Wydanie na podstawie książki L. Przybyszewskiego pt. "Czary i czarownice", nakładem Wł. Grządzielskiego w Poznaniu, 1932 Spis treści Zarys historii czarownic Rozdział 1: Czarownica rodzi się czarownicą . Rozdział 2: O mistrzu Twardowskim .... Rozdział 3: Ostatni proces przeciwko czarow nicom w Gnieźnie Rozdział 4: Ukazanie się szatana Rozdział 5: Zaślubiny z diabłem Rozdział 6: Torturowanie oskarżonych ... Rozdział 7: Masowe palenie czarownic ... Rozdział 8: Różne rodzaje tortur Rozdział 9: Czarownice ostatniej doby ... Zakończenie Wykaz ilustracji Zarys historii czarownic Zabierając się do pisania o czarach i czarownicach, zdawałem sobie oczywiście sprawę, iż narażę się co najmniej na zarzut Czytelników tego studium, że pragnę sobie po prostu z nich zakpić lub też, że silę się na omówienie czegoś takiego, czego przecież właściwie nikt jeszcze należycie wyświetlić nie był w stanie. Zdaję sobie doskonale sprawę, że nie zdołam wyczerpująco omówić nęcącego mnie od tylu lat tematu o czarach i czarownicach w tej krótkiej rozprawie. Wiem dobrze, że nie dotrę tam, dokąd dotrzeć pragnęło daremnie tylu badaczy, zajmujących się zagadnieniem czarów i wszystkiego, co czarnoksięstwem się nazywa, nie mniej jednak, pragnąłbym przynajmniej wskazać na ewolucję tej dziwnej, a tak silnej wiary, która pomimo tępienia jej ogniem i mieczem przetrwała długie wieki i utrwaliła się na kartach historii jako przejaw zaciekłej walki nie tylko Kościoła, ale i władz cywilnych przeciwko czarownicy, owej nieszczęsnej ofiary ciemnoty, przesądów i łatwowierności ludzi średniowiecza. Wiara w czary jest rozkrzewiona szerzej, aniżeliby to pozornie się wydawało. Nie zdołały wiary tej wykorzenić ani procesy, ani nauki Kościoła, który przez kilkaset lat z rzędu starał się wytępić wszystko, co z nią pozostawało w jakimkolwiek związku. Oficjalna nauka tłumaczy wiarę w czarownice wiarą w jakąś niesłychaną potęgę oddziaływania jednego osobnika na całe grupy ludzi za pomocą, do ostatecznych granic spotęgowanej, woli o wyjątkowym jakimś złożeniu, która to wola pozwala mu korzystać z sił ukrytych w każdym człowieku. Wielu badaczy historii czarownic doszło do wniosku, że w każdym z nas poza widzialnym organizmem tkwi jeszcze inny podświadomy organizm, będący niejako duszą organizmu fizycznego. Jest on wyposażony w takie siły, że potrafi opanować wolę i wszystkie nerwy, które naszej woli na jawie podlegają. Otóż, ten ukryty organizm, znany jako ciało astralne, jest, zdaniem uczonych, niejako źród-tem wszystkich objawów uważanych za czary. Pomijam, ze względu na szczupłe ramy rozprawy, omówienie niezmiernie ciekawej teorii o promieniowaniu, pomijam doświadczenia przeprowadzane przez rozmaitych ekspertów, wprowadzających szczególnie sen-sytywne osobniki w stan somnambulizmu, pozwalający na usunięcie wrażenia i czucia lub na wywoływanie cierpienia i bólu. Wszystko to było doskonale znane czarnym magom średniowiecza, a zwłaszcza też pos-higaczkom czarnych magów, czarownicom. Są uczeni, którzy porównują czarownice z nowoczesnym medium. Ale dzisiejsze medium nie jest w stanie dokonać najmniejszego doświadczenia bez tego, który potrafi je wprowadzić w trans. Bez tak zwanego łańcucha, który tworzy szereg przy stole siedzących osób, nie podniesie się przecież czy to stół, czy krzesło bez parcia siły magnetycznej nie będzie na tablicy pisała kreda. Inaczej całkiem w średniowieczu. Ówczesne medium, jak czytamy w wielu dziełach francuskich, niemieckich czy włoskich, uniezależniało się od tzw. łańcucha, uniezależniało się od osób postronnych, wyłaniało własną siłę ze swego ciała, nie potrzebowało żadnych zaklęć, żadnych maści, żadnych przyborów. Takie medium uznawane dawniej za czarownice, potrzebowało co najwyżej cokolwiek snu, by opanować swoje wewnętrzne siły, swoje tak zwane astro-soma, kierować nimi według swej woli i słać je na setki mil wokoło. Takie medium było w stanie dematerializować przedmioty, a potem w ciele upatrzonego przedtem osobnika materializować je z powrotem, było w stanie wywoływać choroby, spustoszenia w organizmie ludzkim i zwierzęcym, a w końcu sprowadzić powolną, nieuniknioną, niechybną śmierć. Osoby posiadające takie właściwości, które dzisiaj tłumaczymy sobie w sposób całkiem racjonalny, uznawano za czarownice, za istoty utrzymujące kontakt z okultystycznym światem - z demonem. Nowoczesne badania stwierdziły, że na ślad tych tak zwanych czarownic trafiono po raz pierwszy w południowej Francji. Do XIV wieku nie było śladu czarownic. Było wprawdzie mnóstwo procesów o czary, znano już czarowanie za pomocą woskowych figurek, znano mnóstwo uroków, ale właściwa czarownica pojawiła się dopiero między 1300 a 1350 rokiem. Było to w czasie, gdy niszczono we Francji sektę katarów i albigensów, którzy przenieśli swe nauki poprzez Konstantynopol do Bułgarii, rozprzestrzenili je poprzez Hiszpanię, północne Włochy i wybrali sobie twierdzę w południowej Francji. Zwolennicy tej sekty byli zaciekłymi wrogami Kościoła, nie uznawali żadnych sakramentów prócz chrztu, wykpiwali sakrament pokuty, Ciała i Krwi Pańskiej, nie uznawali boskości Chrystusa i odnosili się z największą nienawiścią do praktyk i