Taka radość jegomości nam witać. Może będzie jaka przeprawa, bo nudno już w tej Warszawie okrutnie. – Cichaj, Janik, ty kpie! – pogroził mu pięścią Horusza. – Już idę, idę. Na podorędziu będę, gdyby tak trzeba jeszcze gąsiorka. – Ja ci! Uciekaj! – zatupał pan Krzysztof nogami. Kalkstein śmiał się serdecznie. – W osobliwej konfidencji pozostają z tobą służebni. Zawdyś taki był. Pomnę, jakeś na starostwie oleckim się zjawił i o hetmanieniu oddziałami chłopskimi opowieść rozwodził. – Dobry to był żołnierz, aż mi ich żal, gdy wspomnę – westchnął Horusza. Szklenice napełnił, przyjrzał się klarownemu płynowi. – Od trzech dni tak piję na umór, wszako zbyć pamięci nie mogę. Szczęście, że dzisiaj mam towarzystwo. Na pohybel cyklopowi! Aż mi się wierzyć nie chce, jako prymasowskie można mu było przydać tytuły. – Jakże to? – zaciekawił się Kalkstein odstawiając próżną szklankę. – W ostatni dzień kwietnia nominacje zapadły dwie osobliwe – wyjaśnił Miecznicki. – Nowy szum między posły przez to się zrobił. Słuchy chodzą, że w samym ostatku sejm może nie dojść także i z tej przyczyny. Niedziele dwie temu pomarł prymas Wacław Leszczyński, miejsce jego z woli królewskiej zajął kanclerz wielki Mikołaj Prażmowski... – Onże prymasem? – zdumiał się Kalkstein. Horusza gorliwie przytakiwał jego zdziwieniu. – Dziś dopiero sam tę nominację przed posłami ujawnił, jako i drugą, przez którąć urwały się wszelkie rozhowory nad pojednaniem. Oto buławę polną, zabraną w swój czas Lubomirskiemu, Jan Sobieski otrzymał. Jakby mało mu jeszcze było marszałkostwa koronnego. – A litewskiej buławy jeszcze nikomu nie dano? – Jeszcze nie. Ale... – Nie mogę już słuchać, pijcie, braciaszkowie! Miód czy wino? Gdy zbraknie, wraz Janik bukłaczek dalszy podstawi – zapraszał Horusza. – Michał Radziwiłł wszystko czyni, by Bogusława uszczęśliwić hetmaństwem Litwy. Słuchy na dworze chodzą, iż takowe było mu przyrzeczone, jedyna ta zwłoki przyczyna, iż królowi jegomości niemiły kalwinizm Bogusława. Teraz gwoli odmianie o województwo wileńskie idą tam targi... – A Pacowie? Nie oponują? – W Pacach cała nadzieja nasza. Temu ja i wojewodzie trockiemu tak służę. Pacowie, powiadam ci, Ludwiczku, od hańby ostatniej nas jeszcze ratują. – Horusza pokrzykiwał, to znów niemal gotów był płakać. Podsuwał też co chwila napoje swym druhom, sam gęsto popijając. Kalkstein trząsł głową. Do Paców po doświadczeniach wileńskich wcale nie czuł sympatii, choć pewnie, że ich wolał od Radziwiłłów. Przy tym ciągle jeszcze nie pojmował takiego obrotu wydarzeń sejmowych. – Darujcie, ale nic mi się kupy nie trzyma. Jako że jest ze sejmem? – Miecznicki niechaj powiada. On wszystko wie – burknął Horusza. Miecznicki, choć nie wylewał za kołnierz, nie był pijany. Wyglądał tylko na człowieka śmiertelnie znużonego. Głosem cichym i monotonnym rozpoczął wywody przydługie, ale tak interesujące, że gdy w pewnej chwili przerwał, aby zaschnięte gardło zwilżyć, Kalkstein wykrzyknął z przejęciem: – Ale kończże waćpan, kończ, ogromnie to wszystko ciekawe! – Gdy zatem – podjął swą relację Miecznicki – jego królewska mość potwierdził, jako zaprawdę gotów przystąpić z Lubomirskim do pojednania, ale chciałby to na ranek odłożyć, krzyk się podniósł, że zgoda. Wszakoż następny dzień zeszedł na niczym, i jeszcze dwa. Tyle że przedłużono termin upływający sejmu, jutro mają ostatecznie zapaść postanowienia. Posłowie stojący po stronie rebeliantów cięgiem się buntowali, schodzili do niższej izby, ani gwałtem ich było wyciągnąć na górę. Dopiero jak z kancelarii pismo im okazano urodzonego Lubomirskiego, iż łońskiego roku przyrzeczenie dawał popierania elekcji, gwałt się podniósł okrutny, już i Sobieskiego marszałkostwo każdy gotów był uznać. Król jegomość na ten czas objawił niemal ojcowskie deklaracje względem Lubomirskiego, co takoż stało się oliwą na ogień. Komisję powołano z senatorów i posłów dla przedłożenia projektu restytucji i amnestii byłego marszałka. Zdało się, że wszystko dobrze wygląda. – Dopiero dziś... – smętnie pokiwał głową Horusza i gąsiorek przechylił. – Dopiero dziś – podjął wątek Miecznicki – wyszły na jaw nominacje z ostatniego dnia kwietnia. A jeszcze jakimś sposobem i to doszło do posłów, że kroi jegomość, odmawiając Radziejowskiemu nadziei na kanclerstwo lub podkanclerstwo, o co tenże czynił starania, ciepłą ręką dał mu dziesięć tysięcy złotych... – Onże zaś kurwom swoim je porozdawał. Cała krzyczy o tym Warszawa. – Prawda i to. Wielce kochliwy jest pan Radziejowski – uśmiechnął się wyrozumiale Miecznicki. – Za cóż takie profity? – Jakże? On to przecie głównym był swego czasu motorem wyroku infamii na Lubomirskiego. Dlatego też należała mu się sowita nagroda... Z tego wszystkiego krzyk ogromny między bracią posłami. Jedni za Lubomirskim, inni, Litwa szczególnie, choć także nie wszyscy, przy królu jegomości stoją. Jutro ostatni dzień obrad. Głosy słychać, że sejm nie dojdzie, nie wszystkim wszak po myśli dla Lubomirskiego amnestia. – Królowej? – Królowej w pierwszym rzędzie. Ale król tu więcej nawet niźli ona zawzięty. To, co prawi o zgodzie, to jeno pod szlacheckim przymusem, swoje zaś po cichu knowa. Dalej idzie w zamiarach niźli Maria Ludwika. Najjaśniejszej pani mocno na zdrowiu i politycznym działaniu nowiny francuskie szkodzą, że to Ludwik Czternasty zrezygnował z popierania spraw tronu w Polsce; ani chce wojowania z Lubomirskim, ani starań o stolec dla Kondeusza. – Prawdali to? Całkiem inszy obrót niejedne mogą przybrać w tej mierze sprawy! – porwał się Kalkstein. Miecznicki spojrzał na niego smutno, powiedział z lekką ironią: – Waszeć dumasz o pruskiej sprawie? Nie ma dziś do niej głowy królowa. Gdyby Fryderyk Wilhelm objawił ochotę, za popieranie elekcji po jej wyłącznie myśli najczulszym by jego stała się przyjacielem... Haverbeck teraz w wielkich u niej faworach. – Tak to?... – zgasło gdzieś ożywienie Kalksteina. Już mu Horusza tkał szklankę do ręki. – Pijże, Ludwiczku, tyle nam i zostaje. Pacowie niech żyją, niech żyją! W słowa te wpadły nagle gwałtowne pokrzyki z ulicy. Zdawały się dobiegać ze wszystkich stron, jakby się całe miasto z nagła ruszyło. Pora co prawda nie była jeszcze tak późna. – Hańba to, godności podeptanie poselskiej! – Patrzcie, na co już sobie majestat monarszy zezwala! – Litwa pono na Warszawę idzie!!! Słuchali w zdumieniu tych pokrzyków nadbiegających zza uchylonego okna. Słysząc słowa o Litwie, Kalkstein pytająco zerkał na Miecznickiego. Ten wzruszył ramionami. Horusza za to spojrzał po nich triumfalnie. – A ja wiem. Wojewoda mówił mi wczora, jako część chorągwi pod Połubińskim na Pragę każdej chwili nadejdzie. Zali nie wyjść nam, nie obaczyć, co się na mieście dzieje? Gwałtownie rozwarły się drzwi. Bez pukania wpadł młodszy Janik, krzycząc na cały głos: – Jegomość, jegomość! Ale luda zebrało się na ulicach! Ponoć posła Pękosławskiego królewscy porwać chcieli czy aresztować na kwaterze. Okrutnie obelżywie wyzywają teraz na ich królewskie moście... – Jędrzyk, żebym tu nogi twojej nie widział! – wrzasnął Horusza. – To jegomość nie ciekaw?... Gwałt za oknami czynią coraz mocniejszy. Polecę, jeszcze się dowiem... – zatrajkotał chłopak i już go nie było. – Nie mówiłem wam, że sejm nie dojdzie? Jakże to, godność poselską deptać? Nic już nie rozumiem z tego, co się na dworze dzieje – kręcił głową skonfundowany Miecznicki. *** – Na dworze jako o rzeczy pewnej się mówi, że niech jeno Jan Leszczyński z podkanclerstwa na kanclerstwo postąpi, wraz jego miejsce zajmie Jędrzej Olszowski... – w tym miejscu Roth obejrzał się i przychylił twarz do ucha Kalksteina. – W tym sprawa, że jednooki chciałby i prymasem być, i pieczęć wielką zatrzymać, jak długo będzie można. – Olszowski zaprawdę, jakeś to waszmość prawił swojego czasu, elektorowi wielce przeciwny? – Sam jegomość obaczysz. Rzekł mi, iż rad wielce będzie przyjąć pułkownika KalksteinaStolińskiego. Pułkownik pokraśniał z zadowolenia. Zawsze z dumą podkreślał, że rodzina ich od paru pokoleń, chociaż niemiecka, przybrała sobie przydomek Stolińskich, by sympatie dla Korony tym sposobem manifestować. Przyjaźnie spojrzał na swego towarzysza, na jego wyrazistą twarz i ciemną – po ojcu – czuprynę. Te oczy, jak się to zawsze paliły! Roth szybko i chętnie udzielił pomocy pułkownikowi. Olszowski miał szczególne zachowanie u króla, co niektórych musiało dziwić, skoro tajemnicą było publiczną, iż właśnie biskup chełmski okazywał wyraźną niechęć wszelkim poczynaniom francuskim na dworze. Pono być to miała strategia Marii Ludwiki, by w razie potrzeby mieć w pobliżu człowieka bardziej na austriacką oglądającego się stronę. W polityce rychlej niźli gdzie indziej zwykły się rzeczy zmieniać. – Już jesteśmy na miejscu. Praw waszeć śmiało, Olszowski umie dotrzymać sekretów – życzliwie pouczył Roth. Gdy się znaleźli w niewielkiej komnacie, zajmowanej przez Olszowskiego w klasztorze kamedułów na Bielanach, widok szczupłego mężczyzny o zamyślonym obliczu od razu mile ujął Kalksteina. – Wasza wielebność dziękowanie zezwoli złożyć...– zaczął. Olszowski zamachał dłońmi, zaśmiał się. – Miły mi wielce waszmość pułkowniku, nie traćmy czasu na grzeczności. Jam nie Prażmowski, by mnie głaskać słodkimi słowy. Siadajcie, proszę, ja tylko podpiszę ważne pismo. Przyglądali mu się, gdy tak stał koło okna, uważnie odczytując papier, a światło padało na jego pociągłą twarz. Włos miał mocno już przerzedzony, zmarszczki świadczyły, że młodość dawno już przeminęła, ale ruchy miał rześkie, bardziej oficera niż księdza. Podpisał, piaskiem przesuszył papier, zalakował nad zapaloną świecą, zaraz w dłonie zaklaskał, służący się zjawił, pismo po chwili unosząc. Dopiero Olszowski odetchnął, przy Kalksteinie blisko siadając, za dłoń go ujął. – Mości pułkowniku, prawcie, co wam na sercu. O was samych wiele ja wiem, zawdy mi osobliwie bliskie sprawy Prus były. Tako zaś dzielnym ziemi tej kawalerom nieba rad bym przychylić, choć jakoś osobliwie niełaskawe ono dziś dla Korony... – My to w Prusach czujemy najlepiej. Elektor jako chce, sobie poczyna, tyranem ochota mu być, o wolnościach, prawach a przywilejach stanom należnym przepominając. – Waszmość na niego szczególnieś zawzięty? – Jakże by inaczej! Krzywdy same mnie spotykają. Starostwo mi zabrano oleckie, rozwiązano regimenty z własnej lub ojcowej szkatuły stawiane, teraz odsądzono włości należne żonie po ojcu. Na dziady zeszedłem z elektorskiej łaski, że mi tylko jako ostatniej nadziei poratowania szukać w Polsce ostało. – Jegomość pułkownik rad by powrócić do służby wojskowej, wszakoż na Litwie niczego nie potrafił uzyskać. Słuchy chodzą, jako król nowe zaciągi zamyśla – wtrącił Roth, lubiący od razu stwarzać jasną sytuację. – Ach, o to waszmościom chodzi... Rzecz nie zdawałaby się trudną. Imię żołnierskie pułkownika Kalksteina nie potrzebuje rekomendacji, dałby Bóg naszym wojskom jak najwięcej takich oficyjerów. Nowe zaciągi też być mają, kancelaria listy zapowiednie szykuje. Zerwał się nagle z miejsca, pobudliwy był. Jego blada twarz sczerwieniała w jednej chwili, głos natomiast stał się suchy: – Rokoszanie od nowa powszechne ruszenie zwołują. Grzymułtowski pierwsze skrzypce tam wodzi. Wraz Kujawskie, Wielkopolskie, Sandomierskie, Krakowskie jako i Lubelskie pod bronią staną. Chcą Lubomirskiego przywołać, który we Wrocławiu tylko na to zawołanie czeka. Wojska związkowe też prą do buntu jawnego. Dlatego się i królewskie siły gromadzą. Mało ich jeszcze, nie można szukać podpory w samej jedynie Litwie, stąd hetman Pac obiecuje blisko osiem tysięcy żołnierza, którym żołd zaległy już wypłacono. Duża część chorągwi rozłożyła się na Pradze, inne dążą tu z Wilna pośpiesznym marszem. Tak to w Polsce wygląda. Gdy jednym czasem z Ukrainy złe wieści idą, a i rokowania z Moskwą się rwą, Ordin-Naszczokin niegłupi, wie, iż zyskać może jeno na tym wszystkim. My zaś będziemy brat z bratem wojować. Zamilkł, dłonią tarł czoło, jakby jeszcze raz przeżuwał wypowiedziane słowa. Nie przerywali mu. Dopiero po dłuższym czasie Kalkstein zdobył się na odwagę: – To nie ma innego rozwiązania jak wojna domowa? Zdawałoby się, szło już na sejmie do trwałej ugody? – Na sejmie, na sejmie – z sarkazmem powtórzył Olszowski. – Czasu jeno mitręga. Wiecie wszak, jako w ostatni dzień obrad Adryan Miaskowski sejm zerwał, niby w znak protestacji, że gwałtu chciano użyć od dworu na Pękosławskim, co zaprawdę i było. Radzie jowski tak mądrze królowi doradził... Wszakoż nie powód to był do sejmu zrywania. Skarb pusty, uchwała podatkowa nie zapadła ni jedna, każdy rad tylko ciągnie do siebie. Z tą zaś ugodą też niełatwa sprawa. Król jegomość słyszeć nie może imienia Lubomirskiego, wraz mu twarz cała drgać zaczyna, to samo z królową. Wszystko zaś za tamto sprzed lat rozbicie nieszczęsnej elekcji vivente rege. Nie, ja inszego rozwiązania nie widzę, jak wojowanie. Tu i Bonzy nie poradzi, by rzecz złagodzić, ku czemu prze teraz usilnie, skoro Francji już przestało zależeć na sprawach polskich. – Prawda to? Słuchy o tym chodzą, ale nikt im wiary nie daje. – Prawda. Jeno żadna z niej korzyść, bo królowa, a za nią jegomość małżonek gotowi Kondeusza na tron wprowadzić choćby nawet na przekór Francji. Powtarzam: niełatwe i nieproste to sprawy.,. Wracajmy do waszmości, pułkowniku. Regiment jaki zacny pod dowództwo byłby się przydał. Znajomków waszmość masz w Koronie bez liku, imię wojackie, czyn sławny zakarbowany niejeden. Są kandydatury różne, ale tuszę, że coś tu można będzie zaradzić. Z królem dobrze by było waszmości zetknąć, jemu bo przynależą wojskowe sprawy, on sam o każdej nominacji decyduje. – Gdyby mi wasza wielebność audiencję wyrobił, o co pono szczególnie dziś trudno, a potem gdybym się mógł doprosić o słowo jakie życzliwe... – Nietrudne to, tyle jeszcze Olszowski na dworze znaczy – z lekką zarozumiałością uśmiechnął się biskup chełmski. – Nadzieja jest, że jeszcze tymi dniami posłuchanie waszmość mieć będziesz u króla jegomości. Ja w międzyczasie ruszę też różne sprężyny. Zgoda? – Rad jestem i zobligowany wielce... Olszowski położył mu rękę na ramieniu. – Mości pułkowniku, niechaj my dziękowań. Skoro zaś rzecz główna na tymczasem za nami, rad bym bliżej nieco posłyszeć o sprawach pruskich. Waszmość stamtąd świeżo powracasz? – Cztery niedziele dopiero minęły, jako z włości mej żony ku Warszawie ruszyłem. Sejm jeszcze tu trwał... Na pruskiej ziemi takoż na maj się landtag sposobił. Inszym żadnym sposobem nie mógł Fryderyk podatków żądanych uzyskać, nie miała tej siły regencja. Trzy lata już nie zbierała się pruska reprezentacja. Z tego wszakoż, co wiem, odporu wielkiego żądaniom elektorskim nie będzie. Siły jego się boja, a zarazem słabość widzą Korony, że to poratowania stąd ani czekać. Widząc, że biskup chełmski przytaknął jego stwierdzeniu, ciągnął dalej: – Tako to, wasza wielebność, i jest. Najzagorzalsi do konkluzji tej doszli, iż Rzeczpospolita mami nas tylko przez lata, gdy zaś co, ręki pomocnej odmawia. Własnej siły nam brak. Niejednego zjednał Fryderyk Wilhelm darami i łaską. Ciężko mi takie słowa przychodzą, ale ociec mój własny takoż po elektorskiej już opowiedział się stronie, mnie gwałtem od służby polskiej odmawiał. – Tak że wszystko tam wrzenie zagasło? – zmarkotniał Olszowski. – W miastach żywię wielka nadzieja na Polskę. Knipawa zawżdy do buntu gotowa – z ożywieniem wtrącił Roth. Kalkstein zdał sobie w tej chwili sprawę, że zbyt jednostronnie ocenił sytuację pruską. Z tego, co mówił Schlieben, lepiej przecież wprowadzony w wydarzenia ostatnich lat, rzecz nie wyglądała aż tak tragicznie. Opór nie tyle zagasł, ile się przytaił jak ogień pod warstwą popiołu. Byle naręcz drewna smolnego podrzucić... – Wasza wielebność, dziwować się nie należy, jeśli stany po części straciły ochotę do zmagania z elektorską tyranią. Gdyby jednak Polska zaprawdę dłoń zechciała podać pomocną, odżyłoby wszystko. Nam tylko tego wspomożenia potrzeba. Olszowski zastanawiał się, dłonią tarł czoło. – Prawda to – powiedział. – Gaśnie miłość, jeśli jej druga strona nie odwzajemnia. Jam nie zwykł złud komu przyczyniać. Dziś nie pora od Polski poratowania czekać. Waśń domowa przesłania każdy rozsądny zamysł. Póki z Lubomirskim tak abo inaczej rzecz się nie skończy, pruskie sprawy obce będą dworowi. Zaraz się jednak ożywił. – Chyba – powiedział – chyba że wieści, jakie o traktatach z księciem neuburskim krążą, znalazłyby potwierdzenie. Wtedy królowa w rozeźleniu ogromnym na pewno by ucho i oko znalazła dla Północy łaskawsze... Mamy dziś zaczątek trzeciej dekady maja, tuszę, że i w tejże materii wieści niedługo nadejdą. Podszedł do Kalksteina, dłoń położył mu na ramieniu. – Mości pułkowniku. Jedno pragnę wam rzec. Są w Polsce ludzie, którym bliska jest sprawa stanów pruskich. Jeśli ludzie owi więcej głosu w kraju zdobędą, pewne, że wierności mieszkańców Prus dla Korony nie tylko nie przepomną, ale i nadgrodzić sowicie ją zechcą. *** Stali przyglądając się sobie z cieniutkim uśmiechem. Szczupły, wysoki Hoverbeck jeszcze jakby szlachetniał przy opasłym kanclerzu koronnym i prymasie. Prażmowski zmęczony był i zdenerwowany trudami minionych godzin. Zastanawiał się nad przyczynami wizyty hrabiego Hoverbecka. Ani na chwilę nie spuszczał oka z oblicza gościa. – Ekscelencja znużony najpewniej ciężkimi dylematami spraw publicznych – skłonił się elektorski dostojnik. – Pospólna to dola wszystkich, którzy szczęśliwość własną dla sprawy powszechnej zechcieli poświęcić – padła równie gładka riposta. Znów się zmierzyli oczyma. – Słuchy mnie dochodzą, jakoby wojska związkowe i szlachta tych ziem, które na koń postanowiły wsiadać, do urodzonego Lubomirskiego posły ślą, by im zechciał przewodzić. – Waszej miłości lepiej to być musi wiadome. Chociażby Scultetus dokładne musi słać wieści, a ostatnio znów Hackelberg. Onże ponoć na Wrocław do Lubomirskiego podążył. Spotka się tam z deputatami związkowych i szlachty, coś to wasza miłość przed chwilą o nich wspominał. Pomniejszych, jakże ich zwać, reprezentantów interesów jego elektorskiej wysokości, po kraju błądzących, że już wymieniać nie będę – uśmiech Prażmowskiego był wyraźnie zjadliwy. Hoverbeck szeroko rozłożył ręce, na twarzy jego pojawił się wyraz ubolewania. – Zaiste może tak być. Elektor żalił mi się niedawnym czasem, iż przyjaciele jego w Polsce mocno o nim zapominają, stąd rozeznanie za małe w tym, co się dzieje nad Wisłą. Prażmowski pokwitował przymówkę zaciśnięciem warg. – Jego elektorska wysokość wie dobrze, jako najbardziej oddanego przyjaciela w mojej osobie ma, wszakoż żądać nie może, bym spraw rzeczy publicznej przepomniał zarazem pilnować... Hoverbeck uznał za wskazane wycofać się; wystarczająco podrażnił już prymasa Korony. – Jego królewska mość siła ma teraz utrapień przy wojsk zbieraniu. Zaciągi pono nowe się czynią? – Jeśli już rady innej nie będzie, sile siłę trzeba będzie przeciwstawić. Choć to na pewno jego królewskiej mości niemiłe. – W każdym zaś razie niemiłe biskupowi Bonzy’emu – zaśmiał się Hoverbeck. Prażmowski bystro spojrzał jedynym swym okiem. – Nie pojmuję dobrze waszej miłości. – O instrukcjach ministra de Lionne myślę, które nakazują, by wszelki wysiłek uczynić dla pojednania z Lubomirskim. Nie dziwne to, skoro sprawy polskie przestały króla Francji obchodzić. Prymas zacisnął wargi. – Bardzo wiele waszej miłości wiadome. – Dlatego rzekłem poprzednio, iż ma wasza wielebność niemało utrapień. Głową będąc frakcji francuskiej, zarazem ambasadora Francji zdaniu się przeciwstawiać. Wasza wielebność jesteś za ostrymi przeciw Lubomirskiemu sposoby, gdy Bonzy woła o salwowanie pokoju. Prawił mi ktoś, jako i królowa skłonna byłaby przychylić się do tej rady... – W bliższej na pewno wasza miłość z jejmość królową jest konfidencji. Ja bo tak blisko zamierzeń jej nie znam... – urwał, po małej chwili innym, swobodnym już tonem dokończył: – Nie za ostrymi ja stoję sposoby, jeno za tymi, które honor majestatu godnie potrafią bronić. – Lubomirski takoż woła o obronie Rzeczypospolitej przed złą dolą. Prażmowski panował nad sobą. Oko jego uparcie wpatrywało się w Hoverbecka, umysł pracował usilnie. Jaki cel ma brandenburski minister, by prowadzić podobnie niebezpieczną rozmowę? – Książę neuburski ze swojej strony chciałby pomnażać siły Korony i Litwy. Mnogo i wszędzie, jako widać, ma Rzeczpospolita wybawicieli. Tym razem Hoverbeck zaostrzył czujność. – Książę neuburski? – Za pomocą Brandenburgii jakoby i Szwecji. Szumi od podobnych pogłosek w Warszawie. – Wasza wielebność chyba nie chce im wierzyć? – Tako jak i wasza miłość owym instrukcjom ministra de Lionne’a. Spotkały się ich wejrzenia i nagle obaj zaczęli się serdecznie śmiać. Prażmowski rżał gromko, Hoverbeck cieniutko chichotał. – Poseł szwedzkiej regencji, Lilienhöök, gdyby nas słyszał, nie wiem, czyby się w zawiłych arkanach naszych rozgrywek połapał – zadał Prażmowski ostatni cios. Ten był szczególnie trafny. Współdziałanie przedstawicieli Szwecji i Brandenburgii dla podtrzymania napiętej sytuacji w Polsce stanowiło tajemnicę szczególnie ścisłą. Jak też i wskazówki wspomagania na każdy sposób Lubomirskiego. Hoverbeck był zdumiony: skądże Prażmowski już o tym wiedział? Zdecydował, że lepiej się będzie wycofać. – Listy przepowiednie ponoć jego królewska mość dla nowych pułkowników wojsk swych szykuje? – spytał. – Waszą miłość rzecz ta bliżej obchodzi? – Tak. – Bez kręcenia odpowiedział tym razem minister. – Pułkownik pruski, niejaki Kalkstein, o list się przepowiedni ubiega. Prawda to? – Słyszałem to nazwisko. – Jego elektorska wysokość, szczerze zawsze swe przyjacielskie stosunki z waszą wielebnością podkreślając, rad byłby małej przysłudze. Ów pułkownik złe wieści o jego elektorskiej wysokości od lat rozsiewa. Swojego czasu wojska Litwy na ziemię chciał pruską prowadzić. Przykrość to mogłoby wielką sprawić Fryderykowi Wilhelmowi, gdyby człek aż tak bardzo mu nieprzyjazny dowodzić miał pułkiem króla polskiego. Prażmowski słuchał uważnie. Hoverbeck pochylił głowę ku niemu. – Ustami moimi to jeszcze jego elektorska wysokość kazał mi waszej wielebności przekazać, iż zawsze pomny na dawne lata, rad byłby przy pierwszej okazji nowy dowód okazać swojej przyjaźni. Zabłysło mocniej oko prymasa, zaraz błysk ten przesłoniła opuchnięta powieka. – Jeśli sił moich nie przekracza, usługę każdą z radością wielką dla jego elektorskiej mości radbym uczynić. Zatem przestrzega mnie wasza miłość, iż nie byłoby słusznym dla dobra wojsk Korony listem przepowiednim owego pułkownika Kalksteina obdarzać. – Wierność panu swemu za cnotę największą uważając, żywiłbym obawę, czy tym przymiotem mógłby się pułkownik Kalkstein wykazać. – Głębokie uważanie mieć będę dla słów waszej miłości. Hoverbeck podniósł się z miejsca. – Wdzięczny jestem imieniem dworu w Berlinie – .skłonił się nisko. *** – Pora późna, wraz ściemnieje, a Ludwiczka naszego nie ma – zmartwił się w pewnej chwili Woyszwiłło. – Pewnikiem wracać nie chce, nim wieści nie zdybie pewnych. Co się mamy turbować, pijcie lepiej, braciaszkowie. – Krzysztofku, miejże sumienie. Jak Krystynki przy tobie nie stało, toś się rozpił jak nie przymierzając cesarski huzar – śmiechem odpowiedział Zaręba na tę zachętę, dłonią ochoczo sięgnął po kufel. – Żołd nam wypłacił jegomość hetman, lekką po prawdzie monetą, zawżdy jednak dni parę jest z czym przepędzić. Nie tak, Józiu mój miły? Objął wpół zalterowanego Woyszwiłłę, zakołysał nim jak lichą drzewiną. – Ja taki sam Lubomirskiego w swoje ręce dostanę – niespodziewanie zabrzmiał z kąta chrapliwy głos lgnąca Kunata. – Na pohybel zdrajcy Lubomirskiemu! – Bacz, byś po ciemku jeszcze gdzie nie oberwał – zaśmiał się Woyszwiłło. – W samej Warszawie, nic to, że pod bokiem królewskim, niemało jest zauszników Lubomirskiego. – Między Litwiny takich nie najdzie. – Pewnie, nie modlili się inni pod Częstochową – zakpił Woyszwiłło, również sam z siebie. – A mnie pić nie ochota pod nieobecność Ludwiczka. – Gdyby zaprawdę list przepowiedni dostał, ochotnie bym przystał pod jego komendę. Wojak to znamienity i druh, jak nigdzie lepszego nie znajdziesz – zamyślił się Zaręba. – Pod Pacem inaczej już, nie to, co pod hetmanem Sapiehą, świeć Panie jego pamięci. – Tuszę, że dzisiaj nowinę dobrą Ludwiczek przyniesie. Król jegomość chyba nie przepomniał swej obietnicy – odezwał się Horusza. – Jakże było z tym posłuchaniem u króla? – zaciekawił się Zaręba, który ze swoją chorągwią znacznie później niż pozostali przybył na Pragę i nie znał wszystkich szczegółów starań Kalksteina. – Jan Kazimierz Ludwiczka przyjął łaskawie, o Prusy pytał, czas wojny ze Szwedem wspominał, westchnęli pospołu nad Pawłem Sapiehą, choć nie zawsze dobre były hetmana z królem znoszenia. Potem rozwodził się jego królewska mość długo nad Lubomirskim. Jako to zdrajca jest i zaprzaniec wierutny... – Prawże dalej, Krzysztof ku – naglił przyjaciela niecierpliwy Zaręba. – Taką gawędą doszło do sprawy zaciągów. Rzekł król jegomość, że wojsk mu wiele potrzeba. Tak dziś, żeby z Lubomirskim porządek raz wreszcie zrobić, jako i później dla salwowania granic Rzeczypospolitej. Bo to i Tatarzy, i Turkowie, a i z Moskwicinem także pono ciężko idzie naszym w układach. Wzdychał tylko król miłościwy – złagodniał w tym miejscu głos uczuciowego Horuszy. – Wzdychał, iż sejm zerwany, grosza mało w kiesie królewskiej. Wszakoż zaciągi będzie się czynić. W Płocku od dawna już punkt jest zborny dla nowych regimentów, wysłannicy dworu, werbują jeno tam jechać i ład żołnierski wprowadzać... – I co? I co? Rzekł, iż się pułk Ludwiczkowi dostanie? – Tego król jegomość nie rzekł. Chętnych, powiadał, jest wielu, ale mu się personaliter najbardziej podoba kandydatura Ludwiczka. Kazał czekać na dobrą wiadomość. Ludwiczek tylko do rąk mu przypadł w podzięce. – To sprawa pewna. Tylko nam wypić zdrowie królewskiego pułkownika Kalksteina – sięgnął po gąsiorek Zaręba, ale zaraz nim zawiercił markotnie w powietrzu. – Pusty jak diabelskie sumienie. Pójść by chyba do jakiej gospodnej, ja proszę. Niechże już tylko Ludwiczek nadejdzie. – Prawda, słuchy Ludwiczka doszły, jako w łaskach królewskich jest jeszcze Francuz jakowyś, pułkownik Beaulieu, takoż się stara o list przepowiedni. Olszowski pocieszał przez Rotha, jako Francuzowi pułkowanie nie będzie sądzone. – Ciemnieje, a Ludwiczka jak nie ma, tak nie ma – niepokoił się Woyszwiłło. – A może mu kompania poruczników i rotmistrzów niemiła, pośród wyższych komilitonów się teraz obraca? – Tfu, gadzina! Nie znasz ty Ludwiczka? Jak mu kto druh, nie patrzy, jakiej szarży – obruszył się Horusza. – Idzie ktoś... W drzwiach stanął Kalkstein. – Wiwat królewskich wojsk pułkownik! Wiwat! – wrzasnął Kunat. – Razem na wszetecznika Lubomirskiego pójdziemy... Chciał jeszcze coś krzyknąć, ale szturchnięty przez Woyszwiłłę, urwał wpół słowa, zastygł z rozwartą szeroko gębą. Patrzyli na Kalksteina. Stał w progu blady, tylko cienki nos drgał mu jakoś złowieszczo. – Pułkownik Beaulieu otrzymał królewski list przepowiedni. Jutro wyjeżdża do Płocka. Uśmiechnął się zjadliwie. – Dla mnie nie ma ni w Polsce, ni na Litwie żadnej roboty. Niemiły dziś Prusak na królewskim dworze. Porwali się ku niemu całą gromadą. – Jakżeż tak może być?! Naprawdę Francuz otrzymał list przepowiedni?! – wołali jeden przez drugiego. Woyszwiłło odsunął ramieniem przyjaciół otaczających Kalksteina. – Zostawcie go – powiedział. Przeprowadził pułkownika do stołu, posadził, wymownie spojrzał na gospodarza. Horusza zmieszał się. – Posłałem tych moich urwipołciów z pismem do wojewody. Dawno powinni byli wrócić. Byłby niejeden bukłaczek... Nagle rumor, szuranie, gwałt jakiś powstał w sieni. Horusza poskoczył ku drzwiom, szarpnął silnie, do izby wtłoczyła się dziwna grupa. Obaj Janikowie trzymali postawnego człowieka z kneblem w ustach, z głową okutaną jakimś płaszczem. – Co jest? – wrzasnął wyprowadzony z równowagi Horusza. – Jegomość, szpiega naleźlim, melduje posłusznie – wyprostował się starszy Janik. – Za pułkownikiem szedł. Wracając do domu my ich obu zauważyli z daleka. To potem wciągnęliśmy łobuza do bramy. Chciał krzyczeć, wiecem mu własną jego chustkę do gęby wsadził. Tata dopomógł – rozgadał się Jędrzyk. – Jak mi Bóg miły, toż ja go znam! Onże to Baumgardt, co to pułkownika we Wilnie chciał porwać – zerwał się nagle Kunat. – Ja. – Baumgardt wyszarpnął rękę z ucisku Janika, odrzucił knebel, warknął tym jednym słowem. Gdy podniósł głowę, mimo mroku nasączającego izbę poznali go wszyscy. Kalkstein ze zmarszczonym czołem dźwignął się z krzesła. Umilkli oficerowie, w ciszy rozległy się kroki pułkownika. Stanął przed Baumgardtem. Tamten wyższy był i roślejszy. – Coś tu robił, Baumgardt? – syk to był rozeźlony, nie głos. – Szedłem. Nie moja wina, że jedną drogą. Kalkstein długo patrzał mu w twarz. Potem roześmiał się ponuro, złowieszczo. Przywołał do siebie Horuszę, szeptał mu coś. Krzysztof skinął potakująco głową. Wtedy pułkownik odszedł na stronę, dał znak starszemu Janikowi. Ten, słuchając, gorliwie szeptał: – Tak jest, tak jest. – Baumgardt, ty psie elektorski – zwrócił się znów pułkownik do pojmanego szpiega. – Jeśli raz jeszcze najdę cię na swej drodze, pomnij, żyć nie będziesz. – Zgoda, ja to samo sobie przysiągłem – szeptem, niedosłyszalnie dla innych, Baumgardt wionął mu w twarz. Zdawało się, że Kalkstein nie potrafi się opanować. Dłoń jego zadrgała, uniosła się ku górze, twarz krwią nabiegła. Zaraz jednak opuścił rękę, spojrzał na Janika. – Czyńcie swoje. Bez rumoru wysunęli się z izby wraz z jeńcem. Zalegało w niej długą chwilę złowrogie milczenie. – Widzicie, miejsca w Polsce dla mnie nie ma, ale jest miejsce dla elektorskich szpiegów – smutnie pokiwał głową Kalkstein. – Ludwiczek, co tyś jemu kazał zrobić? – ostrożnie spytał Woyszwiłło. – Co? Uszu oboje uciąć. Żeby nie miał więcej czym podsłuchiwać. I tak lekka to kara za łajdackie rzemiosło. – Spojrzał na Horuszę – Krzysztof, dajże co pić. – Suponuję, byśmy do gospody gdzie poszli – namawiał Zaręba. – Może ostatnia okazja. Słuchy chodzą, że lada tydzień w pole pójdziemy. Już cała Litwa tu stoi, wojewoda ruski Jabłonowski też przywiódł dwadzieścia chorągwi, nadciąga, prawią, pułkownik Czop z Kozakami... – Sobieski jeszcze nie przybył, a ma dowodzić wojskami. – Lada dzień i on się pojawi. Idziemy, Ludwiczku? – Dobra, druhowie, idziemy. Pić mi dziś wielka ochota... 4 Idąc przypomniał sobie nie dokończony list do żony, który miał wysłać okazją przez jezuitów, mających regularne znoszenia ze swym domem w Królewcu. Dziś, w ostatnim dniu czerwca 1666 roku, potwierdzi się słuszność jego decyzji. I znów poza nim duży szmat czasu zmarnowany nie wiedzieć czemu. Że znajomości odnowił dawne w Koronie, że wiele nowych zawarł? Cóż, kiedy nie posiadało to żadnej formy wymiernej. Służba w wojskach polskich okazała się dla niego zamknięta. Jeszcze niedawno pocieszał go Olszowski, wielce zdziwiony obrotem sprawy. Wyczuwał za kulisami intrygę Prażmowskiego, czynił nowe nadzieje. Gdy jednak minionej niedzieli na czele wojsk opuścił Jan Kazimierz Warszawę, szybkimi marszami zdążając na spotkanie Lubomirskiego, upadły resztki nadziei. Królowa, choć Roth znalazł okazję przedstawić jej sprawę pułkownika, odrzekła szorstko, że rzecz to błaha i nie będzie nią sobie w takiej chwili zaprzątać głowy. Chora była ostatnio, krew się jej nawet któregoś dnia rzuciła ustami. Żyła jedynie sprawą Lubomirskiego i swymi projektami elekcji. Już nawet i Horusza nie znajdywał słów pocieszenia. Coraz częściej rozmyślał pruski exulant o Marii Elżbiecie i synach, ogarniała go tęsknota, ciągnęło go, by wracać i tam, pomiędzy swoimi, próbować polepszyć niełatwą dolę. Do Hoverbecka szedł bez ochoty. Pamiętał elektorskiego ambasadora jeszcze sprzed lat. W Królewcu też go widywał swojego czasu. Nigdy wzajemnie nie nabrali do siebie przekonania. Niemniej wizyta ta była konieczna. Skoro ma wracać, trzeba sobie drogę torować. Hoverbeck wiele mógł, z jego zdaniem elektor Fryderyk Wilhelm zawsze się liczył. Przecież, przekraczając progi Hoverbeckowej siedziby, nie mógł się otrząsnąć z uczucia szczególnej niechęci. Jak gdyby do jaskini lwa wstępował. Cóż, że lew stary; w miejsce siły zastosuje tysiące wybiegów. Z twarzy ambasadora nic nie można było wyczytać. Witając Kalksteina powiedział: – Waszmość, pułkowniku, zaiste masz szczęście. Za dwa dni nie byłoby mnie w Warszawie. Skłonił się mu Kalkstein na te słowa, miejsce ofiarowane zajął. – Wyjawić muszę, że dawniej już liczyłem na wizytę waszmości w mych progach. Może bym dopomóc mógł co nieco w waszmości staraniach. – Wasza miłość starań tych świadom? Hoverbeck skłonił głowę, w promieniach słonecznych, padających od okien, srebrem zalśniła jego czupryna. – Sprawa to urzędu mojego staranie mieć o obywateli pruskich za granicami swojego kraju. Kalkstein widział nikły uśmieszek, cień jego zaledwie, na surowej twarzy Hoverbecka. Wysokie czoło lśniło leciutko, źle podsypane pudrem. Ambasador elektorski naprawdę musiał mieć wiele zajęć w ostatnim czasie, jeśli pozwolił sobie na podobną niedbałość, on, słynący zawsze z nienagannego wyglądu. W twarzy Hoverbecka wyczytał też dobrze zamaskowane zniecierpliwienie. Pułkownik ostro podrzucił głowę do góry. – Decyzję, wasza miłość, podjąłem, do swoich wracać. Myślę w Prusach już osiąść na stałe. Dosyć się natyrałem po rozmaitych służbach i krajach. – Od turyńskich wojsk poczynając – lekceważąco rzucił Hoverbeck. – Zaiste rozsądna decyzja. W Prusach ludzi słynących energią jak najwięcej nam trzeba. Rośnie domu brandenburskiego potęga, niechże z nią rośnie siła obywateli. – Słusznie wasza miłość to mówi. Rzecz jeno w tym, aby rozrost brandenburskiego domu w parze szedł z dobrobytem obywateli i rozwojem swobód. Jeżeli poszum ciągle jeszcze idzie między stanami, to dzięki prawdy tej pomijaniu na berlińskim dworze. Niechże elektor będzie nam panem, ale tym, który z ojcowską miłością dzieci swoje traktuje. Hoverbeck zaśmiał się krótko. – Swobody polskie, owa złota wolność, o której coraz na sejmie minionym panowie posłowie krzyczeli, masz waszmość na myśli? Radzę spojrzeć, co dzisiejszym dniem w kraju tym, tak przez nieświadomych sławionym, się dzieje. Jako jeden człek sejm zerwać może, jako każdy wielmoża swoją politykę prowadzi, jako ogień wojny domowej pożera polskie ziemie. Imaginujesz że sobie waszmość sytuację takową w Prusach? Do czegóż by nas doprowadziła? – Wszako swobodą obywateli Rzeczpospolita sił swoich przymnaża, opresjom wszelakim godnie umie dać radę... Uniesieniem wypielęgnowanej dłoni przerwał Hoverbeck Kalksteinowi. – Nie będę przeczył waszmości. Polska to osobliwe państwo. Rządzi tutaj inna niźli w całym świecie idea monarchii. Co w jakimkolwiek kraju jest zbrodnią, tutaj stanowi rzecz dozwoloną. Zaiste, istnienie owych nie znanych gdzie indziej swobód sprzyja krajowi. Dlatego i przyjazne na zewnątrz dwory winny szczerze dbać o zachowanie dawnego, osobliwego stanu Rzeczypospolitej. Troską to także jest jego elektorskiej mości, głównym zadaniem mojego w Warszawie urzędowania. Kalkstein słuchał ze zdumieniem. Przeraził go cynizm słów Hoverbecka. Chciał ostro zareplikować, już usta otworzył, przypomniał sobie jednak, że z czymś całkiem innym tu przyszedł. Nie jego sprawą imię Polski salwować ani o jej systemie rządów wydawać sądy. Zamilkł więc. Hoverbeck chwilę odczekał, zakończył teraz, już od niechcenia, swoją wypowiedź: – Polski casus*[*przypadek] jest przykładem samym dla siebie. Nikomu z postronnych nie wolno go naśladować, wrychle bowiem najpotężniejsze mocarstwo mógłby przywieść do zguby. Brandenburskiego dworu potęga na innych zasadach układać musi pożycie między władcą a obywatelami. – Nagle, zupełnie innym już tonem, przyszedł do właściwego tematu: – Zatem pragniesz waszmość do Prus wracać, tuszę, z uznaniem wszelkich praw jego elektorskiej mości i ochotą respektowania jego zarządzeń? – Wasza miłość czemu o to mnie pytasz? – Z opinii waszmości na Litwie, jako i tutaj, w Warszawie, głośno wypowiadanych, wynikać by mogło, żeś się waszmość powrotu do Prus wyrzekł na zawsze. Elektor z żalem i bólem wielkim to widział, że własny poddany obelżywymi go słowami wyzywa. Kalkstein wargi zacisnął, twarz jego przybrała na chwilę wygląd okrutny. Hoverbeck z ukosa rzucił nań zaniepokojone wejrzenie. – Czy głosy fałszywe należy brać pod uwagę? Źli to być musieli ajenci, jeśli tak wierutne głupstwa o mnie rozpowiadali – zasłaniał się pułkownik. – Daruj waszmość, lepsze mam źródła informacji niż relacja agentów. Jego elektorska mość niemało liczy przyjaciół dostojnych w tym kraju. – Ach, rozumiem... – zjadliwie uśmiechnął się Kalkstein. – Do sprawy naszej wracając, dałbym dobrą radę waszmości: w Prusach pamiętać należy, jako jedynym tam elektor Fryderyk Wilhelm jest panem. – Jam mu hołdu nie składał. – Zatem przyjdzie go złożyć. Ojciec waszmości takoż długo się zastanawiał, wszako prawo uznał za prawo. – Za ojca postępowanie nie odpowiadam. O sobie mówię. Wasza miłość rzekł o prawie. A jeśli to prawo mnie osobiście krzywdę za krzywdą czyni? Starostwo, regimenty, wreszcie i wiano żony czyliż prawem mi odebrane? Albo czyżby regenci, jak Wallenrodt czy Kreytzen, innym powodują się prawem pruskim? Hoverbeck wbił w niego ostre spojrzenie. Jego głos, zawsze spokojny, zagrał złowieszczymi tonami. – O decyzjach regencji nie mnie wypowiadać tu zdanie. Tuszę wszako, że sprawiedliwe są one i prawem podparte... – na przeczący gest Kalksteina pochylił się nieco, głos zniżył do szeptu: – O prawie waszmość mi prawisz. Jakimże tedy prawem kazałeś oboje uszu porucznikowi Baumgardtowi uciąć? Pruskiemu obywatelowi. Dlatego mnie ta sprawa obchodzi. – Łajdak to, famulus, szpieg niecny! Jam go nie wołał w swoje pobliże. Nie wiem, z czyjego ramienia kroki moje on śledził. Przecież nie z królewskiego nakazu. Wasza miłość prawi, iż ajentów nie potrzebujesz, bo są przyjaciele dostojeństwy obdarowani, którzy w Polsce spełniają tę samą rolę. Więc kto posyłał za mną Baumgardta? Książę namiestnik Radziwiłł? Czy może sam elektor? Odczekał Hoverbeck gniewny wybuch swojego interesanta. Uśmiechnął się nawet. – Słów wyrzeczonych nie chciałbym słyszeć. W niepamięć je puszczę. Wszako radzę na przyszłość większe panowanie nad sobą. Porucznik Baumgardt przysięgą poświadczył, jako przypadek splątał jego drogi z drogami waszmości. – Tu Hoverbeck zrobił wymowny znak ręką. – Nie o litewskie ekscesa mi chodzi, o sprawach warszawskich mówię. Porucznik Baumgardt nie wiedział o pobycie waszmości w Warszawie. – To wasza miłość masz znoszenia z tym famulusem? – Mieszkaniec to Prus. Rzekłem u początków rozmowy, iż troską moją jest dbać w tym kraju o pruskich obywateli. Milczenie, które zapadło, tym razem trwało długo. Zniecierpliwiony minister zabębnił nawet kilkakroć palcami o poręcz krzesła. Stukaniem tym wyrwany z zadumy, Kalkstein podniósł siwe oczy na Hoverbecka. Była w nich żałość i rezygnacja. – Wracam do Prus, choć ciężka mnie tam czeka dola, gdym pozbawiony został wszelakich dochodów. Tuszę, zmieni się fałszywa o mnie opinia i jego elektorska mość zechce mnie przywrócić do łask swoich. Nie myślę prawom się przeciwiać. Hoverbeck, słuchając tych zdań, z wielkim trudem przez zaciśnięte gardło wypowiadanych, z uznaniem kiwał głową. Potem podniósł się, przyjrzał uważnie siedzącemu ze spuszczoną głową pułkownikowi, powiedział: – Rad jestem, żeśmy porozumieniem ukoronowali nasze spotkanie. To jeszcze prywatnie waszmości wyjawię, iż Baumgardtowi wytłumaczyłem, by w sądach nie szukał pomsty, chciał bowiem to czynić. Kalkstein wargi zagryzł tak silnie, że wystąpiła na nich kropelka krwi. Hoverbeck udał, że tego nie widzi. *** – Królowo moja najmilejsza! A toć co się tam stało? Ściskał Krystynę w objęciach jak w cęgach, ani tchu chwycić nie mogła. – Bieda jaka, śmierć czy nieszczęście? – narastał jego niepokój. Ledwie go wreszcie uspokoiła. Tak jak przedtem nie wierzył oczom, że tu, w jego warszawskiej kwaterze, stoi przed nim żona, tak teraz uszom swym nie chciał wierzyć, gdy Krystyna opowiadała o tym, co spotkało Kryszpinów. – Być nie może taka wszeteczność, być nie może! – wykrzykiwał. – Na szablach psubratów roznieść. Na szablach. Od owego dnia, gdy Woyszwiłło przywiózł bryczką pozbawionego pamięci Pawła, Ludmiłka zdążyła wziąć się w karby. Twarda była z natury, przygraniczne ją życie chowało. Lekarz czasem przyjeżdżał, opukiwał Kryszpina, nieodmiennie robił nadzieję, że kiedyś, z czasem, ta niepojęta choroba minąć powinna. Potem dziewczyna przestała wzywać lekarza; wiedziała, że nic nowego nie powie. Kłopotów z Pawłem nie było. Spokojny, cichy, całymi dniami przesiadywał na słońcu, brał się do gospodarskich robót, w las go ciągnęło jak wilka, bali się początkowo, aby nie zbłądził, potem i te lęki minęły. Włość wielka nie była, ale gdy zabrakło Krzysztofa, a jeszcze obu Janików, nie wspominając Matula, który pułkownika Kalksteina uprosił o służby, roboty okazało się co niemiara. Ludmiłka z ochotą przychodziła Krystynie z wyręką. W wolniejsze dni zabierała Ludmiłka ojca na dalekie spacery. Idąc gwarzyli ze sobą, już go umiała czymś zawsze zainteresować. Był zresztą jak dziecko, byle żaba go cieszyła spotkana na drodze, ptak jakiś rzadszy, płowa sarna, umykająca co sił, czy wydra, czatująca nad zarośniętą szuwarem rzeczułką. Tak było i tej pierwszej czerwcowej niedzieli. Rankiem wybrali się wszyscy do trockiego kościoła, po powrocie Ludmiłka ujęła ojca pod ramię, podreptali kędyś swoim zwyczajem. Nikogo nie zaniepokoiło, że zabrakło ich na obiedzie, ale już na odwieczerz było inaczej. Kto mógł, puścił się na poszukiwania. Dalecy jednak jeszcze byli od trwogi. Na noc Kryszpinowie nie wrócili. Zapadli bez śladu, jakby pod ziemię. Przeszukano lasy i pola. W Trokach i wszystkich pobliskich siołach rozpytano każdego od starców po dzieci. Wypatrywano nad brzegiem rzeczki i na trockim jeziorze. Jak kamień w wodę. Pani Krystyna nie ustawała w poszukiwaniach. Dopiero na trzeci dzień nadeszły pierwsze wieści, ciągle niepewne. Ktoś widział, jak kilku ludzi rozmawiało z Kryszpinem i Ludmiłą przy drodze wiodącej z Trok na Osłoki. Tych ludzi było pięciu czy sześciu. Aż wreszcie smolarz się pojawił i wszystko stało się jasne. Na leśnej drodze późno pod wieczór napotkał wóz, na którym siedział mężczyzna, podobny z opisu do Kryszpina. Jakaś kobieta leżała, wydało mu się, że spała. Jeszcze dwoje ludzi było na wozie, dalszych trzech jechało konno. Smolarz grzecznie ustąpił drogi, odczekać chciał, nim przejadą, tylko wyciągnął szyję, aby popatrzeć, co to za ludzie tak się przebijają stronami. Zwrócił tym na siebie uwagę, zawołali coś, konni skoczyli na niego. Runął wtedy pomiędzy chaszcze, zaraz ich zmylił, komu to równać się ze smolarzem, co miesiącami nie wychodził z lasów. Bocznymi ścieżynami, co to tylko zwierz nimi chadza, do szałasu się swego przedostał na dalekiej polanie. Przypadkiem tam się od kompana dowiedział, że u wielmożnych cześnikostwa ludzie zaginęli, ojciec wraz z córką. Wtedy się w czoło uderzył; ani chybi, być to musieli ci sami. Zaraz pośpieszył z wieścią. W Krystynę jakby piorun trząsł. Mąż i Woyszwiłło zawierzyli jej opiekę nad Kryszpinami i oto jak się wszystko skończyło. Najgorzej, że dalej ślad wszelki zaginął. Swoich ludzi posłała na poszukiwania, jeszcze uprosiła o pomoc znajomych. Do Trok jeździła, do Wilna, wspomożenia wszędzie szukając. Wszystko znaczniejsze w Warszawie jednak pod ten czas bawiło, a wojska, które nie wyszły do Polski, bliżej granicy się uplasowały. Nie bardzo było gdzie kołatać. Pamiętała opowieści Kryszpina, nim jeszcze na ten brak pamięci zachorował. Tyzenhauzowie! Od razu podejrzenia jej w tę się zwróciły stronę. Wywiedziała się tyle, że adorator Ludmłłki od dawna bawił w Koronie. Podesłany na jego dwór zaufaniec nie odkrył najmniejszej oznaki, aby przybył tam ostatnio starszy mężczyzna wraz z córką. Dwa tygodnie szarpała się tak, sama prowadząc poszukiwania. Trudno zliczyć, wiele łez przelała nocami. Wierna Kotoniowa pocieszała ją w tych chwilach, przypominając własne jej i Horuszy dzieje. Tak się też pod ten czas złożyło, że zabrakło okazji, by słów parę napisać o wszystkim mężowi, pan Krzysztof zaś doniósł, iż z zapowiedzi wojewody trockiego wnioskuje, że jeszcze czas jakiś przyjdzie mu zabawić w Warszawie. Wtedy zdobyła się na decyzję. Pieczę nad dziećmi i domem zwierzając Kotoniowej, z trojgiem pacholików gwoli obrony sama wybrała się do Warszawy. Na męża liczyła i pana Józefa Woyszwiłłę. Podróż, choć męcząca, przeszła jej gładko i tak oto stanęła wreszcie przed domem wojewody trockiego, gdzie w oficynie stancję miał pan cześnik Horusza. Mąż na jej widok oczy dłonią przetarł, myśląc, że mu jakoweś majaki obraz jej przywiodły na pamięć. A gdy mu już wszystko po kolei opowiedziała, w głowę się podrapał. – Szukaj ich jako igły w sianie, gdy nie wiadomo, co i jak. To, że na myśl przychodzą Tyzenhauzowie, samo z siebie mało stanowi... I zaraz ją zmartwił wiadomością, że ani Woyszwiłły, ani nikogo z najbliższych przyjaciół od dawna już nie było w Warszawie. Przed dwoma tygodniami, 19 czerwca, pod wodzą samego króla wyruszyli nowym mostem rzuconym przez Boratiniego nad Wisłą. Patrzyła na prowizoryczną stancję mężowską. Pusto w niej było i nieprzytulnie. Drgnęła, gdy nagle drzwi się otworzyły, szarpnięte gwałtownie. Jędrzyk stanął w nich zadyszany jeszcze od biegu. – Jejmość pani dobrodziejko, pana pułkownika Kalksteina nie masz u siebie. Pono do księcia Dymitra Wiśniowieckiego pojechał, który zatrzymał się gdzieś nie opodal Warszawy. Pacholik mówił, że niedługo wszakże powróci, bo kazał się szykować do rychłej drogi na Prusy. – Na Prusy? To i pułkownik Kalkstein wyjeżdża? – zmartwiła się. – Tak mówili... Ale jest nowina, jejmość pani dobrodziejko. – Jędrzyk szybko trzepał słowo za słowem. – Dzisiejszym dniem Matul się u jegomości pułkownika pojawił, bo to go pułkownik doma przy żonie swojej ostawił. Wieści jakoweś z Prus przywiózł. To wszystko. Wiadomość, że Kalkstein wybiera się do Prus, zmartwiła Krystynę wielce. O jego obecności w Warszawie napisał do niej w ostatnim liście Horusza. Teraz bardzo na niego liczyła. *** Kalkstein wysłuchał opowieści z wielką uwagą. Nie wypytywał wiele, jakiś czas myślał, marszcząc czoło i mrużąc oczy. Krystyna przyglądała się mu z ledwie tajonym zdumieniem. Kilka miesięcy temu, na Litwie, mimo że zaraz po powrocie z niewoli, wyglądał przecie zupełnie inaczej, pełen był pogody i zawadiackiego humoru. Teraz siedział przed nią człowiek nadmiernie poważny, skupiony, z którego twarzy wyczytać można było, iż gnębią go ciężkie troski. – Ty, Krzysztofku, ostawać musisz w Warszawie? – nagle zwrócił się Kalkstein do zaaferowanego Horuszy. – Rzekł mi dziś wojewoda, jako będę mu nieodzownie potrzebny, nie sposób teraz się wymówić... – Więc tylko jedna rada ostaje – spokojnie oznajmił Kalkstein. – Jutrzejszym dniem wyruszę na odszukanie wojsk króla jegomości i relację zdam Woyszwille. Gdyby mnie potrzebował, mogę w Polsce jeszcze dni parę pozostać, chociaż przyznać muszę, że nader byłoby mi to nie po myśli w tę porę, gdy już wracać postanowiłem, a żona i Pilz pilnie mego powrotu oczekują. – Złe wieści przywiózł waszmości Matul? – ze współczuciem spytała Krystyna. – Czy złe? Pewnie, że nic dobrego, chociaż z poniektórych nowin wynikałyby niejakie nadzieje. Tylko że we mnie wiary już brak, tyłem doznał zawodów... Sięgał za pazuchę, wydobywając pisma. – Od Pilza doniesienia z domu, takoż ogólne nowiny. – Kacper zawdy tak ci wierny? – Wierny? Serce to z moim jedno. Takiego człeka drugiego nie spotkam chyba na świecie. – Uśmiech rozjaśnił na chwilę zgnębioną twarz Kalksteina. – Słuchajcie zatem, co pisze. Landtag obradował w Królewcu. Piętnastym maja się zaczął, trwał dwie jeno niedziele, choć mało kto głos zabierał, wszakoż niełatwo poszło Fryckowi. Radziwiłł, Schwerin, de Jena, wszyscy przybyli elektorskie imię reprezentować. Akcyza, pogłówne, do podatków jeno ochota im była ograniczyć obrady. Ale Packmohr naskoczył ostro, wraz Brumsee go poparł, Schlieben swoje dorzucił, jeszcze paru. Jawnie zarzucili absolutyzm Fryckowi, pomijanie stanowych swobód, nierespektowanie uprawnień regencji, niedotrzymanie paktów welawskobydgoskich, które wszak zastrzegały utrzymanie przywilejów obywatelskich. Ostry atak na nich powiódł w replice sam Schlieben, takoż de Jena. Wallenrodt również ujął się za elektorem. Pono groźby rzucano poza sejmową salą. Zgody landtag nie dał, by akcyzę na pełnych lat sześć ustalić. Ledwie na dwa się zgodzono. Ostrą odmową odparto wniosek o jednorazowe pogłówne, jak i o pieniądz na utrzymanie oddziałów wojskowych. Bardzo niezadowoleni pono byli elektorscy sługusi. I to jeszcze ważne, że za poduszczeniem Schliebena znaczną większością pismo do elektora uchwalono o zwolnienie Hieronima Rotha. – To wszakoż nie ustąpiły stany tak bardzo, jakeś się rańsze obawiał – ucieszył się Horusza. – Ano, trzymają się... – żywo przytaknął pułkownik, ale zaraz zasępił się, głowę opuścił, powiedział szeptem: – Ojciec mój głos zabierał. Stawał po elektorskiej stronie. Mówię to wam, trzeba bo, byście po przyjaźni wiedzieli. Ciężka to sumieniu mojemu rzecz, ciężka. Horusza oczy wybałuszył, tego już pojąć nie mógł. Jakże to, onże główny przeciwnik elektorski pośród szlachty pruskiej, zapalczywy generał, teraz stoi u boku tyrana? Już usta otworzył, by głośno wyrazić swoje zdumienie, ale nagłym chwytem za ramię powstrzymała go od tego Krystyna, ruchem głowy wskazując na zapadłą w fotel postać Kalksteina. Pułkownik siedział z przymkniętymi oczyma, robił wrażenie człowieka złamanego. Gdy uderzony przydługim milczeniem uniósł nagłym podrywem głowę, do ust przyklejony miał nikły uśmieszek. Poszperał w listach. – Maria Elżbieta pociesza, jako wszystko dobrymi idzie torami. Ona zawżdy tak, wszystko strapienie na siebie by wzięła. Jest też list od Schliebena. Pisze, iż obawy miał, czy pismo takie w ręce czyje powierzyć, ale Pilz uspokoił go mówiąc, że prędzej Matul ducha wyzionie, niżby miało słowo jedno trafić do obcych. Schlieben krótko pisze, landtag pochwala, ale najważniejszą jest sprawa, po której wielkiej odmiany stosunku się spodziewa Korony do Prus... – przerzucał wzrokiem linijki tekstu, znalazł wreszcie interesujący go ustęp. Wtedy spojrzał po Horuszach weselej, nos mu zadrgał jak u wojskowego konia, gdy wietrzy bitwę. – Oto, co mi Schlieben donosi: Z dniem dziesiątym czerwca traktat zawarty został między jego elektorską mością a Filipem Wilhelmem, księciem neuburskim. Elektor otrzymał na własność Ravenstein i Recklinghausen za cenę popierania wszelkimi sposoby kandydatury Neuburga do tronu polskiego. – Fiuuu! – zagwizdał Horusza. – Jeszcze coś – ciągnął podniecony Kalkstein. – Pewności nie ma, ale jakoby układ stanął dodatkowy między Berlinem a szwedzką regencją też o popieranie księcia neuburskiego. – Królowa Maria Ludwika cięgiem liczyła na wojska szwedzkie, które pomogą jej Kondeusza w Polsce na tronie osadzić – zadziwił się pan Krzysztof. – Oto jak naprawdę wygląda ta pomoc! zaśmiał się pułkownik. – Dodaje Schlieben, że wraz agenci elektorscy ze zleceniami ruszyli na ziemie Korony. Teraz rozumiem, czemu Hoverbeck tak bardzo dokądś się śpieszył z Warszawy. – Na pewno i Lubomirskiego na swoją przeciągną stronę. Po prawdzie w niedawno ogłoszonym przez siebie Manifeście jawnej niewinności wypiera się on wszelkich traktowań w materii elekcji vivente rege, ale już na sejmie pewne sprawy w odmiennym ujawniły się kształcie. Myślisz zatem – zwrócił się Horusza do przyjaciela – myślisz, jako inne wiatry powieją dla pruskiej ziemi? – Schlieben jest tego pewny. Elektor jawnie staje już przeciw ich królewskim mościom. Tego mu Maria Ludwika nie wybaczy nijaką miarą. Pukanie przerwało dyskurs. Do pokoju wsunął się starszy Janik. – Jegomość – powtarzał na Horuszę – Matul prosi wszystkich państwa o zezwolenie wejścia. Prośbę, mówi, ma ważną. – Niech wejdzie – powiedział Krzysztof. Matul wszedł cicho, jak to on zawsze, skłonił się godnie, stanął u drzwi. – No, Matul, wieści dobre przywiozłeś. Praw, czego chcesz? – miękko jakoś, nie po swojemu, zwrócił się Kalkstein do sługi. Twarz Matula zdradzała przejęcie. – Jeżeli jegomość pułkownik zezwoli, takoż pani dobrodziejka i jegomość pan cześnik, to projekt pragnę przedłożyć, jaki mi wskoczył z nagła do głowy. – Praw już. – Dopierom się dowiedział, że nieszczęście jakoweś spotkało pana Kryszpina i jego córkę. Chciałem tedy prosić wasze miłoście, by wolę mi dali na szukanie zaginionych. Tam dotrzeć potrafię, gdzie się waszym miłościom nie uda. Prosty człowiek ma swoje drogi, ze służbą mu się łatwiej dogadać, ze zwykłym żołnierzem. Są też insze, nieprzystojne panom szlachcicom sposoby... – Nie rezonuj – rozsierdził się Kalkstein, ale w tym momencie napotkał proszące spojrzenie niebieskich oczu pani Krystyny. Złagodniał. Przychylniej już spojrzał na Matula. Domyślał się, o co chodzi hardemu słudze. Matul nie mógł nie wiedzieć, że za sprawcę porwania Kryszpinów uważa się Tyzenhauza, i to było mu wiadome, że Tyzenhauzowie ręka w rękę szli z Radziwiłłami. Po nitce do kłębka, może Matul na to liczył, że uda mu się gdzieś po drodze księcia Bogusława napotkać... – Dobra, Matul – powiedział. – Daję ci wolę i zlecenie: nie spocznij, nim Kryszpinów odnajdziesz. – Niechże cię zatem Bóg prowadzi. Jak ich odnajdziesz, wraz nam daj znać – ciepło powiedziała Krystyna. Matul schylił się przed nią nisko, po czym szybko opuścił izbę. – Rogata, cale niechłopska w nim dusza. – Pułkownik Kalkstein w zdumieniu pokręcił głową. – Oni w większości tacy, ci chłopi. Wiem, bo z nimi wojowałem pospołu – wtrącił swoje zdanie Horusza. 5 Lipcowa noc przesycona była ciepłem. Z lasów biegł cichy poszum, a nad spływającymi ku niedalekiemu Gopłu namokłymi łąkami gęstniała mleczna mgła. Od łęgów, kędy się Litwa rozłożyła obozem, majaczyły niewyraźne światełka ogni, koń czasem zarżał, szczęknęła broń, śmiech poniósł się mocny, żołnierski. Namioty pułkowników stały na lekkim skłonie, osłoniętym lasem od wiatrów. Dwóch żołnierzy podrzucało drwa na ogień. Strzelały wtedy mocnymi skrami wysuszone do cna krzewy jałowca, szypiała żywica. Dym pachniał ostro. – Wczoraj batogami do krwi kazałem oćwiczyć troje rajtarów, nie bacząc, że wszyscy szlachta. Z wielą innych swawole wielkie we włości Kuśnierz przede dniem czynili. Mnożą się skargi wszelakie, już w poniektórych ziemiach Litwę za zbójcę mają – markotnie powiedział pułkownik Stankiewicz, brodę od niechcenia rozczesując palcami. – Nie strzymasz żołnierza – roześmiał się Woyniłłowicz. – Po mojemu to w ogóle nic Litwie po wojażach w Koronie. Całe to wojowanie królewskie modulamina dla mnie suspecta* [*podejrzana gra] A jeszczeć każda strona się osłania, wołając, iż czyni propter bonum Reipublicae* – markotnie wypowiadał swoje zdanie sędziwy pułkownik. [*propter bonum Reipublicae – dla dobra Rzeczypospolitej] – Prawie rzec, osobliwie mnie się ostatnie z tym paktowaniem króla jegomości nie podobają metody – gwałtownie wtrącił się do rozmowy Gruszecki, drzemiący dotychczas z głową wspartą o kolana. – Gdybyś ty wiedział, Ludwiczku, jakie tu dziwności się działy ledwie co minionymi dniami. – Nie wiem nic, ledwie was odnalazłem, czemu ogromnie rad jestem. Po warszawskich przykładach wnioskując, nie widzi mi się, aby tu było inaczej. Dziwne ostatnio spraw w Polsce pomieszanie – w zadumie odpowiedział Kalkstein. – Ano tak, ano tak – potrząsł brodą Stankiewicz, zapatrzył się w skry strzelające z ogniska. Od leży żołnierskich nadbiegały mocniejsze jakieś hałasy. Nasłuchiwali chwilę. Kalkstein rad był, że wreszcie znalazł się między swoimi. Cały tydzień ścigał królewskie wojska, nie mogąc nadziwić się ich złożonym marszrutom. Od Łęczycy już ich nadganiał, poprzez Dąbie ku Kołu i Koninowi, stamtąd przez Kleczew aż pod Kruszwicę i Strzelno. Obie armie, wojsk związkowych i króla, zbliżyły się teraz do siebie zupełnie blisko. Mogło się zdawać, że nadchodzi czas ostatecznych rozstrzygnięć. Ale nie o tym teraz myślał. Niezadowolony był, iż nie zastał na miejscu Woyszwiłły, który wraz z paru chorągwiami, podległymi pułkownikowi Daukszy, od kilku dni przebywał w nieustannych podjazdach. Regiment ich przydzielił hetman Pac do bezpośredniego posiłkowania wojsk koronnych, podobnie chorągwie pułkownika Samuela Kmicica. W tej sytuacji trudno było liczyć na szybkie spotkanie z Józefem i wspólne zastanowienie się nad sprawą Kryszpinów. Choć wyjazd do Prus znów się odwlekał, Kalkstein rad był z tej nocy, z gawędy spokojnej przy ogniu, cieszył go dochodzący przez noc i mgłę szczęk broni, miłe było towarzystwo dawnych znajomków i przyjaciół. Jakżeby chciał móc tak przy nich pozostać, przenieść się do Polski wraz z dziećmi i żoną... – tu westchnął ciężko. – Cóż to tak cum suspirris* [* z westchnieniami] waszmość wspominasz? – przyjaźnie spojrzał w jego stronę Stankiewicz. – Teraźniejszej chwili rad bym ja był na miejscu waszmości. Przydziału nie mając, jako widz jeno ponury ten spektakl wojny domowej bym sobie oglądał. – Ech! – machnął Kalkstein ręką. – O inszej ja swojej wojnie dumam, jaka mnie czeka. Mało mi niebo łaskawe ostatnim czasem... Rzeknijcie, proszę waszmoścłe, jakież to były te o pokój znoszenia, które niechęć takową w was budzą? Podniósł głowę Gruszecki, mówić zaczął z rozwagą: – Zali wszystko dokładnie my wiemy, trudno orzec. Każdy ma jakoweś pośród możnych znoszenia, słuchy się wszelakie roznoszą. Wszakoż można spróbować ład jaki we wszystko wprowadzić. Ledwie w dzień dziewiętnasty junia ruszyły wojska króla i Litwy z Warszawy, słuchy się poniosły, iż posłowie Lubomirskiego z propozycjami pojednania przychodzą. Wszakoż dni parę zeszło, myśmy pod ten czas w Rawie patrzyli na publiczne palenie Manifestu tegoż Lubomirskiego, co król pono bardzo rad widział, związkowi zasię ku Łęczycy szli, co dziwne było. Tutaj zresztą niczego w tym wojowaniu się nie zrozumie... – Tożem mówił – uparcie wtrącił Stankiewicz. – Król jegomość dał zgodę swoją na paktowanie, Uniejowo wedle Warty wyznaczając na punkt spotkania komisarzy. Wojskom związkowym nakazał zatrzymać się w Brudzewie, odległym o wiorst dziesięć. Zgodzili się, prywatnie jednemu z nas starosta radomski Podlodowski to gadał, że Lubomirskiemu już się i życie samo sprzykrzyło. Komisarze związkowi takoż od województw do Uniejowa przybyli, że to wszako na wieczór szło, traktowania przełożono na dzień wtóry. Nocą budzą się, hałas słysząc. To król nakazał swoim dwu pułkom hułańskim jako i części Litwy na obóz iść wojsk Lubomirskiego. Zrazu się nam nie widziało to wszystko, jakże szukać victorii podobnym sposobem... Bóg dał, komisarze przejrzeli, w czym rzecz, wraz swoim znać dali. Gdy hułani jako i nasz pułkownik Kmicic przybyli nad Wartę, oczekiwało ich tam w szyku wojennym całe wojsko konfederackie. Król jegomość na tę wieść odwrót nakazał... – Osobliwy to fortel wojenny – mruknął Kalkstein. – Watażki jakowego godzien spośród kozactwa, ale nie majestatu – zawtórował mu Stankiewicz. – Ano... – burknął Gruszecki. – Wraz tedy poszły wojska nasze na Konin, komisarzom Lubomirskiego nakazał król jegomość postępować za sobą. Wreszcie na otwartym polu ich przyjął, po odpowiedź odsyłając do cyklopa... – Tak, to już dobrze znam, powinowaty bo mój od Sieradzan był między posłami – wtrącił milczący dotąd Woyniłłowicz. – Sam mi to rozpowiadał, a tak był wzburzony, że mu tylko wargi latały. Prymas Przyjął ich w swoim namiocie, rańsze stołki wszystkie kazawszy wynieść krom jednego, na którym brzucho swoje rozparł wszeteczne. Tak siedząc, ledwie ich ujrzał wchodzących, wraz jął prawić o postponowaniu majestatu królewskiego, o zdradzie i niewdzięczności. Że zaś nie chcieli go słuchać stojąc, siedli tedy na ziemi. Powiadają o onym podstępie, gdy cichaczem chciał król jegomość zaskoczyć ich wojska koło Brudzewa, ufne w to, że wojny być nie może w czas, gdy trwają układy. Zaśmiał się na to Prażmowski rzekąc, iż oręż w największym trudzie jest wtedy, gdy języki nad pokojem pracują. Wspominają o potrzebie ugody, by krwi nie lać bratniej, on śmieje się grubo, iż takowe molestacje nie na polu bitwy przystają, ale przy konfesjonale. Znieść dłużej nie mogli, powstawszy podziękowali jeno za absolucję takową i poszli. – Zerwane zatem układy? – zaciekawił się Kalkstein. – Pewno trzy dni już od nowa gadają, ale nie widzi mi się, by profit był z tego. – Blisko osoby króla są znajomi kawalerowie. Ci powiadają rzeczy bardziej zdumiewające. Jejmość królowa posły pono bez przerwy śle, by na nic nie bacząc pokój zawierać. Onże Francuz w fioletach, de Bonzy, też słał pismo do króla, że grosza więcej nie da na wojowanie. Imaginuj sobie, Ludwiczku, że król jegomość nic na to. Prze na siłę do wojny. Mówią, że Prażmowski jego złym duchem. – Może on sam diabeł wcielony, jakimże bo innym sposobem podobny łajdak mógł osiągnąć prymasowskie godności? – z przekonaniem wymruczał pobożny Stankiewicz. – Poseł szwedzki, jakowyś Lilienhöök, o posłuchanie prosił króla jegomości i za Lubomirskim się wstawiał – przypomniał Woyniłłowicz. – Jakże, Szwedzi mieli swojego czasu pomoc słać królowi na poskromienie koronnego marszałka? – Odmieniło się, Ludwiczku, odmieniło się widać. Marszałkiem zaś koronnym, niechajże ci przypomnę, jest dziś Sobieski, z łaski Marii Ludwiki i swojej żony. Dalibóg, gorzałki bym popił, bo mat w głowie z tego wszystkiego – zatarł ręce Gruszecki. – Mam tu rrianierczynę – dłoń wyciągnął Stankiewicz. Mocna gorzałka była, zapiekła w gardłach jak ogniem. Gdy już manierka obeszła wszystkich kolejką, Woyniłłowicz zwrócił się do Kalksteina: – Jakże waszmość widzisz to wszystko, bo nam się zaiste pomieszało zupełnie. Żołnierz prosty rwie się do bitki, pomsty łaknie za Częstochowę. Takoż spora część z szarży pomniejszej, choć i rotmistrze. Między nami podzielone są zdania. Połubiński by wojował z ochotą, rwie się także Kmicic i jeszcze paru. Ja sam siebie niepewny... Dauksza za nic nie chce wojować i jakby na przekór przydzielony został w pobliże króla. – Ja Daukszę rozumiem. Nic mnie do Lubomirskiego. Wiem, że poróżni to mocno Litwę z Koroną, czego nam najmniej potrzeba – powiedział Stankiewicz. – Królowi jegomości parolu oficerskiego dotrzymam. Wszakoż z ochotą wojować nie pójdę – rzucił Gruszecki. – Co najciekawsze – ściszając głos, aby pilnujący ognia żołnierze go nie słyszeli, bliżej przychylił się Woyniłłowicz. – Otóż co najciekawsze, że nasz hetman Pac, jako i brat jego, kanclerz wielki litewski, niby to wspierając króla, tak nas bokami wodzą, jakby zamyślali to sprawić, abyśmy w potrzebie nie brali udziału. – Może to być? Obaj są wszak w frakcji francuskiej? – Są, ale i w samej frakcji zdania nie wszystkich jednakie. Bo jakże to, wojska koronne nad samą prawie się rozłożyły Notecią, przeprawa tam jest, co Mątwy się zwie... My o wiorst dobrych dziesięć z tyłu stoimy. – Wojska związkowe i województw z Lubomirskim gdzie są? – Wedle Pakości. Za Notecią to. Bagna tam i jeziora dokoła, trudno ich byłoby podejść. – Jakże więc waszmość myślisz? – napierał Woyniłłowicz. Kalkstein głową pokręcił. – Nic ja nie myślę krom tego, że profitu z tej zabawy mieć Rzeczpospolita nie będzie. Zrozumienia mieć nie mogę, bo co słowo usłyszę, wszystko inaczej wygląda niźli niedzielę temu. Szwedzi raz tu, raz tam, jejmość królowa wojny chce, znów nagle, mówicie, śle pisma o pokój. Francuz swoje stanowisko zmienił, już mu elekcja ani zniszczenie Lubomirskiego nie w głowie. Jeszcze o elektorze cudności prawią... – Naści, waszmość pułkowniku, manierkę, lepiej my gorzały pociągniemy. Nikt już nie wie, kędy innocentia*[* niewinność] przebywa, kędy zaś zwyczajna illegalitas*[* bezprawie]. W wasze ręce, mości panie Kalkstein. Pułkownik wypił, oddał manierkę Woyniłłowiczowi, ten zastygł trzymając ją w dłoni. Od strony niedalekiego traktu rumor mocny ich dobiegł, pokrzyki straży, wreszcie młody chorąży pędem nadleciał, wyprężył się w blaskach ognia. – Wasze miłoście, porucznik Komar z posłaniem od jegomości hetmana. - Dawaj go tu! – huknął Gruszecki, do towarzyszy zaś rzucił: – Czyżbyśmy w złą godzinę wypowiedzieli? Porucznik Komar był już przy nich. Meldował, iż hetman wzywa wszystkich pułkowników na naradę do obozu królewskiego. Wczesnym rankiem mają się tam stawić. – Dzięki, mości poruczniku. Proszę, siadajcie wraz z nami. Może gorzały? – Gorzały chętnie łyknę, jeżeli łaska. Siadać wszakoż nie mogę. Jeszcze jedno mam posłanie do wypełnienia. Podczas gdy przechylał metalowe naczynie do ust, pytał go rozciekawiony nocnym alarmem pułkownik Woyniłłowicz: – Cóż to się dzieje? Nowiny są jakie? Wojować będziemy? – Za gorzałkę dziękuję. Mocna okrutnie... O nowinach wiem mało. Tyle że szum wielki między wojskami. U króla jegomości była nad wieczór narada. Wasze miłoście zezwolą, że ich pożegnam. Zaraz w cień wsiąknął. Stankiewicz niechętnie spojrzał w ślad za młodzianem. – Słowa taki nie piśnie. Ja zaś czuję, że jutro dzień będzie gorący. Zgiń, przepadnij, jakże to będzie komendę dawać, by na swoich żołnierz napadał? – Czas mały został. Do namiotów pójść radzę, oka trochę przymrużyć, niedługo bo trzeba nam będzie w drogę. Podniósł się Gruszecki, długi jak tyka chmielowa, musiał się uśmiechnąć Kalkstein, gdy w blasku ogniska pojawił się Woyniłłowicz, nawet ramienia nie sięgający towarzyszowi. *** W dzień Małgorzaty dziewicy, 13 lipca 1666 roku, parno się zrobiło od samego nieomal świtu. Górą stało niebo jasne, aż spopielałe, dołem, jak okiem objąć, mgły płynęły przyziemne. Ledwie drugi brzeg Noteci konturem się wyłaniał spoza tych wędrujących woali. O samym brzasku przednie straże wojsk królewskich przebyły przeprawę, zajmując niewielki pagór za rzeką. Wioska Mątwy ledwie szczytami dachów, wystającymi nad mgłę, zaznaczała niedalekie swe położenie. Teraz dopiero przez bród rwały regimenty dragońskie wraz z chorągwiami pułkownika kozackiego Czopa. Za rzeką ginęły w nieprzejrzystej mgle. Tylko parskanie koni i szczęk oręża niósł się zza niej rozgłośnym echem. Mgła tak silna rodziła się nad bagnem, które przez niemal pół mili oparzeliskami, torfowiskami i kotlinami, napełnionymi skwaśniałą wodą, dopiero wwodziło na suchy brzeg, marną porosły trawą. Dalej wznosił się pagór stromy, szeroki, widok sobą przesłaniał. Przez bagna wiodła grobla sypana, wąska, że ledwie w trzy konie z biedą się na niej pomieścić było można. Już ruszyły tamtędy chorągwie marszałka wielkiego koronnego, imć pana Sobieskiego, swoich wiódł pisarz polny Jakub Potocki, zaraz nadążał strażnik koronny Mikołaj Sieniawski. Napierały na nich chorągwie cudzoziemskiego autoramentu, siedem ich było, w tym czarniecczycy, którym przewodził pułkownik Jan Tetwin, na ten czas zatrzymany przy królu. Dopiero ruszyły na groblę regimenty kozackie. Wokół namiotów króla i starszyzny zamieszanie było i poruszenie ogromne. Biegali gońcy z rozkazami, sam król jegomość, o świtaniu mszy wysłuchawszy, z najbliższymi doradcami odbywał pilną naradę. Kalkstein, który przybył razem z pułkownikami Litwy, mając nadzieję prędzej tu napotkać Woyszwiłłę, stał w pobliżu namiotu hetmana Paca, zdumiony wodził wkoło oczyma, nie mógł się połapać w przyczynach, które ruch tak znaczny zrodziły. Siódma już dochodziła, gdzieś z dalekiego kościoła poniosły się poranne dzwonienia, nagle zmieniły ton, serce dzwonu uderzać zaczęło o jedną tylko stronę: znak trwogi. W te dźwięki wpadła palba pistoletów, muszkietów i rusznic, od niedalekiej przeprawy gwałt się podniósł ogromny, ale mało jeszcze co widać było, mgła opadała powoli. Z królewskiego namiotu pędem wybiegł z nagła hetman polny litewski Michał Kazimierz Pac. Niski, tłustawy, idąc kołyszącym krokiem, zoczył grupę swych pułkowników, przyzwał ich naglącym kiwaniem dłoni. Skupili się przy nim. Mówił coś szybko, gestami wskazywał na rzekę, na bagnistą przeprawę, skąd hałas bitewny niósł się coraz to większy, potem znów zawrócił ku królewskiej kwaterze. – Co jest? – zakrzyknął Kalkstein do śpieszących pułkowników. Zatrzymał się Gruszecki. – Wraz mamy jechać po nasze regimenty. Co koń wyskoczy. – Obejrzał się, mrugnął okiem w stronę Kalksteina, przychylił mu się do ucha. – Wszako rzekł hetman, aby wojsk nie pośpieszać zbytnio, bo to i ludzie, i konie mogą się zdrożyć, ochoty im potem do batalii zabraknie. Już go nie było, rwał swym długim krokiem ku podprowadzanym koniom. Jeszcze z gniadego ręką do Kalksteina pokiwał. Jego zaś tymczasem ogarniała gorączka wojacka. Od przeprawy, żgając konia ostrogami, tak że mu piana płatami z pyska leciała, pędził jakiś towarzysz, w głos wołając: – Naszych biją! Naszych!!! Ruszyły wszystkie wojska ku swoim, kto żyw siadał na konia, oficerowie tylko czekali rozkazów. Marszałek koronny Sobieski stał przed królewskim namiotem, obok hetman wielki, zgrzybiały już całkiem Potocki. Aż tu niosły się słowa towarzysza lekkiej chorągwi, który z wieściami przygnał od brodu. – Bylibyśmy zaskoczyli ich z nagła, zaraz za bagnami, konie bo pasły się wokoło, a przy nich rzadko gdzie dostrzec się dawało człeka, jakiś wszakże oficer w porę się pomiarkował, wraz zaczęto gnać konie do ich obozu. Przeciw nam zaś rwały dwie albo i trzy chorągwie. Od góry szli, z wielkim impetem, gdy nasi częścią jeszcze byli w ten czas na grobli albo wodą wpław się usiłowali przeprawić. W tej chwili ruch się zrobił. Sam król z namiotu wyszedł, przy nim bezradnie stanął prymas Mikołaj Prażmowski, tłoczyła się też wielka grupa wojskowych. Konie pacholikowie podprowadzali, król wydał rozkazy, zaraz potem ruszył razem z Sobieskim ku brzegom Noteci. Kalksteina omal nie stratowały konie, co siły ciągnące za sobą niewielkie armatki. Też ku Noteci pędziły, zasapani biegli obok artylerzyści. Ruszył i pułkownik w tę stronę, gdy nagle ktoś go szarpnął całą mocą za ramię. Obejrzał się rozeźlony, rozpoznał Daukszę. Litewskiemu pułkownikowi oczy ogniem wielkim gorzały. – Otóż i finis nadchodzi. Baczysz, król jegomość kazał nocą wojska przeprawiać, niby że to zbliżyć się chce ze swymi dla prędszej konkluzji traktatów. Petrykowskiego, różańskiego podkomorzego, posłał z wieścią do samego Lubomirskiego, by nie przypisywano mu złych zamiarów. Pojmujesz: “złych zamiarów”. Głupcy by jeno w to mogli uwierzyć jeszcze po doświadczeniach wedle Pakości. Słysz, jako larum bitewny coraz tam większy... – Biegnijmy! – Przy swoich mnie być. Ledwie w późną noc wróciliśmy z podjazdu. Ludzi mi strzec. Na zagubienie ich nie dam, jakem Dauksza. Oczy mu zaświeciły złym ogniem. – Mości pułkowniku, kędy tu rotmistrz Woyszwiłło przebywa? Ale Dauksza nie słyszał, szedł szybko, klnąc mocnym głosem. Mgły się zaraz potem całkowicie rozpełzły. Z brzegu, wedle pośpiesznie skleconego mostku dla przewiezienia dział, widok był dobry, obejmował drugi brzeg Noteci, bagna poza nią z wąziutkim paseczkiem grobli i pole szerokie, wzgórzem zakończone wyniosłym, z którego rwały teraz ku dołowi, trochę bezładnie, trochę jakby tatarskim wachlarzem, wojska spod wodzy Lubomirskiego. Gwałt i krzyk niósł się potężny, kwiczenie koni, palba, dym, szczęk szabli i głuche uderzenia kopii. Nie wszystkie się przeprawiły królewskie chorągwie. Grobla zatłoczona była końmi i ludźmi. Przepychali się, poniektórzy spadali w bagna, próżno się usiłowali wygrzebać, z daleka nawet widoczne było, jak wsysało ich czarne mazidło. Inne jeszcze chorągwie dopiero bród forsowały notecki, myliły drogę, zapadały się konie z ludźmi w głębinę. Na brzegu dowódcy usiłowali naprowadzić jaki taki wojskowy ordynek, by stawić odpór nadbiegającym rokoszanom. Zrazu impet tamtych uderzył na lewe skrzydło. Nie dziw, że po tej stronie nie było składu, zaskoczeni zostali na bagnach, jeszcze nie uformowali się dobrze na osiągniętym brzegu. Ale czemu tamci gonią bez sensu, tylko każdy żga ostrogami konia, ryczy rozwartą gębą? Lewe skrzydło łamało się, nie miało dość siły stawić odporu. Padali gęsto, niektórzy zawracali konie, rwali ku bagnom, niepomni, że jedna tylko grobla szlakiem była bezpiecznym, kędy indziej groziła niechlubna śmierć. Z daleka rozpoznał Kalkstein Borka, substytuta związkowych wojsk, które stanęły przy Lubomirskim. Prowadził teraz swoich, wielki, rozrosły, z szablą wzniesioną nad głową. Lawiną sunęli od owego pagóra, impet kierowali na prawe tym razem skrzydło królewskich. Już im wybiegali naprzeciw dawni Czarnieckiego żołnierze, dzielnie stawali przy nich Kozacy od pułkownika Czopa. Tamtych nieziemskie chyba jednak musiały prowadzić siły. Jak w kupę bezładną runęli i tylko błyski szabel migały ponad skłębioną masą ludzi i koni. A od pagóra rwały ku walce nowe zastępy Lubomirskiego. Król Jan Kazimierz spiął konia, ruszył przez bród, przy nim widniał na pięknym siwku marszałek Sobieski, pełno wojskowych wokoło. Skrawek suchej ziemi pomiędzy Notecią a rozsiadłymi szeroko bagnami był niewielki, tyle, żeby dostęp znalazł się jaki taki do grobli. Król sam zachęcał, wskazywał, zaraz ruszył szlakiem przez bagno nowy regiment dragoński. Pomyślał Kalkstein, że na śmierć pewną, zgrozą bowiem przejmowało go to, co widział na tamtej stronie, a przecież zbyt daleko był, aby wszystko wypatrzyć. Koń jakiś bez jeźdźca, cudem pewnie wyratowany z przeprawy, kłusował samopas. Nie strzymał pułkownik, krew w nim zagrała, żeby ktoś mu teraz chorągiew powierzył, ani patrząc, co i przeciwko komu, pognałby w wir bitewny. Skoczył na siodło, popędził ku zmąconej wodzie Noteci. Nie patrzał, kędy bród, wpław rwał przez rzekę, do pasa mokry, wyłonił się po tamtej stronie, w pobliżu grupy otaczającej króla. Sobieski tkwił przy drugim końcu grobli, dobry wódz, nie zostawiał samych swoich żołnierzy. Stary hetman wielki koronny Potocki trzymał się boku króla, siedzącego ciągle na koniu. Właśnie skinął Jan Kazimierz na przybocznych swych oficerów, coś im rozkazał, doszły Kalksteina słowa: “Dragoni i Litwa”, adiutanci popędzili co koń wyskoczy. Król oczy dłonią od mocnego słońca przesłonił i patrzał. Twarz miał ściągniętą, wargi silnie przygryzał. Od miejsca bitwy nie dzieliło go więcej przez bagna jak najwyżej ćwierć mili. Tam już nie walka była, lecz rzeź. Ktoś wyciągał ręce do góry, błagając pardonu, trzech się zwaliło na niego, tylko migało, jak cięli od wszystkich stron, aż wojak i koń razem runęli na ziemię. Inni nie szukali odwrotu, grupkami, po kilku, stawiali zacięty odpór. Zaraz ich przesłaniała, zmiatała furia wojenna związkowych. Przez groblę rwał konno jakiś człowiek, przytrzymując przed sobą bezwładnie przewieszoną postać. Na grobli ustępowali mu drogi, przekonani, że rannego usiłuje od zguby salwować. Już był z tej strony, zobaczył króla stojącego pośród swoich przybocznych, w tę stronę skierował zdrożonego konia. Poruszenie nastąpiło nagle pośród najbliższych królewskich. – To Bogdan Jaskólski, chorąży rawski! – rozpoznał ktoś. Usłyszał. Zdarł wodze o parę kroków przed królem. Z impetem zrzucił przed stopy monarsze zezwłok ludzki. – Tak, jam Jaskólski. A to mój brat, któregom własnymi rękami ubił. Oto do czegoście ojczyznę rajcowaniem swoim doprowadzili. Zawrócił, odjechał powoli, nikt za nim nie skoczył, nikt nie próbował zaoponować przeciw takiemu majestatu spostponowaniu. Jaskólskiego odprowadzały lękliwe spojrzenia. Kalkstein dopiero po chwili zrozumiał, jakiej sceny był świadkiem. Już teraz nikt by go nie zmusił do walki, nawet gdyby mu buławę darowywano hetmańską. Wracał jeden z przybocznych oficerów królewskich. – Czemu Litwa nie idzie? Tamtym trza przecie pomocy! – zakrzyczał Jan Kazimierz nie swoim głosem. – Wasza królewska mość, wojska Litwy jeszcze nie nadciągnęły. Pułkownik Kmicic z dwiema chorągwiami swoimi dawno już poszedł, pewnie śladu po nich nie ma... – Dauksza? – król zmarszczył brwi. – Pułkownik Dauksza rzekł, jako jego chorągwie późną nocą z podjazdu wróciły. Konie zdrożone i głodne, ludzie bez siły, zatem na zatracenie ich nie da. Podniosły się w górę napuchłe powieki królewskie, zdawało się, że Jan Kazimierz gniewem straszliwym wybuchnie, ale on opuścił głowę i tylko, jak przedtem, silnie zacisnął wargi. – Tyle że część towarzystwa z jego chorągwi na ochotnika tu bieży – dorzucił jeszcze adiutant. Jakoż przemknęli rysią w tej chwili. Kalkstein rozpoznał pomiędzy nimi braci Kunatów i rotmistrza Zarąbę. *** Popołudnie przechodziło w nadwieczerz. Przedmioty rzucały długie cienie. Choć tłoczno wszędzie było, cisza przecież stała głucha na terenie obozu. Poruszali się wszyscy jak duchy. Pułkownik Dauksza siedział na pniaku śród łąki rzuconym, znękaną twarz skierował w stronę Kalksteina. – Nie tego mi żal, iż subordynacji zawiniłem, jeno ogarnąć pojęciem wszystkiego nie mogę. Wieszże ty, że tam na tysiące pono trupa rachują? Dziś jeszcze będziemy znać liczbę, krom tych, co to ich bagna wessały bez śladu. Tyle ludzi zmarnować! I gwoli czemu to? Że jeden się niecnota przeciw majestatowi zbuntował? Że majestat wyższym okazać się nie chciał ponad wszelakie wichrzenia? Z czarniecczyków pono ani jeden oficer nie został, a zwykłych towarzyszy nie wiadomo, czy dziesiątek żywych zrachują... – Pułkownik Tetwin, co nimi ostatnio dowodził, a któremu król nakazał pozostać podczas batalii przy sobie, mieczem chciał się pchać. W ostatni moment siłą go zatrzymali – powiedział Kalkstein. – Między subordynacją należną a serca wołaniem były we mnie wahania. Takim rad teraz, że ludzi uratowałem. Blisko pięciuset przecie chłopa. – Rzec miałeś, co jest z Woyszwiłłą? – poderwał się teraz Kalkstein. – Ranny jest. Gdy podjazdami rozesłałem swoich na różne strony, jego chorągiew opadli związkowi. Wedle Radojewic kędyś to się zdarzyło, na tamtej stronie Noteci. Krótka to była siekanina, w mrok związkowi umknęli. U nas dwu było ubitych, a sześciu rannych. Józef pchnięty mocno w bok ostał... – Wyżyje? – Lekarz, który go opatrywał, mówił, że za trzy niedziele stanie na nogi. W owym Strzelnie go ostawiliśmy. Pojedziesz? – Pojadę. Chocia mi teraz nie tak już pilno. Miałem mu rzec, jako naszego przyjaciela Kryszpina z córką porwali Tyzenhauzowi ludzie. Przy tym rzeczy obrocie zmilczeć jakiś czas trzeba. Dauksza mocno trącił go w ramię. Od rzeki jechało kilku oficerów, kierowali się prosto w stronę królewskiego namiotu. – Z pobojowiska. Pewnikiem liczba rannych jest już znajoma. Zaciekawieni, przysunęli się bliżej. Oficerowie pozsiadali z koni. Zaraz się uchyliła zasłona, wyszedł Jan Kazimierz. Twarz jego sterana była, opuchła, cała postać złamana. – Wcześniej trza było myśleć, co wyjść może z krwi bratniej rozlewu – syknął rozeźlony Dauksza. Nie słyszeli wszystkiego. Ale wystarczyła ta jedna cyfra. Była przerażająca. Oficerowie meldowali, iż na polu doliczono się trzech tysięcy ośmiuset z górą zabitych. Król, wysłuchawszy raportu, dał znak ręką, by nie mówili więcej. Zdawało się, zastygł w tej pozie. Cicho zrobiło się wokół jak makiem zasiał. Jan Kazimierz stał długo, mijały minuty. W pewnej chwili Kalkstein ujrzał, jak z oczu królewskich, jedna za drugą, coraz szybciej i szybciej toczą się łzy. Potem król obrócił się wolno, z wysiłkiem uchylił kotarę namiotu, opadła za nim, zachybotała na podrywającym się właśnie wietrze, zastygła. – Imaginujcie, waszmościowie, jaka furia musiała to być – odzyskali dopiero język oficerowie – skoro nie ma trupa, który by jedną tylko miał ranę. Tyrańsko ich siekli, po trzy, pięć, a to po piętnaście pchnięć można na poniektórych naliczyć. Okrucieństwo to, o jakim nikt chyba w historii nie słyszał. – Nie oni zaczynali – ostro odrzucił Dauksza. Zapadło po tych słowach pełne napięcia milczenie. – Ludwiczek, skądże ty tutaj? Że też hańbę naszą widziałeś – usłyszał Kalkstein cicho w ucho swe wyrzeczone słowa. Obrócił się. Przy nim stał mało podobny do siebie Zaręba. Jakby go wypompowano od środka, tak przychudł, zapadły mu policzki, tylko oczy lśniły ni to wzruszeniem, ni wstydem. – Jakoś że się salwował? – Mocno, rzec muszę, niekawalerskim sposobem. Z samej grobli w to bagno nieszczęsne obsunąłem się z koniem. Konia wessało, jam się cudem, ziela chwytając, wydobył na wierzch. Na ten czas już było po wszystkim – opowiadał Zaręba, odprowadzając go na bok. – Dauksza pewnikiem patrzeć na mnie nie zechce. – Głupiś, tyle ci rzekę! Wola twoja była ochotnikiem iść. Jak moja była brak poszanowania rozkazowi królewskiemu okazać. Hetman Pac mądrzej to zrobił. Litwa wyszła z potrzeby bez szwanku i bez złego imienia. Nie zdążyły regimenty w czas nadejść – zaśmiał się Dauksza z przymusem. – Rzeknij, Zaręba, a reszta? Blisko trzy dziesiątki was poszło na zatracenie. – Byłem już tam, na polu. Kirbsza leży z przerąbaną głową. Nieżyw też Ignaś Kunat, brat jego dycha, nieść go wraz mają, może i odratują. Przytomność utracił, przeleżał pomiędzy trupy, nie ruszał się... Bo oni i zległych na ziemię w furii dobijali. – Insi? – Tam się trudno rozeznać, miejscami kupą jedni na drugich leżą... – Ignaś Kunat – z żalem szepnął Kalkstein. – Tak się zaklinał, że samego Lubomirskiego na postronku do króla przywiedzie. Już to on był okrutnie przeciw niemu zacięty. Zaręba oczy przesłonił, spoglądał ku pobojowisku. Potem wyciągnął rękę do Daukszy. Zwól, gdy powiem, iż cię rozumiem. Może wszystkim nam trzeba było odmówić udziału w tej braterskiej rzezi. Nieżołnierska to rzecz swego rodaka mordować... Rzeknijcie, co teraz będzie? Zali dalej tak trwać ma? Król płakał, może mu do zemsty minie ochota. Szum jakiś powiał pomiędzy zebranymi na placu ludźmi. Podniosło się kilka wrogich okrzyków. Młodszych ledwie wstrzymali co rozsądniejsi. Przyjeżdżali posłowie od wojsk związkowych i wojewódzkich, zrzeszonych pod wodzą Lubomirskiego. – Tomicki to i Pękosławski, onże poseł, którego porwać w czas sejmu chcieli królewscy. Do delegatów od wojsk związkowych wyszedł prymas Prażmowski. Ten wyglądał, jakby nic od rana nie zaszło, ta sama, czerwienią napita twarz, łyskające uważnie oko, powolne, leniwe ruchy grubych rąk. Zaraz prosił przybyłych do króla. Jedna ściana namiotu uchylona była szeroko dla przepływu powietrza, duchota bowiem się zrobiła po dniu gorącym. Nikt nie odganiał towarzystwa, które w przyzwoitej odległości zebrało się wielką gromadą, ciekawe, jaką rozmowę wieść będą teraz obie strony w obliczu tysięcy trupów zaległych na bagnach i rozlewiskach Noteci. Delegaci z należnym uszanowaniem skłoniwszy się najpierw przed osobą królewską, przez usta mownego Pękosławskiego w te odezwali się słowa: – Królu nasz i panie wielce nam miłościwy. Z sercem bolejącym i grozą nad krwi braterskiej przelaniem od związkowych my i województw wysłani, by ubolewanie największe złożyć, iż do takowych perturbacji dojść mogło. Kłoniąc głowy nisko przed pamięcią poległych, to wszakoż zaznaczyć pragniemy, iż krew ta mogła być nie przelana, gdyby nie spostponowanie dobrej woli układów przez wojska waszej królewskiej mości, ruszenie przeciw nam, spokojnie wypatrującym dojścia umowy o pokój. Przeciw umowie i przeciw słowu danemu wszczęta została ta bitwa. Wobec nasłanych wojsk przymuszeni byliśmy, acz z sercem ciężkim, w obronie wolności naszych dać odpór. I tako się stało, że kto pierwszy gwałt czynił, doznał jego skutków na sobie. Jan Kazimierz chciał coś w tej chwili powiedzieć, ręką znak dał, delegaci posłusznie umilkli, ale zaraz król zrezygnował, rzekł tylko: – Prawcie dalej. – Imieniem wojsk związkowych i braci szlachty, zebranej z województw, z prośbą i błaganiem kłonimy się do ręki królewskiej, by zaczęte dzieło pokoju zechciała doprowadzić do końca, wzgląd mając na miłość pospólną kraju i pamięć jako też ostrzeżenie w ciałach poległych dziś towarzyszy. Król, słuchający tych słów ze schyloną głową, podniósł ją teraz mocnym, pełnym energii ruchem. – Rzeknijcie to, mości panowie, wojskom związkowym jako też braci zebranej z województw, iż cokolwiek się stało, darowuję to dla miłości kraju. Przyrzekam nakazać, by dalsze prowadzone były rozmowy, jedno co żądam, by województwa i wojska związkowe na swoim zostały miejscu, inaczej wchodzić nie zechcę w żadne układy. Jako że pragnę ich szczerze, ze swojej strony przyrzekam, iż wraz każę wojskom naszym na dawne wycofać się stanowiska. Komisarzy dla omówienia warunków ugody dziś jeszcze przez moich delegatów tu będę czekał. Posłuchanie było skończone. Tak się przynajmniej wszystkim słuchającym wydało. Ale oto Pękosławski krok mały postąpił do przodu. – Słowo waszej królewskiej mości wiernie zaniesiemy zebranej braci. Wszako jednego nie wiem, zali smutnym doświadczeniem nauczone, zechcą wojska związkowe odejść znów na tak dalekie pozycje, gdzie by obawę mieć mogły ponownego napadu... Struchleli słuchacze. Król wyprostował się dumnie. – Takie są moje warunki i odstąpić ich żadną miarą nie myślę. Posłowie skłonili się godnie. Posłuchanie było skończone. 6 Des Noyers przenosił spojrzenie z twarzy Marii Ludwiki na stolik, czarnym wykładany hebanem, na którym mocną bielą odcinały się świeżo drukiem wydane pisma, potem znów, mało dyskretnie, przyglądał się obliczu królowej. Pisma go nie interesowały. Znał je przecież od dawna. Jedno stanowiło osnowę traktatu, w ostatni dzień lipca zawartego w Łęgonicach między rokoszanami a królem. Tytuł był szumny: Deklaracya łaski JKMości, po prawdzie jednak każdym punktem pieczętował przegraną sprawy królewskiej. Bo to i amnestię powszechną bez ograniczeń warowała umowa, i żołdu zaległego wypłatę dobrą monetą, wreszcie zwołanie sejmu na jesień. Natomiast w stosunku do samego Lubomirskiego okazał się Jan Kazimierz twardy, łaskę mu tylko ofiarował ogólną, żądaniami obostrzoną wszelkimi, bez dawniej przyrzekanej restytucji. Spojrzał znów Francuz na pobladłe, napuchłe pod oczyma oblicze Marii Ludwiki. Siedziała w zadumie, oddech jej był ciężki, przymrużone, ciemne oczy bez przerwy spoczywały na drugim, pomniejszym piśmie, druczku maleńkim, który tak wiele niszczył w jej życiu. Chociaż znał ten reskrypt wymuszony na królu, znów jął go odczytywać, jakby przyciągany magnesem. Wabiły czarne litery, kładły się równymi rządkami. Tytuł wybity był większą i bardziej ozdobną czcionką: Reskrypt na elekcyą króla JMości. Czytał: Wszem wobec i każdemu z osobna, komu o tym wiedzieć należy, ku potomnej pamięci oznajmujemy: iż jako nic nie mamy w obowiązku naszym królewskim pożądańszego, jako conservationem*[zabezpieczenie] praw, od nas i najjaśniejszycn przodków naszych Rzplitej nadanych i zaprzysiężonych, studere,*[starać się] tak lubo wolna elekcyą tymże narodom wedle praw jest dostatecznie warowana tak, że żadnej wątpliwości sobie nie mająca i nienaruszone ma zachowanie, chcąc jednak to osobliwe nasze studium na poparcie i potwierdzenie w tejże wolnej elekcyej praw napisanych, od świątobliwych przodków naszych domu Jagiellońskiego nadanych, jako ostatni ich potomek poświadczyć, niniejszym skryptem też prawa stwierdzamy, nienaruszone mieć chcemy i obiecujemy, że za panowania naszego mimowolną elekcyą na królestwo polskie nikogo quoquo modo*[jakimkolwiek sposobem] wsadzić nie dopuścimy, i owszem przeciwko temu, który by tego attentować ważył się, jako contra hostem patriae procedemus*[przeciw wrogowi ojczyzny wystąpimy] według dawnych l świeżych praw. Na co się dla lepszej wagi ręką własną podpisujemy i pieczęć koronną przycisnąć rozkazujemy. [Autentyczne] Drgnął des Noyers, królowa bowiem wyprostowała się na krzesełku, gwałtownym ruchem dłoni zmiotła druki na ziemię, nieskalaną czernią zalśnił teraz heban stolika. – Widzieć tego nie chcę na oczy! – rzuciła ostro. Nie odpowiedział. Mądry był, wiedział, należy przeczekać, nie wiadomo nigdy, w jaką stronę się nastrój królowej obróci: w furię wpadnie czy łagodnie będzie przemawiać. – Bacz, des Noyers, kto wszystkiemu zawinił! Francja, którą tak z królem jegomościa umiłowaliśmy. Do ostatka prosiliśmy Bonzy’ego, by jeśli nie gotowizną, to choć obietnicą żołdu następnej ćwierci dla wojska zechciał sprawę ratować. Do końca drugiego kwartału był żołnierz płacony, na ostatni dzień julia ugodę łęgonicka przesunęliśmy łudząc się, a nuż zmieni się co w zapatrywaniach i łaskawości jaśnie pana ambasadora – głos jej nabrał akcentów ironii. – Nie zmienił się, zatem traktat stanął i ów reskrypt nieszczęsny. – Zawdy triumfem był hołd i upokorzenie Lubomirskiego w dziewiąty dzień augusta na jaworowskim polu. – Cóż nam triumf taki daje? Strapień nie umniejszy. Źle się ten sierpień zaczyna. Jeszcze podłość takowa od elektora i szwedzkiej regencji. Księcia neuburskiego im się na tron polski zachciało. Abdykować choćby będziemy, ale ta rzecz nie przejdzie nijakim sposobem. Duszno jej było, sięgnęła po flakonik kropli rzeźwiących, wdychała je chciwie. Gdy znów spojrzała na sekretarza, głos jej był zupełnie spokojny: – Hoverbeck ani się spodziewa dzisiejszej riposty. Spojrzał des Noyers na zegar gdański, stojący w rogu komnaty. – Niezadługo nadejdzie. – Czekam usilnie. Ja jestem gotowa. – Zabrzmiało to z dawną mocą. Patrzał na nią z uznaniem. Dziwną rolę spełniał na polskim dworze, u boku królowej, do najskrytszych spraw dopuszczony jej zaufaniec. Że służył jednocześnie królowi francuskiemu, słał mu szczegółowe ze spraw polskich raporty, o tym Maria Ludwika wiedziała. Długo pewnie musiała przeważać szale, nim podjęła decyzję zatrzymania go jednak przy sobie. A on? Widział wszystkie słabostki i małości polskiej królowej, zżymał się na nią, momentami zdawało się mu, że nawet jej nienawidzi. A jednocześnie był do niej przywiązany serdecznie, wielbił ją na swój sposób i szanował niezmiernie. Zwłaszcza taką, jaką zachował w pamięci z minionych lat. Gdy nie nękały jej jeszcze choroby, gdy twarda była, nie poddająca się byle nastrojom, gdy ton miała władczy, gdy naprawdę była królową. Z rzadka teraz zachowanie jej przypominało mu tamtą kobietę o mocnym, stanowczym głosie; zapominał wtedy o wszystkim złym, spoglądał na nią z zachwytem. Jak i teraz, po słowach tyczących nie tyle Hoverbecka, ile elektora brandenburskiego. Musiała coś wyczytać w tym zamyśleniu swego sekretarza. Uśmiechnęła się. – Dumasz, co się z królowej polskiej przez lata ostatnie zrobiło? Chora, wapory, humory, nie wiedzieć, co jej do głowy strzeli? Bacz, des Noyers, swoją myśl przeprowadzę jeszcze do końca... – Powstała, nie tak już starannie zadbała o siebie jak przedtem. Choroby pozbawiły ją ciała, przychudła. Ramiona założyła na kark, patrząc za okno szeptała: – Pomnisz, Morin i Bouilland w gwiazdach zimą czytali, jako śmierć pisana jest na lipiec lub sierpień Lubomirskiemu. Pomnisz to? A to on tysiącom śmierć w miesiącu lipcu zadał. Słabych astrologów mamy na dworze, słabych... Ciche pukanie, przez półuchylone drzwi wsunął ospowatą twarz Saint Martin, jałmużnik Marii Ludwiki. – Minister Hoverbeck, wezwany przez najjaśniejszą panią, stawia się na posłuchanie. – Zechciej go tu prosić. Dłonią jeszcze uczesanie swe poprawiła, porozumiewawczym spojrzeniem ogarnęła des Noyersa. Wiedział, że trudną będzie musiał Hoverbeck stoczyć batalię; królowa była w doskonałym nastroju. Już samym tylko chłodem zmrozi nawet tak wytrawnego gracza, jak elektorski minister. Skłonił się właśnie nisko, w smudze sierpniowego słońca, wpadającej przez okno, srebrem zalśniła jego starannie utrzymana siwizna. – Rad wezwaniu, pośpieszyłem przed oblicze jej królewskiej mości. – I ja chętnie waszą miłość tu widzę. Jakież są wieści z Berlina? W zdrowiu zostaje jego elektorska mość Fryderyk Wielki? W Kliwii spokojem już ubezpieczył granice? Brandenburgii stany ochotnie pono zgody udzieliły na wieloletnią akcyzę jako i na pogłówne dla celów wojskowych? Tylko Prusy cięgiem okoniem stają, wolności niesłychanych żądając. Ciężka zaiste jest dola panujących... Des Noyers z uciechy chętnie w dłonie by klasnął. Znał ten sposób Marii Ludwiki. Szybkim potokiem chłodnych słów niejednego już potrafiła zapeszyć. Hoverbeck także lekko się żachnął, zadrgały mięśnie jego twarzy. Ale już się opanował, uśmiech ciepły na twarz przywołał. – Rad jestem obeznaniu jej królewskiej mości w sprawach mojego pana. On takoż wyrazy ubolewania przez moje śle usta nad ciężką dolą panujących, co się zwłaszcza mocno objawiło ostatnim czasem w Koronie. Spojrzała przymrużonymi ironią oczyma. – Tuszę, że naprawdę ubolewać może jego elektorska mość nad spraw naszych obrotem, skoro Lubomirski precz z Polski ujechał, schronienia szukając na Śląsku, wraz z nim zaś strapiony wyruszył Berliński pełnomocny wysłannik Hackelberg. Takoż i Scultetus tą porą mniejsze pośród Wielkopolan ma poważanie. – Urwała, zaraz niby to obojętnie rzuciła nowe pytanie: – Dawnoś się widział, wasza miłość, ze szwedzkim ministrem Lilienhöökiem? Ogromnie bliska komitywa między waszmościami? Spojrzał uważnie, zwlekał z odpowiedzią. Królowa uśmiechała się powściągliwie. – Wasza miłość czemu taki strapiony? Może o traktacie niedawnym zamyślasz Berlina ze szwedzką regencją, aby baczenie mając na sprawy polskie, w odpowiednim momencie księciem neuburskim uszczęśliwić ten kraj? Czy o sukcesie w pomnożeniu dziedzin kliwijskich mocą układu z dnia dziesiątego junia? Cóż, wasza miłość? – Szczegóły takowych układów nie są mi bliżej znane. Trudno wszako słowom królowej nie wierzyć. Jeśli rozmowy jakie były z księciem neuburskim czy ze szwedzką regencją, nic w nich z całą pewnością nie stało takiego, co by mogło sprawom Rzeczypospolitej szkodzić. Jego elektorska mość zawsze niezmiennie jest sprawom polskim życzliwy, zaś jej królewskiej mości mienić się pragnie przyjacielem. W rozmowach czy instrukcjach książę Fryderyk Wilhelm zawsze to mi powtarza, mimo iż niepokój go dręczy, czemu tyle prostych spraw zwłoce ulega w załatwieniu na dworze polskim. Widział des Noyers, jak cień triumfu przepłynął przez oblicze królowej. Przepłynął i zginął. Podniosła się z miejsca, władcza i dumna. Skry strzeliły z ciemnych oczu, głos, choć spokojny, zadrżał wzruszeniem. – O tytuł lennego przyznania na ziemiach Lęborka i Bytowa tu chodzi? O przekazanie starostwa Drahimia? O Elbląg? Proszę, o tym wasza miłość myślałeś? Hoverbeck już wiedział, że przegrał tę partię. Królowa świadomie tak kierowała rozmowę, by wspomnieć w niej musiał o nie załatwionych pretensjach elektora. Wyrwały mu się te słowa niebacznie, z ochotą wraziłby je z powrotem w swe gardło. Jakże bo mówić o Elblągu czy Drahimiu, gdy mimo tajemnicy największej dworowi polskiemu wszystko już wiadomo o układach z księciem neuburskim i z regencją szwedzką. – O tym, nie mylę się chyba, wasza miłość myślałeś? – dworowała wyraźnie. – Nie mogę przeczyć słowom jej królewskiej mości – skłonił się grzecznie. – Zatem racz wasza miłość taką zanieść panu swojemu wiadomość, iż rozmów na te temata dwór nasz żadną miarą podejmować nie będzie. Zaznacz też, wasza miłość, iż wieści coraz nowe dochodzą z Prus, jako wolnościom stanów, zawarowanych w traktatach welawsko-bydgoskich, krzywda się dzieje. Skargi płyną, wasza miłość, petycje i ubolewania. Rzecz to, nad którą głęboko trzeba będzie się zastanowić, gdy po zakończeniu waśni krajowych dumać czas przyjdzie nad granicznymi Korony i Litwy sprawami. Lekko skłoniła głowę. – Żegnam waszą miłość. Gdy drzwi się za elektorskim ministrem zamknęły, Maria Ludwika musiała znów sięgnąć do stoliczka z hebanu po krople rzeźwiące, gdyż tchu jej zabrakło, w gardle dusić zaczęło. *** Stanął u progu zdumiony rozgardiaszem, jaki zastał w kwaterze Horuszów. Tłumoki, sakwy i lnianym płótnem obszyte pakunki zaścielały korytarz, w izbie nie było lepiej. Horusza z zaaferowanym uśmiechem, ale serdecznie rozwierał ramiona: – Jegomość Roth! Bywaj, mileńki! Jutro ze świtaniem ku Wilnu ruszamy, temu u nas takowe trzęsienie ziemi. Prowadząc go przez to pobojowisko, szeptał gościowi do ucha: – Jakem tu przybył, w dwu tobołkach majątek by się mój cały pomieścił. Wszakoż w międzyczasie Krystynka zwojażowała. Była okazja jedno i drugie zakupić, a ot i masz rezultat, szczęściem, że wojewoda wozu jednego użyczył... Zajdziemy chyba do komnaty Woyszwiłły, tam jeszcze porządek. – Jakże mu? Zdrów już? – Powoli – wraca do siebie, parę dni i wstawać już będzie. Okrutnie paskudna była to rana. Wołał po drodze żonę, na Janików huknął, by piwo nieśli. Roth po przywitaniu się ze wszystkimi, oglądając się niespokojnie, zapytał: – Jegomości pułkownika Kalksteina tu nie ma? Biegałem na starą siedzibę, rzeczono, że dawno już zwolnił kwaterę, ale że się jeszcze miał zatrzymać u cześnikostwa Horuszów. Wieści mam dobre dla niego. – To żal, bo jutro minie niedziela, jak do Prus ujechał. Wraz po powrocie od księcia Dymitra Wiśniowieckiego, dokąd wtóry raz się udawał, zadecydował drogę. Obmierzło mu tu wszystko, zwłaszcza że świadkiem był tej rzezi pod Mątwami... – To wiem, bo mi rozpowiadał. Myślałem wszako, że z uwagi na chorobę imość pana Woyszwiłły czas jeszcze niejaki tutaj zabawi, aby zaginionego Kryszpina bez pomocy nie zostawić. – Matul ostał na miejscu pułkownika. Już tam kędyś pojechał w światy, on bo pierwszy może zdoli wywęszyć, co z Ludmiłką i Pawłem – odpowiedziała pani Horuszyna. – Niechajmy spraw smutnych. Prawże waść, jeśli nie sekret jakowy, co za wieści dobre są dla Ludwiczka? Załatwiono może raz wreszcie służbę wojskową? – zainteresował się Woyszwiłło. – Przed wami nie mam żadnych sekretów. Po prawdzie zaś to dwór cały nowinami tymi aż szumi. Mówił biskup Olszowski, że nadzieje wielkie rosną z tego dla sprawy pruskiej. Ledwo się bliżej w materiach tych rozeznałem, wraz tu biegłem co tchu. Miałby jegomość pułkownik Kalkstein otuchę, bo to już zwątpił zupełnie. – Czemu ja się cale nie dziwię – sarknął Woyszwiłło. – Smęt masz, temu wszystko widzisz na czarno. Jeszcze się odmienia sprawy na dobre, odmienia, koteczki wy moje – robił Horusza, co mógł, by nastrój poprawić, kufle z trzaskiem rozstawiał, piwo lał mocne, chmielem zapachniało po izbie. – Wyszło na jaw nowe przeniewierstwo Fryderyka Wilhelma – nawrócił Roth do najbardziej pasjonującej go sprawy. – Za niezgorszą cenę traktat podpisał z księciem neuburskim, iż go będzie na stolec królewski w Polsce wprowadzał. Przytaknęli. Wiedzieli już o tym z listu Schliebena, który swojego czasu tak rozradował Kalksteina. – Co więcej, udało się elektorowi przekonać szwedzką regencję, taż z nim nową zawarła ugodę, aby poparcie dać Neuburczykowi. Teraz zaś najciekawsze przychodzi. Królowa wezwała do siebie Hoverbecka, ministra elektorskiego. Trudno dojść dokładnych szczegółów, ale to pewne, iż groźba ze strony najjaśniejszej pani była wyraźna, że dwór zajmie się krzywdą stanom Prus wyrządzoną. Są tacy, co prawią, jako żądanie ma być, by Hoverbecka elektor odwołał, sam zaś tłumaczył się z tych wszystkich poczynań... Horusza słuchał uważnie. Zawsze bliskie mu były sprawy pruskie. – Jakże Olszowski widzi to wszystko? – Biskup chełmski ostrożny jest. Mówi, że nim sejm jesienny nie przejdzie, by sprawie Lubomirskiego do reszty łeb uciąć, nie nastąpią żadne poczynania z polskiej strony. – Na sejmie tym różnie jeszcze być może. Znów słuchy chodzą o frakcjach dla popierania elekcji vivente rege, choć król na zawsze niby wyparł się takich zamierzeń w swoim reskrypcie. – Inaczej, inaczej gadają! – przerwał Roth gospodarzowi. – Elekcja vivente rege bez reszty w Jaworowie pomarła, ale może być elekcja za życia króla, jeśli król abdykację postanowi. Wtedy wszystko zgodne byłoby z prawem. – Zawdy Francuza chcą mieć na tronie? – Książę Kondeusz nieprzychylny jest pono elektorowi. – Już to tam waszmość i wiesz! – żachnął się Woyszwiłło. – Gdy mu będzie dogodnie, skuma się i z Fryderykiem Wilhelmem. Zaprawdę wszako myśli król jegomość o abdykacji? Roth bezradnie rozłożył ręce. – Tego już nie wiem. Nie dopuszczają mnie na dworze do konfidencji tak bliskiej. Osowiał teraz. Pędził tutaj z radością, o Prusach myślał, o ojcu swoim, życie pędzącym w więzieniu, tymczasem tamci nie chcą dać wiary jego nadziejom. Kalkstein może by to lepiej zrozumiał... Choć przecie pułkownik wiedział o elektorskich względem tronu polskiego znoszeniach, a mimo to z Polski wyjechał... – Wszyscy oni jednacy – ponuro zauważył Woyszwiłło. – Była Krystynka u jejmość pani Sobieskiej. Kawaler Miecznicki, niezmiennie zacny, ułatwił to posłuchanie. O Kryszpinów szło, żeby pomoc im dała dzięki małżonka wysokim urzędom. – Jakże przyjęła? – Grzecznie. Rada zdawała się być z mojego widoku. Ona się mało nawet zmieniła przez te lata. Zawsze piękna jest i niefrasobliwa, tylko... – zawahała się Horuszyna. – Tylko że serca jeszcze w niej jakby ubyło. Tyle mi rzekła, że skoro dowodów nie ma nijakich przeciw Tyzenhauzom, z którymi na dodatek marszałek Sobieski w dalekim jest pokrewieństwie, racji nie widzi, by postępowanie jakie wszczynać. Na pożegnanie pierścień mi dała dla miłej pamiątki... – Biedny pierścień, gestu pańskiego na grosz niemasz w tej Marysieńce – zachichotał złośliwie Woyszwiłło. – Rad jestem, że już do swoich wracam. Tam, tuszę, i Kryszpinów, kędy by nie byli, z całą pewnością najdziemy – dodał Horusza. – Ślub żem sobie uczynił, jako szukać ich będę do samego choćby skonania. Co by też się nie stało, pomsty na krzywdzicielu ich nie przepomnę – aż w piersi się huknął Woyszwiłło wymawiając te słowa. – Piwa jeszcze łyknijcie, dobrze chmielone – zachęcał Horusza. – Mości Roth, a co za wieści masz waść z Królewca? Zawsze chętnie to miasto i mój tam pobyt wspominam. – Z Prus wieści się niosą, jakoby Królewiec od nowa narastał buntem przeciw elektorowi. Knipawa osobliwie zawzięta – Roth chętnie nawrócił do spraw sobie najbliższych. – Dajże Bóg miłościwy, aby wiara waści się okazała prawdziwą, by zechciała Polska znowu spojrzeć ku Prusom – westchnął Horusza. *** Prażmowski obecny był przy rozmowie, de Bonzy tego zażądał. Musiał też prymas coś więcej wiedzieć, nie znać bo po nim było takiego zdziwienia, jakiego chwilami nie mogła ukryć Maria Ludwika. Biskup biteryjski uśmiechał się pogodnie szeroką twarzą, nie starał się nawet być specjalnie uroczystym. – Kurier nocą przybył ze specjalnym reskryptem jego królewskiej mości Ludwika Czternastego, w którym określa bliższe szczegóły postanowienia swojego z ubiegłego tygodnia. Dojrzał wpatrzone w siebie ciemne, starające się skryć niepokój oczy królowej. – Prawże, wasza wielebność, wielce ciekawe to rzeczy. Zatem biskup biteryjski odwołania z urzędu nie będzie już żądał? – zdobyła się jeszcze na ironię. – Marzeniem moim jest jako wierny pomocnik pozostać przy boku królowej polskiej – skłonił się dwornie. Prażmowski na widok ten przygryzł wargi, wiedział, jak mało de Bonzy szanuje Marię Ludwikę. – Podkreśla jego królewska mość, iż równie namiętnie jako i przedtem pragnie w Polsce elekcji księcia Kondeusza albo jego syna. Reskryptem na Gdańsk przekazuje mi sto tysięcy liwrów, drugie tyle obiecuje słać zaraz, wszystko na pensje zwolenników naszych. Załogi wojskowe królewskie zaleca utrzymać... – To są te najważniejsze szczegóły? – spytała z wyraźnym rozczarowaniem. – Najjaśniejsza pani pozwoli – skłonił się znowu – jego królewska mość ofiarowuje trzy miliony liwrów za pomyślny wybór, tusząc, że kwota tak olbrzymia starczy i na opłatę stronników, i na zaspokojenie pretensji wojsk, jest takoż supozycja, by po pojednaniu zjednać dla sprawy Lubomirskiego... – Jakimże to sposobem? Znów widać raporty z Polski szły do Paryża mocno nieścisłe, skoro... – Skoro... – wpadł jej w słowa – ...skoro akt abdykacji jego królewskiej mości Jana Kazimierza będzie już faktem, nic nie stanie na przeszkodzie, by Lubomirski mógł poprzeć obiór księcia Kondeusza. Lubomirski wszak opowiadał się za zachowaniem praw i swobód, niemiła mu była elekcja vivente rege, jako w Polsce niebywała, natomiast elekcja po ustąpieniu króla będzie rzeczą normalną. – Sprawę abdykacji należy jeszcze ze wszech stron rozważyć. W nowych okolicznościach nie zdaje mi się ona tak prosta ani tak bardzo potrzebna. Są przecie sposoby, by dawnym zamiarem zabezpieczyć tron dla książęcia krwi francuskiej. – Twarz królowej pałała, mówiła w podnieceniu, zdenerwowana, z trudem oddychała. Prażmowski przyglądał się jej z uwagą. Wiedział, że Maria Ludwika szukać będzie wszelkich sposobów, by nie zezwolić na rzeczywistą abdykację. Jeśli dopuszczała rozmowy na ten temat i wydawała się pogodzona z ustąpieniem małżonka z tronu, było to tylko manewrem, jeszcze jednym atutem w skomplikowanej grze. Teraz wszakże, gdy Paryż dawał tej koncepcji poparcie... Piotr de Bonzy w skupieniu wysłuchał jej słów. I on przeczuwał, że przy abdykacji mogą powstać komplikacje. Maria Ludwika w swoich rojeniach umiała być czasem nieobliczalna. – Jego królewska mość Ludwik Czternasty obstaje przy tym najmocniej, warunkiem to jest udziału Francji. Chciałby, aby abdykacja nastąpiła jako najszybciej, możliwie już na jesiennym sejmie. Królowa dłonie zacisnęła na poręczy fotela, aż jej kciuki zbielały. Bonzy nie zwracał na to uwagi. – Byłaby to bardzo stosowna pora. Pisze mi jego królewska mość, że po abdykacji król Jan Kazimierz otrzyma takie wyposażenie w dobrach kościelnych, jakiego sobie będzie życzył, takoż możliwe są dla ich królewskich mości inne jeszcze dodatkowe zabezpieczenia. Tym razem trafił na właściwą strunę. Wydało się Prażmowskiemu, że Maria Ludwika odetchnęła swobodniej. – To wszystko – znów się skłonił de Bonzy. – Pozostaje nam teraz zająć się praktyczną stroną realizacji monarszych życzeń. Skinęła głową. Prażmowski przysunął się bliżej ze swym fotelem. Zapadło milczenie, królowa myślała, głowę wsparłszy o dłonie. – Wieści mam pewne – przemówiła po chwili – jako Lubomirski dokonał wyboru, stając po stronie zamysłów elektora Fryderyka Wilhelma. Poseł berliński Heckeberg wraz po Jaroszynie u Lubomirskiego miał posłuchanie, zyskując obietnicę poparcia dla Neuburczyka. W kilka dni potem Lubomirski pismo odręczne dał do odesłania palatynowi. Kopia pisma tego w naszym znajduje się posiadaniu... – Agenci jej królewskiej mości dobrze się, widzę, sprawują – z przekąsem zauważył de Bonzy. – Francuska to szkoła, wasza wielebność – odparowała. – Następnie przyjął Lubomirski od elektora weksel na dwa tysiące dukatów, który przekazał do wypłacenia Bogusławowi Radziwiłłowi... – Dwadzieścia chyba? – niedowierzająco zapytał Prażmowski. Nie mieściło mu się w głowie, by o tak niewielkie sumy mógł się Lubomirski ubiegać. – Kto musi we Wrocławiu resztki klejnotów swoich zastawiać i sreber, temu dwa tysiące dukatów wielki pieniądz stanowią. Jakiż wobec tych relacji może się przedstawiać udział Lubomirskiego w naszej frakcji? Bonzy tarł czoło. Nie znał tych spraw. Gmatwały sytuację, minister de Lionne na osobę Lubomirskiego duży kładł nacisk. Aż nagle roześmiał się głośno, pełne policzki drgać mu zaczęły. – Jeśli w takiej jest biedzie, to konkurencję z elektorską szkatułą na pewno Francja wytrzyma. Będzie wołał Lubomirski sto albo dwieście tysięcy liwrów niźli te skąpe dukaty. – Spojrzenie jego stało się ostrzejsze. Mówił teraz wolniej, patrząc w oczy królowej. – Z elektorem wojowania nam teraz nie wszczynać. Ostre słowa, jakie jej królewska mość wypowiedziała do Hoverbecka, warto by stonować jakimś sposobem. O elektorze myśleć czas będzie po dokonaniu elekcji. Może się wtedy królowi Kondeuszowi – podkreślił silnie te słowa – również i sprawy pruskie przybliżą. Na granicach dziś pokój potrzebny. – Elektor mieć będzie poparcie cesarskie. Jakiekolwiek zatargi krzywdą byłyby dziś dla Rzeczypospolitej – poparł go energicznie Prażmowski. – Stare miłoście nie wygasają w sercu prymasa Korony – kąśliwie rzuciła Maria Ludwika. – Granice... Z elektorem jeszcze granica nie płonie, ale na południu i wschodzie potęga turecka wyraźnie nam poczyna zagrażać. – Tym szybciej trzeba przeprowadzić akt abdykacji, przygotowując zarazem właściwe przeprowadzenie elekcji. Nie zwlekając, trzeba senatorów znaczniejszych, sprawie francuskiej bliskich, zgromadzić, by rzecz przedstawiwszy dokładnie, na piśmie zebrać zobowiązania. – Na piśmie? – Takie jest życzenie Ludwika Czternastego. Żeby im ujmy nie czynić podobnym żądaniem, dobry przykład byłby ze strony ich królewskich mości zobowiązanie abdykacji uroczyste uczynić. Wzdrygnęła się, jakby chłód uczuła. – Sprawa jeszcze do przemyślenia – upierała się. – Punkt to wyjściowy naszego działania – uciął de Bonzy. – Kogo z senatorów możemy być całkiem pewni? – zapytał spokojnie Prażmowski, wskazując tym potrzebę przejścia do szczegółów sprawy. Bonzy życzliwie przytaknął tej propozycji, gdy nagle Maria Ludwika osunęła się na swoim fotelu, dłonie jej kurczowo bić poczęły po rzeźbionych poręczach, usta zachłannie łapały oddech, dziwne rzężenie dobywało się z piersi. Biegnąc do niej z solami, des Noyers szeptem poinformował obu stropionych polityków w fioletach: – Atak duszności. Dziś nic już z rozmów nie będzie. ROZDZIAŁ TRZECI l – Już to wy, Litwini, zawdy macie szczęście osobliwe do romansowych przygód, gardła wam też nastawić nigdy nie szkoda. Pamiętam rotmistrza Horuszę. W Królewcu poznaliśmy się onych lat, gdy łyki mieszczańskie do walki szły z elektorem. Od jejmość królowej dla zwiadu przybyłem wtedy wraz z panem Miecznickim na pruską ziemię... – prawił starosta nowodworski Gębicki. – Ano – przerwał mu Woyszwiłło – taka już nam, Litwinom, widocznie dola pisana. Nic więcej nie powiedział, miód sączył wolniutko, ponurym okiem spoglądał na nie obsadzone jeszcze gośćmi stoły gospody imć Waleriana przy ulicy Długiej, że to w pobliżu sejmowych obrad, ulubione szczególnie przez brać poselską. Zaszedł tu, znajomków litewskich pragnąc spotkać. Niespodziewanie natknął się na Gębickiego, o swoich sprawach mu wspomniał. – Nie trap się, panie Józefie. Jeszcze waszmości gwiazda zaświeci dobra i swego przyjaciela wraz z dziewką odszukasz – zreflektował się wreszcie starosta, że Woyszwiłło sprawę zaginionych Kryszpinów ciężko przeżywa i zżyma się na jakiekolwiek przymówki czy porównania z Horuszą, z których wynikałoby, że z romantycznych powodów po całym kraju jeździ i panny szuka. – Nic z mego szukania, jak dotąd, nie wyszło. Nici niepewne przywiodły mię teraz aż do Warszawy. Czwarty dzień już tutaj się kręcę, języka zasięgam... – I jakże? – E tam... – machnął tylko ręką Woyszwiłło. Patrzył na kilku krzykliwych szlachciców, zajmujących teraz miejsca za stołem. Zwrócił na nich spojrzenie i nowodworski starosta. – Takoż Litwa. Podkanclerzego Radziwiłła ludzie. Rzec trzeba, Litwa poczyna mieć siłę okrutną na dworze. Słuchy się niosą, jako Bogusławowi Radziwiłłowi, strapionemu śmiercią żony, jejmość królowa za cenę usług rada by oddała buławę wielką. O polną Litwy natomiast starania czyni podkanclerzy Michał Radziwiłł, Sobieski go wspiera, któremu jest szwagrem. Woyszwiłło szeroko otworzył oczy. – Anim co takiego słyszał na Litwie. Po prawdzie nie było kiedy, mitręgi nie chciałem, najprostszą drogą rwałem ku Warszawie. Bogusław Radziwiłł, waszmość powiadasz? Buławę wielką? Napuszył się Gębicki, rad swoim wieściom. – Na tymczasem włość mu potężną, Bar sławetny, zwrócono. Gdybyś to waszmość widział swoimi oczyma, a mnie to się przydarzyło, jaki wjazd na sejm listopadowy książę koniuszy wyprawił. Cała izba poselska wyszła na przywitanie, nieukontentowanie tym swoje okazując z kanclerza Krzysztofa Paca, wyszły bo na jaw nowe jego z frakcją francuską znoszenia... Woyszwiłło aż zębami zazgrzytał. Rozgorzała w nim od nowa niechęć do Radziwiłła. Wspomniał na Matula. Wieści od niego nie było. Pewnie zamiast na Tyzenhauza, na księcia Bogusława kędyś czatuje. Powiedział: – Jakoś niezbyt długo książę koniuszy cieszył się małżeństwem z tak bliską swą familiantką, że mu rzymskiego przyzwoleństwa na ślub było potrzeba. – W marcu pomarła Radziwiłłowa, córkę pozostawiając. Na elektorskim dworze dziecię się chowa. Osobliwie ten rok w śmierci ludzkie bogaty. Astrolog jeden prawi, że to jeszcze nie koniec. – Któż pomarł? – Lubomirski, to waszmość chyba wiesz? W ostatni dzień januaria... W lutym znów śmierć zabrała hetmana Potockiego. Stareńki już był. Dlatego to jejmość królowa zahandlować w ten czas zamyśla wakansem. Jako kuglarz bilami, tak ona mami tąże buławą Sobieskiego i Radziwiłła, Jabłonowskiego i księcia Dymitra Wiśniowieckiego. Jak to u niej jest zawsze, dzień nie przejdzie bez nowych pomysłów. – To Radziwiłł o wielką buławę koronną się stara? – Waszmość myślałeś, że Litwy? Ta już od dawna hetmanowi polnemu Michałowi Pacowi pisana. Wszako nie otrzyma jej, nim nie zapadnie konkluzja, kto po nim będzie polną dziedziczył. Bo to i Michał Radziwiłł, a ponoć i referendarz Tyzenhauz jest brany w rachubę, jeszcze też insi... Poskoczył na swym stołku Woyszwiłło, słysząc znienawidzone nazwisko. Gębicki uśmiechnął się: – No, nie chciałbym siedzieć w Tyzenhauza skórze. Nie słysząc odpowiedzi, zajął się smakowaniem miodu, leniwie wodził spojrzeniem po zapełniającej się izbie gospodnej. Woyszwiłło zaś myślał o swoich sprawach. Dwa prawie miesiące od zwolnienia ze służby żołnierskiej, które uzyskał dla lepszego wyleczenia się z odniesionej rany, z jednym tylko pacholikiem wojażował po Litwie, z miejsca na miejsce się przerzucając. Nigdzie jednak nie mógł natrafić na ślad Kryszpinów. Gdy zaczął tropić za przesiadującym w ten czas u stryja swego, referendarza, Stefanem Tyzenhauzem, dowiedział się, iż obydwaj ruszyli na sejm warszawski. W te pędy pośpieszył za nimi, ale się spóźnił. Wróg jego, który posłem nie był, wyjechał dokądś z niewielkim pocztem. Dwa dni już starał się Woyszwiłło wywiedzieć o kierunek tej jego podróży, jak dotąd bez skutku. Tyle że znalazł dostęp do jednego z towarzyszy wojskowych referendarza Litwy, człeka łasego gorzały, na jutro byli ze sobą zmówieni. Nadzieję miał Woyszwiłło, że może się czegoś dowie. Smutną zadumę przerwał trzask otwieranych drzwi. Tłoczno się przy nich zrobiło i gwamo. – Sesja dniem dzisiejszym skończona. Już piąty maja, a jeszcze trwają obrady, prolongatę uchwalają za prolongatą. Nadzieja jest, że może tym razem sejm dojrzeje... – zaczął Gębicki, ale hałas mówić mu dalej nie pozwolił. – Brawo, Ożga, nasz podkomorzy! – wołali posłowie, honorując siwego, mocno w latach podeszłego mężczyznę. – Wara choćby i jegomość królowi od praw szlacheckich postponowania, jeszcze poselskich w dodatku. – Prawieni rzekł, gdy mi król jegomość kłam zadał na słowa moje o nowych u dworu Kondeuszowych nadziejach. Prawieni rzekł, iż głos dając na elekcji, sadziłem, jako króla obieram, nie zaś tyrana – puszył się Ożga, dumnie rozparty za stołem. – Bywaj, Gębicki, siadaj tutaj wraz z nami! – Posłowie poznali starostę, przyzywali nagląco, gospodarza zarazem wołając, by jeść i pić dawał. Nie było rady, musieli się przysiąść, choć Woyszwiłło małą miał ku temu ochotę. Posłów znajomych z Litwy nie widział między przybyłymi, przyszło mu jednak na myśl, iż może i od obcych dowie się czegoś. Sandomierzanie w większości to byli, ci, co najtwardziej stali za Lubomirskim przeciw dworowi. Rozmowa ani na chwilę nie zbaczała od spraw polityki. – Wszako deklarację musiał król jegomość powtórzyć, że ani myśli o elekcji za swego życia. Już my Rzeczypospolitej przędąc Francuzom nie zezwolimy! – wołał któryś, bardzo widać krewki. – Najwięcej bruździ ta żmija jadowita, przeklęta zaraza, onże biskup Bonzy! – Jakiś mały człeczyna z wąsem strzyżonym głos podniósł nad inne. – Cichajcie, coś wam nowego powiem – skrzekliwym głosem zapiszczał Piotr Ożga, podkomorzy lwowski. – Wiadomość, że Bonzy mieszka w Polsce jeno dla dwóch rzeczy. Raz dla elekcji, dwa dla przyprawowania rogów wszystkim członkom swej frakcji. Teraźniejszą porą z samym królem w gorącości męskiej już konkuruje, jejmość Denhoffową bliżej się zajął. Zarżało bractwo śmiechem. Gorzałka polała się mocno, w majowy wieczór parowała z głów dodatkową siłą. Najbliższy sąsiad nachylił się do Woyszwiłły. – Śmiech śmiechem, ale dwór znów coś szykuje. W oczy powiedziano królowi na sejmie, jako Kondeusz wybiera się do Polski z wielkimi wojskami. Zaprzeczył, ale kto temu dałby wiarę. Już jejmość królowa nie zezwoli mężowi sfolgować. Chora jest, prawią, ale sejmu pilnuje. Chodzić wiele nie mogąc, coraz to na ganek swój każe się nosić, stamtąd pogląda, kto się i jak sprawuje, zauszników swoich przelicza. – Aleście waszmoście zawzięci – pokręcił głową Woyszwiłło. – Nam swoich praw trzeba strzec. Na darmośmy za wolnościami nie wojowali. Już oni na nowy biorą się sposób. Jeśli elekcja vivente rege nie przejdzie wbrew powszechnemu szlacheckiemu głosowi, abdykowaniem króla jegomości myślą drogę Kondeuszowi ułatwić. My zaś każdego inszego obierzemy, jeno nie onych zatraconych Francuzów. Usłyszał te słowa któryś z bardziej podhumorzonych posłów, wstał, ujął się pod boki, zaśpiewał ochryple: Siecz Francuza, siecz, wyostrzywszy miecz. Męcz Francuzów, męcz i – jak możesz – dręcz... *** – Bacz, des Noyers, jak to pieniądz szybko się toczy... Sama konew na wesele łomżyńskiego starosty wiele nas kosztowała? – Sześćset dobrymi pieniędzmi – zajrzał do jakichś wykazów na świstku papieru. – Wojciech Prażmowski krewny to wszako księdza prymasa. – Wszyscy tu oni sobie powinowaci i krewni. Kotowicz sto czerwonych złotych otrzymał, mimo to dobrze się nie sprawuje przy marszałkowaniu sejmowym. Hlebowicz wziął trzysta, Markiewicz pięćdziesiąt, jest tego, jest, ani zliczyć. Dobrze, że choć Bonzy nareszcie się uspokoił. Zdumiony był bardzo