Jack London Mistrz tajemnicy We wsi wrzało. Kobiety gadały chórem przenikliwymi, piskliwymi głosami. Mężczyźni chodzili posępni, z minami niepewnymi, i nawet psy, którym w jakiś tajemniczy sposób udzielił się nastrój ludzi, włóczyły się lękliwie po wsi, gotowe uciec do lasu przy pierwszym wybuchu awantury. Powietrze przesycone było podejrzliwością. Nikt nie ufał sąsiadowi i każdy czuł takąż nieufność wokół siebie. Nawet dzieci były poważne i przygnębione, a mały Di-Ya — przyczyna tego wszystkiego — który porządnie dostał w skórę najprzód od Hooniah, swej matki, a później od ojca Bawna, chlipał teraz żałośnie i ukryty na piaszczystym brzegu pod wielkim przewróconym kanoe pesymistycznym okiem wyzierał na świat. A na domiar złego szaman Scundoo popadł w niełaskę i nie można było skorzystać z jego słynnej czarodziejskiej sztuki, by odkryć złoczyńcę. Bo i rzeczywiście: miesiąc temu obiecał pomyślny południowy wiatr, więc plemię postanowiło wybrać się na potlatch do Tonkinu, gdzie Taku Jim miał wydać wszystkie swoje dwudziestoletnie oszczędności. I patrzcie. Kiedy nadszedł ten dzień, zerwał się fatalny północny wiatr i z trzech pierwszych kanoe, które odważyły się wypłynąć na wzburzone morze, jedno poszło na dno, pozostałe zaś rozbiły się na skałach tak, że nawet utonęło jedno dziecko. „Przez pomyłkę pociągnąłem za sznurek przy złym worku” — tłumaczył się szaman. Ale ludzie nie chcieli o niczym słyszeć: przestali mu znosić pod próg ofiary z mięsa, ryb i futer. Siedział więc teraz nadęty w swej chacie, jak myśleli — poszcząc w gorzkiej pokucie, a w rzeczywistości racząc się szczodrze ze swych obfitych, tajemnych zapasów i rozmyślając nad przewrotnością tłumu. Zginęły gdzieś koce Hooniah. Dobre, cudowne ciepłe i grube koce, z których była tym bardziej dumna, że dostały jej się za bezcen. Ty-Kwan z pobliskiej wsi zgłupiał chyba, że rozstał się z nimi tak łatwo. Hooniah nie wiedziała, że należały do zamordowanego Anglika; po jego zaginięciu amerykański kuter dość długo krążył przy brzegu, a jego motorówki sapały i warkotały po ukrytych zatoczkach. I nie nie mąciło jej zadowolenia, bo nie wiedziała, że Ty-Kwan na gwałt wyzbył się koców, by uwolnić swe plemię od odpowiedzialności przed sądem za tę zbrodnię. A że inne kobiety pękały z zazdrości, jej duma przeszła wszystkie granice, rozrosła się, objęła całą wieś i wybrzeże Alaski od Dutch Harbor do St. Mary. Wspaniała grubość tych koców i to, że były tak cudownie ciepłe zdobyły totemowi Hooniah słuszny szacunek, a jej imię było na ustach mężczyzn na wszystkich morskich łowiskach i podczas uczt. Okoliczności, w jakich zginęły, były nadzwyczaj tajemnicze. — Tylko je rozłożyłam na słońcu pod boczną ścianą domu... — po raz tysiączny skarżyła się Hooniah swym siostrom z plemienia Thlinget. — Tylko je rozłożyłam i odwróciłam się na chwilę, bo Di-Ya, ten rabuś surowego ciasta i pożeracz mąki, wsadził głowę do żelaznego garnka, przewrócił go i ugrzązł w nim. Nogi mu się bełtały w powietrzu jak gałęzie drzewa na wietrze. Ledwie go stamtąd wyciągnęłam i dwa razy pacnęłam głową o drzwi, by mu we łbie rozjaśnić i, wyobraźcie sobie, koce znikły. — Koce znikły — przerażonym szeptem powtórzyły kobiety. „Straszna strata” — powiedziała jedna. A