kultu Kościoła. Kościół rozpoczął z tą sektą nieprzejednaną walkę, niszczył, tępił wszystkie pisma sekty, a każdego jej wyznawcę skazywał na śmierć. Mimo tych prześladowań nie zdołano zniszczyć ani ustnych tradycji, ani ezoterycznych tajemnic, którymi osłonięte były magiczne środki, przechowywane przez sektę od najdalszego zarania ludzkości. Z rozbitków potężnej kiedyś sekty potworzyły się małe gminy, ukrywające się w czeluściach niedostępnych gór oraz po ciemnych jaskiniach, w których odbywały się piekielne msze rozpaczy. Po mszach takich deptano krzyże, na ołtarzach wystawiano kozła, wszechwładcę symbolu chuci i rozpusty. W tych niedostępnych kryjówkach powstał rytuał obrzędów szatańskich, jakie odbywały się w Wogezach i Alpach francuskich, w niemieckim Harcu na Brocken, no i na naszej Łysej Górze. W takich ukrytych, szatańskich konwiktach uczyła się czarownica zaklęć oraz jak astrosomę z ciała wyłaniać, odbierała recepty na sporządzenie jadowitych wywarów, którymi wywoływała choroby oraz na tworzenie hodowli laseczników, którymi wywoływała epidemie i pomory. Tak twierdzi monarcha wszelkich tajemnic, ojciec nowoczesnej medycyny, Paracelsus Bombastus, w swej książce De Peste, ten sam Paracelsus, który dowodził, że jeżeli gdziekolwiek czegoś się nauczył, to u czarownic, znachorów i owczarzy. ROZDZIAŁ 1 Czarownica rodzi się czarownicą Nie ma bodaj w piśmiennictwie dotyczącym średniowiecza tak bogato zebranego materiału, jak materiał odnoszący się do nauki o czarach i czarownicach. Do dziś przechowywane są w bibliotekach nieliczne pisma starych diabologów: Bodinusa, Remigiusza, który sam kazał spalić dziewięćset czarownic, są pisma de Lancre'a, któremu powierzono w 1609 r. oczyszczenie prowincji baskijskich, de Lancre'a, który spalił około 3000, czarownic są dzieła Grillandusa, są encyklopedie Del Ria, dalej: ciekawe książki Bernarda de Como Ponzibiusza, Sinistrari D'Ameno i wielu, wielu innych, których nazwisk przytaczać tu nie będę. Według twierdzeń wyżej wymienionych autorów, każda czarownica rodzi się czarownicą. Wszystko jest u niej od samego urodzenia jakby na opak. To, co jest u góry, odwraca się u niej ku dołowi, prawa strona staje się lewą, tył - przodem. Kobieta uznawana za czarownicę wykazuje w swym ustroju fizycznym doszczętnie spaczenie i wywrócenie na opak wszystkich praw obowiązujących normalny organizm fizyczny. Ciało jej, jak powiada Savonarola, w stanie szału, w który za pomocą rozmaitych środków popada, kurczy się wyciąga, skręca lub wypręża, tak że tylko wielki palec u nogi i czubek głowy ziemi dotyka, a plecy są wygięte jak silnie napięty łuk. I w tej samej chwili na odwrót: leży na wąskim rąbku pleców, a ręce i nogi ma poskręcane w górze, niby gięte pręty. Włosy zdają się być usamowładnione, rozlatują się na wszystkie strony, ciało traci ciężar gatunkowy: nie tonie w wodzie, a lżejsze od powietrza, wznosi się w górę. Często widywano czarownice, jak biegły w najszybszym pędzie poprzez dachy klasztorów, to znowu z największą łatwością wdrapywały się na strome skały lub siadały na gałązkach, które się już pod ciężarem ptaka uginały. Według twierdzeń uczonych średniowiecza ciało czarownicy było zawsze naznaczone pewnym miejscem na skórze, zupełnie znieczulonym, pozbawionym nerwów i naczyń krwionośnych. Można było w nie wepchnąć po kilka głębokich szpilek rozpalonych w ogniu, a czarownica nic nie czuła. Osób, takim znakiem naznaczonych, znalazł wyżej wymieniony De Lancre w samych Pirenejach przeszło trzy tysiące. W księdze poświęconej nauce o czarach, napisanej w 1503 r., powiedziano, że oprócz znaku, który ułatwia rozpoznanie czarownic, miały one i inne miejsca odporne na wszelki ból. Znieczulenie powstawało wskutek magicznego połączenia się z szatanem i sprawiało, że czarownica nie odczuwała najstraszniejszych tortur, że dowolnie popadała w stan kataleptyczny, że mogła spać najspokojniej, podczas gdy kat rozciągał ją na wałkach, a wiemy, że kat miał obowiązek rozciągać ciało tak porządnie i tak je przedłużać, aby słońce mogło przez nie prześwitywać, jak przez sito. Badacze nauk o czarach i czarownicach dowodzili, że czarownice miały możność znoszenia wszelkich bólów i cierpień, których zwykły śmiertelnik nie byłby w stanie przetrzymać. Wytrzymałość tę przypisywano ukrytemu amuletowi, którym szatan swoje oblubienice obdarzał. Inaczej nie można było sobie wyobrazić, aby kobieta znosiła spokojnie najstraszliwsze tortury i katusze, których by nie był w stanie znieść nawet najsilniejszy mężczyzna. Aby znaleźć ukryte miejsce odporne, aby zniweczyć ukryte siły czarownic, golono je i strzyżono na całym ciele przed rozpoczęciem tortury, przeszukiwano dokładnie wszystkie znaki na całym ciele, w których miały się kryć źródła tajemniczej mocy. Najokropniejsze męki, najstraszliwsze tortury nie zdołały wydobyć z czarownic żadnego zeznania. Aby klin wybić klinem, dawano czarownicy do picia święconą wodę, kładziono na jej ciało komżę, w której ostatniej niedzieli ksiądz odprawił sumę, przed torturą zawieszano ją w powietrzu, aby przerwać jej magiczny kontakt z szatanem, ukrytym pod podłogą. Wszystko daremnie, czarownice nie zdradziły się słowem. W