Ludwikową depeszą. Des Noyers pomyślał, że jego także zdziwiła nowa zachcianka Ludwika XIV. W depeszy do Bonzy’ego czytał wyraźnie, jako to: JKMość, rzuciwszy okiem na obecny stan spraw Królestwa Polskiego, napastowanego przez Tatarów, zagrożonego przez oraz ottomański i rozdartego samo w sobie przez różne frakcye, a pragnąc gorąco przyczynić się, by odzyskało dawniejszą swą silą i świetność, uznał za dobre zawrzeć zjednoczenie ściśle i szczere... Zachodził w głowę, skąd ta nowa zmiana, te obietnice wielkich pieniędzy, nade wszystko zaś zapowiedź wysłania dziesięciu tysięcy wojsk pod wodzą Kondeusza. Uśmiechnął się sekretarz królowej. Kondeusz leżał w swoim Chantilly złożony podagrą, rzadko kiedy się ruszał bez lektyki, konia zaś żadną miarą dosiąść już nie mógł. Tymczasem stronnicy jego w Polsce zawsze widzieli go owym zwycięskim wodzem, młodzieńcem w pojedynkach wsławionym, jednym spojrzeniem uwodzącym kobiety. Sama jejmość królowa również zdawała się sądzić podobnie. Nie domyśliła się przyczyny jego uśmiechu. Odwzajemnić mu się chciała tym samym, ale było to tylko dziwaczne skrzywienie twarzy. Litość i obrzydzenie zarazem targnęły sercem sekretarza. Boże! – myślał – jakże ona wygląda, zżera ją choroba z nerwowości wynikła, ze śnionych wciąż, a nie spełnionych marzeń. – Dobrze mi zrobiło wczorajsze krwi puszczenie – powiedziała, głos jej chrypiał, chwilami trudno było słowa zrozumieć. – Dziś dzień miałam ciężki. Najgorsza była z Krzysztofem Pacem rozmowa. Rwą się z nim nici, pojąć nie mogę, za czym się kanclerz ogląda. Profitów mu mało? Że Radziwiłłom fawory świadczę, to może go boli? Ja grać muszę na wszystkie strony, czas, by to wreszcie zrozumiał. Gdy jakim bądź sposobem znajdzie się już książę Kondeusz na tronie, dopiero można będzie sprawiedliwie rozdzielić zasługi. Arkanów polityki mędrce takowi jak Pac nie znają, puszą się jeno swą dostojnością a urodzeniem – chrypiała coraz mocniej, oddech jej stał się urywany, szarpiący. Des Noyers przezornie rozejrzał się za solami. – Grzymułtowski był wszakoż pokorny – odezwał się. – Musiał. Tyle zła wyrządził stojąc przy Lubomirskim, salwować się chce. Ważne też, że syn hetmański Potocki w sukurs gotów nam iść, z Dymitrem Wiśniowieckim jeno trudniejsza sprawa. Okoniem staje, z Olszowskim ma znoszenia, ten zaś to zjadliwa sztuka. – Wiśniowiecki elektorowi brandenburskiemu odmówił, gdy go na stronę chciał zjednać księcia Neuburga – zauważył sekretarz. – Elektor – rzecz sama w sobie mało groźna. Zawżdy mamy czym jego złości uśmierzyć. Pomnij, des Noyers, Elbląg jemu bardziej niźli nam ważny, a jeszcze Drahim, jeszcze inwestytura na Lębork i Bytów. Gdyby co, mógłby prosić o dalsze profity. Zmarszczyła się, przypominając coś sobie. – Młody Roth niepotrzebnie bruździ na dworze. Oficer on, niechby do wojska przywarł. Czas będzie, to go wezwiemy. Teraz nam baczyć, by w żadną stronę nie przechylić z elektorem stosunków. Hoverbeck odpędzony, znoszeń tu nie ma, wszako drażnić Berlina też nie należy. Zanotowałeś, des Noyers? Skinął głową. Maria Ludwika przymknęła oczy, zamyśliła się. Przyglądał się jej uparcie. Przemknęło mu przez myśl, że patrzy tak, jakby pragnął utrwalić sobie jej rysy w pamięci. Nowe rysy... Trudno było w tym obliczu rozpoznać dawne oblicze królowej. Przychudła straszliwie, jej zmalała twarz zapadła teraz, jakby się głowa cała wgłębiła w ramiona. Powiódł spojrzeniem ku dłoniom, tak energicznym ongiś i tak wymownym. Po nich, po uderzeniu palców o stół czy poręcz fotela, odczytywał aktualny nastrój królowej. Teraz były to wychudłe piszczele, stale rozdygotane, drżące, nie pomagały krople, które dla uspokojenia zażywała przez cały dzień. Westchnął. Ba, dzień jak dzień, ale najgorsze były noce... Źle sypiała Maria Ludwika, dlatego nie robiła w porach dnia żadnej różnicy. Potrafiła do samego świtu prowadzić rozmowy ze swoimi poufnymi interesantami, potem jego wzywać, radzić się, sprzeczać, by na koniec oddać się półgłośno snutym projektom. Mniejsza, że nie wyspany był, że nużyło go to ciągłe pilnowanie każdego kroku monarchini, najgorsze były właśnie te plany, a właściwie ich przerażająca zmienność. Mówiła, że zabezpieczy przyszłość sobie i małżonkowi i od wszystkiego się odsunie. A zaraz potem, że pomagać będzie w rządach księciu Kondeuszowi. To chciała wycofać się w zupełne zacisze, to znów po świecie jeździć, siostrzenice ukochane, a nigdy nie widziane odwiedzać. Chwilami łapał się na niewiedzy: majaki to były czy realne marzenia. Nie wiedzieć zresztą, co gorsze. Lekarze też ostatnio częściej byli wzywani. W lutową noc dostała królowa takiego ataku duszności, że gdyby nie krwi natychmiastowe puszczenie, nie dożyłaby rana. Do tego jeszcze te nieustanne wapory, bóle głowy aż do omdlenia. Bonzy mówił, że trzeba się spieszyć; gdyby odeszła, król, po śmierci Lubomirskiego zaspokojony w swej do rebelianta nienawiści, małą przejawiałby energię w sprawach elekcji. Drgnął, w zadumie nie spostrzegł się, iż Maria Ludwika od dłuższej chwili wpatruje się w niego. – O czym myślisz? – spytała łagodnie. – Rad bym już widzieć za nami wszystkie te sprawy. Tyle lat... – westchnął. – Tyle lat... – odwzajemniła westchnieniem. – Życie całe sterałam... Ożywiła się, normalne u niej było to przechodzenie z nastroju w nastrój. – Pomysł, jaki triumf będzie widzieć zamysłów swoich ukoronowanie. Nie baczą, głupcy, jako na rękę to przyjdzie całej tej szlacheckiej gawiedzi głos jej nabrał teraz akcentów zwierzenia. – Pomnisz, myślałam swojego czasu, jakby im wszystkim dopomóc, kochać ich chciałam, dać temu krajowi władzy wzmocnienie, absurdów “złotej wolności” nie dopuszczając, której tajemnica w tym leży, że króla nie słuchając, każdemu wielmoży jako psy służyć są gotowi. Dalibóg, chciałam! Nienawiścią mi odpłacali, więc i ja kochać ich przestałam. A żal mi, żal, że tak się potoczyło wszystko, żal... Abdykacja jedynym dzisiaj ratunkiem. Jeśli pomyślnie złoży się wszystko, nie ja będę z małżonkiem moim panować, ku sile kraj ten tak dziwny prowadzić. – Wzdrygnęła się. – Zimno mi, bacz, des Noyers, maj, a mnie zimno... W głosie jej zadźwięczała jakby dziecięca skarga. Wziął z Turcji sprowadzoną, ciepłą materię, okrył nią nogi królowej. – Gdy się jednak wszystko na dobre odmieni, może ich jeszcze pokocham, może pokocham... Znów przymknęła oczy, już nie palące, nie ostre jak dawniej, lecz zmatowiałe i jakby przyblakłe. *** Nie od razu wieść dotarła do wszystkich. Poniektórzy posłowie dopiero przychodząc na zamek dowiedzieli się o zawieszeniu obrad sejmowych z powodu zgonu królowej. Poruszenie było ogólne. Jakże, tak nagle? Jeszcze w sobotę widzieli ją w loży sejmowej, opowiadano, u sióstr wizytek była późniejszą porą na postrzyżynach nowych zakonnic, publicznie obiadowała z jegomość małżonkiem. Że chorowała, wiedziano powszechnie, złości i nerwom to wszakże przypisywano, iż się jej plany elekcji z rąk wymykały. Gromadzili się posłowie i wybitniejsi spośród obecnej w Warszawie szlachty około zamkowych pokoi, szeptem wymieniano uwagi. – Pokój wraz z tym zgonem może w Rzeczypospolitej wreszcie nastanie – powiedział ktoś wcale głośno. O dziwo, zahuczeli go zaraz stojący tuż obok Sandomierzanie, najzagorzalsi królowej wrogowie. Najmocniej się obruszył promotor opozycji, Dębicki. – Milcz waszeć! Należy mieć dla majestatu śmierci uszanowanie. Pomnieć takoż trzeba, iż zmarła Rzeczypospolitej była królową. Przyjdzie czas, będziemy deliberować pospołu, co dalej. Od pokojowców szły plotki, znajdowały łakome ucha. – Król jegomość, gdy wezwany pod koniec nadszedł, już było po wszystkim. Jeno francuski babiniec asystował konaniu w pełnym komplecie. Pacowa była, Sobieska i Morsztynowa, pokojówki co bardziej znaczne, spowiednik Francuz, takoż ambasador francuski... – Jako za życia, tak i przy śmierci. Do ostatniego dnia udzielała audiencji, ożywiona pono była jak nigdy. Przed bramą od Krakowskiego Przedmieścia terkotały zajeżdżające powozy. Przybywali senatorowie uwiadomieni o śmierci. – Hetman polny Litwy Michał Pac. Bogaty pan, jaka zdobna karoca... – On to winien śmierci jejmości królowej – rzucił nagle ktoś ze stłoczonej grupy. Obejrzeli się, trudno było odnaleźć usta, które taką głosiły nowinę, niemniej poruszyła ona umysły. Dziwne spojrzenia witały hetmana Paca. Jedne pełne żalu i oburzenia, inne przychylne. On zaś minął stłoczonych dumny i obojętny, z twarzą przystrojoną w głęboki smutek. Warga mu obwisła bardziej niż zawsze, stąpał niezgrabnie, kolebiąc się z prawa na lewo. – Postaci marsowej u niego nie masz – kpiono. Jeszcze Pac nie zniknął w wejściu do pokojów królowej, a już nadbiegły skądsiś nowe szczegóły. – W niedzielę to było, po nabożeństwie. Królowa jejmość właśnie od wizytek wróciła. Długi czas dyskurs wiodła z hetmanem, spacerując w ogrodzie między klombami. Zaperzona wielce, rękami wymachiwała, z nagła się potem omdlona osunęła na ziemię. Wtedy to się zaczęło. Narzekać miała na bóle i choć z poniedziałkiem znów wstała, inna wszak była aniżeli zawsze... – Gadanie, słabowała ostatnio, nie pierwsze to i nie ostatnie było omdlenie. – Wszakoż są słuchy, jako Pacowie nieradzi już byli planom elekcji Francuza. Kanclerz litewski miał nawet carewicza forować. – Prymas nadjechał! Patrzcie na te podpuchłe oczy. Zaspany czy zapity po onegdajszych zabawach? Koło południa dopiero zezwolono posłom i braci szlacheckiej wejrzeć na oblicze zmarłej królowej. Wielką salę spowijały wokoło czerwone sukna. Gorzały świece, klęczały mniszki pogrążone w modlitwie. Wolno przesuwającym się szeregiem mijali posłowie trumnę. Blask świec padał na zmarszczkami pokryte oblicze królowej, na policzki wychudłe, na ręce białe, aż przeźroczyste. Niewielu było takich, co ją za życia lubili, a przecie teraz niejednemu łza zakręciła się w oku. Więc tyle zostało z kobiety, która mężem swoim i senatem rządziła przez długie lata? Która zasługę miała za sobą wielką, iż w czas szwedzkiego najazdu męża podtrzymywała w gotowości obrony. Która potem, opętana manią elekcji, kraj popchnęła w odmęty wojny domowej. U wezgłowia zmarłej królowej stał jej kanclerz, biskup warmiński Wydżga. Drżeniem czy cicho szeptaną modlitwą poruszały się jego wargi? Jednym był z najbliższych królowej, wierzył jej, ufał, brał zawżdy w obronę. Wtulony w kąt wielkiej komnaty, tkwił bez ruchu mężczyzna czarniawy, mały, niepozorny. Znali go niektórzy posłowie. Najzaufańszy to sekretarz królowej, des Noyers. Ciekawie go taksowali wejrzeniem. On też zdawał się patrzeć na nich, ale ich nie widział, żadnej twarzy nie rozpoznawał. Przypominał sobie rozmowę, jaką wiodła z nim przed paru dniami królowa o kochaniu kraju i narodu, o których losie decydowała tyle razy. Nigdy przedtem nie ujawniała podobnych myśli, może ich w ogóle nie miała? Kiedyż to było? Czy naprawdę tylko cztery dni temu? Może już przeczuwała swoją śmierć? Wieleż lat wiernie jej służył? Piętnaście? Taki czas rozstrzyga często o całym życiu... Nie kłopotał się o swój los, ale zdawał sobie sprawę z tego, że stracił cel istnienia. Jakby szukając punktu oparcia, spojrzał des Noyers na twarz królowej. Cicha teraz była, spokojna. Więc tyle zostaje z ludzkiej energii, zapałów, marzeń i działań upartych? Tylko tyle? Nie będzie już złudzeń, nie będzie coraz to innych nowych projektów. Dotknął ktoś delikatnie jego rękawa. Sekretarz obrócił głowę. Podstoli nadworny szepnął: – Jego wielebność de Bonzy czeka u siebie... Woyszwiłło też znalazł się między oddającymi ostatnią posługę zmarłej. Wychodząc natknął się na Miecznickiego. Dworak miał twarz zapuchłą od płaczu. Zdziwił się rotmistrz: zali można było królową tak kochać? Wyszli razem na dziedziniec zamkowy. U bramy tłoczyła się gawiedź, wstrzymywana przez straże. – Za trzy dni spoczną zwłoki w kościele wizytek, każdy będzie ją mógł wtedy obejrzeć – znużonym głosem szepnął Miecznicki, zwrócił ku Woyszwille strapioną twarz. – Wielem złego myślał o niej i mówił pomiędzy swoimi. Słów tych nie cofam. Wszako mi jej okrutnie żal. Potrafiła ludzka być i współczująca niedoli. Dziwne w niej było zła i dobra pomieszanie. Tyle lat... można się było przywiązać. Jeśli mi dziś ślozy płyną, szczere są. – Wierzę waszmości. Mnie zaś ciekawość bierze, czy wiele się w polityce dworu od tej chwili odmieni? – zastanowił się Woyszwiłło. Miecznicki przecząco potrząsnął głową. – W krew niejednemu już weszły francuskie koneksje. Król pono abdykację zaprzysiągł tajnymi pismy. Zostaje de Bonzy, grosz nie lada zostaje francuski, Kondeusz ma nadciągnąć z wojskami, długo, oj długo będą jeszcze żyły Marii Ludwiki działania. – Waszeć co poczniesz? Wedle dworu ostajesz? – Cóże począć takiemu jak ja? Od nowa zaczynać, kiedy innego życia, jak dworakiem być, nikt mnie nie nauczył? Od bramy nadbiegł głośniejszy poszum pospólstwa Warszawy, gromadzącego się na wieść o śmierci królowej. *** – Fetuje mnie jegomość pan hetman, jakby wielmożę jakiego nie bez satysfakcji uśmiechnął się Roth – Ostatni czas życia królowej tyle przeżyłem na dworze przykrości, że kontentuje mnie dziś przyjazna moim sprawom przychylność. Hetman Pac sam wywiódł rozmowę o Prusach. Ostro powiadał, że pora dać odpór elektorskim wichrzeniom. Prawił, że brat jego, kanclerz wielki litewski, podobnego jest zdania. – Wojewoda trocki w jedno znów miesza elektora z Radziwiłłami. U nich tak zawsze: kupą chodzą Pacowie. Teraz im książę neuburski staje naprzeciw zamiarom – wtrącił się Horusza. – Książę Wiśniowiecki zawżdy był nieżyczliwy elektorowi, teraz uwziął się jeszcze bardziej, odkąd wieści otrzymał, że hetman polny Sobieski, w zgodzie z nowymi wiatrami od Francji, podjął się popierać kandydaturę księcia Filipa Wilhelma. Gorzej oni patrzą na siebie jako pies z kotem. – Nie prawcie. Hetman Sobieski wielki wódz, chyba jego jednego z Czarnieckim można by równać. Podhajecka victoria w najsławniejsze czyny orężne będzie się liczyć Rzeczypospolitej – z kąta odezwał się milczący na ogół Woyszwiłło. Jako wojak, szczególny miał respekt dla dzielności i odwagi żołnierskiej. – Książę Dymitr prawi, że można było osiągnąć lepsze warunki. – Na księcia Dymitra, jak słyszałem, wojska oblężone w podhajeckim obozie dzień i noc czekały, że pośpieszy z ratunkiem – Woyszwiłło zaczął się złościć. Roth podszedł, czule go objął ramieniem. – Służę już pół roku przy księciu, namiotowym towarzyszem mnie zrobił. On szedł z pomocą, jeno czasowo zatrzymały nas nowe instrukcje królewskie. Potem traktat z Kozaki i Tatary już był zawarty. Woyszwiłło coś tylko zamruczał. – Rad jesteś z tej odmiany? Z dworu królewskiego pod namiot hetmański? – Horusza śpieszył odmienić temat. Wiedział, że Józef stał się teraz nieobliczalny, tak go dręczyły zgryzoty. Ledwie go strzymał u siebie na parę dni, umyślnego posyłając, aby się wywiedział, czy Tyzenhauz, za którym Woyszwiłło ciągle bez skutku gonił, jest w swoich włościach czy znów gdzie wyjechał. Roth wzruszył ramionami. – Jedno w tym dobre, że księcia Wiśniowieckiego mocno przekonałem na pruską stronę. Wszako tuszę, że na dwór powrócę. Jegomość podkanclerzy Olszowski na czas jakiś mię jeno puścił, nim złe fluida przeminą przeciwko mojej osobie. Krótko przed swoją śmiercią już mnie i królowa widzieć na dworze nie chciała, bo to szkodziłem pono znoszeniom z elektorem, życzyła zaś sobie pozostawać z nim w zgodzie. Mnie na jedno wychodzi. Ojca sprawy muszę pilnować, wspomożenia szukać dla uciśnionych Prus, gdzie się da, czynić starania. Tyle że teraz nie bardzo się nadarza okazja takowa. Zwłaszcza że w jedno się zbiegły interesy elektora i Francji... – Jakże to, w jedno? Słucham was, ale niewiele pojmuję – zaciekawił się wreszcie Woyszwiłło, podniósł się nawet z ukrytego w ciemnym kącie fotela, na którym dotąd siedział. – Zawiłe te polityki arkana i niełatwo wszystkie przeniknąć. Rzecz się wywodzi z chwili, gdy król francuski rozpoczął wojnę z Hiszpanią. Chcąc dobywać w pokoju zamki i miasta Niderlandów hiszpańskich, musiał znaleźć sposoby, by nie dopuścić do ruszenia na siebie od tyłu sił cesarza austriackiego. Dlatego przymierza zawarł z książętami nadreńskimi, jako to z elektorami mogunckim i kolońskim, z biskupem monasterskim i z księciem Neuburga, Filipem Wilhelmem, oni zaś obowiązek na się przyjęli, że wojsk cesarskich nie przepuszczą. Za pomoc takową trzeba srogo zapłacić. Książę neuburski zażądał poparcia jego kandydatury na tron Rzeczypospolitej po śmierci króla jegomości lub też wcześniej, gdyby abdykacja doszła do skutku. – A Kondeusz? – Takim sposobem wyparł się król francuski kandydatury Kondeusza. – Osiem lat niesnasek i wojny domowej przez tego Francuza była Polska obrazem, teraz zaś jednym słowem sprawę się wymazuje – w zdumieniu pokręcił głową Woyszwiłło. – Toteż ostry opór poniektórzy podnoszą. Rozbiła się frakcja francuska. Kanclerz i hetman Pacowie wręcz rzekli, iż wycofują się z dawnej frakcji, poparcia Neuburczykowi nie dadzą, jeszcze przeciw niemu wystąpią. Że zaś książę Dymitr Wiśniowiecki jednej z nimi jest myśli, więc w posłaniu tu od niego zostałem przysłany. – Jużem w domu – z ulgą odetchnął Woyszwiłło. – Tuszę, wraz obiad będzie, talerze brzękają. Już to Krystynka na pewno coś dobrego dla nas szykuje – zatarł ręce Horusza. Woyszwiłło spojrzał na niego z ukosa. Pan Krzysztof wyraźnie przytył, twarz mu się mocno zaokrągliła, połyskiwała, dziwnych zwyczajów i manier nabrał, rzadko się grubym słowem odezwał, nie to, co dawniej. – Ty, Krzysztofku, rad, widzę, doma przebywasz? Lepiej ci cześnikostwo służy niźli tułaczka żołnierska – powiedział z wyraźną przekpiną. Horusza się nie obraził. Łagodność charakteru nadal zachował. – Ech, tęskno mi czasem za wami, rad bym może i w pole poszedł, ale tutaj też nie próżnuję, wojewoda nie zezwoli, choćbym zapragnął. Duma nawet, by mnie na posła od braci sejmikowej forować... Zawdy można by takim sposobem lepiej usłużyć ojczyźnie. Napuszył się trochę przy tych słowach. Woyszwiłło aż śmiechem parsknął. Cześnik i poseł, czegóż to się temu Krzysztofkowi zachciewa! – We wrześniu razem z księciem Wiśniowieckim w Krakowie byłem, pogrzeb jejmość królowej widziałem – rzekł nagle Roth. – I jakże? – zaciekawili się. – Okrutnie był uroczysty. Tłoczno od ludzi, że ani się przecisnąć. Karety, poczty, gwardyjskie regimenty, księży tyle, aż czerniało miejscami od sutann. Prażmowski odprawiał modły żałobne, mowę zaś wygłosił Wydżga, biskup warmiński, przyjaciel wierny królowej. Okrutnie długo przemawiał, nad wieczór ledwie zakończył. Piękną oracją ją sławił, mnie najbardziej zapadły w pamięć ostatnie słowa: Et dissipatae sunt omnes cogitationes eius... – I rozproszone zostały jej wszystkie zamysły – powtórzył w zamyśleniu Horusza. Twarz jego przybrała teraz wyraz poważny. – Zawdy marzyła o tronie polskim dla Francuza. Kraj poruszyła cały zamysłami o elekcji jeszcze za życia swojego małżonka. Wojnę wznieciła domową. Co się jej rwało, wraz wiązała od nowa, jakby kto wodę lał w naczynie bez dna. – Masz waszmość rację. Osobliwa to była niewiasta – przytaknął Roth. – Ż Prus wieści są jakie nowe? Rad bym tam kiedy ^zajechał, królewieckich znajomków odwiedził. Szmat czasu przeżyłem pomiędzy nimi. Roth żywo obrócił się w stronę Horuszy. – Tuszę, że przez Warszawę wracając, zastanę tam hrabiego Schliebena. Obiecywał zjawić się pod ten czas. Pisma od stryja jezuity z Królewca otrzymam... – Matul prawił, że drogami goniąc, kto wie, czy o Prusy także nie będzie musiał zawadzić – przypomniał sobie Horusza. Woyszwiłło aż się poderwał z miejsca, chwycił przyjaciela za ramię. – Matul był? Trzeci dzień tutaj siedzę, czemuż przepominasz tak ważnej sprawy? – Tyle tylko mi rzekł, iż ma mocną po temu nadzieję, że Kryszpinów najdzie. – On pewnie za księciem Bogusławem węszy, nic mu tam Tyzenhauzów z Kryszpinami sprawy. Prostak jest, tyle że po szlachecku na jednym punkcie zawzięty. – Nie znasz Matula. Skoro rzekł, słowa dotrzyma. On księcia Radziwiłła i tak dopadnie. Twarda sztuka. Przelotem tu był, wraz dalej ujechał. – Na mnie też pora. Wiesz, Krzysztofku, jeśli jutro twój człowiek nie wróci, nie czekając już, sam ruszę w drogę. Nie przystoi mi tutaj spoczywać, gdy Paweł i miła Ludmiłka cierpią w niewoli. Ukazała się w drzwiach pani Horuszyna, z wdzięcznym uśmiechem do stołu prosiła. Porwali się z miejsc. Woyszwiłło zatrzymał się na moment w przejściu. – Gdyście o Prusach gadali, przypomniałem sobie, że niedawno temu śnił mi się Ludwiczek w niezdrowych opresjach. Żeby mu się zła jaka przygoda nie przydarzyła... – Doma siedzi jako ja tutaj, co mu się może przydarzyć? – zbagatelizował te słowa Horusza. – Pod elektorskim bokiem nigdy to nie wiadomo – mruknął Woyszwiłło, który dla snów wszelakich wielkie miał uważanie. 2 Zdziwił się widząc już z oddali Marię Elżbietę, jak stała u bramy, przy murze parkowym, wyglądając jego powrotu. Zimno było, narastała wichura, kłoniąc nisko ku ziemi kasztany w głównej alei, wywodzącej prosto na dwór knauteński. Psy na widok kobiety wyrwały co siły, zaraz się skłębiły koło jej nóg przypochlebczą gromadą. Blisko już było południa, poprzez ganiane wiatrem chmury chwilami przedzierało się słońce, jaśniało wtedy, złociło się wokoło, obraz nabierał weselszych kolorów. Obejrzał się na towarzysza polowania, niedalekiego sąsiada, Steinhausa. Szedł nieco z tyłu, zagadany ze strażnikiem lasów knauteńskich, najlepszym znawcą łosich zwyczajów. Mógł Kalkstein przyśpieszyć kroku, przywitać się z żoną, dowiedzieć nowin. Przecież bez przyczyny nie wartowałaby tak. – Mario moja... – Mocno ją wziął w ramiona, a ona przywarła do niego, nie wiedzieć, sama szukając ochrony czy męża pragnąc przed czymś osłonić. – Złe wieści – szepnęła. – Radca Eichler był tu z samego rana, interesował się podatkami, wyczułam, że mu nie o to chodziło. Rozmowę sprowadzał na ciebie, wypytywał, co robisz, czemu złe twoje z rodzina znoszenia, ciekaw był ojcowego grobu, poszedł go nawet oglądać... – Psami trzeba było go poszczuć, nie zaś puszczać samopas po parkowym terenie! – wybuchnął. Położyła palec na usta, wskazała wzrokiem. Steinhaus przybliżał się wraz z leśniczym. – Kacper nie wrócił jeszcze, mówiła mi natomiast Agnieszka, iż pastor Casparius jest już u siebie w domu. Pewnie będziesz chciał się z nim widzieć. Skinął głową, ucałował ją, zaraz potem z uśmiechem zwrócił się do towarzysza myśliwskiej włóczęgi: – Bacz, miły, jako małżonka spotyka mnie u parkowych wierzei. Nalazłbyś gdzie równie zacną niewiastę? Sąsiad nisko się kłonił ku ręce gospodyni, rozradowany wynikami rannej wyprawy. – Byka wielkiego dziś Steinhaus ubił, ja spudłowałem. Wraz mu się będzie należał kielich mocnej gorzały. – Kalkstein żartował, pokpiwał, tylko żona dostrzegała ponure błyski oczu i cienie gniewu przelatujące przez twarz. Sporo jeszcze godzin minęło, nim małżonkowie zostali sami. Opowiedziała dokładniej poranne wydarzenia. Słuchał ze ściągniętymi brwiami. Potem roześmiał się szeroko. – Nie turbuj się! Patrz, jako trzeci już miesiąc śledztwo swe wiodą, niczego przecie wymyślić nie mogą. Oparcie się na urojeniach Albrechta nie wystarczy dla sądu, nawet elektor będzie musiał skapitulować, choć tyle sobie zadał zachodu z racji mojej skromnej osoby. Wiadomo każdemu, że zawiść tylko była denuncjacji przyczyną. W zawiści zaś można wiele na papier wypisać. Chciała coś odpowiedzieć, zamknął jej usta pocałunkiem. Już to na brak miłości mężowskiej nie mogła wyrzekać. Trudno z nim było, ale nagradzał wszystko ufnością i oddaniem. Za żadną cenę nie wyrzekłaby się życia z nim. Teraz też całował jej policzki i czoło, i oczy, szeptał czule do ucha, by się niczego nie obawiała, bo wszystko musi się na dobre obrócić, wszak są granice ludzkiej zawiści. Jakżeby była szczęśliwa mogąc mu zawierzyć, ale przecie widziała, że w siwych oczach Ludwika brak wesołości, czoło marszczy się gniewem, a myśl skryta biegnie ku komisji, powołanej przez elektora w Królewcu, by gruntownie rozpatrzyć skargę podaną przez Albrechta. Z westchnieniem wyrwała się z jego objęć, wysiłek sprawiało jej przywołanie uśmiechu na twarz, lekkim krokiem, jakby wciąż młódką była, udała się do swych zajęć. Po jej wyjściu od razu spoważniał. Znak był niebłahy. Bez przyczyny radca policyjny nie będzie osobiście się fatygował do odległego Knauten. Czyżby sprawa wyraźnie przybierała zły obrót? Od przyjaznego sobie regenta Jana Dietricha von Lottum przed tygodniem już otrzymał poufną wiadomość, że śledztwo przynosi mocno obciążający materiał, specjalna komisja szczególnie o to się stara, pili ją listami odręcznymi z Berlina Fryderyk Wilhelm, na miejscu nie zasypia sprawy prezes von Wallenrodt. Ścisnęły się pięści pułkownika. Wallenrodt! Czy już po koniec życia będzie go prześladował ten elektorski zausznik? Czy ciągle nie może się otrząsnąć z konfuzji, iż Maria Elżbieta, marszałka pruskiego córka, pułkownika Kalksteina wybrała nie zaś von Wallenrodta, szczycącego się jednym z najpierwszych nazwisk w Prusach? Mało mu jeszcze tego, że odebrał przeciwnikowi starostwo oleckie, współdziałał w rozwiązaniu regimentów dragońskich, wpływ wywarł na sąd, wydziedziczający Marię Elżbietę z pozostawionego przez starego marszałka majątku. Wallenrodt, ciągle Wallenrodt! A jeszcze wspomaga go, jak tylko potrafi, drugi z członków pruskiej regencji, też nieżyczliwy von Kreytzen. Może to być, by udało się im doprowadzić go do zguby? Myśląc tak pchnął ciężkie drzwi, znalazł się w wielkiej komnacie bawialnej knauteńskiego dworu. Tutaj za życia urzędował stary generał, gości przyjmował, wiódł polityczne działania, grzał stare kości przy dębowych szczapach, płonących na kominku. Przypomniał sobie pułkownik, jak przed z górą rokiem pożałował mu ojciec szklanicy grzanego piwa, zaraz zaś potem fetował nim swego drugiego syna, Albrechta. Podszedł ku galerii starych portretów, rozwieszonych na ścianach pośród broni i myśliwskich trofeów. Nie było już w olbrzymiej komnacie tak ciemno i ponuro, jak dawniej. Świeżo bielone ściany i sufit, wycięte przed oknami zarośla bzów i jaśminów sprawiały, iż więcej wpadało do wewnątrz światła, wszystko zdawało się wyglądać weselej. Patrzył na portret ojca, sporo już lat temu przez królewieckiego artystę robiony. Chuda twarz, wyraziste oczy pod krzaczastymi brwiami, broda spadająca poniżej piersi, siwa i skołtuniona. Taki był ojciec, kiedyś dusza opozycji szlacheckiej, wróg nieomal jawny elektora, potem zaś straszliwy i skąpy starzec, wojujący przeciw własnemu synowi. Nie żyje teraz, zwłoki jego spoczywają w rodzinnym grobowcu pośród rozrosłych drzew parkowych, a przecież zdawać się może, że oczy z portretu nadal patrzą złowrogo, bruzdy zaś koło ust drgają jakby w zjadliwym, cieniutkim chichocie. Usiadł na ojcowym fotelu, zapatrzył się w przeciwległe okno. Przesunął się przed nim jakiś zgarbiony cień. Poznał pułkownik sylwetkę, to był odziedziczony po ojcu rezydent, Peter von Ostau, syn generalskiej siostry. Po stracie majątku zgorzkniały i zagniewany na cały świat, osiadł w Knauten, stając się zaufańcem starego Kalksteina. Pułkownik od dawna wyczuwał, że ma w nim niebezpiecznego wroga. Według poufnych wieści od przychylnego sobie regenta wiedział, że właśnie von Ostau obok brata i sióstr najbardziej go w przesłuchaniach obciążał. Twierdził, że słyszał, jak pułkownik obiecywał zastrzelić przy pierwszej okazji Fryderyka Wilhelma, pistolety nawet przygotowane w tym celu miał pokazywać. Inaczej w rzeczywistości to wyglądało, ale komisji śledczej takich właśnie zeznań było potrzeba. Bardzo jej był na rękę Peter von Ostau, stary rezydent, nad wszelką wątpliwość godny wiary. Gdyby mógł, wyrzuciłby Kalkstein precz złośliwca, musiał to jednak generał przewidzieć, bo w testamentowym zapisie umieścił legat, zapewniający von Ostauowi dożywocie na Knauten. Z rezygnacją machnął pułkownik ręką. Nie będzie sobie nim głowy zaprzątał, są znacznie poważniejsze sprawy. Pora wszystko dobrze przemyśleć, nie można bezczynnie czekać zmiłowania Bożego, należy walczyć o swoje słuszne prawa, a gdy tamci atakują, również kły pokazać. Przełknął ślinę, suchość czuł w gardle. Zaklaskał w dłonie, zjawił się stary kredensowy. Kalkstein spojrzał w oczy oddane i poczciwe, pamiętał je dobrze jeszcze z dzieciństwa, coś go zdławiło w gardle. Nie swoim głosem wyrzucił z trudem: – Piwo nieś! Patrzył za odchodzącym sługą. Nie mylił się. Benedykt był również przesłuchiwany jako jeden z najpierwszych. Szły słuchy w czeladnej i kuchni, z przesłuchań wszyscy widzieli, że się szykuje coś złego. Więcej jeszcze na pewno się domyślali, każdy coś dodawał od siebie, powstała niedobra, szkodliwa legenda. W oczach kredensowego czytał wyraźną litość. Żachnął się pułkownik. Co u licha! czyżby go już mieli za trupa? Chciwie umoczył w piwie spierzchnięte wargi. Gorycz płynu podziałała orzeźwiająco. Tego się nie mógł spodziewać, że denuncjację rodzony brat napisze, mimo że ich stosunki nigdy nie były dobre. Cóż z tego, że młodszego brata do oddziałów swoich wziął, dopomógł zostać podpułkownikiem, że w potrzebie dawał mu pieniądze, osłaniał przed gniewem ojcowskim. Przecież zawsze czuł, że Albrecht go nienawidzi. Za większe fawory u ojca, za chwackość wojacką, za znajomości pomiędzy ludźmi, za żonę z wielkiego rodu. Gdy w ostatnich latach życia generał zdecydowanie przedkładał młodszego syna nad starszego, gdy zapowiadał, iż zmieni pierwotny testament, może już wtedy narodziły się w Albrechcie złe myśli? Listopad za pasem, zimy tylko patrzeć. Ten sam jeszcze rok sześćdziesiąty siódmy. Tyle się w nim tymczasem rzeczy zmieniło, że kiedy indziej starczyłoby może na całe lata... Po powrocie z Polski, gdzie po daremnych staraniach stracił nadzieję jakiejkolwiek pomocy dla siebie, ledwie się zdążył usadowić w Romitten, włości żony, zaczęły się trudności z hołdem dla elektora, dotąd nie złożonym. Zaczęli przybywać przedstawiciele regencji, żądali oznaczenia terminu, pisma przychodziły z ponagleniami. Początkowo upierał się, pragnął zachować dla siebie formalną choćby niezależność, potem gotów już był na zgodę. Skoro zdecydował się w Prusach zostawać, nie było powodów przeciwstawiania się miejscowym ustawom. Ale gdy się już zdobył na decyzję, przestano go w tej mierze naciskać. Sam ani myślał się wpraszać, zostawił sprawę własnemu biegowi. Wiosna zresztą to była, robót należało pilnować w polu. Skoro żyć mieli tylko z Romitten, trzeba w nie było włożyć niemało pieniądza i pracy. To był najspokojniejszy okres, robota od rana do nocy, uciecha z obecności żony i synów, polowania w wolniejszej chwili. Z ojcem się rzadko widywał, nigdy się nie obeszło bez zwady, choć już nie były tak ostre, jak kiedyś. Pułkownik starał się hamować wybuchy, wiedział, że kłótnie niewiele przyniosą. Stary generał, jakby zdając sobie sprawę z pojednawczego usposobienia syna, dworował z niego w dwójnasób. Zwłaszcza wykpiwał wyprawę do Polski, chichotał, jako to łaska pańska na pstrym koniu jeździ, a już osobliwie dla sprawy pruskiej. Miał tego wszystkiego dosyć, od marca w ogóle przestał odwiedzać Knauten. Aż dopiero 26 maja z samego rana przypędził konno strwożony sługa z wieścią, że generał umiera. Bez zwłoki pojechał, nie zastał już ojca wśród żywych... Mimo pogróżek generał nowego testamentu nie spisał, dawny pozostawał w całej swej mocy, przyznając pierworodnemu synowi zarówno dobra dziedziczne Knauten, jak i niemałe majętności na dalekich Łużycach. Tyle że ciążył na spadkobiercy obowiązek wypłacenia sum posagowych siostrom i odprawy dla brata. Bez zwłoki przeniósł się z całą rodziną do Knauten. Widział zawiść rodzeństwa, wolał nie ryzykować. Zaraz się zaczęły starcia z Albrechtem, siostry ze szwagrami także wiele miały do powiedzenia. Larum razem podnieśli, że ich ukrzywdził. Nic, że raty należne w terminach spłacił, dorzucając niemało z poojcowskiego mienia, dla nich wszystko to było ochłapem, ciągle wyrzekali na krzywdę. Ponieważ pierwszy przybył do Knauten po zgonie generała, bo z Romitten było najbliżej, rozpuścił ktoś plotkę, że otruł własnego ojca. Szczęściem byli świadkowie, że tenże już nie żył, gdy wezwany do niego syn przyjechał. Już wtedy mógł się domyślać, że brat i siostry nie będą przebierali w środkach. Najstarsza z sióstr, zamężna za pułkownikiem Kleistern, stawiała dziwne pytania. Interesowało ją, co brat myśli o elektorze, dlaczego kiedyś występował przeciwko niemu, jak to było z zamiarem wkroczenia do Prus z wojskami Sapiehy? Nie rozumiał, o co jej chodzi, jak nie rozumiał, czemu w jakiejś rozmowie wszystkie trzy siostry stwierdziły, że tyle o nim wiedzą, iż gdyby zechciały, mogłoby go to życie kosztować. Wzruszał ramionami na te dziwaczne groźby, śmiał się, to znów wybuchał gniewem. Dopiero gdy mu powiedziały, że zmarłemu ojcu wyciągnął spod głowy mieszek z talarami, uniósł się i wyrzucił je wszystkie za drzwi. Jak grom przecie uderzyła go wieść, poufną drogą nadeszła w połowie sierpnia, że w pierwszych dniach tego miesiąca na ręce prezesa regencji złożył brat Albrecht pisemną denuncjację, oskarżającą nowego dziedzica Knauten o zdradę stanu i knowanie zamachu na jego wysokość elektora Fryderyka Wilhelma. Nie od razu uwierzył, mimo wszystko nie podejrzewał brata aż o taką podłość. Złe nowiny przeważnie bywają prawdziwe. W kilka dni potem od Dietricha von Lottum nadeszło ostrzeżenie, żeby pułkownik nie dał się zaskoczyć możliwymi wydarzeniami. Denuncjacja rzeczywiście wpłynęła do pruskiej regencji. Von Lottum i von Kainein byli przeciwni nadawaniu jej biegu, proponowali uznać za niebyłą rzecz tak podłą, wynikłą ze swarów rodzinnych, ale prezes Wallenrodt i von Kreytzen uznali za słuszne przedstawić sprawę namiestnikowi Radziwiłłowi oraz samemu elektorowi. Fryderyk Wilhelm z największą szybkością przesłał rozkaz, by natychmiast wytoczyć śledztwo przeciw pułkownikowi, mianował w tym celu specjalną komisję, dodał szczegółowe instrukcje. Sami regenci zdumieni byli takim pośpiechem. Wspominając to Kalkstein nie mógł się powstrzymać od gorzkiego uśmiechu. On elektora doskonale rozumiał. Fryderyk Wilhelm rady sobie nie mógł dać ze stanami, wciąż stawały okoniem, odmawiały podatków, żądały uznania swoich praw i przywilejów, buntowały się przeciw łączeniu ich interesów z interesami Kliwii czy Brandenburgii, oponowały przeciw wojnom toczonym nad Odrą i Renem, co zaś najgorsze, nieustannie się oglądały na Polskę. Kalkstein był jednym ze zwolenników związania z Koroną, śmiało występował przeciw absolutystycznym zapędom elektorskim. Jeżeli więc nadarzyła się okazja, aby móc pozbyć się przeciwnika, nie mógł Fryderyk Wilhelm z niej nie skorzystać. Czyżby inaczej zajmował się tak gorliwie śledztwem, czyżby, jak doniósł o tym w tajemnicy von Lottum, kazał sobie przesyłać raporty ze wszystkich przesłuchań? Dopił resztki piwa z grubo rżniętego w szkle kufla, zabębnił o poręcz palcami. Jeżeli naprawdę tak zamyśla elektor, mała dla obwinionego pociecha. Mocno to brzmi: zdrada stanu, zamiar zamachu na życie władcy i pana. Kto wie, czym może zapachnieć tak postawiony zarzut. Śledztwo trwało nieprzerwanie już trzy miesiące. Wzywany był Albrecht Kalkstein, wszystkie trzy siostry i szwagrowie oskarżonego, służba i okoliczni znajomi. Dzisiaj właśnie powrócił z przesłuchań stary pastor Casparius. Może będą jakie wiadomości od niego? Może także Pilz jeszcze dzisiaj powróci, dwa dni już spędzał w Królewcu, stając tam przed dostojną komisją śledczą? Jak długo jeszcze to potrwa, jaka suma zbrodni zostanie mu przypisana na podstawie tych zeznań? A wreszcie, czy jego także zawezwą na przesłuchania? Aresztować bo przecie nie mogą, nie zezwalają na to stanowe prawa, musi przedtem zapaść prawomocny wyrok sądowy. Czy jednak Fryderyk Wilhelm będzie się na prawa oglądał? Hieronima Rotha bez sądu szósty już rok w kazamatach berlińskich czy magdeburskich trzyma, za nic mając molestowania stanów, nawet specjalne w tej sprawie uchwały landtagu? Nie mógł Kalkstein usiedzieć dłużej na miejscu. 248 Zerwał się i szybkimi krokami zaczął przemierzać olbrzymią salę bawialną. Działać, nie siedzieć z założonymi rękami, nie czekać, aż wszystko złe zwali mu się na głowę. Ale co właściwie można tutaj uczynić? Jak przeciwstawić się osaczeniu, jak wyrwać z zaciskającej się sieci? Do Polski znowu jechać i dopiero tam, będąc pewnym wolności, zacząć starania, prawdę się starać elektorowi ukazać, łaskę jego uzyskać? Ba, Polska dzisiejsza inna niż przed dziesięciu czy siedmiu chociażby laty. Nikt już tam nie patrzy na Prusy z sercem otwartym. W ogóle mało kogo obchodzi, co się dzieje za granicami. Wszystko jest teraz nieważne wobec walk wewnętrznych w sprawie elekcji. Zmarła królowa, ale żyją jej francuskie idee, opowiadał przecie o tym niedawno Schlieben. Nawet młody Roth nie miał już co robić na dworze, musiał szukać służby wojskowej. Na cóż więc liczyć w Koronie? Czy nie lepiej tutaj tkwić i czekać zmiłowania Fryderyka Wilhelma? Wstrząsnął się na tę myśl, choć rozum podpowiadał, że jest ona jedynie rozsądna. Elektor był panem w tym kraju, trzeba mu się było podporządkować. Może i tkwiła racja w ojcowych słowach, gdy mówił o pojednaniu z berlińskim tronem... Przemierzał salę szybkimi krokami, przystawał, tarł ręką czoło, bezradny i zagubiony. Nie znajdywał wyjścia; jakoś zawsze źle układała się jego dola. Gdy już gotów był hołd złożyć elektorowi i zacząć spokojnie żyć we własnym domu, pojawia się denuncjacja. Nic to, że fałszem w niej wszystko czy prawie wszystko. Ważne, że jest ona elektorowi na rękę, służy jego doraźnej polityce w stosunku do zadzierzystych stanów. I tak każde wyjście niedobre, każdy sposób nic warty. Zmierzch szybko zagarniał ostatki dziennego światła. W sali bawialnej zrobiło się jak niegdyś ponuro, chłód szedł od ścian. Znużony chodzeniem, Kalkstein przystanął. Samotny poczuł się w tej chwili i opuszczony. Od dalszych pokoi rozległo się głośne bębnienie. W ten sposób oznajmiano w Knauten porę posiłków. Nie przebrzmiały jeszcze echa metalowych podźwięków, gdy drzwi rozwarły się z trzaskiem i wpadła przez nie hurma chłopaków. Najmłodszy tylko ostawał w kołysce. Bez trudu odszukali ojca, przypuszczał, że musieli go śledzić od pewnego już czasu. Istniał bowiem zwyczaj, że z hasłem wieczerzy mogli chłopcy wchodzić do komnaty, w której przebywał pułkownik, przerywać jego zajęcia, bawić się z nim i baraszkować. Pakowali się mu na plecy, musiał biegać wkoło truchcikiem, opowiadali jeden przez drugiego ostatnie domowe nowiny, śmiech wstrząsał salą, aż dygotały stare, ściemniałe portrety na ścianach i leciutko dźwięczała zbroja. Zawsze poty to trwało, aż w drzwiach nie ukazała się Maria Elżbieta. Wtedy dopiero udawano się na wieczerzę. Tym razem dłużej niż zazwyczaj na nią czekali, nie martwili się zresztą tym zbytnio. Pułkownik też się rozruszał, biegał, śmiał się i dokazywał. Jakże on kochał tę swoją chłopięcą czeredę, jak pragnął właśnie dla niej pełnego spokoju. Ech, co tam się z góry trapić, może się jeszcze zło rozwieje. Tak się pocieszał, ale w głębi duszy nie mógł odnaleźć spokoju. – Jak zawsze – uśmiechnęła się Maria Elżbieta stając w progu. Teraz ruszyli ku niej, ledwie się opędziła przed taką nawałą. – Pastor syna przysłał, dlatego się opóźniłam. Casparius prosił, abyś dzisiaj wieczorem w nieznaczny sposób przybył do niego. Ważnymi chce się podzielić wieściami. – Pójdę... A Kacpra jeszcze nie ma? 3 Gruszecki nie mógł na miejscu usiedzieć, chodził po niewielkiej izdebce wielkimi krokami, głową zdawał się sięgać powały. Poczobutt wąsy kręcił nerwowo, tylko Dauksza słuchał spokojnie opowieści Pilza. Woyniłłowicz również nie zdradzał przejęcia. Kacper przerwał wątek, jakby coś sobie przypominając, zmarszczył czoło, dorzucił wreszcie: – Knauten obstawione ajentami elektorskimi. Drogami krążą żandarmskie patrole. Chcąc zmylić pogonie, na Królewiec ruszyłem, stamtąd dopiero się przedzierałem do Wilna. Źle byłoby, gdyby się zwiedzieli, że tutaj jestem, więc proszę was o dyskrecję. Krótko myślę zabawić, a że pułkownik Dauksza tak łaskaw, cały ten czas w jego domu ostanę, wolę się na mieście nie pokazywać, elektor wszędy ma swoich famulusów. – Taka to z niego gadzina! Na Ludwiczka gardło umyślił nastawać – Poczobutt tak silnie wąsa pokręcił, że zdawało się, wnet go całkiem oberwie. Stanął przed Kacprem Gruszecki, zapytał z wyraźną złością: – Marzec już się rozpoczął. Powiadasz, Ludwiczka w połowie listopada aresztowali huncwoty. Czemużeś tak długo z wieściami zwlekał, wcześniej tu nie przybył? Pilz podniósł ku niemu udręczoną twarz. – Próbowaliśmy na miejscu wszelkich sposobów. A jeszcze, że jejmość pani Kalksteinowa chorzała, musiał ktoś porządków przestrzegać, bo to i Knauten, i Romitten, dzieciaków sześcioro, a jeszcze zawżdy można się złej woli ze strony brata pułkownikowego i sióstr jego spodziewać. Któż by spraw Ludwiczka pilnował? Będąc tu, takoż się niepokoję... Zamilkli, nie można było zaprzeczyć racji słowom Pilza, a jednocześnie dręczyło ich poczucie własnej bezsilności. Cóż oni mogli tutaj dopomóc? Że pismo zaręczające wyślą? Będzie to Fryderyk Wilhelm zważał wiele na pismo żołnierskie... Gdyby to na Litwie się stało albo w Koronie, choćby zza murów siłą by dobyli Ludwiczka. Nie byłoby mocy, która by ich wstrzymała. Tam wszakoż, w Prusach? W królewieckiej fortecy, istnej jaskini lwa? – Do Radziwiłła by trafić jakim sposobem – bąknął Dauksza, sam wcale nie przekonany do własnych słów. Tak było to nierealne, że nikt nie podjął tematu. W korytarzu rozległ się szurgot kroków, stanęli we drzwiach Horusza z Zaręba. Pan Krzysztof od razu porwał Pilza w ramiona. – Kacper, mileńki, kocik kochany! Aleś zmizerniał, poznać trudno. Zaręba mi powiada, jakoby Ludwiczka opresje jakowe spotkały. Prawdali to? – Aresztowany został na rozkaz elektora – odwzajemniając uścisk, krótko oznajmił Pilz. – Być to nie może! – Jak obuchem uderzony tą wieścią rozłożył ręce Horusza. – Wszako jest – uciął Woyniłłowicz. – Prawże, mości panie Kacprze, jak się to wszystko odbyło? – Jakem już rzekł, od sierpnia poczęły się przesłuchania, wszystko tajnością otoczone niezwykłą. Komisję sam elektor wyznaczył, nie byle persony tam weszły, najgorszy zaś to radca kryminalny Fichlau, który od dawna miał z nami na pieńku. Przesłuchiwano na wszelkie okoliczności służbę, znajomków, rodzinę całą, brata-oskarżyciela i siostry Ludwiczka. Trochę wieści wszakoż przenikało i do nas, mieliśmy w regencji ludzi przyjaznych, znalazł się też ktoś życzliwy w samej komisji. Najgorzej zeznawała rodzina, brat Albrecht i siostry wraz ze swoimi mężami, takoż żyjący w Knauten krewny, von Ostau. Na domiar złego zebrało się też różnych donosów z Litwy i z Warszawy, były jeszcze Hoverbeckowe raporta. Na koniec onże Fichlau wygotował akt oskarżenia, Fryderykowi Wilhelmowi do Berlina go przesyłając. Elektor nakazał aresztowanie Ludwiczka i wytoczenie formalnego procesu... – Bezprawie to! Wszakże wpierw muszą być przesłuchania obwinionego i wyrok sądowy. Zaśmiał się Pilz złowrogo. – Znać, żeście w Prusach nie żyli. Tam elektor o prawa nie stoi. Horusza może wam niejedno opowiedzieć. W piętnasty dzień listopada w wielkiej eskorcie żandarmów przybyli radcy Eichler i Dopner, całe Knauten przewrócili do góry nogami, szukając kompromitujących Ludwiczka dowodów. Papiery jego zabrali, jego samego uwięzili. W Królewcu jest, w cytadeli sławnej, Friedrichsschanze, o którą Horusza wojował swojego czasu na czele mieszczańskich oddziałów. – Więźniów fortelem wtedy odbiliśmy. A gdyby Ludwiczka uwolnić takim sposobem? – porwał się pan Krzysztof, inni także spojrzeli na Pilza z pełnym podniecenia wyczekiwaniem. – Insze to były czasy. Dziś na zamku i w cytadeli stoją mocne brandenburskie załogi. Na odbicie siłą nie masz sposobu. Tu trzeba inaczej próbować. Po radę i pomoc przyjechałem, nam samym z jejmość panią Kałksteinową ogromnie trudno. A i to jeszcze, że kroku każdego zbiry elektorskie pilnują. Bo poruszenie w Prusach ogromne, szlachta złożyła protestację przeciw aresztowaniu, mieszczanie takoż gardłują. Widzą w tym wszyscy dalsze ograniczenie swobód obywatelskich, do Polski o pomoc chcą wołać. – Mało w Polsce zwojują! Tu jedno wielmożom w głowie, jako tron swoimi kandydatami obsadzić. – Dauksza od czasu Mątw pozostawał w jawnie buntowniczym usposobieniu. – Kalkstein sam dobrze znosi te przeciwności losu? – Ludwik? Mało kto byłby równie jak on wytrwały. Odpór dał wszelkim zarzutom sobie stawianym. W grudniu ostre pismo wystosował do elektora, już to pismo mają u siebie i stany, gwałt przez to większy podnoszą. Całe się Prusy wzburzyły, patrzeć, będzie jak w latach po oliwskim pokoju. – Co pisał? – rzeczowo zapytał Woyniłłowicz. Pilz sięgnął w głąb kieszeni wewnętrznej u kurty, wyciągnął plik owiniętych szmatą papierów. Grzebał w nich długo, nim wyciągnął właściwe pismo. Przebiegał je chwilę oczyma. – Podkreślam, jako profesja moja każdemu jest znana, iż jestem żołnierzem lepiej znającym się na koniu i na pałaszu aniżeli na prawie. Wszakoż dziwie, się. wielce i uskarżam, że będąc osiadłym w kraju szlachcicem, jestem przecież bez wysłuchania i bez wyroku niewinnie tak twardym karany więzieniem, a trzymany w miejscu, gdzie każdy człowiek z zaduchu i zimna rozum wraz ze zdrowiem mógłby stracić. Dalsze to zaręczenia o niewinności i dowód, że zarzuty denuncjantabrata to kłamstwa. – Czekajże, Kacper, właśnie o te zarzuty, jakie Ludwiczkowi stawiają, chcę się zapytać. Wyście rańsze tu byli, darujcie przeto, iż raz jeszcze słuchać będziecie – zwrócił się Horusza do obecnych. – Sprowadza się wszystko do tego, iż posądzają go o zdradę stanu i obrazę majestatu elektorskiego. Zarzucają pogróżki przeciw Fryderykowi Wilhelmowi, noszenie się z zamiarem, by go życia pozbawić, dalej chęć napaści na Prusy przy pomocy wojsk litewskich, a wszystko to czynione być miało dla zaspokojenia wygórowanej ambicji. – Łżą to! Jeśli Ludwiczek zamierzał z wojskami iść, to jeno na życzenie pruskich stanów. Wiem to, długi czas byłem w Królewcu! – poderwał się Horusza. Pilz spojrzał na niego z wdzięcznością. – Pewnie, że łżą. Jak i to, że miał się Ludwiczek odgrażać, iż własną dłonią ubije Fryderyka Wilhelma. O czymś takim zaprawdę nigdy nie było mowy, nawet gdy padały z jego ust ostre słowa. – Jako żywo! – potwierdził Gruszecki. – Dlatego z prośbą do waszmościów przybywam od jejmość pani Kalksteinowej i takoż od siebie, w pamięci mając dawne braterstwo broni – cichszym głosem odezwał się znowu Pilz. – Świadectwo oficerów wojsk litewskich, zaprzeczających prawdzie denuncjacji brata Ludwikowego, mogłoby przynieść niejaką korzyść oskarżonemu. Tako juryści życzliwi w Królewcu nam powiadali. Jednym głosem poparli życzenie Pilza. Węgier aż pokraśniał z radości. Ustalono, że niezwłocznie napisze się projekt oświadczenia, od jutra zaś Gruszecki z pomocą Zaręby zajmą się zbieraniem podpisów. – Tuszę, że zdobędziemy ich na pewno ze czterdzieści – rachował Woyniłłowicz. – To już liczba niemała, sam będę się starał, by Połubiński takoż podpisał. – Chciałbym za trzy albo cztery dni powracać. Niepokoi mnie, co w Knauten się dzieje. Może wieści nowe są od Ludwiczka? Tam tylko jego niedolą wszyscy żyjemy – szepnął jeszcze Pilz żegnając się z odchodzącymi oficerami. Poza gospodarzem pozostał tylko Horusza. Serdecznym spojrzeniem ogarniał wychudzoną, zmarniałą twarz Węgra. Myślał o jego z Kalksteinen! przyjaźni, wiele już prób ona przeszła, w złym i dobrym, zawsze pozostając niezmienna. – Rad jestem, że wojewoda trocki tym razem nie zabrał mię do Warszawy na sejm zimowy. Może uradzimy, jakim by jeszcze sposobem Ludwiczkowi dopomóc. Żal, że Woyszwiłły nie ma, dawno już wieści od niego braknie, ugania kędyś w poszukiwaniu Kryszpinów, różnie się może i jemu przytrafić. – Z sejmu są jakie wieści? – Okrutnie serdecznie przyjmowano Sobieskiego w Warszawie, który victoria pod Podhajcami Rzeczpospolitą uratował od tatarskiej nawały. Buławę mu wielką nadano, w nagrodę tej sławnej i na wieki pamiętnej zasługi. Polną otrzymał książę Dymitr Wiśniowiecki, co pono Sobieskiemu mocno humor zwarzyło. Nie cierpią się oni okrutnie... Z inszych spraw wiadomo, iż cięgiem występują posłowie przeciw elekcyjnym knowaniom. Obie strony, król i sejm, mają już siebie dość. Słyszałem, że na posłuchaniu sejmowym król powiedział ze łzami w oczach: “Podobno tęskno waszmościom, że tak długo na tym tronie siedzę: wierzcie mi, że i mnie drugie tyle z wami...”*[*Autentyczne] – Francja w jedno dziś z elektorem za księciem Neuburga głosuje, prawdali to? Schlłeben swojego czasu nam rozpowiadał. – Prawda. Bliżej wszako niepodobna się wyznać we wszystkim. Pacowie odstąpili stronników francuskich. Kanclerz, jak słychać, carewicza na tron polski Autentyczne. foruje. Michał Pac, nasz hetman, abdykacji króla wyczekuje w zniecierpliwieniu. Wszakże na sejmie zimowym jakoby nie należy się jej jeszcze spodziewać... – Nic zatem dobrego dla pruskiej sprawy – westchnął Pilz. – Nic. Jeszcze gdy elektor wraz z Ludwikiem Czternastym jednego kandydata forują... Od tej strony nie masz co czekać Ludwiczkowi pociechy. – Stany pruskie tymczasem ciągle na Rzeczpospolitą liczą i nadziei nie tracą. – Jako i wtedy, pomnisz? To były czasy! Mieszczany okrutnie mnie w Królewcu imponowały. Musiały te wspomnienia z minionych lat przywrócić energię Horuszy, potrząsnął bo nagle ramieniem Pilza. – Słysz, Kacper, wszako może by warto spróbować jakimś fortelem wydobyć Ludwiczka z owych piwnic pod cytadelą? Woyszwiłło chętnie pisałby się na podobną wycieczkę, Matula byśmy zabrali ze sobą. Już ja ich odszukam tutaj na Litwie. Sam bym też ruszył, okrutnie bo żal mi Ludwiczka. – Wyroku nam teraz czekać, prawią w komisji, że na czerwiec czy lipiec winien być gotów. Wszystko inne może pogorszyć sprawę. Cytadela dziś mocniejsza jak kiedyś, zębami jej nie ugryziesz. – Żal tedy... – szepnął rozczarowany Horusza. Obaj pogrążyli się w zamyśleniu. Każdy miał własne widzenie tragicznej sprawy Kalksteina. Pilz myślał o smutnych oczach Marii Elżbiety, o wilgotnej i ciemnej piwnicy, w której trzymano Ludwiczka. Kochał ich obydwoje, wszystko by dla nich uczynił. Horusza wspominał swe królewieckie dzieje, napłynął mu przed oczy obraz Barbary Roth, nocna wyprawa Pregołą pod mury cytadeli, szczęśliwe odbicie więźniów. Prawdę Pilz rzecze: inne to czasy. Teraz Kalkstein aresztowany, elektor syci się zemstą, cóż, że w Prusach wzburzenie, gdy z Polski nikt nawet nie spogląda w północną stronę. Jednej chwili westchnęli obaj, spotkały się ich wejrzenia. 4 Cisza panowała niezwykła w sali sejmowej na zamku królewskim, choć tłoczno w niej było jak nigdy. Posłowie i senatorowie wpatrywali się w Jana Kazimierza tak uporczywie, jakby na zawsze chcieli utrwalić w pamięci swego króla po raz ostatni zasiadającego na tronie. Mało nawet docierały do nich słowa prymasa Mikołaja Prażmowskiego, który ze zwykłą sobie swadą wynosił w słowie pożegnalnym królewskie zasługi. Już zwrócony został elekcyjny dokument, wymieniono akty asekuracji za abdykację. Sprawa właściwie była skończona, to, co się działo na sali sejmowej, stanowiło jedynie obrzędową odprawę. Mimo to nawet najwięksi zawadiacy odczuwali powagę chwili. Jeszcze się nie zdarzyło w Polsce, aby król dobrowolnie ustępował z tronu. Patrzyli więc teraz na Jana Kazimierza, jak zagłębiony w tronowym fotelu, z białymi dłońmi zaciśniętymi kurczowo, wodził jakby nie widzący m wzrokiem po sali, wyraźnie daleki myślą od pompatycznych słów prymasa. – ...A lubo dobrowolnie wyrzekasz się być nad poddanymi Panem, nie przestań być jednak Ojcem synom, nisko suplikujemy*[*Autentyczne] – skłonił się Prażmowski, ostatnie słowa echem po sali goniły, umilkło wszystko, Autentyczne. zamącił naraz tę ciszę czyjś szloch niosący się od ław poselskich, jakaś kobieta krzyknęła z ganku. – Król płacze... – pobiegł nagle szept. Zbiegły się na jego obliczu wszytkie spojrzenia. Twarz miał spokojną, a przecież jedna za drugą bruzdami policzków ściekały po niej łzy, wilżąc ozdobne szaty. – Król płacze... – powtarzano prawie głośno. I nikt już nie wiedział, litować się nad ustępującym monarchą czy może raczej nad krajem, który za jego panowania tak wiele zła przeżywał, a teraz w ciężkich opresjach grożących z zewnątrz, z nie zakończoną walką wewnętrzną, osierocony zostaje? Stefan Sarnowski, podkomorzy łęczycki, marszałkiem sejmu obrany, imieniem stanu rycerskiego wysławiać jął z kolei miłość ojczyzny, dla której zrzeka się Jan Kazimierz korony. Sarkali cichcem niektórzy, wnet dali spokój, ceremoniał być musi, choćby dla ukontentowania obcych narodów. Słońce wrześniowe mocnymi promieniami wdarło się poprzez zdobne witrażami okna, przydało barwy i blasku temu dziwnemu, nigdy nie widzianemu sejmowi. Z placu Zamkowego donosiły się jakieś okrzyki, szum przewalającego się tłumu. To lud Warszawy czekał na koniec obrad, by przyjrzeć się człowiekowi, który wkroczył w progi zamkowe pomazańcem, wyjść zaś miał jako zwykły obywatel. Dziwny uśmiech igrał na ustach podkanclerzego Olszowskiego, gdy kończył ceremoniał przemawiając imieniem króla: – ...Odebrał już zstępujący z tronu Monarcha Senatu i Stany Rycerskiego usty winne pochwały słodkiego i dobrego sprawowania Rzeczypospolitej. Odebrały nawzajem przezacne obojga narodów stany z własnych ust królewskich pożegnanie i nie zostaje Najjaśniejszemu Panu, jak każdemu z osobna i wszystkim powszechnie dać błogosławieństwo ojcowskie oraz wylanym sercem życzyć weselszych czasów Rzeczypospolitej, aby się jak najlepiej powodziło wspólnej Matce Ojczyźnie; aby Rzeczpospolita nabierała sił nowymi zwycięstwy; aby panowała między obywatelami jedność, zgoda; aby kwitnęła religia naddziadów i aby zgodnymi umysły naród wezwał do tronu następcę...* [*Autentyczne] Zaraz powstali wszyscy i starym zwyczajem, defilując przed tronem, senatorowie i posłowie całowali po raz ostatni rękę królewską. Jan Kazimierz zaś każdemu spoglądał bez słowa w oczy, były w jego wzroku ulga wielka i wielkie wzruszenie. Zauważyli, że czasem unosił głowę w kierunku ganku, na którym swego czasu siadywać zwykła Maria Ludwika, jakby przepomniał był o jej śmierci i chciał doczekać jakiegoś znaku, świadczącego, iż aprobuje jego decyzję. Stali potem długo wszyscy pożegnaniu temu przytomni, patrząc, jak Jan Kazimierz bez zwykłej pompy, bez żadnej asysty opuszczał salę zamkową. Na dworze czekały milczące tłumy. Szmer po nich przeleciał na jego widok, zafalowały głowy, okrzyk jednak żaden się nie odezwał, żadne słowo witania czy pożegnania. Stangret uchylał z ukłonem drzwiczki karety. Ciężko postawił były monarcha nogę na stopniu, jeszcze ogarnął tłumy spojrzeniem i z nagłym westchnieniem ulgi opadł na miękkie poduszki. Stangret wskoczył na kozioł, cmoknął na konie, zadudniły o bruk kopyta, potoczyły się koła. Był dzień 16 września 1668 roku. 5 Na angielski sposób przystrzyżone wąsiki utrzymane były starannie, ale peruka nadal piętrzyła się w straszliwym nieładzie. Schwerin, widząc to, o mało nie sarknął. Nigdy nie mógł pojąć, jakim sposobem Fryderyk Wilhelm potrafi tak zaniedbywać się w stroju. Dobrze, że chociaż kryza okalająca szyję tym razem była czysta. Ongiś w Królewcu widywał na niej minister zacieki potu i brudu. Elektor musiał być w dobrym humorze, pionowe zmarszczki na czole, przedłużające linię wielkiego nosa, były dziś prawie nieznaczne. Otto von Schwerin z wyraźną ulgą opadł na fotel. Przytył jeszcze bardziej przez ostatnie lata, niechętnie się poruszał, tylko twarz pozostała niezmiennie rumiana. Nigdy nie przepadał za spotkaniami z elektorem. Choć on jeden chyba odważał się w wielu kwestiach mieć inne zdanie, niemniej każda rozmowa była męcząca. – Zobacz, jakie dniem dzisiejszym pisma nadeszły. Najwyższy sąd apelacyjny Królewca potwierdza wyrok specjalnej komisji w sprawie Kalksteina, nie ma takoż zastrzeżeń prawniczy fakultet uniwersytetu lipskiego, dla pewności bowiem i tam kazałem materiał dla zbadania przedłożyć. – Zatem, wasza wysokość? – Zatem bez zmian zostaje. – Fryderyk Wilhelm podniósł jeden z papierów bliżej do oczu, czytał spokojnym, najzupełniej beznamiętnym tonem. Nie mogło zmylić to Schwerina, który znał swojego pana lepiej od innych. – Obwiniony pułkownik Ludwik Krystian Kalkstein jako przekonany, iż częścią pogardliwymi, częścią nieprzyzwoitymi, częścią groźnymi mowami i pogróżkami Jego Wysokość Elektorską na Brandenburgu, Naszego Najłaskawszego Pana, tudzież następców Jego elektorskiego domu, książąt elektorskich, obraził; nadto niebezpieczne zamiary przeciw dobru i bezpieczeństwu osoby Najjaśniejszego Elektora, własnej ojczyźnie i jej mieszkańcom knował, mianowicie zaś przygotowywał najazd nieprzyjacielski kraju pruskiego za pomocą wojska litewskiego, skazany jest na rok i dzień więzienia o chlebie i wodzie, następnie na pozostawienie w innym więzieniu przez cały ciąg życia.* [*Autentyczne] Odłożył papier, zaśmiał się ironicznie, uważnie potem przyjrzał się Schwerinowi. Minister z niesmakiem wydymał usta. Na pytające wejrzenie Fryderyka Wilhelma powiedział: – Jako i wprzódy jestem zdania, iż kara jest o wiele za ostra. U owego Kalksteina więcej było wojackiej fanfaronady niźli prawdziwie złych przeciw waszej wysokości zamiarów. Nie zasłużył on na takie cierpienia. Elektor przerwał mu ruchem dłoni, bruzdy na czole lekko się teraz uwydatniły. – Adwokat fiskalny, doktor Fichlau, głosował za karą śmierci przez ścięcie głowy i za konfiskatą całego majątku. Przesłał mi raport z przedstawieniami przeciw zapadłemu w komisji wyrokowi. Jeżeli mogły więc być takie jak jego zdania, to jeszcze się wykpił Kalkstein najtańszym kosztem. – Fichlau łasy na krew. Także osobiste żale ma do Kalksteina – spokojnie odparował Otto von Schwerin. Przymrużył oczy elektor. – Wiesz to z całą pewnością? – Wiem, wasza wysokość. Zabębnił elektor po stole upierścienionymi palcami. Bruzdy na jego czole pogłębiały się. – Żona moja także mi pisze z Królewca prośbę o ułaskawienie obwinionego. Nawet Radziwiłł litościwy z nagła się zrobił, od siebie suplikę łączy. Z Litwy dawno już temu oficerowie liczni oświadczenie złożyli, jako honorem ręczą, iż nigdy przy nich nie zdradzał Kalkstein szkodliwych względem naszej osoby zamiarów. Obrzydły mi już te Kalksteinowe handle, bo to brat Albrecht jeszcze raz oświadcza się uniżenie, kalumnie na pułkownika rzucając. – Wejrzałbym w te prośby ułaskawienia – rzucił cicho, lecz z naciskiem Schwerin. – Wasza wysokość raczy zauważyć, iż zamiast nastraszyć, rozjątrzy to jeszcze stany. Już się zaczęły burzyć na samo aresztowanie Kalksteina. – Przestaną burzenia. Ukaranie Kalksteina znak to będzie dla nich mej siły. Tak będziemy tępić naszych przeciwników. – Kalkstein hołdu waszej wysokości nie składał. – Bo się wymigiwał od tego. – Fakt zostaje faktem. Szeroko rozwarta dłoń z trzaskiem wylądowała na papierach leżących na stole. – Odwlokę jeszcze ogłoszenie wyroku. Nie dla tych suplik wszelako, z innych powodów. Na wieści ważne czekam. – Z Polski? – Z Polski, skądże by indziej! Pewnie, że z Polski! Z kraju bezkrólewia. Z kraju, gdzie jest interrexem prymas Prażmowski, osobie naszej przychylny. Tuszę, że Sobieski takoż nie będzie bruździł. Znów pono nadciągają na Koronę Tatarzy, hetman wielki koronny pełne mieć będzie ręce roboty. Nie zawsze trafiają się wojakom Podhajce. Minister Otto von Schwerin czerwieniał z chwili na chwilę we wzrastającym wzburzeniu. Aż się wychylił na swym fotelu do przodu, zdumione i jakby gniewne zarazem oczy wlepił w twarz elektora. Fryderyk Wilhelm, widząc to, zaczął cicho, zjadliwie chichotać. – Wasza wysokość zamyśla naprawdę rzecz takim rozstrzygnąć sposobem? Teraz, w czas pokoju, w momencie popierania na tron polski księcia Neuburga? Chichot przeszedł w zawzięte rechotanie. – Nie tylko zamyślam, panie ministrze, nie tylko zamyślam. Rozkazania wyraźne już dałem ładnych parę dni temu, ledwie nadeszły nowiny, iż Jan Kazimierz zrzekł się wreszcie korony. Czy nie podoba się panu moja decyzja? – Nigdy zwolennikiem takiej drogi nie byłem... – zaczął Schwerin. – Ależ wiem, wiem! Zawsze najpierwszy jest z pana lojalista. – Lojalista – potwierdził Schwerin. Elektor nie uniósł się, jak tego oczekiwać należało po tym wyraźnym w stosunku do jego zarządzeń proteście. Przymrużył oczy, odchylił się potem na fotelu, spokojnym głosem jął mówić, mocno splatając ze sobą palce dłoni. – W maju zeszłego roku pomarła Maria Ludwika. Znałem ją dobrze, bywały chwile, że wspólnym rozmawialiśmy ze sobą językiem. Bywały także inne, gdy włos tylko dzielił nas od ostatecznych rozstrzygnięć. Niebezpieczna jakiś czas była to głowa. Wtedy, gdy rodziły się dopiero plany elekcji. Prócz osobistych korzyści naonczas pragnęła ona porządku większego w Rzeczypospolitej i umocnienia władzy. Przeciwna była rozkiełznanej wolności szlachty... – A potem poplątało się wszystko w jej planach – wtrącił Schwerin. – Tak, poplątało. Zagubiła się w licznych zmiennych projektach. Już nie pomagać, ale szkodzić zaczęła Rzeczypospolitej. Polityką elekcyjną, nie znaną w tego kraju zwyczajach, rozzuchwaliła szlachtę, przeciw sobie gwałt wielki podniosła, że to pogromczynią jest złotej wolności. Narastał rwetes, aż się. skończyło na Lubomirskim. Klęski w polu bitewnym za mało jej jednak było, by się wyrzec swych planów. Tyle że zmieniła sposoby... Urwał, ale zaraz ciągnął swój wywód dalej: – Śmieszne były te wszystkie frakcje, te z dniem każdym inne zagrania. Hoverbeck pisał, iż często niczego już pojąć nie umie... Pomnisz, mój ministrze, owo greckie o córkach Danaosa podanie? O Danaidach, które za przykazaniem ojca pozabijały nocą małżonków? Po śmierci pokutę miały zadaną: sitami wodę przenosić do beczki bez dna. Cały trud Marii Ludwiki przypomina mi takową beczkę Danaid. Próżno usiłowała ją zapełnić realizacją swoich zamierzeń. Beczka dna nie miała, a polityczne sposoby królowej kształtem przypominały sita. - Zaiste, trafne to porównanie! - z niejakim zdumieniem skłonił głowę Schwerin. Elektor rzadko sięgał do arsenału mitologicznych podań. Ale Fryderyk Wilhelm stracił nagle ochotę do dalszej rozmowy. By rzecz zaczętą zakończyć, dodał: - Baczniej niż się mogło zdawać, na Rzeczpospolitą patrzałem. Gdziem mógł, podsycałem zarzewie złotej wolności. Ona ubezpiecza w tym kraju granice i plany sąsiadów. Maria Ludwika, ani się domyślając, sprzyjała rozwielmożnieniu i utrwalaniu praw i obyczajów wielce osobliwych Korony, nie znanych w żadnym innym kraju. Także dzięki temu mogła rosnąć spokojnie domu brandenburskiego potęga. Pojmujesz, ministrze? Głos Fryderyka Wilhelma nabrzmiał znużeniem. Spojrzenie pobiegło za okno, łowiąc gwar nadbiegający z ulic Berlina. - Absurd abdykacji królewskiej to dalszy ciąg jej polityki. Nie mogło z tej sytuacji innego być wyjścia. Nieprędko też uspokoją się wzburzone umysły. Bezkrólewie nie przyda ładu Koronie. Dlatego właśnie teraz powziąłem ona decyzję, nie zważając, legalna ona czy nielegalna. Legalną ja ją uczynię... - Księcia Dymitra Wiśniowieckiego to mocno obruszy, on po Potockim przejął tamże władanie. Schwerin ciągle jeszcze nie mógł przyjąć do wiadomości ujawnionego przez elektora faktu. Pewnie, starostwo drahlmskie to łakomy kąsek. Wymusił je elektor traktatem welawskim jako zastaw do czasu zwrotu sum pożyczonych Polsce na wojowanie ze Szwedem. Zastawu tego Korona jednak nie chciała stracić, starostwo dla większej pewności przekazując we władanie kolejnym hetmanom. Że się jednak elektor odważa brać Drahim siłą L. Ogarnął wejrzeniem wychudzoną twarz Fryderyka Wilhelma. On też utkwił wzrok w obliczu ministra. Chichotał cienko, zjadliwie, jakby rozbawiły go ostatnie słowa Schwerina. Machnął dłonią w powietrzu: – Wiśniowiecki? Niechże się obrusza. Z nim i tak już mamy na pieńku. Rotha młodego teraz przy sobie hołubi. Żal mi, że i tego nie mam w swych rękach jak Kalksteina. Pora już by najwyższa zdławić wichrzenia pruskich stanów. Polskich wolności im się zachciewa. Schwerin z powątpiewaniem potrząsnął głową. – Dopóki nie wymrze pokolenie, które miało żywo w pamięci związki z Polską, dopóty nie wyschnie źródło oporu w Prusach. Zawsze będzie Prusakom przytomna pamięć polskich swobód i przywilejów. Twarde, głębokie stały się teraz bruzdy na czole Fryderyka Wilhelma. Pięść mocno zaciśniętą uniósł do góry: – Ja z nich tę pamięć, o tak, wyduszę! Władcą suwerennym będę w tym kraju, nie malowaną kukłą! Powstał nagle, podszedł do biurka, gwałtownie wyciągnął szufladę, szukał tam czegoś, potem, wracając, stanął nad Schwerinern. Na dłoni podrzucał jakąś monetę. – Wiesz, co takiego to jest? Złoty polski. A te litery? J.C.R.? – Joannes Casimirus Rex. Zaśmiał się elektor zjadliwie. – Są w Polsce tacy, którzy czytają: Initium calamitatia Regni – początek klęsk królestwa. ROZDZIAŁ CZWARTY 1 – Mów, jak trafiłeś na Kryszpinów, boś mi jeszcze nie rzekł wszystkiego. Prawda to była. Sobie tylko wiadomym sposobem odszukał Matul rotmistrza Woyszwiłłę, gdy ten na kilka dni wrócił z ostatniej swojej wyprawy do Wilna, oznajmił, że Kryszpinów odnalazł, że nie mieszkając trzeba jechać po nich aż pod kurlandzką ze Żmudzią granicę, bo i Tyzenhauz się także do swego folwarku wybiera najbliższym czasem. Nuż ma nowe plany w stosunku do więźniów, od nowa szukać trzeba ich będzie latami. Mało potem słów więcej na ten temat zamienili, bo okazji brakło. – Objeździłem wszystkie majątki Stefana Tyzenhauza, do każdego folwarku zajrzałem. Nie było nigdzie ich ni jego. Znam z tamtego czasu również włości stryja Stefana, referendarza Tyzenhauza, myślałem, może daje krewniacką pomoc. Nic, śladu żadnego. Wiecem deptać jął krok w krok za porywaczem. Niełatwo było. W wojażach żył cały czas. Na sejmy, na sejmiki, do Królewca, do włości Radziwiłłowych jeździł. Bywało, że ginął mi z oczu. Umyśliłem tedy za Radziwiłłem iść, co było łatwiejsze, tenże bez pocztów wielkich nigdy nie rusza, częściej też zapada na dłuższe postoje. Takim sposobem wcześniej czy później Tyzenhauza przy nim znajdywałem. – A Kryszpinowie? – Nic. Tak mi się już nawet zdawało, że pomyłka być musi, że nie z Tyzenhauzem zniknienie ich łączyć. Bo ja i druhów zdobyłem pomiędzy ludźmi Tyzenhauzów – żaden nie wiedział. Aż latoś jesienią zdobyłem wieści. Woyszwiłło chwycił go silnie za ramię. – Od jesieni wiesz i znaku nie dałeś? Matul! – wyrzut był w tym okrzyku i groźba zarazem. Matul uśmiechnął się ponuro. – Nalazł się ślad i przepadł, jako trop wilczy po świeżej ponowię. Spod Dzisny, tam są majętności tego rodu, w niewiele koni uwiózł Tyzenhauz starego i dziewkę na inne miejsce. Potem dopiero tego doszedłem. Jeden mnie chłopiec stajenny rzekł, jako był świadkiem, iż około Dzisny jakowyś człek chory i niewiasta przy nim młoda przebywa, z listami tam jeździł od Tyzenhauza. Z miejsca ruszyłem, ale tyle tylko doszedłem, że niedziele trzy temu wielmoża z gośćmi, tak bo ich zwano, w świat ujechał. Com się naklął w zdesperowaniu, tom naklął. Zacząłem szukać od nowa. Teraz się poszczęściło. Dwie sprawy za jednym zachodem. – Jakie dwie sprawy? O Radziwille dumasz? – Książę koniuszy łaskawie poczeka, spotkanie ze mną nie było mu jeszcze sądzone – zaśmiał się Matul złowieszczo. – Myślę i o Kryszpinach, i o Tyzenhauzie, bo sam on pewnikiem będzie jutro w folwarku. – Wielka to włość? – Bogać tam! Błota, zalewy, jeszcze wiosennym czasem. Lasy wkoło. Dwór niewielki, lecz mocny, jak zawdy w nadgranicznych stronach. Długom o tym folwarku nie wiedział, dożywotnią darowizną był Tyzenhauzów dla jakiegoś zaufanego, dopiero gdy pomarł, w dawne ręce darowizna wróciła. Inaczej wcześniej trafiłbym tutaj... Chłodniej się zrobiło, ogień też jął przygasać. Matul dorzucił suszu, spojrzał po niebie. – Gwiazdy bledną, pora spocząć, dzień jutro ciężki. Woyszwiłło skinął głową. Ale korciło go jeszcze jedno pytanie. – Rzeknij mi, Matul, widziałeś ich? Ludmiłkę jako też ojca chorego? – Widziałem – niechętnie odpowiedział Matul. – Nie było ponad ćwierć stai. – Rzekłeś im co? By nas czekali, spokojni by byli? – Wolałem śpieszyć, dać znać jegomości. – Mocno ich pilnowali? Matul milczał przez dłuższą chwilę. – Nikt ich nie pilnował. Swobodnie po lesie wokół dworu chodzili... On słaby okrutnie, kaszlał co ino, ona też mocno wymizerniała. W swobodzie chodzili, nikt za nimi nie patrzał... *** Gdy po całym zamieszaniu bitewnym odbili się wreszcie od ścigających, skręcili raz w lewą, potem znów w prawą drożynę, cofnęli się jakąś przesieką, na ostatek w las głęboki zapadli, gdzie konie mogły iść tylko stępa, dopiero spróbował Woyszwiłło uporządkować trochę swe myśli. Szlak się właśnie poszerzył, jechał pobok Ludmiłki. Głowę miała spuszczoną, zdawało mu się, łzy błyszczą w jej oczach, cień je jednak przesłaniał, trudno rzec było na pewno. – Wszystko już się odmieni na lepsze, miła Ludmiłko – zapragnął ją pocieszyć w strapieniu. Podniosła głowę. Nie było łez w ciemnych jej oczach, wyczytał tam jednak jakąś niepewność i rozżalenie. – Czy on żyje? – spytała. Zbaraniał bez reszty. Pomyślał zrazu, że dziewczyna mówi to z zapiekłej nienawiści do prześladowcy, z chęci pomsty. – Rzec trudno. Zwalił się na ziemię, jakeś ku niemu strzeliła, ale tak mi się zdaje, że kula przeszła daleko od serca. Mocny jest, może wyżywię na nasze nieszczęście... – Dałby Bóg... – Szept cichy to był, westchnienie. – Nie turbuj się waćpanna, nie grzech krzywdziciela do śmierci przywieść. Nie odpowiedziała, zwiesiła głowę. Próbował jeszcze do niej przemówić, bez skutku, dróżka leśna znów się zwężyła, musiał się cofnąć, nadążał w ślad za nią. W głowie przewalały mu się dziwaczne myśli, z trudem mógł sobie z nimi poradzić. Bo jakże to z tym turbowaniem się Ludmiłki? Z tą wolą, że mogła wraz z ojcem, kędy chciała, po okolicy chodzić? Sam wszak to widział na własne oczy. Czemu Matul wczoraj o tym napomykając, był jakiś niewyraźny. Albo ta jej dzisiejsza z Tyzenhauzem rozmowa? Długo ją wiedli, wcale nie wyglądało, że to ofiara debatowała ze swoim prześladowcą. Co to wszystko znaczy? Jaka tajemnica się w tym kryje? Bo mając aż tyle swobody, można było przecie nieraz próbować wyrwać się z niewoli. Że Paweł chory i słabowity? Pewnie, ale trzyma się. na koniu zupełnie dobrze. Obejrzał się do tyłu. Kryszpin kolebał się tuż za nim, coś mruczał do siebie. Patrząc na niego, wyczuł zarazem Woyszwiłło inne czujne wejrzenie. To Matul, zamykający niewielki oddział, przyglądał mu się badawczo. Rotmistrz nabrał wielkiego uznania dla wachmistrza po niedawnej przeprawie. On to składnie urządził wszystko, moment odpowiedni wynalazł. Nie daliby w innym wypadku rady, za wielu było wrogów, czego Matul też nie przewidział. Krótko po świtaniu zlegli w lesie nie opodal dworskich budynków, konie zostawiając nieco z tyłu pod opieką Jóźwiaka, zaufanego Woyszwiłły. Długi czas cisza stała, zadziwiała tylko obfitość koni, pasących się na widocznym za dworem wygonie. – Osobliwe... – szeptał Matul. – Zawżdy wojażował Tyzenhauz małym pocztem, chyba że wjazd robił gdzie uroczysty. Może tu kto inny w gościnie? Wszakoż na takim pustkowiu, z dala od gościńców i traktów? Potem ruch się zaczął normalny w obejściu i Matul w pewnej chwili drgnął. – Tyzenhauz! Poznał go i Woyszwiłło. Rosły był, o pańskiej postawie. Stał z jakimś waszecią na ganku, przemawiali się o coś, parę razy głos dobiegł mocniejszy, skończyło się wszystko śmiechem. Jeszcze się trzeci mężczyzna pojawił, poznać można było na pierwsze wejrzenie, że wojskowy. Rotmistrz wytrzeszczał oczy, mało było wszak oficerów na Litwie, z którymi by się nie zetknął przez lata żołnierskiej służby. Ten jednak był mu obcy. – Jegomość baczysz, ta w lewo rzeczułka? Zawżdy jegomość Kryszpin tamtędy chadza wraz z córką, potem w las zawracają około naszego schowania. Gdyby coś, znak dam umówiony, Jóźwiak konie bliżej podwiedzie, cicho wszystko się zrobi, daleko będziemy, nim się tamci spostrzegą. Drogi tu wokoło i ścieżki rozeznane, zapaść można, gdyby potrzeba, w smolarni opodal rzeki Niewiaży. Gdyby coś nie wyszło, czekać będziemy aż do wieczora, chyba że podejdzie jaka specjalna okazja. Woyszwiłło kiwał głową, zgadzał się ze wszystkimi planami, godziny jednak mijały za godzinami, a Kryszpin ani Ludmiłka nie wychodzili ze dworu. Nawet Matulowi zaczęły dumania chadzać po głowie, że się może spóźnili, może i tu już nie było poszukiwanych. Nagle Woyszwiłło o mało nie krzyknął, aż dłonią usta zasłonił. Na ganek wyszła Ludmiłka, czarna, wysoka, taka sama, jak zawsze. Za nią nadążał Tyzenhauz. Stanęli obydwoje, rozmawiali swobodnie, nie było prześmiechów, ale trudno też było zauważyć złość jaką tych dwojga ku sobie. Dziewczyna kilka razy w przeczeniu potrząsła głową, ręką zamachała, on się skłonił na to leciutko, coś perswadował, nie znajdując jednakże aprobaty Ludmiłki. Długo trwała ta rozmowa Tyzenhauza z Ludmiłka i Woyszwille zdawało się, że wiek cały przeżył w tym czasie. Ale gdy zniknęli w ciemniejącej z oddali sieni, dziwna myśl przeleciała mu przez głowę. Taka to konfidencja porwanej dziewki z jej prześladowcą? Znów cisza, nużące oczekiwanie. Matul spod oka przygląda się rotmistrzowi. – Pewnie krzywdą Pawłową w szachu ją trzyma – szepce Woyszwiłło do towarzysza. Wachmistrz kiwał potakująco głową. – Wychodzą, jegomość – szepce po chwili. Woyszwiłło sam dobrze to widzi. Aż jęczy w duchu na widok Pawła Kryszpina. Starzec to już, nie człek w jego mniej więcej latach. Zgarbiony, z brodą po pas, drobi maleńkimi kroczkami, wspiera się o ramię Ludmiłki. Co się z tego człowieka zrobiło? Kaszle, aż tutaj słychać. Dobrze Matul przewidział. Idą wzdłuż rzeczki, gęsto zarośniętej szuwarem. Przystają na mostku, patrzą na wodę. Ludmiłka często się ogląda do tyłu, jakby na kogoś wyczekiwała. – Może ucieczkę planuje, że taka jest niespokojna? – dziwuje się rotmistrz. Ale towarzysz jego tym razem nie potakuje. Cofa się do tyłu, zaczyna pohukiwać, ptaka naśladując tak dobrze, że aż się rotmistrz ogląda w pewnej chwili zdumiony. – Mości rotmistrzu, w las wchodzą, a my się cofamy – Matul niemal siłą pociąga Woyszwiłłę. Jest teraz bardzo uważny, zdaje sobie sprawę z tego, na co się ważą. Przeliczył, blisko dwadzieścia wojskowych koni pasie się na wygonie, o staję od dworu. Mała chwila, można konie w mig podgonić pod dwór. – W lewo, jegomość, tędy nadejdą... Woyszwiłło nie zważa już na nic. Spomiędzy drzew dochodzi go głos dziewczyny. – Ludmiła! – krzyczy wyskakując na niewielką, krzewem porosłą polanę. Okrzyk zdumienia i przestrachu. Matul myśli, że mało w nim radości. Ogląda się, nasłuchuje, gdzież to Jóźwiak wraz z końmi, pora, by był na miejscu, każda minuta droga. Susami sadzi Woyszwiłło ku znieruchomiałej nagle dziewczynie. Paweł także patrzy w stronę biegnącego mężczyzny, śmieje się bezgłośnie, zaraz dławi się kaszlem. – Rzekłem, że nie spocznę, aż was odszukam, Ludmiłko! Woyszwiłło obejmuje ramieniem Pawła, potem przyciąga do siebie dziewczynę, nie ogoloną brodą dotyka jej śniadych przychudłych policzków. – Rotmistrz Woyszwiłło... – mówi wreszcie Ludmiła w zdumieniu i jakby trwodze, radość zarazem w tym jest i przerażenie. – Tak, ja! – Woyszwiłło śmieje się głośno. – Wraz konie będą, zyskacie wolę. Niech jeno spróbuje ten hycel drogę mi zastąpić, koniec jemu pisany! – Nie! – powiedziała gwałtownie. Wstrzymał się, puścił jej rękę. – Co nie? – Nic, nic... Matul znowu udaje ptaka. Jest coraz to bardziej niespokojny. Za głośno się odbywa to wszystko, mogą usłyszeć we dworze. Wreszcie jest odpowiedź, ale odległa o dobre stajanie. – Jegomość, biegnijmy! – woła. Od lasu słychać też inne głosy. Biegną, Matul podtrzymuje Pawła Kryszpina. Ten się śmieje, zadowolony, coś mu migoce w umyśle dawnym wspomnieniem. Woyszwiłło trzyma za rękę Ludmiłkę, zagląda w twarz dziewczyny, widzi, że jest smutna, że wargi ma zaciśnięte, pojąć nie może dlaczego, zostawia pytania na później. Krzyk nagły za nimi, wołanie, by stali. Zaraz gwałt się rozlega od dworu, narasta coraz mocniejszy. – Prędzej, prędzej! – popędza Matul, rozumie, na co się teraz zanosi. W ruchach Ludmiłki widzi wahanie, sam ją chwyta za rękę, pociąga za sobą leśną ścieżyną. Gdzież konie? – myśli nieomal w rozpaczy. – Czyżby się miało nie udać? Planował wszak zupełnie inaczej, miał nadzieję, że pojmą także i Tyzenhauza, ale wobec takiej siły nie ma co o tym marzyć. Gdzie konie? Są wreszcie. Jóźwiak je podgania co sił, woła: – Ugrzązł mi jeden w bagnie, ledwiem go stamtąd wydobył! – Prędzej, prędzej! Las za nimi nabrzmiewa pogonią. Wskakują na konie. Jechać szybko nie można, drożyna wąska, wije się między drzewami. Zaraz jednak trakt będzie dla wozów wycięty przez las, tamtędy droga aż do bocznego gościńca, kędy wojenne szwedzkie ciągnęły szlaki. Pogoń tuż, tuż, stąpania koni, głosy, pokrzyki, by stać, by się zatrzymać. – Wasze niedoczekanie, psubraty! – warczy przez zęby Matul. – Wara wam od nas! – syczy Woyszwiłło. Jest ten trakt leśny. Ruszają galopa. Matul podtrzymuje Kryszpina, widzi, że Paweł całkiem dobrze trzyma się na koniu. Poradzi! Ludmiłka już się nie ogląda. Woyszwiłło słyszy krzyki niewidocznej jeszcze pogoni. Wyciąga z olster pistolet, podaje dziewczynie. – Masz! Jeśliby co, wal jak w taraban. Ludmiłka ochoczo chwyta za broń. Pędzą, Matul ogląda się, bo z tyłu nabrzmiewa krzyk. Tamci są już na trakcie, pięć koni. Tyzenhauz goni na przedzie, szablę wydobył, gniady jego sadzi potężnymi susami. Mocniejsze mają konie od ich podjezdków i na pewno szybsze. Zatem czeka ich batalia. Gdyby to miało być tylko tych pięciu, można próbować... Znów się ogląda. Nadal widzi pięć koni. Są bliżej. Tętent rośnie, już nie krzyczą. Gonią, przybliżają się. Widzi to także Woyszwiłło. Mierzą się jego z Matulem spojrzenia. Wiedzą, starzy wyjadacze wojskowi, że najgorzej w gonitwie dać się naskoczyć od tyłu. Może zawrócić z nagła, zatrzymać konie w rozpędzie, w bok uskoczyć, niech tamci przelecą, wtedy ich spotkać orężem? Od ścigających nie dzieli ich nawet pół stai. Rotmistrz bacznie się rozgląda na strony. Z prawa przed nimi jakby przecinka. Wskazuje ją Matulowi. Wachmistrz chwyta konia dziewczyny za cugle, Woyszwiłło przyhamowuje Kryszpina. Jóźwiak sam sobie radzi. Z nagła zjeżdżają w bok, gwałtownie ściągają wodze, konie przysiadają na zadach. Tamci mijają ich w tejże chwili siłą rozpędu. Jóźwiak teraz dopiero wyciąga szablę. Woyszwłłło już dawno zaciska swoją w dłoni kurczowym uchwytem. Patrzy na Ludmiłkę. Dziewczyna pistolet ma w garści, blada, jakby krew cała z niej uszła. Tyzenhauz pierwszy nawrócił. Matul osłupiał, szablę bo zupełnie wielmoża opuścił, jakby nic sobie nie robił z wroga. Woyszwiłło spiął konia, ruszył ku niemu, pogonił za nim krzyk nagły Ludmiłki: – Stój waszeć! Tamci natarli już na Matula, w obroty wzięli Jóźwiaka. – Stójcie! – krzyk przeraźliwy dziewczyny. – Stójcie! – jak echo powtarza to zawołanie za córką Kryszpin. Zawisły szable w powietrzu. Jeden Jóźwiak mocnym podrzutem wytrącił szablę z ręki najbliższego napastnika. – Stójcie! – znów ostry, rozkazujący głos dziewczyny. – Ludmiłko... – Cichaj, waszmość! – krzyknęła na skonsternowanego Woyszwiłłę, zaraz się obróciła do Tyzenhauza, bladego, wpatrującego się w przeciwników z wściekłością. – Dajcie nam wolę, panie mówi dziewczyna prosząco. – Wolę? Woli wam nie dam! – krzyczy Tyzenhauz. – A tych chłystków powiesić każę! Porwał się w tej samej chwili do szabli, runął w stronę Woyszwiłły. Zakotłowało wszystko, zaczęła się rąbanina. Matul odbił cios, pchnął trochę na oślep przed siebie, poczuł opór, potem miękkość, usłyszał naglący krzyk Woyszwiłły, wołanie dziewczyny, w to wszystko wdający się głos wielmoży i nienormalny chichot Kryszpina. – Uciekaj, dziewczyno! – Za nic, niech zginę... Ludmiłka wdarła się swoim koniem między obu walczących. Ledwie zdołali powstrzymać machnięcia szabli. – Sama zatem go ubij! – pada groźny nakaz Woyszwiłły. Jakby posłuszna mu, podniosła Ludmiłka pistolet, zdało się Matulowi, że nazbyt w lewo mierzy. Padł strzał, tejże sekundy Tyzenhauz spiął konia i runął właśnie na lewo prosto pod kulę. Zachwiał się, zsunął pod kopyta gniadego, nogami czepiając się strzemion. Pistolet jeszcze dymił w ręku Ludmiłki, gdy nagle odrzuciła go daleko od siebie. Nie stawiała oporu, gdy rotmistrz ujął wodze jej konia, szarpnął za sobą. – Dla Boga, ja go znam, to imć Woyszwiłło z dawnej Sapieżyńskiej chorągwi! – doszedł ich nagle głos pełen zdumienia. Obejrzał się Matul. Dwaj zbrojni, którzy pierwsi porwali się do ucieczki, nawracali teraz na głos trzeciego. Zeskakiwali z koni. Tyzenhauz i pchnięty przez Matula jego towarzysz leżeli na ziemi. Przyszła myśl wachmistrzowi, czy nie zawrócić, by rozsiekać i tamtych, rozmyślił się jednak. Na szwedzkim gościńcu dopiero puścili konie galopem. Matul ciągle nasłuchiwał, czy nie słychać pogoni. Tym razem byłoby gorzej, nieczęsto powtarza się, że wojujący niechają walki po stracie dowódcy. Odetchnął z ulgą dopiero wtedy, gdy zboczyli w wijącą się bokami ścieżynę. Niedługo potem wjechali na inną, wiodącą w przeciwnym kierunku. Długo tak jeszcze kluczyli. Szlak miejscami był szerszy, widział Matul, jak Woyszwiłło próbował rozmowy z Ludmiłka, potem znów rozdzielała ich ciasna ścieżka. Byłemu wachmistrzowi nie widziało się jakoś to wszystko. Nie mógł pojąć zachowania Ludmiłki. Czemu zależało jej, by zwady nie było? Czemu prosiła Tyzenhauza o wolę? Potem ten strzał: zali chciała go zabić, czy może tylko tym sposobem salwować mu życie? Gdyby sam przez przypadek pod kulę nie skoczył, uniknąłby rany. Wzruszył ramionami. Najlepiej zostawić te sprawy własnemu biegowi. Przysiągł imość Horuszy i pułkownikowi Kalksteinowi, nie wspominając już Woyszwiłły, że odszuka porwanych Kryszpinów. Dotrzymał słowa, więcej, dopomógł wyrwać tamtych z niedoli. Jeszcze doprowadzi ich do bezpiecznego schronienia, potem uda się w świat własnymi już tylko drogami. Konie potykały się znużone. Mroczniało na leśnych ścieżynach. Matul pamiętał, że w pobliżu polana się znajdowała, tam zanocują, a jutro na odwieczerz powinni się już znaleźć w smolarni, gdzie można będzie choć ze dwa dni wypocząć. Już to zarządzi jegomość Woyszwiłło. Spojrzał ku niemu. Rotmistrz jechał ze smutnie spuszczoną głową, pogrążony w zadumie. *** Od przeszło tygodnia korzystali z serdecznej gościny Horuszy, pyszniącego się świeżo uzyskaną godnością poselską. Nie bardzo się kwapił Woyszwiłło do tej gościny, choć wiedział, że nigdzie im lepiej niż u przyjaciela nie będzie. Tyle że było to niebezpieczne. Tyzenhauz wiedział, gdzie przebywali Kryszpinowie uprzednio, stąd przecie zostali przez niego porwani. Jeżeli wyżył, będzie chciał szukać śladów, jeśli zaś zmarł, będą to czynić możni jego familianci, tym bardziej że sam rotmistrz został poznany, krzyknął nawet któryś nazwisko. Skoro jednak zaproponował inne schronienie, napotkał na stanowczy opór Ludmiłki. Powtarzała parę razy, że jeśli ma wracać z ojcem, to tylko do Horuszów. Na takie dictum nie znalazł rady, zjechali w gościnny dom opodal trockiego jeziora. Gospodarz był im okrutnie rad, obawy Woyszwiłły zlekceważył niefrasobliwie. – Jeżeli i ostał żyw, nie ośmieli się więcej napastować dziewczyny. Wiadomo teraz, kto był sprawcą porwania. Nawet wielmożom trudno takie rzeczy uchodzą, kara za nie jest gardłem. Jeszcze też jedno: nie przepominaj, Józef, jako w domu poselskim przebywasz – tu dumnie wypiął pan Krzysztof pierś, a obecna przy tej rozmowie pani Krystyna uśmiechnęła się pobłażliwie. Od dawna już Horusza rej wodził na trockich sejmikach, ośmielony zaufaniem i poparciem wojewody Mikołaja Paca. Zresztą i Krzysztof Pac, kanclerz wielki, darzył go zaufaniem. Wybór na posła uradował pana Krzysztofa i dlatego, że na dzień drugiego maja naznaczony był sejm elekcyjny, rzecz wielka, bo wybór nowego króla. – Okrutnie u nas wszyscy powstają przeciwko francuskiej frakcji. Po prawdzie słuchy są, jako król Ludwik cichcem chce nadal Kondeusza forsować, ale to chyba nieprawda, komu u nas jeszcze przyszłaby na to ochota, skoro cały senat przeciw lansowaniu tejże kandydatury zmuszony był na minionym sejmie złożyć przysięgę. Bo to biskup poznański Wierzbowski i podkanclerzy Olszowskł, okrutnie zawsze przeciwni znoszeniom nieboszczki królowej, na jaw podali, jako wielki pieniądz poniektórym senatorom był płacony przez Francję. Temu będą chyba musieli milczeć, skoro sławy pozbawiono ich tym sposobem. Woyszwiłło słuchał, kiwał głową, zdumiony objawieniem się w Horuszy ukrytych dotąd politycznych talentów. Tym więcej dziwował się nowinom, że niewiele jeszcze pojmował. – Wielkopolska i Małopolanie chcieli lansować elekcję viritim. Tośmy im odpór mocny dali, że jeno prze? delegatów. Nie wiedzieć wszako, czy się zastosują. – Viritim? Cała szlachta, jak na pospolite ruszenie? – Obawy mają, by im króla frakcją jaką nie narzucono. – Pacowie zaś kogo wspierają z elektów? – Rzekł mi wojewoda, iż się te rzeczy obaczą dopiero na sejmie. Że mi będzie jako i innym znak dawać. Nie wiedzieć, kto w końcu będzie czynił o koronę starania. Lotaryńczyk ma kandydować, Austria go mocno popiera, choć nie pomstuje i na Neuburga. Trudno dojść tym sposobem, jako jest z jej sympatiami naprawdę. Pojawiły się takoż głosy, by Piasta obierać. Sam podkanclerzy Olszowski napisał broszurę, Cenzura Candidatum ją nazywając, gdzie zalety rozważywszy proponowanych elektów, za Piastem się opowiada. Jako ci się to widzi? Woyszwiłło wzruszył ramionami. – Po mojemu tak byłoby najlepiej. Zawdy wiedziałby człek, kto nim naprawdę rządzi. Gdy sobie przypomnę, jako to pod Mątwami było, groza we mnie wzbiera. Pan Horusza z całym rozmachem uderzył się nagle pięścią w głowę, aż jęknęła pani Krystyna. – Kocik ty mój! Toż ja nic tobie nie rzekłem, że Ludwiczek jest na wolności. Na same Gody go ułaskawił elektor. Pono i nasze wstawienie pomogło, prosiła takoż o łaskę jejmość elektorowa i, tu chyba mnie nie uwierzysz, pismo słał w tej sprawie książę Bogusław... – Zwolniony Ludwiczek? To radość prawdziwa, okrutnie mi się smutno o nim myślało! – Od hrabiego Schliebena wieść krótką dostaliśmy przez posłańca. Bo sam Ludwiczek, widzisz, w Knauten śledzony jest przez elektorskich żandarmów. Lepiej mu czas jakiś znoszeń z nami nie utrzymywać. Jakowymiś tam warunkami łaskę swą obwarował elektor, nie pisze Schlieben dokładnie. Mnie się zda, że po Drahimiu krzyk w Polsce podniesiony musiał zadziałać na przyjazną Ludwiczkowi decyzję. Okrutnie teraz elektor w niełaskach u szlachty, na litewskich sejmikach gwałt o Drahim był wielki, w instrukcjach nam nakazano protestację zakładać przeciw takowym wyczynom, szwank przynoszącym Rzeczypospolitej. Stany pruskie ze swej strony odpór dały przeciw więzieniu Kalksteina, suplikę specjalną wystawiły elektorowi, zażalenie na gravaminow niedotrzymanie przesłano takoż na ręce senatu w Warszawie. Uwierzysz, Pacowie mocno na elektora powstają! Jeszcze od chwili, gdy im się wymknęła dla Połubińskiego szykowana polna buława... – Jakże to? – poderwał się Woyszwiłło. Horusza aż głową pokręcił. Nie mógł uwierzyć, że można o tych sprawach nie wiedzieć. – Rzecz na jaw wyszła zaraz po sejmie abdykacyjnym Jana Kazimierza. Przed samym złożeniem korony przydzielił król hetmaństwo polne Michałowi Radziwiłłowi. Okrutne się larum podniosło, za Radziwiłłem ujmował się hetman Sobieski, sprawa nie jest jeszcze skończona, Pacowie na pewno szykują coś w tej materii. Woyszwiłło brwi podniósł w górę, zdumiony nie tyle kulisami tarć wielkich rodów na Litwie, ile niesłychana elokwencją Horuszy. Gdzież się podział skromny zawsze Krzysztofek? Gęba teraz pełna u niego słów jak u starego sejmikowego wyjadacza. – Bacz, Krzysztofku, byś się na tym politykowaniu nie potknął. Wszystkiego nie przenikniesz, bo co główne, to się odbywa na pokojach wielmożów. – Tako ci się tylko wydaje, wszak i szlachta ma głos niemały. Mówię ci, Józiu, niemały... – wyjrzał przez okno, rozczulił się nagle. – Zobacz, Ludmiłka z Pawłem grzeją się na słońcu. Córa z niej okrutnie poczciwa, tak się ojcem chorym zajmuje. Może się choroba naprawi w dobrych warunkach, może Pawłowi jeszcze wróci przytomność, choć po prawdzie wydaje mi się, że po powrocie słabszy jest niż pierwej. No, bywaj, ja do Trok muszę jechać, prosił wojewoda dziś na południe, ma być sam hetman wielki u niego. Widzisz, jakowe teraz utrzymuję koneksje... – Pasa jeszcze poprawił na sobie pan Krzysztof, złożył pocałunek na czole żony, drzwi mocno trzasnęły, z ganku głos jego doleciał, gdy wołał o konia. Niepewnie uśmiechnęła się pani Krystyna. – Poznać go nie mogę. Jeno politykę teraz ma w głowie. Nie zda mi się, by pasowało to do Krzysztofka, ludziom zbyt ufa, łacno wplątać się może w ciężką kabałę. – Ano... – rzekł Woyszwiłło – niech się pobawi, zawżdy to zaszczyt posłować. Tyle że na miłą panią spada nadzór nad gospodarstwem... – Jam już tego zwyczajna, poradzę. Zapadło milczenie. Widzieli, jak Ludmiłka z Pawłem nawracali ku domowi. Myśli obojga pobiegły też w tamtym kierunku. Nie wszystko układało się prosto, wiele spraw zgoła było nie do pojęcia. Woyszwiłło dwóch rzeczy nie mógł zapomnieć: sceny w lesie, gdy Ludmiłka okrutnie się turbowała, czy Tyzenhauz nie został zabity, i słów Matula, gdy na wtóry dzień po przybyciu do domu Horuszów, już wybierając się w nową drogę, mimochodem rzekł do Woyszwiłły: – Jegomości trzeba by wiedzieć, że onże Tyzenhauz od blisko już roku o kasztelana witebskiego córę się stara. Dlatego może pokój dawał pannie Ludmiłce... Im dłużej teraz Woyszwiłło się zastanawiał, tym więcej budziło to w nim nowych pytań. Jeżeli to z córką kasztelana jest prawdą, czemu Tyzenhauz nadal więził Ludmiłkę? Czyżby bał się oskarżenia o raptus puellae?* Czy może chciał ją mieć kochanicą na stronie? – aż wstrząsnął się na samą myśl o tym. Ciągle też nie mógł zrozumieć zachowania Ludmiłki. Cicha była, ale tak smutna, że żal było na nią patrzeć. Gdy ją pytali, mówiła, że cieszy się z uwolnienia, że osobliwie wdzięczna jest jegomość panu Woyszwille, który ją salwował z opresji, ale znów napomykała przy innej okazji, że Tyzenhauz wcale nie był okrutny, opiekę dawał dobrą, nigdy jej na cnocie nie napastował. Słuchać tego nie mógł Woyszwiłło, wybuchał gniewem, wyrwało mu się pewnego razu, że niedługo Ludmiłka dzięki słać będzie Tyzenhauzowi, iż ją porywał. Spojrzała wtedy czarnymi oczyma, przybladła jeszcze bardziej na twarzy i wyszła. [* raptus puellae – uprowadzenie dziewczyny] Wszystkie te myśli i teraz przewalały mu się po głowie, gdy tak milcząco siedzieli z Horuszyną. Przeniósł wzrok na panią Krystynę. Uśmiechała się bardzo życzliwie, domyślała się jego trosk, przez pamięć na dawną przyjaźń rada mu była nieba przychylić. Zły nastrój Woyszwiłły jeszcze pogłębiły niepomyślne wieści, przez Krzysztofa wieczorem przyniesione. – Gdym czekał u wojewody na posłuchanie – zdawał relację Horusza – gości bo miał pilnych z samej Warszawy, znajomek z sejmiku się przysiadł. Prawił, jako przed paru dniami był z jakimiś sprawami u referendarza Litwy, Tyzenhauza. Tamże słyszał rozmowę, iż bratanka onegoż, Stefana, rotmistrz Woyszwiłło okrutnie szablą posiekał, a i pistoletu się imał. Referendarz rozsierdzony okrutnie, pomstą straszliwą groził. Potem, gdy postrzegł, iż mógł być przez znajomka mojego słyszany, bardzo się zalterował, pytał, zali tamten był przytomny rozmowie za drzwiami. Mój znajomek rzekł, jako o niczym nie ma pojęcia. Co ty na to, mileńki? Bo nie wiem, co wam poradzić? – Dla mnie rzecz jasna – odpowiedział Woyszwiłło. – Tyzenhauzowie boją się okrutnie, by nie wydało się, że w rodzie ich ważył się ktoś na porwanie dziewczyny. Mogłoby im to szyki popsować między szlachecką bracią. – Więc cóże nam robić? – smutnym głosem spytała obecna przy rozmowie Ludmiłka. – Pewne jest, że będą oni chcieli znów dostać cię w swoje ręce, Ludmiłko – rzekła pani Krystyna. – Ciebie wraz z ojcem. Panu zaś Woyszwille gorszą jeszcze sposobią dolę. Słuchy są, że Tyzenhauzowie potrafią być dla przeciwników prawdziwie niebezpieczni. – Uchodzić trza! Od razu tako myślałem, jenoś mnie waćpanna zbiła z rezonu – rotmistrz porywczo zwrócił się ku Ludmiłce. – Taka już dola, że tułać się nam mus bez końca... Mam schowanie u dobrego znajomka podle siedmiogrodzkiej granicy. Można by też do krewniaka mojego, Sokolnickiego, się udać. Na tymczasem schronienie w Koronie nam da, potem się dalsze dla was obmyśli sposoby. O sobie zaś myślę, że tylko dni parę u krewniaka zabawię, a potem... – Dokąd zamyślasz jechać? – zaniepokoił się Horusza. – Do Ludwiczka chciałbym do Knaulen skoczyć, o wszystko się wywiedzieć, co jego dotyczy, a i o nas relację zdać. Tego się tylko boję, czy to nie będzie dla niego ze szkodą. Skoro sam się dopiero wydobył z opresji i jest przez żandarmów śledzony. – Przecie nie z myślą zrzucenia jarzma elektorskiego tam pojedziesz. Nie może nikt żalu mieć do Ludwiczka, że przyjacielowi domu użyczył. – Ojciec za przytomności swej zawsze mówił, żeby w razie jakiej niedoli udać się po radę i pomoc do pułkownika Kalksteina – odezwała się Ludmiła. – Może i nam z ojcem należałoby teraz do Prus, a nie gdzie indziej jechać? – dorzuciła. Ale oboje Horuszowie zaczęli zaraz dziewczynie ten zamysł odradzać, wskazując, że i ojciec na taką drogę za słaby, i nie wiadomo, jaka jest prawdziwa sytuacja Kalksteina. Prosili więc Ludmiłkę, aby tym razem zawierzyła Woyszwille w wyborze odpowiedniego na schronienie miejsca, a rotmistrz obiecał, że gdy do pułkownika zajedzie, z nim i jego żoną sprawę przyjazdu Kryszpinów niezwłocznie omówi. 2 Była wczesna godzina ranna. Słońce oblewało złotem wieżyce warszawskich kościołów. Jak przez wszystkie te dni sejmowe, na ulicach wciąż było tłoczno, nawet nocami przewalały się tłumy ludzi; coraz więcej pogłosek niosło się o rozbojach, straż marszałkowska nie mogła sobie dać rady. Wychodząc z pałacu zajmowanego przez Paców, Horusza i Ciechanowiecki, oboźny litewski, wymieniali tylko ze sobą porozumiewawcze spojrzenia. Niespodzianie wezwał ich wojewoda na tak wczesną godzinę, wiedzieli, że i Połubiński po ludzi swoich posyłał, i sam hetman wielki litewski. Dopiero gdy byli już daleko od pałaców Krakowskiego Przedmieścia, zajmowanych przez dostojników, Ciechanowiecki wskazał otwartą już szeroko traktiernię, skąd dobiegały mocne pokrzyki. – Zajdźmy piwem gardła przepłukać, czas jeszcze do koła. W gospodnej pełno było szlacheckiej braci, w większości deputatów województw dla króla obioru, rejwach panował straszny. Na widok wchodzących podnieśli się na powitanie trzej posłowie Litwini z obozu Paców, prosili do swego stołu. Zwłaszcza Mackiewicz, stolnik nowogrodzki, minę miał tajemniczą, wargami jak zając ruszał, smakując słowa, które miał wypowiedzieć. Ledwie dzban piwa stanął przed nimi, Mackiewicz głowę zniżył. – Ciszej trza nam rozprawiać, tam bo siedzą te hycle radziwiłłowskie – wskazał palcem. Obejrzeli się. Skupiło się w kącie kilku posłów, otoczonych gromadką mocno buńczucznych szlachciców. – Jednego znam – szepnął Horusza. – Gałecki to, podczaszy kijowski. Długi czas za pokojowca u Brandenburczyka służył, teraźniejszym czasem pono gardłuje z elektorskiego ramienia za Neuburczykiem. – Słuchajcie zatem, waszmoście, rzecz ważna – przypomniał o sobie Mackiewicz. – Myśmy trzy dni temu przysięgę składali, jako uczciwie obowiązków dokonamy elekcji. Wszakoż Bogusław Radziwiłł dniem wczorajszym dopiero zajechał z wojskami swoimi. Jemu by takoż wypadło przysięgę złożyć. – Przypomnieć jeno się godzi o tym marszałkowi sejmowemu. Rzecz mało ważna – wzruszył ramionami Ciechanowiecki. – Jeszczem nie skończył – sarknął Mackiewicz. – Jeśliśmy senat mimo jego niechęci do przysięgania zmusili, jako nikogo na tron corruptus*[*przekupstwem] promować nie będzie, jak może być obdarzony mandatem poselskim człek, który już z samego urzędu, jako cudzoziemski minister, pana swojego słuchać musi. Elektor za Neuburgiem stoi, takoż za nim trzymać powinnością jest Bogusława Radziwiłła. Horuszy zaświeciły się oczy. – Prawda to! Waszmość co radzisz, panie Mackiewicz? – Co? Mandat poselski odebrać takiemu synowi. Rzecz to niesłychana i nigdy dotąd nie zdarzająca się w Rzeczypospolitej, by obcy minister do sejmu naszego posłował. – Święte słowa, warto by księciu koniuszemu przedmuchać nosa. Chorągiew za chorągwią dniem wczorajszym prowadził, tuszę, że blisko dwa tysiące ludzi. Minę miał, jakby wyższy był nad wszystko. – U Długoszewskiego w gospodnej Sandomierzanie opowiadali, iż Radziwiłłowie sami, jeden lub drugi, ochotę mieliby na polską koronę – wtrącił ktoś. Tak im sama myśl wydała się nieprawdopodobna, iż śmiechem ryknęli donośnym, aż się inne stoły obejrzały na Litwinów. – O Piaście coraz to szerzej gadają – wtrącił Ciechanowiecki. – Radziwiłł nie Piast, ale szelma ostatnia – uciął Mackiewicz, znów przyciągnął bliżej zebranych. – Wraz do koła nam iść. Gdyby tak wyszedł kto z protestacją przeciwko księcia Bogusława posłowaniu? Że to zausznik jest elektora i jego minister, poplecznik Neuburga. Mandat winna izba jemu odebrać. Podobała się myśl, zwłaszcza Horuszy, rozochocony, nowy dzban piwa postawił. – Jeno kto wystąpi z takim wnioskiem na kole? – zapytał pan Ciechanowiecki. Mackiewicz zastanawiał się, potem palec wyciągnął w stronę Horuszy. – Kto, jeśli nie cześnik trocki, jegomość rotmistrz Horusza, brat nasz i druh serdeczny. On pierwszy do tak wielkiej jest sprawy, głowę ma, takoż języka mu w gębie nie braknie. – Wiwat Horusza! Wiwat! Miał o czym myśleć pan Krzysztof, taranbasem zdążając potem na Stawki, pod Wolę, kędy wyznaczone zostało pole elekcyjne. Jeszcze gdy mu pewnej chwili szepnęli do ucha panowie Ciechanowiecki i Mackiewicz, że może by zaprawdę dobrze było pomyśleć o Piaście, jako to w swojej broszurze radził podkanclerzy Olszowski. – Jakże to – dumał – a Pacowie, a ich wezwania za Kondeuszem? Drapał się pan Horusza za uchem, aż nagle sczerwieniał, tak go myśl pewna przejęła. Pac Pacem, wszakoż wysłańcem jest nie od Paca, a od całej braci szlacheckiej, jej interesów winien pilnować. Tako więc uczyni, jak uzna za najsłuszniejsze dla sprawy. Nie będzie się wysługiwał wielmożom! Z wielkiego animuszu po tej decyzji aż trzasnął woźnicę z całej siły przez ramię, ten tylko oczy szeroko otworzył, nie rzekł wszak nic, wiedział, że na niejedno w ten czas pozwalali sobie w Warszawie panowie szlachta. Na polu elekcyjnym gwamiej było i rojniej dzisiaj aniżeli w poprzednie dni. To Sandomierzanie, jak zawsze buńczuczni i frakcjom przeciwni, podciągnęli blisko stacjonujące pospolite ruszenie swojego województwa, przysunęli się także Krakowianie, widać było, jak wiercił się pomiędzy nimi kasztelan Warszycki, swojego czasu stronnik najgorętszy Lubomirskiego. Wojsk magnackich też było wszędy bez liku, a między tym wszystkim dziesiątkami kręcili się ludzie niewiadomej kondycji, aż pod okopy Koła Rycerskiego się podsuwali, słuchy szły, że przemykali nawet przez bramy, by wedle szopy senatorskiej rajcować i zamieszaniu przewodzić. Poszum tylko szedł wkoło od rozmów i krzyków, agitowano się wzajemnie, wymieniano wiadomości, niemało ich było, prawdziwych i zmyślonych. Próżno straż marszałkowska usiłowała utrzymać jaki taki porządek, za nic brano jej przedłożenia. Senatorowie także się już schodzili, większością byli w szopie, wielkim budynku gęsto zastawionym ławami. Przez trzy bramy, Litewską, Małopolską i Wielkopolską zwane, wchodzili posłowie i deputaci województw. U niejednego prócz szabli można było znaleźć także broń inną, choć zabraniały tego przepisy, karzące gardłem za każdą próbę rozruchu. Skoro jednak chorągwie konne i piesze wielmożów w gotowości stały tuż za elekcyjnym polem, uważała szlachta, że ją również nie obowiązują artykuły Porządku. Ciechanowiecki, stary wyga sejmowy, ledwie okiem powiódł po rozjazgotanej braci, zaraz głową pokręcił mówiąc do towarzysza: – Gorący zanosi się dzień, nowiny pewnie doszły o senatorach niegodne... Niedługo musiał mu przyznać Horusza, że wyczucie miał dobre. W rozjątrzeniu wielkim rozpoczęły się obrady, coraz bardziej krzywym okiem patrzano na senatorów, gromadzących się w swojej szopie. Obelżywe pokrzyki szły w ślad za niektórymi. Ledwie marszałek sejmowy Szczęsny Potocki, syn wielkiego Rewery, otworzył posiedzenie, proponując wybór deputacji dla rozstrzygnięcia nadużyć przeszłego panowania, o co bardzo molestowano w poprzednich dniach, i zaraz przegłosowano wybranych, krzyki się podniosły z wielu miejsc, jednakie w swej treści. Obejrzał się Horusza, bo ktoś mu wrzask podniósł nad uchem. Nie znał posła, wyglądało, że był to któryś Sandomierzanin, krzyczał zapamiętale: – Deputację nam wybrać tako i dla nadużyć czasu interregnum* [*bezkrólewie] Nie mniejsze, wbrew przysiędze, były frakcyj knowania... – Daj dowody! – usiłował przytłumić go jakiś zwolennik Francuzów. – Marszałek koronny niech da świadectwo, jakim prawem wbrew ukazom posłowie cudzoziemscy wojażują nocami po całej Warszawie, miast siedzieć z dala? – Dowody ja mam! Słuchajcie, waszmoście! – Bacz ty, ów Gałecki, coś go pokazywał w traktierni – zdziwił się Ciechanowiecki na widok występującego przed koło podczaszego kijowskiego. Ten zaś wykrzykiwał bez przerwy: – Dowody dam, jako stronnicy Francji pieniądz brali wielki ab externis* [*z zagranicy]. Kondeuszowe im pachniały srebrniki. Sam kanclerz wielki litewski Krzysztof Pac solidną zbił kabzę z tych liwrów. Gwałt się na to podniósł wśród części Litwinów. Nawet Horusza bronił swych mocodawców, drąc gardło jak opętany: – Tyś zaś od elektora i Neuburga trzosem nie gardził! – Sam Radziwiłłowski famulus! Któryś z nich pewnie podesłał go tutaj. – Wyżenąć go z koła, czas próżno mitręży! Ledwo przywrócił Potocki spokój, zaraz Gałecki znów wrócił do głosu. – Ja nie brałem żadnych pieniędzy, ale i wiem, i znam takich, którzy je brali. Rzekłem, podaję, że kanclerz Pac wspólnie z Boratinim kupował stronników francuskich, wojewoda inowrocławski Żegocki brał razem z innymi, łowczy wielki koronny rozdawał pieniądz francuski żołnierzom. Pytajcie ich sami, zali nieprawda? – Łowczy Żelęcki sam tutaj jest! Dawajcie go! Dawajcie! Szedł właśnie ku senatorskiej szopie, przystanął chwilę, by posłuchać przemówień poselskich. Blady teraz, jakby mu krew cała ubyła z lic, nie wiedział, co robić ze sobą. Siłą wypchali go przed marszałka. – Bracia, waszmość panowie wielce mnie mili, fałsz to! Swojego czasu zarządcą byłem skarbu zgasłej królowej Marii Ludwiki, alem o przekupstwach nijakich nie wiedział. Łżą to i osoby mojej postponowanie, sądu żądam na Gałeckiego oskarżyciela. – Ostatnie słowa wypowiedział z mocą, wróciła mu odwaga. – Michał Radziwiłł Gałeckiego nadesłał, nie słuchać go! – Nie słuchać! – Słuchać! My z Sandomierza wdzięczni jesteśmy, iże nam ujawnił imiona zdrajców ojczyzny. – Niech żywię Gałecki! – Obwiesić, posiekać go! Wyrwał się przed szlachtę mocno podeszły już wiekiem Zaremba, sędzia sandomierski, człek zgodliwy i wielkiej u swoich powagi. Ramiona rozkrzyżował wołając: – Waszmoście kochani, bracia mili! Było to, stare dzieje, ostawcie jednych i drugich w pokoju. Dziś i jutro nam króla wybierać. Przysięgą senatorów łeb jadowity ucięliśmy frakcji, debatujmy więc nad ważniejszymi sprawami. – Zgoda! Zgoda! – Niechaj Pac się tłumaczy! – Zgoda! Zgoda! Przycichło, ale wzburzenie trwało. Żelęcki bokami wymknął się z koła, rad zatrzasnął za sobą drzwi do senatorskiej szopy, ktoś z posłów miał teraz głos, sekretarze marszałka zapisywali nazwiska, gdy Ciechanowiecki, Mackiewicz i inni świadomi sprawy wypychać jęli Horuszę przed siebie. – Cześnik Horusza, jeno słów parę wedle przepisów! Wedle przepisów! – Wiedzieli, że wystąpić mógł w tej chwili jedynie w kwestiach proceduralnych. Rozdygotało się serce w panu Krzysztofie. Nigdy jeszcze nie zabrał głosu na sejmie. Sejmiki insza to była sprawa. Ale tutaj, gdy dwa tysiące dusz wodzi za nim oczyma? Niezgrabnie szedł, ktoś pogonił za nim przekpinką, ale gdy znalazł się naprzeciw braci, odwaga mu zaraz wróciła. – Nie wszyscy jeszcze z posłów i deputatów składali przysięgę. Myślę o onych, co z opóźnieniem przybyli, a głosy ich wszako są ważne... – Niechże składają! Marszałkowa dopilnować to rzecz. – Mości Horusza, nie hamuj rozprawy! Uniósł obie dłonie do góry. Ucichło. – Zwólcie, niech do końca dopowiem. Przybył wczoraj książę koniuszy Bogusław Radziwiłł. Przeciw znoszeniom z dworami obcymi ostro jeden w jednego tu powstawaliśmy. Przypomnieć chciałem, jako książę koniuszy ministrem jest elektora brandenburskiego, który po abdykacji królewskiej Drabim zajął ohydnym gwałtem. Jakże może minister takiego rabuśnika posłem być w kole, króla obierać, kiedy z samego jeno ministerskiego musu za Neuburgiem będzie głosował. – Prawda, zdrajca Radziwiłł! – Precz z Radziwiłłem! – Książę koniuszy niech żyje! – Dotąd mógł posłować, skąd teraz nagła odmiana? – Ostawcie, próżne deliberacje! Zabrał głos marszałek sejmowy. Potocki dziwnym sposobem radził sobie z rozjazgotaną ciżbą. – W poczet wniosków wpiszę manifestację imość posła Horuszy. Do głosu zapisany jest Pękosławski, ziemi sandomierskiej wysłaniec. Szmer ożywienia przebiegł przez koło. Wiedziano z sejmów za czasów Jana Kazimierza, że Sandomierzanie gwałt zawsze czynili największy, bardziej także niźli kto inny świadomi byli zakulisowych spraw. Oklaskami zaraz przywitali Pękosławskiego. Horusza, zachwycony własnym swoim wystąpieniem i decyzją marszałka, aż ochrypiał w okrzykach aplauzu. Sam już zresztą nie wiedział, za kim gardłuje i przeciw komu. Pomieszało mu się wszystko: frakcje ze stronnictwami, Pacowie z Tyzenhauzami, Pękosławski, który przecie swojego czasu ostro przeciw Litwie powstawał, z Gałeckim, kijowskim podczaszym. Słuch teraz natężył, zacichły gwizdy i oklaski. Pękosławski miał twarz wzburzoną, potrząsał trzymanym w dłoniach papierem. – Krótko mówić zamierzam. Wiadomość podam pewną, familię informatora sobie na tymczasem zachowując, jako panowie senatorowie od nowa w spiskowanie się zabawiają, gdy my radzić chcemy nad pomnażaniem sił Rzeczypospolitej u boku nowego króla, którego sami wybierzemy. Gdy na grudniowym sejmie konwokacyjnym kazaliśmy senatorom przysięgać, iż popierać obcych nie będą, choćby łakomieni byli profitami różnej natury, zdawać się mogło, że spokój nastanie z frakcjami. Niedzieli tymczasem nie ma, gdy w prymasowskim pałacu nocną porą narada była złożona w obecności ambasadora Francji de Bonzy’ego, nie bacząc, iż zakazane jest obcym posłom przebywać w czas elekcji w Warszawie. Na tejże naradzie, za głównym prymasa Prażmowskiego, kanclerza Paca, marszałka Sobieskiego i podskarbiego Morsztyna staraniem, konfederacja zapadła, by Kondeusza jakimkolwiek sposobem wprowadzić na tron... – Hańba! Zdrajcę to sprawy Rzeczypospolitej! – Dowody dawać! Dowody! – Cichajcie, waszmoście, to jeszcze nie wszystko. – Pękosławski głos miał tubalny, przekrzyczeć potrafił swych opozycjonistów. – Trzy dni potem większą partią u Morsztyna wszyscy się zeszli, szesnastu ich było, pospólnie decyzję poprzednią swą utwierdzili. To do wiadomości podając, przed radę waszmościów rzecz samą podsuwam, aby zażądać, niech senat się wytłumaczy z pokątnych znoszeń. Inszym sposobem relację słać przyjdzie nam, posłom, do województw, które w przyzwoitej odległości wciąż obozują, z wezwaniem, by przybywały ratować zagrożoną wolność ojczyzny. – Hańba! Zdrada! – Dowody daj, kto pisał! Być może nieprawda! – Prawda! – zakrzyknął w tłum Pękosławski, rękę wzniósł w górę, jakby słowom swoim chciał świadczyć przysięgę. Takiego rozjątrzenia nie było chyba jeszcze wśród szlachty. Niczym więc okazały się przysięgi najuroczystsze senatorów i przyrzeczenia; uparta frakcja francuska dążyła do celu na przekór wszystkiemu. Sandomierzanin Dębicki jeszcze bardziej podjudził zagniewanych deputatów i posłów, uzupełniając relację towarzysza skądś mu wiadomym wykładem, jaki miał prymas Prażmowski do zaufanych, że przysięga składana jest nieważna, jest żadna, ponieważ zaistniał przymus, zakazano im objawiać wolną wolę. – Rozsiekać cyklopa! – Wszetecznik we fioletach, mszy odprawiać nie umie, rad się tylko za dziwkami ogląda! Już i szable zaczęły łyskać wyciągane z pochew, tuż za wałem ktoś z bandoletu wypalił, wrzask i gwałt się taki podniósł, że aż wrony, rozsiadłe gęsto na niedalekich drzewach, zerwały się z krakaniem do spiesznej ucieczki. Horusza, gdyby nawet sam wojewoda Pac, protektor jego, teraz się przed nim pokazał, za nic by swojego zdania nie zmienił. Krzyk ogromny podnosił, zwłaszcza przeciw Prażmowskiemu pomstował, pomny także na własną do niego za Krystynę niechęć, rozsierdził się, krew mu czerwienią zalała twarz. Jeszcze krzyczał i szablą wymachiwał, gdy zacichać już wkoło poczęło, a marszałek Potocki wołał o głos dla siebie. Dopiero opanował się cześnik trocki, gdy Ciechanowiecki go mocno w bok szturchnął, spojrzał na towarzysza zdumionymi oczyma. – Umityguj się wasze, piękna to rzecz, ale źle byłoby, by ją niepowołani widzieli. Robić będziemy, jako się nam spodoba, ale komu mus o tym wiedzieć? Patrz, mądrze marszałek radzi, deputację słać do senatu, niech prawdę wyjawią o tych tajemnych znoszeniach. Jakoż wybrano zaraz Krzyckiego od Wielkopolan i Chrapowieckiego od Litwy. Pękosławski ich poprowadził do szopy. Tysiące oczu ślepiło za nimi, gdy znikali w szerokich drzwiach. Trochę teraz namiętności przycichły, upał był, zmęczenie również czyniło swoje, nienormalnie przecież upływały wszystkim te dni. Z tematu jednak żadnym sposobem nie można było koła sprowadzić. Coraz to ktoś ujawniał tajemne i przeciw prawu zabiegi stronników Lotaryńczyka i księcia Neuburga. Że to jednak sumy tam były mniejsze, nazwiska nie tak ważne, lekceważono powiadomienia. Dopiero znów zaczął się rejwach podnosić, gdy Kiryłł, poseł od grodzieńskiego sejmiku, rozpowiadać począł o znoszeniach elektora z Neuburgiem. Że jakoby ten ostatni obiecać elektorowi miał Elbląg, lenno Lęborka i Bytowa, potwierdzenie traktatów welawskich i inne jeszcze korzyści za cenę poparcia i wprowadzenia na tron. – Drahim Fryckowi przypadł do smaku! – W artykułach dla króla trzeba wstawić sprawę odbioru Drahimia. Niech sobie nie pozwala Brandenburczyk za wiele. – Welawy nie zatwierdzać, hańba to była! Horusza okropnie się ucieszył tym atakiem na elektora. Sam już się znowu szykował do głosu, mówić chciał o prześladowaniach oddanych Polsce obywateli pruskich, Kalksteina zwłaszcza mając na myśli, gdy uwaga ogólna odwróciła się w stronę deputatów powracających z szopy. Senat nadsyłał odpowiedź. Pękosławski zaraz głos zabrał, relacjonował, że prymas tyle jedno oświadczył, iż kolację wydał był dla przyjaciół, była tam mowa i o elekcji, trudno takich rozmów prywatnych zabronić prymasowi z senatorami. Podskarbi Morsztyn w podobny sposób użalał się nad losem ojczyzny, gdzie taka już rządzi niewiara, iż przyjaciele zejść się ze sobą nie mogą... – Jakaż konkluzja? – przerwano Pękosławskiemu. – Odpowiedź jest ex senatus consilio* iż w materiach podobnej wagi, za byle dokumentem nie wiedzieć przez kogo pisanym, wstyd jest senatorów w podejrzenia brudne poddawać. Senat uprasza, aby stan szlachecki lepiej o nim trzymał... [*ex senatus consilio – z postanowienia (nakazu) senatu] Szmer oburzenia nie zdążył się jeszcze zamienić w gwałt, gdy nie pytając nawet marszałka o zezwolenie, przed izbą stanął znowu Sandomierzanin Dębicki. Spotkały się spojrzenia ich z Pękosławskim, widział to Horusza, pomyślał, że muszą być w zmowie, wszako podobali mu się ci obaj warcholi, ucha chciwie nadstawiał. – Dowód to dla wszystkich jasny, jako kandydatem będący Kondeusz, od ośmiu laty nieszczęśliwie nam znany z imienia, miasto drogą uczciwą, jako przystało zawżdy elektom, intrygami i pieniądzem tron Rzeczypospolitej uzyskać zamyśla. Dlatego pod rozważenie stawiam, iżby z tych wszystkich powodów wykluczyć od głosowania kandydaturę księcia Kondeusza. Gdyby się senat zechciał temu opierać, związania swoje podtrzymując tajemne, wtedy... – zatoczył ręką wyraźny ruch ogarniający okolicę. Wiedzieli, że myślał o czekającym w pogotowiu pospolitym ruszeniu województw. Jednym wielkim aplauzem przywitano tę propozycję. Nieliczne protesty zagłuszone zostały bez reszty. Horusza jeszcze nigdy w życiu tak gardła nie zdzierał. Nigdy też nie był tak podniecony. – Jutro będziemy głosować, senator niech każdy się pojedynczo wypowie, obaczy się, zali odważy się który powiedzieć, jako przysięga rzecz nieważna i żadna. Ciechanowiecki wyrwał się teraz do przodu. – Moja rada: wykluczyć takoż Neuburga, który również fałszem usiłuje zdobyć koronę. Poparli go tylko półgębkiem. Najbardziej chodziło szlachcie o Francuza. Wołano już, by kończyć obrady na dzień dzisiejszy, na podwieczerz się miało, dzień cały przestali na nogach. Pod ramię z Ciechanowieckim opuszczał Horusza wałami obwarowany teren Koła Rycerskiego. Myśląc o tym, co go w tej chwili najbardziej obchodziło, niecierpliwie szarpał Ciechanowieckiego za rękaw: – Jakże? Odbiorą poselstwo Bogusławowi Radziwiłłowi? Oboźny litewski wzruszył ramionami. Zastanawiał się właśnie, jak sobie poradzą Pacowie w zmienionej sytuacji, gdy Kondeuszowi odbierze się wszelkie szansę. Dał w końcu pokój tym rozmyślaniom. Przeciągnął ramiona. – Jako się zdaje waszmości, jeść my co dzisiaj dostaniemy? Głodno się robi w Warszawie, dowozy wojsko przejmuje i szlachta zrzeszona, okropny pieniądz kosztuje wszystko... Pożary dzisiejszej nocy znów były, rabuśnicy domy tak podpalają, by w gwałcie powstałym swobodnie zagarniać cudze intraty. *** Do sędziego jurysdykcji marszałkowskiej wpadł zziajany adiutant regimentu odkomenderowanego przez Sobieskiego na czas elekcji dla sprawowania pieczy nad ulicami Warszawy. – Wasza miłość! – wołał. – Pułkownik donosi, jako wielki ogień górze na Dunaju wedle Gdańskiej Bramy. Pewnikiem znów podpalenie. Ludzi nie starcza, więc żeby o posiłki prosić marszałka. Sędzia Cielecki złapał się tylko za głowę i trząsł nią przez chwilę w bezsilnej rozpaczy. Jeśli nawet Sobieski wojskom swoim zezwoli przyjść z pomocą, godziny upłyną. Przypomniał mu się ostatni pożar koło szpitala św. Ducha. Trzy domy spłonęły, w okolicy naliczono dziesiątki rabunków, mienia pogorzelców nie oszczędzono, zamordowanych zostało siedem osób. Zreflektował się wreszcie, że czas ucieka, i wybiegł na miasto. Boga prosząc, by Sobieski był u siebie w pałacu. Na ulicach było tłoczno. Mrok jeszcze nie zgęstniał, ale łuna już się znaczyła na niebie szerokim pasmem, widać było z daleka pełznące powoli dymy. Duszno, wiatr potrząsał śmieciem ulicy, kurzył w oczy, swąd dymu niósł się na całą Warszawę. Jakaś karoca przetaczała się spiesznie, hajducy pokrzykiwali o drogę, bokami pędziło kilku dragonów. Śmiech zatrząsł ulicą, sypnęły się kamienie, trzasła szybka w powozie, rozległ się krzyk, dragoni zboczyli w tłum pierzchający przed wzniesionymi kopytami koni. Ucichły wrzaski, kareta potoczyła się dalej. Jezdnią, trzymając się pod ręce, szła gromada młodych. Dziewki i chłopcy śpiewali, nie przepuszczali nikogo, tylko dla siebie chcieli mieć drogę. Z bocznej uliczki wypadł oddziałek straży, kijami i płazem szabli siec poczęli idących, w sekundę rozsypało się wszystko. – Ale się łapserdaków nabrało! Sług sobie panowie szlachta nawieźli, nadciągnęła z całej Polski hołota, sił już braknie – skarżącym tonem powiedział któryś ze strażników. – Pędźmy lepiej na Dunaj, ogień potężnieje, wydaje się, że całe miasto ogarnie! – zawołał drugi. – Dar będzie godny dla nowego króla. – Sarkazm zabrzmiał w słowach trzeciego. Na Dunaj płynęły tłumy. Ogień szalał, zagarniał dom za domem. Już się przedostawał na Piwną, w pobliże kościoła św. Marcina. Poprzez gwar ludzkich głosów dobiegało kwiczenie koni, palących się żywcem po stajniach, ktoś wołał ratunku, nadbiegający widzieli, jak z okna skoczyła kobieta, głucho stuknęło ciało o bruk, głosu więcej nie wydawała. W ślad za nią buchnęły oknem płomienie. Już nie próbowano ratować objętych ogniem budynków. Jeśli było co do zrobienia, to stawianie tamy szerzącemu się pożarowi. Chlustano wodę na dachy i ściany, szczękały o wysuszoną ziemię łopaty, piasek z trzaskiem sypał się w żar płomienia. – Mój złoty łańcuch! – rozległ się spazmatyczny, pełen rozpaczy krzyk kobiecy. – Ratunku, mordują! Jezus Maryja, mordują! To od ogrodów. Tam na pogorzelców, strażujących przy resztkach swego mienia, wypadła banda z szablami i bandoletami w dłoniach, siekąc bez litości tych, którzy usiłowali stawiać opór. Zadudniły kopyta, cienie pierzchały na strony, kto mógł, chował się do bram. Nadjeżdżały dalsze oddziały Sobieskiego, przysłane dla zabezpieczenia miasta. Ale żołnierze byli bezradni, konie bały się ognia, stawały dęba, wydymały chrapy, ich lśniące, wypukłe oczy pełne były przerażenia. – Składy rabują na Starym Mieście! Konni pognali całym oddziałem. Tam jeszcze ogień nie sięgnął, da Bóg, nie sięgnie, a tutaj już nic się nie uratuje. Oddaleni od linii ognia, stali stłoczeni mieszkańcy Warszawy. Bali się o siebie, wyszli patrzeć, czy ogień nie pogna płomieni w ich stronę. Ktoś głośno odmawiał modlitwę, ktoś inny pięścią w przestrzeń wygrażał. Dzwony kościołów biły nieustannie na trwogę. Ponurym echem odbijały się dźwięki od murów ocalałych domów. Bocznymi drogami przebijał się ku śródmieściu powóz szczelnie otoczony liczną dragonią. Towarzyszyły mu przemykające się tuż przy murach cienie. – Hej wy! – oficer skierował konia w tę stronę. Odpowiedzią był strzał z pistoletu, koń zakwiczał boleśnie, słaniać się jął na nogach, oficer w ostatniej chwili wysunął nogi ze strzemion, cieni już nie było widać. Rozwarło się okienko przesłonięte gęsto tkaną firanką. – Co się tu dzieje? – Rabuśnicy strzelają, wasza książęca mość. – Pośpieszcie zatem. Człowiek jakiś, znajdujący się w pobliżu karety, drgnął słysząc ten głos. Biegł teraz truchtem za powozem, odetchnął, gdy stangret przyhamował. Przesunął się wtedy na stronę, jak wąż prześlizgując się między zebraną na chodnikach gawiedzią. Ostry gwizd w powietrzu, jeden, wraz potem drugi. Chmara ludzka runęła w stronę powozu. Rozległa się oficerska komenda, gruchnęły strzały, ale atakujący napierali, już któryś wielkim, rzeźnickim nożem ciął uprzęże, by oswobodzić i porwać wspaniałe konie. Te wspinały się strwożone na zadach, stangret, żgnięty ostrzem, zwalił się prosto na nie ze straszliwym krzykiem. Dragoni skupieni wokoło powozu walczyli już teraz o własne życie. Rabusie, choć kilku padło, napierali coraz ostrzej. Od prawej strony karety padł koń żołnierski i przygniółt jeźdźca, inny dragon, pchnięty szablą, osunął się na ziemię. W tym momencie od murów oderwał się cień, skoczył na stopień powozu, zaczął się szamotać z drzwiami, nie chcącymi ustąpić. Ktoś je przytrzymywał od wewnątrz, aż się klamka wreszcie zerwała, brzęknęła o kamienie bruku, drzwiczki stanęły otworem. Z wnętrza padł strzał, błysnęło, człowiek atakujący powóz zeskoczył, jeszcze szablą pchnąć próbował do wnętrza, rumor się zrobił wokoło, pędem nadjeżdżały posiłki, napastnicy kryć się poczęli po dziurach. – My się jeszcze, książę, obaczym! Rachunki nasze nie zakończone! – krzyknął napastnik i pierzchnął w ciemności. – Trzymajcie go! – zawołał Bogusław Radziwiłł, gwałtownie wychylając się z karety. – Ale kogo, wasza książęca mość? Trzepnał pytającego się dragona po gębie, rozwścieczony wrzasnął: – Jazda! Konie ruszyły z kopyta. Za nimi narastał coraz to potężniejący ogień. Na ulicach jawiło się więcej wojska, znikały tajemnicze cienie przemykające się pod warszawskimi murami. *** Parę razy prolongowano sejm, gdyż termin ustawowy przeminął przed tygodniem. Wystąpili już z przedłożeniami i pochwałą swych kandydatów cudzoziemscy posłowie. Na poniedziałek 17 czerwca, rok to był 1669, wyznaczono wreszcie z coraz większą niecierpliwością oczekiwaną elekcję. Zgorączkowanie i podniecenie z każdym dniem bardziej ogarniało masy szlacheckie. Już nie zważano na żadne zakazy, nikt nie potrafił upilnować porządku. Pospolite ruszenia województw podeszły pod samą Warszawę, wokół okopów otaczających Koło Rycerskie tłoczyły się tysiące roznamiętnionej szlachty. Szedł pogłos powszechny: – Kończmyż nareszcie elekcję! We wnętrzu koła największy ruch kupił się wokół Sandomierzan, jak zawsze bowiem przewodniczyli opozycji sejmowej. Szlachta była wzburzona, nadchodziły wciąż wieści o znoszeniach senatorów z obcymi przedstawicielami kandydatów do polskiej korony. Przy ogólnym zgorączkowaniu nie trzeba było wielu przedłożeń ani perswazji. Byle pogłoska starczała, by wrzask się podnosił wśród wysoko usypanych okopów. – Zagrodzić drogę szkodzącym Rzeczypospolitej frakcjom! – Nie potrza nam spadku po królowej jejmości! Mało życzliwie witano nadjeżdżających senatorów. Poklask zdobył jedynie hetman polny koronny Dymitr Wiśniowiecki, jako że przybył dopiero przed paru dniami, tym samym nie mógł więc być zamieszany w żadne knowania. Wiedziano też, że zawsze trzymał się od nich z dala, jako pies z kotem żyli dlatego także z Sobieskim, którego żona chętnie wikłała w nieczyste znoszenia. – Nikt nie wprowadzi pana invitis*[wbrew woli] Polaków! – pokrzykiwał jakiś podpity od samego rana Wielkopolanin. – Jako żywię! – pohukiwali. Wysłańcy krążyli od województw do koła. Pospolite ruszenie Wielkopolski otoczyło elekcyjne pole, przy bramach tłoczyli się porządkowi z dzidami, straż marszałkowska stopniała przy ich ilości. Marszałek Potocki zagaił wreszcie obrady. Jeszcze postawił pytanie, zali do obioru się od razu przystąpi czy też wcześniej mają być zakończone przedłożone sejmowi do rozważenia kłótnie Paców z Radziwiłłami o polną buławę? O głos poprosił wojewoda poznański Andrzej Grudziński. – To rzeczy w tej chwili mało ważne, będzie je pora rozpatrzyć. Wszako odbyć się elekcja nie może, jak długo nie odczytają nam listu, o jakim wiemy, iż nadszedł od księcia Neuburga do kancelarii koronnej i znajduje się w rękach podkanclerzego Olszowskiego. – Prawda! List czytać! – Znowu jakieś cygaństwa! – Neuburga tako odrzucimy, jak Kondeusza! – Lotaryńczyk pan dzielny, jeszcze niestary, a rycerskością sławny! Marszałek zaraz słał do szopy z prośbą, by podkanclerzy okazał list Neuburga. Szlachta nikogo tymczasem nie chciała słuchać, falowała w wielkim wzburzeniu, szmery głośne niosły się też wśród tłumu poza wałami. Olszowski ochoczo przekazał list podkomorzemu Sarnowskiemu. Opowiadano potem, że uciechę miał podkanclerzy wielką, on to cichcem znać dał, iż list takowy nadszedł do kancelarii. Słuchali uważnie. Książę deklarował się ze swymi zamierzeniami, jeżeli zostanie osadzony na tronie. Z uczuciami się oświadczał do Rzeczypospolitej. Nic w tym nie było jak dotąd zdrożnego, aż nagle – Sarnowski głos podniósł – jak sztykiem żgnięte, drgnęło szlacheckie mrowie. Dalsze zdania listu były już wyraźnymi dla niektórych wielmożów oskarżeniami: – ...zawierałem tylko takie przymierza z monarchami postronnymi, jakie mi były doradzone i nastręczone od najpierwszych Stanów Rzplitej... Krzyk buchnął pod niebo. – Zdrada! Nowa zdrada! – Jeszcze nie królował, a już z nim mieli znoszenia, polityki media uzgadniali w szczegółach! – Wykluczyć Neuburga! Stał w kręgu senator Grzymułtowski, kasztelan poznański, rad słyszeć posłów reakcję. Ujrzał go popularny wśród całej szlachty, zwłaszcza małopolskiej, autor memoriałów i pamfletów publicznych Andrzej Maksymilian Fredro. Na dodatek serdecznie nie cierpieli się z Grzymułtowskim. Porwał się Fredro bliżej ku niemu, palec chudy wyciągnął, zawołał: – Waszmość świadom byłeś używania przez Neuburczyka środków prawem zakazanych. Czemuś Rzeczypospolitej o tym nie ostrzegł wedle obowiązków senatorskiej przysięgi, rzeknij że, czemu? – Czemu?! – ryk się rozległ wokoło. – Ukażcie, senatory, i to, co do was pisze Lotaryńczyk, bo pewnikiem żadnego z kandydatów nie najdziesz o czystym sumieniu! – Do prymasa Lotaryńczyk słał epistoły. Niech okaże cyklop te pisma! – Nie masz go, chory! Śmiech ogólny i wrzawa. Zza wałów krzyk teraz doszedł okrutny, hurmą cisnęły się tam tysiące szlachty z pospolitego ruszenia. Pogróżki biegły w stronę senatorów, łajania, wybijało powszechne żądanie, by bez zwłoki zaraz króla wybierać. Marszałek Potocki chciał spokój przywrócić, próżno rękami wywijał, nikt już nikogo nie słuchał. Kasztelan Grzymułtowski spojrzał na paru senatorów stojących wewnątrz koła. Porozumieli się wzrokiem: lepiej się stąd usunąć. Sobieski wraz z kilku ze straży chciał im dopomóc, zaczęli tłum rękami rozgarniać. Wzburzyło to deputatów i posłów. – Ostawać, ostawać z nami! Kędy, mości panowie senatorzy? Może na nowe knowania ku choremu prymasowi? Zamknęło się koło, żaden z obecnych w nim senatorów kroku nie mógł postąpić. Biskup kujawski Czartoryski, na ogół lubiany, łagodzić chciał sprawę. Przekrzykując wrzawę użalał się, jako nie przystoi godność senatorską postponować w ten sposób. Nikt nie myślał go słuchać. Echem mocnym gdzieś dalej poniosły się z nagła strzały pistoletowe. Czartoryski przybladł, zaraz ktoś wybuchnął śmiechem: – Do was to, popów, strzelają! Stał obok Sobieski, usłyszał, zawrzał straszliwym gniewem. Nie zważając już na nic, szablę z pochwy wyszarpnął, górujący wzrostem ponad innymi, porwał się gonić pyskatego posła, aby go pojmać i strażom przekazać. Ten jednak nie czekał, co siły przedzierał się ku ludziom swojego województwa, tam go osłonili, z gniewnymi gębami porwali się razem do przodu. Sobieski przystanął, za wałami wrzask trwał straszliwy, ruszyły chorągwie wielmożów, w samym kole kotłowanina się wzmogła, już tylko szable szczękają, zrywa się strzelanina z pistoletów, zza koła ktoś walił z muszkietu. Rwetes, larum i popłoch. Pospolite ruszenie zza wałów opanowało już bramy, ludzie wdzierają się do wnętrza koła: – Zdrajcy senatorowie! Wysieczemy was, innych podług gustu wybierzemy! – Nie wypuścimy żywych! Strzały słychać było coraz to gęstsze. Nikt już nie wie, kto przyjaciel, kto wróg. Powstaje panika, ten i ów przylega pod osłonę wałów, senatorowie kulą się pod ławkami w szopie, kto zdołał się w czas wydostać, gnał do karety, już ich kilku sadziło drogą w kierunku miasta. – Zabit, zabit! Na to wołanie zaciętość jeszcze się wzmogła. Strzelanina jakby w czas bitwy. Wojewoda poznański Grudziński biegł ku swoim, rozkrzyżowując ramiona wołał, by sfolgowali. Przy Wielkopolskiej Bramie błagał o spokój Sobieski, już się też niektórzy ze szlachty sami pomiarkowali. Zacichły strzały, tylko gwar głosów wybijał pod niebo. Marszałek sejmowy Potocki, wlazłszy na podwyższenie, jak mógł, natężał głos wołając, że dzikość to barbarzyńska, niegodne cywilizowanego narodu zwyczaje, na wszystko zaklinał, by zadbano o spokój i zaniechano broni. Ucichło, niejeden wodził po sąsiadach zawstydzonym spojrzeniem. Horusza szybko wsunął szablę do pochwy. Wyciągnął ją co prawda na wypadek własnej obrony, czuł jednak wstyd i niesmak. Pierwszy raz krytycznie spojrzał na to wszystko. Dotąd nie gorzej od innych na sejmikach gardłował, zyskał nawet pomiędzy swoimi opinię ryzykanta. Tu jednak – na sejmie – było już coś innego. Jakże, pistoletem i szablą rozstrzygać spory między izbami? Przez bramy wylewała się hurma pospolitego ruszenia; po harmiderze wojennym zapanowywał spokój. Senatorowie udawali się do swej szopy, Potocki znów objął przewodniczenie. Chmury rozpierzchły się w międzyczasie i wyjrzało wesołe słońce. W kole zaś i na przyległych błoniach nie wiedzieć kiedy zapanował ład. Pospolite ruszenie wycofało się wedle przykazań aż o pół mili, wojewodowie ruszyli każdy ku swoim, by tam statecznie rozprawiać o kandydatach. Podkanclerzy Olszowski dał znać, że prymas, choć ciężko chory, z łożem kazał nieść się na pole i wybór nowego pana wraz ogłosi, jeżeli tylko nastąpi powszechna zgoda. Zatem biskup poznański Stefan Wierzbicki, szlachcie przychylny, podjął się zastępstwa w przewodniczeniu samej elekcji. Zaintonował mocnym głosem: Veni Creator Spiritus. Tysiące głosów pieśń podchwyciło. Ucichły sarkania, nadeszło dojrzałe zrozumienie powagi chwili. Horusza czuł, jak mu drżą ręce. Ważna to rzecz wybierać dla kraju pana. Stał pomiędzy Litwinami i przedstawicielami Prus Królewskich, bo oni tylko zostali w kole, inni deputaci i posłowie byli przy swoich województwach, w których powołano pospolite ruszenia. Zaraz też zaczęli kursować wysłańcy, wznowiono żarliwe narady: Neuburga czy też Lotaryńczyka? Senatorowie niewiele doradzali, cisi teraz się stali, pomni siły szlacheckiego wzburzenia. Do Horuszy przysunął się Ciechanowiecki, zaraz się też znalazł obok Mackiewicz. – Pomnisz – szeptali – cośmy prawili o Piaście? Sandomierzanie, Wielkopolska i insi człowieka swojej krwi będą lansowali na tron. Mówią najwięcej o... Urwał, bo od pola elekcyjnego, od województwa wielkopolskiego wrzask doszedł potężny: – Vivat Rex! Obejrzeli się Litwini, wysłańcy gdzieś daleko bieżeli. Komuż to wiwatują? Od Łęczycan to samo, zawtórowali im Kujawianie, chwila, zagłuszyli resztę najwrzaskliwsi, jak zawsze, Sandomierzanie. – Vivat Rex! – Wiwat Piast! Drgnął Horusza, pierwszy raz dobiegło echem to słowo. Już obok Ciechanowiecki czapkę podrzuca do góry, drze się na całe gardło: – Wiwat Piast! Już inni wołaniem go podtrzymują, ale się rozglądają zarazem zdziwieni, który Piast, kto królem ostanie. Horusza z niepokoju aż zamarł i stał z gębą rozwartą do krzyku. Wysłańcy walą z kopyta. – Wiwat Piast! – Wiwat, ale jaki Piast? – Vivat Rex Michael! – Wiśniowiecki, Michał Korybut Wiśniowiecki! Wraz z kilku innymi senatorami nadjechał podkanclerzy Olszowski. Promieniał cały, towarzyszył mu biskup płocki Gembicki i Tarło, wojewoda sandomierski. – Dwadzieścia jeden województw oddało już głos za królem Michałem. Jakże Litwini i Prusowie? Za Piastem? Jak okiem sięgnąć, całe pole szaleje. Lecą czapki do góry, wrzask na cześć Piasta, na cześć króla de sanguine gentis* [* z krwi narodu] Michała Wiśniowieckiego. Litwa i Prusy także się godzą. Krzyczą pospołu z innymi: – Niech żyje! Niech żyje! – I frakcje wszystkie przepadły z kretesem – w uśmiechu rozdziawia gębę oboźny litewski, imć Ciechanowiecki, pada Horuszy w ramiona. – Kocik ty mój mileńki – rozrzewnia się pan Krzysztof. 