druga: „Takich koców jeszcze nie było”. Trzecia dodała: „Bardzo cię żałujemy, Hooniah”. Ale w duszy każda z nich cieszyła się, że te wstrętne koce, ta sól w oku wszystkich, nareszcie przepadły. — Tylko je rozłożyłam na słońcu... — zaczęła Hooniah po raz tysiączny pierwszy. — Tak, tak — głośno odezwał się znudzony Bawn. — Nikt obcy nie zaglądał jednak do wsi. Jasne więc, że ktoś z naszych ukradł koce. — O Bawn, czyż to możliwe? — chórem odezwały się oburzone kobiety. — Któż by to zrobił! — A więc chyba czary — ciągnął Bawn dość flegmatycznie, choć ukradkiem chytrym spojrzeniem przesunął po twarzach kobiet. — Czary! — Na dźwięk tego strasznego słowa przycichły i z lękiem spojrzały po sobie. — Tak — potwierdziła Hooniah i jej ukryta złośliwość wyszła na jaw w chwilowym podnieceniu. — Zawiadomiono już Klok-No-Tona i posłano po niego łódź z silnymi wioślarzami. Na pewno przybędzie z wieczornym przypływem. Małe grupki rozproszyły się natychmiast i strach padł na całą wieś. Ze wszystkich nieszczęść czary były najokropniejsze. Tylko szamani potrafią radzić sobie z rzeczami nieuchwytnymi i tajemniczymi i nikt — mężczyzna, kobieta czy dziecko — aż do chwili próby nie może wiedzieć, czy szatan nie opanował jego duszy. A ze wszystkich szamanów najgroźniejszy był Klok-No-Ton, który mieszkał w sąsiedniej wsi. Żaden nie odkrył tylu złych duchów co on, żaden nie poddawał ofiar straszniejszym torturom. Raz odnalazł nawet diabła ukrytego w trzymiesięcznym dziecku. Najbardziej upartego diabła ze wszystkich, którego zdołano wypędzić dopiero wtedy, gdy dziecko przez tydzień leżało na tarninie i na głogu. Ciałko wrzucono potem do morza, ale fale ciągle wyrzucały je na brzeg, niby jakąś klątwę ciążącą na wsi. I nie zniknęło dopóty, dopóki w czasie odpływu nie przywiązano do pala dwóch silnych ludzi i morze ich nie zatopiło. Po tego właśnie Klok-No-Tona posłała teraz Hooniah. Szkoda, że Scundoo, ich własny szaman, był w niełasce. On miał łagodniejsze sposoby i znany był z tego, że wypędził dwóch diabłów z mężczyzny, który później spłodził siedmioro zdrowych dzieci. Ale Klok-No-Ton! Na myśl o nim serce w nich zamierało od złych przeczuć i każdemu zdawało się, że inni patrzą nań podejrzliwie; każdemu i wszystkim prócz Sime'a. Sime zaś był niedowiarkiem, który z pewnością źle skończy, a tej pewności nie zdołały zachwiać nawet jego powodzenia. — Cha, cha, cha — śmiał się Sime. — Złe duchy i Klok-No-Ton, który jest najgorszym złym duchem w całym kraju Thlingetów. — Ty głupcze. On już jedzie ze swoimi czarami i zaklęciami. Siedź więc cicho, bo ściągniesz na siebie nieszczęście i dni twoje będą policzone. Tak powiedział mu La-lah, przezywany Oszustem, a Sime roześmiał się pogardliwie. — Nazywam się Sime i nie znam strachu, nie boję się ciemności. Jestem mocnym człowiekiem, takim, jakim był mój ojciec, i myślę jasno. Ani ty, ani ja nie widzieliśmy na własne oczy tajemniczych złych duchów... — Ale Scundoo widział — odparł La-lah. — I Klok-No-Ton też. Wiemy z pewnością. — Skąd wiesz, synu głupca? — zagrzmiał Sime i ciemna fala krwi zalała mu gruby, byczy kark. — Z tego, co mówili. Sime warknął: — Szaman jest tylko człowiekiem. Czy jego słowa nie mogą być kłamliwe, jak twoje i moje? Tfu. Tfu. I