Kolonii znajduje się w archiwum miejskim prośba sędziego miasteczka Lochen z roku 1509, w której zrozpaczony sędzia błaga burmistrza Kolonii o nadesłanie mu jakiegoś porządnego kata. Wszystkie bowiem środki, które stosował kat z Lochem, nie zdołały wymóc z czarownic żadnego zeznania. A czego to nie robiono? Rozciągano nieszczęsne na wałkach najeżonych kolcami, zawieszano w powietrzu z cetnarami żelaza u nóg, podciągano w górę i opuszczano je raptownie w dół, przypiekano pachwinę siarką. Próżne zabiegi. Ani ogień, ani bicie, ani krajanie w pasy nie zdołały doprowadzić do wyznania przez czarownice ukrywanych przez nie tajemnic, z których, jak już wspomniałem - zdołały wiele wykraść słynnym wówczas alchemikom, magom i czarnoksiężnikom. Nie od rzeczy będzie przy tej sposobności wspomnieć o najsłynniejszym z magów i czarowników polskich, o mistrzu Twardowskim. ROZDZIAŁ 2 O mistrzu Twardowskim Twardowski to jedna z nielicznych postaci dawnej Polski oplecionych podaniami wieków tak, iż trudno spod podłoża baśni wydobyć rys historyczny. Choć Twardowski przedostał się na scenę i do powieści, choć zajęła się nim poezja polska i malarstwo, choć go spopularyzowały książki ludowe i książki.dla dzieci, to jednak dotychczas jego historia nie została opracowana krytycznie, co z tym większym żalem skonstatować należy, że w Niemczech np. analogiczna postać czarnoksiężnika, doktora Fausta, w sposób źródłowy i wyczerpujący została zbadana i omówiona. Postać Twardowskiego - tak jak wygląda obecnie - zawiera w sobie więcej pierwiastków legendarnych niż historycznych, niemniej jednak jest to postać bardzo ciekawa. Ponieważ w czasie właściwym, to jest w XVI w. nie zebrano uwierzytelnionych danych biograficznych dotyczących Twardowskiego, dlatego wkrótce jego postać rozpadła się na dwie: dziejową i podaniową. Rozpad ten musiał się prawdopodobnie dokonać bardzo wcześnie, skoro wiadomości o Twardowskim u Górnickiego i Possela już go nam przedstawiają jako istotę demoniczną. Na szereg stuleci i pokoleń tracimy go z oczu, aż dopiero na początku XIX w. wypływa na nowo, ale tak osnuty narostem podań, przysłaniających jego wizerunek dziejowy, iż zaczęto się zastanawiać, czy w ogóle istniał Twardowski historyczny. Badanie jego postaci nastręcza trudności. Trzeba się w braku lepszych źródeł liczyć z takim rodzajem tekstów, które w innych wypadkach raczej byśmy pominęli. Mam tu na myśli kalendarze, klechdy i legendy. W rękopisie Jakuba Wereszczyńskiego z 1578 roku czytamy, że Franciszek Krasiński, biskup krakowski, (ur. 1522 roku w Krasnem, zm. 1577 roku w Bo-dzentynie) znał Twardowskiego i wpływał na jego wykształcenie naukowe. Krasiński za lat młodych był wysłany na wyższe studia do Niemiec i w Wittenber-dze słuchał głośnego bojownika reformacji, Filipa Melanchtona. Tam też zapoznał się z Twardowskim. Wuj Krasińskiego, Mikołaj Dzierzganowski, późniejszy arcybiskup gnieźnieński, w obawie, aby jego synowiec nie uległ wpływom reformacji, przeniósł go do Akademii Krakowskiej, a wraz z młodym Krasińskim przybył do stolicy jagiellońskiej Twardowski. Kiedy później Krasiński nabrał znaczenia, został Twardowski za jego wpływem koniuszym na dworze Zygmunta Augusta. Biskup, bawiąc w Niemczech, poświęcał się naukom przyrodniczym, głównie zaś astrologii i alchemii, a Twardowski, który z Wittenbergi przywiózł jako osobliwość metalowe zwierciadło powiększające, umierając zapisał je Krasińskiemu, ówczesnemu biskupowi krakowskiemu. Świadczy to, że Twardowski umarł przed 1577 r., a Wereszczyński podaje te wiadomości w rok po śmierci Krasińskiego. Wiadomo powszechnie, że po Twardowskim pozostała duża księga. Jest to wielki rękopis in folio, który znajduje się w zbiorach Akademii Krakowskiej. Na stronie 141 ma on czarną plamę, rzekomy ślad dotknięcia łapy diabelskiej. Dzieło to, księga magiczna - miało po śmierci Zygmunta II być darowane kolegium wileńskiemu. Według podania, gdy ojciec Daniel Butwiłl, pomocnik przełożonego książnicy, zaczął ten rękopis czytać - dom napełnił się demonami, a jeden z nich wykradł ów tajemniczy skrypt. Zniknięcie księgi należy odnieść do około 1620 r. W 1783 r. dowiedziano się, że rękopis, przywalony płytą marmurową, znajduje się w Krakowie. Dlatego sto lat z górą uchodził on za dzieło Twardowskiego. W rękopisach książnicy umieścił go Jacek Przybylski, a Bandtke pierwszy wykrył, że jest to encyklopedia niejakiego Pawła z Pragi, zwanego Żydkiem, z połowy XV w., którą książnicy jagiellońskiej podarował prof. Jan Wells z Poznania, wychowawca synów Kazimierza Jagiellończyka. W tej sprawie trudno dowiedzieć się czegoś szczegółowego wobec braku wskazówek realnych. Jedna tylko z późnych baśni ludowych podaje, że Twardo-wski sporządzał złoto przez gotowanie kości wielbłądzich ze słoniowymi i sercami nietoperzy. Rzecz to szczególna, chodzi tu bowiem o zwierzęta, których lud w naszym klimacie nigdy nie widzi. Może to podźwięk sposobu przechowywania proszków alchemicznych. Anglik Edward Kelly miał w starożytnym grobowcu jakiegoś biskupa w Walii znaleźć rękopis i dwie kule z kości słoniowej, napełnione proszkiem purpurowym i białym. Z rękopisu, który był trak- tatem alchemicznym, można