3 Przybrany w mundur wojsk spod znaku hetmana Dymitra Wiśniowieckiego, Józef Roth skłonił się nisko przed podkanclerzym Olszowskim. – Wasza wielebność, ordynansem przez oficera przybocznego jegomości hetmana uwiadomiony zostałem, jako mam się stawić w kancelarii pokojach. Sam bym odwagi nie miał mitrężyć waszą wielebność w czas tak gorący. Gratulacje wielkie racz wasza wielebność przy tej okazji ode mnie przyjąć, iż się do joty słowa waszej wielebności sprawdziły. Okrutna radość nastała w chorągwiach hetmana polnego, iż krewniak jego pomazańcem ostał Korony i Litwy. Twarz Olszowskiego ożywiał teraz nie ustępujący z niej uśmiech. Choć nie wyspany, z workami pod oczyma, pierwsze tygodnie nowego królowania niezwyczajne były bowiem dla kancelarii i osobliwie dla niego gorące, pełen był jednak energii i ochoty działania. – Kłopoty, mości poruczniku, dopiero się zaczynają. Łatwiej bo może było księcia Michała na tron wprowadzić, jako teraz pomagać mu w zawiadywaniu Rzecząpospolitą. Spoważniał, ton głosu jego, nie tracąc życzliwości, stał się oficjalny. – Siądnijcie, poruczniku. Rozmowę wiodłem wczoraj z hetmanem waszmości. Zgodę dał chętną na przedłożenia moje. Urząd sekretarza króla jegomości nadal dla was wakuje, jako ustalone zostało swojego czasu. Będziesz waszmość potrzebny na miejscu jako najbardziej znajomy spraw pruskiej ziemi. Roth nisko się skłonił na znak wdzięczności. Olszowski spojrzał na niego życzliwie. – Niech jeno czas interregnum się skończy z uroczystym momentem przywdziania korony przez króla Michała, starania poczynię, by pośród pierwszych pism, wysłanych imieniem króla, prośba się znalazła o uwolnienie z kazamat ojca waszmości. Może się elektor przychylnym temu okaże, pragnąc dobre mieć z nowym monarchą stosunki. – Wasza wielebność, dzięki pokorne za tyle łaski – Roth uchwycił biskupa za rękę, pocałunek na niej chciał złożyć. Olszowski dłoń odgiął ku dołowi. – Bardziej ja podkanclerzym jestem niźli biskupem – uśmiechnął się. – Jakie waszmość masz wieści z Prus? Landtag tam trwa w maju jeszcze złożony? – Przez jezuitów pisma przysłali mi znajomkowie. Landtag trwa, długo jeszcze trwać będzie, choć go sam Fryderyk Wilhelm w Królewcu pilnuje. Stany na Polskę się oglądają, nadzieję czerpiąc w obiorze nowego króla. Niemal jawnie głoszą, jako nie dopuszczą, by bez uwzględnienia wszystkich ich gravaminow mogły być potwierdzone welawskobydgoskie traktaty. – Mnie się zda, że i spełnienie gravaminow niewiele by jeszcze w tej materii pomogło. Od każdej strony trzeba będzie sprawę rozpatrzyć – żywo zareagował podkanclerzy. Roth wydobył z kieszeni plik papierów. Pośpiesznie rozkładał jeden z arkuszy wypełnionych drobniutkim pismem, przebiegał go oczyma, znalezione miejsce palcem oznaczył, powiedział: – Stany dobrze rozumieją, jakie ma znaczenie dzisiejszy czas w Polsce. Gdy elektor ostro naciskał w sprawie akcyzy, sam marszałek sejmu, którym ostał dzielny bardzo Jan Erhard Brumsee, udzielił mu odpowiedzi, że gdyby Fryderyk Wilhelm nie zechciał ustąpić, to – podniósł papier do oczu i przeczytał: – ... stany gotowe są odwołać się do tych, którzy prawo zwierzchnictwa pod pewnymi warunkami przekazali jego elektorskiej mości i którzy też w znacznej mierze są zainteresowani w dobrobycie tego kraju propter casum evolutionis. * [z powodu przeobrażenia.] Olszowski słuchał uważnie, z uciechy zatarł ręce. – Praw waszmość dalej. – Królewiec w jedno stoi ze szlachtą. Stan duchowny oporny kalwinowi jak zawsze. Musiał elektor popuścić wymagań, przedłużenia akcyzy na jeden rok tylko żąda, z pogłównego gotów by zrezygnować, nierad, że landtag się zebrał jednocześnie z elekcją w Polsce. Że to jeszcze sześć regimentów dragonii przywiódł ze sobą, o to wielkie zamieszanie powstało. Żadnym sposobem na ich utrzymanie nie chcą stany dać zgody. – Całaż ta śmiałość w oparciu o Polskę? Tę, która nawet obietnicy im żadnej nie dała? – zadziwił się podkanclerzy. – Znają, jakowe echa wywarł gwałt na starostwie drahimskim. Zmarszczyło się czoło podkanclerzego. Protestacje oficjalne w okresie bezkrólewia nie były tak ostre, jakby należało. Prymas Prażmowskł i Jan Leszczyński, kanclerz wielki koronny, uważali, że lepiej nie zadrażniać stosunków z Fryderykiem Wilhelmem. Olszowski podejrzewał, że wpływ tu miały także ich prywatne koneksje z Berlinem. – O Drahim będziemy jeszcze się sporzyć. Kancelaria wygotowała już pismo do elektora z uroczystym zaproszeniem na koronację królewską, którać w mieście Krakowie ma się odbyć we wrześniu. Nie zda mi się, by mogli wziąć w niej udział wysłannicy jego elektorskiej mości. Spotkał pytające spojrzenie Rotha. – W zaproszeniu braknie pożądanych przez elektora tytułów “pana na Lęborku i Bytowie”, przyznanych mu traktatem, ale w życie potąd nie wprowadzonych. Bez nich nijako mu występować – zatarł ręce – a nam ta nieobecność będzie po myśli. Roth pokraśniał. Może zmieni się nareszcie stosunek Polski do elektora? Nowy król, nie związany rozlicznymi zobowiązaniami Jana Kazimierza i jego małżonki, będzie mógł prowadzić politykę bardziej godną Korony. Wielkie zmiany następują na dworze monarszym, odchodzi wszystko, co związane było z przeszłością. Wiedeń, wiadomo, krzywo patrzy na elektora, niemiłe cesarzowi narastanie brandenburskiej potęgi, niechęć wzmogły jeszcze alianse Fryderyka Wilhelma z Ludwikiem XIV za cenę wsparcia Neuburga. Nic to, że wyszła potem na jaw francuska intryga, by cichaczem wspierać nadal Kondeuszową kandydaturę. Olszowski zdawał się czytać w myślach syna królewieckiego trybuna. Uśmiechnął się, gestem na sekreterę wskazał papierami zasłaną: – Pytałem o landtag, o postawę dzisiejszą stanów, gdyż potwierdzenia mi potrzeba było pism i zaskarżeń, różnymi drogami nadchodzących z Królewca i z całych Prus. Panowie i mieszczany żalą się wielce na ucisk tyrański Fryderyka Wilhelma, nade wszystko za złe mu mając naruszanie przywilejów stanowych, przedkładanie Brandenburczyków nad pruskich poddanych, pomniejszanie władzy landratów, nasyłanie wojsk na kwaterunek. Jednym głosem rozlega się z wszystkich tych pism, jako chętnie przywitaliby powrót do polskiego poddaństwa. Ukazują uparcie, jako po temu “jetzt es ist Zeit”... Ważny znak niosą te powszechne wołania, mniemam, iż na dworze osobliwie poważnie trzeba się będzie tym zająć. Roth oddech wstrzymywał, rozumiał, jak ważnych zamysłów staje się świadkiem. Olszowski skłonił teraz głowę nisko ku dłoniom, jakby się bacznie im przypatrywał. Widać było poszerzającą się łysinę, nitki srebrne w okolu zgęstniały mocno w ostatnim czasie. Mówił spokojnie, ale bardzo stanowczo: – Trzeba, byś waszmość wiedział, jakie myśli się snują przy dworze w związaniu z pruską sprawą. Przestrzegać nie muszę, że mówię wyłącznie dla świadomości reprezentanta opozycji w Prusach, nie dla powszechnej wiedzy. Hańbiące traktaty Welawy i Bydgoszczy podpisane zostały w czasie, gdy trudno było Polsce podtrzymać przyrodzoną sobie dostojność, elektor zaś oddał niejakie usługi, odstępując od sprawy szwedzkiej. Zastrzegła wszak sobie w traktatach Korona hołd na przypadek wygaśnięcia rodu Hohenzollernów, jako też niedotrzymania zawarowanych umów. Późniejszym czasem waśni wewnętrzne, nieszczęsna polityka profrancuska Marii Ludwiki, słabość persony króla, wszystko sprawiło, iż walce stanów, tęskniących do polskich wolności, pomocy nieść nie można było. Dopiero sejm miniony przerwał elekcyjne intrygi, Piast dzierży koronę, włodarzem jest Rzeczypospolitej, granice spoczywają na tymczasem w spokoju, traktat andruszowski zabezpiecza nas z Moskwą, triumf podhajecki oddalił grozę tureckiego najazdu, cesarstwo sympatie żywi ku nam wielkie. Jeśli nie ulegnie to zmianie, czas będzie, by Prusom bliżej się przypatrzyć. Elektor nie dotrzymuje własnych przyrzeczeń, więc od strony polskiej nie mogła znaleźć uznania sprawa Elbląga, lenna z Lęborka i Bytowa, nie mówiąc już o fatalnym posunięciu z Drahimiem, o cłach rzecznych na Wiśle, co zaś najpierwsze, o uciśnieniu stanów, którym Polska prawa dawne gwarantowała. Traktaty żadne nie liczą się jako wieczne, dość jest powodów, by udowodnić Fryderykowi Wilhelmowi złamanie przysiężonych zobowiązań. Drżały usta Rotha, gdy zdecydował się wymówić tak ważne dla niego pytanie: – Jeśli dobrze zrozumiałem, jest nadzieja na zaprzeczenie elektorskiej suwerenności, a tym samym na przywrócenie polskiego zwierzchnictwa? Podkanclerzy spojrzał mu prosto w oczy: – Jest ta nadzieja. Niejeden żywi ją umysł w Rzeczypospolitej. Tej myśli jest książę hetman Wiśniowiecki, o czym sam wiesz waszmość najlepiej, nie inaczej duma marszałek Branicki, Pacowie na Litwie ku naszej przychylają się stronie, niemało biskupów i wojewodów. Wszako nie należy też budować zamków na lodzie, czas może przynieść zmiany niespodziewane. – Czy... czy stanom można by dać ogólną wiadomość, podsycić otuchę, która każdego dnia narasta wraz z nowym panem na polskim tronie? – Można. Powstał Olszowski, szczupły, lekko zgarbiony, dużymi krokami przeszedł kilkakroć po kancelarii. – Jedno pewne, że prędkim czasem potwierdzenia nie uzyska elektor Welawy, tytułu na Lębork i Bytów także się nie może spodziewać, dwór zaś jawnie weźmie w obronę pretensje stanów. – Dzięki pokorne waszej wielebności. – Nie mnie dziękuj, nie mnie! – zaszeptał nerwowo podkanclerzy. – Zmianom dziękuj w Polsce wynikłym, które nadzieje dla niej dobre gotują. – W znacznej mierze dzięki waszej wielebności nastąpiły te zmiany. – Dzięki rozumowi szlacheckiego stanu. Stanął teraz Olszowski przed krzesłem, na którym Roth siedział, usiłującego podnieść się porucznika dłonią przytrzymał za ramię. – Jakże ów pułkownik, który tak śmiało poczynał tu przeciw elektorowi? Wiem, iż uwięziony był, ale pono już odzyskał swobodę? Dzielny to człek, kto wie, czy nie znalazłoby się dla niego miejsce w wojsk koronnych kompucie. Jeśli nie u przeciwnego nam Sobieskiego, to zawżdy przy boku hetmana Wiśniowieckiego. – Wolny jest, ale zakaz ma ruszania się poza swe włości. Trybut wysoki zlecił mu spłacić elektor. Niewesoła Kalksteina dola, choć nie równać jej już z więziennymi udręki. Taki to los gotuje Brandenburczyk pruskim patriotom – ostatnie słowa wymówił Roth z goryczą, musiał wspomnieć na swojego ojca. Olszowski zrozumiał to. Jeszcze raz potwierdził obietnicę oficjalnych starań o zwolnienie królewieckiego trybuna. – Kto wie, zali Bogusława Radziwiłła też nie poproszę o wstawiennictwo w tej sprawie. Okrutnie on z hetmanem Michałem teraz na nas łaskawy, choć widzę, jako to lisia jest gra... – Przypominając coś sobie, roześmiał się naraz głośno. W ogóle śmiał się teraz częściej niż kiedykolwiek. – Niełacno mu przyszło strawić chwilę, gdy ów Litwin zajadły, poseł, Horusza mu bodaj na imię, o odebranie wołał Bogusławowi poselskiego mandatu. Mało, a byłoby do tego doszło. – Pokiwał głową. – Należałoby, należałoby, wszako to rzecz mniej ważna. Co dobre, iż w instrukcji danej królowi nie przepomniała szlachta wpisać załatwienia Drahimia. Jest jeszcze w Rzeczypospolitej wyczucie sprawy obywatelskiej. *** Książę Bogusław Radziwiłł stał twarzą do słońca, oczy przymknął. Wyrazista, nieco zniewieściała twarz, starannie jak zawsze wypielęgnowana, nawet pod warstwą różu i pudru zdradzała znużenie. W kącikach kształtnych warg taił się skryty w kilku maleńkich zmarszczkach grymas goryczy. Brat przyrodni, hetman polny litewski Michał, przyglądał mu się z wyraźną troską. W spojrzeniu jego wiele było ciepła i przywiązania. – Odbiły się na tobie trudy sejmowe – zauważył. Książe Bogusław nagłym ruchem odrzucił do tyłu głowę, zaśmiał się. – Nie trudy, w większych bywałem opałach. Mierzi mię bezowocność wszystkich naszych poczynań. Ze śmiercią brata Janusza ciężko rośnie domu naszego potęga. Czy to wszystko ma sens? Te obiady, fetowania wzajemne, zabieganie o fawory u przedajnych szlachetków, co wchodzą na nasze pokoje z nogami prześmierdłymi od brudu? Czuć potem długo, wywietrzyć nie sposób. Bacz, o marne hetmaństwo wojowania wiele przyszło się czynić nam, którzy urodzeniem wszystkim panującym jesteśmy równi – zaśmiał się złośliwie. – O tych rządzących myślę, którzy są książątamł krwi. Stał przed bratem, gestem co ważniejsze słowa podkreślał. Na jego bladych policzkach ukazały się rumieńce mocnej barwy, wyraźnie niezdrowe. – Sam rzeknij, zali to nam, Radziwiłłom, przystoi? Jam swego czasu jako równy królom paktował, liczył się ze mną Szwed i Francuz, Rakuszanin i brandenburski elektor, a dzisiaj? Byle jakiś tępak czelność ma wystąpić na sejmie za odebraniem mi poselskiego mandatu! Gdyby jeszcze szło tu o wiele, aleć tylko o marne posłowanie rzecz się rozchodzi. O posłowanie tylko na sejm jasnej, niezwyciężonej, ostoją wolności i swobód będącej Rzeczypospolitej. – Ironia straszliwa biła z każdego słowa. Zadyszał się, coraz częściej teraz przeszkadzał mu ten oddech przykrótki, płucom brakowało powietrza. Hetman żywym ruchem podniósł się z krzesła, podszedł do brata, dłoń mu na ramieniu położył, uspokoić próbował. – Zdrowiem, miły, słabujesz, dlatego też widzi ci się wszystko w czarnych kolorach. Tako źle nie jest, silny jest dom nasz i tuszę, że wzrastać będzie na sile, stając się najpewniejszą osłoną Korony i Litwy. Bogusław spojrzał na brata zdumionymi oczyma, potem wybuchnął śmiechem. – Jak mi Bóg miły, paradnyś, mój Michale! Koronie i Litwie dbać by trzeba o Radziwiłłów, nie nam o Rzeczpospolitą. Pomnij, każdy z nas książęciem Świętego Rzymskiego Państwa, reszta zwykły ino przypadek, z czego rachunków nie ma potrzeby przedkładać.* [* Radziwiłłowie tytuł książęcy uzyskali z rąk cesarza Karola i króla rzymskiego Ferdynanda w roku 1547. Stało się to w trakcie sprawowania poselstwa przez Mikołaja Radziwiłła Czarnego, marszałka i kanclerza Wielkiego Księstwa Litewskiego (1515–1565). Tym samym byli książętami Rzeszy (Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego), co dawało im także szereg przywilejów. I tak np. Janusz Radziwiłł, brat Bogusława, uzyskał protektorat cesarski w zmowie z Hohenzollernami.] Michał Radziwiłł z trudem hamował swoje uczucia, pełen był wyraźnego niesmaku. Powiedział: – W tych materiach nigdy zgody nie było pomiędzy nami, od wojny szwedzkiej począwszy... Ja bo dobro domu naszego zawżdy widzieć bym chciał w powiązaniu z Polską. Gniew i wesołość opuściły księcia koniuszego. Wzruszył ramionami. – Mówmy zatem o wszystkim innym – rzucił tonem zupełnie już obojętnym. Z niejaką ulgą przysiadł na krześle, nogi wysunął przed siebie, przyglądając się z uwagą nowiutkim, błyszczącym pantoflom. – Ja bo widzę, jako umocniamy się w dawnych i zdobywamy nowe fawory. Nic Pacowie nie mogli uczynić, by mi hetmaństwo odebrać. Podkanclerzym też nadal ostaję, choć próbowano gwałt czynić, jako urzędów łączenie jest zakazane. W senacie miejsce mam godne, dumam, że i ciebie, mój miły, niedługim czasem uda się mi tam wprowadzić... – Co jeszcze? – Czas pokaże, co jeszcze. To, że przyjaźnią serdeczną złączeni z Sobieskim, nadzieje w tej naszej jedności żywimy niemałe na dzień jutrzejszy... – Nie we wszystkim wszelako ta jedność. Na pruskie sprawy inaczej ja i Sobieski patrzymy. – Ze mną w tym także nie jesteś równy, ale rzecz to najmniejszej wagi. Przeciwne, Austrii bliskie, stronnictwo doszło do głosu wraz z królem Michałem. Pacowie zaraz się do niego przemknęli, a wszako my urośliśmy jeszcze i pod ten czas. Sobieski mówił... – Dajże mi pokój z Sobieskim! Serdecznie go miłuję, ale to imię zaraz mi przypomina mizdrzącą się Marysieńkę. Pomiarkowania nie ma. Zdaje się jej, iż ciągle młodzieńką jest dziewczyną, miny stroi, kuprem wywija, zapominając, że jeśli co i było pochutne, nie na długo się ostawa w niewieście. – Prawda, biedę ma z nią Sobieski. – Biedę? Świata poza tą swoją gwiazdeczką nie widzi, jednym maleńkim palcem ku wszystkiemu go Marysieńka skłoni, co tylko umyśli. Marii Ludwiki chętnie zajęłaby miejsce, tyle że tamtej rozumem nie dostaje choćby do pięt. Na tym obiedzie, coś go wyprawił wraz po elekcji, pomnisz, jako się mizdrzyła do Wiśniowieckiego, wcale głośno wypominając fawory dawniejszym mu czasem świadczone w Zamościu. Aż się małpiszon rumienił. – Nie zwij go tak, zawżdy to pomazaniec. – Niechże ci będzie: jego królewska mość Michał Sobieski nie przeciwiałby się tym moim dworowaniom. Strawić on Wiśniowieckich nie może. Wraz po elekcji z Warszawy ujechał, nawet na przysiędze królewskiej nie był w świętojańskim kościele. Do dzisiaj się nie pojawił, szkatułę tymże ocalił, prezentów bo królowi jak mysz biednemu nie dawał na wspomożenie. – Tyś się za to w dwójnasób wysadził. – Splendor musiałem zachować Radziwiłłom należny. Sama szpada warta sześćdziesiąt tysięcy, drugie tyle przesłałem mu gotowizną, nie licząc pełnej setki bogato strojnych jezdnych żołnierzy. Jedynie cesarz przeważył mnie ceną swojego daru, karocą zaprzężoną w sześć jabłkowitych koni. Aleć cesarzowi nie hańba ustąpić... Widziałeś ty owe konie? Maść jedna, smakowity kolor, gdyby tak dostać zaprząg podobny! Moje karę dawno mi się przejadły, choć też równych nie wiem czy w całej napotkasz Europie. – Uczta z dnia przysięgi królewskiej kosztowała mnie również niemało. Okrutnie rad byłem, że Pacowie na niej byli i Połubiński. Bacz, tenże na szpady wzywać pragnął mnie przed tygodniem, a teraz trącał się winem w mym własnym domu. – Jestem spokojny, jako myślą sporą garść trucizny dosypywał do tego wina. Zaśmieli się obaj. Hetman przypomniał w tej chwili obowiązki gospodarza, zaklaskał w dłonie; gdy pokojowiec się zjawił, kazał mu tokaj nieść. Bogusław Radziwiłł ni stąd, ni zowąd zachichotał. Hetman spojrzał na niego zdziwiony. – Przyszło mi na myśl, jako będę się musiał tłumaczyć stryjowi Fryderykowi z bogactwa onych prezentów. Zły będzie, że przepadła kandydatura Neuburga. – Wiśniowiecki mu nie po myśli? – Na teraz nie, nim się nie uspokoi... Prawdę mówiąc, od Neuburga wszystkie możliwe wyciągnął profita, nie na wiele już mógłby liczyć. Wiśniowiecki? Słaby to będzie król, bez woli, trochę głupawy, więcej jedzeniem niźli polityką zajęty. Wszystko zaś, co słabe jest w Polsce, okrutnie wujowi na rękę. Fryderyk każdym dniem umacnia swą suwerenność w Prusach, partnerem się równym staje Koronie. Nie ten już czas, kiedy tylko jego genialny umysł, umiejący widzieć przyszłość, doprowadzić mógł do ustępstw ze strony Jana Kazimierza i jego małżonki. – Mówiłeś jeszcze podczas sejmu, jako landtag w Królewcu mocno się burzy? – Prawda to. Wuj sarn na ten czas przybyć zmuszony był do Królewca, ja bo nie mogłem sejmu w Warszawie przepuścić. Rada moja była landtagu na czas bezkrólewia w Polsce nie wołać, wiadomo było, że stany oglądać się będą na Polskę, która ciągle jeszcze przemożny tam wpływ posiada. Burzą się, prawda, okoniem stają, jako przed pięciu laty. Nie chciał wuj rady usłuchać, niech się teraz trapi. Mnie z Polski nijak wyjeżdżać przed sejmem koronacyjnym, a do tego prawił mi Hoverbeck, jako trafił na nowe ślady znoszenia stanów z podkanclerzym Olszowskim. Tęgi z Olszowskiego przeciwnik, może jeszcze pomieszać w Prusach elektorskie szyki. – Hoverbeck w Polsce ostaje? – Posłem przybył na sejm elekcyjny, Neuburga imieniem Fryderykowym popierał. Teraz czas jakiś zostanie, potem będzie musiał ujechać. Rezydenta Brandta jeno ostawia na miejscu. – Brandta? – zastanowił się hetman. – Ta że to kreatura, którać na Lesznie stancję najmuje? – On to. Kanalia naprawdę, na każdy czyn gotowy, ślepo wszak jest oddany wujowi Fryderykowi. Głową się szczyci również nie od parady. Nikt tak jak on nie potrafi przekupić człowieka zupełnie marnym pieniądzem, znajomości ma, hulaka jest, na dziewki łasy, więc za pan brat może zostawać ze szlachtą polską. Dla polityki cenny to człek. Hoverbeck nazbyt jak na Polskę uczciwy, prostymi lubi chodzić drogami, co w tym kraju mało popłatne. Hetman ramionami ruszył, ale nic nie rzekł. Pokojowiec postawił tokaj na małym stoliku, przysunął bliżej ku krzesłom braci. Książę Michał ujął kieliszek. – Wypijmyż za zdrowie króla Michała, by rosła przy nim sława naszego domu. Bogusław tokaj smakując wypił, po czym wyciągnął z kieszeni zmyślne puzderko ze skóry ze skrytym we wnętrzu lustrem. Uważnie jął penetrować swą twarz. – Tak będziemy króla tego traktować, jak on postąpi sobie z Pacami. Jeśli będzie ich miał zbyt blisko, szukać się zacznie sposobów, by mu korona ciężką się stała albo i całkiem go przygniotła. Jeśli bez Paców, w niejednym mógłby na nas się oprzeć. Niemało się wyjaśni do sejmu koronacyjnego, lipiec teraz, na pierwszy października termin podany. Czas się będzie o wszystkim wywiedzieć. Najgorsza jest sprawa z Olszowskim, twardy to człek. – Nuta mimowolnego podziwu zabrzmiała w głosie księcia. – Po większości cała dawna frakcja francuska okrutnie nieprzychylna królowi: Sobieski, Morsztyn, Prażmowski, Grzymułtowski i jeszcze wielu inszych. – Prócz Paców, którzy przerzucili się z nagła na austriacką stronę, wiatr stamtąd czując dobry dla swoich żagli. Rzecz w tym, że wiatry często potrafią się zmieniać... – Bogusław oglądał swoje dłonie o długich, pielęgnowanych palcach. – Wiesz, Michał, bracie mój drogi, nudny jest ten nasz o politycznych materiach rozhowor. Gdy tak gadamy o małych sprawach małego państewka, mnie na myśl przychodzą moje francuskie czasy. Jakąż człek tedy miał siłę w żywocie! Niedzieli nie było bez pojedynku, nocy bez kobiety. Potem wojenne szlaki, uczty, bankiety, znów białogłowy, awantury i wszelakie przygody. Życie godne naszego stanu. Tymczasem siły opadły, na pięćdziesiąty mi rok przechodzi w drugim miesiącu, miasto błałogłów i pojedynków babrać się muszę w mizernych i nudnych politycznych mediach. Gdzież dawna ochota, rezolutność i kawalerska swawola? – Jam tych spraw mało zwyczajny, więc i nie tęsknię za nimi – z pewną surowością stwierdził hetman. – Pozazdrościć, choć ja wolę folgować wspomnieniom. Byle drobna rzecz przywodzi mi je na myśl... Wiesz, onego pułkownika Kalksteina, który udawał się do ciebie o wpis na komput wojskowy, elektor aresztować kazał za ostre wystąpienia przeciw dostojnej swojej osobie. Tymczasem okazało się, że handle tam były w rodzinie spadkowe, brat na brata denuncjację napisał. Otóż w wyroku zapadłym twierdzę mu wpisano na całe życie. Sama elektorowa o łaskę prosiła, ja też, pomyśl, wszak i ze mną miał tenże Kalkstein na pieńku, otóż ja również mocne przedłożenie wujowi dałem, by uszczęśliwił buntownika swobodą. Wiesz zasię czemu? Bo rezolut to, jakich mało, dla którego nic nie było niemożliwe. II - Desperat ROZDZIAŁ PIERWSZY 1 Mgły się unosiły nad rozlewiskami knauteńskich bagien, prześwietlało je szybko wznoszące się nad horyzont słońce, mieniło delikatnie pastelowymi barwami. Kalkstein z Woyszwiłłą szli wolnym, rozkołysanym trochę krokiem, jak ludzie do kulbaki przyzwyczajeni, rozmawiali niewiele, z rzadka padały słowa. Rześkość poranka wpływała na Kalksteina pobudzająco, zawsze tak lubił wstawać rankami, powałęsać się po lasach i polach, nabrać stamtąd nowej otuchy. I teraz oczy mu się iskrzyły, ogorzał, śladów nie zostało po rocznym z górą pobycie w lochach królewieckiej cytadeli i po ciężkiej chorobie, na jaką tam zapadł od zgryzot i niewygód. Chód miał mocny i energiczny, napięta uwaga zezwalała mu dostrzegać wszystko, co się działo dokoła w przyrodzie. Schylił się, zagrodził w pewnej chwili drogę opóźnionemu po nocnych łowach jeżowi, nie zrażony gniewnym fukaniem, wziął go na ręce, oglądał pocieszną, kolcami zjeżoną kulę. Z powrotem wrócony ziemi jeż zastygł, nie fukał już, nasłuchiwał, potem ryj ostrożnie wysunął, powęszył nim i na nic już nie zważając, gwałtownym truchtem podreptał w poprzek leśnej ścieżyny, by zaszyć się w chaszczach. Kalkstein śmiał się pogodnie. – Bacz, jakie to zmyślne! W parę dni dałby się obłaskawić. Woyszwiłło zamruczał coś w odpowiedzi, obejrzał się jednak za jeżem. Już nie było go widać, drgały tylko jeszcze łodygi trąconej przez uciekiniera jeżyny. Granatowoczarne jagody, przejrzałe w słońcu, skapywały gdzieniegdzie na ścieżkę grubymi kroplami. Pułkownik usłyszał gwizd kosa. Zaraz wargi wypchnął językiem, odgwizdał odpowiedź. Skryty w gałęziach jarzębiny ptak zamilkł na chwilę w zdziwieniu, zaraz coś odpowiedział gderliwie. Pułkownik nie został mu dłużny, naśladował zaś gwizd tak umiejętnie, że nawet stojący obok Woyszwiłło nie był tak całkiem pewien, czy nie ma gdzie w pobliżu drugiego kosa. W gwizd Kalksteina wdarły się tony zniecierpliwienia. Kos na drzewie wpadł w prawdziwą furię, wrzeszczał krzykliwie, skakać począł, trzepotać skrzydłami, widać go teraz było, nawet łapkami przebierał gniewnie po korze. – Daj mu pokój, Ludwiczku, zmysły potraci – rozchmurzył się nareszcie Woyszwiłło. – Myślałem, że z ponurości cię dzisiaj nie wydobędę. Co by to było, gdybym i ja z taką miną chodził. A powód istnieje niebłahy, choćby niechęć ku mnie elektora, choćby kłopoty z płaceniem tych nieszczęsnych pięciu tysięcy talarów! Chciwy okrutnie nasz pan na pieniądz, za talara wszystko chybaby oddał... Woyszwiłło złapał przyjaciela ostrzegawczo za ramię. – Miej pozór, mogą tłuc się, szelmy, także po lasach. Parę dni temu widziałem dwóch w wielkim brzeźniaku. – Postrzelałbym hyclów z ochotą! – wybuchnął pułkownik, umilkł jednak, nie poruszał już drażliwych i niebezpiecznych w jego sytuacji tematów. – Siądnijmy – wskazał na zwaloną pobok drogi potężną dłużycę grabiny. – Przed spichrz potrzebna, dla sznura zamocowania przy dźwiganiu ziarna do góry. Obrodziło dobrze, duma pewnie elektor, że napełnię zyskiem jego szkatułę... – Cicho, Ludwiczku, cicho, małżonka twoja molestowała, bym cię pilnował przed niepotrzebnym słowem. Przysiedli. Od prawa las ginął, krzewami niskimi porosłe rozpościerało się na pół wyschłe bagnisko. Między karłowatą sośniną białymi pniami strzelały gdzieniegdzie równie mizerne brzozyczeczotki. Bekas zakrzyczał nieprzyjemnie piskliwym głosem. Mgły już opadły ku ziemi, trawa prostowała się, skąpana w połyskującej srebrzyście rosie, lekki wiaterek pieszczotliwie potrząsał krzewami. Od drugiej strony bagniska rumor z nagła się rozległ, jakby ktoś drzewa tratował. Porwali się z miejsc, patrzyli, aż się wspięli na czubki palców. Potężny łoś, najpewniej przez coś spłoszony, wpadł na bagnisko, gnał przez nie na skos z odłożonymi ku grzbietowi wspaniałymi łopatami. Badyle tylko śmigały, czasem trysnęła spod nich kaskadą woda, krzak się ugiął, zaraz potem prostował. Brodą narosłe chrapy wisiały dostojnie, całe ciało zdawało się pulsować w tym siłą nabrzmiałym biegu. W pewnej chwili łoś musiał ich wyczuć czy zoczyć, skręcił gwałtownie w bok, najbliższą drogą parł teraz ku zbawczej gęstwinie. Zaraz w niej zaginął, rumor powoli zacichł, tu i ówdzie chwiała się jeszcze na bagnie trącona w biegu gałązka. Jakby nic, znowu bekas zaskrzypiał, Woyszwiłło spojrzał ku przyjacielowi i dojrzał, jak oczy jego przykryły się mgłą. – Ludwik, co ci to? – zapytał serdecznie. – Widzisz, łosie drugie to moje lubowanie w życiu. Maria Elżbieta pierwsze, wraz z synaczkami, potem łosie, dalsze dopiero ma miejsce wojaczka, obóz, żołnierski los. Musiał o tym wiedzieć elektor, jeśli w warunkach zwolnienia zakaz wpisał polowania na łosie w mych własnych dobrach. Podpisać zmuszony, przestrzegać teraz muszę honoru strzegąc. Dlatego, widzisz, broni ze sobą nie biorę na pola czy w las, nie strzymałbym takiego jak dziś widoku, wstyd byłby później dla siebie samego. – Wróci prawo polowania na łosie, wszystko nadejść musi we właściwym czasie. – Próbował Woyszwiłło pocieszyć Ludwika, ale zaraz dał temu spokój, pogrążając się we własnych strapieniach. Milcząc już, obaj z opuszczonymi głowami, zagłębili się w cień kasztanowej alei knauteńskiego dworzyszcza. – Tato! – Wysoki, rozrosły chłopak wyskoczył ojcu naprzeciw. W ręku miał łuk i strzały, jego ostre spojrzenie nabrzmiało teraz ciepłem serdecznego uśmiechu. Kalkstein poderwał głowę, w jednej chwili zmienił wyraz oblicza. Ulubieniec to był jego, pierworodny Krzysztof, jak rzadko podobny do ojca. – Jako tam w lesiech? – pytał po polsku, tego bo głównie języka używali, za wolą pułkownika, mieszkańcy Knauten. – Tu dziki watahą szły wedle murów, aż ochota brała strzałę wypuścić, ale cóż, aniby grubą skórę drasnęło. Tato, kiedy ja otrzymam prawdziwą strzelbę? – Niedługo już, niedługo – pogładził go z uśmiechem po głowie, ale syn umknął spod jego ręki, gdzieś pobiegł przejęty zabawą. Kalkstein spoglądał za nim z ogromną czułością. Cicho rzekł do Woyszwiłły: – Gdyby nie oni, synkowie moi, zabrałbym Marię Elżbietę, szedłbym w świat, ani się oglądając na Frycka... – Cicho, von Ostau może być blisko – pan Józef znów go musiał przygasić. – Piekło prawdziwe! Nawet we własnym domu człowiek zważać musi na każde słowo, szpiega mając pod bokiem. Niechby się to raz wreszcie skończyło tak czy inaczej! Kląć zaczął ostatnimi wyrazy, Woyszwiłło nasłuchiwał z uśmiechem, porównywał z własnym w tej mierze słownikiem, wiedział, że dobrze Kalksteinowi to zrobi. Widząc na ganku wyglądającą męża Marię Elżbietę, skręcił w bok ku parkowym drzewom. Lepiej tam czuł się niż w zamknięciu ścian domu. Życie całe przetyrał w tułaczkach wojennych, nie było dla niego nic ponad obóz, dlatego chętnie się wyrywał z dworu, zaszywał się między drzewa, zwłaszcza nad stawkiem ławkę miał ulubioną ze stolikiem, gdzie zwykł rozmyślać. Zaszedł tam i teraz, usiadł i z głową wspartą o dłonie, z zamkniętymi oczyma, próbował ująć w jakiś porządek ostatnie przeżycia. Tylko że niesporo to szło, boleść ciążyła nad wspomnieniami. *** W wyborze miejsca nowego pobytu tym razem Ludmiłka rzeczywiście nie stawiała oporu. Pokornie rzekła, że dobrze będzie tak, jak już pan Józef postanowił. Gorzej, że i on sam nie miał za wiele konceptu. Nie medytował zresztą nad tym specjalnie, już przecie Pan Bóg ich nie opuści. Byle na tymczasem spokojnie przyłożyć gdzie głowę. Z każdą chwilą od wyjazdu spod Trok zyskiwał na humorze. Sprzykrzyło mu się siedzieć tak u Horuszy na jednym miejscu, jeszcze że brakło dla niego roboty. Teraz czekały ich niespodzianki, w drodze różnie mogło się zdarzyć, wszystko zależało od sprytu i siły. Te zaś nie zawodziły dotychczas rotmistrza. Spokojny był, pogwizdywał nawet czasami, aż Ludmiłka spoglądała z niemałym zdziwieniem. Na pierwszy dłuższy odpoczynek zatrzymali się w karczmie rozsiadłej przy mało uczęszczanej, bocznej drodze na Lidę. Gospodarz, rad z gości, o nic nie rozpytywał, a gdy jeszcze zobaczył talara rzuconego na stół, oniemiał, ręka mu drżała, gdy sięgnął po pieniądz. Od tej chwili mogli żądać od niego każdej możliwej i niemożliwej rzeczy. Nie popasaliby tam więcej nad dzień, gdyby nie słabość Kryszpina. Droga musiała go zmęczyć, rozkaszlał się, wszystko zdawało się w nim dygotać, osłabł zupełnie, nie mógł ruszyć się z łóżka. Widzieli, że przeciągnie się to na parę dni. Przeciągnęło się o wiele dłużej. Woyszwiłło już zamierzał sam wyruszyć dalej, znaleźć dobre schowanie gdzieś bliżej niż u krewniaka Sokolnickiego, miał przecież niemało przyjaciół w Koronie, wyjazd jego jednak wciąż się odwlekał, także i z tej przyczyny, że o niepozostawianie jej samej z chorym ojcem bardzo molestowała Ludmiłka. Dziwił się trochę tej nagłej nieporadności dziewczyny, ale gotów był choćby wiekować w karczmie, byle z wzajemnością w uczuciach Ludmiłki. Pamięta taki wieczór: Paweł zasnął wcześnie, choroba nie ustępowała, powoli, lecz stale zżerała jego siły. Oni oboje wyszli na spacer, spory kawałek za karczmę. – Ciekawam – rzekła Ludmiłka – ile my czasu jeszcze będziemy tułaczami?... Wtedy go ścisnęło koło serca, tkliwie otoczył dziewczynę ramieniem. Nie broniła, zdało się mu, że sama przysunęła się bliżej. Zaczął szeptać, choć nikt ich nie podsłuchiwał, głos mu się łamał: – Ludmiłko, żebyś tak zechciała tę dolę, choćby najgorszą, choćby tułacza... – Cichaj, mości Józefie, nie pora dziś o tym mówić – przerwała z nagła, ale miękkim, przyjaznym tonem. I pewnie żal się go wtedy zrobiło, bo zarzuciła mu ramiona na szyję, szeptała do ucha: – Zaczekajcie, panie Józefie. Ja sama siebie pojąć w niejednym nie mogę. Bóg świadek, jakom wam wdzięczna na całe życie, dług mam, jakiego ani spłacić czymkolwiek. Wiele przeszłam w ostatnie lata. Darujcie, waszmość panie Józefie. Pocałowała go w policzek i w usta, sama, pierwszy raz to się zdarzyło, ale dotyk jej warg miał smak łez. Pomyślał wtedy, że Ludmiłka go nie kocha i nigdy nie pokocha, próbuje tylko łagodzić odmowę. Musiała wyczuć te myśli, mocno ujęła jego dłoń w swoje dwie ręce. – Przymusić serca nie mogę, ale starać się będę, by po dobrawoli zaczęło miłować... Coraz jaśniej stawało mu wszystko w pamięci. Tydzień to było przed końcem, gdzieś na podwieczerz siedzieli razem przy łożu chorego, Ludmiłka nagle zwróciła na rotmistrza czujniejsze spojrzenie. – Mości Józefie – rzekła wyraźnie, jakby słów dokładnie już wyuczonych. – Wszystko się na złe w mej doli obraca. Ojciec dni swoich dobiega. Pamięci nie odzyskał, zjada go ta choroba. Czasem zda mi się, że cierpi on tak za moje winy... – Coś ty umyśliła, Ludmiłko?! Za jakież winy? – wykrzyknął wtedy. – Różne mogą być winy, czasem jeno myślą a sercem czynione. Grzechu to nie umniejsza... – odpowiedziała. – Mus mi drogę jakową obierać, zadośćuczynienie stawiać przed sobą za cel. Nic nie pojmował, czuł tylko, że za jej słowami kryło się coś złego. Ona zaś, wstając i podchodząc do okna, szepnęła to jeszcze: – Gdyby w moich postępkach było co nie po myśli waszej, mości Józefie, nie strzymujcie, o to was proszę. Ciągle pojąć nie mógł, o czym mówiła, ale Kryszpin zajęczał w tej chwili, dłoń jego z wysileniem przesuwała się po pościeli ku stolikowi, gdzie stał kubek z piciem, Ludmiłka skoczyła, płyn wlewała troskliwie do ust ojcu. Potem odwróciła się, napotykając zaś jego ciągle zdumione i pełne lęku spojrzenie, powiedziała ze smutnym uśmiechem: – Nie turbuj się, panie Józefie, czasami sama nie wiem, jakie słowa gadam, nie mus w każdym szukać znaczenia... W tydzień potem Paweł umierał. We dnie to było, świadomi byli konania. Spokojny był, leżał z zamkniętymi oczyma, tylko oddech stawał się coraz to cięższy, świszczący, przez ciało momentami szły drgawki. Stali blisko nad łożem, spokojni zupełnie, oswoili się dawno z tą myślą, wiedzieli, rzecz jest nieunikniona. Drgnęli wszak obydwoje, Ludmiłka silnie chwyciła go za rękę. Paweł z niespodziewaną swobodą obrócił głowę w ich stronę, patrzył, z wiedzą tym razem, kogc ma przed oczyma. To już nie było spojrzenie człowieka wyzbytego pamięci. A potem wargi jego poruszyły się, szept cichy był, ale słyszalny: – Ludmiłko, córo moja... Łagodny uśmiech na twarzy. Ten sam uśmiech przeniósł się razem ze spojrzeniem w kierunku towarzysza córki. Jego też Paweł poznał. Ludmiłka nie strzymała napięcia. Przypadła do rąk ojcowskich. – Ojcze! Powoli przymknął oczy, westchnął raz jeszcze, mocniej. Długi jeszcze czas minął, zanim Ludmiłka podniosła głowę. – Nie żyw już, odszedł – powiedziała. Żegnając się powstała, patrzyli razem na spokojną twarz pułkownika Pawła Kryszpina. Oczy dziewczyny były suche, rysy tylko się zaostrzyły. – Pomarł – szepnęła. – Na ostatek wszakoż wróciła mu przytomność. Poznał mnie... – Poznał nas – przytwierdził, nie wkładając niczego w te słowa poza stwierdzeniem faktu. Ona jednak gwałtownie się odsunęła od niego. Siedząc tak teraz w ulubionym zakątku knauteńskiego parku, przypomniał sobie Woyszwiłło każdy szczegół od chwili nagłego wyjazdu od Horuszy. Pamięć wydobywała wszystko z pełną wyrazistością, z najdrobniejszymi szczegółami. Tak było... A wieczorem grzebali Pawła na niedalekim cmentarzu. Cały następny dzień i wieczór Ludmiłka była taka jak zawsze. Jadła, rozmawiała z nim, mówiła, że zbierać się muszą do dalszej wędrówki. Wcześnie spać poszła do pokoju, w którym do wczorajszego dnia mieszkała z ojcem. A rano jaka nowina! Jeszcze przed północą pojechała nie wiedzieć dokąd, w nieznaną drogę, sama. Parobka z karczmy tylko się wypytała, która droga na cmentarz, a która w świat. Pieniądz dała, aby jej po cichu konia oporządził w stajni i nic nikomu nie rzekł aż rano, gdy jegomość rotmistrz pytać będzie. Tego samego poranka do cześnika Horuszy człowieka suto opłaconego z listem pchnął, o śmierci Pawła i ucieczce Ludmiłki powiadomił, po czym na cmentarz pojechał, na grobie Kryszpina krótko się pomodlił. Południe było, gdy drogę obrał, na Prusy. Odjął Woyszwiłło dłonie od głowy, zmęczonymi oczyma spojrzał przed siebie. Przypomniał sobie po raz nie wiadomo który dziwną rozmowę z dziewczyną. Mówiła, że gdyby mu nie odpowiadały jej jakie postępki, niech jednakże jej nie strzymuje. O winie mówiła, grzechu, o jakimś zadośćuczynieniu. Co właściwie miała na myśli? Czy wtedy już zamierzała go zostawić samego? *** Rozległy się mocne kroki, w drzwiach stanął rozradowany czymś Pilz. – Co, Kacper? Gęba ci się rozdziawiła od ucha do ucha! – Bo jest z czego. Młody Schlieben przyjechał. Ojciec specjalnie go wysłał z Królewca, gdzie w czas landtagu przebywa. Do włości młodzik wraca, po drodze zboczył, byśmy znali najświeższe nowiny. Stany okoniem stają jako i dawniej, elektor szaleje, rady dać żadnej nie mogąc... – Gdzie jest? – Elektor? – Głupiś, Kacper! Młody von Schlieben. We troje z Marią już popędzili do wielkiej izby bawialnej, gdzie Schlieben rozmawiał z Woyszwiłłą, z którym spotkali się w parku przy kasztanowej alei. Młodzik mało miał nad dwadzieścia lat, wyrośnięty był tylko, nad wiek też dojrzały. Własny ojciec cenił go bardzo, powiernikiem czynił swym najściślejszym. – Gdy do jawnego już doszło protestu, rzekł mi ojciec: “Pędź do pułkownika Kalksteina, niech siedząc w zamknięciu także ma uciechę”. Dlatego też przybywam. – Siadaj więc waszeć i praw, praw, bo aż dech z ciekawości zatyka. – Przez ostatni tydzień każdego dnia ostre szły spory. Dwa razy sam – Fryderyk Wilhelm raczył zaszczycić swoją osobą obrady landtagu. Myślał, skoro przedłożenia nie pomogły ministrów, że zmiękczy opór elektorską powagą. Tymczasem inaczej wyszło. Pierwsi gwałt podnieśli królewiecczanie, tam w ogóle mocno przeciwelektorskie panują nastroje, zwłaszcza w dzielnicy Knipawa... – Jak zawżdy dla tych łyków mieć trzeba poszanowanie – mruknął Kalkstein. – Toż samo mój ojciec powiada. Potem stary Packmohr rozpętał prawdziwą burzę. Powiedział, że gdy dążeniem ludów jest ustanowienie pokoju, gdy wokoło pokój radosny nastaje, przykładem czego jest pierwszym Rzeczpospolita, elektor cały wysiłek kładzie w utrzymywanie pogotowia zbrojnego, nowe zarazem rezerwy sposobiąc. Stany pruskie długi czas cierpiały ciężko na mieniu, coraz to nowe płaciły podatki zezwalając zarazem na rządów krajowych ograniczenie. Tym razem znowu za nic mając dobrobyt swych pruskich obywateli, żąda pan najjaśniejszy podwyższonej na lat wiele akcyzy, utrzymywania stacjonowanych w Prusach wojsk brandenburskich, by zaś wolę stanów do reszty przykrócić, zapowiada ograniczenie uprawnień landtagu. Temu stany postanawiają stanowczy dać odpór. Nie może być mowy o zatwierdzeniu akcyzy, nikt też nie życzy sobie w kraju brandenburskiego żołnierza. W materii zaś praw krajowych nie sam elektor o nich stanowi, ale także ci, którzy niezależność elektorowi dali. Urwał, spojrzał po obecnych, ciekaw wrażenia z nowiny. Kalkstein aż podskakiwał na krześle, Pilz w śmiechu rozszerzył gębę od ucha do ucha, nawet Woyszwiłło bardzo był ożywiony. – Dalej, dalej! – pułkownik ledwie zdzierżyć mógł niecierpliwość. – Marszałek sejmu Brumsee, on teraz duchem jest opozycji przeciwtyrańskiej, oświadczył po przemówieniu Packmohra, że na marszałkowskie ręce wpłynęła pisemna stanów uchwała, iż nim gravaminow jego elektorska wysokość nie raczy pozytywnie załatwić, posłowie odmawiają wszelkiej debaty nad podatkami, w ogóle zaś zarzekają się podjąć kiedykolwiek dyskusję nad ograniczeniem uprawnień sejmowych. – Niech żyje Brumsee! – wykrzyknął Kalkstein. Nieco ciszej zawtórowali mu pozostali słuchacze. Nawet w oczach Marii Elżbiety zabłysły ognie radości. – To jeszcze nie wszystko – ciągnął młody von Schlieben. – Na podium wstąpił potem Fryderyk Wilhelm. Tego dnia znajdowałem się w loży landtagu, na własne uszy wszystko słyszałem. Ojciec mię tam specjalnie wprowadził, abym relację zdał jak najbardziej ścisłą. – Dalej, dalej praw! Takie radosne nowiny! – O wybaczenie proszę, waszmość pułkowniku, jeżeli z relacją mitrężę... Elektor przemawiał krótko. Nie myślałem, że go zobaczę tak bardzo zagniewanego. Uszanowania nie okazał dla landtagu żadnego, pięściami bił o pulpit, aż huczało w izbie sejmowej. Groził, że jeśli nie zostaną uchwalone podatki na wojska, prawem suwerena kontrybucję nałoży, żadnej ulgi od niej nikomu nie dając. Krzyknął wtedy ktoś z sali: “A gravamina?” Jeszcze bardziej się uniósł, krzyczał, że ich żądania są pogwałceniem praw jego jako jedynego tej ziemi pana. Że on ma wolę wyznanie, jakie sobie życzy, popierać, że zastawione domeny odbiera prawem racji wyższego rzędu, z tych też samych powodów naznacza kwaterunki żołnierza. Na ostatek nakazał przemyślenie słów jego, w tym celu zawieszająć obrady na dwie niedziele. – Zawiesił landtag?! Jakim prawem?! Rzecz na całym świecie to niebywała! – Rzekł mu to sam marszałek, zaznaczając wyraźnie, że jeno zmuszony siłą, landtag rzecz przyjmuje do wiadomości, ale ani za dwa tygodnie, ani nigdy zgody swej nie udzieli na podobne bezprawia. Jeśli zaś jego elektorska mość nadal nie zechce pradawnych uwzględniać przywilejów, stany gotowe są udać się pod obronę do gwarantki ich prawnej, Rzeczypospolitej Polskiej, tam uzyskać zatwierdzenie uprawnień swych od nowego króla i prosić o rozpatrzenie zażaleń. “Wolimy wszystko, co mamy na świecie, utracić niż wyrzec się wolności i prawa”. Tak dosłownie zakończył marszałek. – Toż to bunt jawny, zaiste rzecz niebywała! – Jeszcze uśmierzą stany tyrana... – Cichajcie! – syknęła ostrzegawczo Maria Elżbieta. Lekkie pukanie, natychmiast potem szybko otwarły się drzwi, podeszły wiekiem człowiek stanął u progu. Był to von Ostau. Powiedli po nim niechętnym spojrzeniem. – Ludwiku – zwrócił się do Kalksteina – czy zwolisz mi wziąć bryczkę i konie, na dni kilkoro chciałbym do znajomków pojechać? – Dobrze, bierzcie, na ile wam trzeba. Von Ostau chwilę nie odchodził, potem wolno zamykał za sobą drzwi, nie od razu zaszurały za nimi jego kroki. – Szpieg przeklęty! – syknął pułkownik. Zaraz się zwrócił do gościa, niecierpliwie dopytując o dalsze nowiny. – Landtag zawieszony. Ojciec mówił, że mają trwać bliskie znoszenia miast i szlachty dla sprawy dalszego odporu. Wieści nadchodzą z Polski, że dwór niechętny będzie potwierdzeniu traktatów. Od przyjaznych regentów wiemy, iż zaproszenie przyszło na koronację króla Michała w Krakowie, wszako z pominięciem poniektórych elektorskich tytułów. Więc nie może Fryderyk Wilhelm wysłać tam swojego przedstawiciela. – Radość prawdziwa takowe wieści. A jam myślał, w lochach siedząc minionej jesieni, że udało się tyranowi zdeptać opór Prusaków! – wykrzykiwał Kalkstein. – Co jeszcze napomknąć miałem ważnego – przypomniał sobie młody von Schlieben. – Ojciec specjalnie powiadomić kazał waszmości, jako w gravaminach ostry protest złożono przeciw łamaniu praw pruskich w zakresie sądownictwa. O waszmości aresztowaniu i wyroku głównie tutaj myślano. Jeżeli wolno, jeszcze zapytam, czy są nowe momenta w sprawie waszmości? Pułkownik przecząco potrząsnął głową. – Na przed miesiącem podaną prośbę, by elektor zechciał mi umorzyć spłatę pięciu tysięcy talarów, nadeszła poprzez regencję odpowiedź odmowna. Takoż zezwolenia elektor mi nie dał na wyjazd do dóbr mych łużyckich, które sprzedać chciałem dla zaspokojenia jego pretensji. Nie wiem, jako rzecz się dalej rozwinie... 2 Krajobraz nabierał powoli cech jesiennych. Liście kasztanów zmieniały kolor, graby dawno już wabiły czerwienią, łagodną żółcią współgrały z nimi w parku knauteńsldm rozrosłe pnie brzóz. Trzeci już dzień trwała za oknami szaruga, deszcz siąpił drobno, lecz uporczywie, mgła się niosła od ziemi, ograniczała widzialność. – Jeszcze by szukać jakichś sposobów pojednania z elektorem – rozważał Kalkstein. – Talarów częścią wpłaconych nie przyjął, ponowił żądanie całej kwoty od razu. – Najgorsze, że jawnie już tym razem uwięzieniem zagroził – szepnęła Maria Elżbieta, z troską spojrzała na oblicze męża, przychudłe z trosk ostatniego okresu. – Sam podpisałem przy ułaskawieniu cyrograf, że jeśli do końca kwietnia nie przekażę do jego szkatuły pięciu tysięcy talarów, łaska zostanie cofnięta i loch mnie sądzony będzie po koniec życia – bezbarwnym tonem pułkownik zacytował zdanie z układu podpisanego ubiegłej jesieni. – Gdyby elektor wiedział, że zaprawdę nie ochota mi już z nim więcej wojować! Spokoju pragnę, życia przy tobie, Mario, przy chłopcach. Tyle że ciągle są tacy, co jątrzą go, o złe zamiary mnie pomawiając. Brat rodzony, siostry, szwagrowie, cała moja zacna rodzina. Nie bez przyczyny gęściej obstawione są żandarmami drogi wiodące z Knauten. Coraz ciaśniejsze robi się to domowe więzienie. Czyżby elektor naprawdę bał się mojej ucieczki? Drugi raz zakazał wyjazdu na Łużyce, choć mu wiadomo, że byłyby wtedy talary dla niego, a i nam by jeszcze niemało zostało... Otoczyła jego szyję ramieniem, przytuliła do siebie łagodnie jak małe dziecko. Poddał się ostatnio zmartwieniu, zabrakło mu dawnej ochoty działania. Cóż zresztą mógł zrobić? Z Knauten nie sposób było wydostać pieniędzy, poza obręb włości nie miał się prawa wydalać. Odpadała jedyna szansa sprzedaży majętności łużyckich. Skąd zatem czerpać nadzieję? Maria Elżbieta więcej hartu umiała z siebie wykrzesać, starała się go przelać na męża. Teraz też zaczęła mu szeptać do ucha: – Słuchy są, że uląkł się Fryderyk Wilhelm nacisku stanów. Landtag zamknął miesiąc temu bezprawnie, ale też nie uzyskał od niego żadnej uchwały po swojej myśli. Gorzej, ogłosiły bo stany protest, a landtag uznały za nie dokończony w prawnym sposobie. Z Polski wieści nadchodzą coraz to pomyślniejsze. Hoverbeck musiał opuścić Warszawę, nie uzyskawszy potwierdzenia dawniejszych traktatów... – Mario – ujął jej dłonie w swe ręce – czemuż mi powtarzasz to wszystko? Wiem to, że rosną dobre nadzieje dla Prus. Naszą jednakże rzeczą jest sprawić, by w życiu i wolności spełnienia się tych nadziei doczekać. Musimy myśleć o własnej sprawie. Każdej chwili mogą zamknąć się za mną bramy cytadeli czy innego więzienia. Wtedy już znikąd czekać pomocy... – mówił nieomal szeptem, naprawdę był załamany, ponura deszczowa pogoda nastrajała go jeszcze gorzej. – Zaprawdę – dorzucił po chwili – nie chcę już z nim wojować. Nierówne nasze siły, po co więc trud daremny? Jakże mu to jednak powiedzieć? Jak wytłumaczyć, że jeno spokoju mi trzeba, spokoju... – Ludwiczku, a gdybyś tak uszedł raz jeszcze na czas niejaki do Polski? Teraz, gdy i tam, i u nas, w Prusach, tyle odmiany, gdy odżyła w stanach nadzieja, może już niedługo trzeba byłoby czekać na prawdziwą dla ciebie wolność. Spojrzał na nią uważnie. Rysy jego jakby się rozpogodziły. Z poszanowaniem przycisnął usta do dłoni kobiety. – Wstyd mi, że tako się łamię, niemęska to rzecz, Kałksteinom zwłaszcza nie przystoi. Na ucieczkę jeszcze czas, nie ochota mi wysiadywać w przedpokojach polskich wielmożów w próżnym oczekiwaniu na łaskę. Tu trzeba być, na miejscu, gdyby co, pomoc dać swoim. W październiku jeszcze Jan Dietrich von Lotturn wieści mi słał, jako najbliższym czasem nie należy się spodziewać ostrzejszych kroków ze strony Fryderyka. Może dopiero pod Nowy Rok. Już mieć tam będą uwagę, gdyby co, w porę przestrzegą. Powstał, przeciągnął ramiona. Gdy patrzał na nią teraz, twarz jego wyrażała skruchę. Ogarnął żonę ramieniem. – Zawsze mi pomoc dajesz. Nie poddam się beznadziei. Będę znów pisał do elektora, niech z listów wyczyta dobrą mą wolę. Uchodzić, widzisz, to przekreślić jednym zamachem wszystko, co niesie jeszcze za sobą nadzieję. Wtedy krwawy Frycek wraz weźmie Knauten pod sekwestr, mnie zaocznie praw wszelkich pozbawi. Jakże wy radę dacie na samym Romitten? I jakąż nadzieję mieć będziemy na połączenie? Bo jeśli nic nie przyniesie bunt stanów, jeśli Polska od nowa wyprze się Prus, jako to już nieraz czyniła? Nowy król, Olszowski i insi przy nim na elektora podobno osobliwie zawzięci, ale jest jeszcze frakcja francuska, mocno nierada z obioru Piasta. Mają oni znoszenia swoje z Brandenburczykiem. Prażmowski prymas, kanclerz Leszczyński, kasztelan Grzymułtowski, podskarbi Morsztyn, pomniejszych panków całe dziesiątki, wszystko to w każdej sprawie rade usłuży elektorowi. Jak się siła pomiędzy nimi wszystkimi ułoży? Tego nie wiemy. Konkluzja taka, iż jak się da najdłużej na miejscu mi siedzieć, o polskich wojażach nie marzyć... – urwał, nasłuchiwał uważnie. – Konie jadą, ktoś pewnie przybywa. Do naszych deliberacji wracając, to wiedz, Mario Elżbieto, jako więcej już desperować nie będę, wszelkim sposobem natomiast szukać spróbuję poratowania. Ciekawe, kto przybył? Już tam Pilz musi go mieć w uwadze. Wszedł właśnie z mocno niepewnym wyrazem twarzy. – Pułkownik von Kleist przybył, rozmowy żąda. W bawialni go ostawiłem... – Czego chce? – gniew zabrzmiał w głosie Kalksteina. – Mało mi ujmy przyniósł na honorze i zdrowiu, brata denuncjację wspierając szwagierskim słowem? Ani siostry swojej, ani jej męża znać nie chcę! Powiedz, niechaj jedzie we wszystkie diabły, samże ich syn! – Ludwiczku – podeszła do męża Maria Elżbieta. – Wysłuchać go jednak trzeba. Prawda, Kacper? – Tak i ja uważam. – Posłuchamy, dowiemy się, co pan szwagier ma nam do powiedzenia – rzekła stanowczo Maria Elżbieta. – Ja będę wraz z tobą. Ludwiczku, parol nam daj, że cokolwiek by nie rzekł, godność po ostatek zachowasz, słowem jednym mu nie ubliżysz. Dla naszego to dobra potrzebne. Spojrzał na Pilza, ten potakiwał słowom pułkownikowej. Dwoje ich miał przeciwko sobie. Radzą na pewno dobrze. Jednak, rozumiejąc to, nie mógł się uspokoić. Jakże, kanalię taką spokojnie przyjmować? – Ja cię bardzo o to proszę – powtórzyła Maria Elżbieta. Zrezygnowany wydusił z trudem: – Zgoda. Macie mój parol. Nie lubił teraz pułkownik wielkiej sali bawialnej. Ledwie tam kiedy zajrzał, zaraz nadpływały mu na myśl wspomnienia ostrych starć z ojcem, po jego śmierci scysje z rodziną, wynikiem czego stała się denuncjacja Albrechta. Już sama atmosfera pomieszczenia, mimo że czystsze było dziś i jaśniejsze, działała na niego przytłaczająco, a kolekcja broni na ścianach i łosie łopaty, rozłożyste, ogromne, przywodziły na myśl elektorski zakaz polowań na tę zwierzynę. Tutaj witał teraz pułkownika Kleista, rosłego, młodego jeszcze mężczyznę o kościstej, tryskającej energią twarzy. Kleist cieszył się szczególnym poparciem Fryderyka Wilhelma, który liczył go w poczet najbardziej zaufanych pośród Prusaków. Stał teraz przyglądając się kolekcji broni, zwłaszcza zdawały się go interesować oszczepy i włócznie o formach rzadko już spotykanych. Na szczęk otwieranych drzwi obrócił się po żołniersku, skłonił się lekko, dopiero widząc Marię Elżbietę pośpieszył ku niej z powitaniem. Kalkstein z największym wysiłkiem zmusił się do podania szwagrowi ręki, dotknięcie jego dłoni przejęło go wstrętem. Podpisywała przecież ta dłoń fałszywe zeznania, przyczyniając się tym samym do ciężkiej niedoli dziedzica Knauten. Siedli za dużym stołem, przez długą chwilę trwało milczenie. Von Kleist zdawał się czekać na pierwsze słowo gospodarzy. Widząc, że nie daje to rezultatów, wyprostował się, chrząknął, potem oświadczył, kładąc akcent na każdym słowie, jakby do żołnierzy przemawiał w koszarach: – Z samych ust dostojnych jego elektorskiej mości doszła mię wieść o tarapatach, w jakich się, pułkowniku, znalazłeś. Jego elektorska mość łaskawie prolonguje terminy zwrotu owej kwoty pięciu tysięcy talarów, wszakoż cierpliwość jego jest na wyczerpaniu. Nierozumny opór landtagu przynieść może zaostrzenie elektorskich zarządzeń, by posłuch należny raz wreszcie uzyskać w tym kraju, dziwnymi namiętnościami szarpanym... – Proszę, waszmość pułkowniku, może bez wstępów podobnie długich – spokojnie przerwała mu Maria Elżbieta, rękę męża zarazem ścisnęła znacząco, Kalkstein bowiem również rwał się do głosu, nie mogąc ścierpieć wiernopoddańczego tonu szwagra. Pełne wargi von Kleista ścisnęły się złością. Dopiero po dłuższej chwili zaczął znów mówić tonem, w którym zabrzmiała twarda zaciętość. – Przykazaniu jejmości posłuch dając, krótko wyjawiam, że z propozycją pewną przyjeżdżam. Życzę sobie bowiem dopomóc przywróceniu spokojności temu domowi, z którym przez żony krewieństwo osobiście jestem związany. – Wielka to łaskawość ze strony waszmości – powiedziała Maria Elżbieta. Trudno było w tym nawet uchwycić subtelną ironię, von Kleist jednak wyraźnie ją pojął. – Pragniesz, waszmość pułkowniku, dobra swoje na Dolnych Łużycach odprzedać, by pieniądz znaleźć na spłatę sumy należnej jego elektorskiej mości. Wszako trudności są z uwagi na niemożność osobistego dopilnowania transakcji na miejscu. Czy prawda to? – Trzeba rzec było waszmości przy konfidencjach z elektorem tak dobrych, by mi zezwolenie dał na wyjazd do włości łużyckich. Wraz by się wtedy pieniądze znalazły – cierpko rzekł Kalkstein. – Nie mnie wnikać w zarządzenia jego elektorskiej mości. Wszako w propozycji, z jaką przychodzę, znalazłem jego łaskawe poparcie. – O, zatem słuchamy – uśmiechnęła się Maria Elżbieta, ale chmury osiadły na jej jasnym czole. – Krótko mówiąc, gotów jestem wyłożyć natychmiast pięć tysięcy talarów za sprzedaż mi owych łużyckich włości. – Pięć tysięcy? A resztę – spytał Kalkstein, jeszcze się nie połapał w strategii von Kleista. – Pięć tysięcy za dobra łużyckie. Cała to suma, wraz gotów jestem rewers potrzebny złożyć. – Toćże dobra trzykroć tyle co najmniej warte! – W głosie Kalksteina splotły się ze sobą oburzenie i rozpacz. Ciesząca się poparciem elektora gra von Kleista stała się teraz dla niego już całkowicie jasna. Von Kleist ramionami wzruszył. – Pięć tysięcy talarów. Tuszę, że w takowym momencie wdzięcznością odpłacona winna mi być podobna intencja. Waszmość, pułkowniku, nie zapominaj, że igrasz swym życiem i mieniem. Nie wiedzieć, czy drugim razem inne znalazłoby się wyjście z lochu, jak jeno na więzienny cmentarz. – Waszmość nie masz mnie prawa obrażać – hamując się, przez zęby wysyczał Kalkstein. – Przyszedłem transakcję zaproponować, otrzymać zgodę albo odmowną odpowiedź. Nie przyczyna to, by się epitety obrzucać. Maria Elżbieta silnym uściskiem trzymała dłoń męża. Szepnęła mu jeszcze do ucha: – Umityguj się, Ludwiku, umityguj. Pomnij, parol dałeś. Pamiętał. Opadł teraz w krzesło, zaskoczony nowiną, cynizmem szwagra, złośliwością Fryderyka Wilhelma. Taki więc spisek na niego szykują? Za pół darmo chcą go wyzuć z bogatych włości? Jaką można dać von Kleistowi odpowiedź? Żeby się wyniósł, bo podłością jest propozycja podobna? Na pewno by tak postąpił, ale widmem ponurym ciąży groźba elektorskiej zapowiedzi o ponownym wtrąceniu do lochu za niedotrzymanie warunków ułaskawienia. Więc jakże? Sprzedawać? Dla tego spokoju, o którym prawił dziś żonie? Do reszty dać się podeptać cudzą podłością i obmierzłą chciwością? Pułkownik von Kleist z natężeniem wpatrywał się w portret wiszący na ścianie. Maria Elżbieta w zadumie spuściła głowę. Spoglądając na nią Kalkstein doznał bolesnego ukłucia w sercu. Więc i ona nie wie, jak przyjść mu z pomocą, i Maria Elżbieta też jest bezradna. A może wolałaby, aby się zgodził na propozycję, ratował takim sposobem swoje życie, a ich szczęśliwość? Jeżeli ona tak chce – snuł Kalkstein myśl swoją dalej – czyż można odmawiać? Więc dobrze, niech się miara dopełni. Podniósł głowę, usta otworzył, ona drgnęła, spojrzała na niego z przestrachem. – Skoro w osobliwych życia mego okolicznościach przed podobnym dylematem zostałem stawiony, nie zważając na ukryte intencje propozycji zacnej szwagra mojego ani że mi to ciężko przychodzi, zmuszony jestem... Położyła mu nagle na dłoń swoją delikatną rękę, kończąc słowa męża powiedziała tonem nie znoszącym żadnego sprzeciwu: – Zmuszeni jesteśmy dać zdecydowanie odmowną odpowiedź. Nie bacząc na nic, podobnie niecnej transakcji zawrzeć nie chcemy. Zaraz podniosła się, wyprostowana, dumna, prawdziwa marszałkowska córa, patrzyła na von Kleista spokojnie, ale z pogardą. On zaś zmieszał się nagle, drgawki złości i wyraz zawstydzenia przebiegły mu przez twarz, nie bardzo wiedział, co ma począć w tej chwili, siedział jak przywiązany do swego krzesła. Kalkstein zaś patrzał na żonę z podziwem, z dumą i rozrzewnieniem. Oto jest Maria Elżbieta, jego małżonka, matka jego synów. Jemu było trudno, wahał się, gotów już był wyrazić zgodę na uwłaczającą transakcję, ale ona go powstrzymała, wypowiedziała mądrą, pełną dumy decyzję. Patrzył na nią, zachwyt był w nim dla jej postawy, gdzieś się nawet zapodziała złość i pogarda dla von Kleista. On też się już opanował, gwałtownie powstał, odsunął krzesło. – Dłoń wyciągałem z ratunkiem. Grzebiecie może jedyną swą szansę – powiedział z pasją. – Ocenę postępków naszych uprzejmie prosimy zachować dla siebie – odrzekła. – Żegnamy waszmość pana. Zadygotał, ruszył ku wyjściu gwałtownym krokiem. – Mario! – Kalkstein wyciągnął ramiona ku żonie. Uśmiechnęła się ciepło, serdecznie. Przytuleni, nasłuchiwali tętentu odjeżdżających koni. Deszcz mżył nudno jak przedtem, ale Kalksteinowi sala bawialna wydała się teraz jasna i wesoła. *** Serdecznie przyjazny Kalksteinowi członek regencji pruskiej, Jan Dietrich von Lottum, donosił krótko pismem w tajemnicy przesłanym. Dniem, wczorajszym książę namiestnik nadesłał z Krakowa zlecenie, by sprawdzić przez żandarmów aragońskich, czy jest prawdą, że w Knauten u pułkownika Kalksteina przebywa rotmistrz wojsk litewskich, niejaki Woyszwiłło. Regencja zleciła wykonanie namiestnikowskiego rozkazu. Sprawą o dzień jeden wstrzymałem, o czym donoszą kreśląc się z honorami dla waszej miłości, jako i jejmości małżonce przesyłając niskie ukłony – Jan Dietrich von Lottum. U spodu był jeszcze przypisek: Dla pewności od patroli żandarmskich, krążących wokoło Knauten, pismo przez brata wysyłam. Po przeczytaniu upraszam spalić. W waszmościnej sprawie nie ma na ten czas nowych od Jego Elektorskiej Mości nakazów. J. D. v L, Oddawca niemiłych wiadomości wkrótce odjechał, Kalkstein zaś długo jeszcze siedział, trzymając w dłoniach list Lottuma i zastanawiając się nad nowymi komplikacjami. Rada nasuwała się tylko jedna: musi Woyszwiłło uciekać. Bo jeżeli takie wskazania przychodzą od Radziwiłła, musieli Tyzenhauzowie trafić jaką drogą do niego. Można się było tego spodziewać. Jedno tylko było zastanawiające w tym wszystkim. Dlaczego namiestnik Radziwiłł od razu nie nakazuje zatrzymać poszukiwanego? Czemu żąda jeno sprawdzenia? Czyżby w ten sposób przesłać chciał ostrzeżenie? Już raz przecie okazał życzliwość Kalksteinowi, wstawiając się do elektora o ułaskawienie. Czyżby i teraz powodowały nim jakieś lepsze uczucia? Trzeba było jednak bez zwłoki podjąć decyzję. Chciał Kalkstein zaraz wołać Woyszwiłłę, przekazać wiadomość, po namyśle uznał za słuszniejsze naradzić się przedtem z żoną i Pilzem. – Może to i lepiej, bezczynnie tutaj gnuśniejąc, Józefowi w ogóle odchodzi ochota do życia – rzeczowo zauważył Węgier. Niedalekie to było od prawdy. Woyszwiłło tylko przypominał siebie samego z dawnych czasów. Chudy był teraz, ubiór zwisał na nim jak na strachu stawianym w polu od ptactwa, twarz miał nieodmiennie chmurną. Nieochotny był do rozmowy, godzinami tkwił wpatrzony w punkt jakiś na ścianie, czasem znowu gorliwie się modlił. Może rzeczywiście potrzeba działania, grożące mu niebezpieczeństwo, przywrócą rotmistrzowi ochotę do życia? – Więc co ostaje? Uchodzić? Do Polski czy tu gdzie chronić się pośród znajomych? – głośno zastanawiał się Kalkstein. Pilz kręcił przecząco głową. – Nie widzę sposobu. W Prusach nie dla niego miejsce, wytropią go, elektor każdy dwór szpiegami obstawił. – To widać. Przecie to od nas wyjść musiała wiadomość o jego pobycie. Kalkstein spojrzał na żonę. Tak, na pewno musiał ktoś donieść. – Von Ostau, zmora zaiste knauteńska! – powiedział z pasją. – Więc tylko do Polski. Gdy uzyskał Pilz potwierdzenie, zaraz zaczął rozważać termin ucieczki. Doradzał wieczór tego samego dnia, deszcz pada, przemokłe wszystko, żandarmi są wtedy mniej czujni, szukają przed wodą schronienia, nietrudno prześliznąć się pośród patroli. – Sam przeprowadzę go przez żandarmskie zastawy, znam boczne ścieżki – powiedział. – W Polsce bywały, to poradzi sobie, a najpewniej byłoby dla niego do swoich żołnierzy wrócić, w obozie odnaleźć wigor życiowy, o tej dziewczynie ostatecznie zapomnieć, bo stracona ona dla niego, czy żywię, czy już na tamtym świecie. Woyszwiłło przyjął wiadomość spokojnie. Nawet oczy na chwilę zapaliły mu się po dawnemu. Trzeba działać, mniej czasu zostanie na wspominanie, które do cna dzień zjada za dniem. Mroczniało już, gdy pułkownik, obejmując żonę ramieniem, patrzał długo, jak dwa konie wsiąkały wraz z jeźdźcami w parkowy mrok. Ucho z trudem łapało stąpania koni, wreszcie cisza zapanowała nad knauteńskim dworzyszczem. Wracając do domu, spojrzeli Kalksteinowie po sobie. Podobna myśl trwożna musiała przeniknąć ich serca, uścisk wzajemny stał się bowiem mocniejszy i bardziej czuły. Wiedzieli: niedobrą rzeczą są wszelkie rozstania... *** – Wezwałem waszmości, by nowe media, jakie w Krakowie zaszły, pospołu omówić – powiedział Fryderyk Wilhelm. Jego źle ogolona twarz przybrała sępi wyraz, tak się przynajmniej wydało Hoverbeckowi. Na słowa elektora skłonił głowę, czekał w uszanowaniu. – Rzecz niebywała, sejm koronacyjny w dzień piąty listopada został zerwany. Tego nie widziano i w Polsce. Jeszcze rozwodził się któryś z posłów, że protestacja sejmowa jednym jest z głównych przywilejów. Sejm zerwany został protestacją niejakiego Olizara, kijowskiego podsędka. Znany on może waszmości, ministrze? Hoverbeck skinął potakująco głową. – U Brandta bywał, w konfidencji są dobrej – powiedział. Sięgająca po pismo dłoń Fryderyka Wilhelma zawisła w powietrzu. – Brandt palce w tym maczał? – Nie było potrzeby, nie miał takowych instrukcji. Onże Olizar krewnym jest czy powinowatym bliskim Zamoyskich, jak również hetmana Sobieskiego, a ci twardo stoją przeciw królowi. Elektor uważnie patrzył na swego ministra. Oczka jego zrobiły się małe, na czole zjawiły się dwie pionowe bruzdy. Zabębnił palcami. – Jak zatem pojmować to pismo? – podał mu grubo czerpany papier, pokryty wyraźnym, zamaszystym charakterem. Hoverbeck poznał pismo podskarbiego koronnego Morsztyna. Uśmiechnął się na myśl, że Fryderyk Wilhelm dobrze pilnował starych powiązań. Czytał teraz uważnie. – Co to wszystko ma znaczyć – zapytał sucho elektor, widząc, że Hoverbeck starannie składa, papier. – Zapytuje Morsztyn zupełnie wyraźnie, czy mogą liczyć na pomoc moich wojsk, gdyby stronnictwo austriackie wezwało wojska cesarza. Tak daleko zatem już zaszło? – Jeszcze gdy byłem w Warszawie, powstawały tam ciche frakcje przeciwkrólewskie. Dawne stronnictwo francuskie nazywa króla Michała prześladowcą swobód i tyranem, jakiego... Urwał, bo elektor wybuchnął z nagła mocnym śmiechem. – Ten słabeusz tyranem?! Zaiste trzeba mieć francuską imaginację, by zarzut taki postawić Wiśniowieckiemu. – Drugi argument, to wola pomszczenia krwawej, jako mówią, obrazy, uczynionej Ludwikowi Czternastemu przez wykluczenie od elekcji francuskiego księcia krwi. Dodać trzeba, że żywią obawę, by król Michał nie oddał się pod opiekę cesarza. Wtedy przepadłyby wszelkie nadzieje dawnej partii prymasa Prażmowskiego. Z wieści o zerwaniu sejmu koronacyjnego miarkować można, jako działania frakcji mocno się rozwijają. Tyle lat w Polsce przebywając, znam już ten kraj i wiem, że nigdy jeszcze żaden poseł sam z siebie protestacji liberum veto nie wypowiedział, zawsze stoi za tym któryś z magnatów. – Nie łże zatem Brandt, gdy mi dziś w depeszy z Krakowa rzadkie przesyła nowiny. – Fryderyk zauważył, jak Hoverbeck skrzywił się na samo nazwisko stałego rezydenta brandenburskiego w Warszawie. – Nie wydziwiaj na niego, waszmość, taki nam również bardzo potrzebny. Otóż poza wiadomością o zerwaniu sejmu rozpisuje się Brandt szeroko o wizycie de Lionne’a... Hoverbeck, mimo że w dyplomatycznej karierze przyzwyczajony był do wszelkich niespodzianek w polityce, tym razem aż się poderwał z fotela. – De Lionne, minister Ludwika Czternastego w Krakowie?! We własnej osobie?! Jakim że to się stało sposobem? – Siadaj, Hoverbeck – mruknął ze złością elektor. – Tak. De Lionne, dwudziestoletni syn ministra. Przybył pono z wyrazami uprzejmości Ludwika dla króla Michała. Dwa razy na audiencji był przyjęty, mariaże jakoby proponował małżeńskie ze strony francuskiej, tego wszakże, Brandt pisze, dojść nie można z całą pewnością. Otóż ten de Lionne wizyty składał wszystkim dawnym członkom frakcji francuskiej, kanclerza Paca jeno przepuścił, jako że ten ze swoim rodem całkowicie jakoby opowiedział się po królewskiej stronie. – To już wiadome było w Warszawie. A jejmość pani Pacowa osobliwie bliskie podtrzymuje kontakty z posłem austriackim. – Alkowiane znoszenia ostawmy na potem – ukrócił go niecierpliwie Fryderyk Wilhelm. – Wracając ad mediom rem, wieści doszły poufne do Brandta, jakoby zawiązał się tajny spisek, z sekretnymi dla korespondencji kluczami, celem zaś jego przeprowadzenie detronizacji króla, by na zwolnione miejsce wprowadzić monarchę krwi francuskiej. Szczegóły bliższe nieznane, wszako wymienia Brandt jako promotorów spisku: prymasa Prażmowskiego, podskarbiego Morsztyna, hetmana Sobieskiego, kanclerza wielkiego Leszczyńskiego, wojewodów Lubomirskiego, Jabłonowskiego, Potockiego, Bąkowskiego i Opalińskiego, kasztelana Grzymułtowskiego, obu Radziwiłłów, stolnika koronnego Wielopolskiego, ponadto wielu innych. Zaznaczą też Brandt, że spisek postanowiony został wraz po zerwaniu sejmu. Przerzucał elektor plik gęsto pisanych kartek, szukając jeszcze wieści ważniejszej natury. W któreś miejsce tknął palcem; zauważył Hoverbeck, iż palec brudny był, z nie oczyszczonym paznokciem. – Po sejmie prymas Prażmowski rzec miał w przytomności paru osób do króla, cytuje mi Brandt dosłownie: “Z tego, co się działo, nie spodziewam się nic dobrego na przyszłość. Spostrzegam w tym panowaniu wszystkie oznaki upadku Rzeczypospolitej”. Dobre, co Hoverbeck? Wyimaginuj sobie, żeby mnie tak któryś z poddanych powiedział? Próbował Kalkstein i bacz, co wynikło, pismy ciągłymi molestuje o umorzenie długu lub prolongatę naznaczonego terminu. Naiwność, jeszcze odczekam, żeby krzyku nie było pośród szlachty zbuntowanej przez takich jak on, potem każę zuchwalca brać do więzienia. Dopiero wtedy bruździć mi przestanie. – Nabrzmiały zmarszczki, pionowo nad wielkim nosem przecinające czoło. Hoverbeck wiedział, że pierwsza to u Fryderyka Wilhelma oznaka złości. Elektor jednak szybko ochłonął. – Nie o Kalksteinie pora nam mówić. Pytam: jako widzieć te odmiany w Rzeczypospolitej? Stary dyplomata milczał przez dłuższą chwilę, ważył w sobie zasłyszane nowiny. Potem jął mówić wolno, ciągle się namyślając. Chwilami za okno zamkowe spoglądał, na wielki plac rojny mieszczańskim tłumem, na wieże licznych kościołów Królewca i ołowiane niebo, wiszące nad nimi jak zawsze jesienią. – Że sejm koronacyjny zerwany, nie dziw, wszystko zdarzyć się może w tym osobliwym kraju, gdzie liberum veto “źrenicą wolności” jest zwane. Że obiór królem księcia Michała Wiśniowieckiego był dla wielu panów niemiły, to się od razu widziało w Warszawie. Znam zmawiania, by, nie czekając przysięgi, z miejsca zrzucić elekta. A teraz sam spisek, jeżeli wieść prawdziwa, choć Brandt chyba się dobrze wywiedział. Otóż po mojemu sprawa to niepewna. Francja daleko, ale Austria blisko i niemniej sławna wojskami. Król Francji już całkiem ochotę stracił do dalszych polskich znoszeń, na Bonzy’ego wielce niełaskaw, że dopuścił do utrącenia Kondeusza. Cesarzowi za to bardzo na wpływach w Polsce zależy, proszę waszą wysokość pomnieć o zagrażającej Austrii tureckiej potędze... – Kandia we wrześniu wzięta, po prawie trzyletnim oporze. Turek pod wodzą samego wezyra Ahmeda Kiupruli trzymał tam wszystkie swe siły, teraz będzie je miał zwolnione, droga mu stanie otwarta na Austrię i Polskę – podzielił się elektor nowiną. – Tym silniejsze będą związania cesarza z królem Michałem. Podobnie poprą go wszystkie usiłowania papieskie: chrześcijaństwo, walka z islamem, wiadome rzeczy. Niemało magnatów skupiło się teraz przy dworze. Branicki, Pacowie, a u tych na Litwie jest siła, książę Dymitr Wiśniowiecki, który posłuch ma wielki śród wojska, wojewodów sporo, Wydżga, Wierzbowski, nie mówiąc o głównym motorze, podkanclerzym Olszowskim. – On to na mnie powstaje – mruknął elektor. – Mądry to polityk, wasza wysokość, niełatwo z nim poczynać. Wiem po sobie, nie wyszły mi pierwsze znoszenia po obiorze nowego króla – skrzywił się Hoverbeck na wspomnienie upokarzającej go audiencji, gdy żądania Fryderyka Wilhelma zostały wręcz odrzucone. – Otóż siły stronnictwa austriackiego mocniejsze są, bardziej oni ze sobą zwarci, nie ma sporów prywatnych, tak jak pośród “Francuzów”. Nadziei zatem składać nie można w powodzenie ich działań. Niewiadoma też jeszcze odpowiedź Paryża na spisek. Jeśli Ludwik zatwierdzi jakiegoś nowego kandydata, pieniądzem znów zacznie szermować, ale na to mi nie wygląda... – Zatem? – Zatem rachub nie trza kłaść wielkich na rezultaty opozycyjnego działania frakcji francuskiej. Wichrzenia wiele przyczynią kłopotów i trudności królowi, nie wierzę jednakże, by naleźli aż tyle siły, by go zdetronizować. O jednym nie można zapomnieć, iż król to szlachecki, wybrany głosami pospolitego ruszenia, Piast, więc szlachta bronić go będzie do ostatniej kropli krwi. Żadna frakcja nigdy nie miała takiego oparcia w narodzie, jak ma go teraz austriacka. – Frakcja? – Istnienia frakcji nikt nie jest świadom śród szlachty, dowodów też przedstawić nie byłoby łatwo. – Słyszałeś szczegóły o landtagu, bunt był to prawdziwy stanów. Na Polskę się oglądają, stąd ich buta i niezwykła odwaga, łask oczekują od króla Michała. Jakże więc, jego mam popierać? A traktaty? Uśmiechnął się Hoverbeck patrząc na elektora. Fryderyk Wilhelm żachnął się w pierwszej chwili, potem odpowiedział równie jednoznacznym uśmiechem. – Prawda to, jeszcze się nie zdarzyło, bym kogo czy co w Polsce naprawdę popierał, co by było przeciwne interesom brandenburskim. Ale bruździć nam będzie osoba Michała, nie uważasz? Hoverbeck pogardliwie wydął usta. – Wasza wysokość, król Michał sam sobą niewiele znaczy. Słaby charakterem to człek, pojęcia nie ma o sprawach polityki. Jemu aby strój hiszpański czy włoski nosić, perukę olbrzymią, pudrem coraz to przesypywaną – w tym miejscu nie mógł się Hoverbeck powstrzymać, by nie spojrzeć ku niechlujnie utrzymanej, rudej peruce Fryderyka Wilhelma. – Jeszcze to, że na jedzenie jest okrutnie łakomy, najważniejszą sprawę publiczną ostawi, jeśli mu potrawę pokażą frymuśną. Rządy w Polsce teraz ma podkanclerzy Olszowski, nie bez pomocy austriackich doradców. Siłę zaś wojsk brat króla cioteczny, Dymitr Wiśniowiecki. – Ten mi się cięgiem odgraża za Drahim. Nawet pisma odręczne słał do Berlina z żądaniem zwrotu starostwa. Słyszałeś, młody Roth u niego podobno w łaskach? – W łaskach. W jeszcze większych u Olszowskiego. On by rad wszystkich exulantow pruskich przygarnął. Rotha ściągnął od wojsk Wiśniowieckiego, przydał mu dawny tytuł sekretarza jego królewskiej mości, doradcą jest w pruskich sprawach. – Pojmuję teraz. Wiesz, pismo dostałem z kancelarii z królewskim podpisem, jako kura łapą owo swoje “Michał Król” elekt wyskrobał, żeby Hieronima Rotha z lochów magdeburskich wypuścić, o co syn więźnia uprzejmie go molestował. Wraz odpowiedź posłałem odmowną, wykazując na nielojalność syna, co mi na landtag pisma podburzające przesyłał do stanów. Bo były takowe... Roth ma własne drogi znoszeń z Prusami, tajne, przeniknąć ich nie mogą nasi żandarmi. Gdybyż książę Radziwiłł raz wreszcie powrócił, bez namiestnika po prawdzie kraj ten ostaje. Wiem, w Polsce ważne trzymają go sprawy, ale i tutaj byłby potrzebny. – Roth z Olszowskiego pomocą czynił usiłowania na sejmie elekcyjnym, aby wprowadzić uwolnienie ojca swojego w ramy artykułów Pacta Conventa*. Gdyby nie ruch przeciw Kondeuszowi, byłoby mu się to udało. Oburzona bo szlachta okrutnie zajęciem Drahimia. – Hoverbeck należał do nielicznych poza Schwerinern ludzi, mających odwagę powiedzieć elektorowi prawdę w oczy i śmiało skrytykować jego pociągnięcia. Teraz też nie pohamował się, by nie wsadzić drahimskiej szpilki. Od początku był temu przeciwny. [*Pacta Conventa – dobrowolna umowa narodu z królem (obieralnym).] – Drahim mój, to najważniejsze. Polska zaś poszumi, poszumi i przycichnie – lekceważąco zbył go elektor. – Wasza wysokość, śmiem przypomnieć, iż jest tam teraz przy władzy Olszowski, człek twardy i obrotny. On to prawdziwie wprowadził na tron Wiśniowieckiego, wmawiając jeszcze w szlachtę, jako sama to uczyniła. Olszowski w sprawie pruskiej poważnie myśli, nie owym polskim słomianym ogniem – ostrzegł Hoverbeck. Elektor przyjrzał mu się uważnie. Nie lekceważył opinii Hoverbecka, minister naprawdę znał stosunki w Polsce. – Za dwa dni wyjeżdżam do Berlina. Tutaj zostawiam wzmocnione załogi, gdyby stanom nadal zechciało się burzyć. Wczorajszym dniem znoszenia miała szlachta z mieszczany, widzisz, na co to sobie już pozwalają? Na Polskę patrzą, stamtąd czekają hasła powrotu do dawnej zależności. – Miałbym, wasza wysokość, dziś bardziej niż kiedykolwiek Polskę w uwadze. 3 Próżno wyciągnął nowy proszek ze złotego puzderka, potem, krztusząc się goryczą, zapił go wodą miętową. Dreszcze nie ustawały, wstrząsały nim całym. Znużoną dłonią ściągnął firankę u okienka powozu, zobaczył szarugę, deszcz porywisty, z wiatrem siekący z ukosa, grząskie brzegi wylanej powodzią rzeczułki, skąpane w wilgotnej drętwocie bezlistne krzewy i drzewa. Przy rzeczułce krzątali się żwawo jego dragoni, trzy dziesiątki zabrał ze sobą, pomagali im furmani ciągnących z tyłu wozów z dobrem koniecznym na czas postojów. Utknęli od samego rana przy zerwanym moście, nad maleńką rzeczułką, rozlaną teraz podwójnie w swej szerokości. Brodów w okolicy nie było, jakże zresztą objeżdżać, gdy ziemia rozmiękła i koła się zapadały powyżej osi. Trzeba było stawiać prowizoryczny most, szczęściem las obok, drzewa nie brakło. Westchnął książę Bogusław. Gdyby chociaż dom jaki w pobliżu, choć nędzna chatyna. Zawżdy cieplej tam byłoby niż w tej podróżnej karecie. Nie pomagały pledy, które w wielkiej ilości okrywały go aż po szyję, zimno mu było, to znów gorąco na przemian, napady febry powtarzały się nieustannie, chwilami nieomal tracił przytomność. Wspomniał na inne kraje, już o zamorskich nie mówiąc, z których kiedyś chorobę tę przywiózł, na Francję słodką i Italię słoneczną, na hiszpańskie dawne wojaże. A potem los zapędził go w te północne krainy, mokre i ponure, gdzie niebo obwisło ołowianymi chmurami, ludziom brak było uśmiechu, który rodzić się może tylko tam, gdzie rodzi się szlachetny szczep wina. Ostatni dzień grudnia tego dziwnego 1669 roku. Zaczynał się dla Radziwiłłów tyloma nadziejami, kończył bez żadnych profitów. Znów wraca do ponurego Królewca, pomiędzy mieszczan smrodliwych a butnych, do upartej szlachty, spragnionej polskich wolności, w elektorze widzącej tyrana, nie chcącej zrozumieć, że tylko absolutnie panując, można budować potęgę państwa. Książę Bogusław Radziwiłł wierzył w talent polityczny Fryderyka Wilhelma. Mijało dziesięć lat jego gubernatorstwa w Prusach, zdołał się przyjrzeć wielu pociągnięciom swojego wuja. Widział tam jeden zamysł, jedno pragnienie, realizowane wszelkimi sposobami, każdym dniem przybliżającymi do celu, jakim było utrwalenie potęgi brandenburskiej i zarazem domu Hohenzollernów. Znów westchnął. A Radziwiłłowie, krwią wszak niewiele ustępujący Hohenzollernom? Gdzie ich władza, siła, rodu potęga, gdzie profit wysokiemu urodzeniu należny? Wiecznie tłuką się tylko ekwipażami po świecie, wiecznie w tułaczce, zawsze bez przewodniego celu... Obejrzał się za szkatułą z dokumentami, stojącą pobok uszykowanego na podróż leża. Dreszcze cokolwiek ustały. Długo trwało, nim słabymi dłońmi wyciągnął chrzęszczący papier, złożony w kilkoro arkuszy. Rozwinął, głową pokiwał spoglądając na tytuł: Informacya domowa i polityczna dla Domu Radziwiłłów. To w drodze, gdzieś za Ostrołęką, po ostrzejszym ataku, ledwie siły trochę uzyskał, siadł do pisania. Złe go przeczucia trapiły w tych dniach. Pomyślał, sterany drogą i minionymi sejmowymi tarapatami, że pora spisać uwagi zebrane przez czas żywota. Może posłużą, jeśli naprawdę mądry znajdzie się wśród Radziwiłłów. Przebiegał tekst wzrokiem, uśmiechnął się smętnie, gdy znalazł. Przybliżył papier do oczu, też już nie służyły jak przedtem, czytał wyraźnie, dużymi literami pisane przez siebie słowa: Przodkowie... którzy nigdzie żadnej rezydencji dobrze pobudowanej nie mieli, skąd to szło, że w ustawicznych bywając wlokitach, w sahajdaku wozili kancelarią, a w sakwach inwentarze i ekonomikę, a tę maksymę mieli: jedną majętność zjadłszy, do drugiej się przenosić. Dlatego rządu nie było... To jeszcze dodaję, iż ponieważ nas Pan Bóg chciał mieć książętami Świętego Rzymskiego Państwa, żebyśmy się koniecznie o posesyję tam starali. Niech każdy Radziwiłł majętność jaką przędą, a potem zamek jaki kupi, w księstwach Rzeszy eryguję, których niech potem najstarszy z domu trzyma Radziwiłł i z niego się pisze... I to też ostatecznie radzę, żebyśmy zawsze przy interesach elektorów brandenburskich i książąt kurlandzkich stawali i z nimi się ligowali, bo strzeż Boże przygody na ojczyznę naszą, trzeba i gdzie indziej mieć przyjaciół.*[*Autentyczne] Z aprobacją pokiwał głową. Jak to jest napisane, tak by musieli rządzić Radziwiłłowie. Wtedy, kto wie, do czego by rodem swym doszli... Znów wyjrzał przez okienko. Kiedyż wreszcie poradzą z tym mostem? Czy chociaż mocny będzie? W zdrowiu przeszedłby piechotą, osobno powóz niechby się toczył, ale w takiej boleści? Wyglądało, że robota zbliża się ku końcowi. Układali teraz na rusztowaniu masywne belki dla swobodnego przejazdu wozów. Jakiś niewielki człek sam ciągnął sporą sośninę. Któż to, nie mógł sobie książę przypomnieć. Prawda, nowy pomocnik stangreta, jedzie na koźle, tyle że go widać najczęściej od pleców. Cicho mówi, jakby przez nos. W Krakowie go przygarnęli, gdy poprzednika przy jakiejś hulance dziwki oszpeciły sromotnie, ani się mógł poruszać. Tego osiłka doradzali jakoby ludzie Brandta. Jest w nim coś znajomego... Tylko co? Kilka razy zastanawiał się już nad tym, za nic nie mógł przypomnieć. Rozpytywać chama przecież nie będzie, czy to zresztą takie ważne? Schował starannie tekst Informacyi do nabijanej zdobnymi ćwiekami szkatuły, podciągnął koce po brodę, znów go trząść zaczynało, leniwie płynącą myślą wracał do minionych dopiero tygodni. W ostatni dzień września, w przeddzień sejmu, odbywał się akt koronacji króla Michała. Celebrował prymas Prażmowski w asystencji biskupów krakowskiego i kujawskiego. Dziwnie wyglądała korona na głowie pyzatego Wiśniowieckiego, śmiesznie, bez należytej powagi kroczył on po tym obrzędzie do zamku, w dłoniach dzierżąc berło i jabłko. Najśmieszniejsza zaś była tablica witająca króla napisem: Salus populi suprema lex esto* Ponoć to ją Gdańszczanie wyszykowali, przybyli z wielkimi dary... Zaraz potem Prażmowski składał w ręce królewskie władzę swą interrexa, klęknął wykonując przysięgę poddańczą, powtarzaną z kolei uroczyście i z dostojeństwem przez wszystkich senatorów. Zaraz znów były ofiarowywane prezenta. Podskarbi Morsztyn zadziwił serwisem ozdobnym, pono na sto tysięcy złotych cenionym, prymas karetę sześciokonną i pięknymi szpalerami do pięciu pokoi. [* Salus populi suprema lex esto – dobro narodu niech będzie najwyższym prawem.] Sejm wraz się zaczął, przyjechał niedługo młody de Lionne. Wraz prysnęły w nice słowa uroczystej przysięgi, mamidłem okazały się wniesione dary, już nową, tajną przysięgę składano, ale... przeciw królowi. Pamięta książę Bogusław noc u podskarbiego Morsztyna, przysięgi wielkie na tajemnicę, spisek przeciw królowi. Z bratem podczaszym przystąpili do frakcji. Czemu uczynił to Michał Radziwiłł, nawet książę Bogusław nie wiedział. On sam? Już choćby dlatego, że drażniło go, iż taki mało udany Wiśniowiecki mógł zostać monarchą. Radziwiłłowie lepsi są przecie od Wiśniowieckich! Przy tym zaś niech się w Polsce gotuje; zawsze łatwiej wtedy wyłowić większy profit dla siebie. Od rzeki nadbiegły wołania. Wyjrzał. W jedną i drugą stronę dla próby przetaczały się mostkiem wozy z bagażem. Wytrzymywały świeżo ścięte bierwiona. Teraz ruszyła kareta. Książę zerknął na zegar podróżny w małym skórzanym etui. Mocno się już przechylił czas na podwieczerz. Do Królewca jeszcze daleka droga, dopiero są przed Welawą, przez Pregołę jeszcze przeprawić się trzeba, tam most na szczęście mocny, kamienny. Przymknął oczy, słyszał, jak zadudniły pod nim bierwiona mostku, przejechali szczęśliwie. Senność nadchodziła, rzecz niezmiernie rzadka w ostatnim czasie. Żebyż go tylko nie zbudzili, zapowiedział Zubowiczowi, niechaj zajrzy wpierw do środka, obaczy, czy nie śpi. Pojazd kołysał, kolebał się ze strony na stronę. To dobrze, przed północą będą w Królewcu, wina się jeszcze grzanego wypije na Nowy Rok, Charlotte Luizę pogładzi się po główce w łóżeczku. Żal, że córka, nie syn, nie będzie nosić Radziwiłłów imienia, ale przecie miła pociecha, urody zapowiada się niezwyczajnej. – Charlotte – szepnął ledwo ruszając wargami. Z imieniem córki zapadł w sen niezdrowy, pełen przywidzeń i majaków. Zubowicz kilka razy zaglądał przez okienko, dziwował się mocnemu snu księcia, konie kazał przyśpieszać, nie widział mu się wygląd Radziwiłła. Zaczął tak chorzeć od samej Warszawy, dokąd jechali wraz z księciem podczaszym, z dnia na dzień gorzej wyglądał, a jeszcze droga przez roztopy ogromnie była męcząca i długa. Otrząsnął się wierny oficer, przy zaglądaniu w okienko skapywała mu woda za szyję, nieprzyjemne to było. Spoglądał też czasem za siebie pomocnik siedzący obok stangreta. Sowicie poczęstowany przedtem gorzałą, stangret, śpiąc smacznie i pochrapując, kiwał się tylko na koźle. Korzystał pomocnik z okazji, w ciemności panującej wokoło wbijał wzrok we wnętrze powozu, trochę tylko bielały zarysy jasnych koców. Zubowicz ciągle pospieszał. Była dziesiąta, do Królewca brakowało jeszcze z pół mili. Wszystkich ciągnęło, by spotkać Nowy Rok już nie w drodze, inaczej przez dwanaście następnych miesięcy również przyszłoby im bezustannie tak jeździć. – Patrzcie, światła widać Królewca, na święto iluminują! – krzyknął ktoś wskazując niewyraźny poblask migocącej łuny. Wpatrzyli się wszyscy, wtenczas pomocnik stangreta osunął się z kozła, szybko śmignął ku szóstce gniadych ciągnących podróżną karocę, ciął w kilku miejscach skórzane uprzęże. Konie szarpnęły się, pomocnik już od nowa tkwił na swym górnym miejscu, podgonił gniade cichym pokrzykiem. Stangret zbudził się, kułakami przecierał zaspane oczy. – Gdzie my? – Królewiec widać – odpowiedział pomocnik. – Pośpieszać! Pośpieszać! – wołał z daleka Zubowicz. Usłyszał ten okrzyk książę Bogusław, ocknął się ze snu. Zimno mu było, jakby mróz przenikał całe jego ciało, dreszczy jednak nie czuł. Usiłował naciągnąć koce, ramię nie miało siły, palce tylko z wysileniem podpełzły do przodu. Cóż mi? – pomyślał. – Królewiec blisko, krzyczy Zubowicz, to dobrze, zobaczę jeszcze Charlotte... Wytężył wzrok, ciemno było, okienka ledwie odbijały jaśniejszym cieniem. Zdawało mu się, że szept słyszy jakiś około siebie, wsłuchał się, karoca pełna jest ludzi, białogłowy, kawalerowie, wesołość, domyślił się, pewnie Nowy Rok spotykają. A potem ich zbrakło, jakaś hołota napełniła przyciasne wnętrze, chciał krzyczeć, wołać Zubowicza, by to draństwo precz z karocy wygarnął, usta nie miały siły, skulił się tylko w sobie. A potem ból jakiś poczuł przy piersi, skurczył się, nogi podciągnął dziwnym nawrotem siły, jak przez mgłę gwar i pokrzyki z zewnątrz do niego dobiegły, drzwiczki się nagle rozwarły, dmuchnęło powiewem wiatru. Jakieś oblicze kosmate, olbrzymiejące, dyszące obmierzłym fetorem, zdawało się zbliżać ku niemu, mówiło coś, nie bardzo rozumiał, o pomście jakiejś i krzywdzie, że Matul się zwie, że długo dybał na tę ostatnią godzinę. Już to oblicze jest blisko, łyska coś, może sztylet, teraz książę zrozumiał, że ktoś chce go zamordować, całą więc uchodzącą siłą usta rozwarł, zdobył się na ten jeden, ostatni a przeraźliwy krzyk. Drgnął Zubowicz, stojący pobok karocy, szarpnął drzwiczki, ujrzał cofającą się, czarną w tym mroku postać, gwałt podniósł: – Trzymajcie go! Trzymajcie!!! Pochwycił zarazem księcia za rękę; bezwładna była, wyraźnie stygła. – Zamordował namiestnika, trzymajcie! – Sam, dobywając szabli, pędził w bok od karocy, wstrzymanej niedawno w biegu niespodzianym pęknięciem uprzęży. – Zły los mój! Nie dotrzymałem danej sobie przysięgi! On już nie żył! – W okrzyku tym czaiła się wyraźna rozpacz. To nowy pomocnik stangreta! Chwycili go, któryś odrzucił na stronę czysty, nie zbroczony krwią sztylet. Choć w kilku, nie mogli poradzić, roztrącił ich z niespodziewaną siłą, stanął w rozkroku, szukał miejsca, by skoczyć w bok, zginąć w ciemnościach. Ale ktoś już rozniecił latarnię i Zubowicz dojrzał tego, którego uważał za mordercę. Z zamachem pchnął szablę w ciemną sylwetkę, zakrzyknął: – Giń, psie! Jakby mocniejszą łuną zabłysły w tej chwili spotykające Nowy Rok ognie Królewca. ROZDZIAŁ DRUGI 1 Śniegi grubą warstwą leżały na ulicach, mróz trzymał mocny, słońce tego dnia wspięło się na czyściutkie niebo, zalśniło na oknach prymasowskiego pałacu w Warszawie. Ksiądz Prażmowski, poddając twarz jasnym promieniom, językiem przeciągał po tłustych, nabrzmiałych wargach, wreszcie, na calendarium patrząc, otwarte na dacie 10 marca 1670 roku, wyszeptał: – Zatem dwie już niedziele, odkąd cesarska córa królową polską się stała. Prymas nie zaproszony, nuncjusz Marescotti ślub dawał... Z nagła podrażniło go jasne słońce, gwałtownie odsunął się wraz z fotelem w cień, rzucany przez ścianę między prześwitami dwu okien. Odrzucił głowę na oparcie miękko wyściełanej poręczy, żuł w sobie gorycz ostatnich porażek. Więc najpierw sprawa ze starostą radomskim Piotrem Kochanowskim, zaufanym famulusem królewskim. Intrygantszlachetka, fawory pragnąc sobie zaskarbić, o własnym sumpcie towarzyszył Olszowskiemu do Wiednia, by z dworem cesarskim układać małżeństwo króla Michała z księżniczką Eleonorą, “karlicą”, jak ją zwały zawistne damy. Małżeństwo królewskie... Cha! Cha! Cha! – śmiać się począł w tym miejscu prymas cichutko a zjadliwie – małżeństwo, kiedy pono młodego oblubieńca nie stać na świadczenie żonie usług z tym stanem związanych. Cha! cha! cha! Nietęgo będzie z potomkiem, chyba że który z dworaków rogów monarsze przyprawi... Jak to się pośpieszyli! Podkanclerzy miał w tym swoje wyrachowania, losy polskie czym rychlej z Austrią chciał wiązać, dwór cesarstwu podporządkować, zausznik wiedeński. Próżno ich swoim autorytetem prymasa przekonywał, wskazywał niezrozumiałość pośpiechu, bo przecie króla z tronu nikt nie ukradnie. Niewiele pomogło, jeszcze tego gładkiego chłystka do niego wysłali z oznajmieniem o zawartym układzie i prośbą o przybycie na obrzęd zaślubin do Częstochowy. Cóż znów tak złego, że powiedział staroście szczerze, co myśli o tej całej intrydze, że dodał, jako śmieszne są marzenia króla Michała o tronie dla swoich dzieci, bo sam koronę otrzymał jeno przypadkiem, a ród Wiśniowieckich niczym nie jest lepszy od rodu Prażmowskich. Szlachetka wiernie powtórzył wszystko królowi, przypodchlebca, famulus... Promienie słoneczne znów przypłynęły nad fotel, znów gniewnie usunął się prymas w miejsce, gdzie cień był głębszy. Westchnął, znów na calendarium spojrzał, jakby datę dnia dzisiejszego czemuś chciał sobie szczególnie utrwalić w pamięci. Gdy go wieści doszły o niedyskrecji Kochanowskiego, list do niego napisał z zarzutem zdrady przyjaźni i zaufania, złajał przy tym mocnymi słowy. Starosta, szelma, lisim honorem się uniósł, odpowiedź słał, odpisy rozrzucając po całym kraju, czym do reszty spostponował prymasowski urząd i samą osobę prymasa. Siurpryza wynikła, skorzystał z niej Olszowski, na ślub nie zaprosił królewski do Częstochowy. I kogo to? Jego, prymasa, pierwszą w Rzeczypospolitej osobę po królu. Wszystko by mógł dworowi darować, ale nie to pominięcie. Jakże to, koronował wszak tego Wiśniowieckiego, żarłoka o brzuchu rozdętym, w strojach tak rozmiłowanego, że się godzinami mizdrzy do lustra w alkowie, a ten mu taką niewdzięcznością odpłaca. Nuncjusza papieskiego na ślub prosił, nieprzychylnego prymasowi arcybiskupa Koryntu, Galeazzo Marescottiego. Skrzywił się ksiądz prymas. Ślub, jaki tam ślub, tyle że w Częstochowie, skromny i cichy, bez wielkiego orszaku, z weselem odłożonym do sposobniejszej pory w Warszawie. Zimne cele ojców paulinów na pierwsze noce miłosnych zapałów, ponoć narzekała cesarzowa, towarzysząca córce, że król chłodny dla oblubienicy był wielce, przyczynę wszakoż upatrywała w szacunku Michała dla świętego miejsca. Cha! cha! Nie taki to Michał świątobliwy, jedno, że chłód mu zwyczajny, przyrodzenie już takie. Gorliwy się zrobił monarcha dla sprawy publicznej. Dwudziestego siódmego ślub brany był w Częstochowie, na pierwszy marca król stanął w Warszawie, by obecnością swą przydać splendoru właśnie otwieranemu wiosennemu sejmowi. Zabiegać będzie o uznanie małżeństwa przez stany, miny stroić do szlachty. Żonę zostawił pod pieczą kanclerzyny Pacowej, ta gorliwie spełnia przy dworze wszelkie posługi, zasługi swoje pragnie pomnażać. Oby się Pacowie nie pomylili, nie wiedzieć, jaki obrót rzeczy przybiorą. Wargi prymasa ściągnęły się mściwie. Jakże nie cierpiał króla Michała i jego dworu! Olszowski zwłaszcza był mu serdecznie nienawistny, mniejsza już o Branickiego czy nawet Paców. Ale podkanclerzy, wyga, trzeba mu przyznać, rozumów niemało pojadł, jako to grę swoją prowadzi, Austrii i papiestwu się wysługuje, z kukły na tronie uczynić zamierza prawdziwego panującego. Cha! cha! cha! W rechocie prymasa nie było wielkiego wesela, złośliwość też tylko udawał. Wpatrzył się teraz w datę na kalendarzu. Dziesięć dni sejm już trwa, wybrali marszałkiem Kierdeja z grodzieńskiej ziemi, jak dotąd nic jeszcze nie postanowiono, rozniecają się coraz mocniejsze swary... Dniem zaś wczorajszym wprowadzał król małżonkę swą do stolicy. Przez Grzybów, Długą i Stare Miasto, przyozdobione co krok triumfalnymi bramami, ciągnął orszak. Zachichotał w tym miejscu Prażmowski: pośród witających zabrakło prymasa, wieść dał, iż chorobą jest złożony. Chorobą, cha! cha! cha! Już tam Olszowski i król wiedzą, co o tym myśleć. Ucztę weselną naznaczyli na jutro, wielkie szykuje się świętowanie. Uczta weselna, cha! cha! cha! Jeszcze nie wiedzieć, komu z tego będzie największe wesele. Zwarły się wargi Prażmowskiego w grymasie, nerwowym ruchem kurczyła się i rozkurczała powieka nad jednym okiem. Czarna opaska na drugim przesuwała się wtedy z cieniutkim szelestem jedwabiu. – Jegomość podskarbi pan Morsztyn – wsunął się do pokoju wysoki, przeraźliwie chudy fagas. – Prosić – leniwie się obrócił na fotelu. Morsztyn nie czekał, wszedł sam, odsuwając tykowatego pokojowca na stronę. Starannie jak zawsze zadbały o siebie, z twarzą gładko wygoloną, ubrany na modłę francuską, uśmiechem przywitał zgorzkniałe oblicze prymasa. – Wasza wielebność ani na sejmie, ani na uroczystościach weselnych? Co widzę? – śmiał się już całkiem głośno. Prażmowski trochę poniewoli zawtórował mu grubym chichotem. – Siadajże, mości podskarbi – położył nacisk na ostatnim słowie. – Cóż nowego słychać w Warszawie? – W Warszawie bramy jeszcze stoją triumfalne, witające dniem wczorajszym królową Eleonorę. Sam nuncjusz ją witał u wjazdu w mury stolicy – ciekawie przyjrzał się przy tych słowach twarzy prymasa, nie ominęło jego uwagi drwiące skrzywienie warg. – Dalibóg, wasza wielebność poważnie traktuje tę sprawę? Przynajmniej na przyszłość odium żadne nie spadnie na prymasowską głowę. Łacniej też może... – zatrzymał się, uderzony pewną myślą. – Łacniejsze też może byłoby potem małżeństwa obecnego unieważnienie. Hrabiemu Staint Paul, gdyby zasiadł na tronie, może by warto było wyswatać tę cesarską córę? Przednia myśl... Ino że żal młodzika, dwadzieścia mu wiosen zaledwie, gdzież by się z tą karliczką wiązał, prawią, specjalny stołeczek pod nogi jej podstawiono, by przy małżonku stając w powozie, mizerną postawą nie budziła politowania gawiedzi. – Ona w księciu Lotaryńczyku okrutnie się kocha – wtrącił Prażmowski. – Ofiarę jeśli już zrobiła dla naszego Michała, tym to łaskawiej uczyni dla urody Saint Paula. – Waszmości ta uroda nie może wyjść z głowy nijakim sposobem – powiedział prymas z przekąsem. Znał osobliwe, we Francji nabyte upodobania podskarbiego, zarówno zręcznego w motaniu intryg, jak w posługiwaniu się piórem. Morsztyn bo rymopisem był zawołanym. – Wasza wielebność, nie zaglądajmy nawzajem do łożnic, zawżdy można tam co znaleźć stanowi naszemu nieprzystojnego niefrasobliwie zaśmiał się gość. – Na sejmie exulanci gwałt podnoszą o wyrównanie dóbr traktatem andruszowskim zostawionych przy Moskwie. Malkontenci nie mniejsze larum podnieśli, by usunąć posłów cesarskich, Schafgotscha i Mayerberga, jako też urzędników królowej, Ximenesa i Manfredi. Że to obcych monarchów ludzie zawżdy sprzyjają intrygom na dworze. Pomogła pamięć o Marii Ludwice – zmarszczył kształtną twarz. – Gorzej, że krzyk się podniósł też o naszego Baluze’a. – Sekretarzem jest tylko przy kancelarii królewskiej. Ostatni to Francuz jawnie przebywający na dworze. – Wszako on także drażni. Francuz, pomnij to, wasza wielebność... I zaraz zapytał innym, poważnym już tonem: – Brat wasz, wojewoda płocki, nowin nie przysłał jakowych z Francji? – Nic Samuel nie pisze, widocznie odmiany nie ma. Rodzina Longueville’ow prędzej od nas nowin łakoma. Przyzwyczaili się już widzieć Saint Paula na polskim tronie, osobliwie matka jego. – Jeno decyzji mocnej tam brak. Przez zwłokę do małżeństwa królewskiego już dopuścili... Sobieski takoż się waha, a od niego siła zależy. Bonzy radził w swym piśmie, by konfederację wojsk zawrzeć czym rychlej, rokosz podnieść, wraz się wtedy znajdzie pomoc powszechna, już i dwór francuski nie będzie stawiał oporów. – Morsztyn ostatnio zrobił się popędliwy, najbardziej się angażował w motanie nowej gry, niecierpliwił go brak wyraźnych efektów. – De Lionne? – Prażmowski wyczuwał już, co się za tą nerwowością kryje. – Minister do Baluze’a pismo znów wystosował, jako Francja umywa ręce od wszelkich znoszeń, poparcia hrabiemu Saint Paul dać nie zamierza, natomiast z życzliwością się pełną odnosi do króla Michała – parsknął ze złością podskarbi. – Przy tym osobliwie jest ciekaw dalszego sprawy rozwoju, bo o relacje Baluze’a prosi dokładne i spieszne. Pojmujesz, wasza wielebność? – Pojmuję – uśmiechnął się krzywo Prażmowski. – Kasztany cudzymi rękami z ognia zamyślił wybierać. Gdy już do abdykacji króla przywiedzie się wspólnymi siły, gdy tron swobodny będzie, wtedy sobie Francja o nas przypomni. Na osobliwie pstrym koniu łaska francuska jeździ. – Wątpisz, wasza wielebność? – zaniepokoił się Morsztyn. – Choćbym i wątpił, choćby sam Ludwik Czternasty na przekór stawał, ja wszystko uczynię, byle Wiśniowieckiego zrzucić z tronu, wszechwładzę Olszowskiego podeptać. W głosie prymasa brzmiała zawziętość i nienawiść. Oddychał ciężko, przymknął oko. Z twarzą nalaną, przeciętą ukosem czarną przepaską, z brzuchem przy każdym rechocie rozdygotanym, niechlujny i nie domyty, był dla Morsztyna wstrętny. Podskarbi lubił piękny kształt ludzkiego ciała, jego sumptem utrzymywana trupa teatralna słynęła z doboru aktorów, hołdował humanistycznym tendencjom, gdzież tu pasował prostak, jego zdaniem, Prażmowski. Nagle brwi uniósł w wielkim zdziwieniu. Czyżby kazanie? Bo ton głosu prymasa stał się dostojny i uroczysty, mówił pięknie zaokrąglonymi zdaniami, słów gładko dobierał: – Miałem po elekcji, która się wielu dostojnikom’ nie podobała, taką nadzieję, że dobroć Boska wleje mądrość do duszy nowego króla. Myślałem nawet, że temu królowi, nie obytemu z królowaniem, wpoję zasady rządzenia, jakie poznałem z ustaw ojczystych i długoletniego prowadzenia spraw państwowych, jakie są przyzwoite monarsze do sprawowania władzy, zgodnie z prawami, nad tylu i tak obszernymi prowincjami. Ale znalazłem całkiem inne usposobienie: pychę przyrodzonej podejrzliwości, wpojoną niechęć do różnych dostojników, jakoby szczęściu jego zawistnych... Gdy urwał na moment dla nabrania oddechu, ocknął go z nasyconego patosem nastroju drwiący śmiech podskarbiego. Morsztyn aż do tyłu przechylił się na swym krześle. – Zali memoriał układa dla potomnych wasza wielebność, by źle o czynach prymasa nie pomyśleli? Zali tak tłumaczysz swe polityczne przeciw królowi znoszenia? Szydło wszakże ostro wylazło z uroczystej tej mowy, na miano zaś mu podkanclerzy Olszowski, a jeszcze urażona ambicja własna... Drwiący ton głosu Morsztyna zerwał się nagle jak lot ptaka strzałą strąconego w powietrzu. Poczuł, że przeholował, że w kpinie posunął się za daleko. Prażmowski gwałtownie poderwał się z miejsca, stał już nad nim, czerwony z gniewu, dłonie mu tylko latały, kurczowo zginały się palce jak szpony, syczał, nie mówił: – Mości podskarbi, od moich zamyśleń wara! Zawsze pierwszą mi rzeczą była miłość głęboka Rzeczypospolitej. Jeślim co czynił, czyniłem w tym rozumieniu, by zło od Korony odsunąć, od nieszczęść zasłonić. Dlatego bliski byłem zamysłom zmarłej królowej jejmości, dlatego walczę z królem Michałem i wspieram hrabiego Saint Paula. Mnie już urzędów ni profitów nijakich nie trzeba, bo wszystko, co można, jużem osiągnął. Bliska mnie z waścią konfidencja nie od dziś łączy, wszako przestrzegam, niech nie zaczyna wojować podskarbi Morsztyn z prymasem Prażmowskim. Nie znam takowych, dla których się dobrze takie wojowanie skończyło. Odszedł zaraz ku oknu, patrzył na lśnienia idące w słońcu od grubo zległego śniegu, nasłuchiwał okrzyków od miasta. Morsztyn zaskoczony był wybuchem prymasa. Wszak nieraz żartowali złośliwie z siebie wzajemnie, nigdy się jednak nie zdarzało, by tak się prymas rozeźlił. Co prawda, nigdy mu też nie przygadał tak mocno, prawdy nie ujawnił podobnie bez reszty. Uznał, że trzeba teraz wszystko uczynić, by sprawę złagodzić, Dosyć ma prymas zmartwień ostatnimi czasy. – Wybaczcie, wasza wielebność, żart to był, krotochwila niefrasobliwa. Żal mi, żem waszą miłość uraził. W niepamięć puścić rzecz całą raczcie... Odwrócił się Prażmowski, spokojnie zapytał: – Jakie dalsze widzisz waszmość działanie? – Hrabia Saint Paul dał swoje pełnomocnictwo Rogerowi Akakii, konsulowi francuskiemu w Gdańsku. – Znam go dobrze, szelma to jest, ale spryciarz. Pomnę go z czasu wojowania ze Szwedem, mało to razy za nos wodził królową Marię Ludwikę? – Otóż Akakia ma działać w Saint Paula imieniu. Tutaj nam Baluze przychylny, choć to mizerna persona. Od elektora wieści mam, jako nam będzie życzliwy, gdyby do utrącenia przyszło króla Michała. – Dalej? – głos Prażmowski ego suchy był, urzędowy. – Sobieskiego kilka chorągwi stoi na leżach pruskich nad Wisłą, by w wypadku przybycia hrabiego do Polski wraz mu dać należytą osłonę. Małżonka hetmana kwaterę sobie w Gniewie kazała szykować, by takoż na miejscu być w razie potrzeby, brat jej we Francji sprawy naszej pilnuje. Miasta i załogi pruskie jeszcze nie złożyły przysięgi Michałowi, łacno przymkną się ku nam. – Na sejmie? – Wasza wielebność żadnym sposobem w sejmie nie weźmiesz udziału? pytaniem odpowiedział Morsztyn. – Żadnym, nim przeproszenia nie otrzymam. Więc jakże na sejmie? – Grzymułtowski i kanclerz koronny sprawili, iż się gwałt podniósł przeciw austriackim urzędnikom i posłom cesarskim w Warszawie... Exulanci i bez podniety brużdżą. Sejm ten nie stanie żadnym sposobem, – Olszowski? Skrzywił się podskarbi, – Ten mądry jest. Gdy król i bliżsi mu przeciw aukcji wojsk występują, bojąc się wzmożenia wpływów hetmana wielkiego, podkanclerzy woła o powiększenie wojsk pułkami stawianymi po województwach, płatności hetmanów, by nie łożyli cięgiem z własnej szkatuły, przysięgi na imię królewskie. By znaleźć się z Sobieskim w dobrych stosunkach, głośno prawi, jako dawno nie miała ojczyzna wodza tak niepospolitego, listy śle k’niemu serdeczne. – Może dlatego hetman cięgiem się waha? – Wszakoż nie ma wahania ze strony jego żony, ona zaś owinie go dokoła swego małego palca. – Pacowie, Branicki? – O pospolite ruszenie wołają, by zarówno na zewnątrz, jak i wewnętrznym wrogom stanąć odporem. Wielkopolska silnie się temu przeciwia, Grzymułtowski mir tam między bracią szlachecką odzyskał, okrutnie się dla nas stara... – Słaba to głowa. – O głowę nie chodzi. Głupia czasem bywa bardziej pomocna. I to jeszcze, że Callieres, zausznik Saint Paula, pisał do Baluze’a, że hrabia każdej chwili gotowy do drogi. Sobieski był przyrzekł, że wraz z wieścią o wyjeździe kandydata do Polski pchnie wojska swe spod Lublina na Gdańsk. Sejm na ten czas musiałby zostać zerwany. – Przeciągnąć go jeszcze trzeba, jak się tylko da długo. A jeśli stanie pospolite ruszenie? – Za późno będzie – uśmiechnął się Morsztyn. – Wtedy już i Francja jawnie się za nami opowie. Wasza wielebność wszakże wiesz wszystko, czemu tak pytasz? Dziwny grymas przebiegł przez oblicze prymasa. – Waszmość wiesz, że gardłem ryzykujesz gotując ten spisek – zakpił. – Ale i zaskarbiam sobie wdzięczność nowego króla, nade wszystko zaś największego monarchy, pana Francji. – Tylko na wdzięczności liczysz profity? – zaśmiał się teraz Prażmowski, oko przymrużył. Podskarbi zmieszał się, potem uznał, że najlepszym wyjściem będzie przyłączyć się do śmiechu prymasa. 