jeszcze raz tfu. Masz dla twoich szamanów i ich diabłów, i masz, i masz. I rozdając prztyczki w powietrzu na prawo i lewo, przeszedł przez tłum gapiów, z lękiem i gorliwym pośpiechem rozstępujących się przed nim. — Dobry rybak i zręczny myśliwy, ale zły człowiek — powiedział ktoś. — Ale mu się szczęści — zauważył ktoś inny. — Więc bądź także zły i niech ci się szczęści — rzucił Sime przez ramię. — Gdyby wszyscy byli źli, nie trzeba by szamanów. Tfu, wy dzieciaki bojące się ciemności. I gdy z wieczornym przypływem przybył Klok-No-Ton, Sime śmiał się dalej wyzywająco i nawet nie powstrzymał się od złośliwego żartu, kiedy szaman potknął się na piasku wysiadając z łodzi. Klok-No-Ton spojrzał na niego ponuro i bez słowa powitania, dumnie przeszedł przez tłum ku domowi Scundoo. Nikt nie mógł wiedzieć, jaki był przebieg spotkania Klok-No-Tona ze Scundoo, bo gdy obaj władcy tajemnicy rozmawiali ze sobą, wszyscy z szacunkiem skupili się w oddali i szeptem zamieniali uwagi. — Witaj, o Scundoo! — zagrzmiał Klok-No-Ton, najwyraźniej niepewny przyjęcia. Klok-No-Ton był olbrzymem i swą potężną budową górował nad małym Scundoo, którego cienki głosik leciał ku niemu jak oddalone, słabe cykanie świerszcza. — Witaj, Klok-No-Ton — odparł Scundoo. — Piękny dzień nastał z twoim przybyciem. — Ale podobno... — Klok-No-Ton zawahał się i umilkł. — Tak, tak — przerwał mu niecierpliwie Scundoo. — Nastały dla mnie złe czasy, bo inaczej, czy byłbym ci wdzięczny, że wchodzisz w moje prawa? — Martwi mnie to, mój przyjacielu... — Ach nie! Bardzo się cieszę. — Dam ci połowę tego, co sam dostanę. — O nie, mój drogi — mruknął Scundoo protestując ruchem ręki. — To ja jestem twoim niewolnikiem i odtąd będę tylko myślał, jak ci się najlepiej przysłużyć. — Jak i ja... — Jak i ty mi się teraz przysługujesz. — A więc dobrze. Czy to jakaś trudna sprawa z tymi kocami Hooniah? Macając grunt tym pytaniem, słynny szaman zrobił błąd, a Scundoo uśmiechnął się nieznacznie i blado, bo umiał czytać w myślach i mało cenił sobie ludzi. — Zawsze stosowałeś mocne środki — powiedział — i na pewno bardzo prędko odkryjesz złodzieja. — Tak, zaraz go odkryję, jak tylko na niego spojrzę. — Klok-No-Ton znów się zawahał. — Czy był tu ktoś obcy? — zapytał. Scundoo przecząco potrząsnął głową. — Spójrz — rzekł — czy to nie wspaniałe? Pokazał mu worek na nogi z fokowych i morsowych skór, a Klok-No-Ton obejrzał go z tajoną zawiścią. — Tanio go kupiłem. Klok-No-Ton skinął głową słuchając uważnie. — Mam go od La-laha. To niezwykły człowiek i nieraz myślałem... — Tak? — niecierpliwie wyrwał się Klok-No-Ton. — Nieraz myślałem — powtórzył Scundoo cichszym głosem. I po chwili milczenia dodał: — Piękny dzień nastał, a ty bądź bezwzględny. Twarz Klok-No-Tona rozpogodziła się. — Jesteś wielkim człowiekiem, Scundoo, szamanem między szamanami. Idę już. Nigdy ci tego nie zapomnę. Powiedziałeś, że ten La-lah to niezwykły człowiek. Przez twarz Scundoo przeleciał jeszcze bledszy, prawie niewidoczny uśmiech. Zamknął drzwi zaraz za gościem i zaryglował je na dwa spusty. Kiedy Klok-No-Ton zjawił się na wybrzeżu, Sime właśnie naprawiał swoje kanoe i oderwał się od pracy tylko po to, by ostentacyjnie nabić strzelbę i położyć ją przy sobie. Szaman