by przypuszczać, że chodzi tu o jakiś związek z alchemią. Według podań legendarnych, duszę Twardowskiego zaprzedał diabłu jego ojciec, gdy podczas podróży wóz jego ugrzązł w bagnie, a 200 diabłów wydobyło go. Za to ojciec Twardowskiego musiał szatanowi odstąpić to „o czym nie wie". Było to dziecko, które mu tymczasem rodziło się w domu. Cyrograf podpisano krwią, czyli siedzibą życia. Krew musiała być z palca czwartego, gdyż trzeci palec jeszcze był uświęcony, a dopiero czwarty przekraczał ową świętą trójcę, przy tym z ręki prawej, bo to miało znaczenie pomyślne, zza paznokci, gdyż tam zło ma swe siedlisko. Chrzest odbył się w sześć miesięcy później. Sześciomiesięczne dziecko chwyta Twardowski na ręce, gdy diabeł chce zabrać jego duszę. Diabeł nie chce dopuścić do chrztu małego Twardowskiego i w tym celu całuje w nogę babę niosącą dziecko. Noga w ogóle, a w szczególności stopa, zwłaszcza kobieca, oznaczać miała płodność. Kobieta, która wypiła wodę z odcisku stopy, pozostawionego na kamieniu, miała być przy nadziei. Diabeł, który utrąca nogę kobiecą czy stopę lub piętę, wykonuje czyn przeciwny płodności, urodzajności lub pomyślności. W trzydziestym roku życia Twardowski postanawia wybrać się do piekła po odbiór cyrografu ojca. Drogę wskazuje mu mysz. Myszy są wyobrażeniem zjawisk wiosenno-gromowych. Jako takie występują w micie gnieźnieńsko-kruszwickim, gdy zjadają Po-piela. Wśród licznych wierzeń, jakie zebrano o myszach, w niektórych wyjaśnia się pochodzenie myszy w ten sposób, że powstają one w czasie burzy z chmur i obłoków. Pewien kronikarz czeski zapisał w 1380 r., że w Czechach ukazało się wiele myszy, o których zapewniano, że powstały z burzy. Jest to znane zjawisko, że myszy wędrowne ukazują się niekiedy na polach masowo, co wyjaśniano tym, że spadają one na ziemię, po zrodzeniu w chmurze deszczowej. O wielu bohaterach legendarnych opowiadano, iż w dzieciństwie groziły im smoki lub hydry, albo stryjowie czy też obcy dynaści. Cudem ocaleli, albo też w kolebce już zwalczyli wrogów. W wątku dotyczącym Twardowskiego nie chodzi o jego ciało, ale duszę sprzedaną diabłu przez ojca. Pokonanie wroga ma polegać na odbiorze cyrografu. Drogę do piekła wskazuje mysz, chodziłoby więc o okres burzy i gromów. Lud dzielił rok na porę gromową i bezgromową, tj. zimową. Bardzo ważny był pierwszy grom wiosenny. Zachodziłoby tu zjawisko walki bohatera młodego, wiosennego przeciw czyhającym na niego ujemnym potęgom zimowym, którym odbiera władzę. Wątek tego opowiadania spotykamy często, zwłaszcza w mitach germańskich, w Eddzie. Niezmiernie ciekawe jest opowiadanie o wywołaniu przez Twardowskiego ducha Radziwiłłówny. Wzmianka o tym wywołaniu znajduje się w 81 roku po śmierci Barbary. Przypuszczając, że już za życia Zygmunta Augusta wieść o tym się rozeszła i że duch zmarłej istotnie ukazał się królowi, możemy wnioskować, że Twardowski był magnetyzerem i mógł wywoływać zjawiska rnediumiczne. Sprawa ta więc dałaby się wytłumaczyć naukowo, niezależnie od tego, jak byśmy chcieli tłumaczyć podłoże owego zjawiska. Leksykon mitologiczny W.H. Roschera (s. 2731 - 2732) daje podobiznę płaskorzeźby attyckiej z III w. p.n.e., która znajduje się obecnie w Atenach. Widzimy na niej, jak Men-księżyc jedzie na kogucie. Zwrócił na nią uwagę w związku z Twardowskim Andrzej Nie-mojewski {Myśl Niepodległa, 1911, nr 144, s. 437). Kronika czeska podaje o słynnym czarowniku Żyto z czasów króla Wacława między innymi taką wersję: „Gdy się cesarz przechadzał, Żyto płynął około niego w łódce po ziemi, a gdy cesarz jechał, on sunął obok niego na wózku, ciągnionym przez dwa koguty". W historii Twardowsldego szczegół ten zdaje się być zapożyczony z opowieści o Fauście, którego uczeń, Wagner, uniósł się na ognistym kogucie Bilecie wśród wielkiego huraganu i burzy. Jedna z legend opiewa, że szlachcicowi, który zmarnował majątek i chciał zdobyć nowy, Twardow-ski radził, by w ustronnej chacie, bez ustanku liczył dziewięć pieniążków od 1 do 9 i od 9 do 1, i wystrzegał się pomyłki. Gdy już dniało, czart w postaci Twardo-wskiego pyta go, czy się nie pomylił i każe mu dalej rachować. Ale szlachcic nie pamiętał na czym stanął, stracił majątek i został mnichem. Wątek ten pozostaje w związku z mennicą, ustanowioną w Bydgoszczy w 1594 r. Diabeł zaś w legendach niejednokrotnie ma do czynienia z pieniędzmi. Liczba 9 ma znaczenie księżycowe, jak to wykazał W.H. Roscher (Enneadische Studie). O ślubie Twardowskiego pozostała taka legenda: mistrz Twardowski chciał się ożenić, ale panna, która mu się podobała, tylko za tego wyjść obiecała, kto odgadnie zawartość jej butelki. - Co to za zwierzę, robak czy wąż? Kto to odgadnie, będzie mój mąż! - pytała. Twardowski odgadł, że pszczoła - i pannę poślubił. W legendach często się trafia, że zamążpójście uzależnione jest od rozwiązania zagadki. Ale jakież znaczenie tej legendy? Pszczoła jest symbolem dziewictwa. Jako taką widzimy ją u nóg dziewiczej Artemidy z Efezu. Pewna narzeczona znad Drwęcy zaprowadziła swego oblubieńca pod lipę, na której osiadł rój pszczół. Pszczoły latały dokoła głowy kawalera, nie czyniąc mu szkody. Miał to być dowód cnotliwości i wróżba jego