2 Podpis miał zamaszysty, kontury liter znaczyły się grubo, aż wyginało się przy pisaniu bocianie pióro, znacznie lepsze od gęsiego. Nie przesypywał tekstu suchutkim piaskiem, stojącym na stole w weneckim, rubinem barwionym kryształowym puzderku, nic nie nagliło, niech inkaust sam wyschnie. Spojrzeniem ogarniał energicznie skreśloną datę: dziesiąty marca 1670 roku. Data ta zaczynała nowy okres jego życia. Jak odtąd potoczą się losy ich wszystkich? Co im życie przyniesie? Wieści, przysłane poufną drogą przez Rotha z Warszawy, kipiały nadzieją. Nigdy jeszcze, pisał syn królewieckiego trybuna, nie wiały dla pruskiej sprawy tak pomyślne wiatry na królewskim dworze, pośród szlachty nie narastały tak gwałtownie antyelektorskie nastroje. Nawet wśród Wielkopolan, dotychczas życzliwych Fryderykowi Wilhelmowi, zaznaczała się wrogość, nic mogli mu wybaczyć zagarnięcia Drahimia. Bliscy elektorowi ludzie, jak Grzymułtowski, kasztelan poznański, czy Jan Opaliński, wojewoda kaliski, znaleźli się w niełaskach u dworu, odkryto bowiem nowe sprzysiężenie przeciw królowi. W lutym odwiedził Knauten von Schlieben. Radził wtedy, by pułkownik bez zwłoki pospieszał do Polski, bardzo bowiem mógłby się okazać pomocny w Warszawie. Sny nie spełnione za czasów Sapiehy ziścić się mogą teraz przy hetmanie Wiśniowieckim. Podkanclerzy Olszowski, który przejął ster rządów, jawnie mówi przed bliskimi o potrzebie przywrócenia dawnej zwierzchności nad całymi Prusami. Pułkownik Kalkstein ogarnął spojrzeniem rozłożone na stole pisma. Nowa suma doświadczeń znajdowała w nich swoje zamknięcie. Jedno adresowane było bezpośrednio do “najłaskawszego pana”, elektora Fryderyka Wilhelma. Donosił mu pułkownik o swojej decyzji, prosząc, by nie traktować jej jako dowodu wrogości, ale raczej jako akt rozpaczy w beznadziejnym położeniu. Jeżeli wola jego elektorskiej wysokości jest nieugięta, jeśli nie pomogły uniżone prośby i przedłożenia tragicznej sytuacji, cóż mu zostaje innego, jak ratować się ucieczką w bezpieczne miejsce, by stamtąd ponawiać błagania o wyrozumiałość i łaskę pańską. Pamięć jego wzdraga się bowiem przed wspomnieniem katuszy przebytych w królewieckiej cytadeli, chłodu, głodu i złego traktowania, wie, że długo mak takich ponownie by nie wytrzymał, a przecież żyć pragnie, wzgląd mając na żonę i małe dzieci. Przeto raz jeszcze łasce elektorskiej się polecając... Gniewnym gestem odsunął pismo od siebie. Nie łudził się, by mogło ono coś zdziałać. Z wieści, jakie docierały z Królewca, wiadomo było, że sam dźwięk nazwiska Kalksteina przyprawia Fryderyka Wilhelma o atak furii. Nadchodzące z Berlina rozkazy stawały się coraz ostrzejsze, nie odnosiły skutku najżyczliwsze nawet przedłożenia. Zamierzony krok wywoła jeszcze mocniejsze oburzenie, przekreśli może ostatnie szansę. Nawet przy takich perspektywach nie było jednak innego wyjścia. Drugie pismo, krótsze, kierował Kalkstein do pruskiej regencji. Długo się wahał, nim je napisał. Trafi przecież do rąk prezesa Wallenrodta. Chciał jednak do ostatka podkreślać swoją lojalność. Skoro regencja sprawuje zwierzchnią władzę krajową, nie można o niej zapomnieć. Z głębi domu nadbiegły głosy harcujących dzieci. Nasłuchiwał przez chwilę, twarz jego ściągnęła się bólem. Znów musi pozostawić czeredę rozdokazywanych chłopaków, tęsknić będzie za nimi Bóg jeden wie jak długo. Opuścił głowę, przygnębienie i desperacja nachodziły go coraz częstszymi nawrotami. Żona zlegnie za kilka dni, wyda na świat nowego przedstawiciela rodu Kalksteinów, on zaś nie będzie świadkiem zdarzenia, opuszcza Marię Elżbietę w tak ciężkim dla niej momencie. Jakże ona to zniesie? Zastanowił się; dziewczyna to będzie czy jeszcze jeden chłopak? Sześciu chłopców baraszkowało już przecie pośród knauteńskich ścian, dobrze byłoby mieć także córkę, na pewno byłaby z urody podobna do matki, jak ona dostojna i pełna opanowania. Chłopcy niech już po nim przejmują cechy: Jakubek podobno zupełnie jest taki jak on, tylko Krzysztof, najstarszy, odmienny ma charakter. Poważny, często zamyślony, zdawał sobie sprawę z tragicznego położenia rodziny. Oczy mu się tylko mrużyły złowieszczo na samą wzmiankę o elektorze. Rozkochany w niewidzianej Polsce, już dziś wie o niej wiele, unika innego jak polski języka, podkreśla, że Kalksteinowie, od dawna rezydujący na terenie Prus Królewskich jako szlachta polska, mają prawo do nazwiska Stolińskich. Z jakąż dumą wymawiał to drugie nazwisko! Krzysztof silniej od braci będzie przeżywał rozstanie. Odsuwając od siebie te ponure myśli, Kalkstein składał pisma, lakował, odciskał pieczęć. Godziny płyną, coraz mniej ich dzieli go od chwili, w której po raz ostatni rzuci okiem na ściany rodzinnej siedziby. Ostatni raz? Tak dziwnie mu się pomyślało... Na pewno wróci, sprawa musi się przecież pomyślnie rozwiązać. Jeśli takie zmiany zachodzą w Koronie, jak pisze Roth i opowiada von Schlieben, nietrudno będzie znaleźć poparcie polskiego monarchy, którego jedno słowo więcej wskóra u Fryderyka Wilhelma niż wszelkie przedłożenia Kalksteina. Byle w Warszawie nadal zachować spokój, nie bruździć, nie wyklinać na elektora. Proces dostarczył dowodów, że wszystko przenika potem w raportach do Brandenburczyka. Ślą je płatni agenci, ale także i wielcy dostojnicy Korony. Więc lepiej milczeć, nie prowokować dość już nieprzychylnego losu. Czy potrafi jednakże zmilczeć krzywdę, jaka go spotkała? Czy nie poniesie go temperament, jeszcze gdy nie będzie w pobliżu Marii Elżbiety, jedynego człowieka umiejącego trafić do niego łagodną perswazją? Maria Elżbieta, żona umiłowana! Kochał tę kobietę dziś również namiętnie i silnie jak przed wielu laty, gdy poznał ją w domu marszałka Kitlitza i z miejsca zapłonął do niej afektem. Zawsze piękna, smukła mimo tylu dzieci na świat wydanych, mimo trosk i przebytych cierpień, zawsze pełna godności i wdzięku, z tym swoim delikatnym uśmiechem, który zniewala wszystkich. Czasami nie bardzo pojmował, dlaczego wybrała właśnie jego, słynącego hulaszczym i awanturniczym życiem wojaka, który czas trawił między wojny, kobiety, pojedynki i szklankę. O jej rękę ubiegali się najpierwsi w kraju, najbardziej dostojni, jak choćby sam prezes Wallenrodt, do dziś w zapiekłej nienawiści dążący do zupełnego zniszczenia Kalkr steinów. Długimi krokami, jak zawsze gdy był przejęty, przemierzać zaczął wielką izbę bawialną. Spoglądały na niego portrety protoplastów, wydało mu się przez moment, że oczy starego generała uśmiechają się drwiąco, jakby chciały powiedzieć, że takie oto podzięki spotykają jego syna za wierne polskie służby. Tułaczem jest we własnym kraju, ściganym przez prawo przestępcą, skazańcem. Zakurzone wyrastały ze ścian łosie łopaty słynnych okazów knauteńskich. Nawet polowania zabroniła mu elektorska zachłanność i dziwne pragnienie pomsty. Maria Elżbieta sama teraz zostanie pośród nieżyczliwych sobie portretów i łosich łopat, cichym dźwiękiem na odgłos jej kroków odpowiadać będzie kolekcja zbroi, te rusznice i włócznie, bandolety i krócice, oszczepy i łuki, kordelasy i szable. Mocniejszy pogłos dziecięcych okrzyków silniej przeniknął przez drewniane ściany masywnego dworzyszcza. Uśmiechnął się pułkownik, rozpoznał głos Jakubka. Z tego chłopca na pewno żołnierz zawołany wyrośnie, jemu tylko potyczki, broń i wojaczka w głowie. Może też pułkownikiem zostanie albo pójdzie w wyższe jeszcze honory? Bo chyba pomsta elektorska nie będzie ścigała dzieci? Wzdrygnął się na tę myśl, parsknął cichym chichotem. Pomsta elektorska? Sądzić należy, że już najbliższy czas położy kres wszystkim zamiarom Fryderyka Wilhelma. Jeżeli Korona naprawdę zechce wyegzekwować przyrodzone swoje prawa do Prus, jeżeli ukrócony zostanie elektorski absolutyzm, a stany odzyskają dawną swą suwerenność, cóż wtedy będą znaczyły animozje i gniewy Brandenburczyka? Za każdym pruskim obywatelem całą swoją potęgą, wojskiem i prawem stać będzie Rzeczpospolita. Może nawet upadnie sprawa lenna i staną się Prusy jedną z prowincji. Mówił Schlieben, że jakoby są podobne tendencje na dworze monarszym. Przystanął w dreptaniu swym po rozległej sali. Spojrzał na portret ojca. Stary generał patrzył znad swej brody spokojnie, nie pojawiły się błyski w głęboko osadzonych oczach. On by także pochwalał takie rozwiązanie sprawy pruskiej. Ostatnie jego gesty poddańcze były wszak jedynie wyrazem rozpaczy, sumą rozczarowania i niewiary w stateczność Korony. Nie widział innego dla Prus sposobu, wybrał rezygnację z walki stanów o należne im prawa. Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna życzliwie patrzał pułkownik na postać ojca, jakby występującą z portretu. W ogóle serdecznie i ciepło myślał dziś o wszystkich. Nawet do von Ostaua czuł tylko pogardę zmieszaną z litością. Na dragonów, coraz gęstszym kręgiem otaczających wyloty dróg wiodących do Knauten, krążących po lesie i polach, patrzył teraz pobłażliwie, gdy przedtem przejmowali go taką pasją, że miewał ochotę powystrzelać ich jak napastliwe jastrzębie. Podszedł do okna. Śniegi leżały głębokie, rozsierdziła się zima w tym roku. Niższe krzewy zasypało zupełnie, w niektórych miejscach sięgały konarów wiekowych drzew. Nieproste będzie przebijanie się bocznymi, nie uczęszczanymi szlakami, w dodatku nocą, gdy tylko odblask śniegu mizernie rozświetla drogę. Pojawiły się już w powietrzu pierwsze oznaki zmierzchu. Dni były teraz dłuższe, marzec przecie, mrok jednak zaczynał gęstnieć od popołudnia, mgłami zasnuwał lasy i pola, rozbłękitniał zwały śniegowe, jeszcze później osnuwał je ciemnym fioletem, by wreszcie wraz z zapadającą nocą zagarnąć czernią. Pułkownik przeciągnął ramiona. Smutny był, zdesperowany, ale gdzieś w głębi jego serca już rodziło się podniecenie, przedsmak przygód i nowych wrażeń. Zawsze miał żyłkę awanturniczą, bujna młodość jeszcze ją rozwinęła, długo ostatnio pozostawała w uśpieniu, gotowa zbudzić się w każdej chwili. Na zewnątrz rozległy się mijające salę bawialną znajome kroki. To Kacper Pilz zawsze tak chodził cicho, jakby kot jaki się skradał. Kalkstein podbiegł do masywnych drzwi, szarpnął je, zawołał przyjaciela. Pilz uśmiechnął się niepewnie. Zajmował się przygotowaniami do nocnej drogi, musiał to czynić ostrożnie, by nikt niepowołany nie uwiadomił żandarmów, którzy jeszcze szczelniej obstawiliby wtedy Knauten. Robota szła jednak Pilzowi niesporo, poczciwy Węgier chodził tego dnia z ciężkim sercem. Od chwili gdy od przyjaznego pastora otrzymał nadesłaną z Królewca wiadomość, że elektor podpisał rozkaz, by bez zwłoki aresztować Kalksteina i odstawić do cytadeli, w wykonaniu zaś tego regencja wysłała specjalny oddział żandarmów, gdy zatem zrealizować się miała tylekroć odwlekana sprawa ucieczki, wszystko przybierać zaczęło najgorszy obrót. Pilz nie podzielał entuzjazmu i wiary Kalksteina, bardziej realnie widział zapiekłą niechęć elektora do właściciela Knauten. Skoro już wyszedł nakaz aresztowania, czego jedynym przeciwstawieniem być mogła ucieczka, znikały niemal całkowicie szansę porozumienia z Fryderykiem Wilhelmem. Wiele też miał przy sobie elektor ludzi Ludwikowi przeciwnych, a ci nie zaniedbają niczego, by go pogrążyć do końca. – Jakże, Kacper? – Gotowe. Sanie dawno już kazałem przysposobić. Kute, masywne, świat można nimi objechać, szparko pogonią każdymi drogami... Znów się uśmiechnął, pragnął być dzisiaj czuły dla przyjaciela. Poklepał go po ramieniu z serdecznością niezwykłą. – Nie frasuj się, Ludwik, wrychle powrócisz. Bramę wtedy triumfalną ci wystawimy. – Tak dumasz? – zajrzał w oczy najlepszego swego druha. Musiał tam co innego wyczytać, spuścił głowę szepcąc: – Doigrałem się, ale dróg innych nie było. – Bądź o wszystko spokojny, strzec będę dobra jak swego. Marii i dzieciom krzywda się żadna nie stanie. – Wieści dawaj, bym nie musiał się o was turbować. Myślę, że przez Królewiec, jezuickimi drogami, oni stale pisma ślą. Załamało się coś z nagła w głosie Kalksteina. Podszedł bliżej do Węgra, szepnął, dławiło go w gardle: – Kacper, czy ja wrócę? Bo tak mi się czasami wydaje... Nie dokończył. Drzwi rozwarły się z trzaskiem, wpadły dzieciaki całą czeredą, według zwyczaju, ich to był czas zabawy z ojcem, zmierzchało przecie. Pilz wskazał dłonią na chłopców, powiedział twardo: – Musisz. Zawrócił zaraz na pięcie, niemało musiał jeszcze przygotować do drogi, choć nie tylko obowiązki goniły go z sali bawialnej. W nim też z nie spotykaną dotąd siłą rozmnażały się złe jakieś przeczucia. Jedynie chłopcom dalekie było to wszystko. Dostojna, ponura sala napełniła się chwackimi pokrzykami, tupotem, zdawało się wirować wszystko dokoła. Kalkstein zapomniał zaraz o swych nastrojach. Razem z całą czeredą wpadł w rejwach zabawy, ganiał z synami, pohukiwał, krył się za stołem udając niedźwiedzia, to znowu ryczał jak łoś na godach jesiennych. Ciemniało, cienie pogłębiały się, nakładały na siebie, jedynie sylwetki rozbieganej dziatwy wyłaniały się jeszcze z mroku. Zziajani byli już wszyscy, spoceni i zadyszani, a przecież nie mijała ochota do zabawy. Kalkstein jeszcze ją podtrzymywał, pragnął także dla siebie tej beztroski, koniecznej po silnym napięciu. Wiadomość o rozkazie elektorskim, podjęcie decyzji, przygotowania, pisanie listów, borykanie się z nawałą ponurych myśli, wyczerpało go to wszystko, musiał znaleźć jakieś rozładowanie. Ochoczo stanął wraz z Krzysiem do konkurencji w chodzeniu na rękach. Przymknięte drzwi uchyliły się szerzej, stanęła w nich wysoka postać w luźnej jasnej sukni. Patrzyła w zdumieniu, z dobrotliwym uśmiechem. Nie od razu ją spostrzegli, dopiero gdy pułkownik pierwszy zrezygnował, przyznając bezapelacyjne zwycięstwo najstarszemu synowi. – Mario Elżbieto! – podbiegł chwytając ją w ramiona. – Ostrożnie, Ludwik, pomnij, że każdego dnia czekam – szepnęła. – Prawda – ochłonął. – Widzisz, jaka zabawa? Wszyscy przodkowie gorszą się poglądając ze ścian. No bo jakże, potomek ich chodzi do góry nogami? – Zawsze tak przecie czynisz – uśmiechnęła się, przesunęła dłonią po jego rozgrzanym policzku. – Ludwiczek, mój wielki dzieciuch. Usłyszał to któryś z synów. Aż w ręce chłopak zaklaskał: – Tata dzieciuch, tata dzieciuch! – A elektor to zły czarodziej – poważnie oświadczył najstarszy Krzysztof. – Słyszysz, Mario? I oni już wiedzą – rozradował się Kalkstein. Przydreptała stara Agnieszka. Przygarbiona latami, jeszcze krzątała się żwawo, chłopcy mieli dla niej wiele respektu. Zaczęła ich zaganiać do snu, jeden za drugim posłusznie wymykali się z sali bawialnej. Tylko Krzyś stanął u progu, patrząc na niewyraźne w ciemni sylwetki rodziców, powiedział: – Ja spać nie będę aż do twojego wyjazdu, ojcze. Chcę się z tobą pożegnać. – Dobrze – zgodził się pułkownik, znów go ścisnęło za gardło. Dobry nastrój przeminął, skończyła się zabawa, rzeczywistość słowami syna przypomniała o sobie. Zostali sami. Łagodnie, czule otoczył żonę ramieniem, podprowadził do fotela, sam przysiadł na poręczy. – I znów rozłąka – szepnęła. – Tak chciałam, byś został jeszcze parę dni, byś wiedział. Gdyby córka, nazwalibyśmy ją... – Marią Elżbietą, po tobie – ucałował żonę delikatnie w policzki, dopiero przywarł do warg. – Pragnęłabym, byś szybko tym razem powrócił. Może za Polski wstawieniem łaskawszy się okaże elektor? Niczym się tylko w Koronie nie turbuj, radzić będziemy sami, myślę, że wnet stanę na nogi. Kiedy chcesz jechać? – Nie później dziewiątej, trzeba mieć parę godzin przed wzejściem miesiąca, przez czerń pojedziemy, żadne dragońskie oko nas nie wytropi. Zimowy szlak przez bagna nie obstawiony, nie znają go, nad ranem znajdziemy się w Polsce. Umyśliłem brać tylko dwóch ludzi, mniejszy kłopot w Warszawie, jak na exulanta starczy, zaś dla honorów domu... – nadrabiał humorem, choć nie do wesela mu było. – Pilz cię odprowadzi? – Nie, wyperswadowałem Kacprowi. On musi mieć czystą kartę. Za wiele zostaje na jego głowie. Zapadło milczenie. Maria Elżbieta ujęła w dłonie jego głowę, obróciła w swą stronę, silnie przylgnęła chłodnymi wargami do ust męża. – Ludwiczku mój miły... – szepnęła. 3 Spieszący szybkim krokiem, jak zwykle nieco zgarbiony, podkanclerzy Olszowski natknął się w antykamerze pokojów królewskich na Piotra Kochanowskiego, dworzanina szczególnie umiłowanego przez króla Michała. – Jakże z nim? – ruchem głowy wskazał na drzwi komnaty, w której znajdował się król. – Nie można przed Mayerbergiem pokazać strapienia. Branicki już jest? – Jego królewska mość sam przestaje ze swymi smutkami. Znużony jest, dopiero bo wrócił od sypialnianych pokoi, kędy murarze przejście budują tajemne, by w razie potrzeby łacno można było ujść pościgowi... – nadając okrągłej swej twarzy frasobliwy wyraz, usłużnie tłumaczył starosta radomski. Podkanclerzy gniewnie zamachał dłońmi. – Przejścia tajemne, dziwactwa z sypianiem co nocy w innej komnacie, strachy i wyrzekanie zamiast energicznego działania. Przejęty list hrabiego, de Longueville’a do Akakii samo przez się starcza, by rzecz postawić przed Trybunałem. Kochanowski zaoponował przeciw takim sugestiom. – Na Boga, wasza wielebność, jeno nie to! Król jegomość okrutnie niechętny czynieniu wielkiego larum. Mogliby spiskowcy przyśpieszyć działania, zaprawdę o porwaniu zamyśleć. – Banialuki! Jeszcze w Polsce się nie zdarzyło, by kto króla porywał. Strach was wszystkich obleciał jak pryszcz chorego na ospę. Nie dopuszczajcie króla do próżnych lamentacji, mości starosto, wzgląd miejcie na powszechniejszą sprawę. Z tymi słowami, ledwie dla grzeczności pukając, rozwarł drzwi komnaty królewskiej. Siedzący przy stole Michał Korybut drgnął gwałtownie, omal nie strącił na ziemię stojącej przed nim patery, w której grzebał krótkimi palcami. – Ach, to wy, mości podkanclerzy – odetchnął. I zaraz pożalił się drżącym głosem: – Taki to żywot pomazańca, za byle szmerem zda mu się, iż siepacze przychodzą po jego głowę. – Nie trza cugli lękowi popuszczać – cierpko rzucił Olszowski. – Porwanie, królobójstwo, za wiele tych zwidzeń, po prawdzie nie usprawiedliwionych żadnymi faktami. – Ta, ta, ta, mości podkanclerzy! Waści dobrze tak mówić, nie masz na głowie korony – spokojniej już odpowiedział król, wiele sobie nie robiąc z przygany podkanclerzego. Zaraz też całe zainteresowanie obrócił ku paterze, napełnionej lepkimi, białymi laseczkami. Wziął jedną w palce, pchał do szerokich, mięsistych ust, pomlaskując z cicha, żuł z wcale nie ukrywaną uciechą. Napotkał w tej chwili krytyczne wejrzenie Olszowskiego. Zaśmiał się krzywo: – Wasza wielebność chciałbyś karmić mnie jeno materiałami de publicis, ja wszakoż jestem tej myśli, że i żywotowi co nieco trzeba usłużyć – grubym palcem, lśniącym lepkością, wskazał paterę. – Kanclerz Pac bardziej o mnie jest dbały. Specjalnie z Trok kazał przywieźć te pyszne delicje. Chałwą karaimską to oni zwą, jako że tylko plemię Karaimów umie ten specjał wyczyniać. Raczcie spróbować... – Dziękuję, wasza królewska mość. – To ja będę jadł, a wy prawcie, mości podkanclerzy. Czy znowu jakieś niedobre nowiny? – Wasza królewska mość, nie przystoi w takim ostawać lęku. Ręce malkontentów za krótkie, by majestatu siłę naruszyć. – Ta, ta, ta, wojska koronne, co przy Sobieskim stoją, konfederację zamierzają obwołać; wszakże za rozkazaniem hetmańskim część chorągwi na Prusy już spod Lublina ruszyła, by blisko Gdańska się naleźć na przywitanie onego Saint Paula. Tysiące rąk, a my co im przeciwstawimy? – Podwójne wici wszak rozesłane. Michał Korybut tak zapchał usta karaimską chałwą, że nie mógł nic odpowiedzieć. Głową tylko kiwał aprobująco, gdy Olszowski przypomniał mu zbliżającą się audiencję posła cesarskiego Mayerberga i doradzał, jak się przy nim należy zachować. – Zmyślnie to onże murator wykoncypował, przejście trudne będzie do odkrycia – całkiem nie na temat bąknął król w pewnej chwili. Żachnął się tylko Olszowski. Z mało pochwalającym wyrazem twarzy przyglądał się człowiekowi zajętemu jedzeniem trockiego przysmaku. Zawiódł go Michał Korybut, bo choć nie należało do tajemnic, że nigdy animuszem nie grzeszył, to jednak kompletna bezwolność, brak samodzielności w myśleniu i nieogarnianie wielu najpoważniejszych spraw wystawiały mu teraz znacznie gorszą opinię. Na swój sposób podkanclerzy lubił jednak Michała, żywił też w stosunku do królewskiej osoby sporo współczucia. Jakże bo można wymagać zbyt wiele od tego niewielkiej postury człowieka, specjalne obcasy korkowe wkładającego do butów, by wydawać się wyższym, niźli to było w istocie, gdy tyle jest w jego zachowaniu dziecinnej nieporadności. Choćby i dzisiaj: z jednej strony bawi się w budowanie tajemnych przejść pcśród zamkowych pokoi, z drugiej objawia niezwyczajne łakomstwo. Twarz brzydka i mało dostojna, duże, cokolwiek wyłupiaste oczy, niskie czoło, przesłonięte dziwacznymi kosmykami peruki, nos zawsze lekko napuchły i mięsiste wargi, czerwone jak u dziewczęcia. Strój odpowiedni do tego, tak drażniący szlachtę swoją cudzoziemskością. Misternie fryzowane pukle peruki, pod szyją gors z brabanckiej koronki, zwierzchnia szata szyta z klinowato pociętych strzępów materii, hajdawery dziwaczne, mocno obcisłe, i jeszcze te buty wysoko podbite, zdobne srebrnymi klamrami. Przypomniał Olszowski zmarłego w grudniu minionego roku księcia Bogusława Radziwiłła. Ten także nosił się z cudzoziemska, ale jak zgrabnie wszystko na nim leżało, jak się umiał w każdym stroju poruszać. Cóż król Michał? Wydatne już mimo młodego wieku brzuszysko, przydługie ramiona, co u złośliwców zjednywało mu przydomek małpy, wyraźnie kawaleryjskie nogi, tworzące foremny owal. Zaiste, miały się do niego te szaty jak pięść do nosa... W spojrzeniach podkanclerzego mieszały się ze sobą przyjaźń i zniecierpliwienie. Cóż, że niezdolny do prawdziwego rządzenia, ale poczciwy, o sercu dobrym, wiecznie zdziwiony, czemu go tak poniektórzy nie lubią, czemu rosną szeregi malkontentów, gdy on przecie wszystkich by ochoczo przygarnął do serca. A przecież i ten niemrawy smakosz umiał się czasem zdobywać na energiczne gesty. Grała w nim krew Wiśniowieckich, zostało co nieco z twardości ojca, słynnego Jaremy, który nie znał dla wroga pardonu, ale i sam się nie bał nikogo ani niczego. Niektóre t wystąpień Michała Korybuta zaskakiwały Olszowskiego tym bardziej, że nie sposób je było przewidzieć. Jaką to choćby odprawę dał prymasowi, gdy ten próbował sobie z niego publicznie dworować! Skrami nawet z oczu sypnąć potrafił, jak chociażby przed tygodniem, gdy mitygował ruskich exulantow. Szybko jednak ożywienie znikało, oczy zaciągały się mgłą zwykłej mu ospałości i zobojętnienia na wszystko. – Okrutnie słodkie. Wieczór zjem resztę – ociężale podniósł się z miejsca król Michał, przepraszająco zerknął na Olszowskiego. Paterę z resztą chałwy wsunął do jednej z szuflad sekretarzyka, usta otarł, z westchnieniem ponownie zasiadł na krześle, poważnie teraz zwracał się do swego najzaufańszego doradcy. – Słucham, wasza wielebność. Przystępujmy do materii de publicis. Olszowski obejrzał się na drzwi. Całą ich szerokość zatarasował wielką swoją postacią marszałek nadworny Branicki. Jowialną, choć mocną w rysach twarz rozjaśniał w szerokim uśmiechu. – Wasza królewska mość, o wybaczenie proszę, żem się opóźnił, ale onże Francuz Baluze czas mi zmitrężył płaczami, że to mu szyby w kwaterze wybito wszystkie dzisiejszej nocy. – Bogu niechaj dziękuje, że sam żyw wyszedł – mruknął niechętnie Olszowski. Król Michał inaczej jednak zareagował. – Niedobrze, malkontenci gwałt podniosą, to może ich działania przyśpieszyć. – Najjaśniejszy panie, o niecnych spiskowaniach Francuza nieliczni wiedzą, podskarbiemu pierwszeństwo tu przyznam... Król czknął w tej chwili głośno, chałwa karaimska dawała znać o sobie. Zaraz jął delikatnie przygładzać gors koronkowy pod szyją, ku temu zerknął w kącie komnaty. – Trzy sprawy największej są wagi – Branicki już się nie śmiał, czoło zmarszczył w wysiłku myślenia. Od niego najwcześniej przyszły wieści o spisku malkontentów, potem każdy następny dzień dorzucał nowe szczegóły. – Pierwsza rzecz, za dobrą monetę biorąc przedłożenia niedawne Ludwika Czternastego i ministra de Lionne’a, jako poparcia żadnym knowaniom w Polsce nie dają, wieść trzeba słać do Paryża, co się tutaj wyprawia rzekomo pod ich osłoną. Ksiądz Fantoni, choć Francuz, nam wierny, niechby pismo wysłał na dwór francuski, donosząc, jakie srogie podejrzenia padają na wielkiego monarchę, pytając także, czy Ludwik wie o zamierzonym zjeździe do Polski hrabiego de Longueville. – Ksiądz Fantoni? – zastanawiał się podkanclerzy. – Niechaj pisze, choć wiadomo, że w odpowiedzi nowe tylko zapewnienia sympatii dla naszego dworu nadejdą, nic więcej. Ważniejsze na miejscu rady szukać. – Dymitrowi Wiśniowieckiemu pieniądz by słać na żołd, ażeby móc liczyć na jego chorągwie, gdyby Sobieski naprawdę zamierzył ruszyć przeciw tronowi. – Spod Lublina wojska nie wyszły. W Prusach dwanaście jeno stoi chorągwi. Sobieski jakoby się waha, na ostatecznie pewne wieści chętnie by pragnął zaczekać. Żona jego natomiast nie ustaje w znoszeniach... – Wiemy to, gadzina z tej kochliwej Francuzki – mruknął znowu Olszowski. – Toćże takie fawory mi świadczy za każdym razem, gdy się widzimy – bąknął król. – Aż nie do wiary, by tak miała spiskować. – Przysięga od załóg pruskich wciąż jeszcze nie odebrana. Pora komu tam jechać imieniem królewskim. – To już waści, panie podkanclerzy, pasowałaby taka ekskursja. – Tako zamierzam, porę jeno trudno znaleźć sposobną, a czas nagli. – Pacowie, kanclerz i hetman, nalegają na rozesłanie trzech wici pospolitego ruszenia, w tym widzą jedyną szansę obrony – przypomniał sobie Branicki. – Nigdy nie wiedzieć, w którą stronę sympatie się towarzystwa obrócą. Na pospolite ruszenie liczyłbym tylko jako na ostateczność. – Mnie szlachta poprze, jej przecie głosami tron posiadam – sprzeciwił się król podkanclerzemu. Olszowski nie odpowiedział, lekko skłonił głowę na znak, że usłyszał i słowa te przyjął do wiadomości. On sam miał nieco inne wyobrażenie o spontaniczności elekcyjnego wyboru. – Sejm teraz dla nas najważniejszy. Są wieści, iż malkontenci dążą do zerwania go. Staramy się mieć baczenie, ale niełatwo to upilnować. Mogą wszak exulantow wykorzystać, może stanąć sprawa posłów cesarskich albo kwestia hiberny* wojskowej. Może być i bez żadnego powodu: obrazi się któryś z famulusów, powie, iż protestację zakłada... [*Hiberna, hyberna – dawna opłata na żywność dla wojska w pieniądzach zamiast dostarczenia tejże żywności. Hiberna nie była podatkiem stałym, lecz nakładanym w miarę potrzeby.] – Wszak przysięgę złożyli posłowie, że unikać będą zrywania sejmu – wtrącił Branicki. – Stu obwarowaniami ją osłabili. Mnie się inna myśl snuje po głowie. Trzeba by brać szlachecką powiadomić o znoszeniach malkontentów, o tym, że spisek się szykuje przeciw osobie króla, że frakcja znów działa i francuskiego kandydata sprowadza. Ujawnić te wszystkie znoszenia w Tarnowie podczas dystrybucji chlebów zimowych dla wojsk, w Kolbuszowej i we Lwowie. – Wymieniając wszystkich z imienia? – pytał Branicki. Obaj dostojnicy zupełnie zdawali się nie zauważać króla. – Chyba jeszcze nie... Nazwisk podanie mogłoby wywołać z ich strony desperackie odruchy, dla nas wynikłaby potrzeba dokumentowania tego, co wiemy. Lepiej ogólnie pojmą, że wszystko nas doszło, może nabiorą pohamowania. Byle sejm stanął, siła uchwał jest ważnych, łatwiej byłoby potem utrzymać nazbyt już dissolutam Reipublicae formam*. [* dissolutam Reipublicae formam – rozprzężony ustrój Rzeczypospolitej.] – Jedyna to chyba rzecz, którać ostaje, by sejm ratować. Pora bo uprawomocnić władzę królewską. Sejm koronacyjny zerwany, ten musi stanąć – zmarszczył się Branicki. – Pojąć nie mogę, czego oni chcą ode mnie? Ja na nikogo wszak nie nastaję, każdemu pomyślności bym życzył – jękliwie odezwał się król. – Żem z dworem w zgodzie wiedeńskim? To chyba na dobro Rzeczypospolitej należy liczyć. Z Moskwą nowe układy stanęły, tamże też nastał spokój. Jedno Turek groźny, byłaby pora sposobić obronę, jak to stało w propozycjach sejmowych od dworu. Żebyż tylko nie bruździli bez żadnego opamiętania. Królowa w komnacie swojej na samo imię Francji zalewa się łzami, ja nie znam spokoju, nie wiedzieć od której strony czekać mam zdrady... – Najjaśniejszy panie, lament ostawmy na później, Mayerberg nadejdzie w każdej chwili. – Czy uwiadomimy go o zamiarze zapoznania ogółu ze spiskami malkontentów? – zapytał Branicki. Olszowski przytaknął, zaraz się usunął na stronę. Nisko się królowi kłaniając, meldował Kochanowski przybycie austriackiego ambasadora. Michał Korybut poprawił się na krześle, przybrał dostojną postawę. Nie bez uznania zauważył to podkanclerzy. Mayerberg impulsywny był i porywczy, co w jakiś sposób łączył zarazem z dbałością o zachowanie godności. Chociaż od lat obeznany z arkanami sztuki dyplomatycznej, i on jednak gubił się w kołowrotku polskich wydarzeń. Jedne nici wymykały mu się z rąk, gorliwie wiązał nowe, narzekał chwilami, że nigdzie jeszcze, nawet przy francuskim dworze, nie musiał tak solidnie pracować. Teraz szczególnie był podniecony. Ledwie oddał monarsze należne honory i przywitał się z dostojnikami Korony, zaraz pismo jakieś wyciągnął z kieszeni i po swojemu jąkając się i sepleniąc – pamiątka to była wojenna, kula zraniła go w szczękę – wyrzucał z siebie z oburzeniem, ale i zarazem z niejakim triumfem: – Już się zupełnie intryganci nie kryją! Zwyczajną pocztą list był do Baluze’a wysłany! Pisze onże szlachcic normandzki Callieres, który przez Saint Paula wyznaczony jest do rokowań z malkontentami polskimi. Potwierdza się wszystko: hrabia de Longueville już do Hamburga wyruszył, czym szybciej w Gdańsku zamierza stanąć, gdzie pieczę nad nim przejmie Akakia, czekać będą razem na wojska przyobiecane przez Sobieskiego. Obiecuje hrabia, że pieniądz znaczny jest przygotowany dla poparcia sprawy... – zadyszał się, urwał, skłonił się nisko królowi: – Wasza królewska mość, o wybaczenie proszę, żem się uniósł ferworem, ale teraz wszystko już jasne, wiadomo, jakie nam przedsiębrać trzeba działania! – Przepraszam, list ten jakim sposobem dostał się w ręce waszej miłości? – zapytał grzecznie Olszowski. Uśmiechnął się Mayerberg trochę niepewnie, zająknął się silniej aniżeli normalnie: – Manfredi, wasza wielebność. On bo pocztę przejmuje, zabiera na zamek... – Mości panie ministrze! – Nawet Olszowski zwrócił zdumione wejrzenie na króla, tak stanowczo zabrzmiały te słowa. Twarz królewska też jakby od razu wydostojniała, pasowała do niej ta surowość. – Mości panie ministrze – powtórzył Michał Korybut. – Przejmowanie poczty nie jest to rzecz rite et legitime*, jeszcze gdy czyni to człowiek obcej nacji. Manfredi jest podskarbim królowej, nie jego sprawą przechwytywanie poczty. [*rite et legitime – zgodna z przepisami i prawem.] Zapadło milczenie. Branicki z Olszowskim spoglądali po sobie zdumieni, nie bez satysfakcji, iż właśnie król osadził w ten sposób posła wiedeńskiego, zbyt wiele już sobie pozwalającego na dworze. Mayerberg spurpurowiał na twarzy, widać było, że gwałtownie szuka usprawiedliwienia. – Gwoli dobru waszej królewskiej mości Manfredi to czyni. – Wiem – urwał sucho Michał Korybut. – Dlatego też wybaczam. Wszako niemiło słyszę o takim nadużywaniu praw. Niechby szlachta wzięła to na języki! Kłopot już niemały z żądaniem posłów odprawienia waszmości i wszystkich urzędników austriackich. – Teraz dopiero uśmiechnął się król, powiedział znacznie łaskawiej: – Na ten raz dobrze wszako się stało, mamy w ręku nowy dowód zakusów przeciw naszej osobie. – Kopie przygotować kazałem – Mayerberg skrzętnie wydobywał pisma z portfelu. Podał papiery Olszowskiemu. Podskarbi rozwinął, czytał, parę razy głową pokiwał. – Ano Morsztyn i Grzymułtowski u czoła spisku, jako to było do przewidzenia – powiedział spokojnie, spojrzał na króla. Poprzednie wystąpienie kosztowało Michała Korybuta zbyt wiele energii. Przykurczył się teraz na krześle, oczy jego znów się stały niemrawe i senne. Zdawać by się mogło, że już nie obchodzi go dalszy tok narad, w których wyniku Olszowski miał zająć się przygotowaniem pisma denuncjującego spisek, Branicki zaś spieszył do izby senatorskiej, by stamtąd czuwać nad obradami sejmu. Król głęboko odetchnął, gdy wreszcie pozostał sam. Zdawał się rozkoszować zapadłą w komnacie ciszą. Spojrzenie jego łakomie pobiegło ku gładkiemu sekretarzykowi. Zaklaskał w dłonie. Zginając się nisko, stanął u progu starosta radomski. – Najjaśniejszy pan sobie życzył – Ciebie, kochasiu... Aha, podaj mi paterę, tam jest, w szufladzie sekretarzyka. Okrutnie smakowita ta trocka chałwa. Kilka kęsów na raz wpakował w usta, zamlaskał. Nie przerywając jedzenia wycedził: – Okrutnym są utrudzeniem wszystkie te sprawy. Z oddali nadbiegł krzyk jakiś i jakby palba. W oczach Michała Korybuta pojawiła się trwoga. – Nic to, najjaśniejszy panie, Wielkanoc blisko, chłopcy próbują pistonów robionych na prochu. Drobna, lisia twarz przybrała wyraz wielkiej serdeczności. Obie ręce wyciągnęły się w przywitaniu. Od razu zauważył, że od dnia wczorajszego zaszła w Kalksteinie wielka przemiana, domyślał się przyczyny, wolał jednak udawać nieświadomość. – W porę waszmości widzę, właśniem ukończył najbardziej pilne sprawy, ochotnie rozegram rewanżową partyjkę – wołał, uważnie obserwując gościa ciemnymi oczyma. Kalkstein niechętnie wzruszył ramionami i prostując się wypalił z nagła: – Toś waść tak mnie konfidencję dobrą zaręczał, przyjaźń nieomal i zrozumienie mej doli, a jednym czasem aresztowania śmiałeś domagać się u jego królewskiej mości? Jeślim dziś przyszedł jeszcze raz tutaj na Leszno, to jeno po wyjaśnienie. Zali masz waść dwa lica i jak ci potrzeba dyktuje, stosowniejszym dla chwili świecisz? – Pułkowniku, nie pojmuję, skąd gniewy? – próbował go ująć poufale pod ramię, ale Kalkstein odtrącił te zabiegi. Twarz Euzebiusza von Brandta skurczyła się przez króciutki moment we wzbierającej pasji, zaraz jednak potrafił ozdobić ją ciepłym uśmiechem. – Zwólże, waszmość pułkowniku, wraz rzecz wyjaśnię. Na początek zaś powiem, że pisma do elektora dziś wysyłając, mocno obstawałem za łaską dla exulanta pruskiego z musu, nie ze swej woli, niejakiego pułkownika Kalksteina. Prowadził go ku skórą obijanej ławie, sadzał nieomal przemocą. – Po wczorajszym niewczesna to łaskawość – bąknął Kalkstein. – Jego elektorska mość w piśmie swoim przykaż mi dał, bym u króla samego domagał się aresztowania waści i wydania w ręce władz księstwa pruskiego. Jam tu elektorski rezydent, moją jest rzeczą każdego słuchać nakazu... – urwał, szeptem poufnym dorzucił: – Nawet wtedy, gdy rozum i serce najbardziej są takiemu nakazowi przeciwne... – Zatem w elektorze nic nie ma poza mściwością? Jam mu zaprawdę chciał szczerze służyć, za pana mieć. Oto zapłata! – zawołał Kalkstein. – Nic straconego. Pospołu wszystko czynić będziemy, aby zmienić złą opinię Fryderyka Wilhelma – powiedział Brandt bardzo czule. – Teraz pora wyjaśnić wczorajszy dzień. Otóż rozkazanie z Berlina mając naglące, wraz prośbę złożyłem, by jego królewska mość posłuchania udzielić mnie raczył. Skoro zostałem przyjęty, prośbę pana naszego przedłożyłem polskiemu królowi... – obejrzał się dokoła, znów szeptał, tym razem prawie do ucha pułkownikowi. – Można to samo na różny sposób przedstawić, więcej, można czasem niemalże podsunąć stosowną odpowiedź... Siwe oczy Kalksteina, ciągle jeszcze pełne niedowierzania, przecież musnęły Brandta krótkim przebłyskiem od nowa rodzącej się ufności. – Jakaż odpowiedź królewska? – zapytał. Kamerjunker zawahał się, było to widoczne, nie mogło ujść uwagi Kalksteina. Zerwał się z ławy. – Żadna mi przyjaźń, jeśli ukrywasz waść nawet rzeczy najbardziej mnie samego tyczące. Dobrze mówił ojciec Paweł Branicki, bym zaufania do waści nie miał... *** Lisia twarz ściągnęła się, czarne oczy zwęziły, spojrzały szparkami spod zmrużonych powiek. – Jezuita przeklęty! Onże tak prawił? Waszmość pan zaś podtrzymujesz z nim swoje znoszenia, jakbyś nie wiedział, wiele zła on wyczynił, przebywając swojego czasu w Królewcu. Zarazem czekasz na łaskę elektorską, innymi mówiąc słowy, ogień godzić chcesz z wodą? – Zamilczcie, mości Brandt! – sucho rzekł Kalkstein, rozwścieczony na siebie samego, że w uniesieniu znów się niepotrzebnie wygadał. – Branicki, nie Branicki, sprawa w tym, że nie masz prawdy pomiędzy nami. Pytałem, bom chciał waści życzliwość potwierdzić ku swojej osobie. Brandt parsknął śmiechem, protekcjonalnie poklepał ramię gościa. – Wraz bym rzekł, gdybym nie był pewien, że już masz, pułkowniku, dokładne wieści. Jego królewska mość rzekł mi, iż trzy razy wiódł już z tobą rozhowor, choć mnie mówiłeś, żeś jeno raz stawał przed monarszym obliczem. Wszakoż nie licytujmy się, kto w czym kogo omamił. Odpowiedź dostałem krótką i jasną, jako na dworze nie widzą powodu, by podobnie surowe kroki wobec waści stosować. Pułkownik długo spoglądał w czarne, nieprzeniknione oczy kamerjunkra Euzebiusza von Brandta, rezydenta elektorskiego w Warszawie. Jeszcze z pewnym wahaniem, dłoń wreszcie wyciągnął: – Rad bym ufać waszmości. – I nie zawiedziesz się, pułkowniku, nie zawiedziesz... Tuszę, że ugodę trzeba czymś mocniejszym utwierdzić. Wraz nam z dołu przyniosą co przedniego od zacnego Thamsona. Ten Szkot ma trunki, jakich w całej Warszawie nie znajdzie... Już chciał zaklaskać w ręce na służbę, gdy drzwi same się otworzyły, stanęła w nich niewielka sylwetka o oczodołach tak głęboko cofniętych, iż się zdawało, że je tam ktoś umyślnie wraził. – Wasza miłość, jegomość... – urwał, nie zauważył w pierwszej chwili Kalksteina. – Dobra, Tomaszewski, rzeknij, jako wraz idę, a potem po wino skocz do Thamsona. – Zwrócił się do Kalksteina. – Daruj, waszmość pułkowniku, interesanta pilnego mam, wraz go załatwię i wrócę. Wtedy przy winie i do szachów naszych siądziemy, rewanż mi się za wczorajsze należy. Powrócił rzeczywiście niedługo. Kalkstein, zamyślony, dreptał tu i tam po izbie. Spojrzał ciekawie na rezydenta. – Głos słyszałem. Czyżby to był Gurowski, sekretarz kanclerza wielkiego Korony? Osobliwe waszeć masz znajomości... – Widzę, że Tomaszewski sprawił się chwacko. Jest wino przedniej zaiste marki – udał Brandt, że nie słyszy przymówki. – Już to drugiego takiego podręcznego nie znajdę. Ten Kozak w lot myśli zgaduje. – Gdy wino przynosił, wilkiem na mnie spoglądał, ledwom ochotę wstrzymał w gębę mu dać – odsapnął Kalkstein. – Okrutnie nie lubię ja tego szelmy. Skądże on się nalazł u waści? – Siadajmy, wino czeka. – Napełniał szklanki, rubinowy płyn migotał w światłach. – Prosta historia. Bieżeniec to jakiś, tak mi wygląda. Na Siczy był, raz z Doroszenką trzymał, raz z innymi. Aż zawinił gdzieś srogo, na pal go skazali. Imaginuj, pułkowniku, już go wbijać poczęli, gdy jakowyś oddział naskoczył, rozpoczęła się bitwa między Kozakami. Tomaszewski sam ostał na ostrze nadziany. Kobiety jakieś się zlitowały, ściągnęły go. Odczołgał się, bo iść nie mógł, w stogu skryty sił nabrał, dosyć od tej chwili miał Ukrainy. Te oczy, mówi, to mu na palu od bólu zapadły. Ktoś mi go w Warszawie naraił, trzeci rok służy... – Z pala ujść, jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć takiego. – Za zdrowie waszmość pana i szczęśliwy powrót do Prus z gniewu elektorskiego zmazaniem – podniósł Brandt szklankę do góry. Ciągnęli rubinowy napój dużymi łykami. Wino było naprawdę przedniego gatunku. Rozochocony Brandt wyjmował z pudła figurki, szachownicę rozkładał. Widząc jeszcze niepewność w obliczu Kalksteina, sam nawrócił rozmowę na najważniejszy dla gościa temat. – Mości pułkowniku, za łatwo chcecie rezultata widzieć pomyślne sprawy, która się gmatwała przez całe lata. Powoli trzeba będzie zdobywać zachowanie u jego elektorskiej mości. Myślę, że waść sam list jeszcze jeden do niego napiszesz, ja za każdą okazją słowem najlepszym wspomnę... Prośbę mam jeno, byś się waść ze słowy nawet żartobliwymi hamował, zawsze znajdą się tacy, co je usłyszą, znać dadzą. Rzekło mi niedawno kilku panów, jako zamyślasz upaść na kolana wobec zgromadzonego senatu i skarżyć się na gwałt sobie wyrządzony. Mówiłeś to przy świadkach do kasztelana warszawskiego imć Oborskiego... Jak koń narowisty odrzucił Kalkstein głowę do tyłu. – Przy świadkach? Pomnę, oberstleutnanta Lehndorffa w pobliżu widziałem. Onże taki to strażnik interesów jest elektorskich? Brandt pokiwał głową. – Nie wiem ja, czy Lehndorff akurat tam był. Jeśli tak, tym gorzej, trzy dni, jak do Berlina pojechał. Trzeba, by waszmość pułkownik wiedział, że przy mojej osobie dostaje on tytuł radcy legacyjnego. Gdy się gwałt podniósł na sejmie przeciw ludziom obcej nacji przy dworze, musiał go król zwolnić z obowiązków w swej gwardii. – Mądrze król zrobił, niecnota ten Lehndorff, pamiętam go jeszcze ze służby na Litwie. Tam ukarany został przez hetmana Sapiehę – żywo rzekł Kalkstein. – Krzywdzisz człowieka, pułkowniku. Lehndorff rozum ma i muchy nie zabije... Niechajmy wszak oberstleutnanta. Waszmość zaprawdę zamierzasz do senatu ze skargą się udać? – Myślałem tak. Niechże wiedzą światli i wielcy o mojej krzywdzie. Brandt głową kręcił, znów do lisa stał się podobny, oczy przymrużył. – Rad z tego jego elektorska mość nie będzie... Jeszcze tym czasem, gdy nie wszystkie sprawy Prus jasne są na królewskim dworze. – Właśnie dlatego niech znają, jako ufać można Fryckowi! – wybuchnął Kalkstein. Rezydent palec położył na usta. – Cichajże, cichaj, ja słów waści nie usłyszałem. Sam się, pułkowniku, gubisz własnym językiem... Wracajmy do szachów. Grali czas dłuższy bez słowa, oczy ślepiły za figurkami rżniętymi misternie w kości. Kalkstein grał nieuważnie, poprzedniego dnia otrzymał wiadomości, które przygnębiły go silnie, gasiły jakiekolwiek nadzieje. Chyba że Brandt pomoże. Tak życzliwie przejął się jego losem, tak dobrze radzi, serdecznie. Zawsze może mieć wpływ na elektora jako jego rezydent w Polsce. Trzeba z tym Brandtem trzymać, w nim cała nadzieja. – Mat! – zawołał w triumfie gospodarz. – Ano, dziś ja przegrałem. – Kalkstein ochoczo zgarnął figury do drewnianego puzderka. – Byłbym zapomniał. Na Królewiec posłańca ślę jutro. Masz waszmość list do żony? – Przyniosłem... Turbuje mnie jeno, że odpowiedzi na poprzedni potąd nie otrzymałem. – Nadejdzie, nadejdzie – Brandt przymrużył oczy. Potem jakby coś sobie z nagła przypomniał, zapytał: – Nie nalazłoby się u waszmości na pożyczenie sto twardych talarów? Przez czas sejmowy uczyniły się większe wydatki, nie wiem, kiedy mi pieniądz z Berlina nadeślą. – Z ochotą – przypomniał sobie Kalkstein niedawne swe rozważania. Brandt powieki raz jeszcze przymrużył, bał się, by w oczach jego nie wyczytał Kalkstein drwiny. 4 Tłoczno było w antyszambrach zamkowych. We wszystkich przedpokojach i poczekalniach gromadzili się urzędnicy i interesanci, niemało widziało się mundurów wojskowych. Pośród tego kręciła się służba zamkowa, krzątali się pokojowcy, przebiegały czasem panny z fraucymeru, budząc szczególne zainteresowanie co młodszych mężczyzn. W małych grupkach dzielono się nowinami, różni wydrwigrosze wypatrywali niezaradnych szlachetków, odprowadzali na bok, poszeptywali do ucha. Mimo zrywanych sejmów i niesnasek w senacie, niepokoju i plotek, urzędy działały, życie państwa toczyło się zwykłym trybem. W wielkiej poczekalni u podkanclerzego tłoczniej było aniżeli gdzie indziej. Próżno sekretarze usiłowali wprowadzić jakiś porządek, wyznaczyć godziny, przełożyć część spraw na inne dni. Każdy miał nadzieję, że uda mu się dotrzeć do Olszowskiego, przedstawić swą sprawę, zyskać nadzieję wakansu, zasłużyć się przyniesioną nowiną. Kalkstein żywo perorował w tym tłoku z kasztelanem warszawskim, dobrodusznym Oborskim. Wpływowy w Warszawie senator wrócił dopiero z dalszej podróży, zgłaszał się z relacją do Olszowskiego, pogodny był, humorem pragnął rozbroić strapienia pruskiego exulanta. – Zali pewne, pułkowniku, te wieści? Może zależy komu, by turbować waszmości? Niesłyszane to bowiem rzeczy, by tak wielki pan mścił się na niewieście i dziatkach maleńkich. – Wielki pan, ale i łotr jeszcze większy! – wybuchnął podniecony pułkownik. Smutne nowiny z kilku stron znalazły już potwierdzenie. Zaraz po moim do Korony wyjeździe, ledwie wieść o tym dosięgła Berlina, przysłał elektor surowe nakazy do komendanta Kłajpedy, generała Görzkego. Kukła to brandenburska, stany dwakroć już składały przeciw niemu protesta. Nie pomogły, Fryderyk Wilhelm ufa mu jak nikomu innemu. Do Knauten zjechała specjalna komisja, śledztwo wiedli na temat mojej ucieczki, przesłuchania robili, całe noce dręcząc służbę i domowników, dzieci nawet rozpytywali. Spisy sporządzono inwentarzowe, by wraz potem sekwestr elektorski założyć. Görzke jego wykonawcą, sam dwa razy już zjeżdżał do moich włości – głos Kalksteina pełen był pasji; pułkownik nie hamował się miejscem, wykrzykiwał głośno oburzenie i żałość. Oborski głową poważnie kiwał, rumieńce wybiły mu na ocienioną wąsem, szeroką twarz, nie mogła mu się pomieścić ta rzecz w głowie. – Mówisz waszmość, że sekwestr mienia? U nas byłoby to niemożliwe, wpierw sądy musiałyby rzecz zbadać. Trybunał poświadczyć swoim nakazem. A to jeszcze niepewne, czy by się egzekutorzy naleźli, gdyby obwiniony ostro bronił swojego. Jakże zacna jejmość małżonka w tym wszystkim? – Jako w niewoli. Zakazano jej najmniejszej decyzji, dysponowania chociażby groszem. Tyle że chleb im nie zabrany, choć po krwawym Frycku i tego by się można spodziewać. Druh mój serdeczny, major Pilz, który pod nieobecność moją zarządzał Knauten, precz został pognany. W żoninej posiadłości tkwi teraz, z dala tylko mogąc służyć nieszczęsnej białogłowie pomocą... Obuchem mnie wieść ta trzasnęła, straciłem jakąkolwiek nadzieję, że sądzony mi inny powrót do Prus, jak jeno z polskimi wojskami. Gdyby dał mi kto dwa tysiące dobrego żołnierza, z pomocą stanów nie tylko ukróciłbym tyrańskie zapędy, ale na wsze czasy wyżenąłbym precz satrapę z pruskiego księstwa. Dalibóg, dwa tysiące starczyłoby, by elektora ujarzmić! – mówił coraz to głośniej, chwilami niemal krzyczał. – Umityguj się waszmość! Ból rozumiem, ale ostrożność i w najgorszej jest wskazana rozpaczy. – Mości kasztelanie, wiem ja, że szpieg tu elektorski szpiegiem pogania, a jeszcze Fryderykowi kanclerz wielki ochotnie służy, prymas też rad łaskom Brandenburczyka, wszakoż nic ja nie mam do ukrywania, zda mi się, że im głośniej będę o krzywdzie swej wołał, tym prędzej może zapadną jakie u dworu decyzje. Stojący nie opodal nasłuchiwali uważnie, kilku z wyraźną aprobatą odniosło się do słów Kalksteina. – Zdrajca jest wszeteczny elektor. Już to zmarła królowa nas urządziła! Taki kraj spod polskiej poręki odebrać, dać w pacht wiarołomnej gadzinie! Jako to z Drahimiem sobie postąpił, jakby on, nie kto inny, rządy sprawował u nas – powiedział ktoś spośród zebranych w komnacie. – Przesuńmy się kędy na stronę, za wielu bo ochotnie uszu nadstawia – napierał Oborski, nieufnie popatrujący po przysuwających się bliżej nie znanych mu w większości postaciach. Pułkownik jednak, rozradowany z poparcia, jakie dopiero usłyszał, nie zważał na wysiłki kasztelana, wołał pełnym już teraz głosem: – Święte słowa waszmości, święte słowa! Drabim zagarnął, o Elblągu podobnie zamyśla, zgoła by mu się cała Wielkopolska marzyła. A najochotniej by elektor i Polaka zagarnął, wolności przyrodzone mu odbierając, jak to uczynił z Prusakiem. – Niedoczekanie jego! – zaszumiało kilku jednocześnie. – Takiż to Brandenburczyk chciwy? De publicis świadczy się jednakoż z pokłonami dla Polski i Litwy. – Mentiris Cain!*[Kłamiesz Kainie!] – za odpowiedź bluznął tylko pułkownik tym jadowitym pokrzykiem. – Umityguj się waszmość, umityguj! – Oborski coraz niechętniej widział zainteresowanie zebranych. Kalkstein chciał jeszcze coś mówić, ale podszedł do niego w tej chwili sekretarz z oznajmieniem, że podkanclerzy Olszowski czeka. Skłonił się więc tylko kasztelanowi i zniknął zaraz za ozdobnie rzeźbionymi drzwiami. Olszowski twarz miał steraną; odkąd kanclerz wielki koronny obraził się na króla i zaprzestał urzędowania, na strażnika mniejszej pieczęci spadło w dwójnasób roboty. Atmosfera stawała się gorąca, wokoło aż wrzało, po udanym zerwaniu sejmu malkontenci wzrośli w siłę, wojewoda lubelski Rey rozgadywał publicznie, że rozrzucony po kościołach anonim, odczytany potem przed izbą, przysporzył frakcji antykrólewskiej wielu nowych przyjaciół, jawnie bowiem uwiadomił wszystkich, że jest na tron nowy kandydat, o wiele godniejszy od króla Michała. Wojska koronne, których żołd zalegał od wielu miesięcy, nieustannie groziły konfederacją, słały do dworu delegatów, wcale nie liczących się ze słowami. Skarb był pusty, zerwany sejm uniemożliwił podjęcie uchwały o rozpisaniu nowych podatków. Prymas jawnie podżegał do wystąpień przeciw Michałowi Korybutowi. Całe nadzieje dwór skupiał na szlachcie, gotowej do ostatniego bronić swego elekta. Ale szlachta była nieruchliwa, dopiero zbliżał się czas sejmików, mających podjąć uchwały o pospolitym ruszeniu. Malkontenci tymczasem ani chwili nie próżnowali, kując gorące żelazo. Uśmiech, jakim podkanclerzy przywitał Kalksteina, wyraźnie zdradzał zmęczenie. Do pułkownika wyciągnęła się wychudła dłoń. – Myślałem o waszmości w tych dniach i rad jestem, że sam się zjawiasz. Życzeniem moim jest zapoznać waszmość pułkownika z tą częścią pisma królewskiego do elektora, która się wiąże z waszmością. Olszowski podszedł do wielkiej sekretery, stojącej w samym środku komnaty, i wziął do ręki kopiał. – Część ta brzmi: Co się tyczy punktu wydania Kalksteina, Jego Królewska Mość oświadcza, że tego człowieka wcale nie proteguje. Nie może go jednakże wydać, ponieważ nikogo prawem nie przekonanego do więzienia brać nie można. Prusacy bowiem, jakkolwiek są pod panowaniem Waszej Elektorskiej Mości, korzystają, dopóki się w Polsce znajdują, z polskich przywilejów* [*Autentyczne] Tyle tego, krótko i prosto. Widzisz więc, pułkowniku, że od strony monarszej możesz być całkiem spokojny. Kalkstein skłonił się w milczeniu, grdyka mu tylko drgała zdradzając wzruszenie. Olszowski przyglądał mu się z zainteresowaniem, miał swoje wobec pułkownika zamiary. Nie zdradzał się jeszcze z nimi, hołdując założeniu, że sprawy tak należy układać, by rozwiązania ich zdawały się wypływać z własnej ochoty zainteresowanych. – Słuchy do mnie dochodzą, jako waszmość okrutnie obelżywymi słowy elektora w niepohamowaniu dotykasz. Zali to słuszne? – zapytał wreszcie. Poderwał się Kalkstein z miejsca, oczy jego zagrały błyskami. – Wasza wielebność! Ochotniejbym działał czynem, wszako brak sposobności. Przybywając tu tuszyłem, iż potrafię wyjednać sobie łaskę u elektora. Jemu wszakże nie chodzi o moją osobę, ale o przykład surowej kary dla ugięcia buntujących się stanów. Nie szukać mi brandenburskiej łaski. Do Prus jedna moja jest droga: wraz z polskimi wojskami! Wszystko chcę uczynić imieniem uciśnionych stanów, by moment takowy przybliżyć. Siły steram, wszakoż elektor nie będzie mieć władzy w pruskim kraju! – Pewnyś, pułkowniku! – Pewnym, wasza wielebność, gdyż wierzę, jako rozum i polityczne przewidywanie jeszcze w Polsce istnieją. Głupota bo byłaby hołubić fałszywca Brandenburczyka – odpowiedział porywczo. – Jakimże zatem sposobem z Brandtem tak zażyłe waszmość masz konfidencje? Zły to człek. – Bogać tam, wasza wielebność! Chwacka w nim dusza, wyrozumienie dla ludzi wielkie. Mnie pragnąłby przyjść z pomocą, przedłożenia elektorowi śle, pisma moje cichaczem przesyła do żony. – Brandt pisma przesyła? – uniosły się do góry brwi Olszowskiego. – Zaprawdę, uczynny to człek. Życzliwością mnie darzy, jakże mi ją odrzucać. – Zaiste ryzykant osobliwy z waszmości. Samemu leźć w paszczę wroga... Waszmość kwaterę trzymasz dalej u bernardynów? – Nocleg tam mam, wszakoż pamiętając, że w zakonie niełacno byłoby gościowi komilitonów przyjmować, drugą kwaterę nająłem u Niedzielskiego na Tamce. Jest gdzie rozmowy wieść, z towarzyszami dobrymi szklenicę wychylić. – Brandt tam waszmości nawiedza? – Był niedalej jak przed niedzielą, jeszcze wtedy nic o elektorskim piśmie z żądaniem wydania mojej osoby nie wiedział. Podkanclerzy nieufnie kręcił głową. – Nie widzi mi się wielce ta konfidencja waszmości. Bacz, by cię przygoda nie spotkała jakowa. Dla Brandta nie masz niczego nad elektorski interes, jedyne to jego miłowanie i przyjaźń jedyna. Zmienił nagle temat, zaczął mówić urywanymi, ale szybkimi zdaniami: – Waści należałoby mieć o to staranie, by szlachta bliżej poznała elektorską tyranię. Nie trzeba nam oponentów, w chwili gdy Polska przedsięweźmie co wedle księstwa pruskiego. Zbliża się pora sejmików. Waszmość mógłbyś się tak przejechać na jeden i drugi. Osobliwie ciekawy być powinien we Środzie, bo Wielkopolanie po Drahimiu mocno krzywi na Fryderyka Wilhelma. Ale i malkontentów wielu jest w Wielkopolsce, takoże elektorskich przyjaciół, od kasztelana poczynając Grzymułtowskiego. Pisał mi biskup Wierzbowski, jako Scultetus, Fryderykowy famulus, w domu kasztelana znajduje schronienie. Kalkstein słuchał z szeroko rozwartymi oczami. Podkanclerzy to mówi, prawdziwa natenczas głowa Korony. Nie lekce sobie ważyć takich słów, myśl za nimi musi być polityczna, plany szerokie. Na sejmiki jechać? Diabłu w paszczę by teraz pojechał, gdy na wieść o udrękach spotykających rodzinę stracił jakiekolwiek nadzieje na polubowne załatwienie swojego sporu. Podkanclerzy dostrzegł narastający w nim zapał. Mocno akcentując swe słowa powiedział: – Ja waszmości do niczego nie namawiam, nawet mocno radzę przemyśleć każdy krok. Z Fryderykiem Wilhelmem niełacno żartować, sam już waszmość doświadczyłeś tego na sobie. – Jam już postanowił szybko stwierdził Kalkstein. – Jedno przypomnieć muszę, byś waszmość gwałtów żadnych nie czynił. Sprawie dobra by to nie przysporzyło. Okazję mając, bacz dobrze na znoszenia malkontentów z elektorem. Podskarbi Morsztyn w Królewcu teraz przebywa. Baluze’a z sobą uwiózł, którego tu srodze napastowano, do Gdańska go posłał, aby przy Akakii ostawał, który posłem jest Longueville’a. – Długowiejskiego – uśmiechnął się pułkownik. – Tak go szlachta zwie po swojemu... Podkomorzy Denhoff jest w Gdańsku. Tamże wojewoda krakowski Aleksander Lubomirski. W Gniewie stanęła popasem pani marszałkowa Sobieska. Pono do Paryża chce jechać, stamtąd Saint Paula pośpieszać... Wszyscy oni załogi Prus Królewskich buntują, sam Sobieski jakoby w tamte strony zmierza, by skaptować dowódców dla malkontentów. Więc i mnie czas również tą drogą jechać, przysięgi imieniem króla przyjmować od miast i załóg. – Urwał nagle, badawczo przyjrzał się Kalksteinowi. – Waszmość masz bliższe znoszenia ze stanami pruskimi? – Po części ze szlachtą... A gdyby, gdyby... – nie dokończył, Olszowski przeciął jego słowa: – Gdyby, zawiadomieni przez waszmość pułkownika, zechcieli się znaleźć na polskiej Prus stronie dla konfidencji poufnej, Roth mieszczan ma zawiadomić... Wyciągnął rękę. – Daruj waszmość, ale jeszcze inni na mnie czekają. Kalkstein nie zastał już w poczekalni Oborskiego. W innym nastroju opuszczał teraz zamek, kołatały mu w głowie nie domówione słowa podkanclerzego. To prawda, nastroje przeciwelektorskie wzmogły się ostatnio, zwłaszcza gdy rozeszły się wieści, że Morsztyn i inni malkontenci ubiegali się u Fryderyka Wilhelma o pomoc wojskową w razie potrzeby – i nie doznali odmowy. Szlachta rozpowiadała o tym z oburzeniem. Pakta welawsko-bydgoskie zostały nie potwierdzone, Hoverbeck do Warszawy nie wracał, Olszowski chce mieć znoszenia ze stanami pruskimi, nakłania, by na sejmikach pilnować odpowiednich nastrojów. Za tym wielkie muszą stać zamierzenia. Żeby Roth już powrócił od wojsk Wiśniowieckiego, on więcej wie, stale przebywając blisko osoby króla i na co dzień stykając się z kancelarią. Mieszczan ma jakoby wołać dla taj? nych znoszeń z Olszowskim... Postanowił, że nie zwlekając uda się do jezuitów, może do ojca Pawła Branickiego nadeszły z Knauten nowiny, list jest może od Marii Elżbiety. Co to Olszowski tak przestrzegał przed Brandtem? Zaraz, zaraz... Brandt listy bierze, czy one jednak dochodzą? I czemu tą drogą nie nadeszła jeszcze żadna odpowiedź od żony? Aż przystanął, tak go nagle zaskoczyła ta myśl. Czemu przez ręce Brandta nie nadeszła żadna odpowiedź? Nie pierwszy Olszowski się krzywi na rezydenta. Mało to już przyjaciół radziło, żeby niechał elektorskiego famulusa? Aż oczyma zamrugał. Myślał o Brandcie, a oto rezydent we własnej osobie szedł naprzeciw przez plac Zamkowy. Z dala już przyjaźnie kiwał pułkownikowi dłonią. – Od dworu? – pytał wskazując na zamek. – A od dworu – niechętnie potwierdził Kalkstein. – Słysz, Euzebiuszu, nie nadeszło co dla mnie z Knauten? Tyle czasu czekam. – Żona twoja, Ludwiku, osobliwie być musi ostrożna, więc nie pisze. Pomnij, tam sekwestr, administrator siedzi Görzkego. Tymi dniami posłaniec ma być z Królewca od księcia de Croy, może mu znajomkowie podrzucą pismo od jejmość pani. – Książę de Croy? – Prawda, nie znasz, książę namiestnikiem jest mianowany w Prusach na miejsce księcia Radziwiłła, co tak pomarł niesławnie... Kalkstein obojętnie skinął głową. Znów zaczęła go prześladować myśl, czy Brandt nie kłamie, o niczym innym myśleć nie mógł. 5 Barski, poseł kaliski, przytaknął gorliwie słowom perorującego pomiędzy szlachtą Kalksteina, pięścią w stół trzasnął, siłę w niej musiał mieć nie lada, bo deska sosnowa wraz pękła na dwoje. Przywitali to śmiechem. – Żal mi, że który z tych brandenburskich szelmów nie znalazł się w miejscu stołu, o jednego mniej by zostało! – niewysoki szlachcic sam był jakby zaskoczony swą siłą. – Brat mój blisko żywię fryderykowskiej strony, włość dzierżawi pod Międzyrzeczem. Tam już u nich jawne jest to, że elektor podciągnął siła wojsk ku polskiej granicy, pono aż osiem regimentów. – Wysłannicy jego wiercą się wszędy jak psi, kasztelan im daje schronienie. – Sam dopiero z Gdańska powrócił! zawołał krewki Zdziechowski. Nie było sejmiku, by burdy jakiej nie wszczynał, że jednak krotochwilny był i lubiany przez wszystkich, ciągle na sejmiki posłował. – Tam pono wszyscy zbierają się malkontenci. – Nieprawda, prymasa nie masz, zdrowiu jego morze jakoby nie służy! – zakrzyknął inny. – Z Gdańska łatwo o znoszenia z Królewcem. Już tam pospołu z elektorem szykują malkontenci zgubę krajowi – znów wtrącił się Kalkstein. – Waszmość jaki masz w tym interes, by nas przeciw elektorowi nastawiać, hę? – natarł na niego podkomorzy kaliski, o którym szeptano, że famulusem jest elektorskim. Nie było to jednak pewne, że zaś Kaczewski znajomości miał wielkie, nieochotnie zazwyczaj z nim zadzierano. – Jaki? By Polska wreszcie praw swoich zaprzestała przepominać do Prus. Nie swoim imieniem mówię, wszystkie stany tak myślą i na was się oglądają. Niechby już zjawił się tu elektor ze swoimi wojskami, wbiłby takim sposobem rozum w baranie głowy. – Hola, mości panie Prusak, patrz, by cię który baran szablą nie tryknął! – Jakże mam inaczej rzecz nazwać, skoro żadne racje do was nie przemawiają. – Ej, a mnie się zda, że przemówią, przemówią! – od wejścia do namiotowej gospody, rozbitej przez przezornego gospodarza opodal błonia sejmikowego, rozległ się nowy głos. Drgnął Kalkstein, głos ten wydał mu się dobrze znajomy. Nim jednak rozpoznał przybyłego, ten sam szeroko rozwarł ramiona, chwytając pułkownika w objęcia. – Mater Misericordiae, ora pro nobis.* Toćże Ludwik, jak mi różaniec i wino miłe! [* Mater Misericordiae, ora pro nobis – Matko Miłosierdzia, módl się za nami.] – Jędrek, kto by pomyślał! – pułkownik, rozjaśniony, niepomny już swarów sprzed chwili, całował w policzki księdza Tyszkiewickiego. – Bywaj, księże kapelanie! Ksiądz takoże bardziej na Prusy Książęce każesz zwracać uwagę niżeli na polskie sprawy – nabuńcz uczył się podkomorzy Kaczewski, nie w smak mu było nadejście Tyszkiewickiego, zaufańca poznańskiego biskupa. – Słuchy chodzą wszelakie. Na jutrzejszym sejmiku niejedno wyjdzie na jaw. Co zaś już pewne, że obecny tu pułkownik Stoliński więcej wie niżeli kto inny. Jak on mówi, prawda to jest. – Stoliński? Fałsz jakowyś, przedstawił się, że Kalkstein! – Z Prus Królewskich rodzina moja się wywodzi, szlachectwo ma polskie, takoż prawo do noszenia miana Stolińskich od Stolna, włości naszych – z dumą wypiął pierś pułkownik. – Toś brat, jak mi Bóg miły, okrutnieś mnie waszmość przypadł do serca, wypijmyż! – Zdziechowski porwał się z miejsca, z kielichem szedł. – Pijże, mości Zdziechowski, o błogosławieństwie wszakoż duchownym nie przepominając huknął ksiądz Tyszkiewicki. – Darujże, proboszczuniu, wraz kielichem usłużę – połapał się tamten. – Stany pruskie niech żyją! Na pohybel elektorowi! – krzyczał podpity Barski. – Nie zezwalam! Niesłuszna to rzecz włodarza ościennego państwa obrażać bez nijakich powodów – porwał się Kaczewski. – Ostawże, waszmość, grzech ten na moim sumieniu – zmierzył go ostro ksiądz Tyszkiewicki. – Lepiej byś, mości podkomorzy, do domu szedł przespać się, rozumu może przybędzie, zdrajcy nie będziesz bronić. – Cha! cha! cha! dostało się podkomorzemu, dostało! – krzyczeli. – Osobliwy ksiądz, a jeszcze osobliwszy ten pułkownik – mruknął już od wyjścia Kaczewski, z twarzą krwią nabiegłą. – A teraz za króla Michała wypijmy, moja kolejka, pora potrząsnąć księżowskim mieszkiem – dworował Tyszkiewicki sam z siebie. – Hura, król jegomość niech żywię! – Tyszkiewickiego zróbmy prymasem w miejsce cyklopa – darł się Zdziechowski, mocno już podpity. Z trudem udało się im wreszcie umknąć z grona rozhukanej szlachty. Usiedli w samym końcu przemienionego na gospodę namiotu, stolik stał tam maleńki. Utonęły ich słowa w ogólnym rozgwarze, zwiększającym się wraz z upałem i ilością pochłanianego wina. – Jędrek, co ty porabiasz w Poznaniu? – dopytywał się rozradowany Kalkstein. – Okrutniem rad, że cię widzę. – Przy twoim protektorze ostaję, biskupie poznańskim. Dobrze o tobie mówił po spotkaniu w Warszawie. Ja przez ten czas tutaj musiałem siedzieć, do Gdańska jeździłem, gdzie siła rzeczy niedobrych się dzieje. Anim zamarzył, że zjedziesz na sejmik... – zastanowił się. – Choć, po prawdzie, rzecz to wcale niegłupia. Rzeknij, Olszowski nie maczał w tym palców? Zaśmiał się Kalkstein serdecznie. – Zaiste, wiele wiesz. Prawiło się u podkanclerzego i o sejmikach. – Podkanclerzy przysięgę odbierał od Tczewa, miał potem na Puck i samym ostatkiem do Gdańska pociągnąć. Znoszeniom malkontentów próbuje tamę postawić w Prusach Królewskich. Zjechali bo tam wszyscy jak do cudownego obrazu. Tyle że nie święty tym razem to obraz, lecz dzieło szatańskie. Elektor z cicha patronuje wszystkiemu. W Królewcu siedzi podskarbi Morsztyn, pisma śle na wszystkie strony, wojewoda pomorski Bąkowski namawia do konfederacji załogi pruskie, mówią, że samego Sobieskiego lada dzień czekać w Gniewie, gdzie już małżonka jego przebywa. – Zali może się im to udać? A regimenty Brandenburczyka? – zapaliły się ogniem siwe oczy Kalksteina. – Z regimentami prawda, przyszły wieści o nich na dwór biskupi. Zobaczysz, jakie larum podniesie się na sejmiku. Wyszły na jaw brudne znoszenia. Nie na próżnoś podburzał szlachtę przeciw elektorowi, przyda się to, mocniej gniew ich wybuchnie... – Jędrek, to coś wiele tu wiesz. – Sam obaczysz... Pogadajmy lepiej po przyjaźni, co z tobą? Mówił mnie biskup, że elektor okrutnie na cię nastaje. – Długa rzecz. Mniejsza już to, że mnie zamierzył do zguby przywieść, ale rodzinie krzywdę czyni, mało, a głodem zacznie morzyć moje dzieciaki i żonę. Taki to pies przeklęty, żeby ziemia go nie nosiła. – Mater Misericordiae, aleś zawzięty! Spostrzegł, że go Kalkstein nie słucha w tej chwili, gniewnie przyglądając się młokosowi, który siedział opodal, ciągle popatrując w ich stronę. – Temu to czego trzeba? Szpieg pewnie zauszników Fryckowych – szepnął groźnie do przyjaciela, wstawać zamierzył zza stołu. – Umityguj się, Ludwik! Nie szpieg to, a moja szabla – śmiał się Tyszkiewicki. – Jakże, szabla? Dla obrony wodzisz pacholika ze sobą? – Sam się obronię, zali nie pomnisz, jako Tyszkiewicki stawać potrafi w potrzebie? Choćby wtedy na rzecznej przeprawie, gdyśmy razem dziewkę Horuszy bronili... Pacholik szablę nosi, bo nie bardzo wypada mojemu stanowi, a lubię mieć swoje ostrze pod ręką. Zaśmiewał się Kalkstein. Spotkanie z Tyszkiewickim wprawiło go w świetny nastrój. Po wyjeździe z Warszawy w ogóle lepiej się poczuł. Szczególnie zaś w Środzie, dokąd od dwóch tygodni zjeżdżała się szlachta na sejmik relacyjny województw kaliskiego i poznańskiego. Znalazł nowych przyjaciół, słowa jego padały na podatny grunt, dawno już nie było w Wielkopolsce równie silnych antyelektorskich nastrojów. Nawet nie przypuszczał Fryderyk Wilhelm, że taki odgłos wywoła zagarnięcie Drahimia. – Na jedną kartę stawiam – zwierzał się teraz Kalkstein Tyszkiewickiemu. – Po prawdzie Brandt stale zaklina się, że wyrobi mi elektorską łaskę, byłem język pohamował i czyny, ale mnie się to całkiem nie widzi. Czyżby w przeciwnym razie tak prześladował Marię Elżbietę, dzieci? Od Prus wieści idą, jako tam się wrzenie coraz silniejsze podnosi, Olszowski ze swej strony czyni nadzieję, że może wróci dawny stan zależności Prus od Korony; skończyłaby się wtedy tyrania krwawego Frycka. Moja rzecz całą siłą temu pomagać. Jakże ci się wydaje? – To chyba jest pewne, że z elektorem zgody twojej nie będzie. Uwziął się na Kalksteina, szelma. Nie widzi mi się tylko ta twoja konfidencja z rezydentem Brandenburczyka. – Olszowski to samo prawił. Ja też serca do niego nie mam, ale trochę go inaczej osądzam, znam też jego słabą stronę. Brandt na pieniądze jest łasy. Pożyczył u mnie do tej pory blisko pięćset talarów. Rzekłem kiedyś przy winie, jeśliby sprawił skasowanie elektorskiego wyroku, cztery razy tyle dostanie. Oczy mu się zaświeciły... – Nie ufaj mu, Ludwiczku, nie ufaj, gadzina to jest. Nie znam, ale nosem czuję, a wiesz, nos mój duży, jeszcze księżowski w dodatku. – Cóż wreszcie może mi zrobić? Król sam pismo podpisał, w którym wolność moją zaręcza, prawo spokojnego pobytu gwarantuje w Koronie. – I to prawda... Rzeknij, jakże na sejmiku będzie, głos przed szlachtą zabierzesz? – Jeślić zajdzie potrzeba, chwili się nie zawaham. – Dumam, że zajdzie. Sam nie wiem wszystkiego, ale o jakimś pisaniu Żegockiego napomykał mi wczoraj biskup poznański. – Żegocki tenże, co tak ze Szwedem wojował, ziemie elektorskie pustoszył po samą Odrę? Co starostą jest w babimojskim? – Tenże sam. Tyle że stan rycerski rzuciwszy, w biskupy poszedł, diecezję tytularną mu przyznano. Duch w nim wszako został wojacki, prawią, że w sutannie źle się czuje, jako i ja... Pijże wino, Ludwiczku, nowe beczki przywieźli, już to będą panowie bracia używać. Com to chciał spytać? Jakże Horusza i ta jego okrutnie ładna Krystynka? – Horusza? Cześnik i poseł, choć na wiosennym sejmie nie było go, nie został wybrany. Krystynka zawżdy miła, dzieciaków im przybywa coraz to więcej. Pomnę, jakeśmy z Woyszwiłłą... – Czekajże. Cóż Józef? – Józef? Nie wiem. Ubiegłej jesieni ujechał z Knauten, gdzie u mnie się krył czas pewien. Radziwiłł począł o niego się wywiadywać, nie było innej rady. Słuch od tej pory o nim zaginął. Próbowałem w Warszawie się wywiadywać, bez skutku. – Mater Misericordiae, ora pro nobis! A powiedz mi jeszcze, dlaczego Józef się krył? I co miał do niego Radziwiłł? Kalkstein pokrótce opowiedział historię Kryszpina dodając, że Woyszwiłło całą siłą uczucia związany był z losami nieżyjącego już pułkownika i Ludmiły. Ksiądz Tyszkiewicki słuchał uważnie, wina co jakiś czas do szklanek nalewał, chwilami aż pięści zaciskał, tak go ponosiły dzieje Woyszwiłły. – Niechże mnie kule biją, zawżdy przy was coś ciekawego się dzieje! Może i tym razem, gdyśmy się spotkali, będzie jaka okazja?... – tęsknie wyszeptał. Pod rozpiętą na kołkach płachtą namiotową coraz to było rojniej i gwamiej. Dawno już nie widziano na sejmikach aż tak licznego zjazdu. Wciąż przybywali nowi, przecisnąć się było trudno między ciasno zestawionymi stołami. Gwar i ruch narosły w pewnej chwili ze wzmożona mocą. Gniewny pomruk poszedł znad szklenie. Ksiądz Tyszkiewicki dotknął ręki Kalksteina. – Bacz, coś się tu dzieje... – A to, księże Jędrzeju – odpowiedział Barski, który w tej chwili przecisnął się do nich i usłyszał ostatnie słowa księdza – że na zmowę trafili nasi w samym Poznaniu. W domu łowczego koronnego Żelęckiego to się zdarzyło. Przyrzeczenie sobie malkontenci dali, jako nie dopuszczą żadną miarą, by sejmik uchwalił pospolite ruszenie, choćby do zerwania obrad dojść miało. Grzymułtowski kasztelan tam był, starosta śremski Piotr Opaliński, Cekowski jeszcze a Smogulecki, nie pomnę dalszych. Z bracią teraz się umawiamy, iż rzecz na jaw wywleczemy, niech się tłumaczą, a gdyby co, precz z obrad niech idą. My za królem murem staniemy... – Oponentów wysiekać! Na gałąź zdrajców! krzyczeli znad stołów sejmikowi posłowie. – A co, mówiłem, Ludwiczku, że ciekawy będzie ten sejmik. Aż ręce świerzbią z ochoty. Mater Misericordiae, ora pro nobis – pogadywał w przejęciu ksiądz Tyszkiewicki. Wbrew spodziewaniom obrady sejmikowe w pamiętającej Jagiełłę kolegiacie ciągnęły się spokojnie i w należytej powadze. Ciasno było w ławach i na dostawionych krzesłach, samych posłów liczono na sześciuset, nie mówiąc o sporej grupie ciekawej szlachty, tłoczącej się w gotyckiej budowli. Kalkstein spoglądał na księdza Tyszkiewickiego z niemałym zdumieniem. Dobrze to dla ich sprawy czy też malkontentom na rękę? Ksiądz Jędrzej uśmiechał się i przykładając palec do ust, nakazywał milczenie. Przemawiał teraz stary Krzycki, rozwlekle przedkładając potrzebę bardziej statecznego wyboru posłów na sejm jesienny, poprzedni bowiem zawiedli, stojąc po stronie przeciwkrólewskiej, gorzej jeszcze, Gorzeńskiego ustami przyczyniając się do zerwania obrad. – Oberszterem mianowany został za to przez Sobieskiego, baczcie, jako wraz pójdzie pod Gdańsk Długowiejskiego witać! – zawołał z ław Zadzikowski, osobisty wróg Gorzeńskiego. Śmiechem obecni pokwitowali ten okrzyk. Andrzej Przyjemski, chorąży kaliski, prosił o spokój, niech Krzycki skończy swe przemówienie. Znów zatem się uciszyło. Pod gwiaździstym sklepieniem kolegiaty wyczuwało się nienaturalność tego spokoju. Z rąk do rąk krążyły między posłami jakieś pisma, tu i ówdzie głowy schylały się ku sobie w szeptaniu, coraz więcej osób spoglądało w stronę kasztelana poznańskiego Grzymułtowskiego, który rozsiadł się w pierwszej ławie i z niejaką demonstracją przesłaniał co jakiś czas dłonią usta dla ukrycia ziewania. Wojewoda kaliski Jan Opaliński rozglądał się uważnie dokoła, głową komuś kiwnął, jakby znak dając. Gdy tylko Krzycki zakończył pełnym patosu apelem i ruszył na swoje miejsce, nagle, nie czekając kolei, wyrwał się z tylnych rzędów krewki Zdziechowski i wymachując arkuszem papieru biegł ku przodowi. – Panowie bracia! Serce rosło by ład obrad naszych widząc, gdyby wszystko tak było prawdziwe, jako się może wydawać. Wszako smutne wieści do nas docierają, ostrzeżenia ślą ludzie zacni. Stanisław Żegocki, Wielkopolanin, który najsłuszniej dostąpił infuły, przestrogę daje. Oto pismo, jakie do sejmiku wysyła, honorem i sumieniem własnym gwarantując prawdę relacji. – Czytaj już, czytaj! Żegocki jak rzadko kto dobre miał imię wśród szlachty. Wielu znalazło się takich, którzy mieli ochotę wysłuchać relacji głośnego partyzanta z czasów szwedzkiej nawały. Zdziechowski czytał więc pełnym przejęcia głosem. O istniejącym spisku przeciw królowi, w którym pierwsze skrzypce gra Grzymułtowski, o jego niedawnej w Gdańsku bytności i znoszeniach z wysłańcami elektora Fryderyka Wilhelma. Cisza jak makiem zasiał, tylko przyśpieszone oddechy świadczyły o przeżywanej emocji. Grzymułtowski bladł lub purpurowiał na twarzy, w pewnej chwili chciał już zerwać się z miejsca, przytrzymał go za rękaw siedzący obok łowczy koronny Żelęcki. Zdziechowski w niesłychanym przejęciu czytał najważniejszą partię końcową. Oto w rozhoworach z ludźmi Brandenburczyka obiecać miał kasztelan zajęcie Poznania i Kalisza, byle mu elektor dostarczył sześciotysięcznego korpusu. Wprawdzie Fryderyk Wilhelm wolał uchylić się od wyraźnej zgody, ale na koniec miesiąca zapowiedział nad granicą popisywanie* wojsk swoich. Zatem przestrzegał i błagał Żegocki o zwrócenie uwagi na zdrajców i odwrócenie tym samym najopłakańszych możliwych skutków, gdyby się knowaniom zawczasu nie zapobiegło. [* Popis – przegląd wojsk i rynsztunku dla okazania gotowości wojennej.] – Łżą to! – mocnym głosem, powstając, zawołał Grzymułtowski, znów usiadł, szczęki zwarł tylko, aż mu twarz zbielała z napięcia. – Prawda, prawda, imć kasztelanie! A nad czymście to w Poznaniu u Żelęckiego radzili? Może nad sposobem grzybów zbierania po lasach? Prysł spokój. Wszystkie namiętności, wszelkie antagonizmy, wstrzymywane dotychczas, doszły do głosu. Przeciwnicy Grzymułtowskiego i jego stronnicy przekrzykiwali się nawzajem. U sporej części szlachty kasztelan poznański cieszył się dużym respektem, on to przecież był jednym z głównych filarów Lubomirskiego przeciwfrancuskiej frakcji u dworu. Czy więc możliwe, że teraz zdradzał? Nerwowy Barski, zwracając się do Grzymułtowskiego i Żelęckiego, wyszukując wzrokiem na sali Jana Opalińskiego, zwrócił teraz powszechną uwagę swoimi rewelacjami. – Zali nie byli tam razem Cekowski i Smogulecki? Zali Zaremba nie pomstował najwięcej przeciw królowi? Rzeknijcie, nie radziliście może, jak nie dopuścić do uchwały o powołaniu pospolitego ruszenia. Nie było może takiej konkluzji, by sejmik nasz rozbić, gdyby nie po myśli przebiegał? Po toście tutaj przybyli, nie po nic innego! Łowczy koronny stracił zwykły swój tupet. Podniósł się zgarbiony jakiś, zmalały. Cicho mówił, z trudnością go słyszano, gwaru na tylnych ławach nikt już nie mógł ukrócić. – Panowie bracia, waszmościowie wielce mnie mili, potwarz to i wierutny fałsz, celem jego spostponowanie zasłużonych względem ojczyzny. Jakże to, w gronie przyjaciół obiadować już nawet nie wolno? Rozmów na temata wieść polityczne? Skąd łżą taka i oskarżenie? Niechajcie, waszmość panowie, wichrzenia, słuchaliście, jako w liście do obradujących sejmików jego eminencja ksiądz prymas pisze o upadku siły w Rzeczypospolitej, skutek to matactw dzisiejszym podobnych... – Na króla Prażmowski pomstuje, cyklop wszeteczny! – My prawdę znamy! – Oponentów wysiekać! – Malkontentów wyciepnąć za kolegiatę, niech szkody nie czynią obradom! Zerwał się z ławy Piotr Opaliński, brat przyrodni Grzymułtowskiego, głosem żalem nabrzmiałym zaczął strofować posłów, że poważania żadnego nie mają dla senatorskiego urzędu, najzacniejszych w narodzie krzywdą jeno chcą karmić, fałszywymi oskarżeniami. – Hola, hola! mości śremski starosto. Albo nam głowę myślisz zawracać, albo naiwny jesteś i nie wiesz zaprawdę, co się dzieje wokoło. Siadaj, bo głos odbierzemy, siadaj! – Jakim prawem odbieracie mu wolność mówienia?! – Jakim? Takim, po którym już na pewno nie podejmie się obrony braciaszka. – Zdziechowski potrząsał nowym listem. – Od jegomość podskarbiego Morsztyna pisemko do kasztelana Grzymułtowskiego. Nic zdrożnego, przyjacielskie znoszenia, jedno tylko niezrozumiałe, czemu miast liter tak dużo cyfr tam kreślonych? – dworował zapalczywy Poznaniak. – Pokaż to pismo! Pokaż! – krzyk ogromny buchnął aż pod sklepienia. – Patrzcie. Dowód zdrady najbardziej jawny. Patrzcie! – Zdziechowski pokazywał pismo tłoczącym się posłom. – Kasztelan sam niech wyjaśni, co znaczą te znaki od kabały. – Grzymułtowski, mów prawdę, przyznawaj się, czyś winien! – Może poślesz po elektora, by wiódł na pomoc owych sześć tysięcy żołnierza?! Kalkstein za nic teraz by nie usiedział. Stał wyprostowany, chłonąc rozwijające się wydarzenia, przezorny ksiądz Jędrzej przytrzymywał go za poły ubrania. Znali się dobrze, z Ludwiczkiem nigdy nic nie było wiadome... Poruszenie, bo oto podnosi się Grzymułtowski, chłop wielki, rosły. Czerwony jest, jakby przebywał nie w chłodnej kolegiacie, ale na największej spiekocie. Mają jeszcze przed nim respekt posłowie, więc się ucisza. – Panowie bracia, złej wiary jesteście, skoro stać was na czynienie tak obrzydliwych zarzutów. Nie mnie przedajność zarzucać, was to ktoś musiał widocznie przekupić, skoro za nic macie dostojeństwa i dla ojczyzny zasługi... – Patrzcie, jaki o ojczyznę stroskany. A z elektorem waści znoszenia? – List niechaj tłumaczy, co owe cyfry znaczą! – Grzymułtowski, tłumaczyć! – Tłumaczyć! Nikt nie siedział na miejscu, stali, tłoczyli się, wskakiwali na ławy, krzyk i brzękanie szablami. Grzymułtowski coraz to bieleje lub dla odmiany czerwienieje na gębie. Krzywi się złowrogo, śmiechem wybucha wołając: – Poniżenie to byłoby dla mnie i mojej senatorskiej godności, bym się musiał z pism prywatnych tłumaczyć! Nie sfolguję takim żądaniom, choćbyście mnie nawet o zamiar królobójstwa zamierzali oskarżyć. – Przyznanie to zatem do winy, boi się kasztelan, patrzcie, jak febra go trzęsie ze strachu. – Elektorski famulus! – nie wytrzymał Kalkstein, krzyknął słowa te pełnym głosem. Najbliżsi kasztelanowi porywali się z miejsc, biegli ku niemu. Grzymułtowski potoczył wokoło spojrzeniem, musiał się poczuć niepewnie, bo zawołał: – Skoro gwałt takowy czynicie, ustąpię! Niechże uda się wraz ze mną paru mospanów, w gospodzie szkatułę mam, w niej klucz do cyfr w piśmie. Wyszedł z ławy, mocnym krokiem ruszył przez nawę ku wyjściu, za nim podążył łowczy Żelęcki, porwał się z miejsca Opaliński, kilku innych pośród posłów zmierzało ku bocznym wyjściom od strony zakrystii. Głucho dudniły kroki, zacichło z nagła. – Hola, nie puszczać go, uciecze i tyle będziemy widzieli! – zakrzyczał Zdziechowski, biegł ku głównemu wyjściu. Szczęknęła czyjaś szabla, zmieszały się krzyki. Grzymułtowski przystanął, chwycił za karabelę, nieco wyciągnął ją z pochwy. Tego już nie wytrzymały temperamenty. Z tylnych ław ruszyli ku kasztelanowi całą gromadą, dobywali szabli po drodze. – Ach ty zdrajco! Ktoś karabelę mu wyrwał, inny machnął obuszkiem przez głowę. Nie zważając więcej na honor, biegiem ruszył Grzymułtowski ku wyjściu. Dopadli go na progu kolegiaty. Obuszek zawinął się raz i drugi w powietrzu, zabłysły szable, olbrzymią gromadą, parę dziesiątków ich było, zwalili się na kasztelana. Krew, jęk, runął na ziemię, jeszcze go siekli i kłuli, cios po ciosie, uderzenie za uderzeniem. – Mater Misericordiae, ora pro nobis! Mospanowie, co robicie?! – wyrywając szablę Kalksteina, struchlały ksiądz Tyszkiewicki biegł przeszkodzić morderstwu. – Kupą na jednego? Niehonorowo to, niehonorowo! Ani się spostrzegł, jak oberwał ksiądz Jędrzej przez głowę olbrzymią kościelną ławą, z którą ktoś parł na kasztelana. W tejże chwili proboszcz kolegiaty rzucił się na ziemię, ciałem swym pokrywając rannego. Z rozpędu trzy ostrza zanurzyły się w nim, nim wreszcie napastnicy oprzytomnieli, nie stawiając więcej oporu przeciw odciągnięciu Grzymułtowskiego na teren cmentarza. Łowczy koronny Żelęcki stał u wyjścia trwożnie przytulony do ściany. Bał się rozjuszenia szlacheckiej braci. Nie dostrzegł, jak przedarł się ku niemu wojewoda kaliski i śremski starosta Piotr Opaliński, z wołaniem: – Dla ciebie brat mój cierpi, pogański synu! Z rozmachu trzasnął go w gębę, aż peruka frunęła wysoko, a łowczy, gdyby nie ściana, osunąłby się na kamienną podłogę. Ksiądz Tyszkiewicki, nic nie wskórawszy w obronie, ogłuszony uderzeniem ławą, wracał do Kalksteina, który blady z emocji, dygocąc jak w febrze, chciwie ślepił za rozruchem, nie ustającym w murach kościoła. – Ludwiczku, mityguj się, nie twoje to sprawy. Niech szlachta sama załatwia swoje rachunki. Umityguj się, Mater Misericordiae, ora pro nobis, umityguj się!... – Posłowie sejmowi gdzie? Musieli zaprzedani być malkontentom, skoro dopuścili do sejmu zerwania, nie stawali kupą za królem! wołało kilku, biegając wkoło z obnażonymi szablami. – Zdrajcy to, przekroczyli sejmikowe instrukcje! – Rozsiekać! Rozsiekać! – Mater Misericordiae, ora pro nobis! Czy w was rozumu już nie ma? – krzyczał ksiądz Tyszkiewicki. – Cichaj i ty, wraz bo oberwiesz przez łeb! – osadzili go najbardziej krewcy. Posłów już nie było, woleli nie czekać. W czas największego tumultu wymknęli się drzwiami od strony zakrystii. Ktoś wbiegł do kruchty wołając: – Kasztelan żyw, za mało mu było! – Podstoli Tuczyński powozem swoim go uwiózł! – Przed Trybunał zdrajcę Grzymułtowskiego postawić! – Morsztyna z nim razem! – Precz z malkontentami! Zdziechowski znów się znalazł u przodu, nie korzystając z mównicy, na ławkę skoczył: – Panowie bracia, wracajmy do naszych obrad! Zdrajca pokarany, dalszą mu karę Trybunał obmyśli. Delatorów do Warszawy słać będziemy. – Racja, wracajmy na miejsca! – Posłów poprzednich odsądzić od ziemskich godności i wszelakich urzędów. – Prawie to! – Panowie, na pohybel malkontentom! Na pohybel! – Radzić, radzić, dość wojowania! – Kara zdrajców nie minie! Gdy po kilku chwilach uciszyło się, ksiądz Tyszkiewicki, zdumiony, przechylił się ku uchu Kalksteina: – Czy to możliwe? Ci Wielkopolanie zaprawdę normalnie wieść będą dalsze obrady? Mater Misericordiae, ora pro nobis... *** Obrady sejmiku zamknięto następnego dnia późną już nocą. Pismo królewskie na sejmik uznano za dwoje wici na pospolite ruszenie, szlachta każdej chwili zobowiązywała się krew i mienie poświęcić dla obrony majestatu królewskiego. Zapadła uchwała przeciw posłom na sejm miniony. Grzymułtowskiego i Morsztyna uznano za zdrajców, sześcioosobowa legacja jak najszybciej miała udać się do Warszawy, a przewodzący jej delator żądać miał mandatu przeciwko obu senatorom i urzędnikom koronnym. Mocno postawiona została sprawa Drahimia. Kalkstein rósł nadzieją, aż go musiał hamować w zapałach nieodłączny teraz ksiądz Tyszkiewicki. Pułkownikowi zdawało się, że rozprawa z Fryderykiem Wilhelmem jest pewna, że stany pruskie już wkrótce zyskają poparcie Rzeczypospolitej, król nie zatwierdzi traktatów welawsko-bydgoskich, a elektor zmuszony będzie uznać poprzedni ustrój. – Nie idzie u nas tak łatwo, miły Ludwiku, mocni my jeno w gębie, nie w czynach. Ciekawe, co powie na to wszystko biskup Wierzbicki? – Fryderyka on nienawidzi na równi ze mną! – Bo mu wraz z Welawą część włości zagarnął, dawniej przynależnych diecezji – zachichotał złośliwie ksiądz Tyszkiewicki. – Włości, nie włości, ważne, że nienawidzi... Ksiądz Jędrzej nie doczekał końca sejmiku. Nad wieczorem wieść odebrał, by bez zwłoki stawić się na dworze biskupim. – Przekaż niskie ode mnie ukłony i rzeknij, iż wraz po naradach jak najspieszniej przyjadę – żegnając przyjaciela mówił pułkownik. – Potem gdzie jedziesz? Olszowskiego szukać w Prusach Królewskich? – Podkanclerzy mówił, żem niepotrzebny, utrudniłbym tym jegomość królowi moją obronę. Tak dumam, zali by nie odwiedzić hetmana Wiśniowieckiego. On mnie osobliwie był zawżdy życzliwy. Roth powiadał, że chętnie by na Królewiec prowadził żołnierza. – Mater Misericordiae, ora pro nobis! Co się temu chłopysiowi zachciewa? – siadając na konia śmiał się życzliwie ksiądz Jędrzej. Za nim wraz z księżowską szablą nadążał nieodłączny pacholik. Po zamkniętym sejmiku wraz z niektórymi posłami długo jeszcze bawił pułkownik w traktierni. Szczególnie ze Zdziechowskim i Barskim przypadli sobie do gustu. Barski, mocno podpity, coraz to obejmował Kalksteina za szyję. – Na Królewiec razem pójdziemy, gnać będziemy elektora pludraka. – Jak mi Bóg miły, pójdziemy – dodawał Zdziechowski. – Byle szybciej taka okazja... – mruczał Kalkstein. – Nie martw się, szybko pójdziemy. Pijże, mości Stoliński! Pogłaskało to bardzo Kalksteina, lubił, gdy go nazywano przydanym polskim nazwiskiem. Jako jedni z ostatnich opuszczali gospodę. Barski macał się po kieszeni, gdzie schował sporą manierczynę gorzały. – Do mnie idziemy, mam w tej Środzie niezgorszą kwaterę. Wypijemy zapasy do reszty – zapraszał. – Pewne już, że się Grzymułtowski wyliże z ran, trzynaście ich ma, żadna go diabłu w pacht nie oddała – cudował się Zdziechowski, omal nie wpadł do jakiejś dziury, głośno zaklął. Chmury nadciągnęły nisko nad ziemię, nie padało, ale mrok już zasnuł wszystko. Trudno było rozróżnić coś w tej ciemności. Kroki dudniły głucho w wąwozie maleńkich kamieniczek, przytulonych z obu stron do wąskiej uliczki. Z oddali dochodziły jakieś ochrypłe śpiewy. – Posłowie świętują dobre zakończenie sejmiku. Nie skrzywi się król jegomość na Wielkopolan; jak obiecali wierność, tak mu jej dochowują. – Malkontentom nosy na dół opadną, gdy się zwiedzą o przygodzie Grzymułtowskiego – wtórował Zdziechowskiemu Barski. – W Gdańsku kupą siedzą, jak zbawienia czekają swego wymarzonego Długowiejskiego. Coś nie spieszy on wszakoż z przyjazdem. – Wiecie, panowie, jak już się skończy przeprawa z Fryckiem, musicie nawiedzić mnie w Knauten. Na łosie zapolujemy, tęższych sztuk w całych Prusach nie znajdzie. Brandenburczyk i tej mnie radości pozbawił, polować zakazując. Widzicie, jako łzawa jest dola pruska – roztkliwił się Kalkstein. – Jakem Zdziechowski, my ją przemienimy na lepsza! – dudnił pięściami w piersi, aż huczało wokoło Z cienia murów wyłoniło się nagle kilka postaci. – Ki czort? – otrzeźwiał od razu Barski. – Z panem Zdziechowskim jest tu może razem i poseł Barski? – zapytał głos z ciemności. – A może i pułkownik Kalkstein? – Sam się spowiadaj, ktoś zacz, nim zaczniesz przepytywać – obruszył się mały poseł. Śmiech mu odpowiedział, rechot zjadliwy. Zdziechowski musiał się spostrzec, wyciągając szablę, zakrzyknął nagle: – Kalkstein! Barski! baczcie, zdrajcy to są jakowiś! Do szabli! W tej samej chwili tamci, znacznie więcej ich było, runęli na trzech kompanów. Kalkstein usłyszał głośno wymówione swoje nazwisko, coś twardego rąbnęło go w głowę, zatoczył się, z trudem wydobył szablę, ciął nią na oślep przed sobą, ktoś krzyknął, uskoczył na stronę. Z trudem rozróżniali ciemniejsze sylwetki przeciwników. Więcej śladu dawały łyskania szabel w mroku. – Matko miłościwa! – zakrzyczał nagle Barski, osunął się na ziemię. Kalkstein ze Zdziechowskim zetknęli się zaraz potem plecami, tak trwali walcząc o życie. Upadek Barskiego wywołał w nich nowy przypływ sił. Napastnicy, choć dwakroć tylu ich było, nie mogli uzyskać przewagi. Któryś musiał być trafiony, usunął się bowiem na bok, z oddali dochodziło jego pojękiwanie. – Żeby cię ziemia więcej nie nosiła! pchnął mocno Zdziechowski, jego przeciwnik zdołał jednak w porę uskoczyć. Poseł potknął się, w ostatniej chwili podtrzymał go pułkownik, znów przywarli do siebie, by chociaż od tyłu mieć pewne zabezpieczenie. Zdziechowski tracił wyraźnie siły, już tylko z trudem się bronił, cały wysiłek kładąc w odpieranie ataku. Widzieli teraz lepiej, oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Kalkstein ciężko dyszał, ale miał jeszcze w sobie spory zasób energii, znów ciął przeciwnika, najpewniej gdzieś w ramię, tamten coś zakrzyczał o ręce. Jeżeli – myślał – Zdziechowski wytrzyma, nie poddadzą się łatwo. Właśnie Zdziechowski syknął przenikliwie, szabla, wytrącona mu z rąk, zadźwięczała na bruku. Schylił się po nią, otrzymał silne kopnięcie w głowę. Kalkstein wiedział, że to już nie przelewki, napad musiał być przemyślany, pewno nie sądzone będzie żadnemu z nich unieść życie. Cofnął się teraz pod mur, trzech napierało na niego, czuł, jak pot zalewa mu oczy, głośne bicie swego serca słyszał poprzez odgłosy walki. – Prusaka brać żywcem, on najważniejszy! Żywcem! Na to wołanie dowodzącego napadem jeszcze raz pułkownik zdobył się na wysiłek. Ciął, odpierał złożenia, dłoń wyraźnie czyniła się słabsza, szabla męczyła ciężarem, w ostatnim ułamku chwili uskoczył w bok, straszny cios przyszpiliłby go inaczej do muru. Diabli nadali – myślał – więc taki to marny będzie mój koniec? I nagle tupot biegnących ludzi, wołania, szczęk broni. Nadchodziła niespodziewana odsiecz. – Do stu kartaczy! Uciekać! Nim się kto spostrzegł, napastnicy wsiąknęli w ciemność. Mocno zadudniły ich kroki. Nadbiegający zatrzymali się przy Kalksteinie. – Ktoście? Powiedział, wskazał kierunek ucieczki dłonią ciężką jakby z kamienia. Dawno już nie pamiętał utrudzenia aż tak wielkiego. Kilku pobiegło, ale kroki uciekinierów już ucichły, sylwetki zagubiły się w ciemnościach. Kalkstein z przymkniętymi oczami stał wsparty o mur, dyszał gwałtownie. – Szablę zaraz chwycili spod ręki... Tyle żem ugryzł jednego w nogę, choć się na to przydałem – Zdziechowski wyraźnie był zawstydzony. – Kto to był? – zastanawiali się razem z przybyłymi z pomocą posłami. Wracali właśnie z innej traktierni, ochotnie przybiegli, gdy usłyszeli odgłosy walki. Brakowało im czegoś mocnego do ukoronowania nocnej swawoli po sejmikowych trudach. – Jeden tu padł – rozległ się z ciemności głos pełen emocji. Nawet raniony Barski podczołgał się w tamtą stronę. Któryś z napastników ostatkiem życia musiał odczołgać się na bok, wraz tam wyzionął ducha, cios trafił go w samo serce. Kazali rozniecić światła w najbliższym domu. Barski nie był ranny zbyt ciężko, tyle że stracił sporo krwi. Zdziechowski miał kilka niegroźnych zacięć. Jeden Kalkstein wyszedł cało z opresji. – Aleś, waszmość pułkowniku, miał szczęście – dziwili się wkoło. Zapłonęło łuczywo, schylili się wszyscy nad zabitym złoczyńcą. Kręcili głowami: nieznajomy to był. – Zaraz, zaraz... – jeden z posłów podrapał się w głowę. – Coś mi się troi, żem widział go w poczcie Grzymułtowskiego. Ani chybi tam był! Ot i rozwiązana zagadka, pan kasztelan pomsty szukał niecnym sposobem. – Jeszcze jeden kwiatek przyszpila tym na swój grób. – Jadowita gadzina, sam ledwie żyw, mimo to innym śmierć próbuje szykować. – Ejże, wiem, że kasztelan leży prawie bez przytomności, nie on więc musiał wydawać rozkazy dla rabuśniczej zasadzki – reflektował się któryś. – Słyszałem wołanie, by moją osobę brać żywcem, że ja jestem najważniejszy – przypomniał Kalkstein. Jakże tę rzecz rozumieć? – Ba, jakże? – zacudowali się. – Może Scultetus? Na wsi u kasztelana przebywał długi czas wysłannik elektorski tego imienia. Waszmość zaś masz z nimi wszystkimi na pieńku... – Ostawcie, czasu będzie dosyć na rozmyślania. Trza po pomoc biec, po medyka jakiegoś – czyjś ostry głos obejmował komendę. Kalkstein, siedząc przy stole, przymknął strudzone oczy. Za oknami jawić się poczęły pierwsze pasemka brzasku. Myśl kołowała leniwie. Czyżby naprawdę brandenburskie macki sięgały po niego? Szliby już wysłannicy elektorscy na takie ryzyko? Zapiekała się w nim coraz mocniejsza nienawiść. Nie ma i nie będzie zgody między nim a Fryderykiem Wilhelmem! Cóż, że tamten pan wielki, siłę ma w dziesiątkach regimentów. W ostatecznym rachunku Kalkstein może być górą. Trzeba kuć jeno żelazo, póki prawdziwie gorące. Może już wkrótce spełnią się dawne marzenia, by z wojskami pomaszerować na Prusy przeciw elektorowi? Uśmiechnął się błogo. Z uśmiechem tym, utrudzony nad miarę, zasnął przy stole. Śniło mu się przywitanie z Marią Elżbietą i synami. Krzyś pierś dumnie wypinał, rozpowiadał, że w czas udręki zachowywał się godnie, jak przystało KalksteinomStolińskim. 6 – Spojrzyj, kochasiu, jako ci się ten guz diamentowy widzi? Srogą cenę za niego dałem, ale rzadkość to niebywała. Kochanowski uważnie lustrował oprawną w cienko rzezane złoto diamentową zapinkę, zdobiącą gors królewski. – Okrutnie piękna, najjaśniejszy panie. – A widzisz, a widzisz... Złotnik kredytu odmawiał, całej sumy żądając. Połowę dałem, każąc zagrozić, że mu sklep zamknę, wraz wtedy ustąpił. Pojmujesz, przeciw monarszej śmiał się woli buntować, chłystek mieszczański. – Za wiele bo przywilejów miastom dano, szarogęsią się łyki. Michał Korybut, wykręcając swą niezgrabną postać przed tremem, przyglądał się ogniom bijącym z klejnotu. Minę miał niezmiernie zadowoloną. Zaraz jednak zwróciło jego uwagę coś niewłaściwego w twarzy. – Mówiłem dziś balwierzowi, iż róż ten całkiem jest podły, choć niby francuski. Bielidło jeszcze ujdzie, dobrze trzyma, ale róż? Zapisz, kochasiu, by się o lepszy postarać. – Już piszę. Obejrzał się król na drzwi. – Olszowski przybędzie niedługo z codzienną porcją papierzysków. Wraz by się krzywił na te pudry i róże, zawdy im nierad, jako i strojowi mojemu. Zrozumienia nie posiada, co piękne. Z samej Hiszpanii przywieźli mi to odzienie, razem z Orderem Złotego Runa, który tak malkontentów źle usposabia. – Westchnął. – Już mi znów oni na myśli, chociem obiecywał sobie dzień przepędzić bez tego wspomnienia. – Już to podkanclerzy przypomniałby o nich waszej królewskiej mości. Prażmowski pisma na kraj śle w obronie podskarbiego i poznańskiego kasztelana – Kochanowski zjadliwie wydął wargi, nie umiał na spokojno wspomnieć prymasa. – Gdyby tak kędy indziej, dawno by ich obwiesić kazano. Mówiłem Olszowskiemu, nie mieszkając do lochu wrzucić obydwóch, nie, prawi, i nie, że to sądu potrzeba, uchwały stanów. Oni tymczasem o prawa nie pytają nijakie, przeciw pomazańcowi brużdżąc bez miłosierdzia. Michał Korybut miał w tej chwili minę płaczliwą, dolna warga obwisła mu na podbródek, cała postać wyrażała zniechęcenie i rezygnację. Kochanowski przyglądał mu się przez krótką chwilę, uśmiechnął się lekko. – Najjaśniejszy pan c konfiturze wspominał z owych mołdawskich brzoskwiń, które hospodar przed niedzielą nadesłał. – Konfitura, mówisz? Kiedy mnie się niczego już nie chce... – spojrzeniem ogarnął znowu zapinkę z olbrzymim diamentem, poruszył nią lekko, by zaświeciła ogniami. – Rzadka rzecz, osobliwa, warta wpłaconych pieniędzy. Hm, konfitura, mówisz, dajże ją, w kredensiku jest, spróbuję. Byle tylko Olszowski nie nadszedł... Sięgnął po kryształową tackę, najpierw tylko odrobinę złocistej konfitury wziął na łyżeczkę, spróbował, zamlaskał, potem już szybko, zachłannie, potężnymi porcjami pakował smakołyk do ust. Gdy wreszcie odsunął opróżnione naczynie, przyjaznym wzrokiem spojrzał na radomskiego starostę. – A ja ci taki dam kasztelanię, kochasiu. Okrutnieś poczciwy, należy ci się. Niechaj sobie panowie senatory protestują i burzą się, ja cię kasztelanem chcę widzieć. Taka jest moja wola. – Pokorne dzięki za łaskę, najjaśniejszy panie – zgiął się w niskim, obleśnym ukłonie. Król Michał Korybut powstał teraz i krążył po gabinecie. Nabrał ferworu, nie do łez już mu było. – W Gdańsku sobie gniazdo usłali, czekając na swojego wybrańca. Jakoś mu się jednak nie śpieszy. Na koniec sejmu wiosennego miał przybyć, a tu już lato w pełni i nic... W Gdańsku morze blisko i kurfürst, który im pomoc i osłonę daje. Oni w Gdańsku, a ja tu kazałem stolicę przysposobić na wypadek oblężenia. Bohun fortyfikacje stawia, wały sypie. Bo to z Sobieskim nie wiadomo, jeżeli konfederacja koronnych wojsk stanie, gotowa ruszyć przeciwko dworowi. A my za fortyfikacją jak w gniazdku. Bohun już zna się na tym lepiej od innych. Królowa tylko nie mogłaby tu zostawać, już tam paulinowie sposobią dla niej schowanie w Częstochowie. Bezpieczna będzie... Przystanął przed Kochanowskim. Dworak przybrał uniżoną postawę. Król mrugnął na niego znacząco: – A widziałeś, kochasiu, jak to wdzięczyła się do mnie pani Sobieska, jak się czerwieniła przy tym z ochoty po same białka. No cóż, i dziś ona jeszcze nieszpetna... Tylko czemu ten jej małżonek hetman wielki listy śle, tureckimi niebezpieczeństwy straszy, aż nudno od tego. Na dworze nigdy się nie pojawia, tłumaczy to mnogością spraw obozowych. “Jednać się, jednać!” ciągle namawia Olszowski. Ja bym z urzędów go złożył, a nie zjednywał. Prawisz dobrze, kochasiu, siłą, a nie głaskaniem. – Święte słowa, najjaśniejszy panie. Jako to choćby pruski elektor radzi sobie z buntownikami. Żachnął się król Michał. – Ty mi tu elektora nie wspominaj! Podlec jest, bacz, jako Drahim zagarnął. O Kalksteina mnie napastuje pismami, żeby go wydać. A nie wydam, bo miły on mnie. – Mówił mi Morsztyn, jako elektor prawdziwie źle Koronie nie życzy. Ino boleją go waśnie wewnętrzne, waszej zaś królewskiej mości osobliwie on jest przyjazny... – Morsztyn? To ty, kochasiu, z podskarbim znajomość utrzymujesz tak bliską? – twarz króla wyrażała zdumienie i oburzenie zarazem. – Nie z podskarbim, najjaśniejszy panie. Jeno wrócił do Polski onże jego krewniak kulawy, co był długi czas na królewieckim dworze, a tego znam i stąd te wieści. – Niemiłe mi konfidencje takowe, kochasiu. Niechaj ty lepiej Morsztynów. Skąd ich tylu się rodzi? Bo i koniuszy litewski Szczęsny Morsztyn kręci się po Warszawie. I on także dawniej był w służbach u elektora. Ten jeszcze jest najpoczciwszy... – Proszę o wybaczenie, najjaśniejszy panie. Król Michał spojrzał łaskawie. – Zmysłu do politycznych materii, kochasiu, wielkiego ty nie masz, wszakoż rozumu ci nie brak i subordynację znasz. Miła z tobą rozmowa. Jako rzekłem, kasztelanię dostaniesz. Sekretarz stanął u progu. – Wasza królewska mość, podkanclerzy Olszowski. Niemal z rozpaczą popatrzał król na swego totumfackiego. – Widzisz, już jest. Znów się zacznie męczenie. Dobrze, że choć konfiturę zjadłem. Ja wiem, teraz Olszowski, po nim zapewne Pac przyjdzie, będą się na siebie nawzajem użalać, bo coraz to bardziej różnić się poczynają. Wszystko to ostaje na mojej głowie. No, bywaj, kochasiu, bywaj! Zalśniły diamenty w zapince. Michał Korybut przyjrzał się im, chwilę wahał się, czy nie schować klejnotu przed podkanclerzym, ale mu zabrakło siły do podjęcia decyzji. *** – Racja, mości pułkowniku, sejmiki po myśli udały się dworu, nie wspominając o średzkim, gdzie sam waszmość byłeś świadkiem wydarzeń. Na Litwie Pacowie mieli przewagę, nic Radziwiłłom się nie udało, w Bracławiu, gdy malkontenci zdawali się osiągać przewagę, przychylni nam obrady zerwali, małopolskie minęły w spokoju, nie było nijakich gwałtów. Pomnij wszakoż, wielce mnie miły, jako sprawy w Koronie zwykły zmieniać się z jednej niedzieli na drugą. Wraz poczną się sejmiki przedsejmowe dla posłów obioru, może być różnie. Prymas jawnie ubliża królowi, a tu, przy dworze, pruje się też niejedno. Kanclerz litewski Pac nie zawsze w pełnej ze mną jest zgodzie, on by wraz pospolite ruszenie chciał wołać, ja to wstrzymuję. – Wasza wielebność wybaczy, ale nie pojmuję. Toż siła króla w pospolitym ruszeniu. Gorzko uśmiechnął się podkanclerzy. – Prawda, jeno że to siła niepewna. Byle wiatr dmuchnie od innej strony, miast podporą, mogą stać się największą przeszkodą. Każdy warchoł potrafi naszej szlachcie przewodzić. Ja wolałbym uniknąć takiego ryzyka. Nam teraz więcej jak kiedy trzeba spokoju. Pomnij waszmość, że się Turek szykuje do wojny, nie wiedzieć kiedy spadną na kraj jego czambuły. Dlatego staram się, by z Sobieskim do zgody przyjść, jeden bo to wódz jest prawdziwy w Rzeczypospolitej... – A hetman polny? – Książę Dymitr atutów swych w pełni nie miał jeszcze okazji pokazać, Sobieski zaś wielekroć brał na siebie obronę Rzeczypospolitej, zawżdy jako victor wychodził. – Jedna z głów malkontenckich. – Dlatego i trudno – uciął podkanclerzy. W zapadłej ciszy swoim zwyczajem długimi krokami chodzić jął po pokoju. Włos mu się jeszcze bardziej przerzedził, peruki wkładać nie chciał, mówiąc, iż nie hołduje takim zwyczajom, by insekta w pożyczanej czuprynie hodować. Plecy mu się przygarbiły, wyglądał staro i na bardzo zmęczonego. Ostre, badawcze spojrzenie kierował co jakiś czas na Kalksteina. Pułkownik nie lepiej wyglądał od faktycznego rządcy Królestwa. Wychudły, sczerniały, z workami pod oczyma, z białkami zaszłymi krwią, z przyśpieszonym oddechem, mało czym przypominał dziarskiego kawalera z dawnych dni. Podkanclerzy pokiwał wymownie głową, przystanął przed pruskim exulantem. – Waszmość pono mocno podlewasz strapienia gorzałą? Kalkstein poderwał opuszczoną w zamyśleniu głową. – Zgadza, się, wasza wielebność, okrutnie piję ostatnimi czasy. Co wszakże począć, gdy zgryzota tak żre, że miejsca naleźć sobie nie można. Jeszcze miesiąc temu miałem nadzieje dla pruskiej sprawy, ale teraz... – Jakże teraz? – dość ostro zapytał Olszowski. – Tako mi się zda, że dym to był jeno bez ognia. Na krzyku wszystko się kończy. W Prusach trwa ucisk, na miejsce Radziwiłła, wbrew prawom krajowym, mianował elektor namiestnikiem księcia de Croy. Stany pisma tajemne ślą na mój adres, oczekują obietnicy poratowania, a cóż ja? Sieczką ich pustą mam karmić? Żona urodziła syna krótko po moim wyjeździe, kto wie, kiedy go obaczę. Generał Görzke poprzez zaufańców rządzi w Knauten, małżonka jako we więzieniu we własnej włości przebywa. Cóż zatem dziwnego, że gorzałką bunt w sobie zapijam, zapomnienia szukając takim sposobem – buntowniczy ton zabrzmiał w jego głosie. Olszowski długo nie odpowiadał. Potem podjął spokojnie, lecz głosem stanowczym: – Po pijanemu gwałty waszmość wyczyniasz, na elektora pomstujesz. Wiem, iż z rozmów tajnych pomiędzy nami wszystko się przedostaje na zewnątrz; kogo nie spotkasz po drodze, rozpowiadasz mu waszmość o zamierzeniach dworu. Nam to szyki okrutnie psuje, elektor bo w zamian opiekę dał malkontentom, wspiera ich cichcem i buntuje. Jakiż profit jest z tego? Większe wzburzenie w kraju, niesnaski i prywaty rozwielmożnienie. Tymże zamierzasz waszmość przyjść Prusom z pomocą? Kalkstein słuchał czerwony po uszy, zły i zawstydzony. – Wasza wielebność zali takoż przeciwko mnie? Zali już nigdzie nie najdę wspomożenia w niedoli? – wybuchnął. – Nie tak jest, nie tak. Wiesz, pułkowniku, jako masz u mnie fawory, jako sam król wielce waszmości życzliwy. Dowodem najlepszym odpowiedzi nasze dane elektorowi na żądanie wydania waszmości. Żądanie to Fryderyk Wilhelm nieustannie ponawia, ale zmiany w responsie nie będzie żadnej. – Za łaskawość wielcem wdzięczny. Tyle że nie tylko o sobie, ale i o stanach pruskich ja myślę. – Ja zaś o całej myślę Rzeczypospolitej – twardo rzucił Olszowski. Zaraz przysiadł naprzeciw Kalksteina, dłoń swoją złożył na jego nerwowej, rozdygotanej ręce. – Pomnij waszmość, że pruską sprawę mądrze trzeba rozwiązać. Już się szlachta burzy po kraju przeciw elektorowi, tuszę, że niemało w tym jest zasługi waszmości. Wszakoż działasz, pułkowniku, za jawnie. Każdemu w ucho żale swe krzyczysz. W polityce tymczasem trzeba spokoju i ostrożności. Nam grozi turecka nawała, hetman Sobieski w raportach swych prawdę pisze, już się tam nie lada chmury szykują nad chrześcijaństwem. Kozacy wichrzą i Tatarowie, pod patronatem wszystko Turczyna. Zali można w taki czas pchać się w awantury przeciw elektorowi? Rozdrabniać i tak liche siły na dwoje? Gdybyż żołnierza dość było, ale że to sejm jeszcze żaden za króla Michała nie doszedł, nie było jak konstytucji dla wojsk zwiększenia uchwalić. Ale i te, co są, nie opłacane od lat, konfederacją grożą. Tumult się w kraju powiększa, malkontenci urośli w pychę, zaplecze dobre znajdując we Fryderyku Wilhelmie. – Jego profit największy, by w Polsce wichrzyć; pieczeń na tym ogniu zawsze sobie potrafi wysmażyć. – Prawda to, mości pułkowniku. My zaś tym razem dopuścić do tego żadną miarą nie możemy. Elektor oficjalnie świadczy się z faworami, poparcie deklaruje królowi. Trzeba wziąć to za dobrą monetę, drobnymi jakimi ulgami słuszną naszą wolę okazać... – Jakże to, wasza wielebność? Ulgami? Chyba nie o paktów potwierdzeniu jest mowa? Byłby to grób dla stanów, klęska takoż dla Polski – Kalkstein aż się z miejsca poderwał, błyski podrażnienia i gniewu zapaliły się w jego siwych oczach. Zaśmiał się lekko Olszowski. – Mówiłem, żeś wojak, nie polityk. Kto widział podobnie myśl swą ujawniać? Powiem waszmości o naszych zamiarach, jeno o sekret proszę, byś gdzie nie rzekł tego, pułkowniku, w ferworze... – Wasza wielebność... – Mówię, bo się i tak zdarzało. Za głośno w Polsce o waści, elektor tym podrażniony. To samo robić, jeno ciszej. Pamiętać trzeba, że elektor wojsk wprawnych także mnogie ma siły, a gdyby co z Turczynem, pomoc ich byłaby dla nas wielce potrzebna. Koniuszy litewski Szczęsny Morsztyn w poselstwie jedzie do Fryderyka Wilhelma. – Szczęsny Morsztyn toć dawny dworzanin Bogusława Radziwiłła, po nim koniuszostwo przejął litewskie, jawny stronnik Brandenburczyka. – Tym lepiej, takiego nam posła trzeba – uśmiechnął się wyrozumiale Olszowski. – Za naszym rozkazaniem był już Morsztyn w Królewcu, w znoszeniach z regentami rzecz badał, słuchy bo szły o werbunkach przeciwko Polsce, również jakowaś kampania północno-wschodnia kupców francuskich traktowania wieść miała o skład win i soli, co by ze szkodą było dla handlu Korony i Litwy. Upominał Morsztyn regentów, żeby odwiedli kurfürsta od tego. – Bałbym się, by on, zamiast odwodzić, sam złych dla Korony sposobów nie doradził elektorowi. – Nie znasz waść ludzi znów się uśmiechnął Olszowski. – Rad z zaufania, łakomy faworów, Morsztyn nie zawiedzie. Im zaś większe ma zachowanie u Fryderyka Wilhelma, tym dla nas lepiej. Będzie dziękowanie składał za życzenia przesłane z racji elekcji, jako też o hołd upomni się posłów z Lęborka i Bytowa. Za tym wszystkim kryć się ma próba odciągnięcia od znoszeń z malkontentami i uzyskanie posiłków na wypadek wojny z zachłanną Porta. – Zatem zbliżenie nowe szykuje się z elektorem? – w głosie Kalksteina zabrzmiała prawdziwa rozpacz. – O potwierdzeniu paktów welawsko-bydgoskich nie może być mowy. Nam trzeba sparaliżować działania elektora, a nie wzmagać go w siłę. Nic w zamiarach naszych na przyszłość w odniesieniu do Prus nie uległo zmianie. Słowa te nie mogły przygasić obudzonego niepokoju Kalksteina. Olszowski rozumiał dobrze gorycz przenikającą exulanta pruskiego, zapragnął go pocieszyć. Dobrze wiedział, że poselstwo Morsztyna jest cofnięciem się od ostrości poprzedniej polityki w stosunku do Prus. – W objeździe miast Prus Królewskich zetknąłem się z delegatami od stanów – powiedział półgłosem. – Od miast i szlacheckiego stanu. Dopomógł w tajnej organizacji spotkania von Schlieben. Na landtag, który się końcem sierpnia zaczyna, ostrą protestację stany szykują. Kto wie, jeżeli zajdzie potrzeba, a z naszej byłoby to strony dogodnie, delegację z zażaleniami na elektora prześlą na sejm warszawski... – Prawda to, wasza wielebność? – Buntowniczy tam naród i wielce Koronie przychylny. Długą wiedliśmy rozmowę, były momenta, że słowa z serca mi się rwały serdeczne, chciałoby się im dalekie dać obietnice, ale wolałem polityki Jana Kazimierza nie naśladować. Lepiej rzec mniej, a dać więcej, niźli uczynić na odwrót. Jako więc waszmość widzisz, wcale nie upadają pruskie nadzieje. Podszedł Olszowski bliżej, poklepał Kalksteina po ramieniu. – Wielką masz moją przyjaźń, mości pułkowniku. W ostatnim piśmie w sprawie waszmości do elektora pisał król za moim powodem: Memoratus Kalkstein, ex origins nobilis Polonus Stoliński dictus*. A polskiego szlachcica z Prus, który wszak nic elektorowi w kraju naszym nie szkodzi, jeno o dawne miejsce w służbach wojskowych się stara, jakże wydawać? [* Memoratus Kalkstein, ex origine nobilis Polonus Stoliński dictus – wspomniany Kalkstein, z pochodzenia szlachcic polski, Stoliński zwany] Zaśmieli się obaj serdecznie. Kalkstein znów się ożywił, mijało jego przygnębienie. – Morsztyn – dorzucił Olszowski – nakazanie ma suplikę wnieść od króla za waszmością, o darowanie wyroku i zwrot dóbr prawem dziedzicznych. Oczy Kalksteina lśniły wdzięcznością. Olszowski przełknął ślinę, teraz miał do powiedzenia rzecz najtrudniejszą. – Na ten czas, gdy Morsztyn będzie posłował, dobrze byłoby, aby Brandt i nasi miejscowi zausznicy Brandenburczyka jak najmniej o waszmości wiedzieli. Bo to szczególnie po średzkim sejmiku larum się wielki w Berlinie podniósł za ich doniesieniami, że za przyczyną tylko waszmości w uchwały Wielkopolan punkt został włożony o niezatwierdzaniu układów welawskich. Potem znów dotarły, gdzie nie potrzeba, relacje o zachowaniu waszmości w Warszawie, o obelżywościach mówionych na elektora, o groźbach... Podniósł pułkownik twarz ku podkanclerzemu. Zaczynał rozumieć sens tej długiej, okrężnej przemowy. – Mam się zatem wynieść z Warszawy? – zapytał, w głosie jego zabrzmiał smutek. Zamachał Olszowski dłońmi. – Skądże! Dobrze jeno byłoby, abyś, nikomu się nie opowiadając, przemknął waszmość do hetmana Dymitra Wiśniowieckiego. On waszmości życzliwy, gdyby zaś wśród żołnierzy jego i oficerów więcej się dowiedziano o ucisku czynionym przez elektora na wiernych Koronie Prusach, nie lada to mogłoby nam oddać na przyszłość usługę. Gdy Morsztyn powróci, a trochę się uspokoi, wraz waszmość do Warszawy powrócisz. Tuszę, że spotkamy się na sejmie jesiennym. Więc jakże? – W niedługim czasie pojadę – rzekł Kalkstein powstając. A potem odwrócił się jeszcze od progu, głuchym głosem zapytał: – Wasza wielebność, proszę, rzeknijcie, zali mogą jeszcze stany pruskie żywić jaką nadzieję na pomoc polską i opiekę? Czy już w niewoli pisane im żyć? – Co byś rzekł, pułkowniku, jeżeli odpowiem, jako ciągle mi się wydaje, że jeśli nie regularne oddziały, to, dla przykładu, zbuntowane pospolite ruszenie powiedziesz jeszcze waszmość przeciw elektorowi na Prusy? Bo jawnie wystąpić może nam nie wypada, ale fakta zaistniałe potwierdzić?... 7 Podczas tej prywatnej audiencji, która się odbywała w urządzonej z ponurym przepychem mniejszej sali audiencjonalnej, panował nastrój prawdziwej sielanki. Takie przynajmniej odnosił wrażenie minister Schwerin, asystujący elektorowi przy podejmowaniu pełnomocnego posła polskiego. Zaskakujące było to przyjęcie Szczęsnego Morsztyna z zachowaniem wszystkich uroczystych splendorów: obiad specjalnie na cześć jego wydany, przydzielenie apartamentów użytkowanych jedynie przez najznamienitszych gości, wreszcie sam charakter tego spotkania. Zachodził Schwerin w głowę, co się za tym wszystkim kryje. Koniuszy litewski ukończył właśnie swoją ozdobną orację, w której gładkimi słowami dziękował imieniem króla za przesłane życzenia koronacyjne, po czym przedstawiał wolę dworu przyjęcia hołdu z Lęborka i Bytowa przy uznaniu tytułu elektorskiego na te ziemie, jak też proponował przeprowadzenie rozmów dla wyjaśnienia wzajemnych pretensji, czego wynikiem byłoby odnowienie paktów welawsko-bydgoskich. Fryderyk Wilhelm słuchał niesłychanie uważnie, głowę miał wysuniętą do przodu, przez co pokaźny nos wydawał się jeszcze większy. Perukę nawet przyodział tego dnia czystą, zręcznie ufryzowaną, co już było u niego rzeczą rzadką. Na wyrazistej twarzy księcia pojawił się przyjazny uśmiech, gdy z lekkim ukłonem ku posłowi polskiemu odpowiedział: – Rad jestem niezmiernie z przybycia waszej miłości, także dlatego, iż dawna znajomość nas łączy i wybór takiej osoby świadczy niemało o szczerości intencji Korony. Przekonaniu pragnę swojemu dać wyraz, iż od poselstwa tego zaniknie wszystko, co smugą najmniejszą kłaść się mogło między wzajemne stosunki. Osobliwie wiele faworów żywię do jego królewskiej mości i Bóg mi prawdziwie świadkiem, żem nie mógł pro parte sua* [* dla swojej sprawy] szczęśliwszej ani pomyślniejszej elekcji winszować. Bogu dziękuję za to, że jego królewska mość królem stanął, nie zaś ten, któregom interesy ja promował podczas elekcji. Przy tak szczęśliwym układzie losów jeszcze goręcej pragnę żyć w najściślejszej przyjaźni i jedności z jego królewską mością i Rzeczpospolitą. Skłonił się Morsztyn nisko, zadowolony z takiego przyjęcia. Elektor znak mu dał, by siadał. Zamierzał przystąpić do mniej już oficjalnej a swobodniejszej rozmowy. – Z wielką rewerencją i radością słowa waszej wysokości odniosę jego królewskiej mości, gdzie wielkie wzbudzą uznanie – zapewnił poseł. – Wezwanie do złożenia hołdu z Lęborka i Bytowa ochotnie przyjmuję i posłów pełnomocnych wyślę na termin łaskawie przez jego królewską mość wyznaczony. Jeżeli to nie wzbudzi zastrzeżeń dworu Rzeczypospolitej, proponowałbym do rozmów któregoś z panów dobrze spraw polskich świadomych i ministra Hoverbecka, co gwarancję da szybkich i skutecznych układów. Morsztyn znów pochylił głowę w ukłonie. Fryderyk Wilhelm mówił dalej: – Troską jest moją serdeczną uregulowanie spraw spornych, których się niemało nabrało przez niespokojne ostatnie lata, wszakoż nie widzę takich, jakie przy dobrej woli stron obu nie dałyby się usunąć. Z mojej strony spotka się Rzeczpospolita z pełną ochotą ustępstw, wszystko dla sprawy przyjaźni i miłości serdecznej państw naszych... Nim bliższe szczegóły zaczniemy omawiać, chcę, byś wasza miłość od razu wiedział, jako bliższego przyjaciela nie najdzie polska Korona nade mnie. Gdyby dojść miało do wojny z zachłannością turecką, gwarancję daję na posiłki wojsk moich. Że mnie zaś szczególnie dobry los Rzeczypospolitej obchodzi, uspokojenie niesnasek wewnętrznych, kłótni i sporów niepotrzebnych niechanie, gdyby to było po myśli jego królewskiej mości, rad bym mediacji się podjął między dworem a jego przeciwnikami... Schwerin ręce swe młynka kręcące od brzucha odjął, ciekawie zerknął na elektora. Skądże ta słodka propozycja mediacji w wewnętrznych sprawach Korony? Jakże poseł to przyjmie? Mimo wszystkich proelektorskich sympatii w Morsztynie zagrała ambicja. Z całym ceremoniałem pozwolił sobie zaznaczyć: – Dzięki pokorne waszej wysokości za tak wiele dowodów życzliwości. Oby nie zaszła potrzeba pospólnego wojowania z Turczynem, co szczególną nas wszystkich napawa troską. Gdyby ć jednak ruszyć chciała na Rzeczpospolitą turecka potęga, całą siłą staniemy jej wszyscy odporem, z osobliwą zaś naszą wdzięcznością spotkałaby się pomoc znanych szeroko na świecie z bitności wojsk waszej wysokości... – Pospólną wodzę objąłby pewnie hetman wielki koronny Sobieski. Na świat cały szukać trzeba wojownika tej miary – wtrącił elektor. Morsztyn nie dał się zbić z tropu. – Wdzięczny będzie jego królewska mość również za okazaną ochotę pomocy w uspokajaniu wewnętrznych niesnasek. Wszakoż nie są one tak wielkie ni groźne, jako czasami poza granice wieść niesie wyolbrzymiona, fructa ich takoż nie zanadto dotkliwe. Nadzieić się przeto trzeba, że w tej materii nie zajdą okoliczności ekspansowania waszej wysokości. Schwerin z trudem stłumił uśmiech satysfakcji, jakim chciał okrasić tłuste swoje oblicze. Dziwną zawsze odczuwał uciechę, gdy zawodziły dyplomatyczne umiejętności elektora. Zdumiał się zarazem, że Fryderyk Wilhelm przyjął spokojnie uszczypliwość Morsztyna, nawet nie pokazały się choćby zarysy pionowych zmarszczek na wyjątkowo pogodnym dziś czole. – Tym lepiej, tym lepiej – powiedział niefrasobliwie. Zaraz potem sam zagadywać zaczął o sprawy drobniejszej miary, wciągał posła w mniej już oficjalną rozmowę. Morsztyn chętnie rozprawiał, pochlebiała mu sprawowana funkcja, pragnął wynieść z niej jak najwięcej profitów, marzyły mu się bowiem dalsze wakanse u dworu. Jednej tylko ze zleconych spraw nie umiał do tej chwili poruszyć, niezręczna mu się jakoś wydawała, niezgorzej zresztą znał jej kulisy, głośno o niej przecież było swojego czasu na dworze Bogusława Radziwiłła, namiestnika elektorskiego. Rozjaśnił się więc, gdy Fryderyk Wilhelm sam mu przyszedł z pomocą. – W Warszawie przebywa niejaki pułkownik Kalkstein, wielce źle przez nas widziany dla podłych swoich uczynków. Słuchy nas doszły, jakoby specjalnymi się faworami cieszył na dworze jego królewskiej mości, urzędów się tam dosługiwał. – Schwerin wyczuł napięcie w niefrasobliwym na pozór głosie elektora, od razu też pokazały się pionowe zmarszczki na jego czole. – Wybaczy wasza wysokość, żem jeszcze nie zdolił nic w tej materii powiedzieć. Tenże Kalkstein suplikę złożył w swej sprawie u króla z prośbą o wstawiennictwo u waszej wysokości. Jego królewska mość prosi przez moją osobę, byś wasza wysokość łaskawie raczył darować Kalksteinowi przewiny, dobra jego spod sekwestru przywrócić nakazał i łaską swoją obdarzyć zechciał od nowa. Nadmienić pragnę, że onże pułkownik Ludwik Krystian Kalkstein nie był i nie jest we dworskiej służbie, jeno starania czyni o dawny swój tytuł w służbie wojskowej... – Dosyć, dosyć! Darujcie impet, ale o Kalksteinie ja słuchać nie mogę. Zły ten człowiek w błąd wprowadził jego królewską mość i wszystkich osłonę dających mu senatorów. Antychryst, to niegodzien, by go ziemia nosiła! Zali wasza miłość wiesz o nim prawdę? Schwerin niespokojnie poruszył się na fotelu. Fryderyk Wilhelm zapomniał o wszelkiej układności. Spąsowiał, na czole zarysowały mu się dwie ostre pionowe smugi, oczy ziały wściekłością. Morsztyn nie odpowiedział, czekał na dalsze słowa elektora brandenburskiego. – To ja ją powiem, prosząc, by za pośrednictwem waszej miłości doszła prawda ta do wiedzy królewskiej. Toćże ten Kalkstein ojca własnego w sporze chciał zabić, pozywał go nawet do prawa, zadając mu takie zbrodnie, z których za każdą trzeba by przyjść na katowskie ręce, a przecież łżą wszystko to była, wielka nieprawda. Imaginuj, wasza miłość, że zarzutów takowych przeciw własnemu ojcu nie wstydził się bezbożnik ten publikować, stwierdzając, że nie miałby większej uciechy, jako gdyby ojcu swemu, staremu generałowi, mąk katowskich i ćwiartowania był przyczyną... Ostry, nabrzmiały niczym już nie tłumioną pasją, brzmiał w sali audiencjonalnej głos elektora. Schwerin patrzył na niego z wyraźną odrazą, nie słyszał nigdy o podobnych przeciw Kalksteinowi zarzutach, plotek bo i pogłosek wszelkich nie można było brać poważnie W rachubę. Minister śledził też zachowanie Morsztyna. Poseł polski wydawał się być również bardzo zdziwiony, w końcu i on wystarczająco długo przebywał u Radziwiłła, by posiadać rozeznanie w niektórych przynajmniej materiach pruskich. Fryderyk Wilhelm nabrał oddechu, przechylił się zupełnie blisko ku Morsztynowi, pokrzykiwał, pryskała mu czasem z ust ślina, koniuszy litewski kulił się wtedy w sobie z odrazy, nie miał jednak odwagi, by twarz obetrzeć, jakże, uchybiłby tym elektorowi, wniwecz obróciłby zyski misji poselskiej. Więc słuchał tylko, coraz bardziej zdumiony fanatyczną nienawiścią Fryderyka Wilhelma. – Kalksteina w osłonę bierze dwór królewski, a onże wszak człowieka niewinnego zabił, gdy ten nie chciał z nim pospołu rabować po drogach. On kilka panienek niedorosłych zgwałcił, z rodzoną siostrą poróbstwa się dopuścił. Taki to człek ów Kalkstein. Bluźnił wiele razy przeciwko Bogu... Schwerin tkwił w swym fotelu zdumiony jak rzadko. Tyle lat trwał już przy elektorze, a ciągle odkrywał w tym człowieku nowe dla siebie niespodzianki. Choćby ta nieprzytomna nienawiść do pruskiego szlachcica! Fryderyk Wilhelm chwycił teraz Morsztyna za rękę, jakby przez to silniej pragnąc wrazić mu w pamięć swe słowa. – Na moją osobę Kalkstein kilkakroć się skradał ze sztyletem i strzelbą. Że prawda to, świadczą rodzony brat jego i siostra, taż sama, z którą się poróbstwa dopuścił, ci byli na wszetecznika delatorami. Kara spotkała na koniec zdrajcę i bezbożnika, molestowania wszakoż jego samego i bliskich wolę moją skruszyły, dopuściłem nędznika do łaski. Zwolniony z więzienia na słowo, zaufania nadużył, zbiegł za granicę, osobę moją teraz niecnie szkaluje, exemplum chociażby sejmik w Środzie, poddanych moich w Prusach buntuje srodze przez listy, tajemne ma z wrogami brandenburskimi znoszenia, tyle zła czyni, jakby w nim sto biesów siedziało! Za takim człowiekiem wstawia się jego królewska mość, jemu daje poratowanie, ani wiedząc, że zbrodzień to kary godzien najgorszej. Proszę, byś wasza miłość wszystko, com rzekł, wiernie królowi przedstawił, by się za nim więcej nie wstawiał i nie cierpiał w swym kraju tej parszywej owcy. Ja na żadne ulgi w stosunku do osoby Kalksteina nie pójdę, wydania jego pilnie nadal się będę domagał. W tej materii nie będę skłonny do najmniejszych chociażby ustępstw. Przybladł z ferworu, oddychał ciężko. Morsztyn uznał, że nie ma racji choćby słowem jednym przemawiać za Kalksteinem. Przecież elektor zupełnie niepodobny się staje do siebie samego, gdy o Kalksteinie wspomni. Ależ mu dopiekł swoją osobą pruski pułkownik! – Wiernie słowa waszej wysokości przekażę królowi. – Proszę o to i zobowiązuję waszmości. Rozmowa nie mogła już wrócić do dawnej formy. Nie kleiły się słowa, Schwerin w ogóle zamilkł, przeżuwając w sobie nieprzytomny wybuch furii elektora. Morsztyn też nie bardzo już wiedział, o czym rozprawiać, z pewnym lękiem spoglądał na rozwścieczonego Brandenburczyka. Rad był, gdy elektor uznał audiencję za zakończoną. Fryderyk Wilhelm przytrzymał rękę jego w swej dłoni, mówiąc powoli, normalnym głosem, szczególne znaczenie przydając przy tym wypowiadanym słowom: – Przekaż wasza miłość oświadczenie moje jego królewskiej mości, że jako sam gotów jestem póki życia dotrzymać afektu i życzliwości uprzejmej jego królewskiej mości i Rzeczypospolitej, tak synom swoim rozkażę i w testamencie ich zobowiążę, żeby póki ich samych potomstwa, ich i linii margrabiów brandenburskich sława, zawsze w jak największej przyjaźni żyli z królami, panami i całym Królestwem Polskim. Znów stała się rzecz dla Schwerina niebywała. Wymawiając nieoczekiwane te słowa, zgiął się elektor w ukłonie, jakby na odległość składał go samemu królowi polskiemu i Koronie. Po wyjściu Morsztyna z sali audiencjonalnej zapadło milczenie. Schwerin zastanawiał się nad wciąż nowymi zagadkami w człowieku, który mienił się jego panem, elektor, zdając się śledzić bieg myśli swego ministra, przypatrywał mu się badawczo. – Jakże, Schwerin? – Polska ugody chce z waszą wysokością, nie waśni, znakiem tego widomym jest poselstwo Morsztyna. Chwalić zwrot taki w obopólnych stosunkach. Tyle że... – Co tyle? – Tyle że pojąć nie mogę, jak myśli wasza wysokość godzić dzisiaj wypowiedziane słowa z tymi, któreś niedawno delegatom malkontentów polskich udzielał. Fryderyk Wilhelm wybuchnął nagle serdecznym śmiechem, przy czym głowę do tyłu na poręcz krzesła tak bardzo odchylił, że aż przesunęła mu się peruka. Schwerin nie pohamował wzruszenia ramion. Elektor dojrzał to, uspokoił się i bardzo już poważnie powiedział: – Czyż wy nigdy nie pojmiecie Polski? Malkontentom nie obowiązujące dawałem poręczenia, z przyjaźnią wielką się świadczę królowi. Prawda jedno i drugie, prawda, com tamtym mówił i co dzisiaj świadczyłem. 