spostrzegł to i krzyknął: — Niech wszyscy się tu zejdą! Tak mówi Klok-No-Ton, poszukiwacz i zaklinacz diabłów! Początkowo zamierzał zgromadzić wieś koło domu Hooniah, a potrzebni mu byli wszyscy. Teraz zląkł się, że Sime go nie usłucha i nie przyjdzie, wolał zaś uniknąć kłótni. Sime był niegroźny, gdy się go nie zaczepiało, ale zaczepiony mógł zaszkodzić niejednemu szamanowi. — Przyprowadźcie tu kobietę Hooniah — rozkazał Klok-No-Ton patrząc groźnie na ludzi zebranych w kole, a tym, na których wzrok jego spoczął, mrowie przebiegło po krzyżu. Hooniah kołysząc się jak kaczka wystąpiła naprzód. Głowę miała schyloną i wzrok odwrócony. — Gdzie są koce? — Ledwie je rozłożyłam na słońcu i, patrzcie, już znikły — zaszlochała. — Tak? — To Di-Ya zawinił. — No? — Zbiłam go za to i jeszcze zbiję, bo to on sprowadził nieszczęście na nas, biednych ludzi. — Koce! — ochrypłym głosem warknął Klok-No-Ton przejrzawszy jej zamiar wytargowania niskiej zapłaty. — Mów o kocach, wiemy, że jesteście bogaci. — Rozłożyłam je tylko na słońcu — zachlipała — a my jesteśmy biedni i nic nie mamy. Klok-No-Ton zesztywniał nagle i odrażający grymas wykrzywił mu twarz. Hooniah cofnęła się przed nim przerażona, ale tak szybko skoczył naprzód z wywróconymi białkami oczu i opuszczoną szczęką, że potknęła się i jak długa upadła mu u nóg. Szaman wymachiwał nad nią rękami, dziko bił nimi w powietrzu, kręcąc się przy tym i zwijając, jak w bolesnych kurczach. Zdawało się, że dostał ataku epilepsji. Biała piana wystąpiła mu na usta, a ciałem wstrząsały konwulsyjne dreszcze. Kobiety zaczęły śpiewnie zawodzić, kołysząc się w tył i w przód w ekstazie, a mężczyźni, jeden po drugim, też dali się porwać ogólnemu podnieceniu. Tylko Sime mu nie uległ. Siedząc okrakiem na swym kanoe przyglądał się wszystkiemu szyderczym okiem. Jednakże i w nim odezwała się krew przodków, bo mruczał najpotężniejsze zaklęcia, jakie znał, dla dodania sobie otuchy. Strasznie było patrzeć na Klok-No-Tona. Odrzucił koc, zdarł z siebie ubranie i gdyby nie przepaska z orlich szponów na biodrach, byłby zupełnie nagi. Krzycząc i wyjąc, miotał się w kole jak opętany, a jego długie, czarne włosy powiewały w powietrzu niby ciemne pasma nocy. W tym szaleńczym tanie był jakiś prymitywny rytm i gdy już wszyscy pod jego wpływem kołysali się w takt z szamanem, łącząc swe głosy w jeden, on nagle siadł wyprostowany z podniesioną ręką i wyciągniętym długim szponiastym palcem. Niskim grobowym pomrukiem powitano ten ruch. Ludzie kucali na drżących nogach, gdy groźny palec przesuwał się nad nimi, bo wraz z tym palcem szła ku nim śmierć, a życie zostawało przy tych, których minął, i ci bacznie śledzili jego dalszą drogę. Wreszcie, przy akompaniamencie przeraźliwego krzyku, groźny palec zatrzymał się nad La-lahem, który zadrżał jak liść osiki. Widział się już martwym, swój dobytek podzielonym, swą owdowiałą żonę poślubioną bratu. Próbował się odezwać, zaprzeczyć, lecz język przywarł mu do podniebienia, a w gardle zaschło. Teraz, gdy Klok-No-Ton wywiązał się z zadania, zdawało się, że omdlał, ale on tylko czekał z zamkniętymi oczyma, aż zerwie się potężne wołanie o krew, potężne żądanie krwi, znane mu z tysiąca podobnych zaklinań, kiedy to plemię jak stado