przyszłej wierności małżeńskiej. Wąż ma obok wielu znaczeń również znaczenie rozrodcze, dlatego mężatki bezdzietne modliły się do węży o płodność. Wierzono, że gdy się dziewczynie przyśni wąż, to znak, iż przyjdzie w zaloty jakiś młodzieniec. A oto i taka jeszcze legenda: gdy żona Twardow-skiego sprzedawała garnki na krakowskim targu, Twardowski wybrał się w karecie na rynek i garnki porozbijał. Wątpliwe, żeby szlachcianka - a taka być musiała żona szlachcica - handlowała garnkami, co w myśl zwyczajów XVII wieku byłoby poniżające. Fakt zaś, że Twardowski wybrał się na taką imprezę z dworzanami w karecie - byłby poniżeniem osoby własnej. Nadto garnków nie sprzedawano na rynku, tylko w okolicy dzisiejszej ulicy Garnczarskiej. Analogiczną opowieść poznańską spotyka się u Kolberga. Ma ona charakter wątku kopciuszkowe-go o upośledzonej królewnie, która wreszcie odzyskuje swą władzę. Być może, że w tym wątku znajdują się też pierwiastki meteorologiczne. Legenda opiewa dalej, że Twardowski, sprzedawszy duszę diabłu, nakazuje mu wykonywać różne prace w przyrodzie, nie przynoszące nikomu korzyści, ale imponujące rozmiarami. Do takich prac należą: zatopienie skarbu olkuskiego, przewrócenie skały Sokolej pod Pieskową Skałą, wykopanie stawu Czecho-wizny, przeniesienie skał w pobliżu wsi Tręboczowa, wykopanie Jeziora Augustowskiego w ciągu jednej nocy, przeniesienie głazów do Działoszyna itp. Olbrzymie zjawiska przyrody, których nie było komu przypisać, a których ludzie zwykłymi środkami wykonać nie byli w stanie, przypisywano diabłu. W owych czasach istniała widać sztuka odmładzania. Przecież Twardowski kazał się posiekać swemu słudze i złożyć do trumny, a po pewnym czasie odkopać. Gdy odsypano nawarstwienie ziemi, znaleziono go w postaci dziecka, które rosło szybko aż do lat młodzieńczych. W podobny sposób odradzał się Ozyrys, którego ciało posiekano na kawałki. Stało się to w miesiącu Atyr, gdy słońce przechodzi przez Niedźwiadka. Co się tyczy okresu, w jakim odbywało się odmłodzenie, to relacje są różne. Na ogół wymieniają liczby 3 i 7 (dni i godziny). Trzy lata odpowiadają trzydniówce księżyca niewidzialnego, w czasie której nowy księżyc rodził się jako sierp nowiu. Liczba 7 jest cudowna i pod jej wpływem działy się rzeczy niezwykłe. Ten ułamek czasu rozumieć należy w godzinach, bo człowiek nie wytrzymałby cudów lub zaklęć, trwających kilka dni. Historia Twardowskiego taka, jaką przekazywały wieki, przedstawia nam się w formie legendarnej. Narosty w ciągu wieków są różnego pochodzenia. Jedne wzięte z opowieści o Fauście (Kogut-Bilet, karczma Rimlich-Rzym), inne z Biblii (wrota), z podań ludowych (tłuczenie garnków), z Plutarcha i magii (odmłodzenie). O jakimś jednolitym cyklu mitycznym nie ma tu mowy. O postaci Twardowskiego, przedstawionego nam w legendach, wspominam tu tylko ogólnikowo, nie mówiąc ani o jego czarodziejskiej kuchni, ani o rozmaitych praktykach, wywołujących podziw wszystkich jego współczesnych. Dokonywał on niewątpliwie dużo nadzwyczajnych eksperymentów, których znaczenia nikt wówczas nie potrafi) sobie inaczej wyobrazić, jak tylko przypisywaniem mu sił nieczystych i utrzymywaniem kontaktu z szatanem. W kuchni czarnoksięskiej Twardowskiego było niewątpliwie też kilka zaufanych jego służebnic, które podpatrzyły niejeden jego lek, niejedno zastosowanie takich czy innych praktyk w tych czy innych okolicznościach. Podobnych do Twardowskiego czarnoksiężników było w całej Polsce więcej. Znano ich jako wielkich magów tajemnej wiedzy, znano jako znachorów, umiejących nie tylko leczyć chorych, ale przyprawiać zdrowych o choroby. U nich to przechodziły zapewne posądzane o czary niewiasty szkołę tajnej wiedzy i uczyły się praktyk, za które przychodziło im ciężko pokutować. Z czasem doszło do tego, że każdą starszą niewiastę stroniącą od ludzi posądzano o rozmaite przestępstwa czy wydarzenia, wypływające drogą czysto naturalną. Do jakich niedorzeczności, do jakiego absurdu doprowadziły te obwinienia i oskarżenia rzekomych czarownic, wykaże rzut oka na strony poświęcone procesom przeprowadzanym u nas w Polsce. ROZDZIAŁ 3 Ostatni proces przeciwko czarownicom w Gnieźnie To, co powiedziałem na pierwszych stronicach o czarownicy jako takiej, daje Czytelnikowi oczywiście słabe tylko pojęcie o praktykach uważanych za czary i dlatego też sięgnąłem do zmurszałych kart przeszłości, w których zapisane są dzieje niezmiernie ciekawych rozpraw i procesów, jakie rozgrywały się między innymi w wielu miastach polskich. Przeglądając archiwum gnieźnieńskiego sądu, odnalazłem niezmiernie ciekawe alcta, spisane częściowo po polsku, a częściowo po łacinie, które świadczą, jak szeroko była rozgałęziona w Polsce wiara w czary i jak nieubłagane były sądy polskie, zajmujące się rozpatrywaniem przestępstw uprawiania czarów i utrzymywania kontaktu z szatanem. Wszystko, co odnalazłem we wspomnianych aktach procesu, rozegranego pod koniec XVII w., rzuca niezmiernie charakterystyczne światło zarówno na sam przebieg rozprawy, jak również na mentalność sędziów, świadków i oskarżonych. Główną obwinioną - rzecz trudna do uwierzenia - była w procesie, o którym tu mowa, młoda, zaledwie 