8 Kalkstein ani myślał, że zdobędzie sobie taki mir w obozie Wiśniowieckiego. Nie było takiego, co by się do niego nie garnął. Zaimponował im odwagą i tak bardzo przez polskiego żołnierza cenioną brawurą. Jakże to, samoczwart pchał się nieomal w paszczę wroga, pośród półtorasta Tatarów porwał ich przywódcę, szczęśliwie umknął pogoni. Podobała się ta junacka chwackość. Pułkownik Sołłohub, który początkowo robił niemiłe i uszczypliwe uwagi, co stało się powodem, że Kalkstein powziął osobliwą decyzję przyłączenia się do akcji pościgowej dla porwania z biwaku tatarskiego dowódcy, teraz ściskał go i całował z dubeltówki, dopraszał się o łaskę przyjaźni. Gdy podjazd z czterema bohaterami i związanym czauszem wrócił do obozu hetmańskiego między Zborowem a Glinianami, nie dano już Kalksteinowi jednej chwili spokoju. Uściski, podrzucania do góry, pocałunki i serdeczne klepania przez plecy zmordowały go nieomal tak samo, jak przekradanie się przez tatarski obóz. Tyle że teraz radość dodawała mu sił. Oficerowie uradzili na wieczór biesiadę w kole, była wszak wyjątkowa intencja. Dopiero co zaczęła się zabawa. Jak zawsze, po pierwszych kielichach, rozmowa zaczęła schodzić na polityczne tematy. Psioczono na Sobieskiego, że z ich hetmanem źle trzyma, że na króla j’egomosci nastaje, dostawało się jak zawsze przy takiej okazji Prażmowskiemu, suchej nitki nie zostawiano na podskarbim Morsztynie i kasztelanie Grzymułtowskim. Kalkstein musiał od nowa zdawać relację z bytności na średzkim sejmiku, słuchając podniecali się okrzykami. Wina nie brakło, całą wytoczyli beczułkę, pili kubkami. Głośno niosły się wiwaty, trunek łatwo ze łbów parował, bo to i lato było tego roku nadzwyczaj ciepłe. Kozhowor zeszedł na wyczyn Kalksteina i na tureckie sprawy. Co starsi i bardziej doświadczeni w ukrainnych zmaganiach, tacy, co aż na Zaporożu i na Siczy bywali, bez entuzjazmu patrzyli w przyszłość. – Skoro już królewskiego posłańca Wysockiego w loch wtrącili, za nic mając ogólne prawa, znak to jest zły. Porta może ruszyć na wiosnę, taki bo zwyczaj tam mają, że od jesieni nogą na gruncie nieprzyjacielskim nie staną. Koni tam tabuny, więc im trawa potrzebna młoda, wiosenna, słońcem nie wypalona. Ogromną chmarą zawżdy idą, w tym ich siła, bo tak to żołnierz z Turczyna pośledni, choć są roty, co nie gorzej od naszych bić się potrafią – perorował bywały, bo jeszcze pod Jaremą służył, pułkownik Kotowicz, brat sławnego w całej Koronie i Litwie dziejopisa. – Z nimi tak jak Sobieski poczynać, nie przyjmować otwartej walki wszystkimi siłami, jeno skubać z każdej strony po trochu. Okrutnie tego nie lubią. – Gdybyż nie to sejmów zrywanie, byłaby może aukcja na wojsk zwiększenie, pieniądz jaki skapnąłby dla żołnierza – burczał rozrosły Liwar, Węgier z regimentów cudzoziemskiego autoramentu. – Ablegaci mają przyjechać do nas od wojsk hetmana wielkiego. Oni tam poważnie zamyślają o konfederacji wojska przeciw królowi. – Tego nam tylko brakuje! Prawda, żołnierz nie płacony, ma czego pomstować, ale żeby aż konfederacją stawać? – krzywił się Kotowicz. – Pożytku nigdy z tego nie było, jeno nowe umartwienia dla Rzeczypospolitej. – Skoro już pozwy na sąd sejmowy wyszły przeciw podskarbiemu i poznańskiemu kasztelanowi, nie będą się ważyć malkontenci na nowe knowania, nawet na Długowiejskiego przeminie im ochota. – Panowie, na pohybel malkontentom, na pohybel Turkom, jeno pułkownik Kalkstein niech nam żywię! – porwał się Kossowski, który nie lubił zawiłych politycznych dyskursów. – Wiwat! Wiwat! – Prusy niech żyją! Na pohybel elektorowi! – poparł go Sołłohub. Kalksteinowi w tej kawalerskiej ochocie także kurzyło się ze łba, ale myśl miał jasną, postanowił skorzystać z okazji. Na stołek wskoczył, powiódł oczyma po zgromadzonej braci. Aż serce mu rosło, nie ma to jak obóz, jak żołnierski towarzysz. – Druhowie, comilitonowie mili! My tutaj ucztujemy, winem fetujemy okazję, że fortuna zezwoliła na fortelu małego przeprowadzenie. Mówimy o grozie tureckiej i potrzebie odporu. Prawda wszystko, ale nie wolno zapominać, że za północną granicą tęsknie poglądający na Polskę Prusak cierpi w udręczeniu, w srogiej elektorskiej niewoli, pomocy wyglądając. Turczyn, prawda, groźny to nieprzyjaciel, ale kto wie, czy nie groźniejsza rośnie w Królewcu i Berlinie Brandenburczyka potęga, który wojska swoje poszerza, regiment za regimentem funduje, sposobiąc się do wojowania z każdym, kogo zechce za swojego uznać nieprzyjaciela. Elektor znosi się z poniektórymi polskimi senatorami i pany, co raz jeszcze sejmik ukazał we Środzie, zezwala sobie na czyny takowe jako zabór Drahimia, za co nawet groźby mocniejszej od Polski nie było. Uwaga, braciszkowie mili, na krwawego Brandenburczyka! Uwaga na jego przeciw Koronie znoszenia! On malkontentów dziś osłania, w Królewcu mają swoje centrum spiskowe... Słuchali uważnie, waga jego słów wzrosła, nikt nie śmiał Kalksteinowi się przeciwstawić. On zaś, mówiąc, zapalał się, zapominał o własnych krzywdach, przed oczyma stawał mu ciężki los uciskanych Prusaków. Wiedział, że wszystko, co teraz powie, zapadnie im mocno w głowy; bo bywają takie szczególne momenta, w których się więcej wygra przez jedną chwilę niż kiedy indziej przez całe lata. Podniecił się więc własnymi słowami, wołał teraz na cały głos, echa daleko się niosły na pola i łąki: – Dalejże na Brandenburczyka, dalej na wiarołomnego lennika Polski, by oswobodzić Prusy, czekające Polaków z otwartymi rękami! – Niech żyją Prusy! – Precz z elektorem! – Wiwat Kalkstein, wiwat! Ktoś szturchnął pułkownika, gestem wskazał do tyłu. Obejrzał się Kalkstein, stał tam hetman Dymitr Wiśniowiecki, słuchał całej oracji, razem z innymi krzyknął na cześć exulanta pruskiego. I jego ujął za serce ten raptus i ryzykant, ale natura szczera, a wojak znamienity. Kalkstein domyślił się uczuć Wiśniowieckiego, ośmielił go uśmiech hetmański, wypite wino także dodawało odwagi. Ruszył w stronę księcia Dymitra, a gdy już był blisko, zawołał do rozognionych towarzyszy: – Hetman nasz niech żyje, niech nas prowadzi wyzwalać Prusy! Wiwat Wiśniowiecki, wiwat! – Wiwat! Wiwat! – Na Prusy, na Prusy! Rumor straszliwy się zrobił, gwałt, stłoczyli się około hetmana. – Jakże, wasza miłość, rację prawi Kalkstein z Prusami? Uśmiechnął się Wiśniowiecki, można to było przyjąć za potakiwanie, słowa jednak na ten temat nie wypowiedział. Gdy jednak Kalkstein podszedł do niego z kielichem, wychylił go ochoczo, powiedział życzliwie: – Za waszą pomyślność, pułkowniku, za spełnienie działań i pragnień, – Wasza miłość... – słowa uwięzły w gardle wygnańca pruskiego. Jechał do wojsk Wiśniowieckiego zrezygnowany i przybity bez reszty, snuły mu się ciągle po głowie wspomnienia ostatniej rozmowy z Olszowskim, misja Szczęsnego Morsztyna, nowy wzrost elektorskiego znaczenia. Tymczasem tutaj od nowa rodzi się nadzieja, wojsko jest za nim, popiera go sam hetman. Może wszystko się jeszcze na dobre obróci... Zdumiony był i rozradowany, gdy Wiśniowiecki wystąpił tegoż dnia z propozycją, by Kalkstein został jego namiotowym towarzyszem. Rzadki to był zaszczyt, marzył o nim niejeden z oficerów. Siedział teraz na swoim łożu polowym w przestronnym namiocie hetmana i patrzał z wielką sympatią na gospodarza zajętego pisaniem. Zawsze podobała mu się ta słuszna młodzieńcza postać, rysy twarzy wyraziste, choć podobno, tak mówiono, niektórymi cechami świadczące o słabym charakterze. Skrzypiało szybko przesuwające się pióro, Wiśniowiecki czoło chwilami marszczył, wargi zagryzał, namyślał się, znów pisał szybko, nerwowo. Złożył wreszcie podpis opatrzony solidnym zakrętasem, odchylił się na krześle, patrzał długą chwilę na pułkownika. – Gotowe – powiedział. – Gotowe – powtórzył. A potem, jakby pragnąc wyrzucić z siebie gromadzącą się tam żałość i jakby usiłując szukać usprawiedliwienia, zaczął mówić, zapisany papier trzymając w ręce: – Na sejmiki dla obioru posłów na jesienne warszawskie obrady pismo wysyłam. Nie mogę milczeć dłużej, gdy imćpan Sobieski cięgiem mnie jeno publicznie obraża. Nie było tu jeszcze waszmości, gdyśmy w podjazdach kilku złapali Tatarów. Że to wieści szły o zbliżaniu się hord wielkich, przypiekać kazałem, by języka dali. Jeno o wojenne sprawy chodziło, o nic krom tego. Tymczasem, imaginuj waszmość, głos się poniósł od Sobieskiego, jakom badał, czy nie z wiadomością hetmana wielkiego orda napastowała, aby spustoszyć moje rodzinne ziemie... Toćże i waszmościnego jeńca o to samo powinienem był pytać, gdybyć była prawda, bo i teraz włości moje stratowane zostały, a chłop uprowadzony w jasyr. Inszym razem marszałek wielki publicznie pisał, iż pragnę zrównania władzy polnej z wielką buławą. Nigdy mi do głowy nie przyszło nastawać na dawne prawa. Nigdym też paszkwili na Sobieskiego nie pisał, o co mię niecnie pomawia. Rzeknij waszmość, zali mam milczeć, zezwolić na postponowanie własnego imienia? Kalkstein oczy szeroko rozwarł. Wiedział o nieprzyjaźni obu hetmanów koronnych, nie przypuszczał jednak, by sprawy zaszły aż tak daleko. Jakże więc Wiśniowiecki znajdzie czas na obronę Prus, gdy całą energię pochłaniają jego osobiste spory? Czyżby i tu gasnąć miała nadzieja? I co ma hetmanowi odpowiedzieć? Ale Wiśniowiecki nie czekał odpowiedzi. – Marszałek Sobieski ostre pisma wystosował do króla, w sejmikowych posłaniach także ten temat wspomina, iż w obronę bierze przyjaciół swoich, tak wyraźnie zaznacza, przyjaciół: Morsztyna i Grzymułtowskiego, którym wszak dowiedziono jawnej zdrady. Waszmość byłeś we Środzie? – Byłem. Prawda to, jawna zdrada. – Zatem widzisz. Nie będzie pokoju w tym kraju, nim z malkontentami nie uczyni się generalnego porządku. Zdaje się tu nie być innego wyboru – spojrzał książę na pruskiego pułkownika. –Waszmość się nie trap, sprawy pruskiej, jakom obiecał, nie przepomnę. Tuszę, wrychle nadarzy się okazja, by nosa przytrzeć Fryderykowi Wilhelmowi... Najdzie się taka okazja. Przypomniał sobie coś nagle. – Na sejm do Warszawy jadę. Waszmość zabierzesz się razem ze mną? – Jeżeli można łaski upraszać, ruszyłbym wcześniej z wolą waszej miłości. Tuszę, że jeszcze przed sejmem co nieco wskóram dla sprawy. Turkowie, jak słychać, przed wiosną nie ruszą. Może zatem zdarzyć się okazja na Prusy. – A może, może – przytwierdził hetman Wiśniowiecki. – Sam bym tam chętnie wojska poprowadził... 9 – Waszej wielebności się zda, że to prosta dla mnie rzecz jakoby liszka wić się każdego dnia pośród waszych animozji i prywatnych niechęci? Kanclerz koronny Leszczyński obrazą wezbrany w ogóle urzędowania zaniechał, usunął się od dworu pomstując, iżem jeno na waszmości opierał się zdaniu, inszych wielkich w narodzie za nic mając. Dziś z samego rana krzyku w mej gotowalni Krzysztof Pac narobił, jużem się bał, że mi pieczęcią w twarz rzuci. Teraz znów wasza wielebność wyrzekasz na swoja nutę? Kędyż mam słuchać rady, komu dać wiarę? Odął się podkanclerzy, skrzywieniem warg skwitował wybuch królewskiej żałości. – Wasza królewska mość tymi słowami votum nieufności mi dajesz? Michał Korybut w zupełnej już desperacji zamachał tylko rękami. Aż się zająknął, zaprzeczając gorliwie: – Pofolguj, wasza wielebność, pofolguj! Jakim sposobem o nieufności mowa? Zalim odrzucił jakową waszą radę? Zali nie za waszymi wskazaniami króluję? Jeno ostawcie mnie w spokoju od waszych sporów. Głowa mnie boli, wapory męczą okrutne, taką czuję markotność, że aż mi się jedzenia odechciało, mało braknie, pościć zacznę... – Miłościwy panie, raz jeden o jedzeniu nie mówmy. Mnie bo się zda, że smaku nigdy waszej królewskiej mości nie zbraknie, choćby nie wiem jakie ją spotykały opressiones*.[*uciski] Król Michał wydął grube wargi, jego wyłupiaste oczy spoglądały na Olszowskiego z odrazą i z nie mniejszym od niej lękiem. – Wasza wielebność rad byś mnie wszystkiego pozbawił, urzędować jeno nakazał. Ja zaś taki już straszliwie zmęczony się czuję sprawami de publicis. – Mayerberg okrutne larum czynił onegdaj przede mną, że zbytnim folgowaniem zamysłom kanclerza Paca szkodę czynisz, najjaśniejszy panie, pospólnym interesom cesarza i Rzeczypospolitej. Oczy królewskie stały się podobne do żabich. – Szkodę, mówisz wasza wielebność? Interesom Austrii i Polski? Pac byłby tym interesom przeciwny? – Wszak to ostatnie przestało być od niejakiego czasu nowiną. Pacowi zda się, żem mu uszczuplił uprawnień kanclerskiej godności, całą kancelarię Korony i Litwy w swoje ręce przejmując. Nie może mi też darować, żem się przeciwił rozesłaniu trzecich wici pospolitego ruszenia. Król Michał podrapał się zafrasowany nad uchem, przekrzywiając tym gestem perukę. * opressiones – uciski. – Wszakoż malkontenci z wielkimi siłami zamierzają przybyć na sejm wrześniowy. Może by jednak bezpieczniej było osłonę mieć w braci szlacheckiej? Ona to wszak wybrała mnie królem... Żachnął się Olszowski. – Wasza królewska mość, obiór ten zdarzył się bardzo już dawno! Niemało zmieniło się od tamtego czasu w nastrojach szlacheckiego stanu. – Co mówisz, mości podkanclerzy? Zmieniło się? Nie popierają już swojego króla? Mogliby pomoc dać malkontentom? – wytrzeszcz oczu pogłębił się jeszcze bardziej. Podkanclerzy czytał w nich wzbierający strach. – Tegom nie rzekł, co wasza królewska mość mnie imputuje. Tyle chciałem nadmienić, że na nastrojach tłumu trudno w nieskończoność polegać. – Zarzucają mi, że z cudzoziemska się noszę, że mało się oddaję rycerskim zajęciom, na koń niezbyt ochotnie siadam. Mniej im już zależy na sprawach de publicis. To tylko, co się świeci na zewnątrz, ma dla nich wagę... – przy tych słowach bezwiednie zaczął się bawić pięknym brelokiem zwisającym u gorsu. Olszowski z trudem doczekał końca królewskich wyrzekań. Brakowało mu cierpliwości. Co dnia powtarzały się teraz podobne sceny: Michał Korybut zdawał się tracić rozeznanie w najważniejszych materiach, czasem wypowiadał sądy wręcz bałamutne. Podkanclerzy domyślał się tu wpływów zaufanych dworaków niższego stopnia, faworyzowanych przez króla, ponieważ skłonni byli przyklaskiwać każdemu jego projektowi, choćby najbardziej niedorzecznemu. Jeszcze te bunty kanclerzy wielkich! O Leszczyńskiego mniejsza; od sejmu konwokacyjnego stał na uboczu, jeżeli działał, to krętymi drogami, pochlebstwami i groźbą, rad uciekał się nawet do przekupstw, króla zaś jawnie nie znosił. Gorzej z Pacem. Kanclerz wielki litewski miał głos pierwszy na Litwie, stosunki jego w Koronie także nie były małe. Z nim iść na udry niebezpieczną było rzeczą. Jakiż jednak wynaleźć inny sposób przeszkodzenia z osobistej ambicji płynącym knowaniom Krzysztofa Paca? – Najjaśniejszy panie, nie dla straszenia ja tu przychodzę. Niemniej jakże nie widzieć, że kanclerz litewski niepewny stał się dla sprawy dworu. W znoszeniach warszawskich frakcji francuskiej, onychże malkontentów, udział brał biskup żmudzki Pac, bliski krewniak kanclerza. Tym dziwniejsza jest rzecz, że po dziś biskup żmudzki zawżdy we wszystkim sprzyjał największemu władzą ze swojej rodziny. Czyżby zatem uczestniczył w tajemnym zjeździe z poduszczenia kanclerza? Michał Korybut załamał w wielkiej desperacji białe, wypielęgnowane dłonie. Usta skrzywił, mówił zająkliwie, niepewnie: – Kanclerz Litwy mógłby przejść do malkontentów? Kochasiu, nigdy w to nie uwierzę. – Obym stał się złym prorokiem... Chciałbym tylko waszą królewską mość przestrzec przed jawnym dzieleniem się zamiarami i pociągnięciami dworskimi. Do zbyt wielu uszu słowa najjaśniejszego pana dochodzą, niepożądane wywołując skutki. – Wasza wielebność wyrzucasz mi moje słowa? Już i najbliżsi mają stać się dla mnie wrogami? Usta mam zamurować, nie wyrażać swojego zdania? Cóże uczynić chcesz, wasza wielebność, z monarchą wybranym prawem i narodu powszechną wolą? Więźniem mam być na zamkowych pokojach? – Jedno pewne, że język króla nie zawsze jego sprawom służy – Olszowski miał dosyć wydziwiań. Dopiero gdy ujrzał, jak oblicze Wiśniowieckiego zaczęło wzbierać gniewem, pojął, że słowa jego były zbyt obraźliwe nawet dla łagodnego Michała. – Mój język, mój język – powtarzał wzburzony król. Mości podkanclerzy, wiesz zali, do kogo mówisz? – Wiem – urwał krótko Olszowski, zaraz potem sięgnął do przyniesionych ze sobą papierów. – Tu są listy wierzytelne posłów do Porty, własną dłonią musi je wasza królewska mość podpisać. Proszę: inkaust, pióro dobrze strugane... Wysuwając koniec języka Michał Korybut niechętnie podpisywał listy. Na długo się zapowiadały te nudy, Olszowski był dokładny, starał się informować króla o wszystkim, niemało zabierało czasu objaśnienie każdego pociągnięcia kancelarii. Gdy już wszystko było gotowe, Olszowski nerwowym ruchem zgarnął papiery, znudzony tym obowiązkiem, który nie przynosi żadnych korzyści poza mitręgą cennego, zwłaszcza w okresie przedsejmowym, czasu. – Wasza wielebność – zatrzymał odchodzącego Michał Korybut. – Zali jesienny sejm dojdzie? Anim ja potwierdzenia koronacji potąd nie otrzymał, ani małżonka moja jeszcze nie promowana królową... – Jeśli wasza królewska mość zechce polegać na zdaniu kanclerza Paca, nie wydaje mi się to pewnym. Rada moja: większe mieć uważanie dla ludzi najbliższych sercem i umysłem królowi i sprawom Rzeczypospolitej. Olszowski skłonił się przesadnie nisko, z nie ukrywaną ironią. Król patrzył za nim długą chwilę, mnąc marszczoną kryzę w spotniałych nagle dłoniach, po czym zaklaskał, dając umowny znak. Do pokoju wsunął się Piotr Kochanowski. Co mój najjaśniejszy pan łaskawie rozkazać mi raczy? – Wiesz, miły, oni już bezecni się stają! Króla obrażać się ośmielają własnego. Kochanowski przytaknął gorliwie, z całej jego postawy przemawiało współczucie. – Zawżdy radziłem, byś się, najjaśniejszy panie, własnym kierował rozumem, jako oni własną się kierują prywatą. – Ejże, zaprawdę tak myślisz? – badawczo patrzał na ulubieńca. – Zaprawdę. Jako to choćby dowodem, gdy posłowie elektorscy von Ostau i Hoverbeck przybyli z hołdem z Lęborka i Bytowa? Hołd złożyli, łagodni byli, skłonni do wielu ustępstw. I co? Olszowski imieniem waszej królewskiej mości ostro ich przyjął, zastawił się nie wypełnionymi przez Fryderyka Wilhelma zobowiązaniami, aż posłowie poczuli się obrażeni... – Jakże bo było we wszystkim pójść elektorowi na ustępstwa? – Pewnie, że niełatwe to, ale lepiej chyba mieć zapewnioną elektorską pomoc niżeli... – Malkontenci mają w elektorze wielką podporę... – przerwał mu Michał. – Brak ci rozeznania, ale wiem, że mówisz mi z serca, życzliwie. – Najjaśniejszy panie! – Kochanowski rzucił się przed królem na kolana. – Bogiem się klnę, jako nic mi nie milsze nad zaufanie mojego króla. – Tylko z serca, tylko z serca radzę, a serce z pomocą rozumu każe mi mojego pana namawiać na zaniechanie na teraz sporu o Elbląg i insze sprawy. Elektor wtedy malkontentów nie będzie popierał, ani jawnie, ani tajnie, a gdyby potrzeba z Turczynem, posiłki da wielkie. – Skoro tak rzecz ujmujesz, a nie rzekłbym, aby było to głupie, pomyśleć można co nieco o jakiejś ugodzie z elektorem. Tylko że z tym Elblągiem to trudno będzie... Olszowski ani tamci inni nigdy na to zezwolenia nie dadzą. Ale wiesz, kochasiu, głodno mi już, czas by iść do sali jadalnej. – Wraz tam pójdzie wasza królewska mość. Nie dziwny głód po takim spracowaniu od samego rana. Najwyższa pora na posiłek, bo znów kucharz przypali potrawy. – Francuz, też ich nie lubię, ale kucharza lepszego nie szukaj w świecie. Bywaj zatem, starosto, a niedługo i kasztelanie. Bywaj! Wieczorem będę cię czekał, pokazano mi nową, osobliwą kabałę... ROZDZIAŁ TRZECI l Tego wrześniowego dnia 1670 roku zebranych u Morsztyna gości ani nie zachwycił francuski park, ani nie zainteresowało ich z wielkim smakiem i rozrzutnością urządzone wnętrze domostwa, gdzie największy szyk stanowiła sala teatralna na dwieście osób, bo aż tutaj lubił podskarbi ściągać z Warszawy swą trupę francuskich aktorów. Nastrój był zdecydowanie ponury. Po oświadczeniu Morsztyna, że się ich Francja wyparła, w pierwszej chwili wszczął się rozgwar, zaraz jednak ucichło, gdy gospodarz trzepnął dłonią po leżących na biurku papierach: – Dowody są nieodparte. Rzecz całkiem stracona. – Nie od końca zatem, wasza miłość, ale od początku zaczynaj – odzyskał rezon słynący z grubiaństwa wojewoda kaliski Opaliński. Poparł go Bąkowski, wojewoda pomorski, prawa ręka Morsztyna w malkontenckim obozie. Tylko stolnik koronny Jan Wielopolski zachował godny podziwu stoicyzm. – Złe sny miałem ostatnio – oświadczył. Morsztyn miał poczucie humoru. Na słowa wspólnika wybuchnął serdecznym śmiechem, aż się dłońmi po kolanach uderzał. – Śmiech to wisielca – mruknął Wielopolski, zagniewany tak niewczesną wesołością. – O pozwach na mnie wydanych przez sąd sejmowy waszmość myślisz? Próżna dworskich pieniaczy fatyga. Pomnijcie, że sejm decydować ma o koronacji królowej, termin już wyznaczony, klejnoty koronne będą potrzebne, do Krakowa przyjdzie się po nie jechać. Któż je tymczasem wyłoży ze skarbca, jeśli podskarbiemu stanie się jaka krzywda? Więc pofolgować będą musieli, czas zaś wiele załata, kto wie, może niedługo wszyscy już będziemy z królem w statecznej zgodzie. – Tylko nie w zgodzie z tym karaluchem w cudzoziemskich ineksprymablach! – żachnął się Bąkowski. – Ostawcie, wojewodo! Prosimy o wieści od początku, mości podskarbi nawracał Opaliński do swego. Morsztyn ujął w rękę papiery. Na ten gest uciszyli się wszyscy. – Baluze, który już powrócił do Paryża, kopiał mi przesyła reskryptu Ludwika Czternastego do króla Michała z upewnieniem o zupełnej życzliwości i wielkiej, gorącej przyjaźni, zaznaczając zarazem, żeby posłuchu wieściom takim nie dawał, iżby monarcha Francji pragnął rewolucji w Polsce i knowania w tej materii popierał. – Tyle jeno? Wybieg to, aby niepokoje dworu uciszyć. Strach ma wielkie oczy, mości podskarbi – parsknął Opaliński. – Nie zawżdy – mruknął Morsztyn, krzywo spojrzał na wojewodę kaliskiego. – Tym razem może przekona waszą miłość inny skrypt, ministra de Lionne’a, poufną drogą skierowany na moje ręce. Jasno pisze de Lionne, żebym na jakąkolwiek pomoc Francji nie liczył, więcej, oświadcza, że wszystko uczynią na dworze Ludwika Czternastego, by przeszkodzić naszym zamysłom. Nawet zwyczajnych pozdrowień zabrakło tym razem... – To holenderskie zamiary królewskie wpłynęły na taki obrót sprawy. W czas wojny z niderlandzkimi kupczykami Ludwik żadnym sposobem nie chciałby mieć Austrii przeciwko sobie. Wystąpić zaś przeciw cesarskiemu szwagrowi to jawnie się Wiedniowi narazić – medytował Bąkowski. Morsztyn, choć znać było, że ostatnie wieści przybiły go mocno, z wrodzonym sarkazmem spoglądał po swych kompanach. Prażmowskiego jedynie cenił spośród malkontentów, a tego tu nie było. – Żebyście się, wasze miłoście, niczym już nie łudzili, okażę wam trzeci skrypt, którego kopię życzliwi mi ludzie posłańcem dostarczyli dziś rano z Warszawy. Swojego czasu pozostający przy królu ksiądz Fantoni pisał do Paryża o ujawnionych naszych zamiarach. Niedzieli nie ma, jak odebrał odpowiedź de Lionne’a. Tarn już wszystko stoi czarno na białym. Nie tylko, że Francja nie chce się mieszać w nasze usiłowania, ale stawia im stanowczy sprzeciw. Hrabia de Longueville odwołany jest z Hamburga, kędy stanął, czekając na nasze ostateczne wezwanie. Wraz do Paryża ma wracać i pod grozą następstw zbrodni obrażenia majestatu nigdzie już nie wyjeżdżać. Pieczę nad dopilnowaniem sprawy powierzył król .Ludwik samemu Kondeuszowi. Akakia też gwałtownie wycofany z Gdańska do Francji... – Pokażże, wasza miłość, ten skrypt diabelski. Złe mnie skusiło wiązać się z wami – pieklił się Opaliński, pismo z rak podskarbiego wydzierał. Bąkowski i Wielopolski również schylili się nad papierem, ostatni zaraz jednak zrezygnował z czytania. – Francuskie – mruknął. – Nie znam, okrutnie trudny to język. Ślepił teraz za przyjaciółmi, niespokojnie pożerającymi tekst linię za linią. Skończyli wreszcie. Opalińskiemu ręce opadły bezradnie. – Ładne mi rzeczy! Nie tylko, że wyklinają nieledwie Długowiejskiego, ale jeszcze wskazują, jaka to z naszego niedoszłego kandydata straszliwa nędzota. Anibym kiedy pomyślał... Wasza miłość sam prawiłeś przecie, iż bogaty to pan – chwycił znów pismo, szukał w nim czegoś gwałtownie. – Ba, jako wół tu stoi, iż żadną miarą nie mógłby Longueville ofiarować piętnastu milionów na starania o polską koronę, skoro roczny jego dochód nie przekracza dziesięciu tysięcy talarów, wartość zaś majętności całej rodziny sięga zaledwie czterech milionów. Takowym kandydatem to ja także być mogę, fortuną na pewno bez ochyby zmierzę się z Saint Paulem, nie mówiąc o inszych walorach... Morsztyn znów parsknął urągliwym, szyderczym śmiechem. – Baczcie, myśmy wśród książąt krwi szukali elekta, tymczasem wojewoda Opaliński godniej byłby go przy okazji zastąpił. – Wasza miłość nie dworuj, bo nie lubię – warknął wojewoda kaliski. – Ostawcie swary! Zginęliśmy tedy... Bo cóż można innego poczynać, jak jeno głowę własną próbować osłonić, choć nie myślę, że pójdzie to łatwo – Wielopolski był zupełnie złamany. – Nie turbuj się, waszmość. Cóż ja mam rzec, skoro Akakia wyjechał z Gdańska, bez jego zaś poręczenia grosza mi nie wypłaci bankier gdański z tych pieniędzy, które awansem wyłożyłem z własnej szkatuły, czekając na obiecane sumy Saint Paula? Zamiast turbować się, szukam sposobów, jak można byłoby wydostać się z matni. Pomnijcie, że ja tylko pobok Grzymułtowskiego zagrożony jestem sądem sejmowym, wy najmniej macie powodów do desperowania. – A gdyby tak działać nie zważając na Francję? Dalej dążyć do zrzucenia Michała z tronu, kontakta ciche zachowując z hrabią de Longueville i wypatrując sposobnej chwili? Elektor pomoc da swoim żołnierzem... – Buńczuczna, zapiekła natura odezwała się w wojewodzie pomorskim. Morsztyn spojrzał na niego spod oka. – Fryderyk Wilhelm objawił, że przyjaźń ku nam zachowując serdeczną, obietnicy posiłkowania wojskami dać żadną miarą nie może. Dosyć ma swoich kłopotów, ciągle mu braknie żołnierza. – Od Brandenburgii i Prus pułk za pułkiem ściągają nad naszą granicę – mówiąc to pytająco rozejrzał się Bąkowski. – W jakichże to zamiarach, jeżeli nie dla naszej pomocy? Podskarbi zaprzeczył. Na pewno nie w tym celu zbierają się wojska brandenburskie. Landtag rozpoczął niedawno obrady w Królewcu, burzliwe są, jawnie występują stany przeciw elektorowi. – Jeśli nie, to sami poradzimy. Niechże Sobieski doprowadzi do zawiązania konfederacji antykrólewskiej swych wojsk, nikt się nam wtedy nie oprze, książę Dymitr zaś nie potrafi, gdyby nawet i miał ochotę. On taki sam kunktator wygodny jak bliski mu pokrewieństwem jego królewska mość Michał – ciągnął swoje Bąkowski. – Znając stan sprawy, Sobieski żadną miarą nie zezwoli na konfederację. Uzna, że niepotrzebna, kogóż bowiem promowałby na opróżniony tron? – Żona go łacno namówi, byle przez niedzielę łoża mu zakazała – obleśnie zarechotał Wielopolski. – Waszmości się widać przypominają dawne, a nieudane do niej zaloty – zakpił Opaliński. – Pani Sobieska wyjechała tymi dniami do Francji. Tam będzie molestować w sprawie pism niewdzięcznością odpłacających za nasze najlepsze usługi. Wszakoż niewiele tam wskóra, nie lubiana jest wielce u francuskiego dworu – wyjaśnił Morsztyn. Opaliński przyjrzał mu się szczególnie bacznie. – Wasza miłość jeno z nas sobie dworujesz, gdy rzecz tymczasem okrutnie poważna – chrząknął. – Wieść jedna bardziej hiobowa od drugiej. Poratowania nam szukać w innym sposobie zmuszenia Michała Korybuta do abdykacji. Wtedy na wolne miejsce na pewno i Longueville się najdzie, i francuskie poparcie. Jakaż w tym rada waszmość podskarbiego? – Moja rada? – zaśmiał się Morsztyn. – Niechać knowań, szukać porozumienia z królem. Życzliwy będzie wielce tej sprawie podkanclerzy Olszowski. On to prze do wewnętrznej ugody, gdy Pac z Branickim byliby za gwałtownymi przeciwko nam działaniami. Choćby za pomocą pospolitego ruszenia, które czeka na trzecie królewskie wici. – Naprawdę wasza miłość tak myślisz? – Nie myślę, jeno szukam sposobu. – Generalna klęska, w niczym ja już teraz wam nie zaufam – wycedził Wielopolski w tragicznym zamyśleniu. – Jedno wiadome: zginęliśmy na amen. Morsztyn znów śmiać się począł. Pomyślał też, że on na pewno nie zginie. Mniejsza o innych, dawno się przestał turbować czyimiś losami. *** Tego samego dnia, gdy ksiądz Fantoni, szczerze życzliwy Michałowi Korybutowi, przyniósł pismo ministra de Lionne’a, rozradowany Olszowski uznał za konieczne zwołanie przybocznej rady królewskiej dla omówienia tak szczęśliwie zmienionej sytuacji. Tym razem i król Michał był wyjątkowo w nastroju chętnym dla omawiania spraw publicznych. Jego oczy błyszczały ożywieniem, grube palce rąk zakładał w ferworze na siebie i załamywał je. Na trzask kości wzdrygał się wrażliwy marszałek nadworny Branicki. Krzysztof Pac tkwił skupiony na swoim miejscu, brzuch jeszcze mu urósł, poruszał się teraz niemrawo, a jego dolna warga, jak pijawka nasycona krwią, zwisała mu na brodę. Tylko lekko przygarbiony podkanclerzy Olszowski zdawał się być taki jak zwykle. – Pisząc do księdza Fantoniego, mógł minister swobodniej sprawy przedstawiać. Dobrze się stało, tym sposobem mamy pełny wgląd w sprawę. Ludwikowi Czternastemu najmniej na rękę byłoby wzniecanie dziś w Polsce pożogi domowej. Sprawa może się jednak zmienić, jeżeli monarcha francuski szybkim sposobem pokonałby bogata Holandię. Dlatego moment dogodny należy wykorzystać, by w pełni erygować pokój i porządek w Rzeczypospolitej. – Tak, tak – pośpieszył przytaknąć mu Michał Korybut. – Już tam malkontentom ciasno być musi – zaśmiał się potężny, o kwadratowej twarzy Branicki. – Pozew na Morsztyna i Grzymułtowskiego, teraz wyparcie się ze strony Francji, jeszcze ostra przygana. Jak to zawżdy niepewną jest rzeczą obcym służyć. – Dziś siódmy septembra, za dwa dni obrady się zaczynają sejmowe – Olszowski nawracał do tematu. – Słusznie prawi marszałek, malkontenci będą przybici wieściami z Francji, tym, że zostali na lodzie. Mus nam to wygrać, doprowadzić do stłumienia anarchii. Mnie się zda, że pierwsze, to jakim bądź sposobem pozyskać trzeba i ułagodzić hetmana Sobieskiego, by jako miecz Damoklesa przestała nam wisieć nad głową zamierzana konfederacja wojsk koronnych. Pojednanie jego z księciem hetmanem Dymitrem najważniejsza tu rzecz. Mając Sobieskiego, łacno już poradzimy sobie z innymi. Proces przeciw podskarbiemu i kasztelanowi poznańskiemu, jeśliby się go nie dało ad calendas odroczyć, niechby w wyroku łagodny był, tyle, aby jeno honor zachować należny majestatowi. – Po mojemu mocno ich należy ukarać – niespodziewanie ostrym tonem powiedział Michał Korybut. Krzysztof Pac zarechotał złośliwie. – Wasza wielebność tak prawisz, jakbyś się bał malkontenckiego stronnictwa. Nie łagodnością, ale całą surowością prawa należy odpowiedzieć na wszelkie knowania. Tu łby lecieć z karków powinny, innym sposobem ładu nie będzie w królestwie. – Żadnych łask, żadnych dla zdrajców faworów – poparł go Branicki, szczęki jego zwarły się, cała twarz przybrała wyraz okrutny. Olszowski zachowywał spokój. Wysłuchał tych okrzyków, znów głos zabrał: – Na Sobieskiego wszakoż zgadza się najjaśniejszy pan i zgadzacie się, wielce mnie łaskawi panowie? – Sobieski to wojsko. – Prawda, panie kanclerzu. Ale Sobieski już ostre słał pisma za, jako ich nazywał, przyjaciółmi swoimi, Morsztynem i Grzymułtowskim. Nijakim sposobem na ugodę nie pójdzie, jeżeli ostry kurs przeciw tamtym weźmiemy. Nie zechce takoż pojednania z księciem Dymitrem. Z Prażmowskim też trudno będzie. Prymas z nich, trzeba to przyznać, najwięcej ma odwagi. On też się czuje w tym wszystkim najbezpieczniejszy, świadom, że nikt mu zabrać nie może powagi duchownej. A jeśli odmówi asysty przy koronacji królowej? – Bywało już tak. Nuncjusz będzie celebrował uroczyste obchody. – Branicki wyjątkowo się ożywił, zazwyczaj siedział milczący, przytakując tylko temu zdaniu, które mu najbardziej odpowiadało. – Biskupów siła i wojewodów, blisko połowa senatu, wielu z braci szlacheckiej też mają malkontenci za sobą. Konfederacja gdy stanie, zaniesie się na pewny krwi przelew... – Mości podkanclerzy, na to są także sposoby. Dwoje wici na pospolite ruszenie dawno wydane, trzecich ludzie jeno czekają. W trzy niedziele byliby wszyscy na miejscu. – Wasza miłość, panie kanclerzu, tę hałastrę do walki powiedziesz? – Najdą się tacy. Brat mój, hetman, chociażby. – Może jednak i Radziwiłł objawi na to ochotę. Co wtedy? – Poradzi się z Radziwiłłem, nie tacy już oni groźni na Litwie – Pac dumnie pierś wysunął do przodu. – Ja całą siłą swoich przekonań obstaję przeciw pozywaniu pospolitego ruszenia. Nie pora na gwałty domowe, gdy granice w niebezpieczeństwie. Wysocki aresztowany przez Porte, znak to najlepszy wojennych zamiarów, inaczej by posła prawomocnego nie zamykano, nawet pośród niewiernych. – Sobieski więcej straszy uniwersałami hetmańskimi, niż jest niebezpieczeństwa naprawdę. – Tak wasza miłość dumasz, marszałku? – ironicznie spojrzał Olszowski na Branickiego. – Tym razem Sobieski z całą pewnością ma rację. Turczyn szykuje się do wojny. Jakże spotykać jego siły w waśni pośród samego narodu? – Nim Turczyn uderzy, siłą zgnieciemy malkontenckie stronnictwo. Przywódców bym rozwiesił dla postrachu na suchej gałęzi niemalże krzyknął Krzysztof Pac. Podobało się królowi to wystąpienie. Śmiał się całą swą twarzą, znów palce rąk załamywał, trzeszczały, wzdrygał się Branicki. – Tak, tak – powiedział Michał Korybut. – Ostro z nimi, choćby zaprawdę na gałąź! – Okrutnie najjaśniejszy pan krwi łasy ostatnim czasem, z momentem gdy tajemne przejścia zamkowe stały się niepotrzebne – Olszowski odważył się na jawną kpinę. Król wpatrzył się w niego ostro. Podkanclerzy wytrzymał spojrzenie, Michał Korybut pierwszy opuścił wybałuszone oczy. – Sobieski się także wystraszy – butnie powiedział Branicki. – Nie znasz, wasza miłość, hetmana wielkiego. Ostatni on z tych, co ulegają lękowi – rzekł podkanclerzy. – Wasza wielebność czemuż tak gorliwie go bronisz, jakbyś z nagła zapałał afektem serdecznym. – Nie afekt, ale rozumienie interesu Rzeczypospolitej mną powoduje. – A może poduszczenia ambasadora Mayerberga? – zakpił Pac wcale już niedwuznacznie. – Dowód rozumu to Mayerberga, iż ma sąd z moim jednaki. Skoro Austria, życzliwa nam, dobrze widzi interes Rzeczypospolitej, jakiż powód, by zdania jej nie brać pod uwagę? – Tak, tak, należy brać pod uwagę – przytaknął król. Nikt nie zwrócił na to jego odezwanie uwagi. Spór szedł między pozostałymi przedstawicielami dwu różnych stanowisk. – Jeszcze wyłania się sprawa Prus i elektora. Jawnie sprzyjał on malkontentom. Ludność Prus skargi śle, petycje i zażalenia, iż Fryderyk Wilhelm nie przestrzega zobowiązań traktatami na siebie przyjętych. Kto wie, zali nie trafiłaby się okazja, by dawne położenie Prus przywrócić, zmienione zbiegiem niefortunnym okoliczności, jako też łaskawością i sympatią niewczesną Jana Kazimierza ku elektorowi. – On piwa nawarzył, a ja go muszę wypijać – zabiadolił Michał Korybut. – Następca waszej królewskiej mości też niejedno będzie wypijał, taka monarsza dola – łagodził starcie Olszowski. – Wasza wielebność przedstawieniami owego pułkownika Kalksteina zbytnio się sugerujesz. Nie wiedzieć, zali w Prusach sytuacja na tyle dojrzała, by ryzykować starcie z elektorskimi siłami. Cały pieniądz Fryderyk pcha w wojska, na dziesiątki liczyć jego regimenty. – Częścią ich w ostatnim czasie granice z Polską obsadził. Czy to aby nie odpowiedź na nastroje, o jakich go słuchy od dworu naszego dochodzą? – poparł Paca Branicki. – Jeśliby nawet zaprawdę był elektor tyranem, czy teraz, gdy Turczyn ante portas* [*przed bramami] stoi, jak to nam wmawia Sobieski, byłoby słuszne od północy ściągać na siebie nowe niebezpieczeństwo? Bo czy jawnie wojskami, czy zamachem pospolitego ruszenia prawa naruszy się elektorskie – na jedno to wyjdzie. Elektor z dobrawoli nie zrezygnuje, bić się będzie. Zabiegamy o jego pomoc wojenną na batalię z Turczynem. Prusy zajmując, nic tylko tej pomocy się wyrzekamy, ale też same siły ściągamy na siebie – spokojnie, słowo po słowie, cedził Krzysztof Pac. – Same stany pomoc nam dadzą! Może powtórzyć się czas Kazimierza Jagiellończyka, gdy Prusacy wszczęli powstanie. Jeno pewność pomocy należy im dać. Landtag od sierpnia trwa, okrutnie mocno się przeciwstawiają i szlachta, i miasta elektorowi, ku Polsce twarz obracają. Samem za wizytacji fortec w Prusach Królewskich znoszenia miał z ich przywódcami. Jeno wyglądają na dobrą wolę Korony. – Turczyn gdy ruszy, co wtedy? – Pac obstawał przy swoim. – Moment należy wynaleźć, kiedy będziemy jeszcze od Turczyna spokojni. To zaś, co o żołnierzu brakującym słyszałem, da się załatwić na sejmie uchwałą o zwiększeniu aukcji wojsk Korony i Litwy. – By ich więcej potem konfederacją stanęło? – zarechotał znowu Branicki. – Wszak na spłaty dawniejszych długów nijakim sposobem dość pieniądza nie dostaniemy. – Sejm dobrze pokierowany i na to sumy uchwali – Olszowski był dobrej myśli. Pac podniósł się z miejsca, niosąc grube brzuszysko przed sobą, przetoczył się parę kroków, stanął przed chudym podkanclerzym. – Niechaj, wasza wielebność, namów owego Kalksteina. Słuchy o nim chodzą nie wszystkie dobre... Jam Prusom ani tym bardziej elektorowi cale nieprzychylny, wszako zda mi się, że nie moment z nim teraz zaczynać. Jeszcze przyjdzie stosowna pora. – Takim sposobem po co zwlekać z zatwierdzeniem traktatów welawskobydgoskich, o co elektor cięgiem się upomina? Byłby wtedy zupełny już spokój. Także samo odstąpić Elbląga trzeba by i Drahimia. Za cenę tego wszystkiego dałby może Fryderyk Wilhelm osiem tysięcy żołnierza na wojnę z Turczynem – powiedział Olszowski podniesionym głosem. – Pytanie, zali nie byłoby tak najlepiej – zastanawiał się kanclerz. Zaraz jednakże dodał: – Z paktów potwierdzeniem jeszcze należałoby zaczekać. Ja nie występuję przeciw samym supozycjom waszej wielebności, jeno porę niestosowną wskazuję. – Potem mogą ugiąć się stany pruskie, nie będzie już stamtąd pomocy. Ten ich odpór najlepszym dla nas oparciem moralnym. Sposobności by takiej lepiej nie mijać. – Pakta, pakta... – przypomniał sobie Michał Korybut słowa Kochanowskiego. – Może by je jednak potwierdzić? Gdy siła będzie po naszej stronie, można i na pakta nie zważać. Odstałby wtedy elektor od malkontentów. Olszowski obrócił się ku królowi serdecznie zdziwiony. – Najjaśniejszy panie, elektor to polityk, jeśli dojdzie do niego, że się Francja wyrzekła lansowania zmiany tronu w Polsce, ani chwili już nie będzie próbował ratować przegranej partii. Tego możemy być pewni. – Waszej wielebności się zda, jako na pismo de Lionne’a i nowy reskrypt króla Ludwika od razu ustanie zarzewie buntów przeciw tronowi – powiedział Krzysztof Pac. – Ja zaś wiem, że nierychło zaniechają oni intrygę. Nie udało się z Longueville’em, najdą innego. Tak jak to było po upadku Kondeuszowskiej kandydatury. Dla nich w samym mąceniu rzecz, a trwa to od chwili, gdy odsunięci zostali od wpływów na dworze. Łaskawością wiele się tu nie wskóra. Ja nadal prawię, by działać surowością, sejmowymi i trybunalskimi wyroki, kto wie, może odbiorem mienia. Brać szlachecka nas poprze, wiecie, co działo się na sejmikach. – Tak, tak, ostro, jak najostrzej! – Michał Korybut zapalił się animuszem. – Po mojemu to samo – dorzucił Branicki. – Pospolite ruszenie trzeba zwołać uchwałą sejmową zaraz w pierwszych dniach obrad – kontynuował Pac. – Zatem w niczym do zgody już nie dojdziemy? – załamał ręce ksiądz podkanclerzy. – Nie widzę niezgody, jeno dyskurs nad różnymi zdaniami – usiłował go uspokoić Branicki. – Pospolite ruszenie rzecz konieczna – z mocą rzekł król, dziwnie spojrzał na Olszowskiego. – I ostro, ostro z malkontentami! Nie bacząc, co powie Sobieski, jak będzie poczynał prymas i ich wszyscy wielcy fagasi – dokończył Pac. Olszowski przygarbił się jeszcze bardziej. Pod niedobrym znakiem wchodzili w okres posiedzeń sejmowych. 2 Brandt był niesłychanie wzburzony. Nerwowo mrugał oczyma, rękami wymachiwał. – Zaraz na samym początku sejmu! Tegom się nie spodziewał. Elektor żal będzie miał, ale jakże tu zapobiegać, jeszcze gdy Litwini z tym wystąpili... Nie patrzał nawet na kulawego Morsztyna, zapadłego głęboko w fotelu. Gdzieś od dołu, przytłumione murami, dochodziły pokrzyki pijących w gospodzie Thamsona. Morsztyn zdawał się nasłuchiwać tych odgłosów. Wzruszył ramionami. – Pewnie, nieprosta sprawa, jeszcze gdy elektor niełaskawy, ani raczy co przysłać na dodatkowe wydatki sejmowe. – Prezenta wszak słał Branickiemu i kanclerzowi Litwy. Bogate prezenta. – Wziąć wzięli, ale milczeć będą. Nie pójdą przeciw głosowi szlacheckiego pospólstwa. Król polski ani wie, jaką rozporządza siłą, wszystkiego mógłby dokonać, siłę tę znając. Co najwięksi krzykacze za nim gardłują, chociażby chorąży sandomierski Maciej Dębicki. On to Litwinów wraz ze swymi najmocniej dzisiaj popierał. Tego i pieniądzem nie przekupi. Od Zygmunta Trzeciego stale obierany jest posłem, już go nawet zwą “tatkiem sejmowym”, najmożniejsi zabiegają o jego fawory... – Rady twej chciałem, a ty mi taką dajesz pociechę, że trudności piętrzysz – żachnął się Brandt. – Rzekłem: pieniędzy mało. Sam, gdybym takowe miał, użyłbym przeciw temu chłystkowi. W godności zaszedł wysokie, cześnikiem trockim, zaufańcem jest Paców, posłuje któryś już raz na sejm warszawski. Ledwom mu uszedł dziś z oczu... Rezydent brandenburski przystanął przed nim zdziwiony. – O kimże mówisz? – Jest taki, Horusza się zwie. Swojego czasu dziewkę mu odbić chciałem, która pod opieką pozostawała ówczesnej dworki, dzisiaj zaś marszałkowej Sobieskiej. Szablą mię wtedy pchnął. Uciekać wprawdzie musiał, ale po jakimś czasie kondemnatę zeń zdjęto, a teraz między najgodniejszych zamyśla się wcisnąć. Poseł, cześnik, a zdawało się, do trzech zliczyć nie umie. – Horusza? Tenże dawniej mieszczanami Królewca dowodził, gdy bunt podnosili przeciw elektorowi? – On sam. – Nie taki zatem głupi, jak powiadasz. Co z nim? – Razem z oboźnym Ciechanowieckim i Mackiewiczem, stolnikiem nowogrodzkim, larum zaczęli, napaść ohydną na elektora, przeciw zatwierdzeniu paktów powstawali, jako przykład tyranii wymieniali Kalksteina. – A ja ciągle nie wiem, kędy się ten zbój podziewa! – Rezydent, a nie wie ważniejszych spraw, jakie się dzieją w stolicy. Jest Kalkstein, dwa dni jak przybył z pocztem poznańskiego biskupa Wierzbowskiego. Wielka tam komitywa pomiędzy nimi. – Diabeł, nie człowiek! – wykrzyknął Brandt dodatkowo rozwścieczony docinkiem Morsztyna. – Oni się wraz wszyscy zwąchają, którym tylko elektorskie Prusy niemiłe. – Do mnie nie zaszedł, znać o powrocie nie dał... Parsknął śmiechem kulawy Morsztyn. – Zali dumasz, iż wierzy on jeszcze tobie? Tyłeś razy go zawiódł, skąd więc takie nadzieje? – Listów od żony mógłby być ciekaw. – Żadnegoś mu nie doręczył. Już to między jezuitami lepszą ma pocztę. Morsztyn nagle sięgnął w wewnętrzną kieszeń, świstek jakiś wydobył, podał Brandtowi. – Po spotkaniu z tymże szlachetką litewskim po^ myślałem, iż lepiej, by takie dokumenta nie znajdowały się przy mnie. Oto kwit od Kochanowskiego na otrzymane talary. Od dwóch niedziel go noszę. Brandt machnął ręką. – Mało to ważne. Jakże Kochanowski, rad z pieniędzy? – Rzekł, iż zawżdy gotów jest jego elektorskiej mości czynić przysługi. Król mu ufa, obejść się bez niego nie może, zawsze taki famulus ma okazję szepnąć to, na czym nam zależy. Brandt głową pokiwał, myślał już o czymś innym. – Kto wie, kto wie – rzekł w zadumie. – Może będę potrzebował jego i inszych Polaków pomocy... Są nowe instrukcje w sprawie naszego znajomka. Będziemy jeszcze o nich mówili, praw zatem, jako było na sejmie. – Mówiłem – ziewnął Morsztyn. – Dokładnie znać muszę, relację będę pisał. Rzecz niesłychana napaść takowa na Fryderyka Wilhelma. Kto wie, jako się dalej względem naszych spraw potoczą sejmowe obrady. Jeszcze gdy Kalkstein pojawił się na widowni... – Z samego rana uchwalono restytucję praw dla Jerzego Lubomirskiego, wyroki przeciw niemu wszystkie zostały odwołane pośmiertnie. Wymógł to bez przeciwów syn jego, marszałkiem sejmowym po myśli dworu wybrany, Stanisław Lubomłrski, starosta spiski. Potem zgoda nastąpiła na koronację królowej, wyznaczono dzień dziewiętnasty następnego miesiąca. Wreszcie debata toczyć się zaczęła około sprawozdań skarbowych i wojska. Można było mniemać, jako nic się już nie przydarzy dzisiejszym dniem, gdy naraz Litwini wszczęli tumult. – Kto? – Mówiłem: Ciechanowiecki, Paca człowiek. Wystąpił z ostrą mową przeciwko Fryderykowi Wilhelmowi. Że sąsiad jest zdrajca wiarołomny, że nie dochował umów i paktów. Wytoczył Litwin argument Elbląga i Drahimia. Izba słuchała z uwagą, po myśli jej to było, rzadkie się tylko odzywały protesty. Wraz gwałt reszta Litwinów podniosła, najmocniej Mackiewicz i Horusza. Zaraz po nich głos zajął Dębicki, jeśli kto był przeciwny, przekonał go onże “tatko sejmowy”. Rumor się zrobił, wrzask wielki, by traktatów Welawy i Bydgoszczy nie zatwierdzać, niech odda najpierw elektor, co zagrabił Koronie, niech tyranem przestanie być dla pruskich obywateli, Kalksteina niech do włości i praw dopuści... – A hycle! – Ano tak mówili o elektorze – nie bez satysfakcji zauważył Morsztyn. – Że jednak pora była późna, do konkluzji nie doszło, uchwalono tekst opracować, by go potem włączyć po przegłosowaniu do uchwał sejmowych. Brandt kręcił głową. Niedobrze się zaczynało na sejmie, niedobrze... Jeszcze teraz ten Kalkstein diabli wiedzą co knuje. Żeby się chociaż Klingsporry, ten podstawiony pułkownikowi pachołek, pokazał, może coś zdołał prze wąchać... – Gdym szukał powózki, by na Leszno tu jechać, wraz z kompanią zjawił się z nagła Horusza. – Morsztyn znów wrócił do sprawy, która go bezpośrednio dotyczyła. – Na mój widok oczy szeroko otworzył, za szablą się macał, ukazując mnie palcem krzyczał, żem famulus Fryderykowy, dworak jego w Królewcu, żem na przeszpiegi do Warszawy przysłany, że podskarbi mój krewniak... – Potąd sama to prawda – uśmiechnął się Brandt z przekąsem. – Porwali się ku mnie – udał Morsztyn, że nie zwrócił na to odezwanie uwagi. – Szczęściem powózka się znalazła. Dalibóg, byłby mnie krewki Litwin znów posiekał. Już to Brandta najmniej obchodziło. Podjął swa wędrówkę po izbie, rękoma znów wymachiwać począł. – Niełatwe to będzie, niełatwe... – mruczał. Jeszcze gdy się takie nastroje objawiły na sejmie. – O czymże mówisz, Euzebiuszu? – zaciekawił się Morsztyn. Rezydent spojrzał na niego z wahaniem. Zastanawiał się, czy powiedzieć nowinę Morsztynowi, czy raczej zachować ją jeszcze d],a siebie. Zdecydował się w końcu. – Rzecz się tyczy Kalksteina. Elektor pisma specjalne słał do pułkownika Lehndorffa i do mnie z zapytaniami. Rzecz najściślej poufna. Montgommery ma tutaj przybyć, gdy dam znak, że pora odpowiednia nadeszła. – Montgommery? Ten Szkot, co diabłów wszystkich pojadł i żaden mu niczego nie zrobił? Łajdak to, ale fantazję zaiste ma niebywałą. Cóż on będzie tu robić? Jakie to pisma? 3 Ponure spojrzenie wychudzonego nad wszelką miarę człowieka w wojskowym stroju, ale bez insygnii świadczących o przynależności do któregoś z oddziałów, zabłysło nagłym ożywieniem. Całą postacią zwrócił się ku rozochoconej gromadce, wytaczającej się z rozwartych na oścież drzwi gospody imci pana Długoszewskiego. – Krzysztof, jak mi Bóg miły! – zawołał. Odwrócił się Horusza, w mroku wrześniowego wieczoru nie mógł rozpoznać zbliżającej się ku niemu postaci. – Waszmość kto zacz... – zaczął i nagle po swojemu rozkrzyżował ramiona – Józef! kocik mileńki, jak mi Bóg miły! – zawarł go w mocnym uścisku, aż Woyszwiłło jęknął boleśnie. – Anim myślał, że cię napotkam, teraz dopiero uzmysławiam sobie, że sejm to przecie, a ty, Krzysztofku, posłujesz. Rad cię widzę, mam ci co nieco do opowiedzenia. Zamyślałem nawet do ciebie pod Troki wyruszać. – Józiu, co z tobą? Ostatnia wieść od ciebie to owe. pismo smutne o śmierci Pawła i ucieczce Ludmiłki. Żeś był potem u Ludwiczka, też wieść doszła. I o tak nagłym wyjeździe twoim z Knauten. Ale potem dlaczegoś znaku życia nie dał przez tyli czas, najgorsze już nam z Krystynką przychodziło do głowy... Wyschłeś jak tyka na grochowinę, anibym ciebie poznał – zabiadolił nagle Horusza, znowu jął ściskać Woyszwiłłę, markotnie wyławiając z mroku jego zbiedzoną twarz. – Sam mieszkasz? – zagadnął rotmistrz. – Mam dla siebie kwaterę, zawsze trzymam w stolicy tę samą stancję. Ty zaś kędy przebywasz? – Jako Bóg da. Dzisiejszym dniem zanocuję u ciebie, jeśli zezwolisz. – Józiu, bo wezmę za szablę, jak mi Bóg miły! – obruszył się Horusza. – Pomnisz to, jakeśmy świec płomień ścinali, przysięgając sobie przyjaźń wieczystą? – Jakżebym przepomniał... Jeśli o tamte czasy chodzi, wiesz, kogom tu napotkał niedawno? Kulawca onego wszetecznego, Morsztyna, co krewnym jest podskarbiego. Niewiele brakło, z pomocą kompanionów byłbym go znowu posiekał. Czegóż to zdrajca, łotr prawdziwy, szuka w Warszawie, jak myślisz, Józiu? – Kto go tam wie... Mało tu takich, którzy by czegoś uczciwego szukali. Łajdactw i wszeteczeństwa więcej jak kamieni w Rzeczypospolitej. – Tak źle nie jest. Mnie się widzi, jako od nowa budzi się myśl obywatelska. Gdybyś słyszał, jakie larum było na sejmie przeciw elektorowi, aż serce rosło z uciechy. – Dajże wam Boże! – westchnął Woyszwiłło. – Mnie dalekie już wszystkie te sprawy. Śmierci chce szukać, w niej jeno mam spokój pisany. – Józiu, a tobie co? – Horusza się zatrzymał jak gromem rażony. – Nic takiego... Opowiem wszystko. Krystynce miłej powtórzysz, jako myliła się mówiąc mi kiedyś, że mnie szczęście w gwiazdach pisane. Umilkli obaj, markotnie już dobili do poselskiej kwatery. Zażywna mieszczka szeroko rozwierała drzwi, meldując donośnie: – Dopytywał się dziś o waszą miłość jakowyś pułkownik Kalkstein. Adres zostawił, prosząc, by wejść z nim w znoszenia. – Ludwiczek? A toćże dzień dziś na spotkania szczęśliwy! – rozradował się pan Krzysztof. Widząc zaś, że mieszczka nadal stoi, ciekawie się przyglądając Woyszwille, dorzucił: – Kompan serdeczny, nocować będzie. Ludzie moi gdzie są? – A tu, wasza miłość – wychylając głowę przez uchylone drzwi odezwał się starszy Janik. W przestronnej izbie, skąd zaraz usunął Janików, ciekawie rozpostarł pan Krzysztof świstek papieru wręczony przez gospodynię. – W klasztorze u bernardynów... czytał. – Patrz ty, kędy Ludwiczek przytułek nalazł. – Horusza dłońmi tylko zamachał. – Krzysztof, druhu, już o klasztorach ty lepiej mi’ nie wspominaj! Jakby pątnik jakiś, dziesiątki takowych jam zwiedził przez ostatni rok. Horusza oczy wytrzeszczył: – Klasztorów? Ty, Józiu?! A ja Gdy po wieczerzy siedli obaj za stołem przy pękatym bukłaczku wina, gospodarz zwrócił się do Woyszwiłły: – Praw zatem. Woyszwiłło, patrząc w przestrzeń, snuć zaczął swoją dziwną opowieść. – Jeszcze w Knauten będąc, każdego dnia wspominałem wszystkie słowa Ludmiłki, te zwłaszcza, co mi dziwne się wydawały, trudne do zrozumienia. Musiała wtedy w tej karczmie co chwila spodziewać się śmierci ojcowskiej, dawno też zamyśliła swoją ucieczkę. Jakbym ja miał ją siłą wstrzymywać... Gdy mi od Ludwiczka tak nagle wyjechać trzeba było, pomyślałem: palec to Boży, znak dla mnie, że nie mam spokoju szukać, lecz tej nieszczęsnej miłości mojej. Dumałem: Ludmiłkę odnajdę, choćby mi lata całe szukać jej przyszło, rozmówię się, potem jeszcze Tyzenhauz mi ostanie, a gdy już pomstę nasycę, sam śmierci poszukam. Tuszyłem, wojakowi o to w Polsce łatwo. Coraz gęściej o Turczynie się gada, nadarzyłyby się nowe okazje, bo to tak trudno głowę położyć... – Józiu mileńki! – jęknął pan Krzysztof, ale Woyszwiłło tego nie słyszał. – Zamyśliłem od tego rozpocząć, aby odszukać krewniaków Kryszpinowych choćby najdalszych, tam może o wieść jaką zaczepić. Imaginuj, że po moskiewskiej stronie byłem, włość spaloną nalazłem, kędy się Ludmiłka chowała. Krewniaków dalekich, powinowatych różnych sporo odszukałem. Tam także żadnej nowiny krom jednego. Niewiasta pewna mi rzekła, że swojego czasu, ślubowanie wojenne spełniając za ocalenie życia z trudnych opresji, Paweł Kryszpin klasztor jakowyś białogłowski fundował, duży grosz dał. Nikt mi nie mógł powiedzieć, gdzie ów klasztor i pod jakim nazwaniem. Ja wszak uczepiłem się tego jak ostatniej nitki nadziei. Może Ludmiłka spokoju szuka pod opieką mniszek, nim jej żal przejdzie po stracie ojca, nim sprawy swego serca uporządkuje. Pojawiła się przede mną od nowa nadzieja. – I jakże? – zaciekawił się pan Krzysztof, dopełnił szklankę Woyszwiłły. Rotmistrz wino wychylił, w twarz przyjaciela zajrzał, ale zdawało się Horuszy, że go Woyszwiłło wcale nie widzi. Błądził po izbie nieobecnym spojrzeniem, może miał przed oczyma swoją tułacza dolę, lasy i pola, śniegi i roztopy, mury miast i klasztorów. – Nalazłem Ludmiłkę... – Być nie może! Nalazłeś? Gdzież ona? Czemu nie z tobą? – porwał się z miejsca Horusza. – Mniszką ona – smutnie powiedział Woyszwiłło, oczy powiekami nakrył, już nie wyglądał w przestrzeni owych szlaków, przemierzanych przez długie miesiące włóczęgi. – Mniszką jest w klasztorze jednym podle Grodna, na Litwie. Traf ślepy sprawił, żem ją odnalazł. Bo imaginuj sobie, że w owym domu zakonnym ja byłem, zdało się, żem się wywiedział wszystkiego, w dalszą drogę jechać już chciałem, gdy mię ona pierwsza ujrzała. Ludmiłka nowicjuszką jest, w miesiącu maju ślubowanie składała. Sama do przeoryszy poszła, o pozwolenie prosiła rozmowy. Przeorysza rozumienie ma dla ludzkich spraw, sama pono do zakonu wstąpiła w desperacji z trosk sercowych, temu zezwoliła Ludmiłce. Wraz mi znać dano, jako mniszka jedna życzy sobie wieść rozmowę z rotmistrzem Woyszwiłłą. Jakby grom we mnie trząsł. Wiedziałem: Ludmiłka! Wiedziałem: mniszką ona, chociaż nikt mi tego nie mówił. Urwał teraz pan Józef, w winie usta umoczył, dalszą opowieść szeptem już ciągnął, chwilami trudno było Horuszy usłyszeć niektóre słowa. – Wyższa jakowaś się zrobiła, dostojna, lica białe, zginęła cała ogorzelizna od wiatrów i słońca, oczy wielkie, zamglone, gdzież w mury zamykać się dziewczynie przez las i pole chowanej. Ano jej wola, sama wybrała... Uśmiech miała smutny, głos tylko pozostał ten sam, gdy rzekła: – Wiedziałam, że nasze się jeszcze drogi spotkają. Myślałam o waćpanu, modliłam się za niego gorąco... – Ludmiłko – jam rzekł strapiony bez reszty, już mnie ani do gniewu, ani do desperacji było. – Ludmiłko, zacz tak mnie ostawiłaś bez słowa? Wiele miesięcy jam szukał za tobą... Przerwała mi, ręce białe złożyła na moich dłoniach. – Mości panie Józefie – rzekła – nie wspominajcie. Sama doszłam, żem źle uczyniła. Dobroczyńcą byliście naszym, przyjacielem, jakiego nie znaleźć drugiego. Wszakoż już nie było odwrotu. Trzeba teraz tak rzeczy przyjąć, jak się potoczyły, z błędem czy bez... Może też inaczej trudno mi byłoby wyznać prawdę waćpanu... – Jam gotów wszystko usłyszeć! – zawołałem. – Prawdy już jeno szukałem. – Prawda to ciężka i dla mnie samej. Wiedz to waćpan, żem ci była chętna w czas pobytu w Horuszów domu. Buntowałam się tylko trochę, jakże, nawykła do swobody, poddać się jednemu miałam człowiekowi. Dlatego zwlekałam. Bóg jeden wie, dobrze to czy źle się tak stało... Aż nas wtedy z ojcem porwali. Stefan Tyzenhauz przyjeżdżał, oświadczał się ze swoim lubieniem. Duma nie pozwalała przyjąć, ale serce... – Imaginuj sobie, Krzysztofku – pan Woyszwiłło na wspomnienie aż oczy zakrył wychudłymi dłońmi. – Imaginuj, co teraz mi rzekła. – ...serce moje oddało się krzywdzicielowi. Na nic się zdały jakie protesta, świata nie widziałam poza Tyzenhauzem. Jak wybawienia czekałam każdej jego bytności, jak wybawienia... Rzadko przyjeżdżał, coraz rzadziej, czułam, że coś jest niedobrze, rzekł mi wreszcie zarządca folwarku, jako pan jego w konkury uderza. Już nie obchodziła go Kryszpinowa córa... Należało mścić się, choćby krwią płacić za wszystko, za miłość nieprawą, za krzywdę ojca, gdy tymczasem miłowanie okazywało się silniejsze... Teraz pojmiesz, mości Józefie, czemu tak mało rada byłam, gdyście nas salwowali z niewoli, czemu strzelałam w stronę, przypadek jeno, że on sam pod kulę skoczył. Potem byliśmy razem w Trokach, razem uciekaliśmy. Jakże ja chciałam umiłować wtedy waćpana, ale siły nie było, kochanie moje pozostało na zawsze przy Tyzenhauzie. Zamilkł Woyszwiłło. Świeca woskowa dopalała się, Horusza nawet nie wstał, by nową przynieść. W migocącym świetle spoglądał na przyjaciela. Rotmistrz chwilę tkwił nieruchomo z twarzą w dłoniach, potem jął mówić szybciej, jakby chciał czym prędzej zakończyć: – Slozy jej wtedy z oczu spłynęły, jam nic, siedział jak zmartwiały, dłonie jej czułem na swoich rękach, długi czas trwaliśmy w ciszy, deszcz zaczął siec, głucho bębniły krople o dach. Ona pierwsza zaczęła znów szeptać, jam bo po prawdzie cały czas milczał. – Waćpan wiesz sam, jak było dalej. Ojciec pomarł. Może inny byłby jego koniec, może, w spokoju zostając, zdrowie odzyskałby, pamięć, długie jeszcze żyłby lata. Moje miłowanie było przyczyną wszystkiego złego. A jeszcze waszmości osoba. Nie mogłam dać ci ręki wbrew sobie, jeszcze jedna to byłaby nieuczciwość. Zamyśliłam ucieczkę. Ojciec mój był jednym z fundatorów tego klasztoru, mogłam liczyć na wspomożenie. Jeszcze nie zamyślałam ostawać mniszką... Gdy wszako tamta miłość jak zadra tkwiła, nowa, do waszmości, wiadomo było, że się już nie narodzi, postanowiłam wszystko miłowanie Bogu przekazać. Sama wybrałam te szaty, w nich już będę do końca dni moich. Waszmości zaś proszę o wybaczenie za krzywdę. Ja modlić się już tylko mogę za waćpana, na nic więcej mnie nie stać... Jęknął w tym miejscu Woyszwiłło. Całą szklankę trunku wychylił, kończył rzecz urywanymi słowami: – Rzekłem, niech nie turbuje się moją krzywdą, niechaj ostaje w pokoju, ja pójdę swoimi drogami, tylko muszę przed śmiercią załatwić pewne swoje porachunki. Musiała pojąć, oczy jej zrobiły się wielkie, zaklinać zaczęła na moją ku jej osobie miłość, na Boga i wszystko, co święte, bym pomsty niechał, Tyzenhauza ostawił w spokoju. – I jakże? – Cóżem miał zrobić? Przyrzekłem. Ja dla niej bym wszystko obiecał, wszystko uczynił, ani ona wie, jak wielkie me miłowanie... Miesiąc temu to było... Ostały mi jeszcze drogie kamienie, własność Kryszpina, coś mi je wręczył, gdyśmy twój dom opuszczali i na tułaczkę szli. Wziąć ich nie chciała, rzekła, by w twoje ręce złożyć na jaką dobrą sprawę. Temu do ciebie wybierałem się jechać, nim ostatni raz ruszę żołnierskimi traktami. Wraz ci to dam, spory się jeszcze mieszek zachował, nawet o głodzie nie ruszyłem ani jednego kamuszka. Niewielka cela Kalksteina u bernardynów tłoczna była od ludzi. Wpuszczeni po opowiedzeniu się jednemu z pacholików pułkownikowych, Horusza i Woyszwiłło stanęli w pierwszej chwili zdumieni, nie wiedząc, cofnąć się od drzwi czy wchodzić dalej. Zobaczył ich gospodarz, już biegł witać, jawnie objawiając radość. – Poseł litewski, cześnik tracki, jegomość Horusza! – wołał. – Znamy, znamy, honor przywitać! – odezwały się przyjazne głosy. – Rotmistrz Woyszwiłło>, najsłynniejszy z rębajłów Liitwy, druh mój serdeczny i towarzysz w wojskach hetmana Sapiehy. – Honor, honor, witamy waszmości! Maciej Dębicki, chorąży sandomierski, huczał swoim potężnym głosem tak samo, jak i na sejmie. Wielki, o włosie już siwym, pchał się pierwszy z wyciągniętą dłonią, kordialnie witał przybyłych. – Swoja, widzę, kompania! – pokrzykiwał. – Jeszcze jak swoja – śmiał się Kalkstein, rad z dobrego nastroju gości. – Jegomość Horusza dowodził wojskami miaslt Królewca, gdy bunt podnosiły przeciw elektorowi. Woyszwiłło takoż na pieńku ma z zausznikami Fryckowymi, Radziwiłłami i Tyzenhauzami, a i z Prażmoiwskim dawniej wojował, gdy tenże uwieść chciał dziewkę pieczy jego powierzoną, dzisiejszym dniem zacną małżonkę cześnika trockiego. – Zaszczyt i rewerenoja! Prosimy do rady! – zahuczeli. Pan Krzysztof poznawał wszystkich z twarzy. Byli to sami Sandomierzanie, od lat na każdym sejmie najbardziej odważna, a przy tym wpływowa grupa. Dębicki tu zawsze rej wodził, bardziej nawet niż Pękosławiski, który tym razem nie został obrany posłem. Powoli gwałt przycichał, przysiadali, kędy kto mógł, że zaś miejsca brakło na stołkach i łożu, mieścili się nawet na podłodze. – Obznajimiłem pobliżej wielce mnie miłych ichrnościów o położeniu ludności w Prusach, o tyranii i gwałtach Fryderyka Wilhelma. Język pospólny znaj dujemy, rada sjest, by traktatów nie zatwierdzać, dążyć natomiast wszelkimi sposobami do powrotu dawnej łączności Prus elektorskich z Koroną – objaśniał Kalkstein przybyłych. – Nasz sejmik powziął uchwałę, jeśli kto by obrady usiłował zerwać, przez dkno go wyrzucimy. Niech sobie malkontenci czynią, co chcą, sejm dzisiejszy dojść musi. Myszy bo nais inaczej zjedzą, wraz z Turczynem i inną zarazą – mocnym głosem perorował Dębicki. – Jegomość pułkownik, nasz serdeczny gospodarz, powiada o łotrostwach Fryderyka Wilhelma. Welawie, prawda, nikt nie był rad. Wszako mogło się zdawać, że ułożą się sprawy na nowy sposób. Inaczej jest. Gdybyż frakcję szkodliwą zgnieść, wraz byśmy mogli na Prusy ruszać. Jegomość Kalkstein by nam przewodził. – Jako żywo! – huknęli. Dębicki wyciągał rękę, mocno ściskając dłoń pułkownika. – Sandomierzan możesz waszmość być pewien, na sejmie i poza sejmem. Polska to sprawa, trza zgnieść giniazdo malkontenckiej initrygi, pod pieczą elektorską usłane. Parol masz waszmość nas wszystkich. – Parol! Niedługo jęli się Sandomierzanie zbierać do wyjścia. Na późniejszą godzinę spraszał ich Kalkstein do gospody Długoszewskiego. – Chciałbym jeno pokonierować z przyjaciółmi niedługą chwilę – tłumaczył się. – Takowym przyjaciołom my zawsze radzi. Czekać ochotnie będziemy – zapewnił wychodząc Dębicki. Od drzwi jeszcze zwrócił się do Horuszy, !by jutro gotował się ina usłyszenie ciekawych rzeczy. Z ipodwórza i ulicy długo jeszcze dochodziły pewne, siebie, butne głosy Sandomierzan. Nasłuchiwali ich dłuższy czas. – Okrutnie mocny w gębach to naród – rzekł Horusza. – Strach, co na każdym posiedzeniu wyprawiają sejmowym. – Ważne, że naszą sprawę poprą. Z Dębickim mamy jutro omawiać bliższe arkana – zacierał ręce Kalkisitein. Zaraz jednak uwagę jego zaprzątnęła mizerna postał Woyszwiłły. Siedział zgaszony, nie zdawało się go nic interesować. I ta chudzizna straszliwa, – Józef, rzeknij, co z tobą się działo? Przecie nic nie wiem, znaku nie dałeś od chwili, jak z Knauten musiałeś uchodzić. W odpowiedzi zamiast przyjaciela Horuisza zamachał rękami. – Pytać mię warto. Wszystko źle. Że Paweł Kryszpin pomarł, o tym wiedziałeś od Józefa, a teraz się dowiedz, że Ludmiłka mniszką została. – Hę? – Kalkstein aż dłoń do ucha przyłożył. – Mniszką?! Ludmiłka, ta dziewczyna, co to o niej ojiciec mówił, że szablą robić umiała nie gorzej od oficyjera? Jeśli talk, inie dziwuję się turbacji Józefa. Pokręciło się wszystko obojgu Kryszpinom, dola Wszejteczna ich nie szczędziła... ani ojca, ani córki. Ale na teraz dość o tym – żywi ważniejsi. Józef, ty co zamyślasz? Ale Woyszwiłło wzruszył w odpowiedzi ramionami, słowa nie wyrzekł. Horusza dał znak Kalksteinowi, by przestał niepokoić rotmistrza pytaniami. – Już ty, Ludwiczku, rozpowiedz lepiej wszystko o sobie. Jakem słyszał, między znacznymi się cięgiem obracasz. Łatwy wstęp maisz na królewskie pokoje. Wojewodowie ci radzi i niejeden z biskupów... – Nie wszyscy, nie wszyscy, są tacy, co samego widoku mojego zmieść już nie mogą. To wszako rzec muszę, że dawno już talk dobrze pruska sprawa nie stała, jak dniem dzisiejszym. Wiecie, że sejm uchwalił pospolite ruszenie? Trzecie wici wydane, za dwie niedziele ciasno będzie pod Warszawą od szlachty. Wylegną wszyscy bronić swojego króla. Już mi ksiądz Jędrek prawił, by na moment nie popuszczać sprawy – pruskiej. Pomaga mi w memoriałów i pism wszelakich opracowaniu, że to jurysta z niego przedni, zna się na wszelkich kruczkach litery prawa. – Tyszkiewicki jest tutaj? – uradował się Horusza. – A jest. Prałatem ostał, prawi, że gdy mu na galę jaką przychodzi założyć strój czerwienią zdobiony, jak w pętach się czuje. Prawda to, nie w habity było mu iść, ale na czoło regimentu, a choćby chorągwi. U króla i podkanelerzego wielkim cieszy się zachowaniem, radość to mieć przyjaciela tak blisko dworu. Okrutniem rad na to pospolite ruszenie. Gdyby się talk udało pociągnąć część szlachty, ruszyć w dwa, (trzy tysiące na Prusy, elektor miałby się z pyszna. – Ejże, Ludwiczku, słuchy są, jako elektor granice obstawił swoimi regimentami, niespokojny o przeciwne mu w Polsce nastroje – pan Krzysztof z powątpiewaniem odniósł się do entuzjazmu Kalksteina. – Bogać tam, zakurzy się, jak będą uciekać. Polska szabla każdemu straszna, ale najbardziej jej nierad brandenburski najemnik. Nie turbuj się, Krzysztofku, już my przetniemy hajdawerów elektorowi. – Toś już otwartą wojnę Fryckowi wydał? Nie dumasz o zgodzie jakimkolwiek sposobem? Kalkstein zmarszczył się, potarł rękami czoło. – Z Branidtem, elektorskim rezydentem, mam jutro spotkanie. Ma mi rzec, zali byłyby jeszcze jakie nadzieje. Ja bo już ich mię widzę. Jeśli mnie co jeszcze wstrzymuje, to myśl o żonie i synach. Jako w więzieniu w Knauten przebywają. Zakazano im nawet wizyt w Romitten. Jeden Pilz tam siedzi, ładu pilnuje. – Kacper okrutnie poczciwa dusza. – Nie najdziesz drugiego podobnego – przytaknął Kalkstein Horuszy. – Lada dzień czekami wieści od niego. Trzy niedziele już mija, jak Maria Elżbieta pisała. Coraz trudniejsza droga dla listów, nawet jezuickie znoszenia stały się już mniej pewne. Elektor albo sam coś knuje, albo wie więcej, niżeli się nam wydaje, i szykuje obronę. Z landtagiem w Królewcu regenci i namiestnik Croy nie mogą dać rady. Saum podnosi się coraz mocniejszy. Delegatów do Polski pocztami chcą słać, o wyzwolenie prosić z ucisku. Nawet Woyszwiłło zaczął przysłuchiwać się tym nowinom. Tyle czasu spędził w Knauten, tak wiele fam słyszał i widział, jeszcze nie znał przyczyn obecności Kalksteina w Warszawie, nietrudno» jednak było się ich domyślić. Głową kiwał, słuchając buńczucznych słów przyjaciela. Jemu nie widziało się wszystko tak łatwe. W pewnej chwili sprężystym skokiem porwał się ku drzwiom, otworzył je na oścież. Za nimi, strwożony nagłym odkryciem jego obecności, stał niewielki człowieczek, z twarzą przeciętą blizną około ust. Usta te w lęku to rozwierał, to znów zamykał, słowa nie mogąc wykrztusić. Woyszwiłło jak kota uniósł go do góry, przyglądał mu się uważnie. – Tyś kto? – zapytał. – Pacholik mój, z chłopców pruskich, Klimgsporry – wyjaśnił Kalkstein, z gniewną twarzą szedł ku słudze. – Czegoś chciał pode drzwiami, dla kogo podsłuchy czynisz, praw zarazi – Wasza miłość – wystękał żołnierz, – Dalibóg, – nie wińcie, głosy mocne słysząc, zlękłem się o waszą miłość, myślałem, napastuje feto może. Więc podsunąłem się bliżej. Gdyby co, ku obronie zamierzałem ruszyć... – jąkał się. Kalkstein chwilę spoglądał mu w oczy, potem wyrżnął sługusowi siarczysty policzek. – Pomnij, ostatni miech będzie to raz. Bo uszy utnę. Zbladł żołnierz, skulił się, w pokłonach wycofywał się z celi. Huknęły drzwi. – Nie “podoba mi się tętn chłystek. Chytrze z oczu mu patrzy – wycedził Woyszwiłło. Zaraz zapytał: – Onże Brandt, mówiłeś, rezydent jest elektorski? Skądże konfidencja pomiędzy wami? – Mniejsza dziś oma niżeli dawniej. Zdawał mi się być swego czasu szczerze życzliwy, listy odbierał dla żony, u elektora sprawę moją popierał – wyjaśnił Kalkstein. – Rzekłeś, że mniejsza konfidencja wasza dzisiejszym dniem. Czemu? Horusza spojrzał zdumiony, skąd to nagłe zainteresowanie w Woyszwille, skąd ożywienie, jakby trosk swoich zupełnie teraz przepomniał. – Ano mniej już jest mnie życzliwy... Na kwaterze nazbyt wiele obcych ludzi u niego się kręci... Wszyscy mi radzą ostrożność. Bo to w Środzie po sejmiku onym sławetnym napaść była, mnie osobliwie szukano. – Widzisz, Ludwiczlku, ty zawżdy każdemu ukazujesz otwarte serce. – Nie podobało się ito wszystko Hor uszy. – Nim wzajemnie opowiemy – sobie, co się któremu (przydarzyło od naszego rozstania, jedno ci rzekę: – wtrącił się znowu Woyszwiłło. – Będę cię, Ludwiś, od wszelkich Brandtów i takich podsłuchujących pachołków strzec. Jeśli zaś dojdzie do rozprawy z elektorem, pierwszy pójdę. Radość byłaby na zakonne wiano Ludmiłki ubić z dziesiątek Branderburczyków. A że jeszcze przy okazji tobie pomogę, byłaby to za wszystko doznane od ciebie dobro przyjacielska podzięka. Kalkstein uściskał Woyszwiłłę, potem odsunął go na odległość ramion, w oczy zajrzał. – A ty co prawisz talk, jakbyś śmierci wzywał? Nie płacz po dziewce, widać nie była tobie sądzona. Najdziesz drugą... Horusza dostrzegł ból na twarzy Woyszwiłły. Dyskretnie położył palec na usta. Kalkstein spostrzegł się, natychmiast zmienił temat: – Wrócimy jeszcze tu do mnie albo ja z wami udam się na kwaterę, teraz wszako pora nam do Dębickiego kompanii. Tobie, Józef, dobrze zrobi kielich jeden czy drugi. Długoszewski ma smakowitą gorzałę, łacno ujmuje ona frasunków. 4 Euzebiusz Brandt witał się kordialnie, nie starając się ukryć radości z widoku Kalksteina. Zaraz też poprowadził gościa przez wielki pokój do gabinetu, w którym lubił urzędować i przyjmować ludzi sobie najbliższych. Na atole postawił pięknie w szkle wyrabianą karafkę z gorzałką. Kalkstein nie uradował się takim przyjęciem. Uważnie, czujniej niżeli kiedykolwiek, spoglądał siwymi oczami w twarz elektorskiego rezydenta. Ten czuł czającą się między nimi nieufność, przeszedł na ton rubaszny, opowiadać jął mocne facecje o poniektórych warszawskich wielmożach, w końcu zaczął się tropić, gubił zwykłą pewność siebie, umykał wzrokiem przed spojrzeniem gościa. – I jakże, oności Brandt? – obcesowo zagadnął go Kalkstein. – O czymże, przyjacielu, chcesz wiedzieć? Jakie profity przyniosły moje starania? Jest co do powiedzenia, jest – przybrał ton triumfujący. – Książę de Croy znać dał, że gdyby petycję na swoje ręce od ciebie otrzymał, próbowałby łagodzić gniew elektorski. – Wielce łaskaw dla mnie książę namiestnik. Zali do takiej posługi sposobi go przebieg landtagu? Książę bowiem swojego czasu mocno na mnie pomstował, publicznie w trakcie obrad racząc imię moje przypomnieć – zakpił pułkownik. – Wieści miałeś nowe z Prus? Z landtagu? Listy może nadeszły jaką bądź drogą? – W rezydencie obudziła się zawodowa czujność. – Ja bo mało wiem, jak w Królewcu postępują obrady. – Postępują tak doskonale, że aż sam elektor zapowiedział swój przyjazd w najbliższe dni. Brandt drgnął. Skądże tak dokładne wieści? On sam dopiero poprzedniego dnia otrzymał od Schwerina wiadomość w tej sprawie. Z kim i jaką drogą utrzymuje Kalkstein kontakty? Rozlewał gorzałkę, pułkownik wcale od niej się nie uchylał, z uśmiechem rozbawienia przyglądał się, jak rezydent swój kielich ledwie tylko nadpija. – Marszałkuje landtagowi von Brumsee. Jasną dał odpowiedź na przedłożenia jego elektorskiej mości, iż na akcyzę stany więcej mię wyrażą już zgody ani tym bardziej nie zgodzą się na utrzymanie nowych pułków na swoich ziemiach. “Pokoju chcemy z sąsiady, nie wojowania”, mówił. Żadnych też podatków szlachta, duchowieństwo ni miasta nie uchwalą, aż gravamina załatwione zostaną. Imię moje znowu tam padło... Brandt usiłował ukryć zdumienie, jakim przejmowały go dokładne relacje gościa. Kręcił więc głową w podziwie, udawał to zatroskanego, (to zmów rozweselanego dopiero co usłyszanymi nowinami. – Patrzcie no, a ja rezydent, połowy tego mię znałem. Nie ma to jak poczta jezuicka! – zakrzyknął. Kalkstein spojrzał na niego twardo. – Głosy wołające Wolności niejedną znajdą drogę – powiedział. – Von Brumsee lepsze ma zatem od księży sposoby? – Mości Brandlt – pułkownik przeszedł na ton oficjalny. – Nie próbuj .ze mnie wyciągać, co wiem i jakim sposobem. A wiem, że w Knauten źle się dzieje. Waść obiecywałeś, iż przez księcia de Croy usuniesz ucisk mojej rodziny. Jakże więc to? – Szacowna małżonka bardzo ubolewa nad swoim losem? Pojmuję, niełacno trapić się z jednej strony o męża;, z drugiej widzieć włość pod narzuconym zarządem. Ma wszakoż łaskawa |pani dobre nadzieje? – Jam tu przyszedł wywiedzieć się o swojej rodzinie! Listu od niej przez rezydenokie ręce żadnego potąd nie otrzymałem, nie wiem takoż, co się stało z wręczonymi przeze mnie. Otrzymam jaką odpowiedź? – Nie sierdź się, pułkowniku. Twoim prawdziwym przyjacielem byłem i jestem, pomnieć wszak trzeba, żem też rezydent jego elektorskiej mości. Serce rade by w waszą stronę, powinności ciągną czasem w drugą... A jeszcze sam szkodzisz sobie najwięcej. Co zdziałam dobrego, wraz popsujesz niepohamowanym swoim językiem. Już niejeden zarzut czyniony miałem z tego powodu... – Jakże to? – Ogólnie jeno pisałem o pobycie waści w żołnierskim obozie. Tłumaczyłem, że o szukanie służb wojennych – chodziło. Poza moją osobą wywiedział się jednak dwór w Berlinie o bliskiej komitywie waści z hetmanem Wiśniowieckim, o groźbach rzucanych przed żołnierską gawiedzią na pana Prus, o (tajemnych waści z (najwyższą szarżą znoszeniach. Pytanie nadeszło, czemu o tym wszystkim raportów nie przesyłam dokładnych. – Prawdali to? – Jakeś mi sercu miły, prawda. – Osobliwy to pan, co nie dowierza własnemu rezydentowi. – Rozeźlony też mocno jest elektorska mość za sejmik średzki, mierad znoszeniom z przeciwnymi mu posłami Sieradza i Litwy. – Zatem żadnej pociechy? – Mówiłem o gotowości księcia de Croy... Na elektorskim dworze minister Schwerin takoż łaskawy dla waści. Gdyby jeno przez czas jakiś był spokój, żadnych słów ani pogróżek, po okazaniu łaski dobra wola służby wiernej jego wysokości elektorowi, można by uzyskać kasację wyroków. Pułkownik z nagła zatracił poprzednią butę, może ją zresztą tylko udawał. Opadł w fotelu, myślał coś długo, czoło mu się marszczyło, drgały ciemne bokobrody. Brandt poczuł w tej chwili, że bierze górę nad swoim gościem. Odezwał się głosem miękkim, zupełnie cicho, jakby sekret powierzał największy: – Jedyna to rada... Jeśli już nie swojej osoby ci żal, Ludwiku, pomyśl o małżonce, o małych chłopcach, co każdego dnia przede snem pacierz mówią ma intencję powrotu ojca. Zali warto – skazywać ich na ciężkie życie? – Wieszże co bliżej o nich? – nagłym podrzutem uniósł Kalkstein kształtną głowę. – Tyle wiem, że zdrowi na ciele, ale sercem cierpią okrutnie – powiedział Brandt ze współczuciem. – Maria Elżbieta, jasna moja pani... – szeptał zgnębiony pułkownik. Zawsze najbardziej obezwładniały go wspomnienia o rodzinie. Nikła wtedy ochota do walki o własne prawa, żal opanowywał serdeczny i wielka rozpacz. Brandt milczał, przyglądał mu się spod oka. Już był pewny swego. – Ja widzę sposoby ratunku. W regencji pruskiej i na berlińskim dworze są ludzie wielce ci przychylni. Radzi u jego elektorskiej mości wyjednać ci ułaskawienie. Jedno’ tylko, żadnym sposobem nie można już dawać Fryderykowi Wilhelmowi nowych powodów do gniewu. Pomnieć trzeba, że w Berlinie wiadomo, co w Polsce się dzieje, zwykły to nakaz polityki, toy sąsiedzi dobrze wszystko o sobie wiedzieli. Kalkstein usta otworzył, chciał coś powiedzieć, zmilkł jednak. – Jego elektorska mość, prawda to, jest mocno na cię zacięty, wszako wola poprawy złego i gotowość służb wiernych na pewno go ułagodzą. – Do samego Berlina bym się udał o łaskawość błagać, ale jakąż pewność mam, że nie zostanę tam wtrącony do lochu. Gdybyż jaka gwarancja... – powiedział cicho Kalkstein. Błysnęły oczy rezydenta brandenburskiego. Aż w dłonie zaklaskał. – Zaiste! Myśl przednia! O to się można będzie postarać u księcia de Croy. Niech da poręczenie listowne... – Książę de Croy? Dla elektora i on mało jest ważny. Gdyby elektor sam zechciał... – Jakże to, jego elektorska mość swoją własną osobą będzie się do ciebie udawał? – nie mógł Brandt ukryć zdziwienia z takiej naiwności. – Odpowiedzi na dawniejsze pisma swoje do niego jeszcze nie otrzymałem. Byłaby okazja przypomnieć o mich dzisiejszą porą. Rezydent szeroko rozłożył ręce. – Będę próbować – powiedział. Moment słabości już minął. W Kalksteinie obudziła się dawna energia. Przejrzał w tej chwili Brandta. – Próbować? Z wiarą, że bez nadziei to próba, czy nie tak? Jako i beznadziejna dla mnie jest elektorska łaska! Waść zwodzisz mnie tylko, mości rezydencie. Był u mnie żołnierz na służbie, niejaki Klingsporry. Za podsłuchy precz go wygnałem. Znalazł bez trudu opiekę u mości Brandta. Godziwe to? – Brandenburski on żołnierz z dawnego czasu, moją rzeczą nad nim opieka. Mówi, że nie miał złej woli, źleś go, Ludwiku, osądził. Podniósł się pułkownik ze swego miejsca. Przysunął się blisko do Brandta. Oddychał szybciej, na policzki wystąpiły mu ciemnoczerwone plamy. Rezydent znał go na tyle, by wiedzieć, że najpewniejsza to jest oznaka gniewu. Próbował się cofnąć o krok. – Zda mi się, żem ja ciebie, Brandt, chytrku, źle bardzo osądził, licząc na prawdziwą przyjaźń. Zwodziłeś mnie listami przesyłanymi swoimi sposoby do żony w Knauten, jako też staraniami o elektorska łaskę, a jednocześnie ludzi swoich na mnie nasyłasz, szpiegami otaczasz. Może mi powiesz, co Lehndorff robił w wojskach Wiśniowieckiego? Wszak w gwardii on służbuje królewskiej, która przypisana jest przy Warszawie? Co krok stąpiłem, on wyrastał lub jego kompanionowie. Obiecujesz, Brandt, ale prawdy w twych słowach nie ma. Czasem zda mi się, że coś złego knujesz. Dlatego przybyłem dzisiaj z pięcioma towarzyszami, czekają u Thamsona na dole, gdyby co, jeno krzyknę... – Ludwik, za cóż krzywdę taką mi czynisz?! Ja się dla ciebie narażam jego elektorskiej mości, w podzięce słyszę zaś takie słowa. Gdyby nie moja wielka ku tobie życzliwość, na takie dictum inny bym sposób nalazł rozmowy... – Szablą byś się może spróbował? – zakpił z niego pułkownik. Brandt nie zamierzał przeciągać struny do reszty, w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami. – Sam wiesz, jako elektor aż zadyszki dostaje, gdy o mnie słyszy. Kłamstwa wierutne przeciw mojej osobie posłowi Morsztynowi powiedział, same niestworzone a najgorsze rzeczy... – I to już wiesz? Kalkstein zaśmiał się. – Może rezydent brandenburski mieć swoich szpiegów, może Kalkstein polegać na przyjaciołach, – Wiem, wiem, podkanclerzy, biskup Wierzbowski, jeszcze insi, nie licząc księcia Dymitra. Z samymi się zadajesz ludźmi nieprzychylnymi jego elektorskiej mości. Taka to droga do zmazania win? Złapał go teraz Kalkstein za klapy ubrania, potrząsnął mocno. Brandt, przerażony w pierwszej chwili, już, już usta otwierał, by wołać o pomoc, gdy Kalkstein zreflektował się, odepchnął go od siebie. – Win? Jakież bo moje winy?! Landtag każdym dniem potwierdza, że nie ja jeden podobnie myślę. Tyranem okazał się Fryderyk Wilhelm dla kraju. Zdradziecko swobodę uzyskał od Polski. Przyjść może jednak dzień, kiedy znów będzie musiał włożyć swój tłusty kark w obrożę... – Ludwik, ja tego nie słyszałem! – Brandt udawał, że zatyka uszy rękami. – Bo pozbawisz się ostatniej nadziei, gdy tak lżyć będziesz miłościwego pana. – Nadziei? Zali ja mogę mieć jaką nadzieję? We mnie wiary już nie ma. Pozostaje jedynie walka... 5 Ksiądz Tyszkiewicki odprowadził go aż po same drzwi królewskiej izby posłuchań. – Tako mi się zda, iż wiele wskórasz dzisiejszym dniem. Nie na próżnośmy cztery noce strawili nad suplikacją. Na sejmie w czas przerwy rozrzucona ostanie między posły. Niech wszyscy znają prawdę. Już to drukarze szybcy są w naszej Warszawie. No, idźże z Bogiem... – popychał niemal Kalksteina, przejętego wagą zbliżającej się chwili. Ten odwrócił się jeszcze ku przyjacielowi: – Jędrek, nigdy ci przysługi tej nie przepomnę. – Idźże już, idź! Mater Misericordiae, ora pro nobis... Gdy za pułkownikiem zamknęły się ciężkie, ozdobnie rzeźbione drzwi, ksiądz Tyszkiewicki zrobił znak krzyża. I on poruszony był zbliżającą się chwilą. Zanim zapadła decyzja, przegadali niejedną godzinę i ksiądz Jędrzej miał okazję przekonać się, jak wielkie zmiany zaszły w starym przyjacielu i druhu. Kalkstein zmienił się przez parę tygodni do niepoznania. Nic to, że wychudł, że twarz mu się jeszcze bardziej ściągnęła, że dziwnie paliły się siwe oczy, zdumiewające było, że pić przestał zupełnie, znikła dawna jego rubaszność w obejściu z szlachecką bracią, myśl krążyła innymi torami. Najbardziej zaś dziwne było, że Kalkstein najmniej teraz mówił o sobie. Jakby przestał go obchodzić własny los. Tylko na wspomnienie żony i dzieci wzdychał ciężko, ale zaraz dodawał: – Tym lepiej widzę, jak inne białogłowy i inne dzieci strzec trzeba przed podobnym losem z woli tyrana. Obchodziła go teraz tylko sprawa pruska. Już nie walczył o łaskę elektorską dla siebie i zwrot dóbr. Wiedział, że jeśli wygra tamtą, o ileż ważniejszą stawkę., i jego się losy odmienia. Ale nie to nawet było już najważniejsze. W Królewcu od sierpnia obradował landtag, desperacko przeciwstawiając się Fryderykowi Wilhelmowi. Rzecz nie tkwiła w samej akcyzie i podatkach, one raczej stanowiły symbol tego sprzeciwu. Prawdziwie poważne znaczenie miała niedwuznaczna groźba, rzucona w twarz elektorowi, że stany pruskie wyślą delegację do Polski, by na dworze królewskim dopominać się swoich praw. Delegację taką zamyślano naprawdę. Prusacy wiedzieli o antyelektorskich nastrojach w Polsce pośród szlachty i wojska; nie bez przyczyny zdawał się im fakt, że część pospolitego ruszenia obrała leża na północy, nie opodal pruskiej granicy. Wieści z sejmu, zarzuty stawiane Grzymułtowskiemu i Morsztynowi o kontakty z elektorem, ostre wystąpienia posłów o zwrot Elbląga i Drahimia, osłona dana Kalksteinowi przez króla, wszystko to, wyolbrzymione, docierało do Prus, żywiło wzrastającą nadzieję. Obecność Rotha i Kalksteina w Warszawie tłumaczono jako wyraz szczególnej sympatii dworu królewskiego dla sprawy pruskiej. Więc gdyby naprawdę delegacja? Gdyby wymarsz wojsk polskich na Prusy? Nie było dla nikogo tajemnicą, że elektor ściągnął liczne pułki aragońskie nad samą brandenburskopolską granicę, a parę z nich przerzucił nawet morzem do Prus. Kalkstein był zorientowany w tym wszystkim, nowiny, chociaż spóźnione, za pośrednictwem jezuitów docierały dość regularnie. O rodzinie tylko od dawna nie miał wiadomości, co go jeszcze bardziej jątrzyło. Ostatnia rozmowa z Brandtem zdziałała to, że ostatecznie stracił zaufanie do rezydenta, nie wierzył już nawet w cień elektorskiej łaski w stosunku do siebie. Przy tym nie chciał, nie mógłby nawet, korzyć się przed nim, błagać zmiłowania. Rzucił wszystko na jedną szalę. W określonych zamiarach naradzał się z Olszowskim, z biskupem Wierzbickim, znalazł drogę do biskupa Żegockiego, sławnego z czasów szwedzkiej nawały partyzanta. Ze wspólnej rady wykluwał się śmiały plan. To biskup Wierzbowski doradził pomoc księdza Jędrzeja w opracowaniu suplikacji. Olszowski przywitał pomysł z uznaniem. Ale nim zasiedli do pracy, długo jeszcze naradzali się przyjaciele. Dopiero przy końcu rozmowy Tyszkiewicki powiedział: – Niech cię kartauny biją, Ludwiczku, wysoko ty mierzysz. Pomnij wszak, że w takowej grze albo się wszystko zagarnia, albo płaci się głową. – Wiem to. Mógł swojego czasu mieszczanin Hieronim Roth o wolność pruską wojować, nie gorzej potrafi szlachcic Kalkstein-Stoliński. Taką dał wtedy odpowiedź, a teraz, głęboko przejęty, skłaniał się nisko przed majestatem królewskim. Przy królu stał podkanclerzy Olszowski, nieco dalej siedzieli najbliżsi osoby królewskiej: marszałek nadworny Branicki, kanclerz wielki litewski Pac, biskup poznański Wierzbowski. – Najmiłościwszy Panie i Królu. Osoba moja już Ci znajoma, ale to, co przedłożyć pragnę dziś u Twojego Majestatu, tyczy wszystkich mieszkańców Prus Książęcych, nie mnie samego. Znikąd spojrzenia nie oglądają się z taką nadzieją na Polskę, znikąd nie niesie się tak powszechne wołanie ratunku i zmiłowania, nigdzie imię Twoje, Najjaśniejszy Panie, nie jest powtarzane z czcią i miłością podobną. Pruscy Twoi, Wasza Królewska Mość, zawżdy przez wieki wierni Rzeczypospolitej poddani, złym obrotem fortuny wbrew swojej woli w niewolę oddani, do Majestatu Michała Korybuta z ufnością się wielką zwracają, wspomożenia i wybawienia żądając. Spojrzyj, Wasza Królewska Mość, na krzywdy i zażalenia płynące do Twego tronu, racz obliczyć straty, jakie Rzeczpospolita ponosi na skutek wiarołomstwa niedawnego lennika, by racje z tego należne wyciągnąć i dłoń podać stanom pruskim pomocną. Łaską przed Majestat Twój, Wasza Królewska Mość, dopuszczony, supplicatio ad regem* ośmielam się złożyć, los tragiczny Prusaków ukazując. Racz, Wasza Królewska Mość, wejrzeć w pismo owe łaskawie, by nadziei z całą mocą od nowa zbudzonych nie zawieść. [* supplicatio ad regem – uniżona prośba do króla. Fakt złożenia supliki autentyczny.] Skłonił się nisko, z uszanowaniem ucałował wyciągniętą ku sobie dłoń królewską. Michał Korybut życzliwie spoglądał na exulanta pruskiego, do którego od pierwszej chwili żywił szczególną słabość. Skinął teraz dłonią na Olszowskiego, ten rulon z pismem zażaleniowym przejął z dłoni Kalksteina, rozwinął i głosem uroczystym rozpoczął czytanie. Głos miał donośny, o nieco metalicznym podźwięku. Kalkstein słuchał go nie mniej uważnie od innych. Po sto razy czytał uprzednio te słowa, teraz jednak zabrzmiały one inaczej, jak gdyby dostojniej. Zrobił krok, po którym musiały runąć jego osobiste nadzieje. Miał pełną tego świadomość, a przecież z każdym słowem odczytanym przez podkanclerzego narastała w nim głęboka radość. Głos pruskiej ludności znów się rozlegał przed polskim tronem. Wodził spojrzeniem po wspartej na dłoni, kwadratowej twarzy Branickiego, zatrzymywał je na obwisłej dolnej wardze litewskiego kanclerza Krzysztofa Paca, napotykał życzliwy uśmiech poznańskiego biskupa, cieszyło go skupienie i widoczne zainteresowanie obecnych jeszcze paru dostojników. Olszowski skończył, zwinął suplikę w rulon. Michał Korybut, który pod koniec słuchał z wyraźną już nieuwagą, nigdy bo nie potrafił długo się skupić nad jedną sprawą, otworzył teraz szeroko oczy, błysnęła w nich odziedziczona po przodkach energia. – Pułkowniku Kalkstein, suplikację pisaną imieniem wielu spośród Prusaków przyjmujemy z największą uwagą, a osobie waszmości zapewniamy pełną życzliwość. Jeśli zezwoli fortuna, nie ostanie głos pruski bez echa. Znów na znak szczególnej łaski wyciągnął upierścienioną dłoń. – Wasza Królewska Mość – szepnął przy pocałunku wzruszony Kalkstein. Michał Korybut powstał. Audiencja była skończona. Ledwie pułkownik ukazał się w progu, ksiądz Jędrzej od razu porwał go w ramiona. – Prawże, jak poszło! Com się tu namordował z myślami, Mater Misericordiae! – Król był wielce łaskawy, mocne rzekł mi słowa otuchy. – To dobrze, do stu kartaunów! To dobrze! Biegnijmy zatem, co nogi zdoła, do izby sejmowej. Odbitki musiały tam już trafić do braci szlachty, obaczymy, jak je przyjmują. Nad izbą wisiało znużenie. Omawiane były tego dnia mniej ważne proceduralne sprawy sprawniejszego funkcjonowania trybunałów. Posłowie ziewali, z ochota wielu z nich brało do rąk odbitą w wielu egzemplarzach suplikację Kalksteina do króla. Ożywiali się wyraźnie, wskazywali pewne ustępy palcami, szeptali do siebie. – Pojrzyj na Krzysztofka! – zaśmiał się z cicha ksiądz Tyszkiewicki, wskazując na Horuszę. Z kilku egzemplarzami supliki w ręku, ani zważając na przebieg obrad, Horusza perorował coś zawzięcie najbliższym, inni też garnęli się do kompanii. – Jak ja ich znam, niezła jeszcze wyniknie burza z tej supliki – zatarł ręce zadowolony ksiądz Jędrzej. – Tyle że ją na jutro ostawią, bo pora dziś późna. Tuszę, najdziesz poparcie sejmu, Ludwiczku najmilejszy. 6 Często zbierali się całą kompanią w nieprzytulnej celi Kalksteina. Pułkownik upodobał sobie te grube, bielone mury, powałę łukami rozchodzącą się na strony, skromne wyposażenie. – Tu się czuję pewniejszy, a i więcej jest we mnie spokoju – mówił. Ksiądz Tyszkiewicki rozumiał to, najlepiej bowiem z nich wszystkich orientował się w zmianach zaszłych w pułkowniku. Woyszwiłło i Horusza tylko z zewnętrznych oznak domyślali się czegoś, trudno im było dociec sedna rzeczy. Że się Ludwiczek ustatkował, gorzałę zwłaszcza zarzucił i wino, krzepił się tylko piwem, przypisywali to chwilowym nastrojom, im się też przecież podobnie zdarzało. Że przyjaciel mało mówił teraz o sobie, ciągle troskając się pruską dolą, uważali za zrozumiałe. Skoro landtag podnosi bunty przeciw elektorowi, w Polsce zaś narastają przychylne nastroje dla pruskich poczynań, rysuje się możność starcia z Brandenburczykiem, muszą się marzyć Kalksteinowi wodzowskie funkcje. Obaj zresztą ochotnie deklarowali się mu z pomocą w potrzebie wojennej. – Bo to, kocik mileńki, chciałbym i ja wejść do Królewca z polskimi wojskami, niechby mieszczany znały, że nie przepomniał o nich porucznik Horusza – uśmiechał się poruszony wspomnieniami pan Krzysztof. Woyszwille oczy się zapałały na samą myśl o wojaczce. Nigdy jeszcze w życiu tak nie pragnął bitewnego rejwachu. Kalkstein stał się w tym czasie jedną z najpopularniejszych postaci w Warszawie. Znali go posłowie i licznie zebrana brać szlachecka, otwierały się przed nim domy wielu senatorów i innych dygnitarzy Korony i Litwy, wiódł poufne dyskursa z co znamienitszymi mężami Rzeczypospolitej. Rosła też zarazem liczba jego wrogów od kanclerza wielkiego Leszczyńskiego i idącego mu w sukurs prymasa Prażmowskiego poczynając, ale byli też i pomniejsi. – Chciałbym kiedy takiej powszechnej sławy zażywać – westchnął któregoś wieczora ksiądz Jędrzej. – Małoż ci prałackich kolorów? – uśmiechem odpowiedział mu Kalkstein. Wrócili dopiero całą kompanią ze spotkania z wpływową grupą poselską. Tak się ustaliło ostatnio, iż gdzie mógł, nie ruszał pułkownik bez asysty swych towarzyszy. Zabierał także ze sobą dwóch pocztowych. Zbyt wiele zaczynało się kręcić około niego dziwnych, mało komu znanych postaci. Naukę wyciągnął Kalkstein z nocnych wypadków w Środzie, jak nigdy miał się na baczności. – Ruskie województwa zawżdy były sprawie pruskiej najmniej ochotne, prawda to. Im o Turczyna chodzi najbardziej, co i nie dziwota, elektor daleko, Porty zaś tylko wyglądać. Koszula ciału najbliższa. Tym większa uciecha, że i u nich zrozumienie nalazłem – sumował Kalkstein rezultat niedawnych rozmów. – Gdyby co, poprą na sejmie choćby razem z Sandomierzanami, z którymi w inszych materiach za łby się wodzą – dorzucił Tyszkiewicki. Rozmowa się nie kleiła. Woyszwiłło zwykle milczał, słuchał tylko, wodząc po nich poważnymi oczyma. Z dnia na dzień siwiał coraz bardziej, widzieli to z troską. – Wypiłbym co jeszcze – odezwał się w pewnej chwili Horusza. Kalkstein rozłożył ręce. W celi swojej żadnych trunków nie trzymał. Milczenie ciążyło przez długie jeszcze chwile, nagle gospodarz poderwał głowę do góry. Oczy jego zapłonęły mocniejszym blaskiem, jak zawsze, gdy zły bywał albo wzruszony. – Czasem wszystko mi się widzi na dobre, kiedy indziej na złe. Już by na jedno mi było, gdyby nie Maria Elżbieta i chłopaki moje. Krzyś zaprawia się tam pewnie w robieniu bronią, ogromnie sobie bowiem to upodobał. Tak samo Jakubek. Reszta drobniejsze to, rozumu tak wiele nie ma, rzadko może wspomina ojca. Ich by zobaczyć, wyratować z niewoli. Przeze mnie wszak w nią popadli... Głos miał smutny, zagasły w nim zupełnie ferwor i buta, z jakimi jeszcze niedawno przemawiał do posłów z ruskich województw. – Pewnie, iż żal białogłowy i chłopców. Wszako strapienia to tylko, po głowy ich nikt nie sięga. Trudno mają, ale zawżdy przeżyją do radośniejszej chwili. Bacz, jako ich rychło brać będziesz w ramiona, jeśliby takim czy innym sposobem poszli Koroniarze wraz z Litwinami na Prusy – łagodził ksiądz Jędrzej. – Ba, gdyby poszli... – przerwał mu pułkownik. – Nic tu nie wiedzieć. Jednego dnia mam nadzieję, rankiem wszystko gaśnie, jakby w głęboką wodę zatopił kto dobre czucia. Znów mocno o Turczynie gadają, Sobieski uniwersały śle do szlachty. Podkanclerzy jasno mi rzekł, że jeno podczas pokoju na granicach i w kraju można poważnie zamyślać o Prusach. – W kraju teraz jakby spokojniej – zauważył Horusza. – Malkontenci przyczaili się jak myszy pod miotłą. – A Prażmowski? W Łowiczu teraz cicho siedzi, ale nim wyjechał, w sejmie rejwachu narobił, głośno przeciwko królowi wystąpił, a mimo to wyszedł otoczony czeredą swoich popleczników. Morsztynowi prolongowano stawanie przed sejmową komisją, że to do skarbca przed koronacją nie byłoby bez niego dostępu. Tak czy owak, sprawa jego się przewlecze. Nie wiedzieć jeszcze, jak pójdzie z Grzymułtowskim. Zali wszystko to uśmierzeniem jest malkontenckich znoszeń? – Olszowski sam jeden optuje za zgodą. Pac i Branicki ciągną króla jegomości do mocnych poczynań – uzupełnił Kalkstein sceptycyzm księdza Jędrzeja. – Nie wiedzieć, co dla nas lepsze – rozłożył ręce pan Krzysztof. – Sami zatem widzicie, że wszystko niepewne. Kolcami się ściele los pruski – westchnął gospodarz. Nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Pewnie, różnie się mogło wydarzyć. – Zwól, Ludwik, że zapytam, czy jezuici żadnych nowych wieści nie dostarczyli? – zapytał Woyszwiłło tak nieoczekiwanie, że aż spojrzeli na niego z zaciekawieniem – Mówił ojciec Branicki, że możebne, iż posłańca schwytano. Oni sami też niespokojni, jedyny to dom ich zostający pod pieczą kalwina. Od wielu już niedziel nowin od swoich nie mam. – Będziesz miał – spokojnie oznajmił rotmistrz. – Jakże to? – Ja ci je sam przywiozę – stanowczość zabrzmiała w głosie Woyszwiłły. – Śmierć lub niewola to pewne, Józef – przecząco potrząsnął głową Kalkstein. – I mnie się nie widzi, byś dopiął czego, Prus nie znasz – dorzucił ksiądz Tyszkiewicki. Horusza poczuł się w tej chwili nieswojo. On Prusy znał dobrze, jemu, nie Józefowi, przypadałaby ta rola. – Po sejmu skończeniu mógłbym próbować. Ludzi tam znam, język i obyczaje, łacno bym drogę nalazł... – Ciebie też ludzie znają. Wraz byś gnił we friedrichsburskiej fortecy. Coś ty, Krzysztof? Krystynę i dzieci chcesz osierocić? – rozgniewał się Kalkstein. Woyszwiłło odczekał chwilę, powiedział spokojnie: – Jutrzejszym dniem ruszam w drogę. Dacie mnie jeno wskazania, kędy tam trafić, z kim rozmawiać. Do Knauten, zda mi się, szkoda próbować, już tam żandarmi muszą mieć oko na wszystko. Należałoby w większym mieście, choćby w samym stanąć Królewcu. Pilz mógłby do mnie tam przybyć, a choćby i małżonka Ludwiczka, niby to udając się z czymś do owej regencji czy jak ją zwiecie. – Szkoda dysputy, zezwolenia nie daję – żachnął się Kalkstein. – To bez tego pojadę, tyle że trudniej mi będzie. – Józef, zaprawdę zamierzasz? zabłysły oczy księdzu Tyszkiewickiemu. – Rzekłem. – Nie mogę przyjąć twojej ofiary! – zawołał pułkownik. – Ślubowałem, że będę ci pomagał tak długo, jak trzeba. Oto się nadarza okazja. Tutaj już Krzysztof i Jędrek opiekę ci dadzą. Zważajcie szczególnie na Brandta, niech Ludwiczek nie chodzi do gospody Thamsona, jakby bo w gardło wilkowi tam lazł. Ja wrychle wrócę... – tu uśmiechnął się smutno, dodając: – Pomnijcie, że takich, co śmierci szukają, niechętnie się ona ima. – Nie, nie, Józef! Spojrzał Woyszwiłło na przyjaciela. – Gdybym ja był w takowej potrzebie, szedłbyś? – zapytał. Pułkownik opuścił głowę. – Rzecz zatem postanowiona. Radźcie teraz, jako to najlepiej uczynić – poprawił się na swym miejscu Woyszwiłło. – Po mojemu, jeśli prawdą to wszystko, bo cięgiem mi się wierzyć nie chce... – zaczął Horusza. – Otóż po mojemu rzeczywiście najlepiej do Królewca. Tam mieszczany znajome udzielą schowania, wieści przyniosą pewne, do Knauten lub do Pilza swoimi sposoby znak dadzą. – Z posłami jakimi z landtagu nadarzyłaby się cicha okazja obaczyć – dorzucił Kalkstein. – Jańczyc tam jest, dawniejszy pocztowy Grzesia czy Romanka, sam już nie pomnę, mój takoż znajomek – ciągnął swoje pan Krzysztof. – On wszystko ułatwi, poważanie ma wielkie między mieszczany, osobliwie w Knipawie. – Więcej się najdzie takich znajomków. Rotha trza tutaj przywołać, on najlepiej poradzi. Z wysłania podkanclerzego dopiero co był na dworze cesarskim w Wiedniu, trzy dni, jak wrócił. Okrutnie rad temu, com przez ten czas uczynił w Warszawie. Któż może lepiej radzić, jak nie syn królewieckiego trybuna? – Takim sposobem jutro bym nie zdolił wyjechać – zmartwił się Woyszwiłło. – Pojedziesz pojutrze. Lepiej przypilnować wszystkiego – Kalkstein mocno wziął przyjaciela w ramiona. – Józef, jakże ci to odpłacę? – Jak? Ostrożnością wielką, bo mnie się widzi, że elektorscy będą chcieli krzywdę ci zrobić. Po tym memoriale do króla jegomości okrutnie muszą być rozeźleni, item*[* także] wszelakie myśli będą im przychodzić do głowy – odparł Woyszwiłło, oddając kompanowi serdeczny uścisk. – A ja zadośćczyniąc ostrożności, jak też dla dodania sprawie większego żaru, do wojsk pospolitego ruszenia cichaczem w tych dniach poskoczę, nikomu się nie opowiadając krom was i podkanclerzego – oznajmił pułkownik. Przyklasnęli tej decyzji. Pospolite ruszenia województw większością zdołały już stanąć pod bronią. Część skupiła się pod Warszawą, by w razie jakiegoś niebezpieczeństwa wziąć króla w obronę, inne dla lepszego furażu stały nad górną Wisłą i w pobliżu pruskiej granicy. – Kto wie, może jak na przeglądzie przyszłych swoich żołnierzy będziesz oglądał – z tajemniczym uśmiechem powiedział ksiądz Jędrzej. *** – Lehndorff wraz tutaj będzie, przez umyślnego dał znać. Nocą powrócił znad Sprewy – przywitał Brandt wsuwającego się z chytrym uśmieszkiem kulawego Morsztyna. – Pismo przywozi od jego elektorskiej mości. Obawy mam, że mi w nim głowę zmywa za te nastroje sejmowe, jakbym mógł tu cokolwiek zaradzić. Zacni kawalerowie pieniądze brać radzi, gdy jednak do czego przychodzi, wody nabierają w tak zazwyczaj szczekliwe gęby, ani ich widać na ławach sejmowych. Jeszcze muszę się potem rozliczać z każdego grosza. – Zacne trunki zawżdy kosztują – pobłażliwym uśmiechem ogarnął Morsztyn baterię stojącą na bocznym stoliku. – Thamson osobliwie dba o gardło rezydenta. – Żłop sobie do woli – machnął Brandt ręką. – Już mnie i do picia odchodzi ochota. Opowieści różne krążą między szlachtą, poniektórzy senatorzy jakoby dzielą już pomiędzy siebie województwa i starostwa, że to Kalkstein Prusy ma oswobodzić. A samego Kalksteina znów gdzieś diabli ponieśli. Trzy dni wieści nie można o nim zasięgnąć. Ludzi brak, by mieć go cięgiem na oku. – Wszak przybyli nowi... – Kto? Baumgardt? Bez uszu chodzi, co mu je Kalkstein kazał przyciąć. Dlatego ani mu nosa na ulicę warszawską wychylić. Łącki i Meglin, ci mają ubiór strachem podszyty. Smakowitsza im zresztą służba w królewskiej gwardii niźli ryzykowanie z Kalksteinem. Reszta to tylko rębajły, rozumu tyle, ile u szczura. Morsztyn nalał sobie czarkę tokaju, pod światło oglądał trunek, leniwie obrócił się ku Brandtowi. – Pan rezydent się boi elektorskiego gniewu, nieprawdaż? Listu owego, co go Lehndorff ma przynieść? – A żebyś wiedział, że się boję. Mnie inne śnią się urzędy niż rezydentura w tej skotłowanej Warszawie, gdzie każdy dzień tworzy nowe frakcje i powiązania, a noc je grzebie od nowa, że ani się wyznać, kto z kim, dlaczego i od kogo płacony jest talarami. – Z tym że najskąpsza w nie brandenburska kiesa. Sam od niedzieli pustą świecę kieszenią. Ze trzydzieści talarów by się przydało... Brandt niechętnie podszedł do sekretarzyka, kluczami zabrzękał, odliczał monety, rzucił je na stół, kilka z brzękiem stoczyło się na podłogę. – Ba, gest szczodry, talary walają się po podłodze – kulawiec padł na kolana, pełzając zbierał monety, pakował je do kieszeni. – Co widzę, waszmość ćwiczenia jakoweś uprawiasz? – głos od progu zatrącał drwiną. – Lehndorff! Coś tyle czasu mitrężył? – Rozmyślałem nad czekającym nas wszystkich zadaniem, nie zdaje mi się, by prosta to była sprawa. – Jaka? – Proszę, tu pismo jego elektorskiej mości – pułkownik Lehndorff wyprężył się przy tych słowach. Brandt szybko łamał pieczęcie, przebiegał wzrokiem równe linijki, dla upewnienia raz i drugi zerknął na podpis. Zagwizdał cieniutko. Morsztyn próbował mu zaglądać przez ramię, aż na palce się wspiął. – Oczy zgubisz – zakpił Brandt, powiódł wejrzeniem ku nagłówkowi pisma. Kulawiec cały zamienił się w słuch, Lehndorff bliżej przysunął się ze swym krzesłem, nie znał treści pisma elektorskiego. Brandt czytał pozornie spokojnym głosem: – Wiernie nam miły! Uczyniliśmy Lehndorffowi pewną propozycją, jakim sposobem chcielibyśmy pochwycić osobę Kalksteina. Zapewnij go z naszej strony, że jeżeli to uczyni, uznamy to ze szczególną naszą łaską. Gdyby Kalkstein w razie zaczepki miał się bronić lub gdyby po drodze miało być niebezpieczeństwo, że będzie uwolniony i znów z niewoli wydobyty, w takim przypadku będzie nam wszystko jedno, czy choć umarły wydany nam będzie, ponieważ pod każdym warunkiem na utratę, życia zasłużył. Urwał, w milczeniu przebiegł wzrokiem kilka następnych linijek, po chwili znów czytał głośno: – A ponieważ nam na tym jak najbardziej zależy, aby Kalksteina pochwycić, zechciej się jeszcze raz postarać u króla o wydobycie jego osoby, w razie przeciwnym zechciej wziąć pod rozwagę, czy by go za pomocą przekupionych Polaków, na co byśmy pieniądze dać chcieli, nie można tajemnie w nocy pochwycić i do Prus odstawić. Jeżeli to doprowadzisz do skutku, zaręczamy, że ci za to ze szczególną laską wdzięczni będziemy* [*Autentyczne] – Wszystko to? – spytał Morsztyn, gdy głos czytającego umilkł. – Tak, wszystko, co się tyczy Kalksteina – mruknął rezydent, starannie chowając pismo w zanadrze. – Jasno przynajmniej, wie się, co robić. – Ba... – wydął wargi pułkownik Lehndorff. – Teraz dopiero trudność, jak tego rebelianta pochwycić. Jego elektorska mość domaga się szybkiego wykonania rozkazu. Przy granicy polskiej, opodal Olecka, stanie porucznik Montgommery ze swymi ludźmi. – Osobliwie czemuś nie lubią tego Szkota! – wydął wargi Morsztyn. – Waści nikt o zdanie nie pyta – krótko osadził go Lehndorff. – Gdyby zaszła szczególniejsza potrzeba, na nasz znak Montgommery przeprawi się przez granicę i stanie około Przasnysza, tamże czekając dalszych zleceń. – Przasnysza? Tak daleko zapuści się z wojskami w Koronę? – W ten kraj armią całą można wejść i nikt nie zwróci na to uwagi – skrzywił się Lehndorff na uwagę Morsztyna. – Więc jakże, mości panie rezydencie? Ja już wszystko wezmę na siebie. Rzecz w tym, bym miał zdarzoną okazję dostania Kalksteina w swe ręce. – I to ja mam załatwić? Elektor, w Berlinie siedząc, lekko wydaje rozkazy. Nic tu tymczasem nie jest proste. Exulant musi wyczuwać pismo nosem, okrutnie się teraz ma na baczności, do mnie przestał zaglądać, źle, że książę de Croy zgody dać nie chciał, by naszymi rękami choć jedno pisanie żonine Kalksteinowi dostarczyć. – Mości rezydencie, daruj, ale za wiele rezonu jesz. Jeśli jego elektorska mość każe – Lehndorff wyprostował się przy tych słowach – to znaczy, że nie dyskutować trzeba, lecz działanie obmyślać. Brandt drgnął na ton pułkownika gwardii królewskiej. Czaiła się w nim wcale niedwuznaczna groźba. Gotów jeszcze Lehndorff donieść elektorowi, że krytykuję jego zlecenia – pomyślał rezydent, wspominając zarazem na obecność Morsztyna. Niezwłocznie zawrócił z niebezpiecznego toru rozmowy. – Widziałbyś jakichś odpowiednich Polaków? – Sam bym ochotnie podjął się dzieła z miłości wielkiej do jego elektorskiej mości, jeno że z tą nogą mi nieporęcznie... – zaczął z namysłem. – Z kulawą nogą i z zajęczą duszą! – żachnął się Lehndorff. – Wiadomo, że waść daleki jesteś od ryzyka. Toteż nie zasłaniaj się kalectwem, a raczej rady szukaj. Morsztyn łysnął ku niemu zgoła nieżyczliwym wejrzeniem. Nie znosili się z pułkownikiem od czasu gdy razem pełnili służbę na dworze królewieckim. Kulawy sługus brandenburski skwapliwie zanotował sobie w pamięci zachowanie Lehndorffa. – Rzecz jest poważna – powiedział spokojnie – trzeba dobrze pomyśleć nad ludźmi. Polska kraj taki, że w nim i najczystszy kryształ ludzkiego charakteru, i ostatnią podłotę obok siebie się najdzie. Nam by trzeba ani podłych, ani bohaterów, ot zwykłych rębajłów i ryzykantów, ubogich zarazem w trzosie. Mości rezydencie – przyjął teraz oficjalną formę – dajcie mi dwa dni do namysłu, przedstawię nazwiska chętnych. – Dobrze – skinął Brandt głową – byle co do niepowołanych uszu nie doszło! – O czyją personę chodzi, nie będę ujawniał, dopiero by się ci, Brandt, dostało, gdyby miało się dzieło nie powieść roześmiał się Morsztyn pogodnie, a Lehndorff zadrżał w nie ukrywanej pasji. – Jeno, że długo może przyjdzie nam czekać, bo skoro rebelianta pruskiego nie ma od dni paru w Warszawie, znak to jasny, że jak przyobiecał, udał się do obozów pospolitego ruszenia nad Wisłą. Brandt mocno uchwycił kulawca za ramię. – Wiesz to na pewno? Do wojsk pospolitego ruszenia? Nie czekając odpowiedzi na suplikę wniesioną do króla? – podniecony był i wyraźnie zgnębiony. – Odpowiedź on zna. Olszowski na dworze jeno baczy, jakby wyżenąć elektora z pruskiej dziedziny. Król mu w tym dziele powolny. Pac i Branicki nie stawialiby wielkich oporów. Więc mógł się udać Kalkstein w wojaże... Rezydent nie dał mu zakończyć. Za głowę się złapał. – Zapowiadał na zamkowych pokojach i w jakowejś gospodzie, że z parą tysięcy wraz przejdzie do Prus. Szlachcie nudno w obozach, niejeden paliłby się do wojaczki. Nim jaki odpór, spustoszyć by mogli szmat ziemi. Trzeba znać polskie pospolite ruszenie, gorzej to od egipskiej szarańczy. Wraz trzeba komu jechać, by przeciwdziałać. Morsztyn wybuchnął śmiechem. – Może poślesz onego Baumgardta bez uszu? Może samego radcę łegacyjnego, pułkownika gwardii jego królewskiej mości, imć pana Lehndorffa? – dworował. Lehndorff zamruczał groźnie. I jego, i Brandta stropiła niepomiernie wieść o wyjeździe Kalksteina do wojsk pospolitego ruszenia. Mogły z tego wyniknąć najbardziej niepomyślne okoliczności. Tam też Kalkstein zupełnie był niedostępny, otoczony gawiedzią rozwrzeszczanej, chętnej awantur szlachty. Brandt nic nie mówił, cichymi, skradającymi się krokami przemierzał izbę. W takiej sytuacji Morsztyn uznał za słuszne nie kontynuować perory, sięgnął natomiast po czarkę i ostrożnie lał do niej złocisty tokaj. Pułkownik gniewnym ruchem wraz mu wyszarpnął butelkę i nie szukając naczynia, przywarł ustami do szyjki. 7 Pospolite ruszenie Wielkopolski, Podlasia i Kujaw wraz z częścią Sandomierzan obozowało długim pasmem wzdłuż Wisły, o pół dnia drogi od leżącego po przeciwległej stronie rzeki Malborka. Przez delegatów zachowywano ciągłą łączność z Warszawą, wojewodowie też więcej przy wojsku tkwili niż na obradach senatu. Nawet biskup Żegocki odstawił pastorał, przybywając na leża do nad wszystko miłej jego sercu żołnierskiej braci. On też zajął się Kalksteinem, ledwie ten stanął w obozie. – Mości pułkowniku, nasz czas nadchodzi. Frycek regimentami obstawia granice, całe wojska Brandenburgii pod polską podciąga stronę. Strach go ogarnął, mówią, że astrolog złe dni przepowiadał mu od Korony i Litwy. – Dzięki, wasza wielebność, za te słowa! Oby je pruski exulant wszędy w Polsce mógł słyszeć. – Gdzie jak gdzie, ale między naszą bracią posłyszysz je nieraz... Jedno że im wodza tu brak, ot szkopuł największy. Dziwnym tonem wymówione były te słowa, aż Kalkstein głowę poderwał do góry, wpatrzył się w Żegockiego. – Wasza wielebność myśli o... – zaczął, zagłuszyły jego słowa pokrzyki nadbiegającej szlachty. Żegocki musiał jednak zrozumieć, przyłożył dyskretnie palec do ust i szepnął: – Zajrzyj wieczorkiem do mego namiotu. Ani się już zdążył za odchodzącym biskupem oglądnąć, otoczyli go zwartą chmarą Wielkopolanie, tulił w objęciach Zdziechowski, przepychał się przed niego mały Barski, niesłychaną siłą swych ramion roztrącił ich wszystkich, na palce się wspinając, by siarczystymi pocałunkami udokumentować swą radość z przybycia znajomka. – Sam zobaczysz, żeśmy nie próżnowali. Większością brać stoi po naszej stronie. Jeno im kazać, wraz pójdą na Prusy – pierś dumnie wypinał awanturniczy Zdziechowski. – Są tacy, co już się kwapią na starostwa w Prusach Książęcych – zaśmiał się Barski. – Już to dziś gorzała i wino popłyną na przywitanie takiego gościa! Płynęły przez wiele dni. Otoczony przychylnymi towarzyszami, wśród kompanów pełnych fantazji, radych odejścia od żmudnych zajęć domowych dla obrony ojczyzny i “szlacheckiego króla”, w atmosferze pełnej życzliwości, gdzie rzadko tylko padło słowo nieprzychylne czy choćby bardziej rozważne, mógł sobie pułkownik sfolgować z surowości bycia, zachowywanej ostatnio w Warszawie. W obozie pospolitego ruszenia był spokojny o siebie, nie mógł się tu powtórzyć zamach średzki, nikt też tak uporczywie jak Woyszwiłło, a po jego odjeździe ksiądz Jędrzej, nie przestrzegał przed zbytnim ryzykanctwem. Daleko też był Olszowski, przy całej przychylności dosyć surowo korygujący poczynania przedstawiciela buntujących się przeciw elektorowi stanów pruskich. Nic też dziwnego, że podochocony trunkami, Kalkstein łatwo wpadł w nastrój pełen nadziei i wiary w bliski już koniec pruskiej udręki. Jednocześnie, jak nigdy dotąd, zaczął mu się wydawać elektor mało groźny, śmieszny w swoich dąsach i upartej nienawiści. – Pięć dziesiątków batogów każę Fryckowi wyłożyć, więcej nie strzymałby. Niechaj zaś żywię na pokaz i przestrogę sobie podobnym! – pokrzykiwał buńczucznie. – Panowie bracia, co będziemy czekać na uniwersały i przedłożenia wojewodów. Frakcja uszy stuliła na sejmie, nawet cyklop umknął do swojego Łowicza, od Turczyna też pokój, śmiało iść możemy na Brandenburczyka! – Urra! Bić elektora, psiawiarę, zdrajcę i okrutnika! – Bić! – Wojewodom przedstawić nasze życzenia, chcą, niechaj wiodą, nie, pójdziemy sami! – Królowi miłościwemu rzucimy wolne Prusy pod nogi! Czy na polu namiotowym to było, czy w niedalekiej karczmie, gdzie arendarz Żyd ledwie sobie radził z podawaniem napitków, nie mógł pułkownik nadziwić się swojej popularności. Podsycało to jego dumę, dodawało znamion ważności przyjętej na siebie roli, coraz bardziej utwierdzało w pojęciu spełniania wielkiej misji dla ciemiężonych Prus. Gdybyż jeszcze mógł być spokojny o żonę i dzieci! Że jednak nie miał tego spokoju, żywić zaś mógł jedynie obawy, największą wesołość i ożywienie mąciły mu napady melancholii i silniejszej nad wszystko tęsknoty. Z miejsca wtedy stawał się osowiały, siedząc przy stole wspierał głowę o dłonie, nie słyszał słów do siebie mówionych. Nawet najbliższym, jak Barskiemu czy Zdziechowskiemu, z którymi obok Przyjemskiego, kaliskiego chorążego, zaprzyjaźnił się najserdeczniej, nie udawało się go wtedy rozruszać. Szczęśliwie chwile takie szybko mijały. Z Warszawy przez delegatów nadchodziły wieści często wzburzające zebraną szlachtę. Rozpiekliła ich zwłaszcza nowina, że podskarbiemu Morsztynowi udało się przełożyć swą rozprawę na przyszły sejm, Grzymułtowski zaś, mimo wywołania, nie stawił się w ogóle w Warszawie. – Wraz oddział stąd słać, niech go na powrozie wloką przed majestat królewski! – krzyczeli co bardziej zapamiętali. – Gdyby opór stawiał, rozsiekać, by więcej się nie wylizał. – Cichajcie, nie ma kasztelana w Poznaniu ani we swoich włościach. Do Królewca uszedł, pod elektorskie skrzydełka – objaśnił ktoś bardziej świadom sprawy. – Jeszcze jedna przyczyna, by nie mieszkając na Prusy iść! – darł się Barski. Gdy nastroje zdawały się już sięgać granic wytrzymałości, Żegocki odbył z Kalksteinem decydującą rozmowę. Poprzedziły ją parokrotne krótkie spotkania, podczas których stary wojak powstawał co prawda przeciw elektorowi, na zapytanie jednak o celowość przedsięwzięcia ataku bez zgody władz warszawskich, odpowiadał półgębkiem. Można było stąd wnosić, że przeciwny był takim zamiarom. Tego wieczora przez kapelana wyraził życzenie, by Kalkstein sypiał w jego namiocie. Wywołało to wielkie poruszenie pomiędzy szlachtą. Ogólnie ceniono Żegockiego, imię jego od czasów szwedzkich cieszyło się szczególną sławą bitewną. – Ja wam mówię, nie bez kozery to, a i kości mnie bolą jak zawżdy przed bitwą – perorował Zdziećhowski. – Mnie się jakoweś ognie wielkie, słupami bijące ku górze, śniły tej nocy – podskakiwał Barski, jak zawsze, gdy był zemocjonowany. Nie mniejsze wzruszenia przeżywał Kalkstein, gdy przy mizernej świeczce, w mrokach tańczących cieniami po ścianach namiotu, przysłuchiwał się zwierzeniom Żegockiego. – Wygląda mi na to, że dwór nie najdzie dosyć odwagi, by się jawnie przeciwstawić elektorowi. Tenże bo i mocnych ma popleczników na wielkich urzędach, kanclerza Leszczyńskiego, prymasa Prażmowskiego, jeszcze z dobry dziesiątek zyskanych prezentami i obietnicami profitów. Że to jeszcze z Turkami niepewne, malkontenci zaś, chociaż schowali głowy, wszakoż knowań się nie wyrzekli, wszystko to nie pobudzi animuszu wojennego w królu Michale... – Zatem? – nawet w mdłym blasku świecy woskowej widział Kalkstein, jak paliły się ku czemuś oczy tego przedziwnego biskupa. – Gdyby wszelako szlachta na własną rękę, oburzeniem przejęta na wiarołomnego lennika, nie mogąca przeboleć Elbląga i Drahimia, wymierzyć umyśliła sprawiedliwość należną, ha, może by wtedy rezultata radośnie zostały przyjęte. Dlatego więc dojrzała myśl we mnie, by sukienkę na ten czas porzucając, z twoją, pułkowniku, pomocą i radą na Prusy żołnierza prowadzić. – Wasza wielebność! – przejęty, nie wierząc po prostu własnym uszom, pułkownik złożył przed Żegockim ręce jak do modlitwy. – Z dnia na dzień nie można nam ruszać. Trzeba pozyskać znaczniejszych ludzi w obozie, w okrutnym sekrecie wszystko. Należy też ostatnich wieści z Warszawy posłuchać, bo różnie się na tym sejmie może przytrafić. Tuszę, gdyby dobrze nam poszło, w jaką niedzielę moglibyśmy już być gotowi. – Wojewodowie będą po naszej myśli? – niespokojnie zapytał Kalkstein. – Jawnie żaden się nie odważy, ryzyko to dla fortuny i zaszczytów zbyt wielkie. Niektórzy cichaczem dadzą może swoje poparcie. Nam chorążych za sobą mieć, oficerów co bardziej wziętych, dostojników ziemskich. Z niektórymi jużem miał dziś pierwsze znoszenia. Ci są pewni. Choćby takowy Przyjemski, chorąży kaliski... – Druh mój serdeczny... – To dobrze. Choć za bardzo nie brataj się waszmość z byle łatami. Tobie wielkie honory pisane, zawczasu respekt mieć powinni panowie szlachta. Ad rem przechodząc, jutrzejszym dniem mocno się tym wszystkim zajmiemy. Da Bóg, Żegocki zaleje sadła za skórę Brandenburczykom. A na dziś pora nam spać. Dobrej myśli, pułkowniku, wielce mnie miły mości Stoliński! Rozjaśnił się serdecznym uśmiechem, zmieniającym jego surową, żołnierską, całkiem nieksiężowską twarz. Kalkstein usnął dopiero na samym świtaniu, tak szumiało w nim od radości. Od następnego dnia zmienił się charakter poczynań Kalksteina w obozie. Nawet dla najserdeczniejszych druhów miał coraz mniej czasu. Zobowiązany przez Żegockiego, nie mógł wyjawić im całej prawdy, z półsłówek domyślali się jednak wiele. – Nic to, Ludwiczku, tuszę, że niedługim czasem w Knauten najdziesz czas dla przyjaciół – zacierał dłonie Zdziechowski. – Piwnicę oczyścimy ci do cna! – cieszył się Barski. W nim zaś serce rosło i malały rozmiary trudności. Tych zaś nie zabrakło w obozie. Wbrew spodziewaniem, pośród znaczniejszych mężów sporo znalazło się takich, którzy opornie witali zamysły Żegockiego. Nie widziała im się wyprawa pospolitego ruszenia na Prusy. Wyrzekali, że słaby to żołnierz, niekarny, nigdy nie wiedzieć, jak się zachowa w większej potyczce, inni znów nie chcieli niczego poczynać bez woli dworu, posłów pragnęli wysłać, ledwie udało się im to wyperswadować. Ujawnili się i tacy, którzy jawnie się przeciwstawili biskupowi. – Nie posłuży rzecz taka dobru Rzeczypospolitej! – huczeli. Niespodziankę sprawił Stanisław Krzycki, podkomorzy kaliski. Posłował w Warszawie, licho jakieś przyniosło go na parę dni do obozu. W Środzie był jednym z największych przeciwników elektora, tutaj nagle pokazał rogi. Kalksteinowi w oczy wygarnął, że bruździ, byle tylko prywatę swą zaspokoić, Żegockiego nazwał marzycielem i zagończykiem, nie na zagony zaś teraz jest czas. – Dla zaspokojenia pretensji jednego człeka, choćby nim był i sam pułkownik Kalkstein – powiedział z ironią – nielża spokoju Rzeczypospolitej naruszać. Elektor to siła, wojsk ma bez liku, trudno się z nimi równać regimentom koronnym, panów możnych huk stoi za nim, utrudniać będą, jeszcze prócz trudności zagranicznych dojdzie do zamieszek i rewolucji w kraju. Korony na takie brewerie nie stać, jeszcze wydychać nie może spokojnie sprawy Lubomirskiego. Ja ostro stanę naprzeciw. Zapowiedziawszy to, wyszedł wcale niegrzecznie, ledwie tylko ukłon biskupowi oddając. Żegocki zmartwiony był tą historią, tym bardziej że mający duże wzięcie u szlachty, podkomorzy wyjawił szykowną imprezę, nie hamując się w zastrzeżeniach i oburzeniu na lekkomyślność i brak troski o słuszne interesy Korony. Choć zagłuszyli go adherenci Kalksteina, znalazło się sporo takich, co chętnie dali posłuch Krzyckiemu. Do późnego wieczora miał znoszenia z niektórymi swymi adwersarzami, potem zaś ujechał wśród ciemnej nocy, że to spieszno mu jakoby na dalszy ciąg obrad sejmowych. Żegocki na wieść o tym zmarszczył się mocno, powiedział do Kalksteina: – Nie po myśli mnie Krzycki i jego buntowanie. Do Warszawy pośpieszył, gotów krzyku narobić na sejmie i u dworu. Jeszcze się zaczną nam mieszać niepowołani, a głos ważki mający. Jutro bym szedł, ale nic nie gotowe na tak gwałtowny wymarsz. Dwa dni co najmniej to zajmie. – Zatem ruszajmy za dwa dni. Dosyć już tego czekania! – porwał się Kalkstein. – Niechże stanie na twoim. Licząc od jutra, ruszamy na trzeci dzień. Na Królewiec, pułkowniku! – Na Królewiec, wasza wielebność! Zaraz na następne południe zwołał Żegocki wszystkich zyskanych przedsięwzięciu co wybitniejszych przedstawicieli oddziałów pospolitego ruszenia. Niemało ich było. Ochotnie powitali zapowiedź wymarszu. Przedtem jednak należało przeprowadzić wybór biskupa na regimentarza. Rzecz poszła nadspodziewanie gładko. Na zebranym kole głosy niechętnych utonęły w ogólnej wrzawie. Największy krzyk podnosili, jak zawsze, Zdziechowski i Barski z resztą posłów sejmikowych ze Środy. Mocno poparli sprawę Sandomierzanie. Wahała się szlachta kujawska, ale gdy ławą stanęło za Żegockim Podlasie, z racji bliskości granicy osobliwie niechętne elektorowi, ta część sprawy była wygrana. Wnet po wyborze regimentarz wydał rozkaz, by sposobić się do wojskowego pochodu. Wyznaczeni dowódcy zaczęli formować chorągwie. Gwar rozlegał się przy ogniach do późna w noc, krążyły gąsiorki i manierki, śpiewy bitewne, niektórzy z wielkiej ochoty, nie czekając potyczki z Brandenburczykiem, sami za łby się brali. Narastała gorączka, nikt by już nie ośmielił się wystąpić z przeciwnym głosem. Kalkstein zapomniał o śnie i jedzeniu. Nadchodziła największa chwila jego życia, spełnić się miały najskrytsze marzenia. Wszędy było go pełno, garnięto się też powszechnie do exulanta pruskiego, raz wraz podsuwano mu manierkę. Pułkownikowi szumiało w głowie, nie wiedział już, od trunków czy z nadmiaru szczęśliwości, choć chwilami opanowywał go też przeogromny niepokój, rodziła się niewiara, by wszystko to mogło być prawdą, by rzeczywiście szło ku spełnieniu pragnień. Odrzucał takie złe myśli od siebie, sycił wyobraźnię myślą o niedługim przywitaniu z Marią Elżbietą. Tak nadszedł ostatni wieczór. Na sam świt naznaczył wymarsz regimentarz Żegocki. Najbliższym brodem przeprawić się mieli przez Wisłę, jednym dniem przejść wąski tutaj pas Prus Królewskich, następnego dnia znaleźć się na elektorskim już terytorium. Tam zrazu ogłosić przygotowaną proklamację do Prusaków, wzywając ich do broni i walk przeciw elektorowi. Koło północy pogasły ostatnie ognie, przed drogą każdy chciał pokrzepić się snem. Żegocki też pochrapywał na swym polowym łożu. Kalkstein spać nie mógł, zbyt napięte było w nim wszystko. Liczył godziny dzielące go od świtania, nie mógł się doczekać podniecającego głosu bojowej pobudki. Jeszcze brzask nie zaczął się budzić, gdy z gwałtem i trzaskaniem bronią grupa jakichś ludzi przybliżyła się pod namiot regimentarza. Kalkstein nasłuchiwał, czemuś mocno zabiło mu serce. Ktoś uchylił przykrycia wejściowego namiotu i zawołał półgłosem: – Mości referendarzu, wasza wielebność! Żegocki sen miał czujny jak każdy wojak. Zaraz się ocknął: – A kto tam? – Posły od podkanclerzego i od nadwornego marszałka. Reskrypt osobisty wiozą króla Michała. – Jakaś paskudna historia – zamruczał Żegocki ni to do siebie, ni do Kalksteina. – Niech czekają, jeno się ochędożę, wraz ich przyjmę. Pułkownik drżał cały. Słowa przekleństw mieszały się mu ze słowami modlitwy. Cóż za wieści słać mogli Olszowski z Branickim? Podkanclerzy nieprzychylny Prusom, ale polityk to, dyplomata, niechętny nie przemyślanym krokom. Na pewno będzie przeciwny... Jeszcze sam król z reskryptem... Co też się stało takiego? Wysłannicy byli znaczniejszymi spośród dworskich urzędników. Samo to już mówiło wiele. Najsamprzód wręczono Żegockiemu pismo królewskie. Rozdarł je niecierpliwie, przychylając się z nim ku świecy, przebiegł je szybko oczyma. Potem, prostując się jakby z wielkim wysileniem, powiedział nie swoim głosem: – Waszmościowie macie jeszcze do przekazania posłanie od imci podkanclerzego i od nadwornego marszałka? Wystąpił o krok pierwszy sekretarz kancelarii królewskiej. – Wasza wielebność – położył na tych słowach znamienny akcent. – Pospólne zlecenia mamy od ichmościów marszałka i podkanclerzego. Proszą i nakazują, abyś wasza wielebność zaniechał swoich poczynań, jako że okrutnie nie w porę byłyby interesom Rzeczypospolitej. Rzecz w sobie słuszna, użyta w niestosownym momencie, szkodę jeno przyniesie miasto profitów. Kalksteinowi zdało się w tej chwili, że mu ziemia ucieka spod nóg, że wszystko się wali na niego. Tego rozczarowania znieść nie mógł. Obu dłońmi chwytając się za głowę, jak nieprzytomny wybiegł z namiotu. W tejże samej chwili, wraz ze wstającym świtem, poniosły się nad obóz dźwięki pobudki... 