wilków rzucało się na drżącą ofiarę. Głucha cisza panowała jednak wkoło, a potem skądś — właściwie zewsząd — doleciał go nieśmiały z początku chichot, który rósł i rósł, aż wreszcie gromki śmiech targnął powietrzem. — Co to? — krzyknął zdziwiony. — Cha, cha, cha! — śmiano się. — Złe są twoje wróżby, o Klok-No-Ton! — Wszyscy wiedzą — bąkał La-lah — że osiem ciężkich miesięcy byłem daleko na morzu z Siwaszami, łowcami fok. Dopiero dziś wróciłem i dowiedziałem się, że koce Hooniah zginęły przed moim powrotem, — Tak! — krzyknięto chórem. — Koce Hooniah zginęły przed jego powrotem. — A ty nic nie dostaniesz za wróżbę, bo też nie jest nic warta — zapowiedziała Hooniah, która już wstała na nogi i paliła się ze wstydu. Ale Klok-No-Ton widział jedynie twarz Scundoo przed sobą z jego bladym, ledwie widocznym uśmiechem i słyszał dalekie cykanie świerszcza: „Kupiłem go od La-laha i nieraz myślałem...” i: „Dzień jest piękny, a ty bądź bezwzględny”. Przemknął obok Hooniah, tłum zaś instynktownie rozstąpił się przed nim. Sime z wysokości swego kanoe rzucił za nim jakiś uszczypliwy żart, kobiety śmiały mu się w twarz, zewsząd ścigały go pogardliwe okrzyki. Na nic nie zważał, pędził ku chacie Scundoo. Załomotał w drzwi, walił w nie pięściami, ciskał najdziksze przekleństwa. Nikt mu nie odpowiedział i tylko w krótkich chwilach ciszy słychać było tajemnicze zaklęcia Scundoo. Klok-No-Ton szalał ż miotał się jak wariat, ale kiedy wielkim kamieniem spróbował wyłamać drzwi, w tłumie zerwał się pomruk. I on, Klok-No-Ton, pojął teraz, że stoi odarty ze swej mocy i autorytetu przed wrogim plemieniem. Zobaczył, że jeden z mężczyzn schyla się po kamień, potem drugi, i śmiertelny strach zjeżył mu włosy. — Nie ruszaj Scundoo, który jest wielkim czarownikiem! — krzyknęła jedna z kobiet. — Wracaj lepiej do domu — groźnie doradził któryś z mężczyzn. Klok-No-Ton zawrócił na pięcie i przez tłum poszedł ku łodzi. Serce palało mu gniewem, lecz rozum przypominał, że plecy ma nie osłonięte. Nikt jednak nie rzucił kamieniem. Dzieci pętały mu się pod nogami drażniąc go, śmiech i szyderstwa krzyżowały się w powietrzu — ale na tym koniec. Pełną piersią odetchnął jednak dopiero wtedy, kiedy łódź odpłynęła daleko od brzegu. Wtedy wstał i rzucił bezsilną klątwę na wieś i plemię, nie zapominając wymienić oddzielnie osoby Scundoo, który z niego tak okropnie zadrwił. A na brzegu tłum wznosił okrzyki na cześć Scundoo. Wszyscy zebrali się przed drzwiami jego chaty, błagając go i zaklinając, by im przebaczył, aż w końcu wyszedł do nich i uniósł rękę. — Przebaczam wam chętnie, bo jesteście moimi dziećmi — powiedział. — Ale to po raz ostatni. Po raz ostatni wasza głupota ujdzie wam bezkarnie. Zrobię to, co chcecie, bo wiem wszystko. Dziś w nocy, kiedy księżyc odejdzie za ziemię, by spojrzeć na wielkich zmarłych, macie się zebrać po ciemku przed chatą Hooniah. Wtedy złodziej wystąpi przed innych i odbierze należną karę. Rzekłem. — Musi umrzeć! — wrzasnął Bawn — za to, że narobił nam tyle zmartwienia i wstydu. — Tak będzie — rzekł Scundoo i zamknął drzwi. — Teraz wszystko się wyjaśni i znowu zapanuje spokój — proroczo i z patosem oznajmił La-lah. — Dzięki Scundoo, małemu Scundoo — drwił Sime. — Dzięki czarom Scundoo, małego