11 lat licząca dziewczynka, a ponadto ukazujący się jej w sali rozpraw zły duch, płatający rozmaite figle. Niezwykle interesująca była przy tym poniekąd okoliczność, że w okresie, w którym rozgrywa! się proces, budzić się począł krytycyzm ludzi świa-tlejszych i że nawet wydający wyroki sędziowie zasięgali przed wydaniem ostatecznego orzeczenia porady u wyższych dostojników kościelnych. Orzeczenie w wypadku, który tu omawiam, wypadło tak, że kilka niewiast, oskarżonych o uprawianie czarów, zostało wypuszczonych na wolność, co wywołało w Gnieźnie bunt całej ludności. A oto przebieg rozpraw według przechowywanych akt i zapisanej w nich treści: W środę, dnia 16 marca 1689 roku stanął przed burmistrzem ówczesnym, Tomaszem Sępińskim, przed radnymi miasta oraz specjalnie na posiedzenie zwołanymi ławnikami szlachcic Samuel Bieganowski, administrator Królewskiego Zamku w Gnieźnie, a zarazem wicestarosta, wnosząc skargę przeciwko Zofii, żonie oberżysty Piotra oraz córce jego Dorocie, że dopuszczają się czarów oraz rozmaitych przestępstw wskazujących na współudział z diabłem. Szlachcic Bieganowski wysunął jednocześnie wniosek o wszczęcie dochodzenia karnego oraz uwięzienie oskarżonych, żeby „zapobiec ewentualnym dalszym nieszczęściom i udaremnić ucieczkę". Sąd do wniosku przychylił się i nakazał aresztowanie obu oskarżonych, wyznaczając im obrońców prawnych w osobach dwóch najstarszych członków cechu szynkarskiego. W dniu procesu, gdy już oskarżone stanęły przed sądem, zeznał pan Bieganowski wobec prokuratora i sędziego dosłownie, co następuje: - Przyjąłem Dorotę, dziecko oberżystki Zofii, w charakterze pielęgniarki dla mojej córeczki. Powtarzała ona niejednokrotnie w obecności rozmaitych osób, które tu mogę wymienić, że matka jej, Zofia, uczyła ją czarów i że bywała z nią wspólnie na Łysej Górze. W domu naszym - mówił dalej Bieganow-ski - wyczarowywała ku powszechnemu zdumieniu myszy i szczury, i pokazywała ponadto najrozmaitsze sztuczki. Niedawno temu pokazywała też między innymi mierzwę końską, przyniesioną z Łysej Góry. Matka zabraniała jej uczęszczania do spowiedzi i do Stołu Pańskiego. Po takim oskarżeniu przesłuchano najpierw Dorotę. Zeznała ona, że skończyła zaledwie 11 lat. Odpowiadając na wszystkie pytania, oskarżała matkę i podała sposób szukania padalców oraz zatruwania ludzi. - Matka kazała mi - mówiła dziewczynka - suszyć schwytane padalce w piecu, rozkruszać je i posypywać proszkiem potrawy upatrzonym osobom. Nigdy tego nie czyniłam, nigdy nie szukałam padalców i z tej to przyczyny biła mnie matka stale albo rózgą, albo kijem tak, że o mało mnie nie zabiła. ROZDZIAŁ 4 Ukazanie się szatana Nagle spojrzała dziewczynka ku oknu, wyciągnęła szyję i wpatrywała się w coś, co wzbudzało w niej lęk. Gdy sąd zapytał, co zobaczyła, dała, płacząc, taką odpowiedź: - Przy oknie przeciwległego domu stoi mój oblubieniec. Gdy sędzia chciał się dowiedzieć o owym ob-lubieńcu czegoś bliższego, odpowiedziało dziewczę z przestrachem. - To jest szatan! Na pytanie, jak ów szatan wygląda, odpowiedziała Dorota, że jest czarny. Więcej z dziewczęcia wydobyć nie było można. Po długim płaczu zeznała jeszcze, że oblubieniec grozi jej ręką. Wtedy to wszyscy członkowie zrobili znak krzyża świętego i nakazali dziewczynie przeżegnać się również. Po tym incydencie prowadził sąd dalsze przesłuchania bez jakiejkolwiek przeszkody. Na pytanie, jak matka odbywaJa z nią naukę czarowania, zeznała Dorota co następuje: - Kiedyś zaprowadziła mnie ona do mieszkania zmarłego niedawno temu Suskiego. Dała mi całą garść ususzonych robaków i powiedziała: - Skrusz to na proszek, wsyp do kufla z piwem i daj Suskiemu do wypicia. - Sproszkowałam robaki, ale proszku do kufla nie wsypałam. Wtedy to matka wzięła naczynie sama i dała Suskiemu, zachęcając, żeby pił. A gdy Suski wypić nie chciał, nakazała mi oddać trunek służącej, ale i służąca nie piła. Wtedy to rozgniewana matka wzięła mnie do szynku i bila długo i niemiłosiernie, gdyż nie usłuchałam jej i nie postępowałam tak, jak mi kazała. Sąd wysłuchawszy tych zeznań dziewczyny, stawił następujące pytanie: - Skądże to wiesz, że tu chodziło o czary? Na to dziewczyna: - Wiem od matki. Matka powiedziała mi wyraźnie: - Nie pij tego piwa, gdyż jest zaczarowane. Kto z niego upije chociaż łyk, będzie oczarowany. Sędzia zapytał dalej, jakich sposobów używała matka, gdy uczyła ją czarować. - To wszystko, coś zeznawała dotychczas - mówił - to przecież jeszcze nie czary. Dziewczyna odpowiedziała na to: - Gdy służyłam u wicestarosty, kazała mi matka szukać padalców, a gdym odmówiła, poszła do lasu i szukała sama. Wszystko, co znalazła, suszyła w piecu. Kiedyś przyszedł do nas zmarły niedawno felczer Forgison. Matka nalała mu wódki i wsypała do kieliszka proszku z padalca. Felczer był przekonany, że w wódce znajduje się pieprz, wypił więc z zadowoleniem, ale niebawem rozchorował się. Tego samego proszku wsypała matka pewnemu gospodarzowi z Pierzysk (pod Gnieznem) do grzanego piwa. Gospodarz wypił i umarł nazajutrz. Jest pochowany na cmentarzu przy kościele św. Piotra. Gdy kiedyś przyniesiono dla wicestarosty w zielonym dzbanku piwa - mówiła dalej dziewczyna - wsypała matka znowu do dzbanka tego proszku. Sama wprawdzie tego nie widziałam, ale mówiła mi o tym służąca Zofia, przestrzegając, abym piwa z tego dzbanka nie piła, gdyż matka nasypała do niego jakiegoś proszku. Dzban ten postawiła w pokoju jaśnie pana. Wskutek nalegań sędziego, zeznawała mała Dorota w dalszym ciągu, że matka wydała ją za mąż za niejakiego Marcma Rybaka. Mąż jej nie wymienia] wprawdzie swego nazwiska, gdyż go nawet o nie nie pytała, ale słyszała je od innych. - Ślub odbył się sześć tygodni temu - mówiła Dorota - na Łysej Górze, za młynem Kowalskiego w Gnieźnie. Był to duży, pusty plac z zadrzewieniem pośrodku. Na placu odbywały czarownice tańce. Matka dała mi maść i kazała natrzeć ciało. Sama też natarła swoje ręce, od ramion począwszy w dół oraz nogi. Potem wyfrunęła przez komin, a ja pofrunęłam za nią. Drewniany słoik z maścią i pokrywką przechowywany jest w ścianie w ostatniej izbie, tuż obok drzwi. Wyfrunęłyśmy obydwie, matka i ja, jedna obok drugiej. Matka przeleciała obok domu burmistrza, ja zaś leciałam ponad domem aptekarza Marcina, aż het poza młyn Kowalskiego. Przed nami przybyły już żona siodlarza i żona kuśnierza. Pamiętam dokładnie dzień. Było to w czwartek w nocy. Podczas biesiady weselnej piły wszystkie i upiły się. Opisując akt ceremoniału ślubnego, zeznawała oskarżona dziewczynka dosłownie: ROZDZIAŁ 5 Zaślubiny z diabłem - Żona siodlarza wzięła jedwabny sznur i złote obrączki, po czym, po wypowiedzeniu jakichś słów magicznych, spętała nas razem. Paliło się przy tym sześć łojowych świec. W pewnej chwili zawołała: - Żeń się z nim! - Ja natomiast nie powiedziałam nic, gdyż zabrakło mi słów. Młodzieniec, z którym byłam spętana jedwabnym sznurem, oświadczył mimo mojego milczenia, że mnie poślubi. Po jego słowach, wyrażających zgodę na poślubienie mnie, rozpoczęły się tańce. Ja tańczyłam z moim „mężem", żona siodlarza tańczyła z innym mężczyzną, u którego widziałam kopyta, macocha moja szła do tańca z kimś, któremu było na imię Kaźmierz. Nazwiska nie słyszałam. Gdy zabawa się skończyła, pofrunęłam do domu tą samą drogą, którą przyfrunęłam. Mój mąż pozostał, gdyż chciał wstąpić do jakiejś oberży. Sąd, wysłuchawszy zeznań dziewczyny, zapytał: - Czyś obcowała i spotykała się z mężczyzną tym częściej? - Spotykałam się z nim regularnie w każdy czwartek - odpowiedziała dziewczyna. - Powiedz teraz coś o twoich rodzicach - zawołał wzburzony sędzia. - Ojciec mój nie żyje - mówiła oskarżona. -Jak się nazywał, nie pamiętam. Rodzoną matką moją była Katarzyna. Zofia, o której była mowa, to moja macocha. Na tym urwały się przesłuchania dziewczyny i rozpoczęło się badanie macochy, Zofii. Zaprzeczała ona kategorycznie wszystkim stawianym jej zarzutom i dowodziła, że oskarżona dziewczyna jest jej rodzoną córką, że skończyła już jedenaście lat, że ojcem jej był zmarły jej mąż Jan, z zawodu murarz. Cała rodzina zamieszkiwała najpierw w Kole, gdzie przyszła na świat oskarżona dziewczyna i gdzie też została ochrzczona 10 lat temu. Z Koła wyprowadzono się do Słupcy, potem do Pobiedzisk, a wreszcie do Wrześni. Z Wrześni wyprowadzono się do Gniezna. Zapytana przez sędziego, czy nauczyła dziewczynę czarów, odpowiedziała przecząco. Obie oskarżone wyprowadzono wreszcie z sali i wysłano rozkaz, aby trzymano je w osobnych celach więziennych. Akt oskarżenia ujęty został w dwunastu artykułach, po czym utworzono osobną delegację, upoważnioną do przeprowadzenia u oskarżonych rewizji. Kolejne posiedzenie wyznaczono na dzień następny o godzinie 700 rano. Delegacja, a ściślej powiedziawszy, komisja śledcza, nie znalazła po naj skrup ul atniejszych przeszukiwaniach mieszkania oskarżonej nic, prócz butelki i małego dzbanka, wypełnionego do połowy jakimś starym tłuszczem. Dnia następnego, tj. w czwartek 17 marca, rozpoczęły się przed tym samym składem sędziowskim drugie przesłuchania. Ponieważ zarówno prokurator, jak i oskarżyciel podtrzymywali nadal skargę, przedstawiono oskarżonej owe dwanaście sformułowanych punktów, w których ujęty był zarzut, że uczyła ona córkę swoją sztuk czarodziejskich, że znęcała się nad nią, że oczarowała Suskiego, felczera Forgisona, gospodarza z Pierzysk, wicestarostę, a także że podawała proszek z padalca, że zaślubiła córkę z diabłem, że smarowała siebie i córkę maścią, że wylatywała na Łysą Górę itd. Na wszystkie stawiane zarzuty odpowiadała oskarżona przecząco. Dalsze badania wykazały, że właściwie Suski nie oskarżył jej nigdy, co zaś do felczera, to oskarżał on ją wprawdzie, ale oskarżenie swoje cofnął przed śmiercią, prosząc o przebaczenie. Okazało się wreszcie, że z Pierzysk przybywali do niej wszyscy gospodarze, że jedli, pili, bawili się, ale żaden z nich nie umarł bezpośrednio po bytności w jej mieszkaniu. Zdawałoby się, że na tym powinien proces się zakończyć - tymczasem sprowadzono z celi młodą Dorotę i rozpoczęto ponownie indagacje. Dziewczyna odpowiadała na wszystko twierdząco, powtarzając to, co zeznała poprzednio. Dopiero po dziesiątym pytaniu, zaczęła się plątać i wahać. Zapytana o przyczynę - odpowiedziała sędziom cichym, ledwie dosłyszanym głosem, że widzi obok siebie poślubionego jej na Łysej Górze męża, który