8 – Jędrzyk, obwiesiu! – Słucham, panie rotmistrzu. Spojrzał na niego surowo: – Ty znowu? – Już nie będę, ino że cięgiem na język lezie, panie... hm... majstrze dobrodzieju. – Zdumiałeś do reszty! Jędrzyk przestraszył się i zamilkł. Woyszwiłło to nie łagodnego serca cześnik trocki, wraz huczał i tak patrzał swymi zapadłymi oczyma, że aż się zimno robiło. Krok za krokiem telepali się kędyś bocznymi drogami, tyle tylko, że ogólny kierunek trzymając na Królewiec. Traktów i znaczniejszych gościńców unikali jak ognia, jedno spotkanie z brandenburskim oddziałem omal nie przekreśliło awanturniczej wyprawy. Tymczasem wojskami elektorskimi usiane było całe pogranicze. Od trzech dni dopiero nastały październik załzawił się, zadeszczył, nieustanne potoki wody lały się na ziemię. Piesza wędrówka stawała się szczególnie utrudniona, nogi grzęzły po kostki, przez przemoczoną odzież chłód przenikał do ciała, wstrząsał niedobrym ziąbem. Rotmistrz z westchnieniem myślał czasem o koniach pozostawionych już przed granicą u byłego podkomendnego Korzyckiego; jako jezdni nie mogliby przemierzać strzeżonego przez elektora kraju. Przez granicę przedzierali się już piechotą, wiedzeni przez znajomka Korzyckiego, smolarza, zamieszkałego w lasach tuż nad granicą. Znał każdą ścieżynę, wszystkie ulubione miejsca brandenburskich rozjazdów. Przeprowadził ich jeszcze o cały dzień drogi na stronę pruską, potem zawrócił. Sami zostali w lasach, gdzie świerk mieszał się gęsto z osiną i brzozą. Wtedy to niebo, zaciągnięte chmurami, lunęło deszczem. I tak już siąpiło bez przerwy, ani się było gdzie schronić. Leśne drożyny rozmiękły, mocno odbijały się w nich odciski zwierzęcych nóg. Spośród namokłego, więdnącego listowia masami wychylały się grzyby, leszczyna z cichym pacnięciem opuszczała dojrzałe orzechy. Janikowie mieli swoich znajomków w wioskach pruskich zamieszkałych przez polską ludność, zwłaszcza bliżej granicy. Jak mawiał Horusza, chłop z chłopem zawsze szybko się zwącha, wesprze jeden drugiego. W osadzie, gdzie zamierzyli na czwarty dzień drogi nocować, osiadł po ucieczce z Polski jeden z dawnych towarzyszy Matula, skąd i komitywa z Janikami. Że to zbliżał się wieczór, droga zaś była jeszcze daleka, szło się im też niesporo w mokrej odzieży, zaryzykowali gościniec. Brandenburczycy nie będą chyba patrolować dróg w tak kiepską pogodę. Tymczasem natknęli się na nich zaraz u początku wygodniejszej drogi. Dobrze, że chociaż przez zakręt w porę zdołali skryć się w leśnym gąszczu. Kilkuosobowy oddziałek minął ich w pędzie. – Teraz można iść śmiało, na pewno tak szybko nie wrócą – ucieszył się Jędrzyk. Z bitego gościńca skręcili w drogę leśną, zaraz ich wywiodła na pola, niewielkie były tego spłachetki, przysiadłe przy piachach. Mroczniało zupełnie, gdy zastukali do znajomej Jędrzykowi chałupy. W rozrosłym chłopcu gospodarz dopiero po dobrej chwili rozpoznał znajomka, wraz zawołał babę, by gościom jeść dała. – U nas bieda – mówił starannie ryglując drzwi – w wiosce stoi cały oddział Brandenburczyków. Wyjadają wszystko do cna, prawdziwe skaranie boże. Żeby tylko was nie spostrzegli, okrutnie pilnują, by się kto od Korony nie przedarł. Nie słuchali go, tak byli znużeni. Ledwie przełknęli co nieco strawy, zaraz kładli się spać na stryszku, gdzie mocnym zapachem odurzało niedawno zwiezione siano. Sen nadszedł w jednej chwili, nawet się nie zdołał rotmistrz zadziwić, jak go opuściły niedawne bezsenne noce. Może dlatego, że miał teraz cel wytknięty przed sobą, czymś zaprzątniętą głowę, nie tylko wspomnieniami. Ze snu wyrwało ich dopiero energiczne szarpanie. Zobaczyli strwożone oblicze gospodarza. – Żandarmi wieś otoczyli, rewidują dom po domu, zabierają, co znajdą z jedzenia... A może to was szukają? Zerwali się w jednej chwili, ani śladu nie zostało senności. – Zdążymy się przekraść do lasu? Gospodarz przecząco poruszył głową. Obstawione wszystko, chytry jest Brandenburczyk, nużby kto bydlę jakie uprowadzić zamierzył. Szukają zaś wszędzie, doszli już tego, że gospodarze wieprzki chowają po dołach wykopanych w obejściu. Hycle, że to skarania na nich nie ma bożego! Jędrzyk powstrzymał ten wybuch żalu, szarpiąc gospodarza za rękaw: – Więc co teraz robić? – Pełznijcie tutaj, mam na stryszku podwójną ściankę. Co lepszy dobytek chowam, jeszcze się pomieścicie i wy. Nie było to proste, zwłaszcza długawy Woyszwiłło zgiąć się musiał nieomal wpół, by wcisnąć się w niewielkie schowanko, wypełnione zbożem, połciami słoniny, jakiemiś zawiniątkami. – Pachnie niezgorzej, żal, że chleba braknie do tej wędzonki – westchnął poważnie Jędrzyk. Jak kocię zwinął się w kłębek, ułożył wygodnie. Słyszeli, jak gospodarz przywala sianem ich schronienie, jak na jakiś hałas przed domem szybko zsuwa się po drabinie. Wstrzymali dech. Czyżby Brandenburczycy? Woyszwiłło chciał się pomacać za szablą, przypomniał, że zostawił ją u Korzyckich. Jakże to obszarpany wędrowiec paradowałby przy szabli, jeszcze przez cudzy kraj. Westchnął więc tylko za ukochana bronią. Gdy zajdzie potrzeba, muszą wystarczyć pistolety i sztylet. Kędy z oddali rozległy się krzyki, po nich rozpaczliwy szloch kobiecy, powietrzem, budząc echa, niesie się długi strzał, potem znów galopada koni. – Wyjrzę, zezwólcie, rotmistrzu. – Ani mi się waż! Znowu są wedle nas. Tupotanie gdzieś na podwórzu. Drzwi pchnięte siłą rozwarły się z trzaskiem. Zabiadoliła kobieta. Grubiańskie, chropawe głosy słychać było także od skromnego obejścia. Krzyki. Trzeszczą szczeble drabiny wiodącej na stryszek. Jędrzyk wzdycha, oczy mu się iskrzą, Woyszwiłło widzi to, przez szpary od dworu wpada poranne światło, słońce właśnie wschodzi. Rotmistrz ujmuje w dłoń pistolet, porusza zdrętwiałymi nogami, rozlega się trzask, osuwa się jakieś zawiniątko. Na drabinie ktoś nagle nieruchomieje, rozlega się głośny krzyk: – Wer da? Jędrzyk krzywi twarz od chichotu. Woyszwiłło dałby mu teraz ochotnie w gębę, szczeniak taki, powagi zachować nie umie, ani się domyśla, że śmierć mu grozi za chwilę. Ostrożnie wpakowują się żołnierze brandenburscy na stryszek. Myszkują po kątach, odrzucają siano ze strony na stronę, żgają je dla pewności szpikami. Kilka uderzeń bagnetów trafia w deski schowania. Jędrzyk zakrywa sobie twarz dłońmi. Niepewny głos gospodarza tłumaczy, że niczego tu nie ma, żadnych zapasów, biedny jest. Woyszwille i Jędrzykowi w tym czasie wierci nozdrza zapach słoniny. Wreszcie żandarmi schodzą, klną, ile wlezie, na podwórzu łapią jakieś kury, lament gospodyni, tupot nóg, wreszcie cisza. Woyszwiłło oddycha z ulgą. Nie dałby się zarżnąć jak baran, ale tak skończyć podjętą misję... Bijają godziny, ciasno, coraz ciaśniej, duszno w niewielkiej skrytce. Gospodarz nie nadchodzi. U dołu spokój, jakby żywej duszy nie było. We wsi rozgwar ustaje, cisza, jeszcze tylko tętent kopyt końskich. – Na Boga, nie usiedzę, wyjrzę, majster – płaczliwie szepcze Jędrzyk. – Ani się waż, kpie jeden! – W duszy jednak rotmistrz zastanawia się, czy chłopiec nie ma racji. Nie wysiedzą tu dłużej. Chłop pojawił się dopiero po dłuższym czasie. Markotny był. – Poszli, poszli – zamachał dłońmi na zapytania. – Jeno trzy kury ostatnie zabrali. Kobieta zagnała je do takiej dziury przy domu, zatkała wejście, zachciało się jednej jajko znieść, rozgdakała się, no i znaleźli. Innym świnie pobrali, zboże, chleb. Co jakiś czas robią takie napady zbójeckie, rekwizycją je zwą, tłumaczą tym, że landtag nie uchwalił podatków na elektorskiego żołnierza. Pewnie, pany same tam siedzą, wolą, by na chłopu skrupiło się wszystko. – Landtag wojuje z elektorem? – zapytał Woyszwiłło. – Takie tam wojowanie – uciął gospodarz rozmowę. – Chyba dopiero nocą pójdziecie? – zakłopotał się jeszcze. Specjalnie na to się nie krzywili. Odetchną, odzież podeschnie, łykną gorącej strawy. Jędrzyk zwłaszcza nabrał dobrego humoru, zaraził nim nawet gospodarza, który rychło zapomniał o kurach, rad słuchał zapewnień chłopca, że czekać tylko, jak tu przyjdą Polacy. – Byle pod złego pana nie trafić, choć prawią, że w Koronie lepiej teraz jak tutaj. – Lepiej, lepiej – pocieszał go Jędrzyk. Nadal tkwili na stryszku, tyle że już wyleźli z przyciasnej skrytki. Gospodarze byli im radzi, choć zdawali sobie sprawę z ryzyka, tym bardziej że Jędrzyk wtajemniczył ich, że jego pan to wielka persona, w specjalnej misji jedzie aż do Królewca. – W tyli błotny czas? Kiedyż wy pieszo zajdziecie? Szmat drogi jeszcze. Musiała już wtedy strzelić Jędrzykowi myśl jakaś do głowy, bo jeszcze czulszy stał się dla gospodarza. Szczególnie dokładnie wypytywał o brandenburskich żołnierzy, wielu ich jest, gdzie mieszkają, kędy pasą swe konie, jakie straże stoją dokoła. Potem znów zaciekawiły go drogi w kierunku Królewca. Jakimi lasami najlepiej się będzie przedzierać? Czy żandarmi zaglądają na boczne drogi? Woyszwiłło słuchał czas jakiś, potem zajął się własnymi rozmyślaniami. Niech sobie Jędrzyk trajkocze. Nad wieczór chłopak zapytał, czy nie lepiej byłoby rozejrzeć się po wsi, obejrzeć, jaką by drogą najlepiej się wymknąć. Woyszwiłło dopiero potem, oczekując go w wielkim zdenerwowaniu, przypomniał sobie gadaninę, na którą uprzednio nie zwrócił uwagi. Jędrzyk powiedział, aby się tym nie turbować, gdyby zabawił dłużej. Da sobie radę... Wrócił w ciemną noc. Gospodarze i Woyszwiłło pewni już byli, że się chłopcu przytrafiło co złego. Niemal w objęcia porwał rotmistrz huncwota, gdy zjawił się, przemoczony do cna i straszliwie zziajany. Ale gębę miał uśmiechniętą i oczy mu błyszczały. – Wszystko gotowe, panie rot... eh, majstrze dobrodzieju – meldował. W chacie nic nie ujawnił, dopiero na dworze, rozradowany, odkrył swoją tajemnicę. – Jegomość, w lesie konie czekają... – Jakie konie? – Dwa. Żandarmskie, a teraz nasze. Słabo ich pilnowali... Gorzej z siodłami, jużem myślał, że wpadnę w ich ręce, prawie spod głów trzeba było szelmom wyciągać. Woyszwiłło aż zaniemówił. – Tyś rozum postradał, kpie jeden? Po co nam konie? Swoje ostawiliśmy u Korzyckiego... – Tam co innego, jakże to przez granicę wierzchem? Ale tu nóg już nie czułem w błocie. Odprowadzone daleko w las, w gęstwie świerczyny rzeczywiście czekały konie. Trochę nie odpowiadało rotmistrzowi strome pruskie siodło, ale kto by zważał na taką błahostkę. Woyszwiłło odetchnął, gdy poczuł pulsujący ciepłem kark. Gdy kłusowali jakąś boczną drogą, powiedział nawet do młodego Janika: – Anim myślał, że stać cię na takowe fortele. – Bo jegomość dobrze mnie jeszcze nie zna – napuszył się Jędrzyk. W głębi kraju mniej spotykali brandenburskich patroli. Widać elektor specjalną uwagę poświęcał zabezpieczeniu od polskiej strony. Unikając traktów, cztery dni jechali w kierunku Królewca. Za Welawą znów zaczęło być niebezpiecznie. Woyszwiłło zdecydował się na ponowne rozstanie z końmi, i tak dobrze się im przysłużyły. Teraz już mogli iść drogą. On sam, że to słabo znał niemiecki, udawać będzie nierozgarniętego włóczęgę, Jędrzyk, który przez pobyt w Królewcu nauczył się języka, spróbuje radzić w jakiej potrzebie. Będą się jednak starali unikać ludzi. Konie puścili samopas, oglądnęli się jeszcze za nimi z żalem, ale rady innej nie było. W niecałą godzinę potem spotkali patrol wojskowy, przejeżdżający żołnierze zmierzyli ich uważnym spojrzeniem, ale nie wydali się im podejrzani dwaj nędznie ubrani, przemoczeni do cna wędrowcy. Rotmistrz mógł tylko błogosławić swojej decyzji. Królewiec był niedaleko, poznać to było po ruchu na drogach, wozy ciągnęły w jedną i drugą stronę, pieszych napotykało się wielu. Woyszwiłło łamał sobie głowę, jakim sposobem dostaną się w obręb murów. Przygodni współwędrowcy opowiadali, że miasto jest szczególnie strzeżone, otacza je kordon wojskowy, kontrolują każdego, mieszczany ze swej strony wcześnie zamykają bramy, trudno się obcemu przecisnąć. Dla większego bezpieczeństwa znowu zaczęli iść nocami, na byle tętent kryli się w rowie, rozpływali w ciemnościach. Wtedy to napotkali kupca Millera. Gościniec wiódł błotnistą groblą, deszcze ją rozmyły, nogi zapadały w wypełnione wodą doły. Klęli serdecznie, niewiele to jednak pomagało. W pewnej chwili jakby w sukurs przyszło im wypowiedziane na cały głos przekleństwo. Przystanęli. Teraz wyraźnie słyszeli parskanie koni, szarpanie uprzęży, ciężkie oddechy ludzkie, nawoływania, świst bata. – Jak, jegomość, idziemy? – Stać tu nie będziemy, bagno na obie strony, nie daj Boże na wojsko teraz się natknąć. Trzeba ostrożnie wypenetrować, kto taki sięga klątwami aż po pradziadów. Rozróżniali już głosy. Wyglądało, że w ciemności było tylko dwóch ludzi. To już niegroźne, gdyby co, poradzą sobie z nimi na pewno. Był to kupiec królewiecki z Knipawy, Miller, w dwa wozy zdążający wraz ze sługą do miasta. Wiózł sporo towaru, ładunek był ciężki, drugi z wozów ześliznął się z koleiny, ugrzązł jednym kołem głęboko, ani go można było wyciągnąć. Po pierwszym przestrachu, bo w tych czasach drogi nie były pewne, pojawienie się dwóch wędrowców przyjął Miller jako widoczny znak Opatrzności. We czwórkę po długim mordowaniu wydobyli wóz z pułapki. Kupiec z radości nie wiedział, jak dziękować wybawicielom. – Ano podwieźlibyście nas do Królewca – śmiało zaproponował Jędrzyk. Miller drapał się w głowę, brzask w międzyczasie rozjaśniać począł nocne ciemności. Miał ochotę pomóc wybawicielom, ale i lęk go ogarniał na myśl o wojsku i żandarmerii elektorskiej, której się pełno włóczyło po drogach. Nuż uznają, że tamci nie są w porządku, że przeszpiegi czynią? – Z Polski idziecie? – spojrzał na nich badawczo. – Nam na Królewiec trzeba – Jędrzyk usiłował pominąć pytanie. – Ja wiem, że z Polski. My Polsce i Polakom radzi – uśmiechnął się Miller. – Pojedziecie jako moja służba. Ja sam wszako więcej o was winienem wiedzieć. – To garbarz, idziemy za robotą, pono brak dobrych garbarzy w Królewcu. Ja terminuję, z majstrem zatem podążam... Miller kiwał tylko głową. Potem powiedział, ciągle z cieniutkim uśmiechem pod krótko strzyżonym wąsem. – W służbie u mnie jesteście od dwóch miesięcy. Z Królewca pochodzicie, mieszkacie w Knipawie... – Ja znam dobrze Królewiec – wyrwał się Jędrzyk. – Jeszcze z czasu, gdy jegomość pan Roth z elektorem wojował. Tym razem w pierwszych światłach świtania kupiec knipawski długo, bardzo długo przyglądał się twarzom swych towarzyszy, zwłaszcza Woyszwille. Ale nic nie powiedział. Dopiero gdy raz i drugi szczęśliwie wyminęli patrole wojskowe, zwrócił się Miller do siedzącego z nim na jednym wozie rotmistrza. – Lepiej inny zawód wynajdźcie, z garbarstwem wraz się to wyda. Woyszwiłło nastroszył się. – Nie pojmuję... – Po rękach widać. Garbarze mają dłonie ciemne od kory, zżarte często do samej kości. Po waszych, panie, znać, że nigdy przy garbowaniu nie były. Wiadomo, w wojackim żywocie nie przydarza się taka robota... Drgnął Woyszwiłło, ostrym spojrzeniem zmierzył rozmówcę. Miller zaśmiał się. – Waszemu chłopcu wyrwało się ze dwa razy rotmistrzu miasto majstrze. A i z oblicza nie wyglądacie na rzemieślnika. Ja ludzi znam, mnie przyodziewa nie zmyli... Bywajcie zatem pomiędzy nami, widzę bo, żeście nie z elektorskich, nie krylibyście się tak po nocach. Jakże, Polska pomoc nam da, bo to różne słuchy chodzą po ludziach? Niech pan po swojemu mówi, znam trochę polską mowę. Woyszwiłło zastanowił się chwilę. Nie wyjawi przecie swojej tajemnicy, jeśli coś pocieszającego powie. Przecież naprawdę w Warszawie wiele się mówi o Prusach, choćby na sejmie. Podzielił się nowinami z Millerem. Tamten słuchał uważnie, zamyślał się, ważne to dla niego musiały być wieści. Późnym popołudniem zbliżyli się do murów Królewca. Woyszwiłło ciekawie spoglądał na słynne miasto, tyle mu o nim opowiadali Horusza i Kalkstein. Miller jeden nie poddawał się sentymentom, dla niego ważne było, by dotrzeć na miejsce przed zamknięciem bram. Popędzał konie, jak mógł. Zatrzymał ich patrol wojskowy. Poradził sobie z nim zawczasu przygotowanym prezentem. – Ojca i matkę za prezent by oni sprzedali, Brandenburczycy przeklęci! – sarkał, wplątując w niemczyznę słowa polskie. Z turkotem przejechały wozy przez most. Straże nie robiły Millerowi żadnych trudności. W mieście znów ciężko było z żywnością, każdy transport witany był życzliwie. Miller żegnał się serdecznie z towarzyszami podróży. Mocno dłoń ścisnął Woyszwille. – Gdyby, rotmistrzu, jaka potrzeba, proszę o Millerze pamiętać. My dla polskich wojsk zawsze z otwartym sercem. Drogę znacie w Królewcu? – Nie gorzej jak i w Warszawie – pochwalił się Jędrzyk. Miller znów powiódł po nich zaciekawionym wejrzeniem. – To z Bogiem – powiedział. Jędrzyk szybko wiódł Woyszwiłłę znajomymi sobie ulicami. Mroczniało już, gdy wskazał w oddali znajomą wywieszkę drukarni Binnera. – Do jegomości pana Jańczyca – rzucił rezolutnie chudej mieszczce, która otworzyła im drzwi. Ta przyjrzała mu się uważnie. – Skądżeś tu, basałyku? – spytała z nagła. – Jest może i jegomość Horusza? Na to nazwisko z trzaskiem uchyliły się wewnętrzne drzwi, stanął w nich solidnej tuszy mężczyzna. – Kto tam o Horuszy powiada? – A toćże jest tu ten Jędrzyk urwipołeć, z kimś jeszcze – wprowadzała już gości do wnętrza. W gęstniejącym mroku Jańczyc przyglądał się twarzy rotmistrza. – Zali nie rotmistrz Woyszwiłło? – zapytał. Panu Józefowi w tejże chwili kamień spadł z serca. Jest się już o co zahaczyć w Królewcu, są dusze przyjazne. Wpadł w rozwarte ramiona Jańczyca. – Ale jegomość to gruby teraz niczym jaki senator – Jędrzyk nie mógł się nadziwić obecnemu wyglądowi dawnego pocztowego. Jańczyc śmiał się rozradowany, wiercił się, kogoś wzywał, o jedzenie wołał i przyodziewę. Coraz też chwytał Woyszwiłłę w ramiona. – Dalibóg, takim rad, takim rad, żeście tam o Jańczycu nie zapomnieli! *** Dla Jańczyca nie było w Knipawie rzeczy niemożliwej. Imię Binnerów słynęło szeroko w buntowniczym Królewcu, zwłaszcza zaś w robotniczej dzielnicy. Sam Jańczyc przed paru laty też się dobrze zapisał w pamięci królewiecczan, wiązało się z nim ponadto imię Horuszy, polskiego rotmistrza w służbie miejskiej. Już następnego ranka po przybyciu Woyszwiłły do Królewca umyślny pognał sobie tylko znanymi drogami do Romitten, by zawieźć nowinę Kacprowi Pilzowi. Rotmistrz prosił, jeżeli tylko jest to możliwe, żeby Pilz prędko zjawił się w Królewcu. Przyjechał razem z umyślnym Jańczyca. Ani się go pan Józef spodziewał w tak krótkim czasie. Zaraz padli sobie w objęcia, potem długo się isobie przyglądali nawzajem; obaj wyglądali jak z krzyża zdjęci, w niczym niepodobni do dawnych oficerów wojsk sapieżyńskich. Żaden nie powiedział słowa, oczy ich tylko rozbiegły się po kątach mieszczańskiej izby, przepełnionej ciężkimi, starymi gratami. Zwłaszcza szafa gdańska imponowała Woyszwille; konia wraz z jeżdźcem bez trudu dałoby się w niej schować. Ale zydle i ławy elbląskiej roboty również dziwiły swym wykonaniem. – Jakże Ludwiczek? – cicho zapytał Pilz. – Żyw i zdrów, potężnie tam szkodzi waszemu Fryckowi. Jedno, że tęsknota okrutna go żre za swymi, niewiedza, jako tu jest. – Szkodzi, powiadasz, Fryckowi? – z niejakim zafrasowaniem powiedział wychudły Węgier. – Zali będą z tego jakie profita? Inaczej do szczętu się rozsypie Kalksteinowe gniazdo. – Tako źle tutaj? – Gorzej być nie może. Chyba że w lochach. Na zarządcę dobrami Ludwiczka naznaczono generała Görzkego, komendanta twierdzy w Kłajpedzie. Okrutny i mściwy to człek, że zaś ze starym Kalksteinem miał swojego czasu na pieńku, więc z ochotą pomstę bierze na synu i jego bliskich. Nawet jedzenie w Knauten im wydzielają, tknąć niczego nie wolno, dzieci opowiadać się muszą, gdyby które nieco dalej za dom pobiec zechciało. Kradną też ludzie Görzkego, co który może. Chciałem pułkownikową zabrać do Romitten, ale elektor zakazał. Tyle że przez sługi to i owo czasem podrzucę, bo mnie samemu zaglądać nawet do Knauten nie wolno. – Jakże, więc nie widujesz jej, nie wiesz, zali wieści od Ludwiczka dochodzą? Pilz uśmiechnął się drwiąco. – Na tyle i sam generał Görzke niemocny, by nam znoszeń cichych zakazać. Byli w Knauten między domownikami jawni szpiegowie, choćby ów krewniak von Ostau, ale przyjaciół wiernych znalazło się więcej. Wczoraj przed wyjazdem też się widziałem z jejmość Marią Elżbietą. Kazała pokłonić się pięknie waszmości, powiedzieć, że pismo wygotuje, by Ludwiczkowi przekazać. Wieści wszelkich o mężu łakoma. Rozpowiadaj, miły, co wiesz. Do izby wsunął się Jańczyc z dzbanem i szklenicami. – Jeżeli jegomościowie zezwolą – uśmiechał się całą gębą. – Zezwolą, zezwolą... Siadajcie, mości Jańczyc, wraz z nami. Kalksteinowe dzieje w Koronie i dla was ciekawe będą – serdecznie zapraszał Woyszwiłło. – Jutrzejszym dniem rajcy knipawscy delegatów swoich do waszmości chcą przysłać po wieści z Polski, by wiedzieć, co dalej nam czynić. O deputację do króla najwięcej się teraz rozchodzi, bo po prawdzie deputacji takiej wysłanie to już jawna wojna z elektorem. Więc czy Polska by nas wtedy wspomogła? – informował się Jańczyc, oczy błyszczały mu podnieceniem. – Żebym to ja mógł dać jaką odpowiedź! Przed jazdą w te strony rozhowory wiodłem z wielebnością podkanclerzym Olszowskim, takoż z prałatem Tyszkiewickim, nie wspominając już o przedłużeniach jegomości Kalksteina. Co wiem, mieszczanom owym przekażę. Ogromnie dobrze wspomina ich Krzysztof Horusza. – I my wspominamy rotmistrza czule jak brata. Miasto jawnie stało wtedy pod bronią. Żeby to Polska na ów czas okazji nie zmarnowała... – westchnął Jańczyc. – Ano nie tkwiłaby dziś jejmość pułkownika w swoich dobrach jak w najgorszym więzieniu. Ludwiczek zaś by należnych faworów i godności zażywał. Dalekie my, niepamiętne dzieci Korony, samotnie kazała im cierpieć złą dolę – gorycz brzmiała w spokojnym głosie Pilza. Woyszwiłło w pierwszej chwili żachnął się, cóż oni tak wyzywają Koronę, zaraz jednak się opanował. Racja była po stronie pruskiej. Machnął więc tylko niechętnie dłonią: cóż się tu rozwodzić nad przeszłym, lepiej starać się zaradzić na przyszłość. – Ludwiczek dawniej poczynał z ostrożna, tusząc, że wpłynie na humory Fryderyka Wilhelma, tenże go łaskom swoim przywróci, wyroki skasuje. Utwierdzał go w tym mniemaniu rezydent elektorski, niejaki Brandt, chytra sztuka, co to przyjacielem się mienił Ludwiczka. Był czas, jam tedy nie najdował się jeszcze w Warszawie, w komitywie okrutnej byli. Brandt własnymi drogami listy słał pono dla Ludwikowej małżonki... Pilz poderwał się z miejsca. – Łżą! Jeżeli jakie pisma były, to jezuici je dostarczali z Królewca. Inszą drogą skrypt żaden nie nadszedł. – Pojął to na ostatek i Kalkstein. Popsuły się jego znoszenia z Brandtem, choć rezydent zabiega teraz o odnowienie dobrych stosunków. Od czasu zaś, gdy poselstwo Szczęsnego Morsztyna do Berlina jawne wiadomości przyniosło o niezwyczajnym gniewie elektora, pokój dał Ludwiczek wszelkim łudzeniom o pańskiej łasce. Pojął, że jedyna jego droga powrotna na Prusy to wraz z polskim żołnierzem. Temu mocno począł chodzić około spraw pruskich w samej Warszawie, jako na Litwie i między wojskami hetmana Wiśniowieckiego, co krewnym jest bliskim króla jegomości. Podczas mojej nieobecności jechać miał Kalkstein do wojsk pospolitego ruszenia, obozujących wedle pruskiej granicy. – Pod Malborkiem stoją – wtrącił Jańczyc. – Nam tu wszystko wiadomo. Pilz dał mu znak, by milczał i nie przerywał. Woyszwiłło zdał relację możliwie najszczegółowszą. Słuchali uważnie, porozumiewając się spojrzeniami. Więc jednak prawda to, że w Polsce bardzo silnie wzrosły nastroje niechętne elektorowi. Sprawa potwierdzenia traktatów welawskobydgoskich zdaje się ulegać nie kończącej się zwłoce. O Ludwiczka sam król się upominał. Na sejmie powtarzają się ataki przeciw Fryderykowi. Huczy przeciw niemu w wojskach hetmana polnego i śród oddziałów pospolitego ruszenia. Co główne zaś, że podkanclerzy chciałby przywrócić dawną władzę polską nad Prusami. Jeno bieda z malkontentami i z obawą przed Turkiem. – Owych rebeliantów antykrólewskich zawżdy pełno w Królewcu. Sam widziałem swojego czasu podskarbiego Morsztyna, był też wojewoda pomorski Bąkowski, pomniejszych nie licząc. Okrutnie martwi to stany, że tylu znacznej szlachty i senatorów wysługuje się Fryderykowi – pokręcił głową Jańczyc, gdy Woyszwiłło zakończył swoją opowieść. – Przegrywają malkontenci na sejmie. Oby tylko Turkom nie przyszła na ziemie Rzeczypospolitej ochota, Ludwiczek pewien swojego. Pono mu nawet dowództwo jakoweś obiecywano, gdyby Polska jawnie ruszyła na elektora. Tak dalece już zaszło – pocieszał rotmistrz przyjaciół. – Kiedyż by mieć można nadzieję? – Jańczyc przysunął się do Woyszwiłły, pełen napięcia zaglądał mu w oczy. – Prawił ksiądz Tyszkiewicki, jeśli co będzie, to jeszcze latoś, przed samą zimą. – Wojsk brandenburskich pełno w kraju. Z Romitten ledwiem się przebrał lasami ku drogom, potem na gościńcach cięgiem mnie patrole zatrzymywały, o papiery pytając. – Przy granicy jeszcze rojniej, bardzo się boi ten wasz elektor polskiego żołnierza. – Wie, że wszyscy rozewrą tu przed nim ramiona. – Może tak się i stanie... Wszakoż, Pilz, praw, jako jest z jejmość pułkownikową. Ludwiczek czeka mojego powrotu jak zmiłowania bożego. Zaprawdę aż tak źle w Knauten? – Po twojej opowieści wszystko dobrze pojmuję. Bo zrazu nie było tak srogo. Jeno później coraz to nowe zarządzenia przysyłał krwawy von Görzke. W Kłajpedzie, prawią, wszystkie lochy u niego pełne, szczury więźniami karmi. Frycek musi mieć dokładne wieści z Warszawy, na każdy krok Ludwiczka odpowiada nowymi obostrzeniami. Że to teraz pojawił się w Królewcu swoją osobą, jejmość pułkownikowa pragnęła udać się przed niego z perswazją i prośbą o darowanie sekwestru. Krokiem zakazano jej wydalać się z Knauten, odpowiedź przez Görzkego elektor słał, iż nim się Kalkstein nie ugnie, nawet słyszeć nie chce o jego bliskich. – Woyszwiłło uchwycił go za rękaw. – Słysz, Kacper, a gdyby tak udało mi się zobaczyć z jejmość pułkownikową? Sam przecie miewasz z nią tajemne znoszenia. Gdybym tak ja? Z pierwszej ręki rzekłbym Ludwiczkowi, co z jego małżonką i chłopcami. Pilz, ty umyślisz, jak taką rzecz zrobić? Węgier zaprzeczył stanowczo. – Zakaz jest jakichkolwiek znoszeń, wielekroć powtarzał go von Görzke i jego przyboczni, zarządzający Knauten. Pojmujesz, czym by to mogło się skończyć dla białogłowy? Może nawet aresztem. A co natenczas z dziećmi? Mnie ich w wychowanie nie dadzą, wilkiem na Pilza patrzają. Na taki szwank nie można narażać jejmość pułkownikowej. – Wszako rzecz dobrze przygotowawszy? – napierał Woyszwiłło. – Żadnym sposobem! Sam nie zezwolę, tyle winienem Ludwiczkowi, by dobra jego strzec. Mojej pieczy żonę swą zlecił i dzieci – odpowiedział Pilz twardo. Zniechęcony Woyszwiłło rozłożył bezradnie ręce. Po krótkiej przerwie, spowodowanej wejściem sługi, wzywającego pilnie Jańczyca, nie czekając jego powrotu, Węgier ciągnął dalej opowieść. – Powiadał mi w zaufaniu jeden z zarządców, człek uczciwszy od drugich, jakoby elektor miał rzec, iż dobra Ludwiczka żadnym już sposobem do rąk dawnych nie wrócą. Choćby się Kalkstein tysiąc razy pokajał, co niemożebną jest rzeczą. Mnie też się zda, że nie ma tu żadnej nadziei, o ile zawiedzie pomoc od Polski. Umyśliłem tedy ratować, co tylko się da. Nim nastał ostrzejszy dozór, trochę dobra wywiozłem nocami do Romitten, tam dobrze skryłem, niechaj zabezpieczenie ma jejmość na przyszłość, niewiadomy bo jeszcze los jej i dzieci. – Wieleż ich ma Ludwiczek? – Siedmioro. Wszystko chłopcy, udane dzieci, tyle że utrapienia z nimi niemało. Zwłaszcza z najstarszymi, Krzysiem i Jakubkiem, nie bacząc bo na nic, jawnie złorzeczą elektorowi. Całym sercem stoją oni przy ojcu. Wracając do rzeczy, w dworze knauteńskim wydzielono dla jejmość pułkownikowej z dziećmi dwa jeno pokoje. Jedzenie odmierzone przynoszą im z kuchni, dzieciom jabłek w sadzie rwać samym nie wolno. – Okrutność to! – oburzył się Woyszwiłło. – Szafy z odzieżą, spichrze, wszystko zapieczętowano, tknąć nikomu nie wolno. Pisma wszystkie są pod kontrolą, gdy wyjdzie jejmość na spacer, krokiem szpicel jej nie opuszcza. – Hańba maltretować tak białogłowe! – Rozumiesz zatem, co by było z Ludwiczkiem, gdybyć go pojmał elektor w swe ręce? Wzdrygnął się tylko pan Józef. – Pojmujesz tedy, czemu zgody dać nie mogę na spotkanie twoje z jejmość pułkownikową? My tam przecie życia wszyscy niepewni... Komisja śledcza znów działa, wraz po ujściu Ludwiczka nakazał jej elektor wznowić swe funkcje. Skład tylko zmienił na bardziej ostry, przewodnictwo dając generałowi von Görzke. Pono sam Wallenrodt pilnuje przebiegu śledztwa, a on okrutnie jest zacięty nie tylko na Ludwiczka, ale i na samą jejmość. – Wallenrodt, nie jest że to prezes pruskiej regencji? Wspominał o nim Ludwiczek. – Tenże sam. Kochał się swego czasu w Marii Elżbiecie, ale ta wybrała Ludwiczka. Szkodzi mu tedy, jak może. On to forsował sprawę starostwa oleckiego, które sam po Kalksteinie zagarnął. On wnioski słał, by pułk Ludwiczkowi odebrać. On też gardłował mocno za ukaraniem, wiemy o tym, choć jawnie nie występował. Co jeszcze dziwne: gdy odmówiono Marii Elżbiecie rozmowy z elektorem, sam Görzke to rzekł, iż może przedstawić swe żale prezesowi regencji. Pojmujesz, Wallenrodtowi. – Zaiste nie do wiary. Tylko za szablę brać i siec wszystkich po łbach – szeptał wzburzony Woyszwiłło. – Pojmujesz tedy, czemu tutaj czekają wszyscy na polskie wojska? Rotmistrz kiwał głową. Przypomniał sobie słowa księdza Tyszkiewickiego, wyrzeczone w Warszawie pod nieobecność Kalksteina. Ksiądz Jędrzej małą miał wiarę, by dwór się zdobył na ostateczny krok przeciw elektorowi. – Pisma od Ludwiczka do małżonki mi daj, bo jeszcze zapomnisz – wyciągnął rękę Kacper. – Jużem wczoraj wydobył je ze schowań w odzieży. Do chłopaczków osobno pisze Ludwiczek. – Choć tę radość będzie miała Maria Elżbieta – szepnął Pilz, w głowie jego zabrzmiała jakaś dziwna tęsknota. Woyszwiłło przyjrzał mu się uważnie. Już mu kiedyś Horusza wspominał, jakoby Węgier od lat kochał się w pięknej pułkownikowej ani licząc na jaką nadzieję. Tyle że chciał do końca swych dni przebywać w jej pobliżu. Bo i Ludwiczkowi był wierny, że ze świecą szukać podobnego przyjaciela po całym świecie. – Długo tu będziesz? przerwał wreszcie Pilz zapadłe milczenie. – Nie wiem. Prosił Ludwik, by wieści jak najwięcej przywieźć z landtagu, znieść się z poniektórymi z posłów, pośród mieszczan przewąchać, co myślą. Jańczyc, jak może, pomaga mi w tym wszystkim. Na landtagu ruch pono od paru dni jeszcze ostrzejszy się zaczął od przybycia Fryderyka Wilhelma. Miast przycichnąć, ostrzej atakują stany niż kiedykolwiek. – Hycel, sam boi się pokazać na obradach. Przez księcia de Croy i regentów grozi. Stany mu na to też odpowiadają groźbami. Szarpnięte nagle drzwi rozwarły się z łoskotem. Ukazała się w nich przejęta twarz Jańczyca. – Wielkie poruszenie na mieście! Na rannym posiedzeniu, gdy książę de Croy wystąpił z nowymi przedłożeniami elektorskimi, oznajmiono uchwałę landtagu, jako namiestnika tego stany uznawać nie będą, iż krwi jest obcej, zatem mianowany przeciw ustawom pruskim. Chce elektor rozmawiać, niechaj sam się pojawi na sejmie... – I co, i co? – przypadli do Jańczyca. Poznać po nim było, że dopiero początek to nowin. – Po obiedzie Wallenrodt zabrał głos jako prezes regencji, oświadczając, że na podobne bunty znajdzie elektor właściwe sposoby. I wtedy podniósł się marszałek sejmowy Jan Brumsee. Jeszcze nikt nie mówił tak na landtagu. Jawnie nazwał elektora krwiopijcą, rzekł, iż stany pragną zostawić rządy w Prusiech w swych rękach, nie zezwolą na absolutyzm Fryderyka Wilhelma. Oznajmił takoż, że Polska, jako i dawniej, ujmie się za pruskimi stanami. Nie mogąc uzyskać zatwierdzenia gravaminow dobrym sposobem, stany uciekną się pod opiekę Korony. Deputacja landtagu tymi dniami wyruszy do Polski. Gwałt po tym oświadczeniu był niezwyczajny. Sonenberg, który od Löbenichtu jest posłem na landtag, sam mi dopiero co rozpowiadał o wszystkim... Najbardziej zaś wzburzyło wszystkich oświadczenie von Görzkego... Na dźwięk tego nazwiska Pilz i Woyszwiłło spojrzeli po sobie. – Cóż Görzke? – Ani o pozwolenie przemowy pytając, zakrzyczał, iż rozkaz ma elektorski, jeśliby deputacja ruszyła, za łby ją wziąć, w twierdzy osadzić i sądem wojennym skazać na gardło. – Ruszy deputacja w takowych okolicznościach? – Nie wiadomo. Dziś będą radzić pospołu mieszczany i szlachta. Bo to elektor wraz nowy pułk ruszył z leża, miasto jeszcze jednym kręgiem wojska obstawił. Ani się komu za bramami pokazać. Prawią, aresztowali już na drogach mieszczan, a i szlachty niemało, dla sprawdzenia jakoby, czy do deputatów nie są liczeni. Szum w mieście, czeladź rzemieślnicza krzyczy o broń, są tacy, co nocą napad na zbrojownię szykują. Wygląda na to, jako dawny czas wraca. Że też braknie imość Hor uszy... Obruszył się Woyszwiłło. – Gdyby co, godnie Krzysztofa zastąpię – powiedział, cały się zapalił ochotą. Pilz podniósł się z miejsca. – Ja muszę wraz ruszać z powrotem. Źle byłoby, gdyby spostrzegli nieobecność moją w Romitten. Mości Jańczyc, najdzie się sposób, by wywieźć mnie bezpiecznie za mury? – Znam takich, co pułk cały podejmą się przeprowadzić. Już rozmawiałem ze swymi... Węgier mocno ujął Woyszwiłłę w ramiona. – Będę się starał, Józefie, zajrzeć tu jeszcze za jaką niedzielę. Gdyby wszako się nie udało, pisanie jejmość pułkownikowej dostarczę przez zaufanych, ty zaś mocno uściskaj Ludwiczka i rzeknij mu, że po śmierć samą może liczyć na Kacpra. *** Jańczyc ciepło spojrzał na żonę. – Nam, Kasiu, pora już iść. Ucałuj basałyków na dobranoc ode mnie. Ot tak, widzisz? – wycisnął na jej policzkach parę siarczystych pocałunków. Zaczerwieniła się, bo przytomny był temu rotmistrz Woyszwiłło. – Zawżdy, wasza miłość, on taki – pożaliła się, ale w żalu tym kryło się wielkie zadowolenie. Woyszwiłło z przyjemnością spoglądał na jej ładną twarz. Przemknęło mu przez myśl, że nawet taki Jańczyc miał szczęście w miłowaniu, trafiła mu się panna jak rzadko. Tylko jemu sądzona była samotność... Gospodarz podawał mu opończę z dużym kapturem na głowę. – Zimno jest, nikt się nie zdziwi człekowi w opończy. Zawżdy zaś lepiej, by obcego nie rozpoznano w waszmości. Szpiclów elektorskich więcej się kręci jak kiedykolwiek. Świateł w mieście było niewiele. Czasem zabłysła mocnym snopem niesiona przez kogoś pochodnia, tu i ówdzie migały ręczne latarnie, rzadko które okno słało się na ulicę kwadratem blasku. Ludzi jednak było pełno w tym mroku, na ulicach, w sieniach, po bramach i wnękach. Ze wszystkich stron dobiegały odgłosy rozmów. – Knipawa przyczajona, czeka tylko sygnału – szeptał Jańczyc do ucha Woyszwiłły. Wyczekiwanie wisiało w nastroju tłumów. Spojrzenia zwracały się w stronę zamku, w którym wiele okien oświetlonych było rzęsiście jak rzadko. Jeszcze jeden znak elektorskiej obecności w buntowniczym Królewcu. Wąskimi uliczkami wspinali się ku wyżej położonej dzielnicy miasta. Zadudniły ich kroki na moście wiodącym przez Pregołę. Jańczyc przystanął, dłonią wskazywał gdzieś w ciemność, z rzadka przerywaną połyskami odległych świateł, odbijających się w wodzie. – Tam owa cytadela, Friedrichsschanze, skądeśmy z rotmistrzem Horuszą więźniów odbijali. Ech, to były czasy! – westchnął. Rotmistrz widział w oddali, już poza murami miasta, ciemny masyw, mroczny i niewyraźny. – To tam Ludwiczek przebywał? – A tam... dziś by się wszako nikomu nie udało dotrzeć podziemiem do kwater więziennych. Dodatkowym murem kazał elektor otoczyć warownię. Lochy po składach zasypano gruntownie. Jańczyc naglił, by iść, ale rotmistrz tkwił jeszcze przy kamiennej balustradzie. Było coś w niewyraźnym masywie fortecy, co przyciągało jego oczy i myśli, jakby pragnął na zawsze wryć sobie w pamięć ten widok. Z westchnieniem uległ wreszcie przewodnikowi, głucho zadudniły na kamieniach ich kroki. Tutaj ulice były opustoszałe, z rzadka trafiła się gdzieś w bramie grupka cicho debatujących ludzi. – Stare Miasto. Oni by radzi bić pokłony Fryckowi – z pogardą rzekł Jańczyc. – Bogacze sami, złotnicy a płatnerze, kupcy wielcy, co zbożem spekulują. Każdy rozruch im nie po myśli. Zatrzymali się przed wielkim domem, z wystającym głęboko w ulicę balkonem. Jańczyc uważnie rozejrzał się wokoło, potem dopiero zniknęli w głębi szerokiej sieni. W tym momencie zaroiło się wokoło od nieznanych postaci. Próżno się szarpali, trzymano ich ze wszystkich stron za ręce jakby cęgami. – Ha, szpiegować przybyliście! My wam pokażemy, kędy raki zimują. – Halt! – ostro uciął przygaduszki swych podkomendnych człowiek, który stanął teraz twarz w twarz z przybyłymi. – Ktoście? – Do jego wielmożności marszałka Brumseego – wypalił rozwścieczony Jańczyc. – Kto taki? – Nie wasza rzecz! Idźcie, pytajcie, czy nie czeka gości. – Imość Jańczyc? – spytał nagle tak cicho, że nawet jego podwładni nie usłyszeli. – Jam jest. – Marszałek czeka waszmościów. O darowanie proszę gwałtu, ale godziny nie ma, jakeśmy trzech szpiegów przydybali. Od paru dni włóczą się wokół kwatery marszałka. My ze straży landtagu. Szli teraz razem z dowódcą po szerokich schodach. U góry łyskały światła. – Jeszcze raz o darowanie proszę – skłonił się dowódca straży, ruszył znów ku dołowi. – Ano mus, wszako nie lubię, gdy mię kto po ciemku bierze w obroty – sapnął już trochę udobruchany Woyszwiłło. Służebny wprowadził ich do izby oświetlonej świecami płonącymi w ozdobnych lichtarzach. Na przywitanie podnieśli się dwaj mężczyźni. W jednym Woyszwiłło od razu rozpoznał von Schliebena. Baron śpieszał już z wyciągniętą dłonią. – Witam, witam, rotmistrzu! Aniby nam przez myśl przeszło przed dwoma laty, iż zoczymy się następnym razem w Królewcu. – Jan Erhard Brumsee – podszedł teraz mężczyzna wysoki, barczysty, z lekka zgarbiony. Siwe włosy okalały wyrazistą, kwadratową twarz. Uścisk dłoni miał bardzo mocny, aż się Woyszwiłło zdumiał tej sile. – Rad jestem wizycie waszmości. Na wieści od pułkownika Kalksteina od dawna czekamy. Pismami nie wypowie wszystkiego, a i rzecz niebezpieczna. – Ja wszako przywiozłem pisanie do waszej miłości – uśmiechnął się Woyszwiłło, wraz za pazuchę sięgnął po mocno zgniecione pismo. – Nie bał się powierzyć mi go mój druh, zginąłbym, a nie oddałbym w niepowołane ręce. Brumsee spojrzał na niego z wyraźnym podziwem, głową lekko znak przeproszenia czyniąc, pieczęcie rozłamał, czytał wyraźne pismo Kalksteina. Von Schlieben sadzał tymczasem Woyszwiłłę na miękko wyściełanym fotelu, Jańczyca, z którym obaj wielmoże przywitali się bardzo zdawkowo, również takimi wygodami uhonorował. – Myślę, że przed Nowym Rokiem stanę w Warszawie. Zamierzałem dopiero po ukończeniu landtagu, ale jeśli wszystko iść będzie dalej takim jak dotąd porządkiem, bardzo się obrady przeciągną. Słuchy idą od zamku, że elektor zamierza wystąpić z nowymi przedłożeniami. Schwerin tu przybył, ten zaś stanowczo odradza Fryderykowi stanowczych kroków. Książę Croy, chyba jeno ze strachu, takoż im nierad. De Jena, ten by wraz ścinał głowę za głowę, w Berlinie ostaje, a to od Królewca daleko... Dlatego też przypuszczam, że obrady w nieskończoność będą się toczyć. Jakże Ludwik? Co teraz czynić zamierza? Mocno przysłużył się naszej sprawie, odwagę ma i fawor u ludzi. – Okrutnie za swoimi mu tęskno. – Nie dziwota, wiedząc, na jakowe cierpienia skazał elektor zacną jejmość pułkownikową. Może Bóg da, wrychle się zła dola jego rodziny odmieni. – Dobre wieści śle mnie pułkownik Kalkstein – marszałek podniósł twarz znad papieru. – Pisze, iż szczegóły dalsze waszmość, rotmistrzu, osobiście nam tu przedłożysz. Woyszwiłło skłonił głowę na znak potwierdzenia. Wraz rozpoczął swoją opowieść, przekazując dokładnie, co mu Kalkstein polecił. Chwilami wahał się w duchu, czy nie za wiele nadziei w tych jego relacjach. Ludwiczek jest ufny jak dziecko, wszystko widzi na sposób sobie przychylny, ksiądz Jędrzej jednak nie okazał aż tak radosnych nastrojów. Nie jego jednak rzeczą było wypowiadać zastrzeżenia swoje czy księdza Tyszkiewickiego. Przybywał z misją od Kalksteina, pułkownika słowa miał tutaj powtórzyć. Obaj dostojnicy landtagu słuchali uważnie, raz wraz wtrącając pytania. Wreszcie rozmowa zacichła. – Źle zatem nie jest... – szepnął marszałek Brumsee. – Rad bym przekazać Kalksteinowi dokładne wieści, by wiedział, jako sobie poczynać. Pytał też, jaką ocenę czynom jego przydacie, wasze miłoście? – Jaką? Do piersi bym go swojej przycisnął! Działać można różnymi sposoby. Ja bym może postępował inaczej, choćby tylko bardziej rozważnie, wszako nie o tym pora nam mówić. Pytasz waszmość, jako jest u nas? Notuj więc sobie dobrze w pamięci. Von Schlieben cichutko podniósł się z fotela, sam dużymi nożycami obcinał świece, by nikogo ze służby nie dopuścić. Jańczyc wodził oczyma po bogatym pokoju. Dom stanowił własność marszałka, który wolał mieć własne locum na czas, gdy przebywał w Królewcu. Urządził go też z wielkopańskim gestem. Podłogę zaściełał gruby, puszysty kobierzec, Jańczyc rozpoznał prawdziwą perską robotę. Na ścianach wisiało kilka olejnych obrazów, ciemnych, jakby przydymionych. Lichtarze były ręcznie kute, żelazo, moczone roztopionym tłuszczem, łyskało czernią. Brumsee opowiadał szczegółowo o ostatnich zmaganiach stanów. Jańczycowi rzeczy te były dobrze znane, w bliskich pozostawał stosunkach z posłami miejskimi na landtag, słuchał więc nieuważnie. Większą ciekawość budziła w nim sama postać marszałka, o którym nawet najbardziej niechętni szlachcie mieszczanie mówili z uznaniem. Dawno bo nikt nie dawał takiego przykładu odwagi. Brumsee ryzykował wszystko. Jeden z bogatszych ziemian w kraju, liczący mienie na dziesiątki włości i setki folwarków, w razie przegranej mógł się spodziewać okrutnej zemsty Fryderyka Wilhelma, zwłaszcza że wiedziano powszechnie, iż elektor nigdy nie zwykł zapominać swych uraz. Konfiskata majątku byłaby pierwszą rzeczą. A przecież Brumsee ryzykował, stawiał wszystko na jedną kartę. Od owych sejmów w Królewcu i Bartoszycach przed siedmiu laty nikt nie ukochał tak prawdy jak on. Samemu elektorowi wygarniał wszystko w oczy, nie obchodziło go, że oczy te mrużyły się wtedy, a z wąskich szparek ziało wściekłością. – Jak już dawno nie było, zgoda jest dzisiaj wielka pomiędzy wszystkimi stanami. To nam ułatwia trzymanie w ryzach nielicznych, co radzi by szli na ugodę z elektorem. Jeśli Fryderyk Wilhelm nie zamyśl’ zamknąć bezprawnie landtagu, ciągnąć rzecz będziemy tak długo, aż nam Polska da pomoc. Niechby to było i pospolite ruszenie. Przed trzystu z górą laty Prusacy pierwsi powstali przeciw zakonowi Krzyżaków, sami zajęli połowę kraju, nim uprosili o pomoc Kazimierza Jagiellończyka. I dziś się kraj zerwie, niech jeno będzie nadzieja wygranej. Sami bo rady nie damy, za wiele wojsk brandenburskich w kraju, pułk za pułkiem elektor tutaj sprowadza albo trzyma blisko marchijskiej granicy. Brandenburczyk szelma, ale żołnierz dobry, nie z nim się potykać szlacheckiej czy miejskiej gawiedzi. Dlatego upraszam, rzeknij, waszmość, pułkownikowi, iż wyjścia innego dla nas już nie ma. Ten sejm ostatnim zrywem odporu. Albo ulec będziemy musieli, a wtedy upadną jakiekolwiek nadzieje wolności, albo z Korony wsparciem znów staniemy się poddanymi Polski. – Wasza miłość, wiele słyszałem o deputacji do Polski. Jeszcze w Warszawie Ludwik mi o tym prawił, tu słyszę świeższe w tej sprawie wieści. Jakże, ruszą posłowie do dworu polskiego? Brumsee długo spoglądał w przestrzeń. – Sprawa nie rozstrzygnięta do końca – powiedział wreszcie. – Ja i wielu innych za tym jesteśmy, by deputacja jechała, nie bacząc na groźby elektorskie. Nalazłyby się sposoby, by wysłańcy bezpiecznie osiągnąć mieli granicę. Groźby, o których mowa, zastraszyły wszako niejednych. Boją się, że deputacja to jawna już będzie wojna orężna. Ludzie, widzisz waszmość, krótko patrzą, im zda się, że na dzień uchronić siebie czy swój dobytek, to już wygrana. Tymczasem to właśnie jest klęska. Za ten dzień latami upokorzeń i wyzysku każe sobie potem płacić elektor. Żołnierz brandenburski wyjadać nam będzie zbiory, łożyć będziemy na wojny toczone kędyś nad Renem, dalekie nam i obce, tyrania absolutna zdusi ostatek wolnego głosu Prusaka. Wszystko czynić będziemy, by deputacja ruszyła, wszakoż nie zaraz, niech pierwszy poszum ucichnie, wtedy łatwiej z tym będzie... – W moich dobrach po polskiej stronie od dawna już wszystko gotowe na przyjęcie deputatów – wtrącił von Schlieben. – Solą te włości w elektorskim oku! – zaśmiał się marszałek. Zaraz zwrócił się do Woyszwiłły: – Rzeknij, waszmość, pułkownikowi Kalksteinowi, iżby pamiętał, że nie w swoim tylko imieniu działa, ale pruskich stanów. Wsparcie ma nasze pełne i błogosławieństwo. Woyszwiłło pojął znaczenie tych słów. Wypowiadał je sam marszałek landtagu, najbardziej zatem do tego uprawomocniony. Stwarzało to dodatkowe możliwości poczynaniom Ludwika. Uniósł się więc z fotela, skłonił głęboko w podzięce. Potem zapytał: – Czy pismo jakoweś w tu poruszonych materiach otrzymam od waszej miłości? Brumsee przecząco pokręcił głową: – Pomnijże, waszmość, iż przy mojej godności nie mam prawa ryzykować imienia stanów. Wierzę w dzielność waszmości, wszako przypadki bywają różne. Niechby pisanie takie dostało się w ręce Fryderyka Wilhelma, byłby to jawny powód, by zmusić stany do zrzucenia mnie z urzędu marszałka. My zaś musimy mieć siłę w ręku. Jeśliby pismo jakie już szło, to prosto do dworu, tylko taki krok mógłby znaleźć usprawiedliwienie. O piśmie podobnym myśli się u nas, ale jeszcze decyzja nie zapadła, czy zażalenie to ma być, czy prośba o pomoc. Sprawa nieprosta, niejednej rady potrzebująca. – Rzec chciałbym jedno od siebie. Wiem, jako pułkownik przeżywa rozłąkę i cierpienia rodziny. Czy landtag nie mógłby wpłynąć jakim sposobem na ulżenie ich doli? – Dwakroć w tejże sprawie podejmowaliśmy zgodną uchwałę, pisząc, że sprawa Kalksteina jest naszą sprawą. Responsu nawet nie mieliśmy. Elektor gotów wszystko poświęcić, ale zemsty swej nie poniecha. Rada moja, by takoż w samej Warszawie miał się jegomość Kalkstein w wielkiej baczności. Nie sekret to, iż między wieloma polskimi panami elektor swoich ma zauszników. Ci znowuż panowie czeladź trzymają mnogą, nużby jaka krzywda stała się gdzie po nocy pułkownikowi, ani kto doszedłby przyczyny i źródła. – Jako tylko można, my, druhowie, mamy go w swym baczeniu, tyle że Kalkstein sam mało dbały o siebie. – Przypomnieć mu należy, że stany reprezentuje, nie siebie samego – surowo odparł Brumsee, po czym wstał, dając tym znak, że rozmowę uważa za zakończoną. Gdy przez zupełnie uśpione już Stare Miasto szli drogą powrotną, Jańczyc zwrócił się w pewnej chwili do towarzysza: – Jako się wam widzi dzisiejsza rozmowa? – Twardy, mocny człek. Zaiste, szkoda byłaby wielka, gdyby stracić miał marszałkowanie w landtagu. Inny się taki nie najdzie łatwo... – A wczorajsze znoszenia? Ubiegłego wieczora w domu Jańczyca zetknął się Woyszwiłło z przedstawicielami mieszczan dwu dzielnic, Knipawy i Löbenichtu, ze Starego Miasta zabrakło bowiem wysłańca. Rozmowa była zupełnie inna. Mieszczanie stawali bardziej ostro przeciw elektorowi, oni też każdej chwili gotowi byli do walki zbrojnej. Cechy od dawna przygotowywały broń, czekały tylko na pierwsze skinienie. – Do wojaczki szedłbym z twoimi, Jańczyc. Wszako i szlachta, jako widać, rozum swój ma – uśmiechnął się Woyszwiłło, doskonale orientując się w podchwytliwości pytania królewieckiego obywatela. W domu Jańczycowa jeszcze nie spała. Gdy mąż spojrzał na nią zdziwiony, przyłożyła palec do ust: – Ksiądz jakowyś, zakutany opończą, niecierpliwie was oczekuje. – Ksiądz? – zdumiał się Jańczyc. Rzadko stykał się z duchownymi. Woyszwille strzeliła niedorzeczna myśl do głowy, że może to ksiądz Jędrzej przywędrował do Królewca, zaraz ją jednak porzucił. Z krzesła podniósł się człowiek małej postury. – Ojciec Reder jestem – oznajmił. Wiedzieli, że duszą był zakonu jezuickiego w Królewcu, człowiekiem, dzięki któremu Kalkstein mógł utrzymywać listowny kontakt z Prusami i własną rodziną. Jednym z najzażartszych przeciwników Fryderyka Wilhelma. – Waszmość, słyszałem, wyruszasz pono tymi dniami do Polski? – Czekam jeno na pisma jejmość pułkownikowej. Com miał się wywiedzieć, już wiem. Tam jestem Kalksteinowi potrzebny. Jezuita kiwał aprobująco głową. – Powiedzcie pułkownikowi, jako katolicki stan duchowny całą duszą stoi po jego stronie. Poczta ze szczegółami tego, co dzieje się w Prusach, przede dniem wysłana. Wszakoż waszmość pierwszy staniesz w Warszawie. Pieczę nad jejmość Kalksteinową mieć lepszą będziemy, z pastorem pobliskim Knauten weszliśmy dopiero w ugodę, on się ku temu przyczyni... – Z pastorem? – zdumiał się Woyszwiłło. – Różne, synu, są drogi działania dla chwały bożej – poważnie oznajmił ojciec Reder. Jak się zjawił nie zapowiedziany, tak teraz nagle się podniósł, prawicę Woyszwiłły mocno uścisnął, uczynił znak krzyża na jego czole. – Niech cię Bóg wiedzie po tych szatańskich drogach, mój synu – powiedział jeszcze. Nasłuchiwali, jak u dołu trzasnęły drzwi. Kroki jezuity rozległy się jak gdyby przyczajone, zaraz zacichły. Woyszwiłło potarł czoło, ciągle nie mogąc ochłonąć ze zdumienia. – Osobliwe miasto ten wasz Królewiec, a całe Prusy niezwykły kraj – westchnął głęboko. Jańczyc przytaknął, dorzucając: – Tak, piękny jest Królewiec i szczególnie Koronie wierny. 9 Dzień dziewiętnasty października 1670 roku wstał jakby wybłagany specjalnie na tę uroczystość, od dawna wyczekiwaną przez dwór. Słońce zasłało całą Warszawę, a już specjalnie zdawało się darzyć ciepłem i światłem teren zamku królewskiego i katedry Świętego Jana. Od samego ranka gromadziły się na Starym Mieście tłumy. Powszechnie mówiono o niebywałej wystawności oficjalnego promowania Eleonory, siostry cesarskiej, na królową. Najbardziej cieszyło się pospólstwo, że nie lubiany prymas Prażmowski, obrażony na sejm i króla, nie będzie celebrował uroczystości. Już od paru tygodni przebywał w stolicy nuncjusz papieski Nerli i on to miał włożyć koronę na skronie królowej. Tym większe zdumienie wzbudził widok wystawnej karocy prymasa, pędzącej wczesną porą Krakowskim Przedmieściem. Zaraz się poniosły złośliwe prześmiechy. – Baczcie, jako ściągnął ciupasem z Łowicza, aż mu brzucha pewnikiem ubyło! – Zazdrosny o swe prymasowskie splendory, za nic nie chciał dopuścić nuncjusza! – Żeby tylko na sejmie nie wypłatał jakiejś zdrożności... – Na dziś obrady zawieszone, widzicie, jako panowie posły u wniścia do katedry się tłoczą? Wyciągali głowy, patrzyli na strojnie ubrany tłum szlachty. Od kolorów aż oczy raziło. Większość senatorów od dawna już znajdowała się w mrocznym wnętrzu katedry. Posłowie szemrali buntowniczo. Czemuż cerberzy przy wniściu nie raczą ich wpuszczać do środka? Któż tak niełaskaw na panów szlachtę? Niektórzy już zaczynali pokrzykiwać, rumor i rwetes robiły się coraz większe, od tyłu naciskały tłumy, w nadziei, że mimo obostrzeń uda się im wcisnąć na obrzęd uroczystości. W pewnej chwili straż przy drzwiach nie strzymała naporu. Ciżbą, tratując się i przepychając nawzajem, runęli posłowie do środka, za nimi pchała się czereda przygodnych gapiów. Ceremoniał uległ niespodziewanemu zakłóceniu. Już biegli przez katedrę wyżsi urzędnicy dworu, toczył się Branicki, ramiona rozkrzyżował. – Pomóżcie, mości panowie, a toż harmider ten malkontentom będzie na rękę! Wiedział, jak trafić do poselskich umysłów. Wraz poczęli nawracać, zatamowywać potok, wpływający za nimi do mrocznej nawy kościelnej. Horusza, jak zawsze w towarzystwie Ciechanowieckiego i Mackiewicza, był tuż przy wejściu. Aż się przechylił, wpierając się teraz bokiem w atakujący tłum. Duszno się zrobiło, piekielnie gorąco. Horusza nie rozeznawał twarzy przed sobą, dopiero wymówione w połączeniu ze złośliwym epitetem własne nazwisko kazało mu przyjrzeć się baczniej najbliższym. Zawrzało w nim, gdy w gronie kilku innych kawalerów rozpoznał kulawego Morsztyna. Odwrócił się, zakrzyknął ku swoim: – Mości panowie, wyżenąć go, elektorski to zausznik i zdrajca! Ciechanowieckiemu tego tylko było potrzeba, Mackiewicz również tęsknił za emocjami kawalerskimi. Zaraz znaleźli się przed wejściem do katedry. Oboźny litewski złapał Morsztyna za kark jak szczenię, uniósł szarpnięciem do góry i trzymał, aż twarz kulawca sczerwieniała i krztusić się począł. Towarzysze, wyrywając go z rąk Litwina, ciągnęli nieszczęśliwca w swa stronę, chwila jeszcze, a tak rozrywany, byłby się naprawdę udusił. Szczęściem Mackiewicz spostrzegł się w sytuacji, żgnął towarzysza pod bok. – Ostawże plugawca, a to truposza jako podarek będziesz mógł ofiarować królowej na koronację. Jak worek zwalił się Morsztyn na ziemię, ktoś go jeszcze przydeptał. Wściekłość silniejsza w nim musiała być jednak niż ból, bo ciągle leżąc i osłaniając się łokciem przed tłoczącymi się wkoło ludźmi, zakrzyczał: – Horusza, kundlu litewski, pożałujesz ty tego! Zaraz porwali go towarzysze, odciągnęli utytłanego w kurzu. Horusza pięścią pogroził w ich stronę. Straż zajęła miejsce u wejścia, napór ciżby już zmalał. Sprawdzano teraz karty, rozdane uprzedniego dnia w sejmie, ktoś błagał o spokój. Pan Krzysztof dyszał ciężko, złość zaślepiała go, długi czas niczego nie dostrzegał w udekorowanej odświętnie katedrze. Powoli dopiero mijało wzburzenie. Środkowe przejście pozostawało wolne. Od pokojów zamkowych aż po przybrany kwiatami ołtarz drogę wyścielał w trzy rzędy plusz czerwony i biały. Zacichało w kościele, mijał ferwor pierwszych chwil, wytwarzał się bardziej podniosły nastrój, zapanował nastrój wyczekiwania. Pierwsi znak dali strażnicy królewscy przed wnijściem. Zadęła w trąby orkiestra gwardii. I nagle wszystko ucichło, zafalowały tłumy przed katedrą, w kościele zaś, dziwnie teraz przestronnym, zapełnionym zaledwie w jednej czwartej, gorączkowo wyciągały się szyje. Kiedyż wreszcie nadejdą? Od zakrystii przeszedł w pobliże ołtarza dostojnie przyodziany prymas Mikołaj Prażmowski. Ktoś zaszeptał złośliwie, że nawet opaskę na oku zmienił w tym dniu na świeżą. Najbliżsi wejścia widzieli już zbliżający się orszak. Poprzedzały go szeregi gwardii królewskiej, strojne, bogate, idące równym ordynkiem. Pomiędzy nimi kroczyli senatorowie, poza najstarszymi wiekiem, zebranymi już uprzednio w ławach bocznych, nie opodal ołtarza. Drugą grupę stanowili wybrani delegaci poselscy wszytkich ziem. Horusza z daleka rozpoznał sylwetkę Dębickiego. Sandomierzanin szedł z dumnie wzniesioną głową; oto nie zdały się na nic intrygi malkontentów, królewska małżonka uwieńczy swe skronie polską koroną. Z podniesionymi laskami nadchodzili obaj marszałkowie: wielki koronny Sobieski i nadworny Branicki. Chwiały się głowice lasek w takt ich powolnych kroków. Jeszcze miecznik koronny i oto Michał Korybut w całym swym majestacie, w koronie, z berłem i jabłkiem. Podtrzymywali go u boków biskupi Olszowski i Czartoryski. Król miał twarz dziwnie pogodną, chwilami przymykał oczy jakby w rozmarzeniu. Tuż za monarchą kroczyła królowa, drobna, niewysoka. Wielu widziało ją pierwszy raz, nic więc dziwnego, że wyciągały się głowy, szły za Eleonorą ciekawe spojrzenia. Towarzyszyli jej nuncjusz papieski i ambasador cesarza Austrii, hrabia Schafgotsch. Gdy oboje królestwo przekroczyli próg katedry, zagrały organy, chór rozpoczął stosowną pieśń. Cisza stała w kościele, dudniły w niej mocno kroki idących, czasem szczęknęła szabla. Prymas Prażmowski wyszedł naprzeciw zbliżającemu się orszakowi. Minę miał pełną dumy. Oto on uwieńczy skronie królowej Eleonory upragnioną koroną. Łyskając kamieniami, spoczywała na skraju ołtarza na safianem krytej poduszce, przyciągała spojrzenia. Teraz dopiero zrobiło się ciasno, od oddechów było gorąco, płomienie świec falowały, chmurkami spływały dymy kadzideł. Ucichły organy, zamilkł chór. Rozpoczynała się właściwa ceremonia. Horusza wraz z innymi stał w tłumie, na palce się wspinając, by wszystko widzieć. Już nie pamiętał zajścia z Morsztynem; przejęty uroczystością, myślał zarazem o swoim losie. Wyklinał go kiedyś, a przecież los ten okazał się tak dla niego łaskawy. Ma swoją Krystynę, honorów przybywa mu z każdym rokiem, on, skromny szlachetka, łapciuch nieledwie, posłuje teraz, cześnikiem jest, uczestniczy w tak wielkich uroczystościach. Nawet w Prażmowskim widział teraz nie antagonistę swojego, przeciw któremu dopiero tak niedawno gardłował na sejmie, ale dostojnika Kościoła, namaszczającego skronie królowej. Król stał w asyście biskupów trochę na prawo od ołtarza. Horusza widział go dokładnie. Sute pukle trefionych włosów peruki okalały jego okrągłą twarz, wzrok miał wlepiony w małżonkę, stał nieporuszony; gdy Olszowski, schylając się, zaszeptał mu coś do ucha, Michał poruszył dłonią w niechętnym przeczeniu. Wydał się Horuszy ten król, tak niemiłosiernie atakowany przez przeciwników, szczególnie drogi i bliski. Jakże, wybraniec szlacheckiej powszechności, krew z krwi tej ziemi. Przysięgał więc sobie pan Krzysztof bronić Michała Korybuta w razie potrzeby, nie oglądając się na nic. Ich to król, jego król, najjaśniejszy pan... Aż sam sobie się dziwił cześnik trocki, iż takie go ogarnęło wzruszenie. Spojrzał po najbliższych sąsiadach. Ciechanowiecki, Mackiewicz; gdzieś dalej Komar i Woyniłłowicz, wszystko posłowie Litwy, równie byli przejęci. Ale za plecami Sandomierzan rozpoznał posłów ruskich, ci popatrywali jak gdyby z kpiną, poszeptywali nieustannie, ani bacząc na powagę chwili. Zakipiało oburzeniem w Horuszy, nie wiedział: przecisnąć się do tamtych, nakazać uszanowanie, czy stać w miejscu, nie zważając na nich. W tejże chwili znowu buchnęły organy, mocną pieśnią zaniósł się chór. Już się formował orszak powrotny, wiodąc królową w koronie. Król Michał promieniał, nie raził cudzoziemskością ubioru, milszy się wydawał. – Vivat Rex, vivat Regina! – huknęło sprzed katedry, gdy zebrany tłum ujrzał koronę na głowie Eleonory. – Wiwat, wiwat! Skarbnicy, idąc stronami, rozrzucali pomiędzy lud pamiątkowe żetony wybijane ze złota, inni sypali monetą. Kotłowało się śród pospólstwa, kłótnie wynikały, a nawet i bójki, ale działo się to daleko, poza kordonem straży. Dobry nastrój panował w całym mieście. Na place i ulice wytaczano pośpiesznie beczki z piwem i wódką, zapłonęły ognie, nad którymi piekły się na rożnach tusze wołowe. Orszak już dawno zniknął w podwojach zamkowych, ani śladu nie zostało po dostojnikach, a Warszawa grzmiała wiwatami coraz to mocniej, coraz to rosła ochota, sycona gorzałką i piwem. Na placach czekały chętnych suto zastawione stoły, ciżba tłoczyła się przy nich. Horusza cały czas spędzał na ulicy, uczta na zamku rozpocząć się miała dopiero o czwartej, wszyscy posłowie byli na nią proszeni. Tymczasem szukał uciechy w odświętnej Warszawie. Palba się niosła z różnych stron, krzyki i wrzaski, grały kapele, mieszczanie ruszali w tany, nawet pan Krzysztof w wielkiej ochocie sypnął okiem do jakiejś młódki, ale dziewczyna zaśmiała się tylko swawolnie, zaraz dłoń podała młodemu chłopcu. Gdy wypucowany przybył pod zamek, godzina jeszcze była zbyt wczesna, zszedł więc na rynek Starego Miasta, gdzie największy był ferwor zabawy. Spoglądał na tłum, nawracał myślą do swoich wzruszeń w katedrze. Teraz jednak do tamtych uniesień zaczęły wplatać się inne odczucia. Król, cóż król, ksiądz Jędrzej powiada, że słaby, sam nieraz nie wie, czego pragnie i dokąd dąży. Magnaci tańcują wokół niego. Każdy ma na widoku swój jakiś interes, zda się czasami, że niejeden z panów ma większą od króla siłę i posłuch. Malkontenci? Czyżby zaprawdę rozbici? Napiętnowano ich znoszenia, ruch był wielki na sejmie, ale czy naprawdę ukrócone zostały niecne zamiary? Prażmowski jakby z łaski tylko przepraszał króla, podskarbi wymigał się od kary, na przyszły sejm sąd odłożono, śmiali się wszyscy, wiadomo, że włos mu już z głowy nie spadnie. Może się tak samo wykręci sianem i Grzymułtowski? Wielkopolanie okrutnie pomstują, że sąd tak długo czas trwoni, nie wiedzieć jeszcze, jaka zapadnie decyzja. Turczyn zagraża, elektor poczyna, jak tylko chce, czyżby zabrakło już siły w Rzeczypospolitej ? On sam cóż, posłuje, cześnikiem jest, ale za tym wszystkim stoją Pacowie. Gdyby go przestali popierać, gdyby naraził się czymś wojewodzie trockiemu, nic by nie ostało z godności i urzędów. Może i na folwarku swoim miałby wtedy kłopoty... Kędy więc siła, gdzie zdrowy rozum w tej Koronie, gdzie na Litwie? Nie wiedzieć kiedy odstąpiła Horuszę poprzednia radość. Smętnie już popatrywał na przewalające się rozochocone tłumy. Drgnął, gdy z nagła ścisnął go ktoś mocno za ramię. Obejrzał się, rozjaśnił twarz na widok księdza Tyszkiewickiego. – Cóż, Krzysztofku, na ucztę się wybierasz zamkową? Też tam będę, warto przyjrzeć się z bliska wielmożom. Smutnyś? Czemu? – W kościele ogromnie rad byłem, wzruszenie mi gardło ściskało. Teraz wszako ponure jakieś myśli nadbiegły. Zbyt wiele nie pojmuję z tego, co się dzieje w Rzeczypospolitej. – Ora pro nobis, Mater Misericordiae! – Ty, poseł, i nie pojmujesz? – uśmiechnął się kpiąco ksiądz Jędrzej. Zaraz jednak spoważniał. – Nie ty jeden wielu materii ogarnąć nie możesz. Nie dalej jak przede dniem biskup Wierzbowski to samo mi był powiedział, a przecież niejednej rzeczy jest świadom. Król był dziś szczęśliwy, nawet Olszowski promieniał. Wszyscy oni pewni, że skończyły się frakcyjne zamysły, krok jeszcze tylko jeden do zgody powszechnej. Mnie się wydaje inaczej: tylko zacichły, jeszcze bardziej sekretne zrobiły się malkontenckie znoszenia. Słyszałem dzisiaj o nowym wysłanniku francuskim, niejakim opacie de Paulmiers, zaufanym księcia de Longueville’a. Może król Francji występować przeciwko frakcjom, a zawżdy wesprze malkontentów, gdyby pomyślne zaszły dla ich sprawy momenta. Onże opat niedawnym czasem pojawił się był w przebraniu w Królewcu. Jezuici tamtejsi wywiedzieli się pierwsi, kim jest; furman, który go wiózł, zdradził tajemnicę. Może już jest tu, w Warszawie, stoi gdzie pobok nas? Westchnął ciężko Horusza. Zegar na wieży wybijał trzy kwadranse na czwartą, zaraz trzeba będzie iść na przyjęcie koronacyjne. Nagle odeszła go zupełnie ochota, obmierzli wydali mu się rozochoceni przechodnie. – Zabawa, a mnie się to wszytko nie widzi, ora pro nobis, Mater Misericordiae – szepnął ksiądz Jędrzej. – Byłem dziś na zamkowych pokojach. Za wiele tam radości, za głośne surmy, jakby koronacja królowej przywrócić mogła siłę Rzeczypospolitej. Obawę mam, by czujność dworu nie została uśpiona, a zbytnia łaskawość nie stworzyła podkładu dla nowych knowań. Złe rządy, gdy są słabe. Siłę trzeba mieć, by panować... 10 Kalkstein już się otrząsnął z rozpaczy po nieudanej wyprawie na Prusy, gotowanej przez Żegockiego. Sam Olszowski długo mu tłumaczył przyczyny decyzji dworu. Nie wszystkie przemawiały do pułkownika, że jednak podkanclerzy większe niż kiedykolwiek czynił na przyszłość nadzieje dla sprawy pruskiej, znowu odrodziła się w Kalksteinie ochota do działania. – Ty, Ludwiczku, nie o wojowaniu w Prusach zamyślaj – tłumaczył mu ksiądz Tyszkiewicki – jeno, jak wszystkim, komu należy, wrazić mocne przekonanie o krzywdzie, jaka spotyka Rzeczpospolitą od elektora. Sejm mieć musisz za sobą, starać się przekonać i senat. Życzliwy ci biskup Wierzbowski też nie inaczej radzi. Podkanclerzy jawnie tego nie mówi, bo mu nie wypada z urzędu, ale podobnie myśli. Nad pismem do sejmu czas popracować, termin sześciu niedziel się kończy, nie wiedzieć, jak długo będą przedłużać obrady, jeszcze byś ostał na polu. – Jutro będę u ciebie. Skończyłem pisanie brulionu. Już wy tam wszystkie te punkta ozdobicie w należny sposób, mnie bo szabla zawżdy bliższa była niżeli pióro. Leżał na swoim skromnym wyrku. Siwe jego oczy zamgliły się nagle, zapatrzyły gdzieś w dal. – Landtag, wiem, ostro stoi przeciw Fryckowi. Wieści były od jezuitów, ojciec Reder sam do mnie pisał z Królewca. Mieszczany jawnie krzyczą o broń. Pociecha to. Jeno o swoich nic nie wiem. Woyszwiłło jakby pod ziemię się zapadł, ni znaku życia, może pojman i siedzi w kazamatach jakowychś... – Mnie śnił się dzisiejszej nocy złym jakimś sposobem, bom we krwi go widział – dorzucił osowiały Horusza, który, jak zwykle, każdą wolną chwilę spędzał z przyjaciółmi. – We krwi, Krzysztof ku miły, to nie, jeno chyba we wodzie, bom zmókł okrutnie, taki się deszcz rozpadał, ledwieśmy stanęli u bram Warszawy. – W rozwartych z nagła drzwiach stanęły dwie postacie ociekające wodą. Zerwali się z miejsc wszyscy trzej. – Kocik mileńki! – Józef! – Woyszwiłło! Okrzyki Horuszy, Kalksteina i Tyszkiewickiego zbiegły się w jedno. Zaraz rzucili się witać przyjaciela. – Ora pro nobis, Mater Misericordiae – uczynił znak krzyża ksiądz Jędrzej. – Jużeśmy na śmierć cię gotowali, a ty się na to pojawiasz we własnej osobie. – Poprawdzie, tośmy tej śmierci nie raz i nie dwa byli bliziutko, księże dobrodzieju! Nieprzezpieczny kraj dzisiaj Prusy – wtrącił swoje trzy grosze Janik. Dopiero oprzytomniał Horusza, oderwał się od ramion zmęczonego Woyszwiłły. – A pójdziesz, huncwocie! Perory będzie tu prawił. Wraz smygaj ku ojcu, niech cię przeodzieje i da jakiego gorącego napitku. Już cię tu nie ma! – Jeśli napitek ma być gorący, to jegomość pozwoli, że wychylę odrobinę gorzałki – zamykając drzwi, zaterkotał po swojemu Jędrzyk. – Ja ci... – nie skończył już pan Krzysztof, drzwi się szybko zawarły, nie było do kogo mówić. Wtedy znowu rozkrzyżował ramiona – Józiu mileńki! Nawet mieszkający razem Woyszwiłło rzadko widywał w tych dniach Kalksteina. Raz nocował pułkownik u księdza Tyszkiewickiego, to znów gościł go w swej rezydencji warszawskiej biskup Wierzbowski, dni spędzał na naradach z posłami i senatorami, odwiedzali go przedstawiciele Gdańska. Spoważniał, rzadko kiedy się teraz uśmiechał. Z twarzy jego zniknęły chłopięce dołki na policzkach, świadczące o ochocie do wesołości. Wychudł jeszcze bardziej, rysy zaostrzyły się, znamionując stanowczość i silną wolę. – Ludwiczku, bacz ty bardziej na siebie. Złe nie śpi. – Woyszwiłło, jak tylko mógł, pilnował przyjaciela, ale było to trudne, Kalkstein zbyt się już był przyzwyczaił do chadzania własnymi drogami. – Jeszcze parę dni. Wszystko gotowe, na moment stosowny czekamy. Obaczysz, jaką zrobię siurpryzę Fryckowi – odpowiadał na przestrogi złośliwym skrzywieniem warg. Aż którejś nocy, leżąc już na swoim niewygodnym łóżku, odetchnął głęboko i powiedział zmęczonym głosem: – Jutro... Dla ciebie też dostałem kartę do sejmu. Sam posłuchaj, uwagę zarazem na wszystko miej baczną. Może się wiele rozstrzygnąć na jutrzejszych obradach. Od jutra też zaiste będę się mocno pilnował, sporo podejrzanych ludzi się snuje wokoło. Ty też, Józef, uważaj. Jeśli potąd były jakie powody, teraz dopiero nastąpi crimen laesae maiestatis*... względem osoby jego elektorskiej mości. [* crimen laesae maiestatis – zbrodnia obrazy majestatu] Nie wyjaśnił więcej, Woyszwiłło też nie rozpytywał, tyle że długo jeszcze nasłuchiwał oddechu niespokojnie przewracającego się na łożu przyjaciela. Zasnął Kalkstein prawie nad ranem, wraz trzeba było się zrywać. Sejmowe obrady powoli zbliżały się ku końcowi. Najostrzejsza debata toczyła się nad wnioskiem dworu, zalecającym zwiększenie komputu żołnierza o dwanaście tysięcy. Malkontenci nie mogli przeszkadzać, sam Sobieski popierał sprawę, a z hetmanem wielkim musiała się liczyć każda ze stron. Posłowie podnosili największy szum, przedkładając, że w potrzebie obroni ojczyznę pospolite ruszenie, po cóż zatem obciążać naród kosztami utrzymania tak dużego wojska. Swary ciągnęły się przez wiele dni, nudą wiało po sali sejmowej, sporo posłów opuszczało obrady. Jakieś słuchy pójść jednak musiały po kwaterach w dzień poprzedzający wystąpienie Kalksteina, zaroiło się bowiem w sejmie jak nigdy. Nawet kilku wielmożów przeszło z sali senackiej na ganek, by stać się świadkami wydarzenia. Dzień wstał gnuśny i ospały, zwaliste chmury przewalały się nisko nad ziemią, półcień panował w izbie poselskiej. Sekretarze referowali z zapisu porządek poprzedniego dnia obrad, mało kto słuchał. Dopiero gdy z miejsca podniósł się marszałek sejmowy Stanisław Lubomirski, milczeniem zastygła izba. Lubomirski lekkim skinieniem dał znak, z ław dla gości podniósł się szczupły mężczyzna w obcisłym odzieniu, sprężystym krokiem ruszył ku podium marszałkowskiemu . – Kalkstein, Kalkstein... – poszło szmerem po sali. Przypatrywali mu się ciekawie, nie było takich, którzy nie zetknęliby się z tym nazwiskiem, często przewijało się ostatnio w rozmowach. Nisko skłonił się pułkownik przed marszałkiem, wręczając mu zarazem pismo zwinięte w rulon. Słuchając wskazania, stanął na stronie, nieco za Lubomirskim. – Szlachetnie urodzony obywatel pruski Ludwik Krystian Kalkstein-Stoliński, pułkownik wojsk Litwy cudzoziemskiego autoramentu, imieniem stanów pruskich przed dostojną Izbę przedkłada pismo, uciekające się do Rzeczypospolitej o ratunek i pomoc. Nikt się nie odezwał. Lubomirski rozwinął rulon, wpatrywał się w tekst przez długą chwilę, wreszcie rozpoczął czytanie: – Supplex nomine ducatus Prussiae libellus...* [* pokorne pismo w imieniu Księstwa Pruskiego.] Dobitnie, wyraźnie akcentował słowo po słowie. Przyczyny, dla których pismo podobne wpływa do dostojnej Izby, wnosić zaś je musi, lubo z upoważnienia, obecny tu pułkownik Kalkstein, nie zaś oficjalna deputacja stanów pruskich, którym terror i tyrania elektorska kroku podobnego wzbraniają pod karą gardła. Niechaj głos ten brzmi tutaj jako znamię wolności, której żaden absolutyzm nie jest w stanie podeptać... Wiele par oczu nie na marszałka kierowało wzrok, ale na stojącego tuż obok Kalksteina. Zbladł, znać było po nim wzruszenie, ślinę przełykał, drgała mu wtedy wychudła szyja. Spoglądał bystro po posłach, zdawał się ich szacować. Głos Lubomirskiego ciągle brzmiał równie mocno, ze słów i zdań rysował się nie znany dla wielu obraz sytuacji w Prusach, traktatem welawsko-bydgoskim odstąpionych we władanie elektorowi. – ...W ogóle wszystkie i szczególne przywileje zostały nam złamane i pogwałcone, wszystko od początku do końca pomieszano nam zapamiętałością. Błagamy, my, mieszkańcy Księstwa Pruskiego, o to jedno, aby przez wierność naszą dla wasi pogwałcone wzglądem nas traktaty i prawa nie pozostały nie pomszczonymi; chcemy też, aby świat uznał, a uczuła tymczasowa domu brandenburskiego potęga, iż wy byliście niegdyś, jesteście teraz, a będziecie na przyszłość najwyższymi ojczyzny naszej opiekunami i panami. Gdyby zaś, skutkiem nieprzyjaznych Rzeczypospolitej losów, nie miało nam być wolno powrócić do dawniejszej drogi prawa naszych zażaleń, to przynajmniej niechaj będzie wolno naszemu nieszczęściu, abyśmy drogą skarg i zażaleń uznawali nad nami zwierzchnie panowanie króla i Rzeczypospolitej, abyśmy uznawali dalej Rzeczpospolitą praw i zwyczajów naszych opiekunką. Czas najwyższy zważać, aby wszelkiej pomocy i oparcia pozbawieni, w potomkach naszych (o co domowi brandenburskiemu głównie chodzi) królewskiego i Rzeczypospolitej panowania w Prusach naszych wszelkich nie zagubili śladów, aby nie stało się tak, jak to poprzednio w liście do Jego Królewskiej Mości starano się wyłożyć, iżby Prusacy zaprzestali być Polski poddanymi, a elektorska rodzina stała się w Prusach absolutniejszą jeszcze aniżeli w owej Marchii ziemiach, które posiada prawem dziedzicznym...*[*Autentyczne] – Niedoczekanie! – zawrzasnął ktoś z dalszych ław, ale zaraz znowu się uciszyło, echami odbijał tylko od ścian głos marszałka. Pismo wymieniało przeniewierstwa Fryderyka Wilhelma, szczególny akcent kładąc w konkluzji na ogromną szkodliwość dla Polski traktatów welawskobydgoskich. Kończyło się jeszcze raz serdecznym apelem. Gdy Lubomirski zwijał rulon, patrząc na posłów, jakby zasłuchanych jeszcze w ostatnich, wyrzeczonych przez niego słowach, najpierw rozległy się chrząkania, potem oklaski i wołania na cześć pruskiego landtagu. Kilku posłów litewskich, z Horuszą na czele, wyskoczyło na ławki, krzycząc: – Znieść, nie zatwierdzać traktatów! – Hańby nie powtarzać! Zaraz ich poparli Sandomierzanie, rwetes się wszczął, przekrzykiwania z kąta w kąt sali, nie od razu marszałek potrafił uciszyć rozjazgotaną brać. – Przytomny tu pułkownik Kalkstein-Stoliński słowem swoim uzupełnić może w potrzebie suplikę pruską. Spojrzał po sali. Rękę o głos podnosił Krzycki, podkomorzy kaliski. – Poseł Krzycki. – Nim o prawdziwości materii zawartych w suplice debatować będziemy, chciałbym wiedzieć, jakie upoważnienia ma przytomny tutaj exulant pruski, pułkownik Kalkstein, do mówienia imieniem pruskiego landtagu? Jeślić wiem, samże pułkownik, będąc z ojczyzny uciekinierem, praw nie ma przedkładania nam skarg swoich... – Ma prawa, ma! – Zwólcie, ja teraz mówię! – Krzycki dłoń uniósł do góry. – Niechże poświadczenia jakie pokaże pułkownik Kalkstein. Zali nie jego własne, z prywaty samej płynące rachunki podłożem są pisma? Jakże inaczej bo wierzyć okropnościom podanym, jakże bez zbadania bliższego traktatami handlować, ledwie co zawartymi, podważać dobre imię Rzeczypospolitej, tym słynne, że się przyrzeczeń swych nigdy nie zapierała? Prawdy a rozwagi coraz nam więcej potrzeba. Juże się gwałt podniósł za poparciem supliki imć pułkownika Kalksteina, już jej wiara jest dana, gdzież namysł rozumu, kędyż kontrola, zali wszystko to prawda? Lubomirski obejrzał się na Kalksteina. Pułkownik zbladł jeszcze bardziej, rozszerzonymi oczyma spoglądał na ławy poselskie, gdzie słowa Krzyckiego wprowadziły dezorientację. Ceniony był w sejmie podkomorzy kaliski. Tylko Wielkopolanie, świeżo mający w pamięci udaremnienie przezeń planowanej wyprawy na Prusy, krzyk wszczęli przeciw niemu, jeden za drugim ręce wznosili do góry, o głos prosząc, nie mógł się w tym wszystkim Lubomirski połapać, próżno błagał o spokój. – Krzycki famulusem zrobił się elektorskim! – Generała Gölza, radcę Fryderykowego, już miesiąc gości... – Krzycki, na wieleś się teraz wzbogacił? Smakuje ci elektorski żołd? Wrzeszczeli, naciskani bowiem ostro przez deputację pospolitego ruszenia Wielkopolski, starali się teraz zrehabilitować w stosunku do czynionych im zarzutów. Co tam Krzycki, on jeden nie decyduje, panowie bracia siłę stanowią! Więc choć wykrzyczeć się dla okazania ochoty. Deputaci pospolitego ruszenia jakimś sposobem dostać się musieli na ganek, stamtąd szli swoim w sukurs. Nie czekając na zezwolenie, kilku Wielkopolan rwało już ku trybunie marszałka, by głos zabierać, gdy wyprzedził ich wszystkich Sandomierzanin Dębicki. Głos miał donośny, huczało wokoło. Musieli się Wielkopolanie i Litwini uciszyć, jeszcze że Dębicki mówił po ich myśli. – Poseł Krzycki o upoważnienia pyta? Dla mnie sama osoba imci pułkownika Kalksteina, jego nieszczęsne losy, największą plenipotencją. Niechże sprawy w suplice, tak sumiennie ku zgrozie i oburzeniu nam ukazane, w konstytucję wejdą naszą sejmową, komisja posłów i senatorów niechże ustali, jak szacunek dla praw egzekwować od dawnego wiarołomnego lennika, zdrajcy i krzywoprzysiężcy... – Hola, mości Dębicki, nielża wam obrażać władcy ościennej strony! – porwał się Krzycki. – Ja się z nim, mości podkomorzy, nie bratam, poty on mi dobry, póki przyrzeczeń swych dotrzymuje. Prawdą jest, co Kalkstein podaje, głośno wołania uciskanych nadbiegają od Prus. Do konstytucji sejmowych rzecz należy wprowadzić. – Do konstytucji! – Niechże żyje KalksteinStoliński, brat nasz i pruski przyjaciel. – Landtag niech żyje, wiwat! Spojrzał marszałek na Kalksteina, czy też chce mówić. Pułkownik aż wargi przygryzał zębami, obserwując, co działo się wkoło niego. Teraz wysunął się o krok ku przodowi, głos mu się łamał wzruszeniem: – Mości panowie, bracia i opiekunowie tęskniących za wami Prusaków. Imć podkomorzy Krzycki o pełnomocnictwa zapytuje, o upoważnienie landtagu i pruskich stanów. Mniema, że nieprawda może być w suplice. Krótko odpowiem: pełnomocnictwa mam, jeślić komisja powstanie, o jakiej powiadał jegomość Dębicki, do wglądu jej sprawę dam, ale nie wcześniej. Jam wolny tu w wolnej Polsce, która mię przytuliła jak własne dziecię, ale w Prusach niewola i ucisk. Jakże mogę z imienia ludzi nazywać, na poniewierkę i prześladowania narażać? Patriota Hieronim Roth dziewiąty już rok żyje w udręczeniach więziennych, ani widać ich końca. Mogęż innych na dolę podobną skazywać, ja, com na sobie zaznał tyrańskich katuszy? Jeszcze raz rzekę: komisji ochotnie okażę prawa swe do mówienia imieniem stanów pruskich, ale choćby imć podkomorzy Krzycki najmocniej krzyczał, powszechnie na jaw ich nie dam, druh bom i brat uciskanych Prusaków, nie skażę ich na okrutne udręki. Długo jeszcze trwał harmider na sali obrad, Krzycki znów się dorwał do głosu, zagłuszyli go Wielkopolanie, debata się ciągnęła, mało już kto zwracał uwagę na Kalksteina, który chwiejnym, zdradzającym wyczerpanie krokiem, bez kropli krwi w twarzy, tylko z pałającymi oczyma, podążył ku wyjściu z izby sejmowej. Rzucił nową, największą stawkę w swej grze. *** Senat, rozsiadły w fotelach, oczekiwał nadejścia Michała Korybuta. Biskupi i wojewodowie toczyli przyciszone rozmowy, spojrzenia ich biegły czasami ku stojącemu z ubocza osamotnionemu Kalksteinowi. Biskup poznański Wierzbowski słał mu życzliwe spojrzenia, a Żegocki powstał w pewnej chwili i podszedł do pułkownika, mocno ściskając mu rękę: – Jeśli, drogi mój, pójdziesz kiedy na elektora, dalibóg, znów zdejmę biskupie fiolety i szablę w garść chwycę, towarzysząc ci aż po sam Królewiec. Masz moje słowo. – Wasza wielebność... – w podzięce schylił się Kalkstein. W tejże chwili przejął porozumiewawcze, szybkie jak błysk spojrzenie podkanclerzego Olszowskłego. Król nadchodził. Michał Korybut wszedł krokiem rozleniwionym. Dopiero spożył drugie śniadanie, niechętnie ruszał na obrady senatu, kusiła go drzemka, tu zaś zacznie się męczenie go państwowymi sprawami. Z niejakim wyrzutem spojrzał po witających go senatorach. Gdy się rozsiadł wygodnie w karle, wysuwając do przodu nogi obute w pantofle o ostrych szpicach, podkanclerzy Olszowski imieniem tronu zagaił obrady. – W odpowiedzi na suplikę pułkownika Kalksteina-Stolińskiego, imieniem stanów pruskich skierowana do sejmu, a odczytaną niedzielę temu przez marszałka, urodzonego Lubomirskiego, rezydent brandenburski Euzebiusz Brandt memoriał nadesłał. Przeczy w nim prawdzie zawartych w suplice oskarżeń, jako też żąda okazania przez pułkownika pełnomocnictwa na występowanie imieniem pruskich stanów. Gdybyć dowodów takowych okazać nie mógł, imieniem elektorskim żąda zatrzymania wymienionego i przekazania go przedstawicielom Fryderyka Wilhelma. Skinął zaraz na referendarza koronnego Krasińskiego. Ten z memoriałem Brandta w rękach postąpił parę kroków ku podwyższeniu, na którym stało karło królewskie, gdy z nagła znów głos zabrał Olszowski: – Jako że pomieniony pułkownik KalksteinStoliński oskarżycielem jest publicznym elektora Fryderyka Wilhelma, jego królewska mość łaskawie posłuchanie dać mu raczył i na obecność jego zezwolił przy odczytaniu memoriału rezydenta brandenburskiego. Oczy senatorów zwróciły się ku smukłej sylwetce exulanta pruskiego. Referendarz Krasiński już rozwijał arkusz memoriału, gdy naraz nastąpiła rzecz najmniej oczekiwana i tylko cieniutki uśmiech, z jakim zetknęły się spojrzenia Olszowskiego i Wierzbowskiego, świadczył, iż musieli być sprawy świadomi. Oto Kalkstein szybko podszedł do zdumionego referendarza, jednym ruchem wyrwał mu pismo Brandta z ręki i nim ktoś zdążył zaoponować, sam zaczął je głośno czytać. Tekst był krótki, utrzymany w stanowczym tonie. Kalkstein czytał słowo po słowie, powoli, dobitnie. Blady był, jak i wtedy na sali sejmowej. Senatorowie słuchali, osłupieni ciągle jeszcze niebywałym postępkiem, którego byli świadkami: Nawet Żegocki w niepomiernym zdumieniu kręcił głową i oglądał się wkoło, jakby szukając rozwiązania zagadki. Kalkstein właśnie skończył, a gdy Krasiński zapragnął mu pismo odebrać, rękę daleko w bok usunął, po czym oddał skrypt Olszowskiemu, który znalazł się znów w pobliżu tronu*. [* Taki przebieg wydarzeń podaje polski historyk K. Jarochowski w swej rozprawie pt. “Sprawa Kalksteina”, opublikowanej w czasopiśmie “Ateneum”, r. 1877. Podobny opis tej sceny przytaczają też źródła niemieckie. Prawdopodobnie szło o względy proceduralne.] Żegocki odetchnął głęboko, z prawdziwą ulgą. Już zaczynał pojmować. – Wedle litery prawa sprawa ta nie należy senatowi ani sejmowi. Jedynie sąd asesorski godzien ją rozpatrywać, kędy i jego elektorska mość Fryderyk Wilhelm przeciw oskarżeniu, jeśli w nim widzi sprzeczność jaką z prawdą, bronić się może. – Olszowski wypowiedział to z całym spokojem. Wierzbowski z Żegockim głośno wyrazili swą aprobatę. Senatorowie milczeli, nie bardzo wiedząc, po czyjej stronie jest racja. Tylko biskup krakowski Trzebicki uniósł się, wołając, że bezprawiem jest taka procedura, Kalkstein zaś srodze winien być ukarany za swój postępek, który obrazą jest zarówno królewskiego majestatu, jak i dostojnego senatu. – W czymże obraza? – warknął Wierzbowski. – Podkanclerzy słusznie rzecze: pod sąd asesorski, nie nam zawracać sobie tym głowę – przytaknął biskup poznański. – Sprawa druga dzisiejszych obrad to... – zaczął podkanclerzy i w tej chwili jakby przypadkiem dostrzegł Kalksteina: – Pułkowniku, jesteście wolny. Kalkstein zbliżył się do tronu, dostępując zaszczytu ucałowania ręki monarszej. Nisko skłonił się senatorom. Olszowski odprowadzał go wzrokiem aż ku masywnym wierzejom. Dopiero odetchnął. – Sprawa druga dzisiejszych obrad to nowy uniwersał jego miłości marszałka koronnego i hetmana wielkiego Sobieskiego względem zagonów tatarskich z poduszczenia Porty posuwających się ku naszym granicom. Uniwersałowi poparcie senatu by dać, momenta wszelkie rozważywszy uprzednio... Wsparty o framugę stał Kalkstein w antykamerze pokojów senackich, ocierał z czoła gęsty pot, choć dzień był wietrzny i chłodny. Napięcie dopiero minionych chwil ustępowało, odczuwał wytwarzające się w nim uczucie jakiejś pustki. Eskapada sejmowa, a teraz rozgrywka w senacie, przed obliczem królewskim, wymagały zmobilizowania całej posiadanej energii, wytworzyły stan szczególnego napięcia duchowego. Teraz to wszystko już było poza nim. Odniósł sukces, znów pchnął sprawę pruską, stworzył dla niej korzystny klimat. Powinien by właściwie odczuwać w tej chwili jedynie wielką, przeogromną radość, krzeszącą dalsze nadzieje. Powinien by... Skądże zatem nagły przypływ zwątpienia? Czyżby wpływało na to wichrzysko za oknami zamkowymi, przeganiające po niebie gęste, niskim pułapem nawisłe chmury? Bo cóż z tego, że zainteresował sejm sprawą krzywd pruskich, że spotkał się z powszechnym aplauzem szlacheckiej braci, skoro senatorowie już byli znacznie chłodniejsi, bardziej rozważni, poza najbliższymi sobie, u innych odczuwał wyraźną rezerwę i obojętny chłód, jeśli nie wrogość. Ich zdanie waży wiele, w bezpośredniej konfidencji są z magnackimi rodami. Te zaś w ścieraniu wzajemnym... Przytknął gorące czoło do zimnej szyby, przyniosło mu to ulgę. Tam, w Knauten, najpewniej też teraz podobna pogoda. Ale w las można by iść, suchy liść szeleściłby pod nogami, ścieżynami przemykałaby dzika zwierzyna. A potem, na podwieczerz, chłopcy wpadliby całą czeredą, musiałby z nimi hasać po przestronnej komnacie, aż nadeszłaby Maria Elżbieta z oznajmieniem, że wieczerza gotowa. Chłopcy pognaliby korytarzem, a on ująłby w dłonie głowę ukochanej kobiety, wycisnąłby pocałunek na jej wargach, uczułby, jak całą sobą tuli się do niego z największym oddaniem. Maria Elżbieta, synowie, Knauten... Aż usta musiał zawrzeć, taka go nagle opanowała tęsknota, tak przeogromne pragnienie, by rzucić wszystko, cały ten polityczny harmider, co koń wyskoczy rwać do swoich, być już zawsze z nimi, nigdy się nie rozstawać. Gdybyż elektor zechciał skłonić się do jego przedłużeń, gdyby zdjął sekwestr i łaskę okazał, nie walczyłby już więcej przeciwko niemu, osiadłby spokojnie w Knauten, zająłby się własnymi tylko sprawami... Brandt, wywłoka, zwodzi tylko i obiecuje, poza mamieniem nic wszako nie umie czy nie chce zdziałać. Więc pozostaje tylko czekanie, walka, która coraz większą przepaść rozwiera między nim a rodzinnym Knauten, a nie wiedzieć, czy zwiększa szansę wygranej w oparciu o moc Korony. Gdyby to można tutaj być czegoś pewnym, gdyby za obietnicami zaczęły iść poczynania... Ktoś przechodził przez antykamerę. Kalkstein oderwał czoło od szyby, przybrał na twarz spokojny uśmiech, ale na sercu ciągle było mu niewyraźnie. 11 Pułkownik Lehndorff pochylił się ciekawie nad osłoniętym grubą taflą szkła biurkiem Brandta. Duży arkusz bibuły, znaczony rządkami odciśniętego przy wysuszaniu pisma, przyciągnął jego uwagę. Uniósł go nieco do góry, przechylił. Odbite w szkle litery układały się w wyraźny tekst: Przesyłam niniejszym najuniżeniej paszkwilowe i bluźniercze pisma Kalksteina, które tutaj tak Jego Królewskiej Mości, jak marszałkowi izby poselskiej na sesji w bezwstydny sposób przeciw Waszej Elektorskiej Mości rozdawał. Rozgaduje też Kalkstein w rozpaczy, że ma zamiar zaprowadzić pospolite ruszenie, które niedaleko tu stoi, do Prus. Jakkolwiek się. to bez zezwolenia Rzeczypospolitej stać nie może, mógłby przecie kilka tysięcy gawiedzi, która by paliła, wszystko w perzyną obracała, mordowała i kradła, do kraju poprowadzić... Pułkownik gwardii królewskiej, radca zarazem legacyjny elektora brandenburskiego, uśmiechnął się krzywo. Gdy w tejże chwili do komnaty wszedł Brandt, Lehndorff zamachał ku niemu arkuszem bibuły. – Kalkstein bywa tu jeszcze? – Nie. Wygląda mi na to, że coś przeczuwa. – Szkoda, że nie bywa. Przy okazji mógłby upewnić się o przyjacielskich uczuciach rezydenta elektorskiego. Ryzykujesz, mości rezydencie, takowe ślady tajnej korespondencji ostawiając na wierzchu. Bibuła pisanie twoje odbiła. Brandt wyszarpnął z rąk Lehndorffa bibułę, zmiął ją ze złością, rzucił w kąt. – Nie przychodzi, jeśli się wszakże pokaże, ostatni raz zażyje swobody – parsknął. – Po to was wszystkich wezwałem, by sprawę omówić. Montgommery’emu też kazałem zejść z górki. Dobrze tam ma, je całe dni i wina moje wypija. W stajni siedzą dragoni, koszta z tego ogromne, Thamson życzliwy, ale srogo za tę życzliwość każe sobie płacić. – Morsztyn też będzie? Brandt skrzywił się, jakby wziął w usta ziarno gorczycy. – Nie. Dosyć już zmartwienia z polskimi kawalerami, których zalecił. Dukaty chętnie wzięli, obiecywali, że na postronku przywiodą Kalksteina, wraz potem zabrakło obu w Warszawie. Zabrakło też dukatów... Swoimi rękami lepiej to zrobimy. Montgommery z ośmiu dragonami się zjawił, resztę ostawiając na dawnym schronieniu, gdyby co, w drodze pomoc dadzą. Morsztyn pilnuje jeno Kalksteina przez swoich ludzi, na to mu zeszło, cienko u niego w kiesie, każdej by się dziś podjął roboty. – Kulawa szelma – skrzywił się Lehndorff. Bez pukania rozwarły się odrzwia, pierwszy wtłoczył się Baumgardt, z długimi włosami okalającymi głowę, za nim, bystro wodząc spojrzeniem po pomieszczeniu, lekkim krokiem nadążał Montgommery. Lehndorff pytająco zerknął na rezydenta. – Wszyscy. – Brandt pojął nieme pytanie. – Siadajcie – zwracał się teraz do obu oficerów. – Ochotniej bym wyszedł kędy na miasto. Od siedzenia już wytrzymać nie mogę. Ósmy dzień. Zali długo, mości rezydencie, każesz tak czekać? – śmiejąc się narzekał Montgommery. – Niedługo już, niedługo. Są wieści pomyślne, już to Tomaszewski dobrze o nie się stara. – Ten Kozak? – Tenże sam. Sprytna sztuka. Drugi sposób znoszenia mam przez Klinsporry’ego. Nienawidzi Kalksteina, że go zwolnił ze służby, jeszcze uprzednio po gębie nabiwszy. Klinsporry w konfidencji wielkiej żyje z jednym ze sług Kalksteina. Ten w nieświadomości zwierza mu się przy piwie z poczynań i zamiarów swojego pana. Tyle że ostatnio boi się spotkań z Klingsporry’m, niejaki Woyszwiłło bowiem ma go czemuś na oku. – Tenże druh Kalksteinowy? – zastanowił się Lehndorff. – Tenże... – Brandt spoważniał w tej chwili. – Mam wieści, jeno nie potwierdzone, iż całkiem niedawnym czasem ów Woyszwiłło był pono w Prusach. Kto wie, czy nie nalazł jakiego sposobu dojścia do żony rebelianta. Morsztyn sprawę wywąchał. Ma on na pieńku z jakowymś Litwinem, takoż komilitonem Kalksteina, Horuszą, tegoż pacholik rozpowiadał w winiarni, że dopiero z Królewca wraca, o Woyszwille w głupocie swojej też wspomniał. – Nie tylko my zatem bez szwanku po Polsce biegamy – podkpił sobie pułkownik Lehndorff. – Wszakoż bez śmiechu już, rzecz jest poważna. Jeśli ten Woyszwiłło naprawdę był w Prusach, mógł jakie zlecenia przywieźć Kalksteinowi od obradujących stanów. Tu może tajemnica owych suplik sejmowych rebelianta? Montgommery porwał się nagle z miejsca, z ożywieniem wpadł w dyskurs pułkownika i rezydenta. – Mości panowie, niechajcie dochodzeń, co być mogło i jak. Jeśli prawda z owym druhem Kalksteina, tym szybciej trza chwytać zdrajcę, by więcej nie mógł już bruździć. Czekać każecie długi już czas, dragoni rozbestwią mi się do reszty, już nic na owej wozowni nie robią prócz grania w kości i zapijania się winem. – Mówiłem Thamsonowi, by co gorsze im dawał, ale prawi, szelma, że zbrakło, śle owym przedniej sze gatunki. Jawne bankructwo dla mojej kieszeni – rozżalił się Brandt. Zaśmiali się wszyscy. Elektorska, nie Brandta, była to kieszeń. Jeno że takim sposobem zbyt mało przechodziło do rezydenckiej kiesy. – Jeszcze i z tego konkluzja: brać Kalksteina za gardło! – klasnął w dłonie porucznik Montgommery. – Już mi ochota przychodzi własnym sposobem sprawę całą załatwić. – Ani się waż, bigosu takiego narobisz, że się z niego nie można będzie wyplątać – nie na żarty wystraszył się Brandt. – Cierpliwość przy podobnych przedsięwzięciach zawsze popłaca. Tako mi się zda, iż wrychle nadarzy się dobra okazja. Kalkstein zamyśla zmienić kwaterę. – U zakonników niedobra? – Celę tam ma tyle co do spania, już kompanionowie jego nie wszyscy się mieszczą w klasztorze. Wpierw kwaterę w pobliżu u Niedzielskiego niejakiego najmował, ten wszakże dom sprzedał, została Kalksteinowi jeno bernardyńska cela... – Lepsza chyba niżeli cela we freidrichsburskiej fortecy? – zaśmiał się Lehndorff. Brandt żachnął się na przerwanie jego wywodów, po chwili dopiero jął mówić dalej: – Ostatnim czasem gorliwie szukał Kalkstein nowej kwatery. Morsztyn to prawił i Tomaszewski, takoż Klingsporry, rzecz zatem pewna. Na Pradze się kwatera dobra nalazła, dni tylko, jak ją rebeliant zakupi. Budynek ten już Tomaszewski oglądał, rzecze, że w ogrodzie stoi niewielkim, śród drzew, można się łatwo zakraść, z samego domu porwać Kalksteina. – A służba? Komilitonowie? – Weźmie się więcej dragonów, poradzą – lekceważąco strzepnął dłońmi porucznik Montgommery. – Sam z Baumgardtem podejmę się go brać. Baumgardt, siedzący w milczeniu, skinął jedynie głową, w oczach jego zapaliła się silniejsza nad wszystko nienawiść. Zgiął palce dłoni, pokazał obecnym kułak: – Tak bym go dusił za szyję. Uszu swoich obciętych mu nie daruję póki życia... Brandt nie lubił Baumgardta, drażniła go jego ponurość, stałe wyrzekania na swoje kalectwo. Spojrzał na niego ze złością. – Żywym go macie wieźć, ani próbować jakiegoś duszenia! Konkluzję wywodząc, na zmianę mieszkania należy czekać. Inszej rady nie widzę. – Tutaj go ściągnąć! – Jakim sposobem? Nieufny on teraz jak jeszcze nigdy. Nie przyjdzie do mnie kłaść głowę. Na kartkę, którą niedawno posłałem z zaprosinami, nie raczył nawet dać odpowiedzi. Butny on dzisiaj. – Jakaż teraz nasza rola? – zapytał Lehndorff. – Wszystko mieć w gotowości. Każdej chwili trafić się może okazja. Tymi dniami w myśl wskazań jego elektorskiej mości o posłuchanie będę się starał u króla jegomości, prosząc raz jeszcze o wydanie Kalksteina, którego osoba kłóci zażyłość między Prusami a Koroną. Mało wszakoż żywię nadziei. Inaczej jak gwałtem nic zrobić nie będzie można. – Ja bym wszakże próbował go tutaj zwabić. Nie wiadomo, jak tam będzie na praskiej kwaterze. Może zaprosić do siebie więcej komilitonów, służbę pomnożyć... – powoli mówił Lehndorff. – Tu byłoby najpewniej. Cisza i spokój... – Ze zbrojnymi teraz on zawżdy chodzi. Czterech albo i pięciu wodzi ich ze sobą – Brandt zbijał wniosek Lehndorffa. – Co z tymi zrobić? Jeszcze by palba jaka wynikła, zleciałyby się straże, pomnieć zaś trzeba, żem jawny elektorski tu przedstawiciel. Rzecz ma być cicho zrobiona, by nie naruszyć elektorskiej godności. O sprowadzenie Kalksteina na Leszno poczynię starania, choć nie bardzo wiem jeszcze, jakim sposobem. – Ja ci go poddam, mości rezydencie. – Niech tylko się Kalkstein zjawi, wraz go chwycę za łeb – zaśmiał się Montgommery. – Z moją pomocą – burknął Baumgardt. Brandt spojrzał po nich uważnie. Tych dwu mógł być pewny w każdej okazji. Uśmiechnął się. Ani się Kalkstein domyśla, jakie chmury się zbierają nad jego głową. 12 Michał Korybut miotał się po komnacie, wymachując rękami, przy czym fruwały szerokie mankiety skrojonego na wzór hiszpański ubioru. Zdawało się, że wielkie, wyłupiaste oczy króla wypadną i potoczą się pod nogi Olszowskiemu lub Branickiemu. – Spokoju nie mam ani chwili, odkąd królowanie objąłem! Ani spać, ani jeść, jeno cięgiem knowania. A wy mi spokój radzicie! Dawno trzeba było powywieszać rebeliantów, spłoszyłoby to resztę godnej kompanii. Ani was słuchać będę, choćby i samego Sobieskiego gardłem ukarzę! Zdrady, knowania, spiski, tajni wysłańcy, oto czego się doczekał ten nieszczęsny kraj! – pienił się Michał Korybut, ale już było widoczne, że jego energia opada. W pewnej chwili zwalił się na karło jak worek, dyszał ciężko, z półotwartymi ustami, dłonią nerwowo poprawiając koronki kryzy. – Nie pojmuję, wasza królewska mość, skąd te turbacje i lęki? Małoż to razy każdemu z nas zdejmowano głowę, a ciągle jeszcze jakoś żyjemy – uśmiechnął się Olszowski. – Wy? Insze są te wasze głowy, nierówne głowie pomazańca. Tak jeszcze w Polsce się nie zdarzało, by mord szykować na króla. Konfederacja wojsk stanąć może każdego dnia. Wiadomo wam, że do wszystkiego gotów jest zbuntowany żołnierz, jeszcze gdy będzie miał za sobą osobę wielkiego hetmana. – Nawet Sobieskiemu niełatwo będzie nakłonić wojska do konfederacji. On sam się jej boi. Bo to i Turczyn coraz bliżej, odkąd Doroszenko ze swymi Kozakami poddał się Porcie, i nigdy nie wiadomo, czy fawory u wojska nie obrócą się z nagła w nienawiść. Sobieski to chytra sztuka... – Małżonka jego w Paryżu, bez racji nie wyjechała – bąknął Michał Korybut. – Babskie gadania niewiele zdziałają. Niedzieli wszak nie ma, jak od de Lionne’a depesza nadeszła z nowym poręczeniem przyjaźni francuskiej dla dworu. Żadnego oparcia nie ma za sobą książę de Longueville ani jego agenci, jak charty przemierzający Koronę. Król błagalnie spojrzał na Branickiego, na jego twarzy odbiła się wyraźna otucha. – Tak dumasz? – Nie inaczej, najjaśniejszy panie! – Jakaż więc wasza rada? – Książęcego famulusa, opata de Paulmiers, który podobno ostatnio przebywał u prymasa w Łowiczu, czym rychlej schwytać, jako że bez zezwoleń wojażuje po kraju, a potem, w ręku go już mając, wyciągnąć z niego wszystkie nowiny. – W sile będziemy to zrobić? – niepewność brzmiała w głosie królewskim. Olszowski się żachnął. – Wasza królewska mość uważa już siły dworu za tak słabe, że jednego agenta ująć nie potrafimy? Zaufanym oficyjerom oddziały gwardii trzeba powierzyć, pod Żółkwie, na Łowicz i Gdańsk słać, ręczę, niedziela nie minie, będzie już ptaszek w sidłach. – On tu najmniejszy – westchnął król, już uspokojony. – Co zasię z malkontentami? Może źle, żeśmy tak popuścili Morsztynowi i Grzymułtowskiemu?... Wasza to rada była, mości podkanclerzy, by łagodnością działać i perswazją, do ostrych się czynów nie uciekając. Ot i są skutki, od nowa frakcja kupi się do działania. Żal mi, żem was nie usłuchał, marszałku... Branicki uśmiechnął się zjadliwie, spoglądając z ukosa na podkanclerzego. – Jest zatem konkluzja względem osoby Paulmiersa, gwardię naprzeciw słać, niechże go ujmą. – Olszowski uznał, że dyskurs już wyczerpany. – Malkontentów zaś będziemy pilnować. Dziś najmniej pora, by z nimi ostro poczynać. Wieści z Porty coraz groźniejsze. Nad sprawą turecką nam radzić. Żołnierz nie płacony konfederacją grozi, gdy wojna wisi ponurą chmurą. Wasza królewska mość nazbyt ostro przyjąć raczył delegatów żołnierskich. Niepolitycznie to było. Sczerwieniał z obrazy Michał Korybut. – Cóżem znów rzekł takiego? Że zaległych żołdów od skołatanej, biednej ojczyzny nie pora dochodzić... Jeszcze mi ubliżyli wypominając, wiele kosztowała koronacja królowej. Okrutnie spodlał nasz żołnierz. Podobne słowa królowi? W oczy? Niepolitycznie z ich strony to było, nie z mojej, mości podkanclerzy. – Wszako rezultaty niedobre. Nad ranem pisma nowe nadeszły, a w nich wieści o jawnych już znakach ostatnich przygotowań do wojny. – Jawnych? – zmieszały się ze sobą głosy króla i marszałka Branickiego. – Zła to nowina. Jeszcze teraz poddanie się Doroszenki Porcie... – Trzeba było mocniej go wspierać miasto słabego Hanenki – Branicki z wyrzutem spojrzał na Olszowskiego. – Doroszenko większy między Kozakami ma posłuch. – Hanenko zasię wierny, nie skacze od jednego stołu pod drugi. – Mały profit z samej jeno wierności. – Za daleko zaszły już sprawy, by ich teraz żałować. Sobieski pisma śle o pieniądze na żołd, chociaż część trzeba dać, a i malkontentom takoż nie byłoby to na rękę. W tym jednym nie zawsze oni zgodni z hetmanem wielkim koronnym. – Trzecie wici teraz będziemy szykować? – Jeszcze się nie rozeszło od sejmu pospolite ruszenie. Dwoje wici niech zostaje w swej mocy, trzecie będzie pora słać, gdy Porta już ruszy. Zimą jednak nie zaczną, im trawa dla koni potrzebna. Branicki spojrzał za okno. Zmieszane z deszczem, spadały na miasto pierwsze listopadowe płatki śniegu. – Cała w tym nadzieja – mruknął. Król nie odwracał oczu od okna, wpatrywał się w nie z jakąś tęsknotą. Olszowski raz i drugi zerknął na niego. – Wasza królewska mość, za dwa dni rada senatu, pora projekta przedłożyć względem poczynań Porty. Zima, nie zima, gotowym trza być, Sobieski dobrze tu radzi. Książę Dymitr takowegoż jest zdania. – Dymitr? – Tak jest, najjaśniejszy panie. – Więc co mamy poczynać? Michał Korybut ziewnął szeroko, poprawił się w karle, nogi wyciągnął daleko przed siebie. – Z pospolitym ruszeniem będziemy czekać, aż się sytuacja rozwinie. Na pierwszy znak, że Turczyn zaprawdę już rusza, trzecie wici wyślemy. Najważniejsze teraz to uzyskanie zagranicznej pomocy. Cesarza Austrii należy zobowiązać do wysłania komputu wojsk, ale oni na Węgrzech mają niepokój, nieprosta więc będzie sprawa z austriackim żołnierzem. Więcej nadziei w elektorze. Traktatami zobowiązany jest wystawić dwa tysiące ludzi, a brandenburski żołnierz dobrze się bije. – Zgodzi się Fryderyk Wilhelm dać pomoc bez potwierdzenia traktatów? – sceptycznie ustosunkował się do wniosku Branicki. – Elektorowi na potwierdzeniu szczególnie zależy, to prawda. Jeśli zobaczy, że niepokoje przeciw jego osobie ustają, bardziej będzie skłonny do zgody. Szczęsnemu Morsztynowi obiecał wszak pomoc... – Śmiało sobie poczyna, choćby z tym Brandta żądaniem, by im wydać Kalksteina, waści protegowanego – Branicki nie widział rzeczy tak jasno. – Odmowę dostał ostrą. Jakże polskiego szlachcica w ręce mu dawać! – uniósł się Michał Korybut. – Do Kalksteina zaraz przejdziemy – uderzył podkanclerzy w leżący na stole skórzany portfel z dokumentami. – Z elektorem rzecz biorę na siebie. Na radzie senatu przedstawię odpowiednio ważkie argumenty. Wracając do Porty, trzecia rzecz, malkontentów pozyskać, choćby niektórych. Zgodę księcia Dymitra z Sobieskim doprowadzić do końca. To i Radziwiłłów ku nam przybliży, w jedno idących dzisiaj z hetmanem koronnym. Ślub księcia Dymitra z Teofila Ostrogską, córką siostry Sobieskiego, to idealna sposobność naprawy humorów. Wreszcie spróbować takoż należy układów z chanem, wezyrem i Doroszenką. Pora dary bogate szykować, posłów co znamienitszych i z politycznym rozumem wybrać. Tutaj niechaj już rada wysunie kandydatury. – Koniec z Turczynem – odetchnął zmęczony nawałem spraw król Michał. – Co nam ostaje? Kalkstein? Żal mi exulanta, okrutnie zawziął się na niego Fryderyk Wilhelm. Srogi pan, żebym ja taki być potrafił, może lepiej by stało wszystko w Koronie... – Moja rada to była, alem chyba pobłądził – odezwał się Branicki. – Trzeba było Żegockiemu nie zakazywać wymarszu z pospolitym ruszeniem. Zawżdy to byłoby obroną, że bez woli dworu sama szlachta ruszyła. Teraz się puszy elektor, gotów czynić trudności z żołnierzem przeciwko Turkom. Olszowski zdumiony spojrzał na marszałka nadwornego. Co kryło się za tym jego samoobwinianiem? – Prawda, może trzeba było udawać niewiedzę? Okazja podobna nieprędko się trafi. Teraz nam wszako nie drażnić Berlina. Kalkstein do marszu namawia na Prusy. Ani pojmuje, jako to dzisiaj rzecz niemożebna, skoro Turczyn wojnę szykuje. Gdyby jeszcze pewność, że Prusy szybko wrócą w granice Korony... Elektor na samą wieść o niepokojach przeciw jego osobie, osiem pułków do Prus morzem sprowadził. Siła już to, a jeszcze garnizony, które były na miejscu. Ryzyko poczynać bez wojsk koronnych, tym zaś sądzone na Rusi trwać, szykować obronę. Chyba że coś by się zmieniło w Porcie, że niechaliby myśli ataku na Polskę. Wtedy by pora nadeszła na wystąpienie przeciw elektorowi. – A gdyby tak traktaty potwierdzić? Łaskaw byłby nam elektor od tej chwili... – z wahaniem odezwał się król. – Albo tupetu nabierze większego. Bo dziś dla potwierdzenia Welawy i Bydgoszczy wiele gotów poświęcić. Trzymamy go w szachu. Mówiąc to Olszowski sięgnął po portfel, wyjął arkusz papieru, zapisany gęsto i opatrzony u dołu pieczęcią. – Pismo do jego elektorskiej mości. W odpowiedzi na żądanie Brandta w myśl rozmów naszych zostało przygotowane. Pozostaje podpisać. – Przeczytaj, jeżeliś łaskaw – bąknął Michał Korybut, oczy jego patrzyły sennie. – ...Co do Ludwika Krystiana Kalksteina, którego jako winnego najcięższych zbrodni, potępionego wyrokiem, żądasz, abyśmy pochwycić, oddać pod straż i do granic Prus Książęcych wraz z pismami jego, pod bezpieczną eskortą odstawić i władzom Twym oddać zechcieli, uznaliśmy, iż postępowanie podobne byłoby zbyt surowe, nie wypływające z paktów, a niegodne także łaskawości królewskiej, aby człowieka nieszczęśliwego i poszukującego schronienia na pewną poświęcać zgubę. Wiemy dobrze, co zresztą z traktatu bydgoskiego wypływa, że po ustanowieniu najwyższego trybunału w Prusach Książęcych, od tegoż sądu do nas odwoływać się i skarg jakichbądź zanosić nie wolno. Z tego też powodu nie dopuszczamy zażaleń Kalksteina w celu wyrokowania i rozstrzygania nad nimi, lecz uważaliśmy za rzecz miłosierdzia i ludzkości, aby mu pobłażanie Waszej Elektorskiej Mości wyjednać. Staraliśmy się o to u Waszej Elektorskiej Mości przez posła naszego Morsztyna, lecz gdy nasze wstawienie się królewskie nie osiągnęło żadnego skutku, doszło do tego, że wspomniany Kalkstein, z pochodzenia szlachcic polski, nazywający się Stoliński, wsparty stosunkami pokrewieństwa, wielu także osobom z czasów służby wojskowej znany, a około Rzeczypospolitej zasłużony, błagał na sejmie o opieką stanu rycerskiego. Nie na próżno też przytaczał, że prawa, swobody, przywileje, wolność Prus Książęcych we wspomnianych paktach są zawarowane, a że pakta owe zastrzegają Rzeczypospolitej, od której nie na zawsze odpadli, tak opiekę nad nimi, jak nad jego własną osobą. Co do nas, nie czytaliśmy sami pism jego. Ze zaś, co się tyczy wydania Kalksteina, żądaniu Waszej Elektorskiej Mości zadosyć nie czynimy, nie może tego Wasza Elektorska Mość brać nam za złe, dawszy sam przykład opieki i otaczania swą troskliwością i powagą niektórych Polaków nieszczęśliwych a ściganych wyrokami, jakkolwiek to poprzednikowi mojemu królewskiemu bardzo przykrym było. Zresztą kazaliśmy upomnieć Kalksteina, aby się skromnie zachowywał a usiłował zyskać łaskę Waszej Elektorskiej Mości przyzwoitymi środkami. Pozostaje mi tylko życzyć zdrowia i dobrego powodzenia Waszej Elektorskiej Mości*.[*Autentyczne] – Jakże? – król przeniósł spojrzenie na Branickiego. Marszałek głową tylko skinął, ciężko poruszył się potężnym swym ciałem na krześle, aż zatrzeszczało w spojeniach. Olszowski podniósł już inkaust i pióro, podsuwał drewnianą tackę. Król ujął pióro do ręki, niedbale skreślił podpis: “Michał Król”. Odetchnął zaraz potem głęboko. – Koniec, tuszę, na dziś? Już tam obiad przestyga. Nie dalej jak wczoraj kapłona duszonego w maśle odgrzewać musieli, całkiem smak stracił. – Jedno bym chciał wiedzieć, co my zasię dalej będziemy z Kalksteinen! czynić? – Nie bacząc na etykietę odezwał się nagle marszałek nadworny. Król wzruszył ramionami. Myślał już tylko o opóźnionym obiedzie, aż ślinę przełykał w przejęciu. – Też o tym myślę. Obecność jego w Warszawie silny to walor naszej w stosunku do elektora polityki, wszakoż człowieka szkoda, rodzina jego w ciężkiej potrzebie, on sam od zmysłów z trosk odchodzi. Jeszcze i stany pruskie... Landtag trwa, buntowniczy okrutnie – zastanawiał się Olszowski. – Oni zawżdy występują na przekór swym władcom, gdzie by to nie było, w Polsce czy w Prusach, przeciw królowi czy przeciw elektorowi. Wieczni buntownicy! Ciężka panujących dola. Ni spokoju zaznać, ni zasnąć w porę, ni zjeść statecznie... – Trudna rzecz. Gdyby nie Turczyn, gdyby nie malkontenci... Stany cięgiem się oglądają na Polskę. Dla nas ważne baczyć na Prusy, nie dopuszczać, by narastała tam wraża potęga. Zaiste żal, że zakazaliśmy Żegockiemu jego zamierzeń. Michał Korybut zdecydowanym ruchem podniósł się z karła. – Darujcie, waszmościowie, wszakoż o ciele też pamiętać potrzeba, sił bo inszym sposobem nie starczy na prowadzenie spraw publicznych. Obiad gotów przestygnąć, a kucharz trufle zapowiadał na dzisiaj. Okrutnie smakowicie je robi, na grecki sposób. 