Scundoo — poprawił go La-lah. — Plemię Thlinget to dzieci głupoty. — Sime klepnął się w udo, aż echo poszło. — W głowie się nie mieści, żeby dorosłe kobiety i silni mężczyźni dali się zastraszyć takimi bzdurami i bajkami. — Bywałem tu i tam — odparł La-lah. — Pływałem po głębokich morzach i widziałem dużo dziwów i czarów. Wiem, że to prawda. Nazywam się La-lah... — La-lah, Oszust... — Tak mnie przezwali, ale naprawdę nazywam się Wielkim Wędrowcą. — Nie jestem takim wielkim wędrowcą... — zaczął Sime. — Trzymaj więc język za zębami — wtrącił Bawn i rozeszli się w gniewie. Kiedy ostatni srebrzysty blask księżyca znikł za horyzontem, Scundoo zjawił się w tłumie zebranym przed domem Hooniah. Szedł szybko i raźnie, a ci, co widzieli go w blasku oliwnego kaganka Hooniah, zauważyli, że nie niósł ani grzechotek, ani masek, ani żadnych innych czarnoksięskich utensyliów. Miał tylko pod pachą wielkiego, sennego kruka. — Czy dosyć zgromadziliście drzewa na ognisko, by wszyscy dobrze widzieli po skończonych czarach? — zapytał. — Tak — odparł Bawn. — Drzewa jest pełno. — Słuchajcie więc, co powiem, a powiem krótko. Przyniosłem z sobą kruka, który nazywa się Jelchs i potrafi odgadnąć i przejrzeć każdą tajemnicę. Tego czarnego jak noc kruka posadzę pod wielkim czarnym garnkiem Hooniah w najczarniejszym kącie jej chaty. Zgasimy kaganek i będzie zupełnie ciemno. To bardzo proste. Jeden po drugim będziecie wchodzić do chaty. Przyłożycie rękę do garnka na czas jednego oddechu i wyjdziecie. Jelchs na pewno zakracze, gdy poczuje koło siebie rękę złodzieja. A kto wie, może jakoś inaczej okaże swoją mądrość. Czy jesteście gotowi? — Jesteśmy gotowi — odpowiedzieli mu wielogłośnym chórem. — Będę wywoływał po kolei nazwiska mężczyzn i kobiet, aż wszystkich wywołam. Pierwszy poszedł La-lah — śmiało wszedł do chaty. Wszyscy nadstawili uszu. W martwej ciszy słychać było jego kroki po zbutwiałych, trzaskających pod nogami deskach. Ale nic więcej. Jelchs nie zakrakał, nie dał żadnego znaku. Potem Scundoo wywołał Bawna, bo mogło się zdarzyć, że ktoś ukradł własne koce, aby okryć hańbą sąsiada. Za nim poszła Hooniah, inne kobiety i dzieci, lecz kruk milczał. — Sime! — zawołał Scundoo. — Sime! — powtórzył. Ale Sime się nie ruszył. — Boisz się ciemności? — ostro zaatakował go La-lah, którego uczciwość została już dowiedziona. Sime zachichotał. — Śmieję się, bo to wszystko strasznie głupie. Wejdę, jednak nie dlatego, bym wierzył w cuda, ale żeby pokazać, że się niczego nie boję. Wszedł śmiało i wyszedł ciągle żartując. — Zginiesz kiedyś nagle — mruknął La-lah uniesiony słusznym gniewem. — Nie wątpię — pogodnie odparł niedowiarek. — Mało kto z nas umiera w łóżku, bo na co mielibyśmy szamanów i głębokie morze. Kiedy już połowa wsi szczęśliwie przeszła próbę, podniecenie — dotąd hamowane — nabrało niezwykłego napięcia. A kiedy dwie trzecie wsi przeszło przez chatę, jakaś młoda kobieta, tuż przed pierwszym porodem, zaczęła nerwowo krzyczeć i śmiać się ze strachu. Wreszcie nadeszła kolej ostatniego człowieka, a nic się jeszcze nie stało. Ostatnim był Di-Ya. Z pewnością to on był złodziejem. Hooniah podniosła lament aż pod niebiosy, gdy reszta plemienia odsunęła się od nieszczęśliwego malca. Biedak był