13 – Wasza miłość, umyślny z listem – zameldował pocztowy, przybyły wraz z pułkownikiem z Knauten. – Rzecze, od rezydenta Brandta. – Dawaj go tu! Obejrzał nieufnie chłopaczynę niedorosłego, o umykającym na strony wejrzeniu. Rozerwał opatrzone pieczęciami pismo, czytał je szybko, na twarz mu wybiły rumieńce, raz jeszcze przebiegł tekst wzrokiem, dopiero spostrzegł się, że posłaniec jeszcze stoi, sypnął mu z mieszka garścią drobnicy, kazał iść precz. Siadł zaraz na posłaniu, raz jeszcze pismo odczytał, zaklaskał na pocztowego. – Wołaj rotmistrza! – Kiedy wyszedł do imć cześnika Horuszy. Prawił, że razem wrócą. Szkoda, miał taką ochotę podzielić się z Józefem nowiną. Jednak mięknie elektor, woli okazać łaskawość... Namiestnik książę de Croy sam z siebie nie udzieliłby podobnych gwarancji. Bo przecie Brandt nie łże. Podpis wyraźny, gdzieżby inaczej słał pismo tej treści? Iść tam zaraz? Dał parol Woyszwille, że wyłączając jaką konieczną potrzebę, bez opowiedzenia się druhowi nigdzie się nie będzie udawał. Józef wyszedł, bo obiecał mu, iż wieczór spędzi u siebie. Do Horuszy się udał, wnet może razem tu będą. Choć u Krzysztofka zawsze tkwi któryś z posłów litewskich, gotowa się przeciągnąć gawęda. Tymczasem nowiny aż palą. Nie pojawił się na Lesznie ani razu po ostatniej rozmowie. Ponuro tam było, zawsze doznawał uczucia, że znajduje się w wilczej paszczy. Kpiąco pomyślał o sobie, że jakiś bardzo się zrobił lękliwy. Nie ma co, trzeba iść, Woyszwiłło może wrócić dopiero za parę godzin. Zaklaskał, pocztowy stanął u progu. – Weź jeszcze dwóch, albo i wszystkich. W sześciu pójdziemy na Leszno. Ostaniecie w Thamsonowej winiarni, gdy ja będę z rezydentem traktował. Trzymajcie dukata na piwo – rzucił go, pocztowy zręcznie uchwycił monetę w powietrzu. Listopadowy wieczór stał chmurny i ciemny, wiatr niósł leciutką, nużącą mżawkę. Nastawiając kołnierz przykrycia, Kalkstein przypomniał sobie, który to dzień? Dwudziesty ósmy? Jutro zatem przenosić się będzie do biskupiego dworca. Poczciwy ten Wierzbowski, jakże łaskawie ofiarował locum u siebie na dalszy czas pobytu pułkownika w Warszawie. Nie trzeba już będzie odnajmować kwatery na Pradze. Taniej i bezpieczniej. Idąc przez mgłę i wilgoć, myślał, iż pewnie nie pozostanie już długo w Warszawie. Pisał Brandt w liście, że starania jego uwieńczone zostały pewnym skutkiem, że znane mu są warunki stawione przez elektora, których wypełnienie mogłoby przynieść załagodzenie sprawy, nadeszły też dla Kalksteina listy gwarancyjne. Pod taką osłoną będzie mógł pojechać do Prus, zobaczyć się ze swoimi, naradzić. Udałby się potem do elektora, by go prosić o zaniechanie procesu, może te warunki są możliwe do przyjęcia... W tym miejscu tok rozmyślań uległ zakłóceniu. Ambicja i poczucie honoru stawały naprzeciw marzeniom. Jakże to, błagać będzie Frycka o łaskę? Gdy czuje wszystkie racje po swojej stronie? Nie składał elektorowi hołdu, był więc w prawie występować przeciwko niemu, mówić w Polsce prawdę o sytuacji w Prusach. Dla dobra rodziny będzie musiał ukorzyć się przed tyranem. Na pewno zmuszony zostanie do złożenia hołdu... Nigdy nie umiał przemyśleć jakiejś sprawy do końca. Wolał powierzyć ją własnemu biegowi. Niech się i tym razem tak dzieje. Najważniejsze, że są pisma gwarancyjne, że otwierają się nowe możliwości. A jednak musiał się ugiąć również i Fryderyk Wilhelm. Jakie z tego profity uzyska, czas dopiero pokaże. Teraz do Brandta, zobaczyć własnymi oczyma, poczuć w dłoni szelest papieru, stanowiącego w jakiś sposób o jego życiu i losach jego rodziny. Leszno ze swymi parterowymi domkami, nisko przysiadłymi ku ziemi, z rzadka tylko ubarwione ukrytymi w ogrodach i parkach dworkami, zdawało się w tej jesiennej mgle i wilgoci jeszcze bardziej ponure. Kałuże wody, błoto mieszące się pod nogami, coraz szerzej ścielące się mroki nadchodzącej nocy. Od tyłu biegł za pułkownikiem tupot kroków pięciu pocztowych. Westchnął, że zabrakło w dzisiejszej okazji Józefa. Czuł jakiś lęk przed rozbudowanym obejściem winiarni Thamsona, stanowiącej rezydencką kwaterę. Przedstawiciel elektora mądrze wybrał swe locum; zawsze panował tu ruch, z izb gospodnych wybiegał na ulice gwar, każdy mógł zajrzeć niepostrzeżenie w te strony pod pozorem, iż pragnie ukoić gorzałką złaknione gardło. – Czekajcie w gospodzie, miejcie baczenie wokoło – zlecił swoim, gdy stanęli przed niezgrabnie skleconą, drewnianą budowlą. Ochotnie stłoczyli się w drzwiach Thamsonowej winiarni. Całego dukata dał im przecie pułkownik. O Kalksteina otarła się w półmroku niekształtna postać, poznał Kozaka Tomaszewskiego, skrzywił się, drażnił go zawsze ten Brandtowski famulus. Rezydent tkwił przy obiedzie wraz z Montgommery’m, gdy dano mu znać o przybyciu Kalksteina. Twarz jego rozjaśniła się, wraz biegł na próg, by witać gościa. – Witaj, Ludwiku, więc jednak znalazłeś drogę na Leszno! Rad jestem z całego serca, widzisz, jakie dobre nowiny, nie będziesz już mógł rzec złego słowa pod adresem Brandta! Oszołomionego tym potokiem wymowy Kalksteina prowadził teraz do gabinetu. Okna szczelnie, jak niemal zawsze, zasłonięte były dębowymi okiennicami, światło dawał mocno płonący kominek, zresztą kazał Brandt zaraz światło zapalać, ciągle podochocony krzyczał o wino, krzywił twarz w nieustannym uśmiechu. – Pismo twoje przyniósł mi posłaniec – rzekł wreszcie pułkownik. – Jakże, wraz musiałem ci donieść, taka odmiana, dowód, że miałem rację wierząc w łaskawość jego elektorskiej mości. Siadaj, Ludwiku, każę grzanego piwa z serem podawać, chłód jak w styczniu. Zima, prawią, idzie szybkimi krokami. Kto wie, może już nowy rok spotykać będziesz ze swymi w Knauten... Dobiegły go jakieś szmery i odgłosy rozmowy za drzwiami. Obejrzał się niespokojnie, przepraszając Kalksteina wybiegł na korytarz, popędził do Montgommery’ego, by go przestrzec, iż dzisiaj niech się nie waży próbować. Z pięciu zbrojnymi przybył pułkownik, nie udałoby się uniknąć hałasu, lepiej odczekać jeszcze jedną niedzielę do tych przenosin na Pragę. Zaraz powracał do gościa, spokojniejszy już, brał się do rozlewania wina. Wysoko unosił kielich: – Zdrowie twoje i twoich, Ludwiku. – Dzięki ci, Euzebiuszu – Kalkstein spełnił toast. – Wszako wpierw okaż mi owe pisma, pojmujesz, iż cni mi się mocno do ich widoku. – Pojmuję, pojmuję – kordialnie klepnął go po ramieniu. – Wraz ci je daję... Grzebał w szufladzie gdańskiego biurka, triumfalnie zamachał w jakiejś chwili dużym arkuszem papieru. – Już przed niedzielą pisał do mnie w tym przedmiocie książę de Croy. Przysunął bliżej świecę, w migocącym jej świetle jął czytać: – Pomienionego pułkownika możesz w moim imieniu stanowczo zapewnić, że ze wzglądu na jego wysokiego rodu tu w kraju żyjących krewnych, a mianowicie z żalu nad jego niewinnymi dziećmi i ze względu na zgubną dolę, jaką im dotychczas zgotował, chętnie wszelkie możliwe wstawienie się moje u Jego Elektorskiej Mości za nim uczynią... Rozpromieniony, zerknął rezydent na swego gościa. Kalkstein słuchał z nieznacznym skrzywieniem twarzy. – Jakże, nie mówiłem, że książę do Croy wielce ci jest życzliwy? – wykrzykiwał Brandt w podnieceniu. – Goła to jedynie obietnica. Kędyż owe listy zabezpieczające? – Są i takowe. List księcia namiestnika po to ci okazałem, by dowód dać, jak żywe wiodłem starania w twej sprawie, Ludwiku – sięgnął po dokument na sztywnym pergaminie kreślony. – A oto owa gwarancja bezpieczeństwa twojej osoby! Pułkownikowi drżały dłonie, gdy ujmował sztywny, szeleszczący papier. Więc to jednak prawda, elektor był gotów do ustępstw, zaczynało się coś w tej sprawie klarować. Przebiegał tekst oczyma. Opatrzony pieczęcią elektorską dokument zapewniał urodzonemu Ludwikowi Krystianowi Kalksteinowi swobodę i bezpieczeństwo osoby, jak też łaskawość względem starań o zyskanie łaski panującego. Spojrzał na Brandta, jeszcze brzmiało w jego głosie niedowierzanie: – Zali mogę w pełni pismu temu zaufać? Rezydent w niepomiernym zdumieniu rozłożył ręce. – Ludwiku miły, jakże można pytać? Innym sposobem jego elektorską mość nigdy by gwarancji tej nie wystawił. I to ci powiem, że słowo elektorskie trzeba szanować! Dosyć już szkody sobie i jemu narobiłeś, by nieufnością dalej gmatwać swą dolę. – Przypadki przeszłe niejednego mnie nauczyły – bynajmniej nie skruszony odrzucił Kalkstein, pismo starannie chowając w zanadrze. Zaraz się sam zabrał do nalewania kielichów. – Wypijmy na dalszą pomyślność losów – powiedział. Brandt chętnie spełnił życzenie swego gościa. Rozsiedli się teraz wygodnie. Ciepło idące od szczap brzozowych, płonących na wielkim kominku, trunki, a nade wszystko wewnętrzna radość wpływały na wytworzenie beztroskiego nastroju u Kalksteina. Na dziś nie chciał myśleć o niczym więcej. Brandt tylko, w podnieceniu, nie potrafił uniknąć politycznych tematów. – Mniemam, że nauka polska dobrze ci zrobi. Pamiętaj, że wniwecz obróciłyby się wszelkie twoje starania. Elektor pan mocny wojskami, zaśby z nim chciała poczynać słaba Rzeczpospolita! Wielmoża, a i dwór, kędy indziej mierzą, dalekie im Prusy od myśli. Cóż za wartość mają oświadczenia przyjaźni i pomocy, dawane ci jeno na gębę? W Bydgoszczy i Oliwie koniec był bliskim znoszeniom Polski z Prusami. Nam, Prusakom, teraz w jedno iść z Brandenburgią, ławą stawać za elektorem, tenże bo marzy o powszechnej szczęśliwości swoich poddanych... – Ostaw, Brandt, kadzideł rozwiewanie przed elektorem. Nie dla mnie to. Korony i Litwy takoż lepiej nie tykaj. Nie w braku ochoty rzecz, lecz w słabości sił, w rozpętaniu frakcji, w grożącym niebezpieczeństwie ze strony Turczyna. Na Prusy zwraca się niejednego uwaga. Niech tylko nastąpi czas sposobniejszy po temu. Mam przyjaciół przemożnych, nie pocieszeniem dla mnie ich słowa, jeno świadomą polityką pruską. Polska nie przepomni stanów pruskich, zawżdy jej wiernych. Traktaty cięgiem nie potwierdzone i tuszę, że tak ostanie... – Widzę, że nie jest ci znana obietnica dworu rychło traktaty zatwierdzić – oschle rzekł Brandt. Kalkstein zaśmiał się szeroko, aż się odchylił na krześle. – Masz, rezydencie, silne koneksje pomiędzy wielmożami polskimi, zauszników moc a zwyczajnych zdrajców, którzy ci donoszą o każdej błahostce. Wszako nie wszystko wiesz. Na postronku mnie wcześniej wodzić będzie po Prusach elektor, niżeli potwierdzi Polska traktaty! Jeszcze wybije dla pruskiej doli godzina odmiany! Brandt zamierzał ostro zareplikować, przypomniał sobie jednak w porę o właściwych powodach hołubienia Kalksteina. Westchnął więc tylko, powiedział z udaną troską: – Tobie do śmiechu ochota, mnie od niego daleko. Gdyby szło wszystko tymi torami, jakie za pewne uznajesz, do mnie jego elektorska mość żal miałby, żem nie umiał tych spraw załatwić. Co jednemu uciechą, zgryzotą dla innego. – Wybrniesz, wybrniesz z tarapatów! Nie w twojej mocy cokolwiek naprawić. Hoverbeck swojego czasu też nie mógł, ujechać musiał z Warszawy. Biskup Wierzbowski wspominał niedawnym czasem, jako baronowi pośliznęła się noga na pewnym posłuchaniu u króla... – przypomniał sobie Kalkstein. I zaraz dodał: – Wiedz, jaką łaskawością i przyjaźnią darzy mnie biskup. Kwaterę daje mi w swoim domu, jutro się już do niego przenoszę... W jednej chwili uśmiech zgasł na obliczu rezydenta. Zastygł, oszołomiony nowiną, z kielichem w dłoni. – Do senatorskiego się domu przenosisz? Do biskupa Wierzbowskiego? – Brandt oddychał głęboko. Kotłowało się w jego myślach. Jutro u Wierzbowskiego! A więc wszystko upada, jakże bo zamach robić na godność senatorskiego domu, kryminalna, zgoła gardłowa sprawa, już by nawet immunitet posła obcego państwa nie zdołał go uchronić. Sprawa Kalksteina też by odwlokła się niepomiernie, może w ogóle stałaby się niemożliwa. Jakie więc wyjście? Może dzisiaj zaryzykować? Ostatnia szansa. Ostatnia szansa... Zdecydował się, od tej chwili wróciła mu zimna krew. Uśmiechnął się do Kalksteina przypatrującego mu się uważnie. Musiało zwrócić jego uwagę dziwne zachowanie się elektorskiego rezydenta. – Co ci, Brandt? – spytał. – Mnie? Nic, bywa, że po winie kurcze mnie jakoweś chwytają. Tako i teraz, ale już lepiej, mija. Jeno leku zażyję, wybacz, że wyjdę na chwilę, niechże ci się nie dłuży. Już nie było go w gabinecie. Kalkstein dłonią pomacał list skryty w zanadrzu. Właściwie nie miał już tutaj co robić. Wdzięczny był Brandtowi, gwarancje były bezsprzeczną jego zasługą, ale jednocześnie pułkownika ani na chwilę nie opuszczała przyczajona w nim nieufność. A teraz opanował go nagły niepokój. Nieobecność Brandta przeciągała się. Polana brzozowe na kominku powoli wypalały się, również jedna ze świec zagasła nagle z szypieniem. Sączący się z knota dym napełnił gabinet przykrym swądem. Na podwórzu ktoś rąbał drzewo, równomiernie opadał topór, trzeszczały łupane szczapy. Wdarł się w to inny hałas, jak by zamykanych wierzei. Kalkstein powstał, przybliżył się do okna, zapartego od zewnątrz okiennicami, nasłuchiwał. Wydało mu się, że słyszy jakby potrząsanie uprzężą. Z dołu, od izb Thamsonowej winiarni, dobiegały pijackie pogłosy. Pomyślał o swoich pocztowych. Dał im całego dukata, zezwolił zasiąść przy piwie. Za dukata można było spoić dwakroć tyle ludzi. Pewnie się popili. Gdyby tak jaka potrzeba, zaśby zdzierżyli szable i pistolety w dłoniach? Znów potrząsanie uprzężą. Co za konie na tym podwórcu? Głosy, jakby komendy, za drzwiami też szepty. I ten narastający w nim niepokój. Podszedł do drzwi, nasłuchiwał. Cisza, zupełna cisza. By odpędzić dziwne uczucie, zaczął myśleć o żonie i dzieciach. Musi ich jak najszybciej zobaczyć. Przedtem naradzi się z przyjaciółmi i życzliwymi sobie senatorami. Co robić? Czy wracać potem do Korony z rodziną, czy w Prusach czekać na rozwój wydarzeń. A może niechać wszystkiego, ostatecznie pogodzić się z elektorem, choćby hołd złożyć, żyć w spokoju, z dala od wszelkich arkanów polityki? To ostatnie najmniej mu się uśmiechało. Nazbyt w krew mu już weszły działania dla sprawy ogólnej. Jakżeby ustąpić wbrew sobie samemu, zawieść pokładające w nim zaufanie stany pruskie? Zaiste, trudna będzie tu rada... Kędyż ten Brandt, pora się żegnać, podzielić z przyjaciółmi nowiną. Józef pewnie czeka w klasztorze, markotny i niespokojny, szkoda, że mu paru słów nie zostawił na jakiejś kartce. Całą służbę zabrał ze sobą, nikt nie objaśni Woyszwille, gdzie jest. Co z Brandtem, kędyż przebywa przez tyli czas, przepominając o prawach gościnności? I czemu Euzebiusz był taki dziś dziwny? To się weselił, to znów ponurzał, wargi zagryzał. Wszedł właśnie w tej chwili, niespokojnie spojrzał na przechadzającego się po gabinecie Kalksteina. – O wybaczenie proszę, ale w międzyczasie załatwić musiałem materie ogólniejszej natury. Taka już dola elektorskiego przedstawiciela. – Znów jakoweś wieści słali z elektorem zaprzyjaźnieni senatorowie? – zakpił Kalkstein zjadliwie. Niechętnie popatrywał w tej chwili na Brandta. – Nie pokpiwaj, Ludwiku, niełatwa moja służba. Miałeś najlepszy przykład w swojej sprawie. Jednak niemało się uzyskało... – podniósł głos w tej chwili, z korytarza doszło go bowiem mocne stąpanie kroków i szczęk broni. Zapienił się w duchu. Głupi ten Montgommery, przecie nakazał spokój, by niczym nie wzbudzać podejrzeń Kalksteina. Uważny jest, już nasłuchuje... – Co się, Brandt, dzieje u ciebie, u licha?! Konie jakoweś na podwórcu, głosy, jakby huk ludzi tam było, tutaj znów broń szczęka? – Zawżdy tu tak. Pomnij, że na dole mieści się winiarnia Thamsona. Niejedni końmi zajeżdżają, przy szabli... – głos Brandta łamał się dziwnie. Znów podszedł do drzwi. – Wraz nakaz dam, by ciszę zachowywali. Zaiste, żeby nie można było spokojnie pogadać. Rezydenta już nie było w gabinecie. Kalkstein ogarniał się, sposobił teraz do wyjścia. Nie mógł już opanować niepokoju. To dziwne zachowanie Brandta. Który to już raz wychodzi z izby podczas tej wizyty? Nigdy się tak nie przydarzało. Półciemno stało się w komnacie. Na kominku zupełnie przygasło. Dwie świece rzucały migotliwe światła, po kątach czaiły się pogłębione cienie. Skrzyp drzwi, stanął w nich Brandt. – No już spokojnie. Rozhukała się brać, rzekłem słów parę Thamsonowi, winien więcej liczyć się ze mną. Kalkstein podszedł do kominka, zatarł ręce w cieple bijącym od żaru, pokrywającego się już warstwą popiołu. – Pora mnie iść – powiedział. – Wielcem ci wdzięczny, Euzebiuszu, może dożyjemy chwili, bym mógł wzajemność pokazać. Brandt nie odpowiedział. Nie mógł, coś go ścisnęło za gardło. Przez nie domknięte drzwi cicho wsunął się Tomaszewski, skradał ku pułkownikowi. Już go uchwycił od tyłu za szablę. Kalkstein krzyknął w zaskoczeniu. Zaraz zakotłowało się, przez rozchylone szeroko drzwi wpadli Montgommery i Baumgardt, za nimi hurma dragonów. Kalkstein dopiero teraz zrozumiał, czemu go dręczył taki niepokój. Wyrwał szablę Tomaszewskiemu, wyciągnął z pochwy, stanął, mając za sobą kominek. Na widok Baumgardta ogarnęła go wściekłość. Poznał też Montgommery’ego, zaraz za nim mignęła mu sylwetka niedawnego sługi, Klingsporry’ego. Zmowa zatem, napad zbójecki. Zderzyły się szable. Postanowił bronić się do upadłego, zakrzyczał mocnym głosem, jak mógł najgłośniej, niechże pocztowi usłyszą, bieżą z pomocą. Któryś z żandarmów, nieopatrznie sunąc do przodu, sam się nadział na sztych. Aż szarpnąć musiał ostrzem, by wyciągnąć szablę. Skorzystał z tego Baumgardt, skoczył, obłapiając pułkownika ramionami. Odtrącił go, odrzucił daleko od siebie, aż ten runął na ziemię. W ślad poszedł któryś z dragonów, zakłębiło się na podłodze. Odcinając się Montgommery’emu musiał na krótko odsunąć się od kominka. I wtedy dojrzał jeszcze wykrzywioną twarz Tomaszewskiego, sunącego z wielką płachtą. Chciał odskoczyć, nie zdążył, płachta spadła mu na głowę, zaraz ją pochwyciły liczne ręce, okręcały wokoło. Pułkownik krzyknął raz, drugi, głos wybiegł zduszony. Podbito mu nogi, runął całym ciężarem, szablę ktoś inny wyszarpnął z dłoni. Tchu brakło, płachta krępowała ruchy. Czuł ciężar czyjegoś ciała na nogach, wykręcone do tyłu ręce. Poznał głos Baumgardta, on wpychał mu w usta knebel. Szarpnął się znowu, otrzymał mocny cios pięści w głowę, wszystko zatańczyło mu przed oczyma, ciemno, jasno, czerwone koła i kręgi, stan półświadomości. Owijano go w jakieś dery, dźwigano potem z ziemi, zadudniły kroki, ponuro, głucho, jakby w odbiciu o jakieś sklepienia. Jeszcze daleki, niby nie z tego świata, głos Brandta: – Gdyby co, pomnijcie, żywy wyjść z rąk waszych nie może. – W całości otrzyma go w darze jego elektorska mość – usłyszał odpowiedź. Kto to tak mówi? Czyżby Montgommery? Kalksteinowi trochę jakby siły wróciły, szarpnął się, uczuł zaraz nowy cios w głowę, mocna była to pięść, bo znowu jasno i ciemno, w końcu jakaś obojętność i zupełna niewiedza. Jeszcze potem niecierpliwe wstrząsanie koni uprzężą, odgłos kopyt, skrzyp rozwieranej bramy. Językiem udało mu się częściowo wysunąć knebel z ust. Chciał wołać, ale głos wyszedł głuchy, jękliwy. Więc tylko żalem i bólem serdecznym załkało w nim wszystko. Nie protestował, gdy czyjaś ręka z powrotem wciskała mu knebel w usta. Pomyślał tylko rozpaczliwie: Mój Boże... Zapląskały kopyta końskie, drabiniasty wóz wytoczył się z podwórca Thamsonowej gospody na ulice Warszawy. Mżawka zwiększyła się, wszystko tonęło w listopadowej wilgoci i mgle. ROZDZIAŁ CZWARTY l Przybyły z Knauten wraz z pułkownikiem Markiewka ciężko uniósł głowę znad stołu i przetoczył wokół zamglonym wejrzeniem. Przy stole chrapali spici jak i on towarzysze, któryś zwalił się na podłogę, aż rzęził z nadmiaru wypitych trunków. Nic nie pojmował. Mroczno, kędyś pali się tylko jedna łojówka, czyżby byli jeszcze u Thamsona na Lesznie? Prawda, szynkwas, rzędy kufli, głucha cisza, tylko to chrapanie kompanów. Wygląda, że to już głucha noc. Długo zasiedział się dziś u rezydenta jegomość pułkownik. Potrząsnął głową, jakoś się trochę w niej przejaśniło. Zawołał półgłosem: – Hej, hej! Jest tam kto? Cisza. Powtórzył wołanie głośniej. Ani odzewu, jeno któryś z druhów rozpłaszczył się na stole zalanym piwem, zadźwięczał kufel potrącony łokciem. Markiewka nagle się zatrwożył. Wspomniał, jak to dwa dni temu spotkali się z Klingsporry’m; były sługus pułkownikowy stawiał obficie, gorliwie rozpytywał, co się dzieje na stancji Kalksteina. Potem coś bąkał o krzywdzie, że tylko patrzeć, odbierze swoją zapłatę. Rany boskie! Zali nie stało się co pułkownikowi?! Nigdy jeszcze nie siedzieli w piwiarni tak długo ani nie zdarzyło się, by im kto tyle trunków stawiał. Nazbyt wielu było ochotnych, coraz to z traktowaniem sunęli, to winem, to piwem, gorzały potężne kielichy też się jawiły na stole... Gwałtownie teraz jął szarpać towarzyszy za ramiona. Niechętnie się poddawali, siła podnoszeni patrzyli ogłupiali na niego. Zawrzasnął wtedy z rozpaczy, z jakąś nie wiedzieć skąd nadeszła, niezachwianą pewnością: – Krzywda jakowaś się stała pułkownikowi! Wstawajcie, opoje! Pomogło, trzech od razu otrzeźwiało na tyle, by zaraz poderwać się z miejsc. Tylko do zaległego pod stołem nic nie docierało. Skupili się więc we czterech, jeszcze z parującymi czuprynami, niepewni, co robić, macali się za szablami i pistoletami, były na swoim miejscu. – Wraz tu brać kogo na spytki! Jakby spod ziemi zjawił się rozespany Thamson, w szlafmycy na głowie. – Zaś tu wrzaski czynicie, opoje? Markiewka przyskoczył do niego, za gardło ułapił. – Wraz mi gadaj, kędy pułkownik Kalkstein? Thamson jednym ruchem odrzucił ręce Markiewki. – Precz, kpie! Pułkownik? Z wieczora jeszcze do domu poszedł, klął nad wami, żeście się spili jak świnie, groźby miotał. Wynocha stąd, nie zasmradzajcie mnie izby gospodnej! Dopiero oprzytomnieli. Pułkownik ostry był, jakże, mieli strażować, tymczasem sam musiał do domu powracać. Zmieszani, biorąc pod ramiona lecącego przez ręce towarzysza, pokornie gramolili się na ulicę. Thamson z hukiem zatrzasnął za nimi drzwi winiarni. Stanęli bezradni, wznosząc spojrzenia na ciemne okna budynku. – Oj, będzież nam, będzie! – zakwilił któryś. – Cichaj! Coś mi się tutaj nie widzi. Bez przyczyny nas nie poili, nie takaśmy godna kompania. Za dukata każdy z nas wypił... Thamson łgać musi! – ruszył Markiewka z miejsca, dobijać się zaczął do drzwi, które opuścili przed chwilą. Towarzysze z trudem go odciągnęli. Czemu Thamson miałby łgać, jaki w tym byłby jego interes? Lepiej iść czym prędzej do domu. Uległ im w końcu, tyle że pośpieszał, jak mógł. Jakże jednak iść prędko z ciężarem wciąż nieprzytomnego towarzysza? Ledwie odeszli jakie stajanie, z nagła zza węgła budynku wysunęła się zgarbiona postać. – Zaśli komilitoni pułkownika Kalksteina? Pół nocy czekam na waszmościów zaszeptał gorączkowo. – Gadaj, dziadzie, co wiesz! – Markiewka zadrżał, stary człowiek nie był zwiastunem dobrego. – Co ja tam wiem... Drzewo rąbię u gospodarza... Wczoraj takżem rąbał nad wieczór... Koni namnożyło się i ludzi, wóz drabiniasty wywleczono ze stajni. Potem jakowyś oficer kazał mnie iść precz. Izdebkę mam nad drewutnią... – Gadaj prędzej, bo uduszę! – Markiewce dygotały ręce. – Toć prawię... Słyszałem potem, gwałt był jakowyś, ktoś krzyczał i jęczał, nieśli na wóz jakoby człeka, choć po prawdzie za ciemno było, by co rozpoznać. Wraz drabiniak wyjechał za bramę, dragoni przy nim całą gromadą. Ten bez uszu, porucznik, po głosie w piekle bym go poznał, kopnął mnie jednego razu, żeby ziemia go nie nosiła, ten Baumgardt rzekł tedy do kogoś, jako skończyły się Kalksteinowe zbrodnie. Zaśmiał się po tych słowach. Wtedy pojąłem, że zło się dzieje. – Rany boskie, pułkownika porwali! – Markiewka wreszcie zrozumiał. – Pędem do jegomości Woyszwiłły – doradził inny, trzeźwiejszy już na umyśle. Nawet nieprzytomny towarzysz przyszedł do siebie. Zbyt straszna była wieść, która dotarła także i do jego uszu. – Ty, stary, z nami! Próżno drwal protestował. Musi być świadkiem. Co jeno rzeknie rotmistrz Woyszwiłło, że nie potrafili pułkownika obronić? – Musieli nam jakowego ziela dosypać, jakże inaczej, nigdym nie był tak pijany poddał któryś szczęśliwą myśl. Gdy zdyszani dotarli wreszcie pod klasztor, przed bramą natknęli się na Woyszwiłłę. Poskoczył ku nim wielkimi susami. – Nareszcie, a tom dumał, Ludwiczku, że zło ci jakie się przydarzyło... – urwał, nie widząc Kalksteina. – Wasza miłość, nas spoili jakowąś trucizną, ażeśmy spali do tej chwili jak dzieci, a pułkownika uwieźli. Dragoni pono byli, onże Baumgardt bez uszu, co mu pułkownik kazał je obciąć... Jest tu dziad z nami, ten słyszał, jako było... – niepewnie tłumaczył Markiewka, wzbierało w nim przerażenie. Woyszwiłło oniemiał na długą chwilę. Gdy nareszcie odzyskał zdolność ruchów, rozdał w pierwszym porywie dziesiątek kopniaków dla całej gromady, potem wraz pociągnął za sobą starca. Jeszcze tylko wrzasnął do strwożonych bez reszty pocztowych: – Wraz konie w drogę szykujcie! Ty, Markiewka, duchem pędź do jegomości Horuszy, ludzi żeby zbierał, jakowych najdzie pod ręką, konie siodłał, cała nadzieja w pośpiechu. Markiewka zerwał się jak ogniem żgnięty, tylko zatupotało. Reszta pędem pognała ku klasztornym stajniom, aż się furtian starowina żegnać począł jakby szatanów zobaczył. Potem zaś pomieszało się wszystko braciszkowi, pojąć niczego nie mógł, taki harmider podniósł się z nagła w spokojnym zazwyczaj klasztorze bernardynów. Sam ojciec przeor, obu rękami trzymając się za głowę, ganiał korytarzem z celi Kalksteina do sta jen, służbę i braciszków popędzał, dzwonek u furty coraz to dźwięczał przeraźliwym brzękiem, wpadali i wypadali ludzie, konie wierzgały, rżały z niecierpliwości. Horusza nadbiegł razem z księdzem Jędrzejem, jakoś się odnaleźli o tej nocnej godzinie. Wzburzeni, wypytywali Woyszwiłłę o bliższe szczegóły. Wzruszał ramionami, dłonią wskazywał na trzęsącego się drwala, przycupniętego w kącie. – Tyle wiem, co od niego. Moja to wina, za małom Ludwiczka pilnował, na krok nielża było go z oczu spuszczać. Moja wina – biadolił nieprzytomnie. Aż musiał huknąć na niego ksiądz Tyszkiewicki, że nie mazgaić się, ale działać teraz trzeba. Przede wszystkim zaś ustalić, gdzie w tej chwili może znajdować się Kalkstein. Dopiero przypomniał rotmistrz, że starowina mówił coś o Jabłonnie. Zaraz natarli na niego. – Ano tak coś prawili, tego Tomaszewskiego głos musiał to być. Mówił, niech się jeno do Jabłonny przebiorą, to już o resztę mogą być spokojni... – Zali do Prus go chcą uwieźć? Być to może. Elektor nieraz żądał, aby wydano mu Kalksteina. Hycle, takim sposobem! Jeszcze z kwatery rezydenta... Za nic sobie mają Rzeczpospolitą – medytował ksiądz Jędrzej czekając, aż się zbiorą pocztowi z końmi. – Wraz by do Brandta nam biec, za łeb hycla wyciągnąć z pościeli, nóż do gardła, niech prawi wszystko – poderwał się Woyszwiłło, poparł go ochotnie Horusza, rozdygotany, niesłychanie przejęty. Już chciał wołać rotmistrz na pacholików, całą gromadą zdążać na Leszno, choćby gwałtem dobywać rezydencką kwaterę, gdy uczuł na ramieniu dłoń księdza Jędrzeja. – Józef, a o Ludwiczku toś już całkiem przepomniał? Każda minuta droga, bacz, jeśli do Prus rabusie dociągną, nie ma już dla niego nadziei. Nie dumasz chyba, jako go serdecznie będzie elektor przyjmował. Skoro już ważył się na gwałt w obcym kraju... – nie dopowiedział, zrozumieli wszyscy, zimnem przeciągnęło po izbie. Do celi wbiegł starszy z Janików, odszukał wzrokiem Horuszę. – Wasza miłość, są wszyscy. Od biskupa też przyjechali w osiem koni! – Jazda, nie ma co zwlekać! Na Jabłonne – podjął Woyszwiłło komendę. – A jeślić o tej Jabłonnie mówili jeno dla zmylenia śladu? – zastanowił się z nagła pan Krzysztof. Znieruchomieli. Prawda, mogło się zdarzyć i tak. Więc co czynić? Przecie nie będą tkwić tutaj bezczynnie. – Jazda! Pewnie, że na Prusy ciągnęli! Może trop jaki najdziemy po drodze. Ludzi będziemy się przepytywać. Bierz komendę, Józefie. Woyszwiłłę tego tylko było potrzeba. Palił się do działania, do ruchu, czuł, że inaczej nie strzyma sam z sobą. Wyrzuty sumienia, że zaniedbał pieczy nad przyjacielem, przytłaczały go, bolały, jakby kto nożem dźgał w ciało. Pięciu pocztowych Kalksteina, którzy otrzeźwieli teraz zupełnie, ośmiu zbrojnych poznańskiego biskupa, podręczny księdza Tyszkiewickiego, Janikowie i jeszcze jeden pacholik Horuszy, sporo zebrało się jezdnych w gromadzie, która kłusa ruszyła wraz ku Bielanom, by tam przeprawić się najbliższym przewozem przez Wisłę. Noc była mroczna, jak zawsze w listopadowej porze, ściągał przymrozek, parowało koniom z pysków przy każdym oddechu, ręce ludziom grabiały. Byli już blisko Wisły, gdy z tyłu rozległy się wołania i tupotanie koni. Dopędzali ich Ciechanowiecki i Mackiewicz wraz z czwórką pocztowych. – Horusza, zali ci nie wstyd, czemużeś nas nie wołał z pomocą? – natarł Ciechanowiecki na cześnika. – Bóg łaskaw, żeśmy się w czas zwiedzieli, zdążyli z pomocą. – To nas już razem dwadzieścia sześć szabel – z zadowoleniem sapnął ksiądz Tyszkiewicki. – Byle doszło do jakiej potrzeby, ciąć będziemy, a ciąć ora pro nobis, Mater Misericordiae... Ostry spad prowadził ku Wiśle, pędem zjechali nad wodę. Promu po tej stronie nie było, cisza stała wokoło, mgły krążyły nad rzeką, chłód od niej ciągnął przenikliwy. – Hej, a heeej! Cisza. Gardła zrywali, drąc się całą gromadą. Nic. Czyżby przewoźnika nie było, spał kędyś albo go może uprowadzili Brandenburczycy, by pogoń opóźnić? – Kędy następny przewóz? – Wiorst będzie z pięć... – odpowiedział Woyszwille któryś z pocztowych. W tej samej chwili z przeciwległego brzegu nadbiegło wołanie, mignęło światełko. Przewodnik znać dawał, że już nadjeżdża. Minuty dłużyły się. Noc powoli przeradzała się w brzask. Szarzało, na horyzoncie ukazały się jasne mgiełki, żółkły z każdą chwilą, nabierały różowych odcieni. Gdzieś na środku rzeki mocniejszym cieniem znaczył się zarys promu. Lina skrzypiała, plusk biegł znad wody. Stali w milczeniu, ze spuszczonymi głowami. Czasem tylko podnosili wzrok, by w szarzyźnie przedświtu zobaczyć swoje blade, drgające przejęciem twarze. Woyszwiłło jakby jeszcze wychudł przez ostatnie godziny, tylko nos mu bardziej wysunął się ku przodowi, wargi miał kurczowo zaciśnięte, oczy pałały zimnymi jakimiś ogniami. W duchu składał przysięgę, że wszystko uczyni, by uwolnić Kalksteina. Horusza wyciągnął różaniec, odmawiał szeptem zdrowaśki, aż ksiądz Tyszkiewicki zerknął ku niemu z podziwem. On by nie potrafił się teraz modlić, wszystko dygotało w nim złością i chęcią pomsty. Przybliżyli się teraz do niego Ciechanowiecki i Mackiewicz, szeptem rozpytywali o szczegóły. Oboźny litewski nie posiadał się ze zdumienia. – Jakże, jawnie, nieomal spod oczu królewskich porywać obywatela? Doigra się elektor, toż to majestatu obraza! Nic, jeno wojna może być odpowiedzią... Ksiądz Tyszkiewicki spojrzał smutnie, pokręcił głową. – Wasze mniemasz, jako normalnym torem się wszystko potoczy. Oby Bóg dał rację twym słowom, mnie się to wszako nie widzi. Prażmowscy, Leszczyńscy, Morsztyny, choćby może i sam Sobieski, przyjaciele to lub życzliwi elektorowi ludzie. Sam dwór siły aż takiej nie ma, by przeciw nim pakować się w awanturę wojenną. – Pacowie Litwę całą poruszą... – żachnął się Mackiewicz, stolnik nowogrodzki. – Krzysztof Pac dary bogate otrzymał niedawnym czasem od Fryderyka Wilhelma... Prom z głuchym stęknięciem dobił do brzegu. Wraz się jęli na niego pakować. Przewoźnik w zdziwieniu spoglądał na zbrojną kohortę, trząsł głową. Doskoczyli do niego. – Praw, nie jechali tędy oby wojskowi? Z wozem, na którym człowieka złożono? Ożywił się. A jakże, będzie temu z pięć godzin, cztery może. Okrutnie się im śpieszyło. Byli w dziesięć koni. Furą powoził jakowyś mały, niekształtny człek, klął okrutnymi słowy. – Ani chybi Tomaszewski! – porwał się Markiewka, z ferworu mało się nie obsunął do wody. – Onże człek na wozie jęczał mocno i rwał się z więzów. Pewnej chwili wyswobodził się z betów, chustę wetkaną miał w gębę. Tedy tenże, co końmi powoził, obrócił się i bić go począł pod żebra, głowę mu przykrył jakowąś derą – rozgadał się przewoźnik. – Nie widziało się mnie to wszystko, rzeknijcie, zali to był kto znaczny? – Znaczny, znaczny... Źle, żeście ich przeprawili – ofuknął go któryś. – Prawo moje każdego przewozić, byle opłatę dał – tłumaczył się przestraszony. – Nie wiesz, kędy potem jechali? – Na trakt żerański, co aż po Jabłonne wywodzi. Mówili, że byle do tej Jabłonny się dostać, połowa wygranej za nimi. Jeszcze prom nie dobił do brzegu, gdy Woyszwiłlo, zerwał konia do biegu. Zaraz wyciągnęli się długą kawalkadą, szli galopem, daleko we wstający świt niosło się dudnienie kopyt. Przymrozek białą szacią słał się po ziemi, parowały tumany. Nie było ani możności, ani ochoty do rozmowy. Byle szybciej, tamci mieli sporo godzin przewagi. Byle szybciej! Do Jabłonny przybyli w jasny już dzień. Chmury rozwiały się, miejscami łyskało czyste niebo. Słońce oświetliło ponure twarze, zmordowane wysiłkiem i przeżyciami. Siad znaleźli od razu. Brandenburczycy krótki czas popasali w karczmie, zmieniali konie. Woyszwiłło, ledwie to usłyszał, za gardło złapał karczmarza. – Konie im, szelmo, dawałeś? – Jakże, panie, skąd u mnie konie? – bronił się przerażony. – Od tygodnia już tutaj stali z zapasowymi końmi. Pułkownik nimi dowodził, pięciu ich było, w zapasie mieli jeszcze sześć koni. Na białego wsadzili onego związanego mężczyznę, prawili, że wielki to złoczyńca, na pokaranie go wiozą... – jazgotał brodaty karczmarz. – Pułkownik? Czekał tu z żołnierzami? Nie słyszałeś, jak mu było na imię? – doskoczył ksiądz Tyszkiewicki, szablą zamachał przed nosem strwożonego karczmarza. – Z samego początku słyszałem, jak któryś odetchnął z ulgą, że jest i Flemming. Jeszcze mówili, że niby ten pułkownik czekał tu z ordynansu księcia de Croy, by pomoc dać w razie potrzeby. Przestali straszyć karczmarza. Sam opowiadał z ochotą, przerażony był tamtym nocnym najazdem, wyczuwał coś niedobrego, ale cóż mógł poradzić. Jeden pono szczególnie się pastwił nad jeńcem, mały, koślawy, dziwacznie stawiał nogi. – Tomaszewski! Ech, żebym go w ręce dostał. Na pal kazałbym wbijać – zasyczał Woyszwiłło. – Popasali z dobrą godzinę – gadał karczmarz – owies kazali dawać, konie mieli zdrożone. Wóz próżny z jednym furmanem zjechał kędyś na boczne drogi. Jeńca uwiązali do owego białego konia. Dwóch jechało po bokach, mając na niego szczególną uwagę. Umawiali się wedle dalszej drogi, ale nic nie słyszałem, bo wpierw mnie odpędzili. Oficerowie zaraz złożyli naradę. – Flemming, znam go, wierny to oficer elektorski, on w Królewcu przeciw mieszczanom powstawał – wspominał Horusza. – Pięciu teraz miał ludzi, tamci jako mówił przewoźnik, jechali dziesiątką. Razem piętnastu, jeszcze ten Kozak wszeteczny, szesnastu. Nas jest dwudziestu czterech. – To dobrze, nie wiedzieć, czy na jakim popasie nie dołączą do nich nowe posiłki. Niesłychana to rzecz, by żołnierz brandenburski w czas pokoju poczynał sobie w obcym kraju jako u siebie – żołądkował się ciągle Ciechanowiecki. – Mają nad nami pięć godzin przewagi. Dobrze rwać trzeba, by hycli nadgonić. – Gdyby co, siec bez miłosierdzia, niech żaden żywy nie ujdzie – zasępił się znów Woyszwiłło. – Znaczniejszych, owego Flemminga, Baumgardta, jeszcze może którego ostawić trza jako świadków. Należny tu proces koronny, zbrodnia to niebywała – sprostował słowa przyjaciela ksiądz Jędrzej, przeciągnął się, aż w stawach zatrzeszczało. – Inszych za to prać będziemy, że tylko ora pro nobis, Mater Misericordiae, ora pro nobis... – W drogę! Konie podjadły, przestygły, gnać można – zerwał się rotmistrz. Gdyby nie wierzchowce, minuty by nie popasał. Trwożyła go ciągle myśl, czy zdążą w porę. Trakt był gładki, dobrze ubity. Ruszyli cwałem, pył słał się za nimi. Ludzie wychodzili na progi domostw, patrzyli za zwariowanym oddziałem. A im w uszach świszczało od pędu, a w sercach narastało pragnienie pomsty. Woyszwiłłę żal taki ogarniał, że mu łzy w oczach stawały. Wiatr je osuszał... *** Od granicy dzieliło ich już nie więcej jak dwie, może trzy godziny drogi, gdy ujrzeli daleko przed sobą oddział Brandenburczyków. Woyszwiłło odetchnął. Trawił go niepokój graniczący z rozpaczą, że nie zdążą, że tamci uwiozą Ludwiczka ze sobą, że zamknie się za nimi granica, za nią zaś, pamiętał to z własnej do Królewca podróży, zwartą masą stoją elektorscy żołnierze. Siady uciekających napotykali raz po raz. Ustalili bez trudu wszystkie miejsca popasów, stwierdzili, że Brandenburczycy dwa razy zmieniali część koni. Najbardziej dziwiło ścigających to, że zbrodniarze nie kryli się ze swym czynem. Zwłaszcza Tomaszewski głośno rozpowiadał ludziom, że wiozą okrutnego zbrodniarza, co śmiał powstawać przeciw elektorowi. Raz nawet podobno oświadczył, że gdyby im Fryderyk Wilhelm rozkazał, samego króla polskiego wywieźliby z Warszawy. Taki tupet przechodził już wszelkie granice, toteż przyjaciele Kalksteina słuchali z zaciśniętymi pięściami. Teraz widzieli wreszcie wrogów przed sobą. Tamci także musieli ich zoczyć, bo zerwali wraz do szybszego biegu, poniosło się tumanem kurzawy. Woyszwiłło zakrzyknął na swoich. Dwie godziny konno, mil mało nad dziesięć, jeszcze się mogą im wymknąć, zmieniali przecież konie w Przasnyszu, oni tymczasem na śmierć zajeżdżają swoje wierzchowce. Dziw, że tyle wytrzymały. To już nie galop był i nie cwał, jakaś zupełnie furiacka gonitwa. Konie śmigały, nieledwie brzuchami tykając ziemi. Dudniło od kopyt, niosło się na strony echami. Nie żałowali ostróg, kaleczyli rumaki do krwi. Ostatnia gra. Brandenburczyków widać było coraz wyraźniej. Nie mieli tak śmigłych koni. Woyszwiłło znów pokrzyknął na swoich, sam rwał na czele, pobok mając księdza Jędrzeja. Ten szablę dawno już wyjął z pochwy, oczy miał utkwione w coraz ostrzej rysujących się sylwetkach jezdnych przed nimi. W pewnej chwili wśród uciekających wszczął się jakiś ruch, wyraźnie musieli się przegrupowywać w oczekiwaniu spotkania z wrogiem. Woyszwiłło zrozumiał, krzyczał obrócony ku swoim: – Kalksteina wyforowują do przodu, gdyby co, w parę koni będą próbowali z nim uciec! Wszyscy nie wdawać się w rąbaninę, kilku niech nie ustaje w pogoni! Mało który słyszał go w galopadzie, podawali więc rozkaz jeden drugiemu, kiwali głowami, że pojęli, wiedzą, jak mają się sprawiać. W pobliże Woyszwiłły wyforował się Markiewka. Żołnierz, stary sługa Kalksteina, nie mógł przeboleć owego pijaństwa w gospodzie Thamsona, chciał teraz nadrobić sromotę. W ślad za nim gnał Jędrzyk Janik, oczy mu się świeciły ochotą, w jednej ręce trzymał wyciągnięty pistolet, coraz to się pomacywał za szablą. Woyszwiłło dostrzegł Jędrzyka, a że obaj Janikowie dobrze znali te strony, przybliżył się z koniem: – Jakże, daleko granica? – Jeszcze z pięć wiorst. Głębokie westchnienie ulgi wydarło się z piersi rotmistrza. Pięć wiorst, na pewno im nie ujdą, jest nadzieja na uwolnienie Ludwika. Chyba że sam diabeł przyjdzie tamtym z pomocą. Chyba sam diabeł... Tu obejrzał się pan Józef przesądnie na księdza Jędrzeja. Pewnie pod obecność księdza nie będzie się ważył diabeł przeszkadzać. Choć, co prawda, taki to i ksiądz z Jędrka osobliwy. Jak to mu się ręka zaciska na szabli. Brewiarza podobnym sposobem na pewno nie trzyma. Już mogli policzyć pędzących przed nimi jeźdźców; było ich szesnastu lub siedemnastu. Tak się i spodziewali, nowi zatem nie doszli. Przewaga znaczna była po stronie polskiej. Woyszwiłło tylko się uśmiechnął zjadliwie pod nosem, Jędrzyk zaś, widząc ten uśmiech, wzdrygnął się, bo pomyślał, że straszny musi być okrutnik z rotmistrza. – Wasza miłość, trzy konie poszły do przodu. Zda mi się, że ten biały pomiędzy nimi! – zakrzyczał nagle. Zauważył to i Woyszwiłło. Spełniały się jego przewidywania. Widząc nieuchronnie zbliżające się starcie, Brandenburczycy za wszelką cenę pragnęli wypełnić swoje zadanie – uwieźć Kalksteina. Rotmistrz wbił mocniej ostrogi w boki konia, który mimo zmęczenia poderwał się oszalały. Ksiądz Tyszkiewicz płazem szabli okładał swego rumaka, Jędrzyk, przygięty na siodle ku przodowi, pokrzykiwał tylko zachęcająco a groźnie. Spośród pozostałych przesunął się do pierwszej czwórki Horusza. Już tylko staja, już rzut kamieniem, już kilkanaście końskich tułowi. Brandenburczycy zwalniają, szykują się do starcia. Tamte trzy konie daleko wysforowały się naprzód. – Bij, kto w Boga wierzy! – zawrzasnął Woyszwiłło tak przeraźliwie, że głos jego dobiegł do wszystkich, a konie trwożnie stuliły uszy. Pierwszy, pobok mając Jędrzyka, skoczył na zawracających z nagła Brandenburczyków. Jak huragan runął na najbliższych, zamachem szabli ciął któregoś przez głowę, aż się mu klinga ześliznęła na ramię, drugiego pchnięciem w brzuch zrzucił z siodła. Jędrzyk dopadł innego, dziwacznie zawinął młyńca swą szablą, pchnął, doprawił strzałem z pistoletu. Otworzyła się przed nimi wolna przestrzeń, zgiełk bitewny pozostał z tyłu. Obejrzał się Woyszwiłło. Horusza też się przebił przez brandenburskie szeregi, nadążał za nimi. – W konie! Tamte trzy wierzchowce zmalały w dali. Parę wiorst tylko dzieli ich od granicy. Aby zdążyć, aby zdążyć! Jędrzyk coraz to oglądał się za siebie. – Jegomość, ale siekanina aż miło – zastękał. Ksiądz Jędrzej gonił za nimi, wrzeszczał jak nieprzytomny, koń jego, jakby podżegany tym krzykiem, sadził, siejąc pianą z pyska na wszystkie strony. Odległość się zmniejszała. Zauważyli, że biały koń wyraźnie odstawał, może to Kalkstein, słysząc pościg, w jakiś sposób chciał pomóc swoim. Doganiali ich. Jeszcze trochę, jeszcze... Wiedzieli, że zajadą konie na śmierć. Nie zważali, stawka była największa z możliwych. Woyszwiłło leżał na karku końskim, wierzchowiec chrapał ciężko, nieledwie rzęził. Horusza świstał przez zęby, ksiądz Jędrzej nie ustawał ze swoim ora pro nobis, Jędrzyk tylko śmiał się jak oszalały, dla niego była to szczeniacka zabawa, niezwykła ochota. – Olaboga, jegomość, granica już blisko! – zakrzyczał w pewnej chwili, uśmiech zagasł na jego wargach. I on zrozumiał grozę położenia. Woyszwille twarz się wykrzywiła, nie żałował ostróg, koń rwał jak opętany, nieomal oszalały z bólu. Za nim w szaleńczym pościgu pędzili pozostali towarzysze. Uciekający także dobywali ostatku sił. Jeździec od prawej nożem dźgał na przemian to swego konia, to ogiera, na którym jechał Kalkstein. Krew gęsto skapywała na drogę. Jednak ustawali. Nienawiść ścigających okazała się większa od strachu ściganych. Horusza rozpoznał: to pułkownik Henryk Flemming osobiście eskortował Kalksteina przy pomocy jednego z dragonów. Flemming właśnie obejrzał się, uznał, że trzeba zrezygnować z ucieczki; nie znalazł innej rady ponad przyjęcie walki. Szarpnął szablą, wyciągając ją z pochwy. Dzieliło ich tyle najwyżej, co rzut kamieniem. Woyszwiłło zaryczał jak zarzynany bawół, oczy mu się zapaliły dziwnymi błyskami. Jeszcze chwila i Flemming, który przyzostał z tyłu, z nagła, zawracając koniem, pierwszy natarł na rotmistrza. Natomiast dragon, trzymający zarazem cugle konia Kalksteina, znów się odbił sadząc do przodu. Horusza z Jędrzykiem minęli ścierających się już ze sobą Woyszwiłłę z Flemmingiem, pędzili za pułkownikiem. Koń księdza Jędrzeja potknął się, runął na przednie kolana. Tyszkiewicki przekoziołkował mu przez głowę, oszołomiony upadkiem, dopiero zbierał się z ziemi. Starli się mistrze ze sobą. Flemming odparowywał sztych za sztychem Woyszwiłły. Konie wspinały się, stawały dęba, tłukły się kopytami, a oni wciąż zderzali się szablami, wciąż składali od nowa, próbowali cięć od prawa i lewa, na wprost, wiercili młyńcem, zawsze przeciwnik w porę zdołał zasłonić się swoją bronią, tylko skry sypały się z kling. Woyszwiłło pojął, że samą siłą natarcia niewiele tu wskóra, napotkał nie lada fechmistrza. Skupił się więc, bardziej uważnie parował ciosy, ślepiąc zarazem, gdzie by zadać własny, rozstrzygający. W pewnej chwili gwałtownie rzucił w bok koniem, sam przypadł do spoconego karku. Flemming zachwiał się w siodle, gdy szabla jego nie napotkała na odpór, ten moment wykorzystał rotmistrz, od boku pchnął całą siłą. Nie zdążył się już Brandenburczyk zasłonić, ostrze weszło głęboko, wspiął się tylko w strzemionach na całą wysokość, a potem opadł jak bezwładny worek, waląc się z konia na ziemię. Rotmistrz, nie zważał już więcej na niego, nie oglądając się do tyłu, skąd dochodził tętent nadbiegającej pomocy, widocznie rozprawili się już tam z resztą dragonów, myślał tylko, czy aby Horuszy i Jędrzykowi udało się odbić Ludwiczka. Ksiądz Tyszkiewicki wskakiwał właśnie na konia pułkownika Flemminga, dopiero zbierał cugle. Spojrzał przed siebie, Woyszwiłło zniknął mu już z oczu, gościniec ostro skręcał w tym miejscu, przydrożne wierzby zasłaniały widoczność. Nagły krzyk stamtąd nadbiegł, gwałtowny hałas, jakby większej ilości ludzi. Ksiądz Jędrzej spiął konia i pełen najgorszych przeczuć ruszył swoim na pomoc. Równali się już z nim pozostali towarzysze, triumfujący po zwycięstwie nad oddziałem dragońskim. Gdy razem osiągnęli zakręt, aż jęknął Ciechanowiecki, jadący ze straszliwie skrwawioną twarzą. Nie opodal nich kłębiło się mrowie jezdnych, łyskały szable. Woyszwiłło i Horusza w asyście Jędrzyka, osłaniając się, wycofywali się z wolna, tamci napierali. W oddali widać było jeszcze białego konia, teraz kilku jezdnych kręciło się wokół niego. Tam była polskopruska granica. – Ora pro nobis, Mater Misericordiae! – zakrzyczał ksiądz Jędrzej. Pojął już wszystko. Z Prus nadeszła pomoc, zatarasował drogę Woyszwille i Horuszy. Kalksteina uprowadzono. Kropli krwi nie miał ksiądz w twarzy. Jak taran wparł się w brandenburskie szeregi. Powstała siekanina. Dragoni elektorscy nie poradzili zdzierżeć placu rozwścieczonym Polakom, zawrócili do ucieczki, za nimi gnali ścigający. Ani zważali na znaki graniczne, jak nieprzytomni rwali za brandenburskim żołnierzem. Tamci jednak konie mieli wypoczęte, odległość między obu oddziałami zwiększała się z minuty na minutę. Ścigali jednak. Nikt już nie mówił słowa, wiedzieli, że przegrali. Cóż z tego, że nasiekli Brandenburczyków, skoro nie zdołali odbić Kalksteina! Dopiero gdy w pierwszej, wyłaniającej się z zagajników wiosce dostrzegli większą grupę wojsk elektorskich, zaczęli hamować konie; to już byłaby desperacja. Z Woyszwiłłą mieli kłopot. W kilku, siłą, bo żadne perswazje nie pomagały, musieli go trzymać, rwał się bowiem do bitwy, pokrzykując, że skoro nie uratował Ludwiczka, pragnie zginąć. A potem nagle spokorniał, ucichł, zdawał się nie słyszeć, co do niego mówiono. Spojrzenie jego wyrażało bezgraniczną rozpacz. Horuszy łzy spływały po policzkach. Już, już byli wraz z Jędrkiem przy Ludwiczku, dragon mu towarzyszący bódł co chwila nożem oba konie, gdy z nagła wyskoczył ten oddział, blisko trzydziestu ich było. Przyjęli walkę, odbijali się tylko. Nadjechał Woyszwiłło, nawet we trzech nie strzymaliby naporu, szczęściem reszta przyszła z pomocą. Jędrzyk był ranny, za bok się trzymał, drugą dłonią, puszczając cugle, wygrażał niewidocznym już teraz Brandenburczykom. Gdy niedługo stanęli na popas, skupili się około Woyszwiłły. Spojrzał na nich przytomnie. – Nie wyszło – powiedział. I jeszcze, po długiej chwili milczenia, wskazał dłonią na północ, na pruską stronę: – Ja wracam. Nie spocznę, nim Kalksteina nie dobądę z niewoli. Albo żył nie będę. Spoczęło na nim roziskrzone wejrzenie Jędrzyka. Chłopiec przysunął się bliżej. – Wasza miłość... – zaczął, zaraz się ośmielił, wypalił jednym tchem: – Razem byliśmy w Królewcu, zna mnie wasza miłość, że się żadnej opresji nie boję. Proszę, zwólcie mi razem jechać. Rana mała, wraz przyschnie jako skóra na psie. Woyszwiłło podniósł głowę, z wyraźną sympatia popatrzył na Jędrzyka. Zdawało się, że zaraz wyrazi zgodę. Ale zaprzeczył. – Nie. Nikomu z was ze mną nie jechać. Tam śmierć czeka prawie że pewna. Wam życiem nie ryzykować, to jeno dola straceńców. Takowych jak Ludwik, jak ja. Innej drogi przed sobą nie mamy... – Józef, wszakoż czy nie byłoby lepiej... – chciał coś perswadować Horusza, chodź ksiądz Jędrzej dawał mu znaki gwałtownym kiwaniem głowy. Woyszwiłło przerwał przyjacielowi. – Rzekłem, że nie spocznę, nim nie dobęde. Ludwika z niewoli. Albo zginę, inna dola mnie nie sądzona. Dni parę odpocznę, nim ruszę, a potem – wszystko na jedną kartę. – Ora pro nobis... – z mocą rzekł ksiądz Jędrzej, szablę wsuwając do pochwy. 2 Wchodzącego do gabinetu Morsztyna Brandt powitał gwałtownym pytaniem: – Jakież wieści? Komu śledztwo zwierzono? Morsztyn wybuchnął piskliwym śmiechem, aż pod boki się ujął, widząc ściągniętą niepokojem twarz brandenburskiego rezydenta. – Mnieście z Lehndorffem zarzucali swojego czasu, że mam zajęcze serce. Teraz wszako sami drżycie ze strachu. – Lehndorff ujechał – ponuro odpowiedział Brandt. – Pewnie już w Prusach. – Uciecha będzie, jeśli napotka oddział gwardii królewskiej, wysłany w pościg przez Olszowskiego. W pościg, na trzeci dzień po porwaniu, cha! cha! cha! U nich tak zawsze na dworze, wszystko się czyni po czasie. Wszystko... – urwał, znów wlepił spojrzenie w Brandta. – Rozmawiałem z podskarbim koronnym. Krewniak mój spokojność waści zaleca. Prawił, jako sam był w nie mniejszych opałach, zarzutem zdrady obarczony, wszakoż wymigał się z opresji, zachowując nawet obowiązki swojego urzędu. Jeno pierwszą furię przeczekać. – Szum wszakoż okrutny powstał w Warszawie. Śledztwo zarządzone, dojść mogą wszystkiego. Thamsona dziś rano zabrali na przesłuchanie. – Nie żal mi sknery Szkota, niechby go i kijami sprali. Podłe wino ostatnio dawał. – Kuśtykając podszedł do stolika, na którym stało kilka flaszek, uniósł jedną z nich w górę. – Chodźby ten tokaj, wygląda mi jakby był chrzczony pośledniejszym gatunkiem... – nalał kielich, mlaskając językiem, wypijał powoli, spod oka obserwując wzrastające podenerwowanie Brandta. – To jeszcze ujdzie... – Skończ raz z tym winem! Jaka reakcja dworu? – Aż wierzyć się nie chce, jak tym razem powszechnie jednej są myśli. Król przejęty jak rzadko, cięgiem powtarza, że stało się to z jego osobistą obrazą i z pogwałceniem prawa narodów. Samego Kochanowskiego, gdy mu usiłował rzecz inaczej tłumaczyć, precz gnał. Branicki nadzoruje śledztwu, Olszowski, zapewne za poduszczeniem poznańskiego biskupa, żąda najsroższej kary dla winowajców. Co dziw największy, że, zdałoby się, przychylny ostatnimi czasy elektorowi, kanclerz litewski Pac najbardziej się wydaje zawzięty. Pono z bratem hetmanem konferencję wiódł tajemną w tejże materii. – Krzysztof Pac? – zmarszczył się Brandt. – Prezenta bogate otrzymał od jego elektorskiej mości, jakże więc tak... – Za skąpe snadź były, złą miarę stosuje elektor do polskich wielmoży. Im szeroko trza kiesę otwierać, gdy takiemu chudopacholikowi, jako ja, starczy niewiele. Okrutnie mi trzeba stu dwudziestu dukatów. W karty przegrałem, dług honorowy – spojrzał wymownie na Brandta. Na ostre żachnięcie się rezydenta Morsztyn zagwizdał cieniutko: – Szkoda, zatem jeszcze dzisiejszym dniem uchodzić będę musiał z Warszawy. Jakże, nie wypełnić karcianego obliga? Kochanowski lub Niemierzyc zastąpią mnie w informowaniu waści o nowinach ze dworu. Albo może Gurowski, on nie tak łakomy na elektorski pieniądz. – Zamilknij! – Brandt ze wściekłością zerwał się z miejsca, podszedł do biurka, wyciągnął mieszek, odliczył jakąś kwotę, resztę rzucił na ręce Morsztyna. – Trzymaj, jeno już zaprzestań obracania bez potrzeby jęzorem. Morsztyn ochotnie usłuchał wezwania, całą uwagę zwracając na wino, którego pił jeden kielich za drugim. Brandt patrzył na to z wyraźną odrazą, wreszcie z całej siły trzasnął pięścią w biurko. – Kończ z żartami! Rzecz jest poważna, gardłem grozi! Morsztyn odstawił kieliszek, kraciastą chustą otarł wargi, rozsiadł się wygodnie w fotelu. – Gardłem? Kalksteinowi na pewno. Nie udało się ptaszynie pofruwać wiele w Warszawie, już go tam pewnie zamkną w najgorszym lochu. Waści gardło tymczasem na miejscu i nie tuszę, by wiele trzeba się było o nie turbować, choć i o nim na dworze jest mowa. Baron Mayerberg, poseł cesarski, jawnie mówi przeciw waści, podkanclerzy Olszowski jak papuga powtarza te same słowa. Dziś w kancelarii, w przytomności wielu senatorów i szlachty, powiedział, że na niecnotę takową trzeba się będzie posłużyć prawem odwetu, pomyśleć może o głowie Brandta za straszliwą obelgę wyrządzoną godności Rzeczypospolitej. Rezydent zmienił się na twarzy, podszedł blisko do Morsztyna, nachylił się nad nim. – Nie łżesz? Zaprawdę tak mówią? Powstają przeciw mojej osobie? – z oczu jego wyzierał paniczny strach. Kulawiec aż głowę na poręcz odchylił, nie mógł powstrzymać śmiechu. – Zaprawdę... Zaiste, mało równie jak ja odważnych najdziesz teraz w Warszawie, co by odwiedzali rezydenta brandenburskiego, wiedząc, pod jakimi stoi oskarżeniami. Brandt skulił się, rozpoczął nerwowy spacer po gabinecie. Morsztyn wodził za nim oczyma. – Thamson pewny jest? – zapytał po chwili. – Głową odpowiada. Nie piśnie jednego słowa. Jużem mu rzekł, co ma mówić. Morsztyn podniósł zaciekawione wejrzenie. Brandt podszedł do biurka, szukał czegoś pośród papierów. Wziął jeden z nich do ręki. – Tej samej jeszcze nocy pisałem do księcia de Croy. Donosząc mu o udanym zamachu wskazywałem, jakie trzeba teraz zastosować postępowanie. Słuchajże, Morsztyn. – Czytał: – Dla bezpieczeństwa mego, a dla dobra elektora, wypadnie rozrzucić wieść, że pewien oficer pruski z wojska litewskiego, nazwiskiem Baumgardt, który pod ojcem Kalksteina służył, wraz z kilkoma innymi, dawnymi towarzyszami swymi, pułkownika Kalksteina na pana Thamsona podwórzu, gdy ranie tamże chciał odwiedzić, lecz w domu nie zastał, potajemnie napadł, porwał i naszym nad granicą pruską wydał. Tutaj bowiem mogą zarządzić nadzwyczaj ostre śledztwo, a trzeba spróbować, czy mi się nie uda wykręcić rozsiewając taką pogłoską. Mniemam, jako w podobnym pensie należałoby poinformować o zajściu polskich protektorów Kalksteina, mianowicie podkanclerzego koronnego Olszowskiego i biskupa poznańskiego Wierzbowskiego. – Wcale nieźle – Morsztyn z uznaniem spojrzał na Brandta. – Wszakoż nie wiem, czy uwierzą na dworze. Tam już mają jakoweś nowe szczegóły, w których potąd się nie wyznaję, nic mi takoż rzec nie mógł krewniak mój podskarbi koronny. Ale myśl zaiste dobra, byłoby niegłupio, gdyby jeszcze samego Kalksteina przymusić do złożenia na piśmie podobnego oświadczenia o porwaniu. – Pisałem i o tym – mruknął Brandt – ale nie wiem, czy pomysł chwyci. Jeszcze w przeddzień porwania, uwiadomiony, elektor takie mi dał zlecenie: “Powiadaj wszystkim, że ci o tej sprawie nic nie wiadomo. Gdybyś wszakże skutkiem jakichś okoliczności musiał opuścić Warszawę, zaprzeć się musisz uprzednio wszystkiego i wytłumaczyć przed królem Michałem i podkanclerzym Olszowskim. Co się tyczy arcybiskupa gnieźnieńskiego i wielkiego kanclerza koronnego, uważamy za rzecz zbyteczną pisać. Uwierzą ci we wszystkim i bez tego, jako też i ty ofiaruj się wszystko, co ci polecą, wiernie nam donosić”. – Waść na pamięć pism elektorskich się uczysz? – zadrwił Morsztyn. – Widać okrutnie cię obchodzi ta sprawa. Kiedyż zatem wybierasz się do dworu? – Dzisiaj myślałem, chciałem się tylko z tobą wpierw naradzić. – Ciężka sprawa – Morsztyn spoważniał. – Może jednak i dobrze dziś iść. Kto wie, jak się na jutro obróci. Onże Horusza i ten drugi Litwin, jakże to mu, aha, Woyszwiłło, takoż dawny znajomek, jeszcze nie powrócili z pościgu. Brandt stanął, oczy szeroko otworzył. – Z pościgu? – wyjąkał. – Dołączyli zatem do oddziału gwardii królewskiej? – Gdzie tam! Gwardia dopiero na trzeci dzień ruszyła. Jeszcze tej samej nocy pognali w ślad z pacholikami swoimi. Z nimi razem prałat Tyszkiewicki, co jest doradcą poznańskiego biskupa. Potąd jeszcze nie ma żadnego z nich w Warszawie. – Nic nie wskórają. W Jabłonnie Montgommery’emu w sukurs przyszedł pułkownik Flemming, samotrzeć, choćby i ze sługami, niewiele tamci poradzą. Nie wracają, może wrócić nie mogą, pod ziemią kędy już leżąc – zaśmiał się Brandt zjadliwie. – Diabli nadali Wierzbowskiego. Gdyby nie on, co zaraz na następny dzień narobił hałasu na dworze, może po dziś nikt by się nie wyznał w całej historii. Małoż to razy pułkownik Kalkstein wyjeżdżał z Warszawy? Wszędy mogła mu się trafić jakowaś zła przygoda. – Skądże to do biskupa doszło? – zastanawiał się Brandt. – Strach waści rozum odbiera. Proste, bo skoro ów Woyszwiłło i Horusza ruszyli z pościgiem, oni musieli wieść dać. Choćby przez księdza Tyszkiewickiego. – Zawżdy te sutanny mi stają na drodze – syknął Brandt. Będąc kalwinem, szczególną antypatię odczuwał do duchowieństwa katolickiego. Morsztyn sięgał po wino, rezydent usiadł za biurkiem, podparłszy czoło dłońmi. Długą chwilę trwało, nim głowę podnosząc, znów spojrzał na zaufańca. – Lehndorffowi łatwo, wraz sobie ujechał, ja muszę cały smród zbierać pod siebie. Ano, służba. Pora mnie iść na zamek. – Wybaczysz waść, ale cię tam odprowadzać nie będę – zakpił Morsztyn. – O towarzystwo nie proszę. *** Michał Korybut nie nadszedł jeszcze do izby posłuchań. Dygnitarze skupili się małą gromadką, znać było po nich przejęcie i podniecenie. Olszowski i Krzysztof Pac uważnie słuchali wywodów Gnińskiego, wojewody chełmińskiego, wyznaczonego na członka specjalnej komisji śledczej. Starszy już wiekiem człowiek był niesłychanie przejęty. – Zawdy mówiłem, że łaskawość dla takich reprezentantów obcego interesu, jeszcze zostawianie ich na urzędach, ujmą tylko i szkodą dla Rzeczypospolitej. Baczcie, co mi dziś rzekł podskarbi Morsztyn, gdyśmy się z nim na pokojach zetknęli zamkowych i rzecz zeszła na porwanie Kalksteina. Dopominałem się konieczności aresztowania Brandta, oddania łotra tego pod trybunał specjalny. Głos tedy Morsztyn podniósł, że deptać pragnę ius gentium*,[*prawo narodów] że Brandta urząd jego osłania, a wina nie udowodniona. Mało, a nie ścierpiałbym i dał łajdakowi w gębę. Rzekłem tylko, że prawo narodów nie osłania tych, co sami je gwałcą, wraz się odwróciłem na pięcie. – Podobnie adwokatem Brandta usiłował być przy mnie – wtrącił Olszowski. – Odparowałem, że to, co rezydent zrobił, było właśnie contra ius gentium i mamy prawo to samo stosować w odwecie. – Jawny poplecznik interesu elektorskiego – uniósł się Gniński. – Alboż on sam? A kanclerz Leszczyński? A prymas? Że już nie powiem o pomniejszych. Teraz pojmuję, skąd z nagła te hojne dary Fryderyka Wilhelma. Mniemał i mnie skaptować, ale zapomniał, że trafił na Paca – dumnie uniósł głowę wielki kanclerz litewski, jego tłusty brzuch się zakolebał. – Kędyż Branicki? – zaniepokoił się milczący dotychczas biskup Wierzbowski. – Jeszcze rozmowę wiedzie z ona trójcą, która ma mieć posłuchanie u króla jegomości. Wpierw razem byliśmy, później marszałek zapragnął usłyszeć dodatkowe szczegóły – wyjaśnił Gniński. – Leszczyński był dziś u mnie ze wstawiennictwem za Thamsona, onego oberżystę, który spoił ludzi Kalksteina – rzekł Olszowski. – Aż dziw, wielu ci hycle znaleźli wysokich popleczników. Wstyd za takowych dostojników na dworze. Pac gorliwie przytaknął. Zapytał potem, zwracając się do Gnińskiego: – Jakaż rada na teraz komisji śledczej? – Wszystkiego jeszcze nie mogliśmy zbadać. Ludzie są posłani na trakt całej ucieczki, wiele nam dopomogły świadectwa księdza prałata i onych druhów Kalksteina. To tylko pewne, że domagać się będziemy aresztowania rezydenta elektorskiego. – Poprę, jak Bóg miły, poprę! – zakrzyknął Krzysztof Pac. – I ja! – dorzucił biskup poznański. Wszedł Branicki. Jego kwadratowa twarz wysuwała się do przodu z jakąś groźbą. Spojrzał na Olszowskiego. – Był czas, że pospolite ruszenie pod Żegockim ruszać chciało na Prusy. Zakaz daliśmy, iż to niepolitycznie. Odżałować dzisiaj tego zakazu nie mogę. Byłby Kalkstein cały, nie zaistniałaby hańba Rzeczypospolitej, może już i z Prusami na wieki nastałby spokój! – wybuchnął, aż się wszyscy zdumieli elokwencji małomównego zazwyczaj nadwornego marszałka. Pac spojrzał na Branickiego z uznaniem. – Jakże rozmowa z owymi towarzyszami? – spytał. – W głowie się nie chce pomieścić. Dzielni żołnierze, mały włos, byliby odbili Brandenburczykom ich więźnia. Rozsiekli blisko piętnastu ludzi, trzech żywych aż tu przywiedli, jeden zwie się Klingsporry, niebyłe świadek, dawniej sługą był u samego Kalksteina, potem przeszedł do Brandta, ważkie teraz złożył zeznania. Co mnie wszako najwięcej złości i przeraża w tej sprawie, to relacja o swobodzie, z jaką poczynają sobie żołnierze elektorscy w naszym kraju. – Marszałek dłoń poddał do przodu, zaginając kolejno palce, wyliczał: – Primo, całą grupą, jak teraz wiadomo, od dłuższego czasu stacjonowali w Przasnyszu. Secundo, oddziałem dziesięciu ludzi zjechali swobodnie, bez żadnego przebrania, do samej Warszawy, rezydując u Thamsona na Lesznie. Tertio, w Jabłonnie stał pułkownik pruski z garścią dragonów. Quarto, przez granicę przeprawiają się, jak im tylko na to przyjdzie ochota. Możliweż to rzeczy? Sobieski frakcyjnymi znoszeniami czas marnotrawi, wszystko, co widzi z niebezpieczeństw, to jeno Turczyna, a tymczasem obcy żołnierz leża sobie ustanawia po reszcie Korony. Nie lepiej by pilnował także i granic z Brandenburczykiem, jeśli nie jawnie już nań uderzył... – Nie trzeba Sobieskiego, insi to nie gorzej uczynią za niego – sapnął z nagła Krzysztof Pac, aż obejrzeli się wszyscy. Sekretarz królewski przerwał dygnitarzom rozmowę meldując, iż król jegomość nadchodzi. Właśnie Michał Korybut ukazał się w drzwiach, postacie wielmoży zgięły się w niskim pokłonie. Król, wystrojony i upudrowany jak zawsze, nie miał jednak dzisiaj zwykłego wyrazu senności w oczach. Był podniecony jak oni wszyscy, nie zasiadając na swoim karle, zbliżył się do ministrów. – Jest co nowego? Spać nie mogłem, myśląc o zniewadze majestatu naszego. – I całej Rzeczypospolitej – trochę złośliwie uzupełnił Pac. Michał Korybut nie zwrócił na te słowa uwagi. Żywo gestykulując, mówił dalej: – Dumałem, zali nie powód to wojny, przebiera się bo miarka elektorskiego tupetu. Tu mam wszakoż obawy, zali zdzierżymy na dwu polach, bo to z Turczynem wieści coraz groźniejsze. Jak z rezydentem, waszmoście? – Ano głosy są za nakazem aresztu i skazaniem przez trybunał na gardło – zabrał głos Gniński. – Wpierw wszako, wasza królewska mość, posłuchanie należy dać mężom, którzy wyprzedzając działania Rzeczypospolitej, sami jej honor ratować zechcieli. – A tak, a tak – przytaknął król siadając na karle. Olszowskiemu się zdało, że z tą chwilą zagasła jego werwa, oczy znów stały się senne, obojętnie patrzące. Oczy te niewiele się ożywiły i wtedy, gdy przed majestatem stanęli: ksiądz Tyszkiewicki pobok przejętego Horuszy i zmizerowanego, podobnego bardziej do cienia niżeli do człowieka, Woyszwiłły. – Jego królewska mość ciekaw jest waszej, waszmościowie, relacji z pościgu za zbrodniarzami uprowadzającymi Kalksteina – poddał Olszowski. Woyszwiłło nie miał do mówienia najmniejszej ochoty. Czym będzie się chwalił? Że spod jego opieki porwali Brandenburczycy Ludwiczka? Że nie udało się im go odbić, bo ulegli przemocy wroga? Horusza dla odmiany zbyt był przejęty, co chwila, jak ryba wyjęta z wody, otwierał usta i znów je zamykał. Musiał ksiądz Jędrzej podjąć opowieść, z czego rad był szczególnie biskup Wierzbowski. Znał oratorskie talenta prałata. Ksiądz Tyszkiewicki umiejętnie się cofnął aż w czas poprzedzający porwanie. Mówił o misji Kalksteina w obronie pruskich wolności i przywilejów, wspomniał z naciskiem pobyt Woyszwiłły w Królewcu i zaobserwowaną tam powszechną niemal niechęć do elektora, dopiero przeszedł do ostatnich wydarzeń. Mówił z zapałem, nie szczędził słów, nie cofał się przed surowym osądem. Nie speszyło go nawet ostrzegawcze mruknięcie Branickiego, że uchybia to dworskiej etykiecie. Król znów się ożywił. A gdy jeszcze ksiądz Jędrzej zaczął rozwodzić się nad obrazą majestatu, nad zhańbieniem Korony dokonanym przez Brandta, z pewnością nie bez poduszczenia elektorskiego, zamachał w pewnej chwili Michał Korybut rękami: – A tak, a tak! Obraza majestatu, spostponowanie naszej osoby! Olszowski uśmiechnął się do Wierzbowskiego z uznaniem. Wiedział ten ksiądz, co na oficera raczej wygląda, jak rozbudzić królewską ospałość. – ...Najgorsze to, że zarówno Baumgardt, jak Montgommery uszli z życiem. Rannego pułkownika Flemminga takoż uwieźli dragoni ze sobą. Kozak Tomaszewski kędyś się zapodział, nikt go tam z nas nie iwidział. Jedyna pociecha w tym, że ów Klingsporry blisko był wszystkich spraw w rezydenckiej kwaterze. – Starczy, co zeznał, by wystąpić z ostrym protestem do elektora – ani pytając o zezwolenie królewskie wtrącił się Gniński. Król Michał dał znak, że usłyszał już dosyć. Na twarz jego wybiły spod pudru wypieki, oczy zabłysły ogniami, odezwała się krew Wiśniowieckich. – Hańba zaiste, iż do tego dojść mogło, że obcy żołdak włóczy się po kraju! Elektor nadużył prawa narodów, tego nie puści dwór nasz płazem. Mości Olszowski, jeszcze dniem dzisiejszym pisma słać będziemy. Do regencji pruskiej najsampierw. Przedstawić należy porwanie szlachcica Kalksteina-Stolińskiego jako najcięższą zbrodnię, wystąpienie przeciw dobremu sąsiedztwu i prawom narodów. Wskazać na rezydenta jako na głównego inicjatora zamachu, donieść, że aresztowany będzie i postawiony pod trybunał specjalny. Domagać się należy jak najostrzej wydania z powrotem Kalksteina bez żadnej dlań krzywdy i osobistej szkody. Żądać takoż wydania łotrów owych plugawych, którzy tajemnie zakradli się do Warszawy i w wykonaniu zamachu byli pomocni. W każdym razie mają być wraz pojmani na miejscu, kędy się dziś znajdują i srodze ukarani przez elektorskie władze... Zadyszał się po tym gwałtownym wybuchu, urwał, by zyskać oddech, dopiero po chwili spojrzał na trzech przyjaciół. – Wam, waszmościowie, dzięki imieniem majestatu naszego pragnę złożyć, żeście krwi ni zdrowia nie szczędząc, honor nasz chcieli ratować. Wyciągnął upierścienioną dłoń, schylali się ku niej, kolejno składając pocałunek. W trakcie tej ceremonii cicho rozwarły się drzwi, pierwszy sekretarz kancelarii dworskiej przysunął się do Olszowskiego, coś mu szeptał na ucho. Twarz podkanclerzego zmieniła się, było to tak wyraźne, że spojrzenia wszystkich skierowały się w jego stronę, nawet król zawarł otwarte już do mówienia usta. Sekretarz skłonił się wychodząc równie bezszelestnie, jak się pojawił. Olszowski otarł pot z czoła, powiedział nie swoim głosem: – Ludzie wyprawieni na Leszno dla aresztowania Brandta, wieść przynieśli, jako rezydent elektorski nocy minionej uszedł z Warszawy, funkcje swoje przekazując niejakiemu Wichertowi. Ale to jeszcze nie wszystko... – Olszowski wytrzymał dramatyczną pauzę. – Że to dom Thamsona na Lesznie jest pod inwigilacją, przejęte zostało pismo Brandta do tegoż Wicherta, znać już z drogi kreślone. – Wyciągnął przed siebie niewielki skrawek papieru. – Po polsku tak by to brzmiało: Proszę urzędownie rozkazać memu słudze Tomaszewskiemu, aby obu gniadych koni, które wóz ciągnęły, pod żadnym warunkiem nie sprowadzał z powrotem, lecz je pozostawił na miejscu. Również aby pod utratą życia nie podawał się za mego, lecz lepiej za pułkownika sługę. – Jawny to dowód, że Brandt kierował porwaniem – odezwał się w Gnińskim jurysta. – Pułkownik? Flemming? Może Lehndorff? Ten takoż uszedł. – Wszystkich zbrodniarzy wypuścimy z sieci – skwitował Gniński uwagę nadwornego marszałka. – Najjaśniejszy panie, o wybaczenie proszę, czy mogę słowo powiedzieć? – w dyskurs wtrącił się ksiądz Tyszkiewicki. Król łaskawie skinął głową. – Tomaszewskiego czym rychlej ująć trzeba. On będzie więcej wiedział niżeli kto inny... Olszowski potrząsnął przecząco głową. – Jużeśmy sprawdzili. Nie masz go w Warszawie, jeszcze nie wrócił. W królewskiej izbie posłuchań na długą chwilę zapadło ponure milczenie. 3 Minister Schwerin kręcił palcami młynka na swym wydatnym brzuchu. Patrzał na perukę elektora, przychylonego nad wielkim biurkiem. Fryderyk Wilhelm pisał coś spiesznie. Peruka była źle trefiona, puder osypał się z niej miejscami, włos był matowy i brudny. Czyściutki, pulchny minister wstrząsnął się z wyraźną odrazą. Potem powoli powiódł spojrzeniem po wymuskanym jak zawsze de Jenie. Zausznik elektorski z przytłumionym uśmieszkiem na ustach spoglądał w okno, za którym wolniutko opadały duże płaty śniegu. Zderzyły się spojrzenia obu ministrów. Nie cierpieli się wzajemnie. Elektor wiedział o tym, wygrywając na swój sposób te animozje. Gdy mu trzeba było jeszcze innego zdania, uciekał się do rady Somnitza, teraz przebywającego w Kliwii. Gnąc się pod mocnym naciskiem, pióro zaskrzypiało. Elektor raz jeszcze przyjrzał się pismu, po czym odsunął je daleko od siebie. Odetchnął, dłonią przygładził perukę, Schwerin zauważył, że ręce także nie były czyste; dwa palce Fryderyk Wilhelm zawalał inkaustem. – Pełnej rady nie kazałem wołać, wystarczy was dwóch. Żal może, iż braknie Somnitza, za długo coś bawi w kliwijskiej stronie, gdy jest potrzebny w Berlinie. Omawiać będziemy, Schwerin, rzecz tobie wielce niemiłą, sprawę Kalksteina. – Pono w lochach zachorzał. Generał Görzke nie należy do troskliwych piastunów – od razu wszedł Schwerin w sedno problemu. Elektor pociągnął swym dużym nosem, jak zwykle w zimie, nabrzmiałym krwią. – Nic mu nie będzie, kark ma twardy, może łatwiej zechce go zginać. – Szlachcic to, wasza elektorska mość, nie godzi się go poddawać podobnym torturom. Gardłowy śmiech Fryderyka Wilhelma przebiegł po dużym gabinecie berlińskiej siedziby. Oczy elektora nie śmiały się jednak, niechętnie spoczywały na dobrodusznej postaci ministra. – Tortury? Że chłód, wilgoć i niewygodnie? Raj to jeszcze wobec tego, co czeka zaprzańca, jeśli z dobrej woli gadać nie zechce – zasyczał. Schwerin wzruszył tylko ramionami. De Jena uznał za stosowne wtrącić się do dyskursu. – Na mój osąd, komisja śledcza, powołana dla sprawy Kalksteina, nazbyt jest łagodna, za wiele w niej Prusaków, którzy krajana swego będą chronili, jak tylko zdołają. – Wszakoż gdy rebeliant i buntownik był jeszcze w Warszawie, wydała taż komisja na pułkownika wyrok skazujący na utratę dóbr i życia – zdumiał się Schwerin. – Czegóż więcej od niej chcieć można? De Jena udawał, że nie zauważył wtrącenia się Schwerina. Zginając upierścienione palce, wymieniał: – Albrecht von Kainein, słaby charakter, związany ze wszystkimi pruskimi rodami. Jerzy Wilhelm Schrade, takoż Prusak wielce czuły na opinię szlachecką. Na Jana von Wedel ja bym wiele nie liczył, człek to tchórzem podszyty. Kto z pewnych zostaje w komisji? Generał Joachim von Görzke i urzędnik fiskalny Filip Lau. Hieronim von Schimmelpfennig takoż bowiem miewa humory... Dwóch zatem na czterech. Co będzie, jeżeli zaiste przyjdzie się stosować tortury? – Tortury? Odradzam, hańba to byłaby! – wyrwał się Schwerin. De Jena lekkim skłonieniem głowy dał znak, że jeszcze nie skończył. – Mogą protestować, powoływać się na rozruch w szlacheckim stanie, na godności Kalksteina. Śledztwo zwlekać gotowi... Fryderyk Wilhelm uniósł dłoń, de Jena urwał wpół zdania. Schwerin uśmiechnął się w duchu na tę służalczość ministra. – Śledztwo wieść będą. Dopiero ukończyłem instrukcję dla komisji, w jakich materiach mają rozpytywać Kalksteina. Przeczytajcie ją sobie, baczenie mając, czy nie zapomniałem czego z rzeczy ważnych. To wszako późniejsza kwestia. Pierwsze, jak szum na polskim dworze uśmierzyć i wrzenie pomiędzy szlachtą, krzyczącą, że na honorze swym urażona została. – Wszak nie jest inaczej – burknął Schwerin. – Poseł polski dziś przybył, w jednej tylko tej sprawie Kalksteins instrukcje mając przydane. Wojciech Opacki, podkomorzy warszawski. Znajomy wam bliżej? – Takoż starostą jest latowickim – zajrzał de Jena do swoich notatek. Zawsze gruntownie przygotowywał się do każdej rozmowy z elektorem. – Stronnik dworu i króla, wróg osobisty Brandta, z którym miał zajście w antykamerze królewskiej, znajomek dobry Kalksteina. – Za poprzedniego króla posłował do Sztokholmu i Kopenhagi, sam go tam spotykałem – dorzucił Schwerin. – Nie nowicjusz w politycznych arkanach, choć mówiono o nim, że człek to miękki, tyle że prawości jego nic zarzucić nie można. – Wszyscy oni w tej Polsce prawi są tak długo, nim pieniądz wielki albo dar bogaty dostaną do ręki, wtedy barankami się stają, posłusznymi woli tego, co daje – zakpił de Jena. – Nie brak w Rzeczypospolitej i ludzi zacnych a wielkich rozumem. Zła to miara, jaką, ministrze mierzysz naród polski. Fryderyk Wilhelm rozwartą dłonią uderzył o biurko. – Dość, nie na spory na temat osobliwych cech polskich radę dzisiaj ustanowiliśmy. Onże poseł Opacki, pisze mi o nim Wiehert z Warszawy – sięgnął dłonią, ze sterty pism leżących pod przyciskiem na biurku wyjął jedno, jeszcze chwilę odczekał nim zaczął czytać: – Dnia 11 stycznia 1671, do Jego Elektorskiej Wysokości... Dla zyskania czasu radzą zwlekać posłowi stanowczą odpowiedź. Do tego zaś wybiegu przyczynić by się mógł wielce niedostatek pieniędzy, ponieważ odebrałem pewną wiadomość, że panu Opackiemu w podróż zamierzoną dano na utrzymanie nie więcej, jak pięćset talarów sześciogroszówkami polskimi, za które w Berlinie długo nie będzie mógł bawić. Wasza Elektorska Mość posła polskiego w Berlinie przetrzyma, aby go później niby to z czymś pewnem dopiero odprawić. Aby zaś mu pobyt osłodzić, trzeba posła jak najuprzejmiej traktować, dać mu sposobność zwiedzenia np. Spandawy albo Kostrzyna i w ogóle tego, co godne widzenia... – Zaiste, rada niegłupia – burknął de Jena. Schwerin uśmiechnął się cieniutko. – I ja myślę podobnie. Zajmiesz się tym Opackim, de Jena, uważaj, by sobie chwalił berliński pobyt – poważnie powiedział elektor. I z nagła twarz jego przybrała wyraz zagniewania, zaiskrzyły się oczy, duży nos nabrał mocniejszych barw. De Jena skulił się w swoim krześle, znał wybuchy gniewu elektorskiego. Nawet Schwerin zaprzestał kręcenia palcami młyńców na swoim brzuchu. Czekali. Fryderyk Wilhelm jednak się opanował, tylko dłonią potrząsał w powietrzu. – Uczę się tej Polski od dziecka i nigdy jej pojąć nie mogę! Tam wszystko inaczej niż na całym świecie. Gdzie zbrodnia, tam dobro, gdzie ład, tam śmietnik. Kalkstein, niby cóż ta jedna niewielka persona, exulant pruski? Gwałt niecą takowy, jakby im samego króla porwano z Warszawy. – Onże łyk Tomaszewski prawił i o tym w czas konwoju każdemu, kto tylko chciał słuchać – przypomniał Schwerin. – Już więcej słowa jednego nie powie, zbyt długie języki trzeba gruntownie ukracać – uśmiechnął się Fryderyk Wilhelm. – Nie żyw? W potyczce zginął? – Nie ma go – uciął elektor. – Pisze mi kanclerz Leszczyński, jako: Pomiędzy szlachtą w Polsce z powodu osoby Kalksteina nadal nader wiele rumoru i nie widać końca temu nierozsądnemu wrzeniu. – Sięgnął znów do sterty korespondencji. – Choćby Branicki... Pisze mi Prażmowski: Nadworny marszałek koronny Branicki na radzie senatu zauważył na moje słowa z wielkim rozdrażnieniem, że Jego Elektorska Mość winna Jego Królewskiej Mości z powodu uprowadzenia Kalksteina satysfakcją, a nie ociągać sie. z wymiarem takowej przez wzgląd na trudne położenie tutejszego Królestwa. Rzeczpospolita bowiem nie pozostawiłaby podobnego postępku bez pomsty, gdyby Jego Elektorska Mość rzecz tę sobie zlekceważył i nie chciał się zdecydować na odpowiednią satysfakcję... – urwał, potoczył złym wzrokiem po swoich ministrach. – Satysfakcji im trzeba... A mnie potrzebna jest głowa Kalksteina, tom sobie ją wziął. Protestacje Rzeczypospolitej niewiele mnie obchodzą. – To jedno tylko trzeba usilnie czynić, by wszelką odpowiedzialność z waszej elektorskiej mości przerzucić na innych. Szum idzie po Polsce, jakobyś własną swoją osobą wydawał, wasza elektorska mość, szczegółowe zlecenia porwania. – To i sam wiem – skrzywił się Fryderyk Wilhelm. – Wszako jakaż na upór rada? – przyciągnął notes, patrząc w zapiski, mówił spokojniejszym już tonem: – Do regencji pismo wyszło w dzień piąty grudnia wraz po wyjeździe Brandta z Warszawy. Już po ich odpowiedzi, w niecałe dwie niedziele, król do mnie pisał niezwyczajnym na siebie tonem, śmiał żądać zwrotu Kalksteina. W odpowiedzi donosiliśmy, jako rzecz nam w ogóle nie była znana, że się o niej dopiero z pisania do regencji pruskiej dowiedzieliśmy. Żal wyraziłem, że nie jest rzeczą pewną, zali odpowiedź moja z pewnością się do rąk królewskich dostanie, jako że nasz rezydent Bratndt z niewiadomych nam powodów z Polski wyjechał... Tyś to radził, Schwerin? – Ja. Jedyna bo rada, chcąc od waszej elektorskiej mości podejrzenia wszelkie odrzucić, uznać winę Brandta i wspomagających go oficerów. Pod areszt ich wziąć, śledztwo wytoczyć, takim sposobem usatysfakcjonować Rzeczpospolitą. – Protestuję. Brandt i oficerowie mają zasługi. Choćby dla pozoru jeno miało to być, nie można podobnie karać ludzi oddanych za ich ofiarność – zaprotestował de Jena. – De Jena dobrze sąd wywodzi. Nie będziemy niewdzięcznością zasługi nagradzać – elektor przymrużył oczy. – Nie należy się więc dziwować, że szum, zamiast maleć, będzie w Polsce narastał – odparował śmiało Schwerin, potem dorzucił innym już tonem: – Pisał mi generał von Görzke, jako wieści ma od osób sobie przyjaznych na Litwie, iż tam wrzenie ogromne. Oficerowie litewscy skrypt hetmanowi Pacowi przesłali, żądając wypadu na Prusy dla oswobodzenia Kalksteina. Krzyk podnosili, że rzecz konieczna, choćby nawet z tego powodu polowa Polski wniwecz pójść miała. Nie są to bezpieczne dla nas nastroje, dlatego radę swoją podtrzymuję i mocno przy niej obstaję. – Można przeciwdziałać innymi sposoby. Przy pomocy kanclerza Leszczyńskiego wydana, krąży już po Koronie broszura, paszkwil na Kalksteina, ukazujący jego brudne działania i śliską przeszłość. Christiani Ludovici Kalksteinii Mores et Fatum. Wielce pomocny jest nam w tym dziele uśmierzania rozruchu, zwłaszcza między Wielkopolany, podkomorzy kaliski – referował de Jena. – A, Krzycki – podjął elektor. – Jego roli nam przyjaznej nikt się nie domyśli, ponieważ u wszystkich uchodzi za szczególnego patriotę i ma z tego powodu wielkie zachowanie pomiędzy szlachtą. – Jakież niewinne wydają się przestępstwa Kalksteina, gdyby je równać z poczynaniami takich Krzyckich czy Morsztynów, z listami do waszej elektorskiej mości Prażmowskich czy Leszczyńskich, dzierżących najwyższe urzędy Korony? – jakby zdumiony pokręcił głową Schwerin. – Nie rezonuj, Schwerin, zbyt wiele... Dzięki nim wszystkim mogły się zrodzić Welawa i Bydgoszcz, mogły stanąć pakta oliwskie. Nam na Polskę zawżdy bacznie spoglądać i mieć w niej oddanych przyjaciół... – dziwnie spokojnie odpowiedział elektor. W ogromnym gabinecie, lubował się bowiem elektor w potężnych przestrzeniach, zaległo milczenie. De Jena znów patrzył za okno, śnieg coraz gęstszy sypał na Berlin. Schwerin kręcił młyńca palcami, mrużył oczy, by nie widzieć niechlujnej peruki Fryderyka Wilhelma. Elektor tymczasem, jakby zapomniał o ich istnieniu, sięgnął po niedawno zapisane arkusze, przeglądał je, potem ujął za pióro, zaczął coś skreślać, poprawiać i dopisywać. – Wasza elektorska mość chciał nam dać do przejrzenia instrukcje dla komisji względem przesłuchiwania Kalksteina? – zapytał naraz Schwerin, jego jowialna twarz nabrała teraz wyrazu ostrości. Jakby ze snu zbudzony, spojrzał Fryderyk Wilhelm. Potem wstał nagłym ruchem, wyszedł zza biurka. – Nie. Znów będziesz wydziwiał, Schwerin, a wiesz, że tego nie cierpię. Gotowym cię kiedyś zrzucić z urzędu, choć mi jesteś bardzo potrzebny. Na nic rada dzisiejsza. Pora przedtem wywiedzieć się, z czym przyjechał Opacki. Na audiencję niech zaczeka jeszcze parę dni. – Tak jest, wasza elektorska mość – poderwał się de Jena. Schwerin skłonił się tylko nisko, mijając de Jenę, ruszył drobnymi kroczkami ku drzwiom. Elektor odprowadził go uważnym spojrzeniem. *** Podkomorzy warszawski Wojciech Opacki nie czuł się dobrze w Berlinie. Styczeń powoli zbliżał się ku końcowi, mijały trzy tygodnie jego misji w sprawie Kalksteina, parę razy stawał przed elektorskim obliczem, wiódł niezliczone rozmowy z ministrami de Jena i Schwerinern, próbował własnych kontaktów z sekretarzami kancelarii Fryderyka Wilhelma, a przecież nic wskórać nie mógł. Elektor był bezkompromisowy w tej sprawie. Ostatnio raz jeszcze stanowczo oświadczył, że Kalksteina nie wyda. Przypomniał sobie Opacki pismo przekazane ubiegłego dnia na ręce Fryderyka Wilhelma. Za uzyskaną z Warszawy radą Olszowskiego utrzymał je w szczególnie ostrym tonie. Długo się nad nim biedził. To łagodził niektóre zwroty, to znów je zmieniał, uważając, iż są nazbyt łagodne. Westchnął, ile to kłopotów ze sprawą biednego Kalksteina, jak określał go w memoriale: “z pochodzenia szlachcica polskiego, noszącego imię Stolińskiego, w służbie wojskowej dobrze znanego i około Rzeczypospolitej dobrze zasłużonego”. Odpowiedzi ostatecznej na przedłożenia swoje nie mógł uzyskać, zwodzono go na różne sposoby, oświadczył niedawno de Jena, że elektor czeka na wyniki śledztwa prowadzonego w Prusach przez specjalnie powołaną komisję. Dopiero wtedy jego elektorska mość będzie mógł od nowa zastanowić się nad całą historią. Cóż więc zostawało innego, jak czekać. Opackiego niepokoiło, że skromne fundusze, przywiezione z Warszawy, wyczerpywały się zastraszająco szybko. Żeby nie te ciągłe przyjęcia i gościny po domach berlińskich dostojników, przyszłoby już zacisnąć pas na ostatnią dziurkę. Ziewnął. Ciągle teraz był nie wyspany... Wczoraj .zwiedzał Spandau. Ciekawe miasto, zamek okazały, cudności starożytnych multum, że tylko oczy wytrzeszczać. Potem igry w zamkowej sali, theatrum nie gorsze niż u podskarbiego Morsztyna w Warszawie. Posdłek po przedstawieniu przeciągnął się do później godziny. Głowa boli, te wina nadreńskie, choć smakowite, inaczej jednak działają niż madziarskie tokaje. Tamtych pić można bez liku i waporów się nie odczuwa. Obu dłońmi ścisnął podkomorzy zbolałą głowę. Z nagła poczuł wyrzuty sumienia. On tu ucztuje, na theatrum chodzi, pomstuje na wina nadreńskie, gdy kędyś w Prusach biedny Kalkstein samotny przebywa w zimnych lochach. Już dwa miesiące nie widzi więzień dziennego światła, od murów ciągnąć musi chłód i wilgoć, ostra wszak zima nastała. Komisja jakowaś go przesłuchuje, nie wiedzieć jeszcze, jakimi sposoby. Któryś z pomniejszych sekretarzy szepnął mu przed tygodniem, że elektor rad by zastosować ostrą kwestię wobec Kalksteina. Ostra kwestia, tortury, straszna rzecz, jeszcze wobec szlachcica. Wojciech Opacki był człowiekiem miękkiego serca, zwłaszcza gdy nieswój się czuł po przydługich ucztowaniach. Aż mu łzy do oczu teraz nabiegły, gdy myślał o pułkowniku Kalksteinie. Pewnie wyczekuje w tych lochach na ujęcie się Polski za jego personą, godziny i dnie liczy do wyzwolenia. A Polska? Pisma idą od dworu na Berlin, elektor odpowiedzi przesyła, on jako poseł tkwi w tym ponurym mieście, nie wiedzieć, czy choć w czymkolwiek zdoła ulżyć więźniowi. Żona i dziatki Kalksteina też pewnie na Rzeczpospolitą liczą, a tymczasem... Oglądnął się podkomorzy warszawski po oddanym mu do pracy pokoju. Wysokie powały, malowane ściany, wspierane ciemną boazerią z rzeźbami, biurko ogromne, choćby koniem po nim tańcować, wszystko to wydało się Opackiemu obmierzłe i obce. Zdawał sobie sprawę, że nic tu więcej nie wskóra, że najwyższa pora upomnieć się energiczniej o wyraźną elektorską odpowiedź. Podkanclerzy Olszowski nagli o powrót z jaką bądź decyzją. Pieniądz się kończy, ponure są te komnaty, nie służy wino, zaprawdę pora odjeżdżać. Na wczorajsze pismo musi być rychła odpowiedź. Już się nie wymiga dwór berliński gołosłownymi zaprzeczeniami, nie będzie dalej wybraniał Brandta, skoro zostały złożone nowe dowody jego przestępstwa. Pora wracać... Na wieczór ma zamówioną rozmowę z ministrem Schwerinern, zażąda jasnej odpowiedzi na swoje sumacje. Schwerin najbardziej z nich ludzki. Rzekł kiedyś, iż jemu także okrutnie żal Kalksteina, wszakoż nie w jego mocy jest cokolwiek tu zmienić. Mówiąc to, bezradnie rozłożył ręce. Spojrzenie posła zahaczyło o piękny zegar kominkowy, stojący na oknie, potem pobiegło na tkaną srebrną nicią makatę, jeszcze na inne prezenta, otrzymane podczas pobytu u berlińskiego dworu. Pewnie, zwyczaj to powszechny, by posłów wartościami obdarzać, tyle że to jego poselstwo w osobliwej, niecodziennej jest sprawie. Przyjechał tu bronić gardła zacnego człowieka i honoru urażonej Rzeczypospolitej. Skąd więc te dary?... Zegar tyka, jakby przypominał jakąś sromotę. Sromotę? Ze wstrętem patrzył teraz na zegar. Odczuł ochotę, by ten podarek kopnąć nogą, wyrzucić choćby przez okno. Małą chwilę zdawało się, że nie opanuje tych uczuć. Dopiero się opamiętał: ładnie by wyglądał jako poseł Rzeczypospolitej. Okazałby takowym postępkiem nieposzanowanie dla majestatu elektorskiego, ostatecznie przekreśliłby swoją misję. Znów ziewnął. Jakie to wszystko trudne! Jeszcze nigdy nie miał tak uciążliwego zadania. Bo to i Fryderyka Wilhelma nie można było zupełnie zrazić, przed wyjazdem przestrzegano go u dworu, że wobec tureckiego niebezpieczeństwa nie można poniechać myśli o elektorskich posiłkach. Więc chociaż ostro, żeby taktownie poczynać. Nasłuchiwał monotonnego tykania zegara. Był pięknej roboty, już to w Brandenburgii są zdolni mistrzowie. Jak to sobie tyka równiutko, jak tyka... Wejście przydanego mu z Warszawy sekretarza przerwało drzemkę podkomorzego. Spoglądał na niego zaspanymi oczyma, nie od razu pojął, o czym ten mówi. – Jak? Elektor posłuchanie wyznaczył? Pożegnalne, prawisz? – Na samą południową godzinę. Minister de Jena wiadomość przesyła, załączając słowa wielkiego uszanowania dla waszej miłości. Elektor ma kędyś wyjeżdżać, tak sobie imaginuję, że do kliwijskich włości, dlatego posłuchanie przyśpieszył. Chciał sekretarz odchodzić, Opacki, już otrzeźwiony zupełnie, zatrzymał go jeszcze. – Nic więcej nie udało ci się wyimaginować? Zali są. jakie postępy z Kalksteinem? Komisja owa pruska może ukończyła już śledztwo? – Nic nowego nie dotarło do mnie, wasza miłość. Więc jakże, kazać przyodziewę szykować? – Nakazuj, w mig, czas niewielki ostaje. W samo południe, prawisz? Opacki był zaskoczony. Jeszcze wczoraj nic nie zapowiadało końca jego pobytu. Odnosił niejasne wrażenie, że specjalnie przedłuża się jego obecność w Berlinie, zwleka ze stanowczą odpowiedzią. A teraz tak nagle... Czyżby to skutek wczorajszego pisania? Dałby Bóg, niechby poprawiło się co z dolą Kalksteina. Jeśli już go elektor z rąk swoich wypuścić nie chce, mógłby choć loch zamienić na areszt domowy, pod strażą, byle nie tak... O oznaczonej godzinie z niepokojem stanął przed obliczem Fryderyka Wilhelma. Posłuchaniu przytomni byli de Jena i Schwerin. Ten ostatni, jakiś niespokojny, kręcił młynka palcami, znał już Opacki to jego przyzwyczajenie. De Jena przybrał się strojnie, jeden elektor wyglądał tak samo jak zawsze, tyle że perukę miał nową, pukle regularnie spadały falami, puder rozsypany był równomiernie. Gdy na łaskawe zezwolenie Opacki złożył niski ukłon i oświadczył się z należnymi rewerencjami, Fryderyk Wilhelm długi czas nie zabierał głosu, jeno uważnie przypatrywał się polskiemu posłowi. Rozrosłe brwi miał ściągnięte, wargę chwilami przygryzał, wyglądał na mocno rozsrożonego. Gdy wreszcie przemówił, pierwsze zdania były zwykłym oddaniem honorów posłowi i skwitowaniem ogólnym jego chwalebnie spełnianej misji poselskiej, choć wydaje się jego elektorskiej osobie, iż sprawa zbyt błaha jest, by nadawać jej aż takowe splendory. Potem dopiero, bez żadnych już ozdób, przeszedł do meritum sprawy Kalksteina. – Chcę oznajmić waszej miłości, jako komisja w Prusach, złożona ze znamienitych mężów, sprawiedliwością słynących, ukończyła pierwsze dochodzenia. Potwierdziła się w – całej pełni sroga wina onego Kalksteina. Mając wgląd w akta przesłuchań komisji postanowiłem, że względem samej osoby obwinionego nie może być zmiany uprzednich decyzji. Kalksteina wydać rękom polskim stanowczo odmawiam. Opacki pomyślał, że cały jego trud poszedł na marne. Może się nazbyt zabawił, przepominając o nowych sposobach wpłynięcia na opinię berlińskiego dworu? Niemiło będzie powracać z takimi wieściami... Drgnął, gdy dotarły do niego dalsze słowa Fryderyka Wilhelma. – Odnośnie sugestii polskich, w licznych pismach pomieszczonych, jako w wywodach waszej miłości, posła Rzeczypospolitej, raz jeszcze sprawę porwania badać kazaliśmy. Za niewinnością rezydenta naszego, kamerjunkra Brandta obstawać dalej nie sposób, gdy wina jego jasno dowiedzioną została. Prawdą jest, jako onże Brandt, Montgommery i niejaki Baumgardt, oficerowie, dopuścili się gwałtu na osobie Kalksteina wraz z kilku jeźdźcami, których to rzeczy nie tylko nie nakazaliśmy, ale nie mieliśmy nawet o nich najmniejszej wiadomości, a dowiedzieliśmy się o nich z najwyższym niezadowoleniem. ..*[*Autentyczne] Podkomorzy słuchał niesłychanie uważnie. Wywojował przynajmniej uznanie winy Brandta, tak gorliwie potąd osłanianego przez elektora. Nieochotnie jednakoż to prawi Fryderyk Wilhelm, drga nos jego wielgachny, sam Schwerin rzekł kiedyś, śmiejąc się, iż oznaka to wielkiego niezadowolenia elektorskiego. Schwerin sam tejże chwili jakby spokojniejszy się ostał, uśmiechnął się poglądając na drugiego ministra, de Jenę. Może to Schwerin wywojował taką zmianę w stanowisku elektora? Musiał poniechać Opacki swych myśli, jeszcze przeoczyłby któreś elektorskie słowo. Oznajmia bo teraz znowu rzecz bardzo ważną. – ...Ostre zapowiadam śledztwo przeciwko Brandtowi i inszym współwinnym, kary łaskawej ten postępek ich na pewno się nie doczeka. Za naszym rozkazaniem fiskał ułożył już przeciw kamerjunkrowi Euzebiuszowi von Brandt kryminalny akt oskarżenia, ponieważ pułkownika Kalksteina, gdy go w mieszkaniu jako przyjaciel odwiedzał, umyślnie zbrojną ręką napadł, a nie tylko, według sprawozdania ablegata jegomości króla polskiego, na nogach i rękach związać, lecz i do Prus na zakrytym wozie odwieźć kazał...* [*Autentyczne] Odetchnął poseł. Jednak coś wywojował, niewiele, niemniej nie wróci z pustymi rękoma. Czemu jednak de Jena tak się ironicznie uśmiecha, a Schwerin znowu spochmurniał, palce jego ruszyły w tan młynka? Elektor skończył swoją przemowę oświadczając, iż na ręce posła składa zarazem manifest w tej sprawie, gdzie na piśmie wszystko powiedziane potwierdza. Manifestem tym, tuszy, że ukontentuje jego królewską mość za gwałt uczyniony w jego kraju. Nadzieję zarazem wyraża, że więcej już król nie będzie wstawiał się za zbrodniarzem przeciw władzy elektorskiej i Prusom, skoro poprzez komisję w pierwiastkowym śledztwie rzecz ponownie dowiedzioną została. Przez chwilę nie mógł pozbierać Opacki myśli, czuł wbite w siebie suche wejrzenie elektora, widział jego ściągnięte, krzaczaste brwi. W końcu jednak wróciła oratorska swada. Dziękowanie składając za sprawiedliwe wejrzenie w przebieg uczynionego przestępstwa w Warszawie, próbował odwołać się także i do łaski elektorskiej wobec Kalksteina, choćby przez zachowanie szacunku dla majestatu króla polskiego. Dziękowanie za pobyt i przyjęcie składając, nadzieję na ponowne rozważenie próśb polskiego dworu w przedmiocie oswobodzenia i przekazania władzom polskim Kalksteins jako poseł ze sobą wywozi. Fryderyk Wilhelm słuchając nie drgnął, nie skinął chociażby głową. Jakby nic do niego nie docierało. Opacki opuszczał zamek berliński mocno zawiedziony w nadziejach. Obietnica ukarania Brandta nie wydała mu się wielkim dokonaniem poselskim. Gdy stanął na swej kwaterze, pierwszą rzeczą, na jaką spojrzał, był zegar uzyskany w darze. Zdało się podkomorzemu, że tykanie jego niesie w sobie tony wyraźnej przekpiny. Zły i markotny, kazał gotować się do wyjazdu. Jeszcze z żadnej misji poselskiej nie wracał z tak mizernymi rezultatami. 4 Od góry, przez szparę w murze, nie szerszą nad dłoń, wpadał nikły promień światła. Oczy Kalksteina wpatrywały się weń jak urzeczone. Wsparty o masywny pień dębowy, do którego był przytroczony łańcuchem, skulony od chłodu, uważnie nasłuchiwał wszelkich odgłosów za drzwiami piwnicznej celi. Wczoraj wszak zapowiedział mu kapral Knopf ponowny przyjazd komisji śledczej. Jak zimno... Skulił ramiona, dłonie schował pod ubrudzone, cuchnące odzienie. Zimno... Marzec już na ukończeniu, (nadchodzi wiosna, a jego chłód nęka coraz to bardziej. Zadźwięczał metal. To szczur próbował przesunąć obróconą dnem do góry blaszaną miskę, pod którą pułkownik położył nie tkniętą jeszcze porcję chleba. Leniwie sięgnął po nią dłonią. Chleb był świeżego wypieku, smakował, powoli odgryzał kęsy i żuł, pogrążony w swych myślach. Nie pojmował ostatnich wydarzeń. Prawie miesiąc zostawiła go komisja w spokoju. Po zakończeniu pierwszej serii przesłuchań, które powtarzały się prawie co dnia, raz tylko zajrzał do jego celi generał von Görzke, udał, że nie słyszy przedkładanych mu protestacji, i zaraz wyszedł. Knopf mówił, iż kilkakroć każdego dnia przechodzi jednak tym korytarzem, staje przed celą. Przed tygodniem z niewiadomych powodów przeniesiono go do tej piwnicy, prawie ciemnej, wilgotnej, z mizernym jedynie promykiem światła, sączącym się przez szczerbę muru u samej powały. Szczury, gorsze jedzenie, nade wszystko zaś brak książek, pióra i atramentu. Zostały w poprzednim pomieszczeniu, o wiele lepszym od tego lochu. Co było nagłą przyczyną tej zmiany? Jakaż niepomyślna sytuacja na zewnątrz? Uznanie poprzednich zeznań za niedostateczne? Może .potrzeba lepszego strzeżenia? Nie wiedział. Zdawało mu się, że już w ogóle nic nie wie. Co się dzieje w Prusach, co w Polsce, pośród dawnych przyjaciół, w Knauten, w Romitten? Czemu żadna wieść nie przenika poprzez ponure kłajpedzkie mury? Czyżby wszyscy go opuścili, jak to przepowiadał zdrajca Brandt? Czyż naprawdę na nikogo nie mógł już liczyć? Usiadł wygodniej, głucho brzęknął łańcuch. Dola, w wilgłych, prześmierdłych szatach, otoczony szczurami, przykuty łańcuchem, on, pułkownik Kalkstein, dziedzic wielkich włości, członek jednego z najznamienitszych pruskich rodów. Chleb przestał mu smakować, ostatni kęs rósł w ustach, ledwie go przełknął. Nie chował więcej kromki pod miskę, położył tuż obok siebie, czekał. Niedługo trwało. Trudno zauważalny w ciemnościach, ledwie, ledwie rozjaśnianych promieniem spływającym od pułapu, pojawił się przy chlebie długi, obmierzły kształt. Chwila, i zniknął, unosząc chleb ze sobą. Towarzysz niedoli. Ponuro uśmiechnął się Kalkstein. Tyle mu tylko zostało... Skupił się w sobie, rozbudzona w więzieniu czujność wcześniej niż słuch zaanonsowała mu, że za drzwiami coś się dzieje. Dopiero potem nadbiegło echo kilku par zbliżających się kroków. Szli do niego. Więc Knopf nie kłamał, przyjechała komisja, znów zaczną się przesłuchania. Knopf, tępa głowa, choć wyraźnie życzliwy. Trudno go przekonywać, zdaje się jednak skłaniać z każdym dniem coraz to bardziej. Sam się już ciekawi planami, zagaduje. Może da się namówić? Trzeba energiczniej się zabrać do dzieła. Nie dają mu z zewnątrz pomocy, może sam sobie poradzi, jak to już wiele razy bywało. Żebyż tylko Knopf zechciał... Odsuwanie rygli zasuwy. Ostry szczęk zamka. Latarnia w rękach Knopfa. Obok kaprala jeszcze parę postaci, strażnicy. Wchodzą, Knopf otwiera zamki u łańcucha. Poprowadzą go zatem, nie zjawi się komisja w celi, jak to czyniono uprzednio. Nieochotni panowie sędziowie na chłód i zaduch piwnicznej kaźni. Nie mógł stanąć na nogach o własnych siłach. Odmawiały posłuchu. Dwóch strażników brutalnie chwyciło go pod ramiona. Zabolały zwiotczałe mięśnie. – Ostrożnie, chamy! – syknął. Zarechotali, pół wiodąc, pół ciągnąc więźnia ku wyjściu. Potem korytarz, migotanie latarni Knopfa, schody, tam jaśniej; wąskie wnęki w murach wpuszczają jednak niemało światła. I wreszcie izba posłuchań. Mrugał oczami w jasnym świetle, padającym przez gęsto kratami poszatkowane okno. Powoli oswajał się, rozróżniał twarze członków komisji. Na samym przedzie, podobny do ziejącego wściekłością psa, generał von Görzke. Ma jakieś papiery przed sobą. Obok Kalnein, blady jakiś, ponury. I cała reszta... Jakże im nie wstyd swej roli? Że ci Brandenburczycy, to zrozumiałe, ale że jest tu aż trzech Prusaków? Hańba! – Obwinionemu niech będzie wiadomym, iż przejrzenie protokołów poprzednich zeznań ukazało, iż prawdziwie obwiniony w wielu wypadkach zaprzeczał albo w ogóle rzeczy sobie znane milczeniem pominął... – zaczął przewodniczący komisji, Albrecht von Kainein. – Zatem przestrzegam... – Protest zakładam przeciwko okrutnemu mnie traktowaniu – gwałtownie przerwał mu Kalkstein. Już nie mrużył oczu przed światłem, groźnie, z nienawiścią wlepiał je w członków komisji. – Protest przeciw zepchnięciu w lochy, kędy lada dzień szczury zdrożone ciało szarpać poczną zębami. Kędy chłód i ziąb okrutny, który wszelką moc członkom odbiera. Protest przeciw odebraniu ksiąg jako też inkaustu i papieru na listy. Jakim prawem takowe traktowanie w śledztwie, przed sądem, spotyka szlachcica i obywatela? Członkowie komisji ze zdziwieniem spojrzeli na komendanta kłajpedzkiej cytadeli, generała von Görzkego. Ten nachylił się ku uszom najbliższym, coś szeptał. Kalksteinowi zdało się, że słyszy słowo: elektor. Czyżby to miało stać się z jego rozkazu? – Obwiniony właściwym zachowaniem w śledztwie polepszyć może swą dolę – niechętnie, jakby wbrew sobie, powiedział Kainem. – Protest przeciw śledztwu zakładam. Od samego elektora i namiestnika księcia de Croy otrzymałem list gwarancyjny, tuszę więc, że amnestia ta dotrzymaną będzie. Uniósł się generał von Görzke. Zadrgała twarz skryta pod brodą i wąsikami, oblała się krwią, żylasta pięść z trzaskiem wylądowała na stole. – Obwiniony niech milczy i pomsty boskiej nie ściąga na siebie! Jeśli zeznań nadal zechce odmawiać, ostrej kwestii będzie poddany. Powtarzam, tortury zostaną zastosowane. Zapadło długie milczenie. Kainein i Schimmelpfennig odwracali oczy, nie mogąc spokojnie patrzeć na siedzącą przed nimi ofiarę. Inni też nie kwapili się do pierwszeństwa w wydobywaniu zeznań z oskarżanego. Generał Görzke ze złością powiódł po nich zawsze przekrwionymi oczyma, gwałtownie przysunął bliżej leżące przed nim papiery, zaraz podrzucił głowę, chrypliwym głosem zapytał: – Czy rozmyślając nad popełnionymi wobec jego elektorskiej mości przestępstwy, obwiniony nie pamiętał nigdy złożonej elektorowi przysięgi? Pióro obecnego pisarza skrzypiało, notując słowo po słowie. Kalkstein z ironią spojrzał na generała. – Od czasu, kiedy królowi polskiemu złożyłem przysięgę jako kapitan, z przysięgi tejże zwolniony nie zostałem. Elektor żadnego hołdu mojego nie był przedmiotem. Uniosła się ku górze pięść Görzkego, mocnym ruchem powstrzymał ją Kalnein. – Mości generale – powiedział, ton głosu był suchy, nakazujący posłuch. Generał zaraz się pohamował, znów spojrzał ku rozłożonym papierom. – Czy obwiniony, udając się zdradziecko do Polski, przedtem już utrzymywał z niektórymi tam ludźmi znoszenia, przygotowujące zamach na niezależność Prus i elektorską osobę? – Jeszcze w Prusach będąc, miałem ochotę pisać w swojej Sprawie do dygnitarzy Rzeczypospolitej, ponieważ tylko sposobem obeznania ich z moją sprawą mogłem o pomoc się starać przeciw elektorskim wyrokom. – Do kogo być miały te pisma? – Do podkanclerzego Olszowskiego i poznańskiego biskupa Wierzbowskiego. Takoż pisać zamierzałem do kanclerza Leszczyńskiego, znanego dobrze przyjaciela i zwolennika interesu elektorskiego. – Udał się obwiniony do Warszawy w zamierzonych z góry, szkodliwych dla elektora intencjach? – Jakżem mógł mieć zrazu szkodliwe intencje, skórom po przybyciu wraz się widział z Leszczyńskim, jako też szukałem pośrednictwa rezydenta brandenburskiego Brandta który okazał się szakalem, wiarołomcą i zdrajcą. – Obwiniony powiedział w przedpokojach króla polskiego do kasztelana Oborskiego, iż gdyby dwa tysiące Polaków do Prus wkroczyło, wszystkie stany od jego elektorskiej mości wraz by odpadły i wydobyły się spod jego zależności? – Brandt bogate miewał relacje, kędy się prawda mieszała z łgarstwem. – Nie o Brandcie mowa, lecz czy prawdą jest, jako słowa takie wyszły z ust obwinionego? – Nie pomnę. W rozżaleniu być może i wyszły. – Mówiąc o stanach, co miał obwiniony na myśli? Czy miał mandat od stanów i kto mu go nadał? Zaiskrzyły się oczy Kalksteina. Odpowiedź była od poprzednich o ton mocniejsza: – W żadnym czasie nijakiego mandatu od stanów nie miałem, nikt mi nic takiego nie dawał anim od kogo czegoś takiego żądał. – Jakże to? Suplika przed sejm polski wnoszona była imieniem stanów. Musiał zatem być mandat? – zasyczał generał Görzke. – Nie było. – Obwiniony pomstuje na złe warunki i traktowanie. Kłamstwa takie godne mocniejszej są kary. Obwiniony niech pamięta, że w naszych rękach jest prawo do stosowania ostrej kwestii. – Możecie mnie torturować, nic więcej nie po^» wiem. Albrecht von Kainein przechylił się do Görzkego, perswadował mu coś stanowczo. Generał gniewnym ruchem przesunął papiery przed prezesa komisji. I znów cisza, złowróżbne milczenie. Schimmelpfennig szczupłą twarz obrócił ku oknu, zdając się rachować w nim – kraty. Kalnein ugrzązł w papierach. Tylko generał z jawną nienawiścią przyglądał się Kalksteinowi. Niewiele to obchodziło pułkownika. Jego umysł pracował z największym wysileniem. Co jest w tych papierach? Pytania śledcze? Przez kogo formułowane? Ten ktoś dobrze musi znać przedmiot sprawy, lepiej może niż komisja. Książę de Croy? Sam elektor? Albo Brandt, najlepiej obeznany z kwestią? Gdybyż tak móc to wszystko przeniknąć, łatwiejsza by była obrona... Kalnein, nie odrywając wzroku od papierów, zapytał cichym głosem: – Czy gdy obwinionemu podkanclerzy Olszowski pokazał w Warszawie pismo elektorskie, wyprawione z jego powodu do króla, nie zawołał obwiniony głośno: “Mentaris Cain”? – Nie pomnę, azali było coś takiego. – Podkanclerzy wszakoż pismo to okazywał? – Okazywał. – Obwiniony nic na to nie rzekł? – Byłem wzburzony, nie pomnę słów swoich. Pióro pisarza, protokołującego przebieg śledztwa, przesuwało się z cichym skrzypem. Kalkstein spojrzał na okno. Jasno było za nim, słonecznie. Zaprawdę szła wiosna. On zaś musi odpowiadać na pytania, z których widać, iż wiele wiedzą. Brandta to, zdrajcy, zasługa. Potem wróci do lochu, gdzie chłód, ciemność i szczury... Nadal trwały przesłuchiwania, pytanie padało za pytaniem, oczy członków komisji coraz to ślepiły ku rozłożonym papierom, więzień mówił głosem coraz to słabszym, wyraźnie opadał z sił. Zmęczony, obojętnie przyjął wiadomość o przerwaniu na ten dzień śledztwa, o kontynuowaniu go dniem jutrzejszym. Tyle że prosił o przeniesienie w lepsze warunki, bo słabnąc w lochu, nawet na pytania nie znajdzie mocy, by odpowiedzieć. I znów spojrzenia członków komisji skierowały się na generała Görzkego. Ten wyzywająco łysnął w odpowiedzi zaczerwienionymi oczyma. Gdy już wracał do celi, o jednym myślał, by znaleźć okazję do rozmowy z Knopfem. Ostatnia szansa, bo inaczej zaprawdę długo nie strzyma. Gdy odprowadzający więźnia strażnicy odeszli, podając spóźnioną obiadową polewkę, kapral sam przystanął w półotwartych drzwiach lochu. – Słysz, Knopf... – rozpoczął Kalkstein ściszonym głosem. *** Stało się to w niecały tydzień później. Knopf po długich namowach okazał się chętny do zorganizowania wspólnej jego z więźniem ucieczki. Wahał się jednak do ostatniej chwili, ciągle miał zastrzeżenia. Kalkstein używał w nakłanianiu go różnych argumentów. Kapral słuchał uważnie, czasem kazał sobie powtarzać niektóre szczegóły. Najbardziej ciekawiło go, jak będą dalej poczynać po szczęśliwym wydostaniu się za mury kłajpedzkiej cytadeli. Czy ich wtedy mię pojmą? – Głupiś Knopf. Za murami my już będziemy panami swej woli. Ochotnych ku pomocy wielu znajdziemy. Przewiodą nas bezpiecznymi sposoby na polską stronę. Tam dopiero odetchniemy. Bacz, kupisz sobie niegorszy kawał ziemi, panem będziesz na swoim, nikt cię palcem nie ruszy. Przysługę sumieniu własnemu wyświadczysz. Jeśli wolałbyś inaczej, gdy już panem włości swoich na powrót w jakichś dalszych okolicznościach się stanę, pierwszym mym sługą ostaniesz i zaufańcem. – Wasza miłość tak jeno prawi, że pomogą, przewiodą na polską stronę, a mnie to nie zda się, czy będzie kto taki ochotny? Ryzykowna rzecz z uciekinierem wejść w komitywę, jeszcze takiej znaczności, że sam elektor ciągłą uwagę dawać raczy na jego personę, szczegóły śledztwa przepisuje komisji. – Elektor śledztwo przepisuje? Owe pytania? Wieszże to, Knopf, na pewno? – Coś takiego słyszałem, ale głowy nie złożę. Pewnikiem przesłyszeć się mnie musiało. – Wycofujesz się, strach cię obleciał. Ej, Knopf, sam nie chcesz doli swojej ozłocić. – Kto rzekł, że nie chcę. Skoro jednak waszej miłości miarn być wspólnikiem, rzeczą moją znać, jakie gwarancje szczęśliwości po wyjściu z więzienia mieć będę? Głowę bym nałożył, jeśliby nas złapano. Znów zaczynały się przekonywania od nowa, obietnice i nadzieje. Wreszcie kapral wyraził zgodę. – Okrutny wszako mam lęk – wyznał. A w parę godzin później wiedziono Kalksteina ku izbie przesłuchań. Myślał, że komisja zaczyna działać z większą energią, dwa razy dziennie będą go przepytywać. Pogodny był, aż go wesołość dawna ogarniała na myśl, jakie miny będą mieć Kalnein czy inni, szczególnie zaś generał Görzke, gdy któregoś dnia nie przywiodą obwinionego, cela bowiem okaże się pusta. Plan uknuty z Knopfem nie wyglądał na głupi. Kapral miał klucze od piwnic, jeden z nich pasował też do drzwi bocznej bramki w wewnętrznych murach. Nocą ruch mały był w cytadeli, na Knopfa idącego z podwładnym sobie strażnikiem, miał bo się Kalkstein przebrać w takowy ubiór, nikt by nie zwrócił większej uwagi. Na podwórcu doszliby cieniami do murów, tam by lina już była uprzednio przygotowana. Od strony morza straże nie chodzą, piasek tam sypki, kto by próbował tędy się przedostawać do cytadeli? Z ćwierć mili by piechotą szli, ku morzu, tam jest skryta maleńka łódka, odpłynęliby sporą drogę, już w szczerym pustkowiu, pobok lasu, przekradliby się ku ludziom, ku owym znajomkom Kalksteina... Pogrążony w tych myślach, raźniej niż kiedy wszedł do izby. Zdumiał się widząc tam samego tylko generała Gorzkego. Ten spojrzał na więźnia, wraz począł zjadliwie chichotać. Patrzył na generała zdumiony, niepokój zatargał sercem. Co się stało nowego? Görzke sam? Jeszcze się nigdy to nie zdarzyło. I czemu się śmieje jak bies na rozstajnych drogach? Görzke nie mógł pohamować swojego chichotu. – Witam mości pułkownika, wielka to dla mnie radość wasz widok – zakpił. Kalkstein milczał, myśli gwałtowne przewalały się mu po głowie. Przy jednej zatrzymał się. Jakże to, możliwe by było, iż Knopf go zdradził? Dopiero zauważył, iż na stole leży jakieś pisanie. Generał właśnie je podniósł ku górze, zamachał w powietrzu. – Żal jeno, że pułkownik Kalkstein, w Polsce zwany Stolińskim, nazwisk swoich przyjaciół nie podał, którzy by mu ułatwili przedostanie się wraz z Knopfem do Polski. Ciekawe też, jakim to sposobem, miałby waszmość dojść do pozyskania z powrotem swych włości? Natenczas ja bo nimi zarządzam. Pewnie przy pomocy owych dwóch tysięcy Polaków czy zgoła całego pospolitego ruszenia? Stary Görzke najpewniej zawisłby wtedy na szubienicy lub głowę złożył pod topór katowski? Znów się zaniósł rechotem. Kalksteinowi uginały się nogi. Zatem Knopf zdradził, nikt trzeci nie mógł ich wydać, mię będąc obznajmiony ze sprawą. A może Knopfowi powinęła się noga w przygotowaniach i, złapany, wyśpiewał wszystko? – Knopf dziewięć lat służy już u mnie. Bardzo pożyteczny i wierny to żołnierz. Źle tylko, że rozumu ma mało, inaczej byśmy znali bliżej owych przyjaciół. No i jakże, waszmość panie Stoliński, zali jeszcze narzekać będziemy na loch, kędy szczury hasają? Bo minie się zda, że na wieść o planowanej ucieczce jego elektorska mość sroższe jeszcze przepisze więzienie. Może trzeba będzie zalać piwnicę, niewiele, tak po kolana. Albo post nakazać o chlebie jeno i wodzie? – Wstyd zaiste, generale, z więźnia dworować! – Milcz, zdrajco i wiarołomco! – A ty oprawco! Sucha pięść z trzaskiem wylądowała na twarzy Kalksteina. Raz i drugi. Więzień poderwał się, pragnął skoczyć ku generałowi, siły nie dopisały, płaty czerwone i czarne zawirowały mu przed oczyma, bezwładny osunął się na podłogę. Generał z niesmakiem podszedł do leżącego, kopnął go butem. Skrzywił się. Zaraz uchylił drzwi, zawołał: – Knopf, sam tu bywaj! Gdy kapral przerzucał sobie przez plecy bezwładne ciało Kalksteina, Görzke szedł już korytarzem, rechocząc donośnie. Strażnicy, gdy ich mijał, prężyli się, zlęknieni, na baczność, odprowadzali generała strwożonymi spojrzeniami. Gdy się ocknął od chłodu, pierwsze, co poczuł, to wilgoć ;na twarzy. Przeciągnął w ciemnościach dłonią: łzy. Czyżby płakał przez sen? Byłby już tak słaby, nieme ski? Podźwignął znużone ciało, oparł się plecami o pień dębowy. Zabrzęczały łańcuchy. Płakał? I cóż z tego, że płakał? Może się przydarzyć w żałości. Ostatnia szansa zawiodła. Już go teraz będą szczególnie pilnować, zresztą jakież nadzieje na pomoc strażników? Knopf jedyny miał bliski dostęp do niego. Ostatnia nadzieja przepadła, rozwiała się dymem. Znów szczury, twardy chleb, zimno i wilgoć... Czyżby o nim już wszyscy zapomnieli? Nie upomną się stany pruskie? Choćby von Schlieben czy Erhard von Brumsee nie będą się wstawiać za nim? A Polska? Kędyż Olszowski, kędyż Wierzbowski, doradcy i protektorzy? Czyżby bliski im jeno był wtedy, gdy potrzebowali go dla wygrywania arkanów polityki? Dziś już go może wymazali z pamięci? A przyjaciele, druhowie? Tyiszkiewicki, Horusza, Woyszwiłło, Wielkopolanie i brać wojskowa litewska? Nie ujmą się za nim, nie zechcą ratować jakim bądź sposobem? Król sam, tyle wszak łaskawości raczył okazać, czyżby zostawił go elektorskiej przemocy? Biedna Maria Elżbieta, biedne dzieciaki! Oni się na pewno starają, ale cóż mogą? Pilz, tak, Kacper umiera pewnie z żałości, ale i on nie dokaże niczego. Bo choćby i chcieć, jakże to, cytadelę forsować? Nieprosta rzecz, ludzi trzeba, broni, nade wszystko zaś trzeba odwagi... Woyszwiłło zawżdy prawił, by strzec się Brandta gorzej niż zarazy. Nie usłuchał go, sam się wpakował do rezydenckiej nory. Jak to się rzucili kupą ma niego, jak umęczyli drogą przez Polskę ku Prusom. Przyjaciele próbowali odbijać. Taka już była nadzieja, pewność nieomal, słyszał tupot ich koni za sobą, zdało się, chwila, padną sobie w objęcia. I wtedy ten oddział dragoński, jakże, na trzech całą niemalże rotą. Nie mogli zdzierżyć. Jakie to było straszliwe, wielka radość na myśl o ratunku i nagła przegrana. Całą siłą zawarł powieki, żeby rozżalenie znów łez nie wywołało. Niemęska rzecz, nie pokaże oprawcom, że go coś boli. Hardo będzie się stawiał, jak przystało nią Prusaka. Do ostatka, choćby i śmierć miała kędyś tam czekać. Do ostatka! 5 – Jakże, Jańczyc? – Trzeba czekać... Od wielu dni nieodmiennie tak wyglądał każdy wieczorny dyskurs pomiędzy nie mogącym sobie z niecierpliwości miejsca znaleźć Woyszwiłłą a dziwnie tym razem flegmatycznym, jak na swe żywe usposobienie, Jańczyeem. Dawny chorąży okazał się twardy w sprawie starań Woyszwiłły. Już pierwszego dnia, po wysłuchaniu relacji rotmistrza i wyjawieniu celu przybycia do Prus, powiedział prosto: – Jeśli pragniesz, wasza miłość, mojej pomocy, a tuszę, że niemało będę w tej materii mógł zdziałać, musisz, niecierpliwość swą przyhamować i czekać w spokoju choćby i całe miesiące. Dziś jest Bok 1671, inaczej w Prusach niżeli przed ośmiu laty. Wtedy można było z dnia na dzień na podobną historię się ważyć, teraz szansę bardzo małe, .nie wolno ich zmarnować. Zżymał się początkowo Woyszwiłło, prawiąc, że mu nie w myśli czekanie, wraz będzie pchał się do Kłajpedy, skoro aż tam kazał elektor uwieźć Kalksteina. spróbuje dostać się poza więzienne mury, a potem niech się dzieje, co Bóg da. – Jedyny z tego profit, że waszmości zarąbią na sieczkę, a pułkownikowi Kalksteinowi powiększą straże, jeszcze cięższym życie uczynią. – Mitręga wszakoż nie mniej może Kalksteinowi zaszkodzić. – Nie mitrężyć będziemy, lecz działać. Jeno przygotować trzeba wszystko z rozmysłem. Musiał się w końcu Woyszwiłło zgodzić. Ze smutkiem dumał, że od początku nie wiodło się z ratowaniem przyjaciela. Wtedy odbili go na granicy elektorscy dragoni. Potem, w Warszawie, gdy każdego dnda zamierzał już ruszać w drogę, od małego w granicznej potyczce draśnięcia, na które nie zwrócił większej uwagi, wywiązała się gangrena, zwaliły na osłabione ciało inne choróbska, złożyły rotmistrza w łożu na przeciąg całych miesięcy. Sądził już, że nie wyliże się z tego, absolwował się nawet na śmierć u księdza Jędrzeja, twardy organizm zmógł jednak chorobę. Woyszwiłło potraktował to jako proroczy omen, widocznie najpierw musi pomóc przyjacielowi, dopiero przyjdzie czas na umieranie. Gdy już nareszcie wyruszył samotnie z Warszawy, droga przez Prusy przebiegła tym razem nadspodziewanie łatwo. Za staraniem biskupa warmińskiego Wydżgi przez granicę do Prus Książęcych bagnami i lasami przewiedli go miejscowi «smolarze, los strzegł dalej od brandenburskich patroli, nawet do Królewca potrafił się wśliznąć niepostrzeżenie, zaraz potem zapukał do domostwa Binnerów, gdzie Jańczyc przyjął go z rozwartymi ramionami. Nie mógł teraz nie przyznać gospodarzowi nacji. Jeśli naprawdę pragnął oswobodzić z kaźni Ludwiczka, należało działać rozważnie. Cóż, że wszystko w rotmistrzu przyganiało do pośpiechu. “Trzeba czekać” – powtarzał Jańczyc. Ustalili, że rotmistrz nie będzie opuszczać domu Binnerów, aby go nikt nie widział w Królewcu. Tak będzie najlepiej. Tym wolniej mu czas mijał. Przepędzał go rotmistrz najczęściej w towarzystwie Kasi Jańczycowej i gromady dzieciaków. Polubił tych malców, ochoczo się nawet bawił, strugając im z drzewa wymyślne zabawki. Jańczycowa nie wypytywała o nic, nie nagabywała, gdy gość godzinami potrafił tkwić w zamyśleniu bez ruchu, jak najdalszy swymi myślami od spraw żywo pulsujących w Królewcu. Potem go dla odmiany zaczynało ponosić. Wypytywał wtedy chciwie Jańczyca o wszelkie nowiny, o targi z elektorem, wiedzione przez nieustannie jeszcze obradujący landtag. Któregoś popołudnia Jańczyc wpadł do domu silnie wzburzony. Z daleka, od progu, zakrzyknął do Woyszwiłły: – Znów się ruch robi, łatwiejsza i dla nas nastanie okazja. – Co się stało? – Ano landtag szum podniósł jak za najlepszych czasów. Wołania jawne się ozwały śród posłów, że pora siłą wojować, dość bezpłodnego gadania. Jakimś sposobem ujawniony został list elektorski do namiestnika księcia de Croy i przysłanego tutaj specjalnie ministra Schwerina, aby skłonić buntownicze stany do uległości. Nieznaną dłonią wraz list ten w którejś typografii odbito i rozrzucono pomiędzy posłów, pokazało się także niemało egzemplarzy na mieście. Mam tu jedną taką karteczkę. – Z uśmiechem podał ją Woyszwille. Spojrzał rotmistrz i skrzywił się. Po niemiecku to było, nie znał dobrze języka. Jańczyc zaczął tłumaczyć: – ...Rozpędzą ich ze wzglądu na to, że taki opór spotyka mnie tylko ze strony kilku ludzi, którzy pragną odznaczenia, a którzy mniemają na tej drodze u stanów wielkie zdobyć sobie zachowanie. Od dnia do dnia utwierdzam się coraz więcej w podobnym przekonaniu, gdy spoglądam na to postępowanie złych ludzi, protestują wobec Boga i żądam raz jeszcze, abyście ich przed nieszczęściem ostrzegli, aby nie szli za tymi, którzy są temu winni, gdyż takich wynajdę swojego czasu i przykładnie ukażą. Na tymczasem żądam, aby napisano do regencji namiestnika, że jako pan dziedziczny i samowładny takie kroki podejmą, jakich stan kraju wraz z moim i mego domu dobrem wymaga, a za jakie przed Bogiem i potomnością odpowiem...* [*Autentyczne] Woyszwiłło wyraźnie był zawiedziony. Oczekiwał nieledwie wypowiedzenia stanom wojny przez elektora. Jańczyc przyjrzał się jego kwaśnej minie i śmiechem wybuchnął. – Wasza miłość nie pojmujesz, że stany za obrazę to honoru poczytały swojego i nową zapowiedź srogiej tyranii. Księciu de Croy i Schwerinowi w oczy na posiedzeniu dziś powiedziano, jako elektor nie ma mocy, by dawne prawa pruskie naruszać, że jego panowanie przypadkiem jeno ustanowione ostało i od dobrej wioli stanów zależy. Że protest wnoszą przeciw podobnym zamachom na starodawne wolności, a bronić ich gotowi są choćby mieczem, krwią przypieczętować swoją wrogość względem tyrana. Małoż tego waszmości? – Zaiste tak mówili? – A jakże! I jeszcze więcej! A dziś zebrali się razem deputaci od mieszczan i szlachty, debatują nad sposobami ukrócenia elektorskiej tyranii. Są głosy, by wraz Polskę o pomoc prosić i wojskami poratowanie. Miasta chcą zbrojne załogi werbować, cechy żądają zwołania konwentu starszych, nawet na Starym Mieście wrzenie jak w garncu na mocnym ogniu. – Rzekłeś, profit może być dla nas? Jakim sposobem? – Takim, że w gorączce powszechnej mniejsza uwaga zwrócona będzie na więźnia. Wszędy poczną się ludzie kręcić, łatwiej zginiesz waszmość pomiędzy nimi. – Odsapnął, ulotkę starannie schował w jakąś skrytkę przy oknie, na twarzy jego zaigrał bezczelny uśmiech. – Tuszę, jako rewizji może się dziś nasza oficyna spodziewać. Szukać będą miejsca druku onej ulotki. Nic wszako nie znajdą, tak u nas, jak i po inszych drukarniach. Woyszwille zaświtało w głowie. – Tyś to drukował? – zapytał wprost. – Po rękach nie znać, ługiem zawżdy można ślad każdy usunąć – zaśmiał się Jańczyc w odpowiedzi, uważnie spoglądając na dłonie. – A jakże nasze sprawy? Woyszwiłło świadom był faktu, że Jańczyc nie próżnuje. Miewał jakieś znoszenia z różnymi ludźmi, razu pewnego wyjechał na dwa dni do Kłajpedy. Ciągle jednak nic nie mówił. Teraz zdawał się być najzupełniej pochłonięty nową falą odporu przeciw elektorskim żądaniom, jaka poruszyła wszystkie stany. Jak za dawnych dni znów we dnie i w nocy rojno było na ulicach Królewca, najbardziej zaś buntowała się najbiedniejsza, ale dlatego najbardziej może wojownicza Knipawa. Szereg cechów uchwalił powołanie zbrojnych straży, tłumacząc to niepokojnością na mieście. Znów zaczęły się pojawiać napisy farbą na murach. Któregoś ranka ściągać musieli żołdacy brandenburscy kukłę podobną do elektora, zawisłą na wieży kalwińskiego kościoła. Na zamku o każdej porze palono światła, trwały gorączkowe narady, ściągano pod buntownicze miasto część pułków z odległych terenów. W domu Binnerów, poza Woyszwiłłą, pozostawiały teraz za dnia same tylko kobiety. Rotmistrz w głowę zachodził, skąd takie znaczenie Jańczyca wśród królewiecczan, prosty przecie chłopina, tyle że wżeniony w starą, cieszącą się ogólnym szacunkiem rodzinę. Wprost zadał to pytanie swemu gospodarzowi. Jańczyc zaśmiał się w pierwszej chwili, nie od razu jednak znalazł odpowiedź. – Bywa, że i ja się zastanawiam nad tymi sprawami – drapał się w głowę. – Ojciec Binner, jego sława, to jedno. Niemało musiała zaważyć bliska moja komitywa z rotmistrzem Horuszą, którego po dziś dzień serdecznie tu pamiętają. Trochę i sarn szumiałem w najbardziej gorący czas. W naszej oficynie drukowały się pisma przeciwko Fryderykowi Wilhelmowi. Jeszcze może i to, że zawsze najdują we mnie ochotę do wszelkich poczynań. Bo to, jegomość, okrutnie polubiłem ja mieszczan Królewca. Nie jak wśród obcych jam tutaj, ale jak pomiędzy swymi. Korona polska jednako nam droga. A że mnie do niej tęskno, a oni także za Polską wzdychają, więc i język jest wspólny. Pewnego znów razu Jańczyc nadszedł zafrasowany. – Nie wiem sam, źle to czy dobrze dla naszych zamiarów... – zaczął i urwał, czoło zmarszczył w głębokim izamyśle. – Toć gadaj wraz! – obruszył się niecierpliwy Woyszwiłło. – Dzisiejszym dniem pismo za Kalksteinem wystosowane zostało przez landtag. Że to namiestnik na obrady przybyć nie raczył, deputacja zaniosła mu uchwałę na zamek. Okrutnie zły był, bardzo ich chmurnie witał. – Co w tym piśmie, praw, Jańczyc, bo zaprawdę nie zdzierżę! – żylastą dłonią złapał rotmistrz za stołek. – Pismo łaskawie prosiło jego elektorską mość o rozważenie, zali zaciętość dobrym jest środkiem do znalezienia sposobów porozumienia między nim a stanami. Że to dzielny Hieronim Roth blisko dziesięć lat żyje w więzieniu miasto zażywać zasłużonej swobody. A znów teraz pojawia się sprawa pułkownika Kalksteina, sławnego obywatela. Stany wręcz oświadczają, jako im niemiłe jest porwanie z Warszawy, despekt przyjaznej i zawżdy życzliwej Prusom Polsce czyniące. Że nie widzą powodu trzymania w lochach obywatela, który, jeśliby i jakie winy popełnił, na tak srogą dolę żadnym sposobem nie mógł zasłużyć. Protestują jeszcze przeciw powołaniu specjalnej komisji, gdy jeno sąd prawo ma rozstrzygać w podobnych sprawach. Upraszają elektora, by złych doradców nie słuchał, a swojej sprawiedliwości i prawości ufając, wolę dał pułkownikowi Kalksteinowi, jako też o ulżeniu doli Botha nie przepominiał. Nie zdążył Jańczyc odsapnąć po tej przemowie, gdy Woyszwiłło gwałtownie go zatargał za ramię. – Po mojemu dobrze, że w samych Prusach ruch się za Ludwiczkiem zaczyna. Skądże zło widzisz dla naszych zamiarów? – Stąd, że mogą teraz w uważniejszą wziąć pułkownika pieczę, gotów też elektor sąd nad nim przyśpieszyć. Wiadomo, że na przykładzie imci Kalksteina pokazać chce stanom, iż wrogom bezkarnie podważać sił swoich nie zezwoli, gdy zaś zajdzie potrzeba, nie tylko z Warszawy, ale choćby z piekła szatanom ich wyrwie. – Może i niegłupie, co mówisz... Takim sposobem miasto wysiadywać tutaj, jako kokosz na jajach, ruszać mi pora do Kłajpedy, tam na miejscu szukać sposobów. Jańczyc przymrużył oko. – Tuszę, że bystrzejsi w miejscowych sprawach dobrze taMch sposobów szukają. Już niedługo. Tak się mnie widzi, że każdym dniem trzeba już czekać posłańców z dobrymi wieściami. – Jakich posłańców? Ale Jańczyc wolał się uchylić od odpowiedzi, a Woyszwiłło przestał nalegać. Stanął ponury przy oknie wywodzącym się na ulicę, patrzył przez mrok na tłumy falujące pod domami. – Będzie co z tego? – wskazał je Jańczycowi. – Tu każdej chwili prochy gotowe wybuchnąć. Tyle że tak szlachta, jak i mieszczany jawnie się oglądają na Polskę. Nasza siła zbyt mała, bez pomocy Korony elektora nie przewojujemy. Bieda, że stamtąd milczenie. Pono jednak pisał hrabia van Schliebem, że są niejakie nadzieje. – To Schlieben w Polsce? – Ledwie wieść poszła o porwaniu Kalksteina, uszedł... Tak mu Brumsee i insi radzili. Już wedle jego włości dużo obcych ludzi chodziło. – Fiuuu! – zagwizdał Woyszwiłło. – Zawdy jakowyś ambasador pruski musi się naleźć w Warszawie. Byle i ze Schliebenem nie skończyło się jak z biednym Ludwiczkiem... Z oddali buchnęła zza okien wrzawa, krzyki, tupotanie rozlicznych nóg. Salwami poniosły się strzały. Jańczyc zastygł w pełnym trwogi zdumieniu, potem pędem wybiegł na ulicę. Po niedługim czasie wrócił razem z jakimś dziwnej postury i niemiłego wyglądu człowiekiem. – Wedle odwachu, gdy się tłumy wielkie kupić poczęły i pokrzykiwać na brandenburskich żołnierzy, oficer jakowyś nakaz dał precz gnać wszystkich. Ruszyli tedy hycle elektorscy, gdy wszako – rady dać samą siłą nie mogli, strzelać poczęli. Tym razem szczęśliwie w samo jeno powietrze. To zły znak, skoro z zamku aż takie nadchodzą rozkazy. Od drugiej strony poruszenie jeszcze większe niż kiedy. U marszałka Brumseego od paru godzin narada mieszczan ze szlachtą dla ściślejszego pospólnego działania. Dziwny przybysz, uważnie przypatrujący się Woyszwille, trącił Jańczyca pod bok. Dopiero się opamiętał dawny chorąży. – Są wieści z Kłajpedy. Ten oto człek przybył po waści, rotmistrzu. Woyszwiłło jeszcze raz spojrzał na przybysza, w najmniejszym stopniu nie budzącego zaufania, – Płatnerz to kłajpedzki, głośny ze swoich wyrobów, Bischut. Przybysz skłonił głowę. – Więc jakże, mamy ruszać? Do Kłajpedy? Przygotowane coś tam ostało? – zgorączkował się Woyszwiłło, nie wiedział, jak mówić, o co pytać, na ile dziwny jegomość wprowadzony jest w całą sprawę. – Bischut wie wszystko... – rzekł Jańczyc. – On jeden zdolny jest nam pomóc. – Niełatwa sprawa, ale może się najdzie jaki sposób, by generałowi von Görzke obrzydzić życie – wtrącił płatnerz sepleniąc. – Bischut od dawien dawna ma do generała osobiste pretensje – wyjaśnił Jańczyc. – W całej pełni możesz mu wasza miłość zaufać. – Dziś jeszcze pojedziemy nocą, po co mają nas widzieć niepożądane oczy – znów zasępieni! dziwny jegomość. Woyszwiłło bez zachwytu spoglądał na nowego znajomka. Ki diabeł – myślał – ten stary, zali się Jańczyc ze swoim zaufaniem nie myli? Musiał przejrzeć Bischut te jego myśli, z nagła bowiem zamachał przydługimi rękami, surdut zrzucił, koszulę pod szyję podciągnął, zaseplenił: – Katowskie ślady waszmość kiedy widziałeś? Spojrzał rotmistrz. Całe ciało, na piersi i plecach, stanowiło wielką bliznę. Czerwone plamy, narosłe płatami dzikiego mięsa, wgłębienia na szerokość palca, jakby po rwaniu ciała rozpalonymi cęgami. – A ramiona, poznajesz waszmość, że były ongiś nią kole ciągnione? – znów zapytał Bischut. – Nogi toż samo, dlatego chodzić mu trudno. Są jeszcze dalsze ślady. Wiesz, waszmość, wiele mi wiosen? No proszę, rzeknij. – Pewnie na szósty krzyżyk już leci... – z wahaniem, nie chcąc zbytnio płatnerza postarzać, rzekł Woyszwiłło. – Jeszczem czterech nie skończył! A wszystko zasługa generała von Görzkego. Dawne berlińskie czasy. Może bym waszmości i nie zechciał pomagać dla samej jeno sprawy pułkownika Kalksteina, gardłowa rzecz, nadziei mało, wszako przeciw Görzkemu na wiele się ważę. Po to przebrany, niepodobny do siebie, w Kłajpedzie jam osiadł, czekam od lat... Szykuj się, waszmość, do drogi, za mały czas wrócę. Po jego wyjściu Jańczyc rzekł krótko: – Jeśli płatnerz ów nie pomoże, trudno mieć dalszą nadzieję. On niejedno wie o tajnikach kłajpedzkiej cytadeli. Zaufaj, waszmość, jemu, jakobyś mnie ufał. On będzie waszmości prowadził. Chciałem i ja iść, ale rzekł, jako tam i dla jednego miejsca niezawiele, więc musiałem usłuchać. Woyszwiłło sam nie wiedział, co o tym myśleć. W ogóle dziwnie wyglądało wszystko w tych Prusach. Buntujący się mieszczanie i szlachta, strzały elektorskich żołnierzy, teraz ów płatnerz do czarta podobny... Jemu w końcu już wszystko jedno. Niechby i biesom miał służyć, byle wydostać Ludwiczka z ciężkich opresji. Myśląc o tych biesach, na wszelki wypadek odmówił sobie rotmistrz w duchu zdrowaśkę. Czekając na Bischuta, stał w oknie, nasłuchując gęstniejących pogłosów buntowniczego tłumu. Od nowa, jak przed laty, wrzeć zaczynało w Królewcu. Gdybyż im zaprawdę zechciała Korona dopomóc! – westchnął. Z korytarza rozległy się człapania ciągnącego nogami płatnerza. Rotmistrz przeżegnał się na nową, nieznaną drogę. 