na pół żywy z przerażenia, nogi się pod nim uginały tak, że potknął się o próg i o mało nie upadł. Scundoo wepchnął go do środka i zamknął za nim drzwi. Przez długi czas słychać było tylko szloch chłopca, później jego ostrożne stąpanie, gdy szedł w róg chaty. Potem cisza i odgłos powrotnych kroków. Drzwi się otwarły. Malec wyszedł z chaty. Nic się nie stało, a on był ostatni. — Rozpalcie ognisko — rozkazał Scundoo. Jasne płomienie buchnęły w górę i oświetliły twarze ciągle jeszcze wykrzywione znikającym strachem, ale już zasnuwające się zwątpieniem. — Nie udało się — ochryple szepnęła Hooniah. — Tak — z ulgą przytaknął Bawn. — Scundoo się starzeje i musimy się postarać o nowego szamana. — Gdzie jest mądrość tego Jelchsa? — zachichotał Sime prosto w ucho La-lahowi. La-lah potarł czoło z zakłopotaniem i zmilczał. Sime zaś wypiął pierś wyzywająco i z ważną miną podszedł do małego szamana. — Cha! Cha! A mówiłem, że nic z tego nie wyjdzie. — Tak wygląda, tak wygląda — pokornie odparł Scundoo. — Tak to wygląda dla ludzi nie obeznanych z tajemną wiedzą. — Takich jak ty? — czelnie zapytał Sime. — Być może, nawet dla takich jak ja — łagodnie odparł Scundoo, a powieki opadały mu na oczy coraz niżej, coraz niżej, aż zupełnie je zakryły. — Zastanawiam się więc nad drugą próbą. Niech wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci podniosą ręce do góry! Rzucił ten rozkaz tak niespodziewanie i z taką mocą, że usłuchano go bez sprzeciwu. Wszystkie ręce podniosły się nad głowami. — Niech każdy spojrzy na ręce drugiego — rozkazywał Scundoo — patrzcie tak, żeby... Ale zagłuszył go głośny śmiech, w którym było więcej wściekłości niż wesela. Oczy wszystkich spoczęły na rękach Sime'a. Gdy każdy miał dłoń czarną od sadzy, jego była biała: nie skalał jej kopeć z garnka Hooniah. Kamień świsnął w powietrzu i uderzył Sime'a w policzek. — To kłamstwo! — zawył. — Kłamstwo! Nic nie wiem o kocach Hooniah! Drugi kamień zranił go w czoło, trzeci przeleciał tuż koło głowy. Zerwało się natarczywe żądanie krwi; ludzie wszędzie po omacku podnosili z ziemi kamienie. Sime zachwiał się i osunął na kolana. — Żartowałem! To tylko żart! — krzyczał. — Wziąłem je dla żartu. — Gdzieś je ukrył? — Ostry głos Scundoo, niby nóż, przeciął wrzawę. — W wielkim pęku skór u mnie w chacie, w tym, co wisi na słupie podtrzymującym pułap — odrzekł. — Ale mówię, że to był tylko żart, tylko... Scundoo skinął głową. Na ten znak w powietrzu zaroiło się od gęsto lecących kamieni. Żona Sime'a płakała cicho z głową wspartą na kolanach, ale jego mały synek, krzycząc i śmiejąc się, rzucał kamienie wraz z innymi. Hooniah kołysząc się jak kaczka wracała z cennymi kocami. Scundoo ją zatrzymał. — Jesteśmy biedni i mało co mamy — zaszlochała. — Bądź litościwy, o Scundoo. Ludzie oderwali się od drgającego jeszcze stosu kamieni — dzieła ich rąk, i ciekawie patrzyli. — Moja dobra Hooniah, ja zawsze jestem miłosierny — odparł Scundoo sięgnąwszy po koce. — A poprzestając na nich daję jeszcze jeden dowód miłosierdzia. — Czy nie jestem mądry, moje dzieci? — rzucił w stronę tłumu. — Jesteś naprawdę mądry, o Scundoo — krzyknęli wszyscy jednym głosem. I Scundoo odszedł w mrok owinięty w koce, z sennie kiwającym się krukiem pod pachą.