6 Von Kainein, prezes komisji śledczej, ustanowionej przez elektora dla sprawy Kalksteina, westchnął bezradnie i spojrzał smutno na siedzącego opodal Schimmelpfenniga. Specjalnie poprosił go o przybycie wieczorem na poufną naradę. Schimmelpfenmig, niewysoki i drobny, odpowiedział westchnieniem. Rozumieli się bez słów. Od miesiąca z górą najoporniej walczyli w komisji śledczej przeciw przesyłanym z Berlina elektorskim nakazom. Jako prezes, von Kainein starł się już ostro z generałem Görzke i brandenburskimi członkami komisji, uważającymi za rzecz nie do pomyślenia przeciwstawianie się Fryderykowi Wilhelmowi. Ze zdumieniem Brandenburczycy przyglądali się buntowniczej postawie Prusaków. – Niczym się go mię da przekonać? – Spragniony krwi Kalksteina jak tygrys – odburknął von Kalnein. – Na nasze przedstawienia, że nawet i mistrza katowskiego nie mamy, który by się podobną robotą mógł zająć, zlecenie przesłał Görzkemu, aby żądanie owo przekazał pułkowemu katowi. Śmiejąc mi się w oczy, zameldował już Görzke, że oprawca czeka w kłajpedzkiej twierdzy. – Wszystko się we mnie przeciwko temu buntuje. Nie wiem, azalii przytomny bym strzymał takie postponowanie człowieka. – Schimmelpfennig był całkowicie bezradny. – Przed niedzielą mowy protest posłałem, anim się już tam liczył z czymkolwiek. Jest odpowiedź, nadeszła dzisiejszym rankiem. Oto, co pisze Fryderyk Wilhelm: “Torturować bez najmniejszej zwłoki. Ci, którzy pod pozorem skrupułów sumienia odmawiają nam winnego posłuszeństwa, niechaj nie będą torturze obecni, aby innych nie wprowadzać w błąd i wahanie”. Sam więc widzisz, zwłoki już się – nie da uzyskać. – Obrady landtagu wciąż trwają. Bokiem już na mnie patrzą posłowie. Jakbym był parszywą owcą. Von Brumsee ręki mi onegdaj nie podał, siurpryzę publiczną uczynił. Jeszcze tortury! Dopiero imienia mieć się nie będzie pomiędzy stany. I za co? Prosiłem się do tej komisji nieszczęsnej? Czy to ja łaknę krwi Kalksteina? Ja go pragnę na gardle pokarać?! – ostatnie .zdanie maleńki Schimmelpfennig nieomal wykrzyczał. Von Kalnein przyjrzał mu się z ukosa, uśmiechnął cierpko. – Niewiele mnie obchodzą sądy landtagu. Sumienie własne gryzie jak wściekły pies, ot co. Zawsze byłem wierny elektorowi, jeden z pierwszych złożyłem hołd. Sługę we mnie ma pokornego. Jam wszako nie mistrz katowski ani sędzia czarownic. Gdy pomyślę, jako żywemu człekowi kości będzie się łamać, na kole ciągnąć, tedy protestuję, choć to elektorska mość wyraża takie życzenie. – W Polsce nie ustaje gwałt za Kalksteinem. Sam król i cały dwór cięgiem atakują Berlin w tejże materii. Jeżeliby... – Jeżeliby? – podjął von Kalnein. – Jeżeliby Polska zbrojną ręką zechciała dochodzić swego honoru, o to chodzi? – O to – przyznał Schimmelpfeinnig. – Mnie tak dwór polski, jak nasze stany mało ważą... Trzy dni, jak byłem u siebie w domu. Na odjezdnym syn mój, dwanaście ma lat, płacząc molestował, bym żadną miarą nie zezwolił torturować Kalksteina. Musiał posłyszeć jaką rozmowę. Małżonka rzekła, iż nie dopuści dziecięcia do całowania mych rąk, bo we krwi będą. Bez pożegnania wyjechałem. Oto nagroda za wierność elektorskiemu majestatowi! Schimmelpfennig nie odpowiedział. Mucha, zbudzona ze snu zimowego ciepłym kwietniowym słońcem, brzęczała pod sufitem. Bezwiednie śledzili ją wejrzeniami. – W proteście pisałem jasno, upadając do nóg majestatowi, że nie mogę dać zgody na ostrą kwestię, jako iż przeciwiają się temu prawa księstwa pruskiego, którym przysięgałem na wierność wpierw niż elektorowi. Wołałem o krótki i sumaryczny proces, oparty na prawie, gdyż tak dla wyroku, jak i tortur sądu potrzeba. Wiesz, co mi odpisał? Schimmelpfennig potrząsnął głową. Von Kalnein wyjął z zanadrza starannie złożoną kartę, przybliżył do swoich oczu krótkowidza, czytał krzywiąc się przy każdym słowie: – Torturą przeciw uwięzionemu Kalksteinowi macie zarządzić bezzwłocznie. Wam, jako naszym radcom i sługom, nie przystoi pod żadnym warunkiem nad naszymi rozporządzeniami i dekretami, które wyszły po należnym namyśle i dojrzałym zastanowieniu, wyrokować, czy takowe są według prawa i czy mają być wykonane lub nie, dlatego też to Wasze oświadczenie jako umyślne nieposłuszeństwo uważamy, a ukaranie takowego sobie zastrzegamy. Niniejszym zaś rozkazujemy Wam surowo raz jeszcze, i to pod uniknieniem naszej niełaski, abyście się naszym dawniejszym rozkazom, jak to Waszym obowiązkiem, posłusznie poddali, według nich się zachowali, a nas takimi bezzasadnymi protestami, jakich się nadal z Waszej strony nie spodziewamy, nie niepokoili. Dłoń von Kalneina bezsilnie opadła wraz z papierem. Schimmelpfennig poderwał natomiast głowę, jakaś myśl musiała mu strzelić, zaszeptał przenikliwie i ostro: – Miałem ochotę nie świadczyć torturom, wszakże grozi to na zawsze utratą Fryderykowej łaski. Na Kalksteina okrutnie on zawzięty. Już by spokoju nigdy nie stało w mym domu. Zostaje zatem jedno, na nic nie bacząc, ani na Polskę, ani na stany, ani na własne sumienie... Urwał, niepewnie zerknął ku prezesowi komisji śledczej. Von Kainein zaśmiał się ironicznie: – Pozostaje nam zgodę dać i obecnością swoją świadczyć katowskim praktykom, nie tak? – Bo jakże inaczej? Von Kalnein wzruszył ramionami. Nie wiem – powiedział szczerze. – Generał Görzke nie zna podobnych skrupułów. Sen ma spokojny. Schimmelpfennig ukrył nagle twarz w dłoniach i rozszlochał się rozpaczliwie. – Nie chcę... ale mus to pomimo woli... mus to – mówił wśród łkań. Prezes porwał się iż miejsca, nerwowo biegał po pokoju. Przystanął w pewnym momencie, powiedział w przestrzeń, głosem wypranym z barwy: – Rezygnację z uczestnictwa złożyć w komisji? Niełaskę zyskać elektora, salwując w zamian szacunek własnej żony i dzieci? Czy ulec? Skurczony w fotelu Schimmelpfennig wciąż szlochał. *** Kulili się za swym stołem członkowie komisji śledczej. Schimmelpfennig coraz przymykał oczy, von Kalnein twarz miał nisko schyloną nad papierami. Nawet brandenburscy członkowie komisji czuli się tym razem nieswojo. Przy małym, bocznym stoliczku sekretarz temperował wciąż pióra, skrzyp stamtąd szedł, aż spojrzał groźnie generał Görzke, skryba zamarł w bezruchu. Görzke przemierzył wzrokiem po kolei wszystkich członków komisji, z trudem wstrzymał obraźliwy rechot. Z niejaką za to uciechą oznajmił Kalksteinowi, prezes komisji prosił go bowiem o wyręczenie w prowadzeniu dziś przesłuchania: – Żeby nie było fałszywych domniemań: Onże człek to mistrz katowski, ława ta, sznury i pętle, obręcze żelazne, wszystko to pomocne przy ostrej kwestii. Więc przestrzegam i jeszcze raz sposób daję zapobieżenia bólom: prawdę na pytania zeznawać, zaprzestać osłony innych rebeliantów i buntowników. Westchnienie u boku generała, niemalże jęk. To Schimmelpfennig nie zdołał się opanować. – Więc jakże? – postawił Görzke pytanie. Podrażnił go widok Kalksteina. Wychudły i osłabły, skądże czerpie swe siły? I jak to się dzieje, że z jego zarośniętej twarzy wyziera tylko nienawiść i hardość? Nie strzymał, pięścią trzasnął o stół. – Więc jakże?! – ryknął. – Rzekłem prawdę, com jeno wiedział. – Zatem... – urwał Görzke, bo von Kalnein nachylił się ku niemu, zaszeptał coś do ucha. Chociaż niechętnie, generał wyraził zgodę. – Kto w Prusach był głównym spólnikiem? Kto prawo dawał występowania w imieniu stanów? – Nikt mi niczego nie dawał. Z własnej woli wszystko czyniłem. – Czy obwiniony nie wyrzekł na placu Zamkowym w Warszawie, jako na tę widownię elektora sprowadzi, aby zaprzysiągł swe pruskie lennictwo? – Wpierw już rzekłem: Tak było. – Obwiniony rzekł zatem von Brandtowi, że jego elektorska mość w piśmie swoim do króla pragnie uczynić obwinionego krzywoprzysięzcą, zdrajcą i infamigem, kiedy on sam elektora ma za podwójnego zdrajcę, krzywoprzysięzcę i infamisa? – Nie pomnę tego... Görzke zarechotał, triumfująco spojrzał na von Kalneina. Kait z cienia wystąpił do przodu. Dziwnie ponuro rozległy się te kroki, narosły mocą pod łukowym sklepieniem. – Obwiniony nie zeznał jasno, jakim zamiarem kierował się, skargi i prośby swoje kłamliwe królowi i sejmowi przedkładając polskiemu? – Görzke był niezmordowany, skryba ledwie nadążyć mógł z notowaniem. Kalkstein nabrał oddechu. Mówił cicho, ale wyraźnie: – Odwołuję się na moją suplikację i żądania, ponieważ tylko sposobem Skargi mogłem się postarać, aby moja sprawa dostała się przed komisję sejmową. Jego królewska mość polecił tę moją sprawę czterem paniom senatorom do zbadania: podkanclerzemu Olszowskiemu, wielkiemu kanclerzowi litewskiemu Pacowi, wojewodzie lubelskiemu Reyowi i panu Branickieniu, marszałkowi nadwornemu. Ci mieli mnie wraz z rezydentem wysłuchać i rzecz rozstrzygnąć. Byłem też w ich domach, przedstawiłem im moją biedę, a oni wysłuchali mnie. Rezydent jednakże, wskutek porady innych ludzi, namyślił się inaczej d oświadczył królowi w kilka dni później, że się temu nie poddaje. Zawsze tylko kłamstwami i zdradą posługiwał się von Brandt... – Dość! – pięść generała wylądowała na stole. – Zasłużonego i szlachetnego człeka wara oskarżonemu tykać! Komisja, same wielkie persony! Gdzie oni są teraz, ci Olszowscy, Pacowie, Braniccy? Gdzie? Rady dawali, serce ukazywali łaskawe, teraz ich nie ma, sam obwiniony, że prawdy nie wyznaje, ostrej kwestii będzie poddany. Jeno dostojników polskich zabraknie w asyście. Von Kalnein zaprotestował ostro przeciw drwinom generała. Już nie zważał na obecność więźnia, nerwy miał roztrzęsione do ostateczności. Czuł pogardę dla samego siebie. Czemu nie zrezygnował, nie bacząc na konsekwencje? Czemu asystuje scenie, która wiadomo, jak się zakończy? Czemu stał się tak podły? Generał Görzke na pozór pogodnie przyjął naganę, tylko znający go bliżej wiedzieli, jak niebezpieczne było drganie skóry około uszu, dowód ostatecznej, choć hamowanej pasji Brandenburczyka. – Dość zatem, nie ma poprawy! Nadtoś hardy, pułkowniku! Ostrzegani, wraz będziesz poddany torturze, ostatnia okazja, by prawdzie dać pełne świadectwo. – Kanalia! – syknął Kalkstein. Zamarło wszystko na taki tupet. – Kto był w Prusach wspólnikiem obwinionego? – ponowił generał poprzednie swoje pytanie. – Nikt. Rzekłem niejeden raz, nic więcej dodać nie mogę. Görzke skinął na kata. Kalnein chciał zaprotestować, dłoń nawet uniósł do góry, zastygł tak, głowę zwiesił ponuro. – Róbcie ze mną, co chcecie, oprawcy! – krzyknął Kalkstein, z oczu jego sypnęło ogniami. Wielki, potężny chłop jednym pchnięciem rzucił go na specjalną ławę, błyskawicznie przytroczył do niej sznurami. Powolnie] już zakładał kat pętle i żelazne obręcze na ręce i nogi. Kalkstein ciężko dyszał. W izbie uczyniło się nagle straszliwie gorąco i duszno. Nawet generał rozpiął mundur u szyi. Sekretarz przy bocznym stoliku w pośpiechu ostrzył pióro. Szelest ten ginął przy skrzypie lin, dla prężności długo moczonych w oliwie i naciąganych w wielkiej temperaturze. Ciało Kalksteina spoczęło na ławie w całej długości. Jeszcze raz sykiem dobiegło ku uszom dostojnej komisji. – Kanalie! – Kto był spólnikiem obwinionego w Prusach? Kto dawał upoważnienia i wieści przesyłał na dwór warszawski? – mrużąc oczy na obelgę, pytaniem odpowiedział generał Görzke. – Rzekłem: Nikt. Dłoń generała wykonała wymowny ruch. Schimmelpfennig jęknął, oczy zamknął, uszy dłońmi przesłonił, skurczył się nad stołem. Von Kalnein tkwił bez ruchu, z twarzą wyzbytą krwi. Jan von Wedel z natężeniem przypatrywał się wyraźnie usatysfakcjonowanemu swą rolą generałowi Görzke. Fiskał elektorski Filip Lau, obyty z tego rodzaju scenami, spokojnie notował coś na dużej karcie papieru. Kat zręcznie podciągnął sznury, nawinęły się na kołowrotki u powały piwnicznej izby. Ciało Kalksteina wyprężyło się jeszcze bardziej, jeszcze bardziej, w zapadłą ciszę pobiegł dziwny skrzyp, a potem chrzęst. Twarz więźnia skrzywiła się z bólu, wargi zacisnęły się ostro, oczy przymrużyły, jakby raziło je światło. Jeszcze ćwierć obrotu, liny napięły się jak drut, znów ten złowrogi chrzęst. Usta skazańca rozwierają się, wypływa z nich przeciągły, bolesny jęk. Hieronim von Schimmelpfennig nie wytrzymuje, krzyczy nagle przeraźliwie, podrywa się ze swego miejsca, ręce wznosi do góry, jakby Boga wzywał na świadka. Generał zwraca ku niemu surowe wejrzenie, rzuca przez zęby: – Zali życzeniem jest waszej dostojności opuścić posiedzenie komisji śledczej? W oczekiwaniu odpowiedzi sekretarz zastyga z wzniesionym piórem. Schimmelpfennig stoi jak osłupiały, z cichym jękiem osuwa się na swoje miejsce. Jęk jego zgłuszony zostaje silniejszym spazmem bólu, dobywającym się z gardła Kalksteina. – Powtarzam: Kto był spólnikiem obwinionego? – Nikt! – słowo to z desperacką mocą wybucha między dwoma jękami. Sekretarz notuje w .protokole: “Co do tego artykułu został pociągniony wyżej i ostrzej”. I zaraz dodaje: “Jęknął teraz trzy razy z rzędu, raz jeden zakrzyczał”. Schimmelpfennig wije się przy stole, jakby go nagle opadł rój kąśliwych pszczół. Ale głosu nie wydaje żadnego. Von Kainein ciągle szeroko rozwiera oczy, potem z nagła patrzy na swoje ręce. Powiedziała żona - że jeśli krwią będą splamione... – Mówiąc do podkanclerzego Olszowskiego słowa: “Mentiris Cain”, kogo miał obwiniony na myśli? Kat lekko, niemal niedostrzegalnie podciągnął liny. Jęk mocny, a potem urywane słowa: – Elektora... Jego elektorską mość Fryderyka Wilhelma. O nim myślałem, znając pisma w moim przedmiocie do dworu polskiego, gdzie czynił mnie sprawcą czynów obmierzłych, nigdy nie popełnionych... Sekretarz pisze, skrzyp pióra, cieniutki rechot generała, ironiczny uśmiech na twarzy Filipa Laua. – Kto był spólnikiem obwinionego w Prusach? Kto mandat dawał obwinionemu? – Nikt. Skrzyp linek, tarcie kołowrotków. Krzyk przenikliwy, jęki. Sekretarz uważnie notuje wszystko, zapisałby nieledwie, jak oddycha każdy z członków komisji. Oni ocierają pot z czoła, czyżby naprawdę zrobiło się tak nieprawdopodobnie gorąco w piwnicach? – Kto mandat dawał obwinionemu? – suchy głos generała. – Rzekłem... że nikt... Na Boga żywego, nikt mi mandatu nie dawał! Ruch generalskiej dłoni. Ten chrzęst, nikt go już znosić nie mógł. Von Kainein nagle zabiera głos, wbrew czynionemu sobie ślubowi, by słowem nie uczestniczyć w ponurym obrzędzie. Mówi głośno, podsuwa jakąś myśl Kalksteinowi: – Jakże zatem tłumaczyć gwałtowną ucieczkę hrabiego Schliebena do Polski na samą wieść o pojmaniu obwinionego? Zali Schlieben nie uczestniczył w zmowie, mandatu obwinionemu nie dawał? – Nic nie wiem... Kat spokojnie podciąga ciało oskarżonego. Już nie chrzęst, trzask mocny naciąganych goleni, wyłamujących się stawów. – Kto?... – Görzke wymownie nie kończy pytania. – Schlieben mandatu mi żadnego ustnie ni pisemnie nie dawał... Raz jeno w Warszawie powiedział, w izbie u pasztetnifca Francuza, bym skarżył na ucisk stanów przez elektora... Nic więcej, nikt więcej... Nie dręczcie, na Boga miłego! Kaci! Oprawcy! – ostatnie słowa przeszły w krzyk, w jęk przeogromny. Schimmelpfennig osunął się na ławę, ani go widać za stołem nie było. Wił się jak glista, fiskał Lau zerkał w jego stronę z pogardą. Von Kalnein przechylił się do generała, zaszeptał, proponując przerwanie na ten dzień śledztwa. Görzke zaprzeczył ruchem głowy, spojrzał wymownie na kata. Trzask i jęk, zaraz nowe pytanie z leżącej przed generałem karty z własnoręcznie spisanymi przez Fryderyka Wilhelma kwestiami. Czas mija. Coraz częściej zapisuje sekretarz: ,,Co do tej kwestyi podciągniony został wyżej i ostrzej”. Kalkstein nie próbuje wstrzymywać zewnętrznych objawów bólu. Krzyczy, jęczy. Klnie i wzywa bożej pomocy. Stawy ma powyłamywane, dziwnie zwiotczały mu nogi, mimo że są wyprężone na linach jak struny. Zdaje się chwilami, nie człowiek to już, a bezsilna, pozbawiona woli ludzka szmata. Generał uśmiecha się, pewien, że jeszcze moment, a nadejdzie kres psychicznej wytrzymałości na ból. Kalkstein zacznie nareszcie mówić, wyda wspólników, o co przecie najbardziej chodzi elektorowi. Z mijającym czasem uśmiech znika z twarzy generała. Więzień przyznaje się do wszystkiego, co tyczy jego własnej osoby. Pamięta już, kiedy i co mówił nieprzystojnego o elektorze. Nie ukrywa swych działań w wojskach hetmana Wiśniowieckiego ani po obozach .pospolitego ruszenia. Słowa jednak rzec nie chce o pruskich wspólnikach i przyjaciołach. Pytanie o pomoc królewieckich jezuitów w korespondencji z Warszawą odrzuca gwałtownym przeczeniem. Sam działał, tylko sam. – Rzekłem: Żadnych mandatów, żadnych zleceń. Jam to wszystko wymyślił... Mrugnięcie do kata. Von Kainem, znów nieruchomy jak posąg, myśli, jak długie stało się nagle ciało więźnia, jak przeraźliwie długie... Zwłaszcza dolne kończyny, tam dawno nie ma już kolan, w tym miejscu nogi są jakby cieńsze, nie rozpoznać, kędy zaczyna się stopa, wszystko wyprężone w gładką, równiutką linię. I jeszcze się napina to biedne ciało, w jęku straszliwym, przechodzącym w nie milknący krzyk. – Kto był spólnikiem? – Nikt! Nie odpowiedź to, jęk. – Ponawiam pytanie: kto był... – Nikt, oprawco, nikt, jeno ja sam! Nie generał, lecz kat, zwierz dziki, nie człowiek! Jeszcze ruch dłoni. Na nic już pytania, nic słów rozróżnić nie można w przenikliwym krzyku, wydobywającym się z gardła wbrew woli. Zatem nakaz zelżenia. Jak dziwnie z nagła wiotczeją członki – myśli von Kalnein – jak dziwnie... – Nikt. Sam sobie mandat dawałem, o swoją sprawę zabiegając takim sposobem. Na Boga, nikt! Von Kalnein nie wytrzymuje dłużej. Krzyczy głośno, że dość na dziś, czas przerwać torturę i przesłuchania. Görzke kręci głową, w końcu daje znak pułkowemu mistrzowi. Ciało Kalksteina opada na ławę, bez stuku, z pacnięciem, jakby worek naładowany czymś miękkim. Nadludzkim wysiłkiem, zwolniony z więzów, siada Kalkstein na ławie, chce stanąć na nogi, uginają się pod nim, rozchodzą na wszystkie strony, głucho wali się na polepę piwnicznej celi. Tej samej chwili równie głucho opada pod stół szczupłe ciało Hieronima von Schimmelpfenniga. Generał Görzke z odrazą spogląda ku niewytrzymałemu nerwowo członkowi komisji. Starannie składa rozrzucone na stole papiery. Sekretarz pośpiesznie kończy szczegółowy protokół. Uczestnicy śledztwa drżą. W piwnicy zrobiło się przeraźliwie zimno. 7 Ciechanowiecki i Mackiewicz nierozłącznie towarzyszyli panu Krzysztof owi we wszystkich wojażach po Litwie. Nie ominęli trójką żadnego sejmiku. Cały sierpień i pierwsze dni września Horusza nie zajrzał do domu, mimo to jeszcze zachęcała go żona w listach do dalszych starań. – Ani strzymałbym teraz na miejscu, nie pomnę już takowej w sobie żałości, nawet gdym kondeminatkę niezasłużoną na karku nosił... Ludwiczek natenczas i zaćmi królewiecczanie ratunek mnie dawali – rozpowiadał przyjaciołom. Sejmiki były burzliwe. Nieład w kraju, groźba wojny z Porta, głosy z Ukrainy o zmaganiach z Kozakami Doroszenki i tatarskimi ordami, forpocztą wojsk tureckich, nowe poczynania malkontentów, sugerujących, że najwyższa pora, by król Michał Korybut abdykował, jako że słaby i nieudolny. Do tego dochodziły jeszcze osobiste utarczki i animozje rywalizujących ze sobą rodów. Na podatny grunt trafiały przedłożenia przyjaciół Kalksteina. Wielu go pamiętało na Litwie, zawsze z (najlepszej strony. Do elektora miano tutaj największe pretensje, już sama Kłajpeda stanowiła przyczynę ostrej niechęci. Nie trzeba było perswazji jeszcze gdy ujawniła się sprawia torturowania elektorskiego więźnia. – Hańba to, mospanie, bracia najmilejsi, gdy szlachcicowi polskiemu wraży Brandenburczyk każe kości łamiąc i mękami usiłuje przymusić do zeznań! – wołał Horusza przy byle okazji. – Hańba, jeśli ujarzmione stany pruskie na większą się zdobywają odwagę niźli dwór Rzeczypospolitej! Skoro Korona nie myśli zająć się pułkownikiem Kalksteinem, niechże Litwa da godny odpór Fryderykowi Wilhelmowi. – Na elektora! Na Prusy! – podnosiły się wołania. – Niechże wielmoża się wypowiedzą, niech hetman wojska prowadzi! – Pospolitym ruszeniem nie wcześniej pójdziemy przeciw Turczynowi, aż Kalkstein uzyska swobodę! – Dotarł naszych rąk protest stanów, obradujących w Królewcu. Oto jaką okazali szlachta, duchowni i mieszczany odwagę, którą nas mogą snadnie zawstydzić – wymachiwał Horusza kartką papieru. – Czytać, czytać! – przynaglały wzburzone głosy. – ...W Kalksteinie torturowano jakby niewinnie nas samych. Takiej hańby i podobnego wstydu nie wyrządzono nam, odkąd się nazywamy chrześcijańskimi Prusakami, Plamy tej nie może z nas zetrzeć żadna ludzka ręka...*[*Autentyczne] – Dzielny naród Prusacy! – Pomoc im dać! Pomoc! – Uchwałę czynić, by wraz śpieszyć z pomocą, Na Prusy iść! – Na Prusy! Sejmik za sejmikiem podejmował stosowną uchwałę. Horusza wraz dalej ruszał z przyjaciółmi, w międzyczasie konferował z Pacami, chętnie widzieli sprawę, żądając jednak pełnego poparcia szlachty. Wojewoda trocki własną osobą raczył pokazać się na sejmiku, głos zabrał: – Hańbą dla Litwy widzę porwanie i męki Kalksteina. Wraz się do krewniaka, hetmana wielkiego, będę udawał, by rezolucję jaką stosowną powziąć. Rad jestem, że poparcie mam wielce mnie miłych ichmościów. Odpowiedzieli zgodnym: – Hura, niech żyje! Wojewoda odjeżdżał zadowolony z pogłębionego zaufania swych deputatów, wszyscy bowiem posłowie byli od niego w jakiś sposób uzależnieni. Nie darmo sejmik trocki Uczono do najbardziej oddanych rodowi Paców. Gdy już sejmiki jak jeden podjęły jednoznaczne rezolucje, przyszła kolej na wystąpienie wojsk litewtskich. Talk pono doradzał sam hetman wielki. Aż się zastanawiał czasem Horusza, czy, niezależnie od przyjaźni dla Kalkisteima i gotowości do wszelkich poświęceń w tej sprawie, krokami hetmana nie rządzą także i inne, ukryte sprężyny rodu, z którym on, Horusza bardziej był związany, niżeliby tego pragnął. Oficerowie dawno już uchwalili rezolucje, kierując je przez najgodniejszych, Woyniłłowicza, Daukszę i Gruszeckiego, na ręce hetmana. Teraz zmierzano uderzyć wspólnie. Deputacja wojsk i szlachty sejmikowej udać się miała do Michała Paca, nie z prośbą już, ale z żądaniem. Horusza – nie poznawał sam siebie. Nic w nim nie było poza chęcią dopomożenia katowanemu druhowi. Zmarniał, gdzieś zaginęła nabyta w dostatkach tusza. W przeddzień posłuchania zwierzał się w wileńskiej gospodzie najbliższym druhom, zwłaszcza serdecznie zwracając się do Gruszeckiego: – Ślubowałem, Romanku, niechby hetman odmówił, czy zasłaniał się jakowymiś racjami, wraz wszystko rzucam. Ani mi posłowanie, ani urząd cześnika, jeśliby Rzeczpospolita takową hańbę bez najostrzejszego odporu traktować miała. Jak mi żona i dzieciaczki lube, wszystko rzucę, maleńki, przeciw Pacom gotowym się nawet oświadczyć. – Cichajże, Krzysztof, za wiele uszu nas słucha! – niespokojnie obejrzał się wkoło Mackiewicz. – Jakem Horusza, prawdę rzekłem, ani dbam o co! Rzucam Paców i wszystkie urzędy, jeśli rady dać wielmoża nie zechcą. Na pohybel im w takowym razie! Na pohybel! – wysoko unosił swój kielich do góry. – Zmityguj się, toćże jutro ma nas hetman przyjmować – perswadował Gruszecki. – Ano obaczym... Natenczas pijmy na zdrowie i fortuną losów Ludwiczka. Kąty, na tortury go brali... Na tortury!... – Tu zachłysnął się pan Krzysztof własnym żalem, zaszlochał, twarz oparłszy o stół piwem zalany. Ledwie go doprowadzili późno w noc na kwaterę. Rano wstał jednak zupełnie trzeźwy i rześki. Tyle że śpieszyło mu się okrutnie i zwymyślał obu Janików za opieszałość w podawaniu odświętnej odzieży. Hetman wielki litewski Michał Kazimierz Pac czekał już na deputatów wojska i szlachty. Dokładnie znał sprawę, otrzymywał relacje z wszelkich nastrojów w wojsku, krewniacy poinformowali go o sejmikowym wrzeniu. Pogodny był hetman, z przyjazną twarzą wyszedł naprzeciw deputatom, dłonie im ściskał, mełł grubymi wargami przyjemne wyrazy. Wreszcie łaskawie dał znak, by przedstawili, z czyni tak uroczyście przychodzą, głos przynosząc całej szlacheckiej braci. Gruszecki od wojskowych wystąpił, pan Krzysztof relacjonował zdanie .sejmików. Obaj mówili z ogniem, głos drżał Horuszy, hali się przyjaciele, czy nie rozpłacze się znów, jak onegdajszej nocy w gospodzie na Mostowej. Hetman słuchał uważnie, głową kiwał zachęcająco. Pewnej chwili, nie czekając już końca mocnych przedłożeń cześnika Horuszy, za wąsy swe szarpnął i zawołał, ręce składając jakby w zdumieniu: – Niechajcie słów, waszmościowie, niechajcie! Wszystko mi to spod serca wyjęliście. Czekamy jeno na wasz głos, nigdy bo dom Paców niczego nie czynił bez przyzwolenia i zgody braci szlacheckiej. Wasze żądania są naszą sprawą, hańba sprawy Kalksteina naszą hańbą! – Niech żyje hetman! – zakrzyknął któryś z bardziej czujnych oficerów. – Niech żyje! Wiwat! – poparli go wyjadacze sejmowi, poparł Horusza, dobrze już świadom, jak pozyskiwać wielkich panów. Pac pokraśniał z zadowolenia. – Mospanie, żołnierze! Sercu mojemu wy najmilejsi. Odpowiedź wam dam, jako minuty jednej dzielnego pułkownika Kalksteina doli nie przepomnieliśmy, zasłużonego Litwy żołnierza, przyjaciela naszego. Gotowiśmy każdej chwili iść mu z pomocą, nie bacząc na nic, nieść oswobodzenie. Każdego dnia posiłków czekam kozackich, tedy całą siłą ruszymy wraz z Litwą na Prusy. Na nic się nie będę oglądać, choćby z tego powodu całe Prusy, a i połowa Polski wniwecz pójść miała. Hańbę wszelkim sposobem trza zmazać, I ja ją zmazę, jakem Pac! – Niech żyje! – Prowadź nas, hetmanie, choćby jednej chwili gotowiśmy iść! – Zwlekać nie będziemy. Niech się ma na baczności zdrajca elektor. Stany pruskie wesprzemy, Litwie i Koronie Prusy przywrócimy. Parol wam mój daję na to hetmański, słowo urodzonego Paca. *** Marszałek landtagu pruskiego Jan Erhard Brumsee siedział przy kominku, wyciągając do ognia zziębnięte dłonie. Jego twarz w okolu siwych włosów wyrażała zmęczenie, w ciemnych oczach błąkała się rezygnacja. Drgnął, przypominając sobie, że nie jest sam. Sędziwy von Packmohr również pochylał się ku zbawczemu ciepłu kominka. Dorzucał właśnie żylastą, starczą dłonią szczapę brzozową, sypnęło skrami, na moment przytłumił się ogień, aż płomienie ujęły darowaną im żertwę. Zegar wagowy wydzwaniał kwadranse. – Jejmość pułkownikowa Kalksteinowa przybędzie za pół godziny. Z podziękowaniem, żeśmy tak ostry memoriał wystosowali do elektora w sprawie jej małżonka, jako też :z prośbą o dalsze względem jego osoby starania. Gdybyż wiedziała, jako staliśmy się teraz niemocni... – Ano udało się księciu namiestnikowi. Tegom się bał, że poróżni nas z mieszczany i takim sposobem zniweczy siłę landtagu. Nie ma już sposobu odwrócenia nieszczęścia? – Nie ma. Ja go w każdym razie nie widzę – szepnął von Brumsee. – Jutro zaniknięcie obrad. Po cóż przedłużać, skoro uchwaliliśmy dziś utrzymać przez dwa lata podwyższoną akcyzę i zgodę dać na stancję Fryderykowych wojsk. – Nie my, nie my! – żywo zaprotestował von Packmohr. – Nie o persony chodzi, ale o cały landtag. Tych kilkadziesiąt głosów przeciwnych już się nie liczy. Reszta ugięła się po roku z górą próżnego, jako widać, wojowania. Wieści dawno szły, że na koniec udało się księciu de Croy podkupić część szlachty, sami jednakże niewiele by zdziałali, gdyby nie miasta. To one winne złemu! – uniósł się marszałek. – Mieszczanie na pieniądz łakomi, w zamian za zwolnienie ich z ceł i pogłównego za akcyzą bez oporu głos dali. Nie z ich kieszeni, jeno szlacheckiej akcyzę będzie się płacić. Ani wiedzą, jako w krótkim czasie znajdzie na nich Fryderyk Wilhelm inne sposoby. – Słyszałem, że pogłówne na cały ma kraj nałożyć... – Jakże, toć na to nie ma w uchwale zgody? – Skoro się landtag skończy, kto tam będzie praw jakichś dochodził. – I to prawda... Jest mi, jakobym był na pogrzebie ostatnich pruskich wolności i swobód. Nie wiem, czy podobny sejm jeszcze się kiedyś odbędzie. Nie stanie już sił ani ludzi, by wojować z elektorską tyranią. Koniec pruskim swobodom... – Mogło się zdawać, że choć w części gravamina nasze będzie musiał elektor potwierdzić. Jeszcze uporu czas krótki, a może i .stałaby się nasza wygrana. – Tymczasem może nas los czekać Kalksteina... Szczęście, że chociaż w tej materii objawiła się jeszcze jednomyślność landtagu. Ważny był objaw ostrego protestu. Tyle chociaż zachowa historia z naszych poczynań, uratuje ostatek pruskiej godności... – Pozory wszystko – rozsierdził się zrzędliwie von Packmohr. – Być może – zgodził się znużony marszałek. Zegar wydzwonił nowy kwadrans. W spojrzeniu Brumseego objawił się niepokój. – Zaiste odwagi mi brak na spotkanie z pułkownikową. Cóż jej rzec mogę? Rozmawiałem z Kalneinem. Nową wyznaczył elektor komisję, tym razem dla wydania wyroku na podstawie materiałów ze śledztwa. Znów Kalneina prezesem mianował. Włosy sobie rwie z głowy. Tchórz to, ale reszta uczciwości kędyś się jeszcze w nim błąka. – Kanalia! Ręki mu nie podaję. – Takich obywateli dochowały się Prusy. Strach nimi rządzi. Dlatego nie widzę dla Kalksteina ratunku. Jego głową chce nas elektor zastraszyć. – Polska? – Cóż Polska? Może by i nie udało się księciu de Croy skłócić landtagu pomiędzy sobą, gdyby nie milczenie Rzeczypospolitej. Tam o nas nie myślą. Tani Turcja groźna, a wojska brandenburskie do pomocy potrzebne. A jeszcze to, że już woli w tym kraju nie ma... Nie stamtąd oczekiwać Prusom jakiejś pociechy. – Sejmiki, dawał znać Sehlieben, gardłują za nami. Wielkopolska, Sandomierskie, Litwa jak jeden mąż. – Ba, hetman Pac pono obiecuje iść z wojskami na Prusy, by oswobodzić Kalksteina, ale... – Czemuście nagle umilkli? – Nie widzi mi się, że dojdzie do czego. Pacom zależy ;na szlachcie, więc gotowi jej stokroć więcej obiecać. Na Prusy wszakoż nie pójdą. Walka wielmożów zjada tam wszystkie siły. Malkontenci próbują zdjąć króla z tronu, słaby Michał Korybut broni się, tym jednym głowę ma zaprzątniętą. A czy nie powinna Rzeczpospolita bez mitręgi ująć się za Kalksteinem? Tymczasem jeno pism parę poszło na Berlin, poseł przyjechał, wyjechał i cisza. Trza jasno widzieć: Polska ostawiła nas samych... – Z elektorem – zakpił von Packmohr. – Ciężko, osobliwie, gdy wspomnę Kalksteina. Znam Knauten, wieleż to razy, jeszcze za życia starego generała, gdy duszą był opozycji, tam wiedliśmy ważkie narady. Syn starego Albrechta, pułkownik, nieraz w nich uczestniczył, jak nie własną osobą, to pismami słanymi z Litwy, dobrymi wieściami z Rzeczypospolitej. Marszałek podniósł się ciężko z fotela. Zatarł ręce, ciągle zmarznięte, mimo że trzymał je tak blisko ognia. – Zaraz jutro do domu wracani, już o niczym nie chcę słyszeć. Zda mi się, że pułkownikowa nadchodzi. Sługa istotnie meldował przybycie małżonki Kalksteina. Obaj panowie podnieśli się z miejsc, głębokim ukłonem witali przybyłą. Wniesiono nowe świece w kutym pięknie lichtarzu. W blasku świateł wyraźnie widać było postać przybyłej. Maria Elżbieta von Kalkstein uważnie przypatrywała się stojącym przed nią przywódcom opozycji pruskiej. Packmohra pamiętała zarówno z ojcowskiego domu marszałka von Kitlitza, jak później z Knauten. Mniej znała Brumseego. Szczupła była, szczupłość tę podkreślała jeszcze czerń sukni. Jej wyrazista twarz, wychudła i blada, nie straciła w spojrzeniu zwykłej energii. Głos był mocny. – Z podziękowaniem z duszy płynącym przybywam, wielką bo pociechą w niedoli stała się nam protestacja landtagu przeciw okrutnym torturom i śledztwu, wiedzionym przeciw małżonkowi mojemu. Waszym miłościom, wiem to, najwięcej zawdzięczam. – Był to, łaskawa pani, protest jeno urażonej godności naszej. Jako ludzie i jako Prusacy nawykliśmy. do wolności. Cały landtag zajął podobną postawę, nasza zasługa tu żadna. – Chwalebna to wielce skromność... Usiadła na wskazanym fotelu. Głowę poderwała do góry, zabłysły jej ciemne oczy. – Prócz podziękowania prośbę przedkładam o dalszą pomoc. Niczego nie można zaniechać, by uratować małżonka mojego. Choćby dla uniknięcia hańby pruskiego imienia. Marszałek von Brumsee skłonił głowę. – Cokolwiek w mej mocy, wszystko uczynię... – I ja – dorzucił von Packmohr. – ...wszakoż – kontynuował Brumsee – nie byłoby uczciwym prawdę przed łaskawą pani taić, jako landtag kończy się z dniem jutrzejszym. Różnymi sposobami zwyciężył elektor. Uchwalona akcyza i leża dla wojsk. – Słyszałam. Sam prezes regencji Wallenrodt raczył mi to z triumfem oznajmić – odparła. – Była łaskawa pani u niego? – Obaj nie potrafili opanować zdumienia. – Byłam... – szepnęła z trudem. – Swojego czasu, gdy mąż mój był w wojskach litewskich, nawiedził mnie Wallenrodt w Romitten i zachował się tak, iż wyprosiłam go za drzwi. Rzekł wtedy, iż doczeka się momentu, że sama do niego przybędę. Doczekał się... Ciężko mi było, ale postanowiłam, iż niczego nie uniknę, co by nadzieję choćby najmniejszą Ludwikowi dać mogło. Dworny był, jako zawsze, ale rozmowa trwała krótko. Ręce rozkładając oznajmił, że choć z duszy pragnąłby mi dopomóc, wszakoż sprawa publiczna pierwsze u niego ma miejsce. A sprawa publiczna nie zezwala na żadną łaskawość dla Kalksteina. Nic nie pomogą protesty landtagu, który i tak kończy się klęską. Podniosłam się na te słowa, wyszłam bez pożegnania. Tyle bólu i urażonej godności było w głosie kobiety, że nie wyrzekli ani słowa. Ona zaś, widząc, że i tutaj niewiele mają jej do powiedzenia, podniosła się z miejsca. – Męża mojego dwa dni temu widziałam w kłajpedzkiej twierdzy. Elektor łaskawie zezwolić raczył na to widzenie. Dlatego mogłam opuścić dom niewoli w Knauten, gdzie każdy krok dzieci i mój jest pilnowany. Nie bacząc na nic, zostałam w Królewcu, szukając na wszelkie sposoby ratunku. Jutro powracam. – Jakże on? – Mimo tortur nikogo nie wydał. Hardy był, dumny, z czego i ja jestem dumna. – Ognie zaświeciły w jej oczach, z góry spojrzała na nich. – Słaby jest, chodzi z wielką trudnością, że to skutkiem tortur stawy ma wyciągnięte. Rzekł mi, że zniesie mężnie, cokolwiek by spotkać go miało. Mnie także męstwo zalecał... – Głos jej zaczął się łamać, urwała zatem, całym wysiłkiem opanowując wzruszenie. Zdobyła się już tylko na tyle, by w milczeniu dłoń podać marszałkowi i Packmohrowi. Skłonili się nisko. Ona zaś odwróciła się i ruszyła ku drzwiom tak gwałtownie, że nie zauważyli łez, toczących się po jej twarzy. 8 – Małżonka pułkownika dniem dzisiejszym widzenie mieć będzie z jegomość Kalksteinem – powoli, ważąc w namyśle każde słowo, rzekł Bischut. Poderwał się Woyszwiłło, jakby go kto ukropem oblał. Złapał płatnerza za ramię. Ten strząsnął go z siebie, jakby się od muchy oganiał. Zdumiał się rotmistrz tą nieoczekiwaną siłą. – Maria Elżbieta? I tak spokojnie to mówisz? Mus nam z nią się zobaczyć, wywiedzieć o mężu, zapewnić, że o pomocy dla nieszczęsnego myślimy... – A zarazem biedy kobiecie przyczynić, że z nami się znosi, a ostatnią nadzieję zmiany pułkownikowej doli z kretesem pogrzebać – zakpił Bischut. – Toć zachowamy ostrożność! Nikt widzieć nie będzie. – Każdy krok pułkownikowej jest śledzony. Oni także ciekawi są jej znoszeń. Opadła energia z pana Józefa. Plecy mu się przygarbiły, osowiał. Miał rację Bischut, tylko biedy nowej by przyczynili. Jakże trudne to wszystko! Prawdę rzekł Jańczyc: jedyna nadzieja w płatnerzu... Duma nad czymś, on zawżdy tak, niełacno słowo wypowie, nigdy wszak głupie ono nie bywa. Przyglądał się swemu ponuremu gospodarzowi. Bischut naturę miał niespokojną, choć ruchy powolne. Teraz też mruczał, dziwnie twarz krzywił, i bez tego ściągniętą grymasem, pono mu z bólu tak mięśnie swojego czasu zastygły. Gdy chodził, ramiona jego i nogi podrygiwały jak u drewnianego pajaca na sznurku. Pamiątka ciągnienia przez kata na kole. W ogóle cały był jakby poprzełamywany, giął się na wszystkie strony. Dlatego zdumiewał się Woyszwiłło widząc gospodarza przy pracy. W blaskach ognia, przy którym umiejętnie sklepywał stal, w oparach wznoszących się przy hartowaniu z ogromnej kadzi napełnionej zatęchłą wodą, miotał się przy swych cęgach i młotach, z pasją tłukł sztaby i płytki, w jego palcach zmieniające się giętko w pożądany, najbardziej wymyślny kształt. Nie można było pojąć, jak przy swych ułomnościach mógł Bischut mistrzem być w rękodziele. – U generała Görzkego byłem dziś rano. Od tamtych dni trzeci raz w życiu go widzę. Przyglądał mi się uważnie, bałem się, nuż mnie sobie przypomni... Woyszwiłło natężył uwagę. Tak długi wstęp zapowiadał ważkie nowiny. – Zamówienie mam wielkie otrzymać. Koszulki stalowe dla oficerów pułkowych, takoż miecze i szable z magazynu wyrychtować trza stare. Jeszcze pomniejsze roboty. Rzekłem, że nie sposób w domu tego wykonać. Görzke zezwolił używać kuźni w murach cytadeli, tam zanieść przyjdzie narzędzie. Mam prawo pomocnika zabierać ze sobą... – Do cytadeli? – Toć mówię. Główna była przeszkoda, jakim sposobem przedostać się waszmości za mury fortecy. Już to za nami. Za trzy dni tam pójdziemy, będzie okazja rozejrzeć się dobrze. – Bischut, czemuś milczał tak długo, toż niesłychanie ważna nowina! Aż mi cię ochota uściskać! – Niemiło takowego połamańca ściskać jak ja – zaśmiał się ponuro. – Spokój trzeba będzie zachować, by głupoty żadnej nie zrobić, nim się najlepsza nadarzy sposobność. Nie zapomnisz o tym waszmość w ochocie? – Nie. Parol daję. Bischut skulił się, ramiona jego opadły nisko. Podrygując, podszedł do długiego stołu obijanego blachą, ujął cęgi, rozcinał zwój drutu na drobne, odmierzone kawałki. Woyszwiłło przyglądał się ruchom gospodarza. Często pomagał mu w pracy, zwłaszcza gdy w kuźni przychodziło walić ciężkimi młotami, chętnie dawał upust od nowa gromadzącym się w nim siłom. Wyschły był teraz, zasuszony, same mięśnie i skóra. Już nie gorączkował się jak przedtem, czekał cierpliwie. Naprawdę chciał pomóc, odeszły go chęci desperackiego czynu bez widoków na powodzenie. Bischut stęknął nagle, zamachał ramionami. Bywało, gdy nadchodziły go dziwne bóle w zmaltretowanych członkach, nie mogąc strzymać cierpienia, gasił je okowitą, zapijając się do zupełnej utraty przytomności. Spał potem długo, lecz wstawał jak gdyby nic. Woyszwille przypomniała się relacja proboszcza Nuckiego o torturach Kalksteina, którego też przecież podciągano na ławie, wyłamywano stawy, szarpano ścięgna. Długo chodzić nie mógł o własnych siłach, jak strzęp ludzki tkwił bezradny na leżu. Potem nieco się poprawiło. Czy gdyby cudem jakowym udało się zyskać wolność dla Ludwiczka, pozostałby taki jak Bischut? Załamywał rotmistrz dłonie w desperacji, nie mógł sobie wyobrazić podobnym postawnego zawsze, trzymającego się po wojacku przyjaciela. Miotania płatnerza ustały. Ale nie ujął cęgów w dłonie, spod nawisłych brwi spoglądał na “pomocnika”. – Każdy z nas duma o swoim – powiedział nagle. – Jedno mnie się nie łączy ze sobą: skoro Görzkego zechcę pojmać w swe ręce, a trudna mu śmierć z nich będzie sądzona, jakże salwować pułkownika Kalksteina? Czy może jeszcze przyjdzie mi czekać, na teraz ciesząc się utrapieniami Brandenburczyka, gdy mu się wymknie pilnie strzeżony więzień? – Obiecałeś waszeć... – Obiecałem pomoc, nic więcej. Jako też rzekłem, głównie dla mych osobistych widoków to czynię. Okazja się nadarza, lata na nią czekałem. Więc jak? Proboszcz żali się, jako pułkownik osowiał, oczy jego przygasły, cięgiem się modli, nie wierzy w pomyślny koniec złej przygody. Czyżby w takowych okolicznościach pomoc nasza była mu nieodzownie potrzebna? – Bischut! – Woyszwiłło podniósł się z miejsca złowrogi, groźny, szedł prosto na płatnerza. – Stań waszmość! – krzyknął ten z nagła. Woyszwiłło zatrzymał się, sam nie rozumiejąc przyczyny. Przecież nie przestraszył się tego pokraki, który z krzyku przeszedł w tejże chwili w pełen rozradowania chichot. – Bischut – powiedział rotmistrz spokojnie, tym najbardziej niebezpiecznym spokojem. – Jam przybył tu w jednym zamiarze. Pomoc dać miałeś. Skoro zawieść zamyślasz, nic mię nie wstrzyma, by ci krzywą szyję ukręcić do reszty. Płatnerz chichotał z coraz większym rozradowaniem. – Waszmość mnie zamierzasz szyję ukręcić? Nie poradziłbyś, za słabyś. Spójrz, widziałeś to kiedy? Uchwycił kutą sztabę żelazną i z przedziwną łatwością, jakby to był drut cieniutki, giął ją i przełamywał na wszystkie strony. Pomimo rozeźlenia Woyszwiłło nie potrafił ukryć podziwu. Takiej siły nigdy by się nie domyślił w tym połamańcu. – Wszako zdoliłbym... – szepnął. – Głupiś waszmość! Ja Görzkego długo jeszcze na tej ziemi zatrzymam. Bo z jego śmiercią i mnie by ochota do życia odeszła. Nienawiść jeno mnie żywi, sprawia, iż brandenburskim oficerom zbroje gotuję, broń wykuwam, pancerzami serca osłaniam obmierzłe. Wszystko to dla Görzkego. On siłą i życiem moim. Małżonkę miał, pomarła, ja jeden wiem czemu; długi czas syciłem się jego żalem. Brat również mu odszedł, nikomu nie znana przyczyna tej śmierci, a miłowali się obaj okrutnie. Żołnierza miał ulubionego, którego jako sierotę od małego wychował. Przy cytadeli kłajpedzkiej jest pogrzebany... Pojmujesz, waszmość? Woyszwiłło oczy szeroko rozwarł, o krok się cofnął, nieswojo mu się zrobiło. – Pomyśl więc, waszmość, co dla mnie większą radością: widzieć Görzkego między martwymi, czy utrapieniami serce mu sycić? – Po co więc owo gadanie? Bischut w odpowiedzi zachichotał, krótko jakoś, inaczej niż zwykle. Potem, odmieniony zupełnie, drzewa na palenisko podrzucił, cęgi ujął, bąknął, plecami odwracając się do Woyszwiłły: – Czas zakończyć zabawy. Proboszcza Nuckego każdej chwili nam czekać. – Proboszcza? U nas? – Chorego nawiedzać mu w bliskiej okolicy, więc bez podejrzeń zawadzić może o dom płatnerza. Księżyca nie ma, ciemne są noce... Rotmistrz był oszołomiony. Przy stole obitym blachą miarowo szczękały cęgi, on zaś czuł w głowie zupełny chaos. Niezrozumiałe zajście z Bischutem, o którym ciągle jeszcze nie wiedział, co ma sądzić, przerażająca opowieść płatnerza o drogach jego pomsty na generale, wreszcie, co najważniejsze, pewność, że za parę dni przekroczy wreszcie próg cytadeli, dotąd nieosiągalnej, kamiennoceglanej fortecy. Znajdzie się nie opodal Ludwiczka, będzie mógł obmyślać sposoby ratunku... Teraz jeszcze ten Nucke, proboszcz luterski, starzec dziwaczny, ale mądry i o dobrym, jak rzadko, sercu. Dobrym wszakże tylko tak długo, pokąd sprawy nie tyczyły wiary kalwińskiej. Wtedy w fanatyzmie swym był gotów na wszystko, cokolwiek tylko mogłoby zła przyczynić kalwinom. Elektora nie cierpiał, traktując go jak jawne uosobienie antychrysta. Raz jeden tylko widział się z Nuckem Woyszwiłło. Towarzyszył Bischutowi do skromnych pomieszczeń proboszcza pod pozorem odniesienia zamówionego rękodzieła. Płatnerz powiedział, żeby nie ukrywać przed duchownym niczego. Zrelacjonował mu więc Woyszwiłło cel swego przybycia. Pastor słuchał kiwając głową. Rzekł, że modlić się będzie za powodzenie sprawy, gdyby zaś jakiej pomocy chcieli od niego, zawsze ją da. Potem opowieść wiódł o Kalksteinie, którego co trzeci dzień nawiedzał za generalskim zezwoleniem. Wtedy to nowy obraz przyjaciela, całkiem od dawnego odmienny, pojawił się przed rotmistrzem. Teraz pastor ma się tu zjawić swoją osobą. Będą nowiny. Może wie już o widzeniu więźnia z małżonką. Jakże znieśli oboje to bolesne spotkanie? Czy jest w nich jeszcze jakaś nadzieja? Nakazał pastorowi, by słowem choćby nie wspomniał o jego pobycie w Kłajpedzie. Bo gdyby zamiary się nie powiodły... Miał jeno rzec Kalksteinowi tyle, że dawni przyjaciele nie przepominają starań, niechaj nie traci otuchy. Bischut spokojnie odłożył cęgi, zgarnął nacięte kawałki drutu. – Idzie – powiedział, choć Woyszwiłło byłby przysięgał, że żaden szmer nie dochodzi zza ścian płatnerskiej pracowni. Dopiero po dłuższej chwili zakołatał do drzwi Otto Nucke, proboszcz gminy luterańskiej Kłajpedy. Skłaniając się przed gościem, płatnerz prowadził go bocznym przejściem do izby mieszkalnej. Woyszwiłło podążył za tą parą, obserwując na bocznej ścianie tańczące cienie obu Niemców. Pastor należał do ludzi spokojnych, długie życie wyrobiło w nim w stosunku do spraw ziemskich strategie wyczekiwania. Średniego wzrostu, mocno zgarbiony, drobił niewielkimi kroczkami, dłonie kryjąc w fałdach ciemnego stroju. – Mniemam, żem wielkiego dzieła dokonał, wspomagając Kalksteina w jednaniu się z Bogiem – rozpoczął bez żadnych wstępów, ledwie usiadł na podsuniętym zydlu. – Daleko za nim ostała gorączka życia, jest jeno wiara w miłosierdzie i ufność w słuszność wyroków bożych. Z Biblią się nie rozstaje, tej mu elektor nie kazał zabierać. – A inne księgi? – Nie ma ich. Podejrzenie było, że przy ich pomocy, a za moim pośrednictwem, koresponduje z Knauten. Tabakę generał takoż kazał więźniowi odebrać. – Była dziś u męża pułkownikowa... – Krótko po ich spotkaniu zaszedłem do niego. Płakał, osobliwy to widok ów płacz wojaka. Szczęśliwy był, iż jeszcze raz widział ukochaną białogłowe, wieści miał o dzieciach swoich... – A jakże samo spotkanie minęło? Nie poznała jejmość Kalksteinowa śladów torturowania? Wolę miała by łzy powstrzymać? – Z chodzeniem mu ciężko, nogami powłóczy podobnie do chodu waszego, Bischucie. Przy niej starał się nie pokazać niczego. Inny to wszako już człek, inny na ciele i duszy. – O ucieczce z cytadeli nie zamyśla? – Gdym pytał go o to, z gorzkim śmiechem podał mi ręce, powykręcane w stawach, zgrubiałe mocno, rwące przy każdym zimniejszym dniu. Rękami tymi ukazał grube mury, twarz strażnika za oknem. On marzy jeno o przyszłym życiu. Bóg go ciężko doświadczył, ale i nadzieję wlał wiecznej szczęśliwości. Woyszwiłło miał już tego dosyć. Zniecierpliwiony do ostatka, uchwycił pastora za rękaw surduta. – Prawicie, jakby to kukła była, a nie żywy człowiek. Ludwiczka znam od lat. Że ku Bogu spoziera, dobre to, wszakoż uwierzyć nie mogę, by o ziemskim wyzwoleniu nie myślał. Choćby przez wzgląd na małżonkę i dzieci. Po cóż by inaczej tak twardy był na torturach, imieniem nikogo nawet nie wspomniał? – Dla bożej to wszystko chwały, dla bożej chwały – łagodnie perswadował pastor. – Co więc dobrodziej radzisz? – natarł Bischut, widocznie też trochę zniecierpliwiony, a Woyszwiłło zerknął ku niemu z uznaniem. – Pułkownik od nas czeka pomocy, sam po zdradzie Knopfa stracił nadzieję. Małżonka powiadomiła go o staraniach prowadzonych na wszelkie sposoby, kazała otuchę mieć. – Co radzisz, dobrodzieju? – Siłą go z cytadeli nie wydostaniemy. Sposobów by jakich użyć. – Egzaltacja proboszcza już minęła, myślał teraz z chłodną rozwagą. – Wraz z pomocnikiem, który niemotą jest ciężką złożony, pracować będziemy w kuźniach fortecy. Okazja się zdarza jedyna, plan by nam pospólny ułożyć. Więzień nadal jest w wyższej celi? – W wyższej. Po skończonym śledztwie tam kazano go przenieść. Lepsze ma teraz życie niż w namokłym lochu. – Jak straże? – Trzech zawsze stoi na korytarzach. Pieczę nad nimi ma Knopf, okrutnie nienawistny więźniowi. Płatnerz zdawał się nie słyszeć tych słów. Miewał takie chwile dziwnej zadumy, myślał wtedy z wytężeniem, wiedział rotmistrz, że chwila, a usłyszy się dobrą poradę. – Ksiądz dobrodziej mógłby nam przesłać tu szaty swoim podobne? Nucke zdumiał się pytaniem Bischuta. Zaraz jednak uśmiechnął się, raźnie pokiwał głową. – Prześlę, prześlę, myśl może być przednia... – żegnać się począł, błogosławił wychodząc. Woyszwiłło chciał coś powiedzieć, ale płatnerz znów zatopił się w myślach. Nie pytał więc nawet, po co mu potrzebne pastorskie szaty. Przyjdzie pora, sam Bischut wszystko wyjawi. Pomyślał, że biedny Ludwiczek chód musi mieć teraz podobny ruchom płatnerza. Nucke tak mówił, kto wie, może jeszcze osładzał zło, może jest znacznie gorzej... – Wzdrygnął się rotmistrz. *** Pokraczna postać, wywijająca młotem, z nagła obróciła się do Woyszwiłły. Rotmistrz drgnął, widząc kiwanie dłoni. Od kilku godzin trwał w niesłychanym podnieceniu, wyczuwał, że musiało zajść coś nieoczekiwanego. Bischut parę razy opuszczał murowaną szopę, mieszczącą podręczne warsztaty cytadeli, wędrował kędyś przez wewnętrzne podwórza, potem, pod pozorem, że zapomniał narzędzi, udawał się do miasta, na koniec zajął się robotą z tak niebywałą pasją, jakby pragnął zagłuszyć w sobie jakieś uczucie. Woyszwiłło o nic nie pytał, znał już swojego gospodarza, wiedział, że gdy sam nie objawia ochoty do rozmowy, mękami nic się z niego nie wydobędzie. Płatnerz jeszcze kilka razy uderzył młotem w żelazo, spojrzeniem lustrując zarazem najbliższe kąty. – Proboszcz Otto Nucke od tygodnia przebywa pod aresztem domowym, generał Görzke trafił na ślad, iż korespondencję ułatwiał więźniowi. Teraz zrozumiał Woyszwiłło, czemu przez dwa tygodnie pracy w cytadeli raz tylko widzieli w jej murach proboszcza, śpieszącego do Kalksteina z duchowna pociechą. Okazuje się, była ona nie tylko duchowna. Czemu jednak Bischut taki jest podniecony? Czyżby im coś groziło? Boi się może, by proboszcz nie wykazał się słabą wolą? – Sierżant Knopf złamał nogę, jakiś chłopiec go wczoraj na mieście trącił, upadł przez to tak nieszczęśliwie, w koszarach leży – szeptał dalej Bischut. – Straż przy więźniu ma Mitke, od dawna zmówiony ze mną... Wraz pójdę z tobą ku bramie, że to musisz bieżeć czym prędzej po drut miedziany do podbicia naramienników. Cień jakiś zamigotał we drzwiach, przesłaniając intensywny blask październikowego słońca. Bischut zaczął kuć z wielkim zapałem, pomocnik jego, udający niemowę, mordował się z przenoszeniem w pobliże pieca wielkich sztab żelaznych. Po chwili otwarte na oścież drzwi znów wpuszczały światło. – Generał wyznaczył diakona Schulza do opieki nad chorym. Ma przyjść dziś pierwszy raz po obiadowym czasie. W mojej izbie za piecem jest zawiniątko, duchowne szaty. W sam raz na człeka twojego wzrostu. Odziejesz się w nie. Diakon przed miesiącem dopiero przybył do Kłajpedy, jeszcze nie znają go ludzie ani z postury, ani z twarzy. Pośpieszysz wraz z powrotem do cytadeli. Straż, uwiadomiona o wizycie diakona, przepuści cię bez trudu. Jeśli konieczność, mów jeno słowa najpotrzebniejsze. Woyszwiłło dyszał ciężko. Nareszcie nadchodziła upragniona godzina. Bischut urwał, spojrzał z drwiącym uśmiechem. – Widzisz, swoje rachunki ostawiam na później. W celi rzeknij pułkownikowi co i jak. Czym rychlej zmienicie się strojem. Z pomocą Mitkego obezwładnić musicie drugiego strażnika przy drzwiach korytarzowych. Wtedy jeszcze raz zamienisz ubranie na mundur strażnika. We trzech udacie się ku bramie wyjściowej. Gdyby co, ja w kuźni będę czuwał. Pistolety są tu... – wpychał je rotmistrzowi do rąk. Potem już Woyszwiłło nie wiedział, jak mijał czas, co czynił, działał jak w zauroczeniu, stosując się najściślej do wskazań płatnerza. Od dawna już mu tak ulegał we wszystkim, co tyczyło przygotowań do oswobodzenia Kalksteina. Spoglądając na wysokie mury cytadeli, pojmował, że sam niewiele by przeciw nim wskórał. Dopiero dzięki koneksjom Bischuta zdarza się taka okazja. Nie pamiętał, kiedy się przebrał w szaty duchowne, jak szedł ulicami Kłajpedy, odpowiadając na ludzkie ukłony, kiedy się znalazł pod cytadelą. Straże przepuściły go od razu, któryś ze starszych zagadał coś, odburknął, dla pewności opatrzył jeszcze żołdaka błogosławieństwem. Inny żołnierz powiódł go ku korytarzom wewnętrznym, ciasnym i wilgotnym, jak zawsze w wojskowej fortecy, stanowiącej zarazem więzienie. Tam go już przejął nowy strażnik, bez słowa prowadził różnymi załamaniami. – Alles fertig? – zagadnął z nagła półszeptem. Domyślił się, że to Mitke, skinął potwierdzająco głową. Serce waliło mu jak oszalałe, zdawało mu się, że to walenie aż echami nawraca od wysokich ścian korytarzy. – Będę czekał na znak... – szepnął jeszcze strażnik, przystając przed masywnymi drzwiami. – Ora pro nobis, Mater Misericordiae – bez sensu, przypominając zawołanie księdza Tyszkiewickiego, odpowiedział Woyszwiłło. Nie widział, że twarz Mitkego skrzywiła się w wyraźnym lęku, czy tak mało przytomny spiskowiec poradzi sobie W opresji, o którą przecie przy takim przedsięwzięciu nietrudno. Kalkstein leżał na twardym łożu, zbitym z desek. W tym kącie panował półmrok, rotmistrz nie od razu rozeznał przyjaciela. Więzień skierował ku przybyłemu leniwe spojrzenie. – Diakon Schulz? – spytał, musiał być uprzedzony o jego wizycie. Woyszwiłło obejrzał się na drzwi. – To ja, Ludwiczku, Woyszwiłło. – We wzruszeniu z trudem wydobył te słowa ze ściśniętego gardła. Wyciągając ramiona, postąpił ku postaci z trudem zwlekającej się z posłania. Kalkstein drgnął, wydał pełen niedowierzenia okrzyk, chciał się szybko zerwać, słabe członki nie dopisały, byłby się wywrócił, gdyby nie podtrzymał go rotmistrz. – Ludwiczku... – szepnął zwierając tamtego w ramionach. Przerażony był lekkością i kruchością tego ciała, które trzymał w objęciach. Czy naprawdę to chuchro, ta biedota znędzniała, nie mogąca ustać na nogach, to był Kalkstein, osiłek, mężczyzna na schwał? Tamten słowa nie mógł wymówić, coś jakby chlipanie dobywało się z jego piersi. Od drzwi dobiegło przynaglające pukanie. Woyszwiłło opamiętał się, prawda, przecież diakon Schulz nadejść mógł wcześniej, niż zapowiedział. – Ludwik, wraz przeodziewaj się w moje duchowne szaty. Migiem. Ja ci pomogę. W chwilę zrzucił z siebie odzienie, gwałtem naciągał je na Kalksteina, któremu ręce i nogi latały na strony, nie zawsze posłuszne woli. Ale rotmistrz już ujmował przyjaciela pod ramię i wiódł ku drzwiom. Zapukał w nie lekko umówionym znakiem. Zaraz się uchyliły, stanął w nich Mitke, głową skinął, ręką znak dał, by zaczekali. Słyszeli jego kroki, jak oddalał się w głąb korytarza, potem coś ni to wołanie, ni szept. Przyjaciele spojrzeli po sobie, różne myśli przychodziły im do głowy. Był wszakże przykład ze zdrajca Knopfem, który za gorliwość dosłużył się stopnia sierżanta. Teraz dwie pary nóg wyraźnie dudniły na korytarzu. Woyszwiłło skupił się w sobie, pistolet ujął za lufę, by rękojeścią walić strażnika w łeb, gdyby zaszła potrzeba. Drzwi rozwarły się, nagle szarpnięte. Stanęły w nich dwie postacie. W tejże samej nieomal chwili stojący z tyłu Mitke czymś ciężkim rąbnął towarzysza przez łeb. Poskoczył rotmistrz, doprawił z ochotą, aż gruchnęło, strażnik powoli osunął się na posadzkę. – Uff! – odsapnął Mitke, chciał coś dodać, ale nie było potrzeby. Woyszwiłło sam już gwałtownie rozdziewał ogłuszonego strażnika, Kalkstein niezręcznie wpychał mu chustę pomiędzy zęby. Więc tylko związał jeszcze Mitke nieprzytomnemu towarzyszowi ręce i nogi, potem starannie złożył go na pryczy Kalksteina, przykrył derami, że tylko odwróconą głowę widać było od drzwi. Woyszwiłło już ochłonął z poprzednich emocji, myślał teraz trzeźwo. Nadchodziła chwila decydująca. Dotychczas wszystko było dziecinnie łatwe, dopiero teraz... Przejście przez bramę... Gorączkowo mówił Kalksteinowi do ucha: – Pod bramę cię podprowadzimy, gdyby się dało, wyjdziemy z tobą. Jeśli zaś nie, staraj się iść prosto, choćby nie wiem ile cię to miało kosztować. Za pierwszą ulicą dwie niewiasty mają czekać, interes mając do diakona. Już cię one zawiodą, kędy potrzeba. Pomyślał zarazem rotmistrz, że jeśli wszystko się uda, jakaż ironia kryć się będzie w jego powrocie do cytadeli. Bo wtedy, ratując Bischuta, wrócić będzie musiał z ową miedzią jako niemy pomocnik. Tym spospobem żadne podejrzenie na nich nie padnie. Obyż się tylko Ludwiczkowi udało. Bo jemu, Woyszwille, wszystko inne nieważne. Tyle że musi pomóc płatnerzowi, gdyby nie on, dzisiejsza próba aniby doszła do skutku. – Przejdziemy wszyscy – szepnął Mitke. Zaraz zaczął coś gadać do Kalksteina, idącego prosto z niesamowitym, nadludzkim wysiłkiem. Głowę pod okryciem szerokiego kapelusza spuszczoną miał ku dołowi, ale przecież widzieli, po uszy twarz nabrzmiała mu mocną czerwienią, przy skroniach kroplił się pot. Podczas gdy jeden ze strażników otwierał furtę, do Mitkego podszedł podoficer, słuchał wyjaśnień. Mitke mówił swobodnie, jeszcze sobie podżartował, spoglądając ku mniemanemu “diakonowi”, czy ten nie słyszy. – Kazano nam iść razem do domu Nuckego, w pomoc tym, którzy go tam pilnują. Nie wiedzieć, może i ten diakon coś zrobił? Furta została otwarta, Kalkstein już pierwszy w nią stąpił, gdy z przeciwnej strony rozległ się okrzyk, by dawać drogę. Musieli się cofnąć. W tej samej chwili Woyszwiłło poczuł na sobie badawcze, wzbierające przerażeniem wejrzenie jednego z żołnierzy. Skulił się, gotów do skoku, wyglądało na to, że go poznano... Nie dostrzegł, że wchodzący mężczyzna dziwnie jakoś zmierzył wzrokiem przebranego Kalksteina, zagadał parę słów. Nim Ludwiczek zdobył się na odpowiedź, rozległ się krzyk: – To Kalkstein, Kalkstein w przebraniu! Trzymajcie go! Fiskał elektorski Filip Lau, jeden z członków komisji wyznaczonej dla wydania wyroku na więźnia, śpieszył do cytadeli na wezwanie generała Görzkego. Znał diakona Schulza, nawet nie dokończył pytania, z jakim się zwrócił do niego, rozpoznał mistyfikację. Już sam fiskał i paru żołnierzy szarpało się z bezsilnym Kalksteinem. Zwalili go na ziemię, wciągali w głąb podwórza, ktoś zamykał furtę, gdy spadli na tę gromadę Woyszwiłło z Mitkem. Huknęły strzały pistoletów, kątem oka dostrzegł rotmistrz, iż od kuźni, kolebiąc ramionami, pędzi płatnerz Bischut coś krzycząc. Fiskał pierwszy rozeznał się w sytuacji. Paru żołnierzy leżało na ziemi, pozostali bronili się, przerażeni furią napastników, a tu jeszcze nadbiegała dla nich pomoc. Lau wziął nogi za pas, ruszył przez podwórze ku zabudowaniom wewnętrznym, przeraźliwie wołając o ratunek. Gruchnęło, nawet nie jęknął brandenburski żołdak, gdy spadła mu na głowę ciężka sztaba żelazna. Woyszwiłło poczuł zarazem, że płatnerz wpycha mu miecz w dłonie, skoczył z nim na strażnika ku bramie, pchnął, aż ostrze przeszło na wylot. – Furta! – wrzasnął Mitke, całą twarz umazaną miał we krwi, musiał być ranny. Woyszwiłło mocował się z kluczami, nie mógł poradzić, skoczył mu Mitke z pomocą, wprawny, wraz klucz przekręcił, odciągnął zasuwę. – Uwaga! – krzyknął Woyszwiłło. Nadbiegała hurma żołdaków, zwabiona wołaniem fiskała. Rotmistrz osłaniał Mitkego, nim ten uporał się z furtką. Skrzypnęła, stanęła otworem. Ale między Kalksteinem, leżącym ciągle na ziemi i osłaniającym się dłońmi przed śmigającymi mu przy twarzy buciorami a biegnącym mu z odsieczą Bischutem wyrosła cała czereda Brandenburczyków. Jeśli ich nie odeprą, ani mowy, by uratować Ludwiczka. – Nie poradzimy – jęknął Mitke, ale ruszył do walki z wprawą starego zabijaki. Woyszwiłło był świadomy przegranej. Przewaga Brandenburczyków była zbyt wielka. Tylko cud jakiś mógł przynieść ratunek, a cuda, wiedział, zdarzają się nader rzadko. W powietrzu śmigała sztaba Bischuta. Straszną siłą ciosu rozwalał czaszki, gruchotał ramiona, wokół tworzyła się pustka. On pierwszy utorował sobie drogę do Kalksteina, jednym ramieniem wciąż atakując, drugim próbował podciągnąć więźnia ku zbawczej furcie. Głuchy trzask rozległ się właśnie od tamtej strony. Któryś z rannych Brandenburczyków pojął, co się święci, zatrzasnął wyjście. Nadbiegali nowi żołnierze. Mitke zakrzyknął nagle, zwalił się nieprzytomny na ziemię. Kalkstein zyskał nagle siły, poderwał się z ziemi, łapiąc broń poległego żołdaka, próbował iść swoim z pomocą. Po mocniejszym pchnięciu stracił jednak równowagę, jego storturowane nogi nie wytrzymywały wysiłku. Woyszwiłło ujrzał, jak pułkownik pada na ziemię, pomyślał, że został ranny, a może zabity. Zawładnęła nim wtedy straszliwa furia. Ramię w ramię z ponurym płatnerzem zaczęli napierać na Brandenburczyków. Tamci, przerażeni ich męstwem i szaleńczą siłą, cofali się w głąb podwórza. – Ludwiczek, uciekaj, uciekaj! – zakrzyczał nagle Woyszwiłło, który kątem oka dostrzegł, że Kalkstein żyje, że wspierając się na dłoniach, próbuje dźwigać się z ziemi. Brandenburczycy, żgnięci ostrym rozkazem, zdobyli się od nowa na wolę walki. Rotmistrz z płatnerzem musieli teraz całą mocą odpierać ataki. – Koniec... – westchnął nagle Woyszwiłło. Kilku żołnierzy pochwyciło Kalksteina i półwlokąc uprowadziło go w głąb podwórza. – Na wieżę i mury! – syknął Bischut. Ruszyli pędem ku wieży przy bramie ogołoconej zupełnie ze straży. Zatrzaskując za sobą wnijście, parli po schodach na górę, stamtąd na mury. U szczytu odetchnęli, nie zważając na strzały z muszkietów. Jeśli im kule jakie sądzone... – Görzke będzie jednakże górą. – Bischut z bólem wypowiedział te słowa, wskazując na nadbiegające po szerokiej płaszczyźnie muru grupki Brandenburczyków. Od dwóch wież zagarniali ich w ten sposób kleszczami. – Ano pora ginąć – odrzucił trochę nie na temat Woyszwiłło. Każdy z nich myślał w tych ostatnich chwilach o swoich sprawach. – Görzke... – rzekł jeszcze Bischut, twarz mu zsiniała z wściekłości. W rozpiętej bluzie, pewnie wyrwany z drzemki, generał miotał się po podwórcu, wydawał żołnierzom rozkazy, któregoś, biegnącego, jego zdaniem, zbyt wolno, przejechał szpicrutą przez twarz, ryczał obelżywe wyzwiska. Bischut oglądnął się wokoło, dostrzegł nadkruszoną cegłę w krawędzi muru, ujął mocno i rozmachem swego przydługiego ramienia cisnął w generała. Görzke uchylił się w ostatniej sekundzie, cegła trzasnęła go z siłą w ramię miast w głowę. Krzyknął, zachwiał się, z trudem utrzymał równowagę. Biegnący murem żołnierze dotarli do dwóch straceńców. Wspierając się o siebie plecami, rotmistrz i płatnerz dawali ostatni odpór. Paru Brandenburczyków spadało z murów w głęboką fosę, rozkrzyżowując ramiona. Woyszwiłło uczuł w pewnej chwili, że został sam, że nie ma osłony w plecach swego dziwnego druha. Obejrzał się kątem oka. Bischut odparł napastników, którzy mimo wezwań generała bali się znaleźć w zasięgu jego przerażającej sztaby. Dopiero strzał z muszkietu, dany z podwórca, musiał być celny. Płatnerz złapał się za serce, ale chwilę jeszcze ustał na nogach, a dłoń jego nadal mocno trzymała sztabę. – Hej, Görzke! – zakrzyczał przez rumor bitewny. – Jam Launer. Pamiętasz? Stare są nasze rachunki. Ja ginę, ale jeszcze są tacy, co je za mnie będą regulować. Generał zapienił się wściekłością. Wskazując na Bischuta wrzeszczał przeraźliwie: – Żywcem ich brać! Żywcem! – Niedoczekanie! Patrz! – odkrzyknął płatnerz. Trzymając się ciągle za serce, chwiejąc się na nogach, z rękami czerwonymi od własnej krwi, skoczył z muru w głęboką fosę. Spadał z dziwnie wierzgającymi kończynami, pokraka, mściciel i ostatni towarzysz rotmistrza Woyszwiłły. On sam bronił się jeszcze. Ciosy dosięgły go kilka razy. Nie strzelano już, generał kazał brać żywcem. Czuł, jak mu ramię słabnie, jak coraz mu trudniej było radzić sobie z ciężkim, kowanym mieczem. Zachwiał się, z trudem utrzymał równowagę. Wtedy dosięgnął go cios pałasza brandenburskiego żołnierza. Zawirowało mu przed oczyma, przeleciały białe i krwiste kręgi, czerń je zakryła. Pomyślał nagle o Ludmiłce, nie krzyczał już, nie mógł, osunął się na powierzchnię muru cytadeli kłajpedzkiej. Nie widział już, jak stanął nad nim generał Görzke, z ramieniem bezwładnym od uderzenia cegłą, jak, mrużąc oczy, usiłował coś wyczytać z gasnącej twarzy. – Wasza miłość, ja go znam – przybliżył się nagle jeden z żołnierzy. Spojrzał generał. To jeden z tych dragonów, którzy towarzyszyli Baumgardtowi i Montgommery’emu przy porywaniu Kalksteina z Warszawy. – Kto zacz? – Rotmistrz litewski Woyszwiłło, druh onego Kalksteina – rad z przysługi, zaraportował żołnierz. – Woyszwiłło? – zmarszczył generał brwi. Skądże on zna to nazwisko? – Woyszwiłło? – powtórzył. I aż mu oczy zabłysły uciechą. Pamiętał, przecie wymieniał go Kalkstein, pytany o przyjaciół w Warszawie. Długo stał nad zwłokami oficera Rzeczypospolitej, który aż tutaj dotarł w imię przyjaźni. Potrząsnął generał głową, nie mieściło mu się w niej coś takiego. Więc istnieje podobnie silna przyjaźń? Obojętnie przyjął raport, że pułkownik Kalkstein, żyw i cały, jeno trochę poturbowany, jest już w swej celi, kędy znaleziono ogłuszonego i związanego żołnierza. Ciągle zastanawiał się nad siłą spotkanej tutaj przyjaźni. Przyjaźni aż po śmierć. I nagle wybuchnął gniewem: – Kpy, szelmy, łby im ucinać, zimną wodę wiadrami lać w gardła! Żywcem kazałem brać, żywcem! Umilkło wokoło. Jeden z żołnierzy zawołał nagle, patrząc na polskiego oficera: – Wasza miłość, on żywię... Lekko, lekko rozwarły się powieki Woyszwiłły, ale zaraz oczy zamknęły się, a ciało wyprężyło. Żołnierz cofnął się o krok, potem drugi i trzeci, by tylko zejść z oczu rozwścieczonemu generałowi. Ale Görzke nie o nim teraz myślał. Podniecony narastającą w nim nienawiścią, doskoczył do bezwładnego ciała przyjaciela Kalksteina i butami zaczął je spychać z muru. Nasłuchiwał jeszcze, jak po chwili głucho uderzyło o ziemię. 9 Na kwadratowej twarzy marszałka nadwornego Branickiego nie znać było śladu najmniejszego wzruszenia. Jak przedtem obojętnie przyglądał się Michałowi Korybutowi, gmerzącemu tłustymi palcami w misie pełnej słodkich specjałów, tak teraz nie reagował na nagłe uniesienie królewskie. Michał Korybut nawet o jedzeniu zapomniał. Chodząc po niewielkiej komnacie wymachiwał ramionami. – Zrozum, jako nie fałsz to, nie hetmańska imaginacja, by nas do strachu pobudzić, jeno prawda. Na przesłuchach posłaniec ów wszystko potwierdził. Hardy był Kozak, dopiero przypiekania się uląkł. Prawdą są bliskie znoszenia między elektorem a Doroszenką; samże ów hetman kozacki powołuje się w przejętym piśmie na relacje wysłańców berlińskich. – Supozycja to jeno, Doroszenko na wszelkie spospoby próbuje umacniać swoją pozycję. Nie zda mi się, by Fryderyk Wilhelm zechciał ważyć się na coś podobnego. Jemu zgody, nie wojny z nami potrzeba. – Wszakoż Doroszenko wyraźnie sojusz mu proponuje i pospólne uderzenie na Polskę. Jeszcze tronem polskim mu kadzi. – Próżne strachy. Posłaniec do Berlina nie dotarł, przez Sobieskiego przejęty, nam do Lwowa został przysłany. – A owi wysłańcy berlińscy? – Fryderyk Wilhelm przezorny pan, od każdej strony chce pierwsze mieć wieści. – To wszakoż utrudnia sytuację. Przy takim rzeczy obrocie jakże upominać się o należne posiłki? – Nie przysłał wojsk potąd, choćby z pięćset dragonów, zatem, skoro spokój na tymczasem rządzi ukrainnymi ziemiami, sfolgować można molestowaniem. Lepiej to, bo mus byłby mocniej upomnieć się o Kalksteina. Król Michał znów zainteresował się misą wschodnich przysmaków. Napchał łapczywie pełne usta, przełykał mlaskając, chwilami głośno czkał. – Wiesz, dumam, czy nie warto zabrać ze Lwowa jakiego cukiernika, znajomego przyrządzania tychże delicji. Dawno nie jadłem czegoś tak bardzo smakowitego... Spojrzał pytająco na Branickiego, ale zaraz się skrzywił. – Jeno mam chwilę odetchnienia, wy mi wraz wszyscy o tym Kalksteinie... Wiem, że to obraza dla majestatu naszego, że hańba i wstyd, ostro stawiałem kwestię w wielu pismach. Cóż więcej tu robić, skoro elektor osobliwie w tej materii uparty? Wojować z nim nie będę, gdy pomocy jego w żołnierzu mi trzeba. Jeszcze te znoszenia z Doroszenką... Co by się stało, gdyby tak stanęła pomiędzy nimi ugoda? W dwa ognie by nas wzięli. Branicki milczał, wydało się królowi, że z wysiłkiem tłumił ochotę ziewania. Gniew ogarnął Michałem Korybutem. Mało, że w tym Lwowie siedzi już blisko miesiąc w utrudzeniach i niewygodzie, osobą swoją świadectwo dając trosce o ukrainne ziemie, jeszcze najbliżsi przyczyniają mu strapień, nie wyręczając w tysięcznych kłopotach. Zaniepokoiła go wzmianka w liście Doroszenki, sugerująca Fryderykowi Wilhelmowi koronę polską. Nad tym teraz zamyślał, lepkie palce wycierając w spodnia stronę żakietu. – Książę de Longueville, Kondeusz, Karol Lotaryński... Od tamtej strony upatrują kandydatów, gdyby im się udało zepchnąć nas z tronu. Baczyć trzeba, by gdzie bliżej nie znalazł się człek dogodny tym niecnym zamiarom. Elektor siła ma popleczników. Kanclerz Leszczyński, Grzymułtowski, Morsztyn, sam prymas. Gdyby co, Francuzów odstąpią, za Brandenburczykiem okrzykną się kupą. Tu nam baczenie mieć trzeba. Obawę mam, zali nie za ostro postępujemy z Berlinem? Choćby przeciągając potwierdzenie Bydgoszczy i Oliwy? Branicki utracił wreszcie swój kamienny spokój. Z nagłym ożywieniem przyjrzał się Michałowi Korybutowi. – Wasza królewska mość, jeszcze mu ustępować?! Cła na Wiśle wedle swej woli pod Nowem naznacza, poczty ustanowieniu przeszkadza. A Drahim, a Elbląg? Nie wspominając już Kałksteina... Jakże, dalej ma wygrywać ten buntownik? Król machał dłonią w zrezygnowanym geście. – Gadasz, kochasiu, bo niewiele się wyznajesz w politycznych arkanach. Do tych rzeczy głowę trzeba mieć – nadął się, przybierając dostojną minę. Zawsze w takich momentach najpocieszniej wyglądał. Branicki z trudem powstrzymał złośliwy uśmiech. Dyskursu nie podejmował. Na tej płaszczyźnie? Pomyślał z utęsknieniem, że Olszowski czemuś się spóźnia; podkanclerzy umiał radzić z królem, choć nie był ostatnio u niego w łaskach. Na utrapienie marszałka koronnego Michał Korybut był tego dnia szczególnie gadatliwy. – Lekce sobie dziś ważę wszelkie malkontenckie usiłowania, nie patrząc, z Francuzem czy Brandenburczykiem się oni znoszą. Ukrainne media jeszcze raz dowód dały, jako stan szlachecki i żołnierz Rzeczypospolitej duszą ostaje przy swoim królu. Tyle gadania było, że wojska koronne pragną konfederacją stawać, a wystarczyło, iż z Warszawy ku nim wyruszyłem, by wraz ustały knowania, by ława rwało wszystko na Tatarzyna i hajdamaków Doroszenki... – Najjaśniejszy panie, prawda to, wszakoż nie można Sobieskiemu niczego ujmować – ośmielił się wtrącić Branicki. Król wydał wargi. – Sobieski... Sobieski, wiecznie ta sama śpiewka. Pewnie, wódz dobry, rozum ma w militariach. Wszako nie jego to samego zasługa. Wiśniowieckich wkład nie mniejszy. Hetman polny, książę Dymitr, cały czas salwował tu ojczyznę na poły z Sobieskim. Jeden ciąg victorii. Bracław, Mohylów, Kalnik, dziesiątki miast znów silne naszą załogą, dawno takiego triumfu oręża nie znano w Rzeczypospolitej. Może i Turczyn zastanowi się jeszcze, zali warto z nami poczynać. My nie Wenecjany, a Kamieniec nie Kandia... – Skarży się Sobieski, iż sił mało, by zdobycze zachować. Załogami miasta obsadzając, wolnego żołnierza ma ledwie trochę nad cztery tysiące. Litwy niecierpliwie czeka i wojsk z województw przysłanych. Dotknął czułej struny. Pod naporem perswazji przedstawicieli województw zgodził się król, by miast pospolitego ruszenia przysłały zaciągi. Ruszyli do domów ci nieliczni, którzy stawili się po trzecich wiciach. A zaciągi nie nadchodziły. Już trzy tygodnie próżno ich oczekiwano we Lwowie. – Będą i zaciągi, wnet Litwa nadejdzie. Sobieski wyrzeka jak mieszczka na rynku, przepominając, że naszą zasługą uchwalenie na radzie wojennej senatu tych wszystkich sposobów obrony. Zaliżby inaczej Litwa ruszyła z leż swoich ku Ukrainie? W Dubnie już są, niech ruszą mocnymi marszami, wrychle tu będą. – Ale nie ruszają... – Sobieski tak mówi. Nie po myśli mu, że sławą dzielić się musi z naszą osobą. Sam chciałby przywdziewać szaty wybawiciela. Gdyby wszako nie nasza osoba, przykład dany opuszczeniem wygodnych komnat w Warszawie, przybycie pod teatr wojny... Ja o Sobieskim już słyszeć nie mogę. Olszowski jakby przepomniał o innych materiach. Skory jestem Krzysztofowi Pacowi zaufać, on słuszniejszą wagą ocenia hetmana wielkiego Korony. Olszowski jeden w Sobieskim chce widzieć zbawienie, jeden Olszowski... – Wasza królewska mość łaskawie raczy wspominać moją osobę? Okrutniem rad tej pamięci – grzecznie, z ukrytą przekpiną odezwał się od progu wchodzący właśnie podkanclerzy. – Prawiłem, iż gotoweś z duszą zaprzedać się Sobieskiemu! – wybuchnął król gniewnie. – Mówię, jako wódz to znamienity, o lepszym nie marzyć. Jeden on też wierny straży tej ukrainnej ziemi. Na nim więc należy się opierać, wszystko uczynić, byle odciągnąć hetmana od malkontentów. Jeszcze gdy są bolesne nowiny... – zmarszczył się, przeciągnął dłonią po czole. Michał Korybut chciał jeszcze coś mówić, na temat Sobieskiego gotów był się kłócić do upadłego, bolała go ta sława hetmańska, dostrzegając jednak naprawdę wielkie przejęcie podkanclerzego, spojrzał tylko wyczekująco. – Nadzieję kładliśmy w wojsku litewskim, mogłoby porządek zabezpieczyć na Ukrainie. Sześć tysięcy dobrego żołnierza pod wodzą obu hetmanów, razem z koronnymi pułkami, byłoby dosyć. Tymczasem Litwa się rozwiązała, nie ma już wojsk, nie ma pułków, kupą, luzem, panowie oficerowie i żołnierz zaciężny, dążą teraz do swoich domów. Nie pojmowali. Co za brednie głosi Olszowski? Jakże to? Nie ma już wojska litewskiego? W Dubnie stanęli, sześć tysięcy luda nie rozwieje się wszak w powietrzu... Podkanclerzy wyjaśniał znane sobie szczegóły, znać było po nim, iż cios ten przejął go mocno. – Stało się to z górą dwie niedziele temu, w szesnasty dzień października. Stali w Dubnie nad Bugiem. Ruszać mieli pośpiesznymi marszami na ukrainne ziemie, hetman wielki litewski rozkaz dał, by w szyku stawać, gdy z nagła bunt powszechny podniósł się przeciw temu. Chorągwie jedna po drugiej odmawiały posłuszeństwa, na próżno próbowali molestować żołnierza oficerowie. – Przyczyny? Jakież przyczyny? – król ręce załamał. – Mówią, jakoby przyrzeczone im było, że prócz przesłanych od dworu sześćdziesięciu czterech tysięcy złotych, które w żołd zaległy wliczane nie będą, prowiant mieli otrzymywać od województw koronnych, przez które wiodłaby ich droga. Pomstowali na nasze uniwersały, zakazujące im brania furażu... – Mogli płacić z owych darowanych tysięcy. – Nie tknęli ich w ostatecznym sposobie, oświadczając, że chcieli iść ochoczo, jako spólnej Matki Ojczyzny synowie. Hetman Pac tłumaczy takoż, że jakowiś oficerowie od Sobieskiego, wracający z wojsk koronnych, serce towarzystwu okropnie do Ukrainy psowali, strasząc między innymi srogością rządów hetmana. – A Pac? Cóż Pac, hetman wielki litewski? Olszowski zaśmiał się drwiąco. – Nie szukał długo sposobu zaradzenia złemu. Rzekł wojsku: “Skoro iść nie chcecie, zwijam oddziały”. Wraz mu tedy poczęli oddawać sztandary. Miasto chorągwi kupy pozostały bezładne. Hetman polny Radziwiłł chciał pono zaciągać na nowo, ale ani go tam słuchano... – Krzysztof Pac kędy jest? Pewnie ma dokładniejsze od brata nowiny. Wraz go szukajcie! – szarpnął się król. – Parę dni temu do Warszawy ujechał – sucho poinformował Branicki. – Do Warszawy... Do Warszawy... – powtórzył Michał Korybut, krzywo spojrzał na Olszowskiego. – Pewnie, że do Warszawy, skoro miejsca dla niego przy nas nie było dzięki zwadom ichmościów. Olszowski wzruszył ramionami. – Nie moja wina, że słuszności spraw widzieć nie chcąc, jeno prywacie ulegał. Tym bardziej teraz na to wychodzi, że jedyny ratunek ostaje w Sobieskim. Wszako nie wiem, czy i on co poradzi, żołnierza mając tak mało. Michał Korybut milczał długą chwilę, jego wyłupiaste oczy spojrzały z żalem w stronę próżnej już misy. Westchnął. – Nic nam nie ostaje innego, jak na Warszawę nawracać. – A pieczę nad Ukrainą kto weźmie? Zmieszał się Michał Korybut. Po długiej dopiero chwili wybąkał: – Sobieski. *** Wojewoda trocki, gładząc palcami swą trefioną brodę, rozcapierzoną w dwa szpikulce, ciekawie, jakby go pierwszy raz widział, przyglądał się cześnikowi Horuszy. – Jam takoż rad, że widzę waszmości – powiedział wreszcie przenikliwym, do syku podobnym głosem. – Słuchy mnie bardzo dziwne dochodzą, jako waszmość słowami swymi ujmę przynosisz splendorowi naszego domu. Rad bym coś bliższego w tej materii usłyszeć. Dolna warga Michała Paca, mocno teraz nabrzmiała, bardziej niż zwykle obwisła ku dołowi. Horusza przez chwilę zapomniał języka w gębie, zaskoczył go wojewoda tym oświadczeniem. Zatem już wie... W zmieszaniu przeniósł wzrok za okno, gdzie na tle pochmurnego nieba majaczyły wieże wileńskich kościołów. Przełknął ślinę. Uprzednio łatwiej sobie wyobrażał tę rozmowę, o wiele łatwiej... Zaraz jednak nabrał otuchy. Przyszedł z tym, by oznajmić, iż ma dosyć kłaniania się, że nie będzie wspierał prywatnego interesu Paców, z zapomnieniem sprawy ojczyzny. Cóż mu po gniewie wojewody, po jego zjadliwych słowach? Niechże usłyszy ich jeszcze więcej. – Wasza miłość, nieobca waszej miłości wierność moja i oddanie jemu samemu i całej familii. Znając niecnoty domu Radziwiłłów, widząc, jako pośród Sapiehów cień jeno jest dawnej sławy, wiarę dałem sławetnemu imieniu Paców. Mając sobie za zaszczyt łaskę i uważanie waszej miłości dla mojej skromnej persony, nie tylko niczemu nigdy nie uchybiłem, ale na wszelki sposób starałem się imię dobrodziejów swoich rozsławiać... – A teraz w gospodnej nieledwieś między zdrajców nas wliczył, nie tak, mości panie cześniku Horusza? – zasyczał po swojemu Michał Pac. – Tego nie rzekłem, choć prawdzie świadcząc, myśli moje o wiele gorsze były aniżeli słowa... Ostatnio oczy moje się otworzyły, sercu jednakoż spokój nakazywałem, że może źle czuje. Aż wieści spod Dubna nadeszły, które hańbą jeno zwać można. – O kimże waszmość zamyślasz? O żołnierzach i oficerach, którzy chorągwie zdawali subordynacji przepominając? – O nich takoż... – Takoż? Zatem nie tylko? Może krzywo widzisz waszmość osobę hetmana wielkiego? – Z ust mi słowa te wasza miłość wyjął. Warga Paca zupełnie obwisła, odsłaniając żółte zęby. W ogóle całą twarz miał wojewoda trocki żółtawą, jakby przesmołoną dymami, tym silniej odbijał od niej czarny włos peruki i brody. – Waszmość przepominasz, z kim mówisz, panie cześniku i pośle. Z naszej to łaski masz jedno i drugie. – Zło Rzeczypospolitej i jej zguba, że nie wola ogółu, ale łaska pańska o splendorach i zaszczytach stanowi. – Ooo – brwi wojewody uniosły się wysoko do góry. – Ogromnie ciekawe to rzeczy. Ogromnie... – mlasnął językiem. – Zwolisz waszmość, iż poproszę przytomnego na tych komnatach hetmana wielkiego Litwy. Niechże głosu obywatelskiego posłucha – zaklaskał w dłonie, każąc pokojowcowi poprosić hetmana. Horusza był w takim nastroju, że już nawet diabła by się nie uląkł. Okrężną drogą, przez Schliebena, nadeszła wieść od Jańczyca o śmierci Woyszwiłły na murach cytadeli kłajpedzkiej. Szczegółów bliższych Jańczyc sam nie znał, nie o nie jednak chodziło. Wiadomość ta dopełniła czary Horuszowej goryczy. Od nowa przyjrzał się sprawie pruskiej. Od czasów swojej w Królewcu służby po dzień dzisiejszy. Ciechanowiecki wiele mu opowiedział o wewnętrznych sekretach Paców. Wreszcie zachowanie pod Dubnem... Niechże hetman przychodzi, w oczy mu powie, że hańba to niegodna tytułu. Wchodził właśnie, otyły, rumiany, z jowialnym uśmiechem na dobrodusznej twarzy. Tylko ciemne oczy patrzyły ostro, jakby nie należały do tego samego oblicza. – Znasz mości cześnika Horuszę, swojego czasu wielce oddanego naszemu domowi? – zwrócił się do niego wojewoda trocki. – Swojego czasu? Nastąpiłaż jaka odmiana? – Tako mniemać należy po rebelianckich nastrojach mości cześnika. Okrutny żal ma do was, hetmanie, żeście to źle się pod Dubnem spisali. Ożywił się hetman, silniej zabłysły mu oczy, ale twarz uśmiechała się ciągle serdecznie. – Dubno? I mnie ono się nie podoba. Choćby koszta, jakowe przy nowych zaciągach Rzeczpospolita będzie musiała ponosić. – Wasza miłość łatwo dał zgodę na nierozważne wołania, by marszu niechać na Ukrainę dla odporu Tatarzynowi i niecnym Kozakom. – Łatwo? A cóżem miał czynić, gdy mi sztandary jęli ciskać pod nogi? Łaski dopraszać się panów oficyjerów czy zwykłych towarzyszy w chorągwiach? – Choćby swoją szkatułą niedosyt złagodzić, odpłaciłaby w swoim czasie Rzeczpospolita. Jako hetman Sapieha, pomnę, całą fortunę zastawił, nie tylko nie uszczuplając, ale jeszcze pomnażając siły wojsk swoich. – Widzę, żeś waść mocno obkuty w politycznych materiach – zakpił hetman wielki litewski, ale widać już było wzbierającą w nim pasję. – Tyle powiem: Dziękować panu Sobieskiemu, który oficerów swoich mi nasłał, by wojska moje pobuntowali. Sobieskiemu to nie ochota była widzieć Litwinów i moją osobą na Ukrainie, kędy rządzi się, jako chce. – Sobieski? Tenże victor i triumfator, on by nie pragnął sił wspomożenia dla stawiania odporu wrażej potędze? – zdumiał się Horusza, to było coś nowego, coś, czemu nie mógł uwierzyć. – Rzekłem, mości panie rezonerze – zakpił hetman. – Czym jeszcze mogę służyć waszmości? – skłonił się przesadnie nisko. Horuszy pomieszało się nagle wszystko. Może prawda, może były jakie kulisy w decyzji dubieńskiej? Woyniłłowicz, Gruszecki, jeszcze inni, którzy robili, co mogli, by wojsko od fatalnej decyzji powstrzymywać, może w rozżaleniu nie potrafili rozeznać wszystkich powodów, może niesłusznie potępiali hetmana? Czy ma prawo ubliżać tym wielmożom, przekreślać jednocześnie ostatnią szansę ratunku dla Kalksteina? Niepomny poprzednich swoich zamierzeń, jak stał, ręce nagle przed obu Paców wyciągnął, zakrzyczał: – Skoro niepewność mnie trapi, wiernie przychodzę ją przekazać. O wybaczenie proszę, jeśli zawiniłem, z boleści jeno to było, z niezrozumienia. Miejsca bo sobie naleźć nie mogę, o pułkowniku Kalksteinie cięgiem myślę. Wasza miłość – zwrócił się do hetmana – parol żeś dał, jako wszystko uczynisz, by wyzwolenie przynieść temu dzielnemu człowiekowi. Z wojskami obiecywałeś ruszać na Prusy ani bacząc na kogo. Ciężko było, alem pojmował, że sprawa się zwleka, gdy Turczyn nasłał na Polskę Doroszenkę i ordy tatarskie. Tam była najpierwsza potrzeba. Wszako gdy hetman Sobieski victorie szczęśliwe odniósł, a Litwa splamiła się Dubnem, gdy już pokój jest na granicach, zali można wyczekiwać, gdy tam człek ginie w mękach, a honor całej Rzeczypospolitej nie ostał pomszczony? Słyszę, o łaskę elektorską dwór prosi, by słowa dotrzymał, pomoc w dragonach dał, że to cięgiem się spodziewamy tureckiej nawały. O Kalksteinie na dworze się teraz nie mówi, przepomniany on tam. Więc ratunek i nadzieja Kalksteinowych przyjaciół już tylko w waszych miłościach, w honorze Paców, w ich słowie i obietnicach. Urwał, wpatrzył się w pobladłą teraz twarz hetmana. Wojewoda trocki nerwowo rozczesywał szpice swej brody. Michał Pac przygryzł kilkakrotnie wargę. – Niechaj słów waszmość! To kalumniami nas obrażasz, to znów na kolanach gotowyś się czołgać. Jako dziecię stałości nie masz. O Prusach prawisz, o moim parolu, że pójdę pomoc nieść Kalksteinowi. Prawda, było tak parę miesięcy temu. Z serca żem mówił i obiecywał. Dziś wszelako inaczej rzecz cała wygląda... – Jakże inaczej? To wasza miłość słów się swoich wyrzekasz? – wolno wypowiedział te słowa pan Krzysztof, wbił spojrzenie w hetmana. – Nie suponuj mi waszmość, czego nie mówiłem. Raz, że gdybym nawet i ochotę miał iść, kędyż żołnierz? Własnych pocztów mam mało, a elektor liczne pułki trzyma na pruskiej ziemi. – Jest jeszcze dosyć żołnierza, nie wszyscy byli pod Dubnem! – wybuchnął Horusza. – Zwól waszmość łaskawie, bym, jako hetman, sam o swoich wojskach stanowił – skrami sypnęło z ciemnych oczu Michała Paca. – O wybaczenie proszę... A gdy zaciągi staną? – uchwycił się Horusza tej jeszcze nadziei. – Tedy takoż nie pójdę! Pojmij waszmość, choć potrzeby nie widzę tłumaczyć, pojmij to, że pora dziś niestosowna, by wojnę wszczynać dla jednego, najzacniejszego choćby i najbardziej zasłużonego człowieka. Waszmość druhem żeś był owego Kalksteina? – Przyjaciel to mój serdeczny, a i dobrodziej, salwował mnie zawżdy w najcięższych opresjach. – Mnie on ani druh, ani przyjaciel, ani mnie od czego salwował. Waszmość myślisz prywatnymi kategoriami, mnie szersze racje mieć na względzie przystoi. Wojna z Turczynem pewna, tylko jej patrzeć. To już nie straszenie Sobieskiego, jak rok czy dwa temu, to prawda. Elektora nam mieć w takowym czasie na karku, byłoby to kładzenie głowy pod miecz katowski. – Miecz ten grozi Kalksteinowi, całym Prusom, których był godnym przedstawicielem. Tam jeno na Polskę się oglądają. Liczą, że Litwa da pomoc. – Gdy był czas sposobny, Olszowski tego nie pragnął, dziś podkanclerzy może by szedł na awanturę przeciw Fryderykowi Wilhelmowi, ale Pacowie na taki lep nie pójdą. Z zamieszania wraz by różne frakcje chciały korzystać, byle Radziwiłł pchałby się na zbawcę ojczyzny, w zanadrzu kryjąc jeno sławę swojego domu. Pacom uważać trzeba, by... – ...by splendor ich jeno domu utrzymać. Reszta nieważna, nie tak to, wasza miłość? – Milcz asan, nie ścierpię obrazy byle łyka, jeszcze we własnym domu! – zasyczał nagle wojewoda trocki, dotychczas słuchający całego dyskursu w zupełnym milczeniu. – Jeszcze słowo, a znajdę sposoby, byś w loch popadł jako i ten twój Kalkstein. – W Prusiech tylko ostatnie ma słowo elektor, w Polsce są jeszcze trybunały. – Raz już miałeś waszeć kondemnatę od owych trybunałów, nie tak? Bacz, by cię na co gorszego nie skazały. Wyprostował się pan Krzysztof. Nagle opadła w nim złość, została tylko ogromna żałość. – Zawierzyłem Pacom, łudząc się, jako splendor domu splendorem mierzą Rzeczypospolitej. Widzę, że inaczej jest. Wdzięczność moja za okazane łaski, wszako ja już klamki Paców więcej się trzymać nie będę, prawdy przy tym się nie ulęknę... Tu Sobieski wadzi, ówdzie Olszowski, Radziwiłłowie, w tym jeno rzecz, nie w pospolitej sprawie. – Milcz waszeć! – huknął wojewoda. – Ostatni raz perswaduję do rozumu twojego. Wasze jesteś cześnikiem i posłem? – Z ramienia Rzeczypospolitej. – Ja tuszę, że głównie z mego ramienia. Cześnikostwem długo się nie nacieszysz. – Dożywotni to urząd. – Jeśli ja tak zechcę stanowić. Jeśli nie, będzie inaczej. Skończy się takoż i posłowanie. – Jużem przez sejmik obrany. – Nowy będzie, dla ustanowienia instrukcji braci poselskiej. Obiór można zawżdy przekreślić. Horusza otworzył usta, by odpowiedzieć, ale wojewoda trocki powstrzymał go ruchem ręki. – To ci jeszcze rzekę, mości panie hołyszu, że odmieni się teraz twój los, gdyś powstał na Paców. Nie znajdziesz nigdzie osłony. A jeślibyś gdzie próbował spiskować, wieści rozpowiadać fałszywe, to... – przestał panować nad sobą. Poskoczył nagle ku Horuszy, podniósł ramię, musiał jednak dostrzec jakąś straszliwą determinację w spojrzeniu cześnika, bo tylko drzwi wskazał, zakrzyczał: – Precz, precz z moich oczu! Ty, ty... – słów mu z oburzenia zabrakło. Pan Krzysztof ledwie, ledwie się skłonił, zawrócił do wyjścia. Świadom był, że wywracał całą swą dolę do góry nogami, złe tylko mogło go teraz czekać, a przecież w duchu czuł ulgę. 10 – Dziś zatem, mości książę, wyjeżdżasz? Masz nadzieję na Nowy Rok znaleźć się w Królewcu? – Konie rozstawne przygotowane. Jeśli wasza elektorska mość raczy zezwolić, dziś jeszcze wyruszę. Fryderyk Wilhelm już nie słuchał. Czoło marszczył, zajęty innymi myślami. Odetchnął w pewnej chwili głęboko. – Za pięć dni nowy rok, tysiąc sześćset siedemdziesiąty drugi. Astrolog prawi, jako ciężki będzie to rok dla Polski – zaśmiał się krótko. – I bez astrologa wiadomo. Nawet silny kraj by się przeraził tureckiej potęgi, cóż dopiero Rzeczpospolita, gdzie ani wojska, ani rządu, ani myśli jednej stałej. Waśnie dworu z malkontentami, waśnie rodów pomiędzy sobą, nienawiści pomiędzy poszczególnymi ludźmi. Można na kraj taki napadać. Mądry jest sułtan Mahomet Czwarty, choć może mądrość ta tylko na krótką metę. Zważ bo, książę, jak się po każdej klęsce podnosi z nagła ta Polska, skądyś najduje siły, mężów wielkich, niespodziany ratunek... – Wojna zatem pewna jest? – zapytał namiestnik elektorski na Prusy. – Dopiero wieści otrzymałem. Czausz od Porty Ottomańskiej przybył do Warszawy z wypowiedzeniem wojny. Padyszach tłumaczył, że z przyczyny to najazdu polskiego na Ukrainę, gdzie władzę sprawuje jego sługa Doroszenko. Na rok przyszły, na wiosnę, z wyprawą się szykuje pod własnym dowództwem, jako pisze: “z potęgą całą, z wojskami licznymi jak gwiazdy, a wspaniałymi jak nieba wspaniałość...” Znam to pisanie dokładnie, kanclerz Leszczyński, wierny mój przyjaciel, wraz przez umyślnego kopię słać raczył. – Cóż Warszawa? Panika pewnie na dworze? – Wyobraź sobie, mój miły, że nie... Oni tam więcej malkontentami zajęci, a ci podobno znowu się mocniej ruszają. Taki to już osobliwy kraj. Na januaria król sejm zwołuje, znów będą o aukcji wojsk mówić, może tym razem wyniknie z tego jaki pożytek. Bo to i nam niejakie posiłki dać trzeba będzie... – Wasza elektorska mość zamyśla przyrzeczeń traktatowych dotrzymać? – Traktaty rzecz święta – uśmiechnął się Fryderyk Wilhelm. – Leszczyński pisze, aby tym mocniej szturm przypuścić o zatwierdzenie Bydgoszczy i Oliwy, nawet z roszczeń finansowych co nieco opuścić, byle nie zatracić okazji. Kanclerz stary, ale rozum ma jeszcze, przy tym osobliwie nie znosi króla i Olszowskiego. Co do Kalksteina, też pisze Leszczyński, że ucichło już zupełnie, nikomu rzecz teraz nie w głowie. Mało się kto kiedy upomni, więcej dla spokoju sumienia, jak z zamiaru działania. Stało się, jak myślałem. – A wyglądało, że może być inaczej. Hetman litewski wojskiem zamyślał uderzać na Prusy... – Pacowie mają teraz turbacje z utrzymaniem swych wpływów. Różni próbują je im wyrywać. Więc tylko o sobie będą pamiętać. Tam zawżdy tak, prywata przed sprawami publicznymi. Urwał, dużymi krokami podszedł do okna, wyjrzał na ponury w grudniowe południe Berlin, potem obrócił się do księcia de Croy. – Tej Rzeczypospolitej póki życia rozeznać nie potrafię. Słabość zarazem i siła. Głupota i rozum niepospolity. Prywata i poświęcenie, że gdzie indziej nie najdziesz’ podobnych przykładów. Nam nie Francja, nie Anglia, nawet nie cesarstwo ważne, ale Polska. Z nią przyjdzie nam żyć i graniczyć. Na Polskę trzeba patrzeć, nigdy z niej oka nie spuszczać. Pojmujesz, książę? – Pojmuję, wasza elektorska mość. – Trzeba, byś pojmował... Dawniej pisałeś, by ostrożnie poczynać z Kalksteinem. Nie pojmowałeś. A tymczasem tak oni w Polsce, jak i ci wszyscy w Prusiech, co oglądają się na Koronę, winni poznać, jako my knowań przeciwko sobie nie dopuścimy. Dlatego Kalkstein musi zostać gardłem pokarany... – zamilkł na moment i innym już tonem uzupełnił poprzednie słowa: – Dlatego, a również i dla własnej swojej osoby. Najgorszy to był z wichrzycieli, najbardziej niebezpieczny, odwagi w nim się zebrało najwięcej i tupetu. Naszą godność obrażał, lżył nikczemnymi słowy, zdrajca, antychryst, przeklętnik, nie godzien, by jego i jego pomiot ziemia nosiła! Książę de Croy spojrzał na elektora. Nie lubił rozmawiać z nim na temat Kalksteina. Fryderyk Wilhelm zawsze tracił wtedy panowanie nad sobą, wpadał w pasję. Tak było i teraz. Na czole wyrosły mu bruzdy, peruka się przekrzywiła, ręce drżały jakby w ataku febrycznym. – Warszawa, jak donosi Wiehert, już się uspokoiła. Pismo jeszcze jedno wystosować kazałem, jako sąd banicyjny nad Brandtem i dwoma oficerami, Baumgardtem i Montgommery’m w pełnym jest toku i że przewiny ich, po udowodnieniu, srogo będą karane. Zaśmiał się, dziwnie łatwo przechodził dziś z jednego nastroju w drugi. – Brandt mi pisze, jako mu nuda okrutna w schowaniu siedzieć, chciałby, jak Montgommery, pod przybranym nazwiskiem za granicę ujechać. Montgommery’ego nikt nie rozpozna, Brandt wszakoż więcej był znany. Musi swoje odczekać, przyjdzie i dla niego pora rekoncyliacji, choćby i z samym polskim dworem. – Wasza elektorska mość wraz po wydaniu wyroku zamierza egzekucję zarządzić? – książę de Croy nawrócił bezpośrednio do sprawy Kalksteina. Zbyt wiele przez cały miniony rok przyczyniła mu ona kłopotu. Elektor wzruszył ramionami. – Nie wiem... Na teraz pragnę wyroku, niech już przewód zostanie zamknięty. Może zaraz, może jeszcze trzeba będzie odczekać. W lochach jest miejsce, może tkwić tam rebeliant ze szczurami. Widzisz, książę, w polityce należy w miarę potrzeby raz być popędliwym, drugi raz zdobyć się na cierpliwość. Nie napierałem na komisję zbyt srogo, choć mi jej wzdrygania się przyczyniały waporów. Ale teraz czas nadszedł, wyrok musi być wydany. Rzeknij im, książę, że zwłoki nie zniosę, niech uważają, by sami za niesubordynację przed sądem nie stanęli. Podszedł do biurka, odsunął gwałtownie szufladę, wyjął z niej duży plik papierów, zamachał nim w powietrzu. – Tyle się tego nabrało. Przez pół roku, odkąd nową komisję powołałem dla wydania wyroku. Kalnein za karę, że wtedy zwlekał, został i w tej przewodniczącym. Oduczę go mieć skrupuły wobec moich wyraźnych rozkazów. Zobacz, jakich nie szukali i teraz sposobów. Protestowali najsamprzód przeciw własnej kompetencji w sądzeniu Kalksteina, żądając formalnej procedury sądowej z dopuszczeniem obrony. Zezwoliłem im na obrońcę, przydając zaufanego mi syndyka Kłajpedy, Köppnera. Wtedy wyskakują z propozycją, aby obwinionego nie karać gardłem, ale osadzić na wieczną pokutę w zamku tapiawskim. Patrz, jako i miejsce od razu naleźli. W zamku tapiawskim, paradne... Urwał na chwilę, znów wrócił mu spokój, głos jego stał się surowy. Książę de Croy w końcu nie wiedział, co lepsze: gwałtowna pasja czy ten zimny, tak niebezpieczny spokój? – Specjalnym pismem ostry nakaz im ślę. Przez komisarzy ustanowionych w sprawie Kalksteina ma być nareszcie bez wszelkich dalszych korowodów wydany “wyrok, odpowiednio do prawa i treści akt. Inaczej okażę im swoją niełaskę. – Tak mi się zda, jako dawniej poniektórzy w komisji wciąż się oglądali na Polskę. Jeszcze gdy stany obradowały... – Wielu jest takich, co łakną władztwa Korony. Tym konieczniejsze, by dla przestrogi spadła wreszcie głowa buntownika Kalksteina. Czy nareszcie pojmujesz to, książę? *** Mroźne były te dni styczniowe. W Kłajpedzie dął przenikliwy wiatr od morza, ze świstem odbijał się od czerwonych murów cytadeli. W nisko sklepionej izbie, wyznaczonej przez generała Görzkego na posiedzenie, zimno było, wszyscy otulali się w płaszcze. Hieronim von Schimmelpfennig dzwonił zębami, nie pomagały porozumiewawcze spojrzenia prezesa Kalneina. Stawili się wszyscy: Albrecht von Kainein jako przewodniczący, generał Joachim von Görzke, Abraham von Kreytzen, Andrzej Leschwang, Daniel Wegener, Krzysztof von Rodem, Hieronim Schimmelpfennig i dodany w ostatniej chwili przez elektora, profesor królewskiej uczelni, krewniak fiskała elektorskiego Filipa, Wilhelm Lau. Trochę na uboczu trzymał się obrońca z urzędu, syndyk Kłajpedy, Paweł Köppner. Przy ustawionym w kącie stoliku sekretarz trwał z piórem uniesionym nad arkuszem papieru. Milczenie się przeciągało. Generał Görzke chrząknął i z wyraźnym ponagleniem spojrzał na prezesa komisji. Schimmelpfennig ciągle dzwonił zębami, otulał się mocno w podbitą futrem podróżną szubę. Podniósł się wreszcie prezes von Kainein. Poprzednie jego skrupuły zniknęły bez śladu. Polska nie przejawiała chęci obrony więźnia, elektor rósł w siłę, a silnemu trzeba służyć gorliwie... – Wezwany przed oblicze księcia namiestnika de Croy, otrzymałem tą drogą, prócz pisemnego, ponaglenie jego elektorskiej mości, byśmy bez dalszej zwłoki wyrok wydali, inaczej jego elektorska mość zapowiada wyciągnięcie konsekwencji za niewypełnienie rozkazu. Dlatego więc, zebrani tu dniem dzisiejszym, nie rozjedziemy się, aż zgodny’ wyrok na obwinionego pułkownika Krystiana Ludwika Kalksteina nie zostanie wydany i podpisany. Usiadł, dłonie złożył na grubej tece akt śledztwa. – Mniemam, jako wszyscy w każdym szczególe są już obznajmieni z przestępstwy popełnionymi przez obwinionego Kalksteina. Zostaje zatem dyskusja nad wyrokiem. Krzysztof von Rodem w tej samej chwili wpadł mu w słowa, mówiąc dobitnie, z wyraźnym przekonaniem: – Apeluję, by Kalksteina dożywotnim ciężkim ukarać więzieniem. Przedkładaliśmy już jego elektorskiej mości propozycję osadzenia obwinionego w zamku tapiawskim... – Mości panie von Rodem, elektor, uwiadomiony o naszych sugestiach, śmiechem i gniewem zarazem je przyjął. Orzekł, że za mniejsze znacznie przewiny wyrok podobny przed paru laty spotkał już był Kalksteina. Brzemię win jego narosło od tego czasu. O innym wyroku trzeba myśleć. – Zatem rozkaz jest ukarania Kalksteina śmiercią? Kainein nic nie odrzekł, milczenie to było aż nadto wymowne. Wtedy zerwał się z miejsca Abraham von Kreytzen, rześki jeszcze, choć mocno podeszły w latach. – Protestuję! Komisją jesteśmy o prawach sądowych, czego potwierdzeniem obecność między nami obrońcy obwinionego. My o wymiarze kary mamy stanowić, a nie podporządkowywać się rozkazom, co wojsku jedynie przystoi. Generał von Görzke kpiącym uśmiechem skwitował słowa Kreytzena. On zaś tymczasem ochłonął z pierwszego wzburzenia, spokojnie już mówił dalej: – Popieram sercem słowa von Roderna. Dożywotnim ciężkim więzieniem karać, zgoda, wielkie są wobec władzy elektorskiej przewiny obwinionego, niech więc już wolności nie zazna. Ale nie śmiercią kończyć tragiczną sprawę, bolesną dla każdego z nas, który Prusy ukochał... Uwagę zwracam i na ten moment, że egzekucja wywrze najgorsze wrażenie na stanach. Znów może począć się wrzenie, czego ani nam, ani jego elektorskiej mości nie trzeba. Wnoszę, by rzecz sumiennie rozważyć. – Ja głosuję za karą śmierci – powiedział Andrzej Leschwang, Brandenburczyk, cieszący się specjalnymi względami Fryderyka Wilhelma. – Popieram ten wniosek – dorzucił generał Görzke. – Byłbym za karą więzienia szepnął Daniel Wegener. Wzrok prezesa komisji spoczął na dygocącym Schimmelpfennigu. Ten skulił się, jakby pod ziemię pragnął się zapaść. – Dołączę się do zdania większości. Nie znane mi są przepisy prawa – powiedział z wysiłkiem. Generał von Görzke wybuchnął tubalnym śmiechem. Zawtórował mu syndyk kłajpedzki Paweł Köppner. Śmiech ich dziwnie odbijał się od murów i sklepień fortecznej izby, nawracał falami. – Każdy z nas wotuje zgodnie ze swoim sumieniem – surowo rzekł von Kainein. Tym razem w odpowiedzi zachichotał Abraham von Kreytzen, Kalnein oblał się łuną. Rzeczywiście. Po co prawić tu o sumieniu? Rodem chwytał się innej drogi ratunku dla nieszczęśliwca tkwiącego w lochach cytadeli: – Głosu musimy wysłuchać obrońcy, niech przewód sądowy toczy się normalnym rzeczy porządkiem. Wprawdzie jesteśmy komisaryczną jeno ławą sądową, ale dbajmy choć o pozory. – Mości von Rodern – surowo zgromił go generał von Görzke. – Zali nieprawdę mówię? – Zważaj, wasza miłość, na słowa, by później nie trzeba ich było żałować – nie ustępował generał. Na przychylnych Kalksteinowi członków komisji spoglądał jak na swych osobistych wrogów. – Mości panowie, niechajmy waśni, one tu nie przystoją – łagodził Kalnein. – Głos zabierze syndyk, obrońca obwinionego z przyczyny swego urzędu. – Jeno ten obowiązek obrony z urzędu przyczyna, iż próbować będę wynaleźć jakiekolwiek racje, tłumaczące złe czyny obwinionego – zaczął prawnik matowym głosem. Niedługo przemawiał. Oświadczył, że z najlepszymi intencjami sumienia nie może znaleźć argumentów tłumaczących czyny Kalksteina. Jego elektorska mość okazał niebywałą łaskawość, po pierwszym procesie zawieszając wyrok i zmieniając go na grzywnę. Zamiast uspokoić, rozjątrzyło to tylko obwinionego. Czyny jego wołają o pomstę do nieba. – Chyba do kalwińskiego... – pozwolił sobie von Kreytzen na śmiałą uwagę. Generał Görzke poderwał się z miejsca, cała twarz drgała mu jak u rozwścieczonego psa. – Wypraszam sobie obrażanie jego elektorskiej mości! Tak bowiem ten przytyk pod względem wiary ja zrozumiałem, sądzę, że było to jednoznaczne. Jeśli padnie jeszcze jedna podobna uwaga, posiedzenie opuszczę, protest składając jego elektorskiej mości, iż w komisji zasiedli ludzie dlań wrodzy, przyjaźnie usposobieni do rebelianta, kto wie, może w przeszłości pospólnie z nim spiskujący. – Hola, generale! – krzyknął von Kreytzen. – Jakim prawem waść nas obrażasz? – poparł go czerwony z oburzenia von Rodern. Prezes komisji z niezwykłą jak na siebie siłą trzasnął pięścią w stół zasłany czerwonym suknem. – Proszę o spokój! Obrońca Köppner ma głos! Syndyk niewiele już miał do dodania. Oświadczając, że w sumieniu swoim nie może sprzeciwiać się najsroższemu wyrokowi, skazującemu na śmierć, apeluje jedynie, aby wybór rodzaju w zgodzie był z urodzeniem obwinionego i wysoką rangą wojskową. Zaległa cisza. Nawet najbardziej nieprzejednani w stosunku do Kalksteina zaskoczeni byli zupełną uległością syndyka wobec elektorskich nakazów. Spoczęły na nim spojrzenia nie kryjące pogardy. – Zatem? – przerwał ciszę generał. – Zatem musimy głosować nad wyrokiem – z westchnieniem podjął von Kainein. – Kto jest za karą śmierci? Podniosły się mniej lub więcej chętnie wszystkie dłonie, z wyłączeniem Roderna i Kreytzena. Spoczęło na nich pełne zdumienia, pytające spojrzenie von Kalneina. – Głosuję za karą dożywotniego więzienia – twardo powiedział Kreytzen. – Więzienie – jakby niedbale rzucił Rodern. Skonsternowany prezes skierował wzrok na profesora Laua, zaraz potem na generała. – Większość głosuje za wyrokiem śmierci – stwierdził von Görzke. Kalnein pochwycił te słowa jak wybawienie. – Zatem większością komisja decyduje karę śmierci. – Przez ścięcie mieczem – z pedanterią dorzucił Görzke. – I z konfiskatą całego mienia – przypomniał profesor królewskiej uczelni. – Zatem zostaje akt wygotować i złożyć nasze podpisy – spojrzał prezes na sekretarza. Ten już pisał wstępna sentencję. Przysiadł się do niego syndyk, pośpieszył z pomocą profesor Lau. – Oznajmić muszę, iż podpisu swego pod tym wyrokiem nie złożę – oznajmił Kreytzen. – Ja też. Stanowisko swoje wyjaśnię w proteście wysłanym na ręce jego elektorskiej mości – poparł go Rodern. Cisza. I zaraz rechot generała: – Kalksteinowi głowy to na pewno nie uratuje. Boję się, że innym natomiast może karki nadkruszyć. Cha! cha! cha! Kreytzen długo patrzał na von Görzkego, we wzroku jego przebijała najwyższa pogarda. Wolno mijały chwile oczekiwania na formalne wygotowanie aktu wyroku. Wreszcie trzy głowy, pochylone nad stolikiem sekretarza, uniosły się w górę. Prezes von Kalnein ujął podany sobie pergamin. Na wieżach kościelnych Kłajpedy wybijała godzina dwunasta w południe, dnia ósmego stycznia 1672 roku, gdy odczytane zostało ostatnie zdanie sentencji wyroku: ...skazuje pułkownika Ludwika Krystiana Kalksteina, jako przeniewiercę, fałszerza i oszczercę, na śmierć przez ucięcie głowy mieczem i utratę majątku*.[*Autentyczne] Jakby przypieczętowując te słowa, mocnymi uderzeniami zabrzmiały zegary miasta. Echo ich długo pobrzmiewało w niskiej, sklepionej izbie, gdzie urzędowała dostojna komisja. Rozkazowi elektora stało się zadość. EPILOG Na zgrzyt klucza w drzwiach celi powoli, z trudem podniósł się z klęczek. Rękoma musiał się mocno wesprzeć o żelazne łóżko, aby utrzymać się na nogach. Zabrzęczały kajdany. Wchodzącego do celi diakona Schulza przywitał nikłym uśmiechem. – Rad jestem ogromnie spokojowi, odkąd mnie tutaj przeniesiono, na samotne myślenie czas ostawiając. Pastor przytaknął. Jakiś czas z woli generała von Görzke więzień przebywać musiał pospołu z kilkoma ukaranymi twierdzą żołdakami brandenburskimi. Od tygodnia dopiero ta nagła zmiana. Musiały zbiec się ich myśli, bo Kalkstein powiedział siadając na łóżku: – Zda mi się, że koniec nadchodzi, skoro względy poczynają mieć dla mojej osoby... Diakon położył mu dłoń na ramieniu. – Rzekliśmy sobie dawno, że przyjmiemy pokornie każde zesłanie boże. Prawdę mówiąc i mnie na jakoweś zmiany w sytuacji waszmości wygląda. Idąc tu spotkałem Albrechta von Kalneina z jeszcze jednym członkiem komisji... – Tej, co to wyrok wydała, potąd mnie jeszcze nie objawiony? Diakon skinął głową. Tyle wiedział, co i Kalkstein. Od pamiętnej historii z proboszczem, wmieszanym w próbę odbicia więźnia, młody pastor luterski znajdował się pod stałą obserwacją, skrywano też przed nim wszelkie szczegóły, jakie mógłby potem przekazać Kalksteinowi. Już generał Görzke specjalnie dbał o to. Nazbyt dobrze pamiętał Woyszwiłłę, mało wszak brakowało, a więzień byłby zyskał wolność. – Gdyby co, rad bym żonę moją jeszcze obaczyć, słów parę jej rzec. Niechby dzieci czym rychlej wiozła na polską Prus stronę, do Reszla albo i dalej, na Przasnysz. Tam niech się uczą polskiego i kształcą w polskim duchu. Stolińskimi niechaj ostaną, uchodząc od pruskiej doli. Pastor przypatrywał mu się z natężeniem. Nawet bokobrody, niestarannie teraz pielęgnowane, skryć nie mogły przeraźliwego wychudzenia oblicza. Białe było, wyblakłe w murach, tylko te oczy... Zawsze się tak samo paliły, byle co siały ogniami. – Są jakie wieści z Polski? – ściszając głos zapytał Kalkstein. Sponurzał pastor. – Są. Traktat podpisano z Turczynem, Kamieniec przy nim ostawiając i całe Podole, nie licząc grzywien wszelkich i kontrybucji, osobliwie od miasta Lwowa. – Toż hańba dla Polski tak się kłaniać przed niewiernymi. – Co zostawało innego, jak ni wojska, ni ładu tam nie ma. Strach słuchać, co powiadają uciekinierzy, których w Prusach tak pełno, jak nawet za szwedzkiej wojny się nie zdarzało. Wszyscy psioczą na malkontentów albo dla odmiany na króla. – Prawdziwie tragiczny dla Polski ten rok. Jakżem mógł swego czasu narzekać, że przepomniano tam o mojej osobie? Kraj cały się obraca w ruinę, swary wewnętrzne i wrogowie zewnętrzni pospołu go gubią. Cóż w takich chwilach jeden człowiek znaczy? Teraz pojmuję, czemu jednać się tak gwałtownie zaczęto na dworze z elektorem, czemu w kwietniu potwierdzono traktaty Bydgoszczy i Oliwy. Posiłków Polska elektorskich wygląda... – Pono już poszło do Warszawy pięćset dragonów. Kalkstein śmiać się zaczął cichutko. – Pięćset dragoni!, śmiech to, nie siła. Tanim się elektor wykpiwa sposobem. Diakon przezornie obejrzał się na drzwi. Wiedział, że zawsze ich podsłuchiwano. Kalkstein umilkł. Nie chodziło mu już wcale o siebie, dawno pogodził się z losem, nie mógł jednak narażać diakona, którego serdecznie polubił i w obcowaniu z którym znajdował jedyną pociechę. Schulz był też jedynym źródłem wiadomości ze świata, szczególnie obfitych, odkąd uchodzący przed Turkami co bogatsi szlachcice zapełnili Prusy, w kilka rodzin osiadając także i w Kłajpedzie. – Psalmy śpiewałem cały ranek. Osobliwe mnie jakieś dręczą przeczucia... – urwał, nasłuchiwał. – Idzie tu ktoś. Czyżby się już owe zwidzenia sprawdzić miały? Zgrzyt klucza. Podoficer stanął w rozwartych drzwiach celi. Zza jego ramienia ciekawie zaglądali do wnętrza dwaj żołnierze. – Komisja wzywa was przed swe dostojne oblicze. Kalkstein krok zrobił, uchwycił się stołu. Nogi gięły się pod nim jakby słomiane. – Sam nie ujdę dalej i kroku – powiedział żałośnie. Diakon Schulz zadrżał. Komisja, czegóż dobrego można się od niej spodziewać! Mało torturą sponiewierali człowieka, jeszcze moralnie dręczyć go mają? Podoficer dał znak żołnierzom. Usadzili więźnia na krześle, ujęli mocno od spodu. Głucho dudniły w korytarzu ich kroki. Pastor siadł na łóżku, kryjąc twarz w dłoniach. Twardo stuknęło krzesło o podłogę izby, w której zebrała się w komplecie sędziowska komisja. Kalkstein siedział przed nimi, obojętnie spoglądając zarówno na znane, jak i na obce twarze. – Obwiniony zechce powstać dla wysłuchania wyroku komisji i konfirmacji jego elektorskiej mości, potwierdzającej wyrok. Próbował powstać, ale nogi nie mogły utrzymać ciężaru jego ciała. Zachwiał się, byłby runął, gdyby nie podtrzymał go sekretarz, który w porę poskoczył od swego stolika. Kalnein nisko opuścił głowę, rumieńce wybiły mu na twarz. Przypomniał sobie kwietniowe dni tortur. Spokojnie słuchał pułkownik wyroku. Spokojnie przyjął elektorskie zatwierdzenie postanowienia komisji. A potem prezes von Kalnein spojrzał wymownie na generała von Görzke. Ten, podnosząc się z namaszczeniem, oznajmił: – Egzekucja postanowiona została na jutrzejszy dzień o godzinie ósmej rano. Zapadła cisza. Kalkstein wodził wzrokiem po twarzach komisji. Jeden po drugim schylali głowy. Wtedy zapytał z ironia: – Czy już nic więcej? Głowy schyliły się jeszcze niżej. Generał von Görzke skinął na żołnierzy. Ujęli krzesło ze skazańcem. Diakon długą chwilę wpatrywał się w celi w twarz pułkownika. Nie potrzeba było słów, wiedział już. – Kiedy? – zapytał. – Jutro o ósmej rano... Rzekł mi podoficer, że wraz papier mają przynieść, pióro i inkaust, bym listy napisać mógł pożegnalne. Od razu to uczynię, później już modlić się będę... – Zostanę, synu, przy tobie aż po ostatnią chwilę – szepnął diakon, podszedł ku okratowanemu oknu, by ukryć łzy, które stanęły mu w oczach. – Hycle, mogliby zezwolić mi na widzenie z Marią Elżbietą. Niełatwo pisać, pomnąc, że każde słowo po sto razy odczytywane będzie przez najemników elektorskich... – Przypomniał coś sobie, zwęziły mu się źrenice. – Wiarołomca Brandt mówił jednego razu, a spity był wtedy zupełnie, jakoby Fryderyk Wilhelm w skrytych swoich marzeniach o koronie pruskiej zamyśla. Królestwem pragnąłby Prusy widzieć, siebie w dostojeństwie majestatu... Byłożby to możliwe? – W Boga ręku losy ludzi i całych narodów... Pora, byś do pism zasiadł, synu – łagodnie powiedział diakon. Długo skrzypiało pióro, gęsto rwał więzień papiery, zniknęła zwykła łatwość pisania, słowa nadpływały z wysiłkiem, ciążyła nad nimi świadomość, iż ostatni to widomy ślad jego życia. To jakby testament, tyle że pisany w spodziewaniu cenzury. Mogą być listy wstrzymane, nie dojść do celu, wskazana zatem każda ostrożność. Wpatrzony w skazańca, pastor trwał przez ten czas pogrążony w modlitwie. Gdy Kalkstein odsunął wreszcie flaszkę z inkaustem, podszedł do niego Schulz ze zwykłym sobie, smutnym uśmiechem. – Gotowe? – Cóż więcej mam pisać? Byle doszło to do żony i dzieci, byle słów tych złość elektorska nie chciała zatrzymać. Osądź, diakonie, zali zbyt wyraźnie czegoś nie powiedziałem. Ten do Marii Elżbiety... – podał mu arkusz zapisany energicznym pismem. Diakon czytał, całą wolą panując nad ogarniającym go wzruszeniem. Były tam słowa o kochaniu, o żalu, że los ich w ten sposób okrutnie rozdziela. Potem cały ustęp dotyczył dzieci, tak często wspominanych przez więźnia. Tu czytał .diakon Schulz szczególnie uważnie: ...Kochane dzieciątka wypraw, im prędzej, tym lepiej, do Reszla, stamtąd do Pułtuska, Nauczycielowi rozkaż, aby je wychowywał w bojaźni bożej i wierze luterskiej, udzielał im pilnie nauki, wyuczył ich ex fundamenta łacińskiego i polskiego języka i rachunków... Kalkstein spojrzał na duchowego towarzysza ostatnich chwil i uśmiechnął się: – Pojmą, że jedyna droga to do Polski się chronić, tam uczyć się dobrze języka, bo nie ma już dla nich miejsca w uciemiężonych Prusach. – Nie ma... – szepnął Schulz jakby echo. – A to do dzieci – więzień podsunął mu drugi list: Sercem ukochani synkowie. Kochajcie panią matkę, bądźcie jej posłuszni we wszystkim, aby wam błogosławiła. Słuchajcie nauczyciela, a nie pamiętajcie mojej niewinnej śmierci, lecz pozostawcie Najwyższemu Jego sąd. On wyda w swym dniu wyrok na wszystkich. Nie cieszcie się, skoro ujrzycie, że Bóg nieprzyjaciół moich ukarze lub niewinną krew moją pomści, ale módlcie się, aby Bóg był im łaskaw. Dano w Kłajpedzie dnia 8 listopada 1672 roku*[*Autentyczne] Pastor pokiwał głową. Zdumiewała go natura Kalksteina. Bardzo się zrobił w swej niedoli pobożny, w modlitwie i pokorze szukał pociechy. – Piszę jeszcze do brata, Krystiana Albrechta. Wskazuję, do czego przywiodła go chciwość włości knauteńskiej. Wszakoż darowuję mu z serca śmierć moją i życzą wszystkiego dobrego. Ostatnie pismo, do elektora, ciężko zaiste mi przyszło. Proszę go nie o łaskę dla siebie, jeno o zwrot dla żony i dzieci zasekwestrowanego majątku. Może, syt zemsty, okaże wyrozumiałość? A teraz nie pozostaje nic innego, jak modły zanosić! Psalmy będziemy śpiewać, diakonie? – Choćby noc całą... Gdy nad ranem komisja pytała, co robi skazaniec, odpowiedziano, iż modli się i psalmy śpiewa z diakonem Schulzem. Prośbę do komisji ma jedną, by mu zdjęto kajdany. – Jam już spraw swoich przepomniał. Pojednany z Bogiem, Jego pieczy żonę i synów powierzam. Co mi ciężko, to myśleć o biednych Prusach. Polska dać im nie może pomocy, sama nieszczęściami od środka i na zewnątrz trawiona. Sami ostali Prusacy, oddani mocy tyrana. – Bóg jednej chwili odmienić może swoje wyroki. Nastaną jeszcze dla Prus jaśniejsze chwile, wróci opieka Korony z przekonaniem powiedział diakon, wzniósł twarz ku niebu, jakby stamtąd oczekiwał potwierdzenia tych słów. Ale niebo było chmurne, ołowiem ciążyło nad ziemią. Dziwnie cicho otwarł strażnik drzwi celi. Obok niego stali żołnierze. Od wielu dni pierwszy raz wolne się stały od kajdan powykrzywiane, wyłamane ze stawów nogi Kalksteina. Iść o swych siłach jednakże nie mógł, wsparł się na ramieniu Schulza. Na podwórcu u podnóża muru stało krzesło przy rozpostartym na ziemi białym prześcieradle. W tą stronę powiedziono teraz skazańca. Generał von Görzke skinął na diakona. – Pochowany będzie w waszym kościele, – powiedział. – Jakże? Wiem, że małżonka jego prośbę wnosiła do elektora, by złożyć mogła ciało męża w swych dobrach Romitten. – Elektor odmówił – sucho rzucił generał i już nie zajmował się więcej luterskim pastorem. Ten zaś szczęki zacisnął, by nie wydarły się z nich klątwy. Pięści jego zwarły się, pomyślał, że nie ma w nim tej pokory i wielkoduszności, które ujawniły się u Kalksteina. Nie miałby też chyba tyle odwagi... Przystąpili do więźnia żołnierze, by go rozebrać. Mistrz katowski stanął z mieczem opodal krzesła. Zaczął mżyć deszcz, ciemne kropelki znaczyły się na bieli prześcieradła. – Zostawcie, sam się rozbiorę! Zrzucił szybkimi ruchami kaftan i koszulę, znalazł w sobie tyle mocy, by przejść kilka kroków do krzesła. Usiadł, pochylił nisko głowę. Pastor widział stojących przy murze członków komisji. Schimmelpfennig zakrył twarz rękami, prezes von Kainein spoglądał gdzieś w niebo, tylko generał von Görzke promieniał butą i zadowoleniem z siebie. Głuche uderzenie, głowa skazańca stoczyła się na prześcieradło, sycąc je plamami gorącej krwi. 1957–1960