zakazuje jej dalszych zeznań. Sąd nakazał natychmiast odprawienie modłów do Matki Boskiej i do Serca Jezusa. Po gorliwych modlitwach kontynuowano przesłuchania i doprowadzono do dwunastego pytania. Tutaj dziewczyna zaczęła rozpaczliwie płakać, a gdy zapytano ją, dlaczego płacze, odpowiedziała: - „Mąż" stanął znowu obok mnie i nie pozwala mówić o matce. Sędzia nakazał sprowadzenie księdza, pokropienie sali święconą wodą i odprawienie modłów. Gdy to się stało, zawołała dziewczyna uradowana, że szatan wpadł do innego domu, a mianowicie do mieszkania żony siodlarza. Zapytana przez sędziego, czy oskarżona Zofia jest jej matką i czy została przez nią zrodzona, odpowiedziała tak: - Urodziła mnie wprawdzie, ale nie uznam jej nigdy za matkę, gdyż nie nauczyła mnie nawet „Ojcze nasz". Nie żałuję jej - żałowałabym raczej psa. Sąd postanowił po tych przesłuchaniach skończyć posiedzenie do popołudnia i sprowadzić na rozprawę wszystkich świadków. ROZDZIAŁ 6 Torturowanie oskarżonych Popołudniowe rozprawy rozpoczęły się o godzinie 1400, w obecności czterech sprowadzonych świadków. Bardzo znamienne, iż zrezygnowano ze świadków zamieszkujących w Pierzyskach. Czterej wyszukani pospiesznie świadkowie nic pozytywnego na stawiane im pytania nie odpowiedzieli. Powtarzali tylko to, co słyszeli z opowiadania o czarach matki i córki. Natomiast ostatni świadek, parobek Walenty, zeznał dobrowolnie do protokółu, co następuje: * - Rok temu, tuż przed Bożym Narodzeniem, była oskarżona zajęta wypiekaniem białego chleba. W tym czasie zaszła do oskarżonej żona moja i zjadła, na usil ne jej prośby, dwa małe kawałki, i napiła się czegoś, co przypominało smak piwa. Po upływie pół godziny wiła się żona w strasznych bólach i tylko cudem ocalała. * - Po wysłuchaniu świadków postanowił sąd magistracki w Gnieźnie, co następuje: Wobec tego, że oskarżona jest podejrzana na podstawie zeznań córki i świadków o uprawianie czarów, należy ją wydać jako czarownicę prokuratorowi sądu miasta Gniezna, celem wybadania prawdy. Następnego dnia - było to w piątek 18 marca - odbyło się w ratuszu pierwsze posiedzenie sądu. Sędzia wezwał obie oskarżone równocześnie. Dorotę stawiono naprzeciwko matki i odczytano oskarżenie. Matka zaprzeczała wszystkiemu w sposób najbardziej kategoryczny. Zaprzeczenia te sprawiły, że dziewczynę zaczęto straszyć torturami, a matkę poddano jeszcze tego samego dnia w obecności prokuratora i dwóch ławników sądowych jak najokropniejszym mękom, mającym na celu zniewolenie jej do wypowiedzenia prawdy. W tym czasie zdawano sobie już sprawę, że człowiek torturowany przyzna się do wszystkiego, czego tylko prokurator zapragnie, byle skończyć męki, toteż zeznania złożone przez oskarżoną w czasie torturowania uważane były za niewystarczające i dążono do tego, aby te same zeznania składane byty przed sędzią dobrowolnie. Nie pamiętano wtedy jednak o tym, że człowiek, który przeszedł tortury, nie odwoła już zazwyczaj tego, co zeznał przedtem, aby nie narazić się na ponowne męki. Metoda torturowania czarownic w Gnieźnie nie odbiegała od metod stosowanych w innych miastach Polski i zagranicy. Z aktów procesu gnieźnieńskiego dowiadujemy się zatem, że Zofii związano ręce ponad głową, zawieszono ją u pułapu, a do nóg przywiązano ciężkie kamienie. Po zdjęciu jej z zawieszenia ułożono ją na specjalnym przyrządzie do rozciągania członków. Cierpienia wywoływane tego rodzaju torturami musiały być okropne. Jeden z pisarzy XVII wieku powiada, że widział za młodu mężczyzn silnych jak dęby, którzy zeznawali po zejściu z aparatu do rozciągania członków, iż woleliby stokrotnie śmierć, aniżeli tego rodzaju torturę. Aby zwiększyć męki, stosowano tortury przeważnie trzy razy z rzędu, chociażby nawet oskarżony przyznał się od razu. Czyniono to dlatego, żeby wydobyć jak najwięcej szczegółów, a przede wszystkim, aby dowiedzieć się nazwisk współwinnych. W naszym wypadku spisano dokładny protokół o przebiegu tortur i przechowywano go do dziś, Zanotowano więc tym samym wszystkie odpowiedzi, dawane przez torturowaną kobietę. W tych kilku zapisanych zdaniach można słyszeć dokładnie jej jęki, krzyk bólu, widać kurczącą się, cierpiącą twarz, widać jej bezgraniczną rozpacz. Przyznawała się do wszystkiego, byle tylko zaprzestano tortur. Powtarzam tu część protokółu dosłownie: Pierwsze tortury: Działo się tego samego dnia (18 marca) w więzieniu gnieźnieńskim. Wyżej wymieniona delegacja stanęła wraz z katem i oprawcą w więzieniu i przystąpiła do torturowania Zofii. Katowi nakazano, aby postępował stopniowo. Przed samymi torturami, po związaniu oskarżonej rąk, zaczęła ona wołać: - Wszystko, co tutaj znoszę, sprawiła zemsta. Córkę moją musiał ktoś namówić do fałszywych zeznań. - Oskarżona błagała, żeby dano jej obrońcę. Prośbie jej stało się zadość. - Chcę umrzeć - wołała dalej - tylko przestańcie mnie męczyć! Niechaj Bóg mnie osądzi, dobijcie mnie jak najprędzej, ale zaprzestańcie katuszy! Wielmożnego pana wicestarostę proszę o wybaczenie. Bóg świadkiem, że nie uczyniłam mu nic złego. Tej przeklętej żonie stolarza śniło się to wszystko, o co mnie obwiniają. Tylko ona winna mojemu nieszczęściu. Nie byłam w ogóle na Łysej Górze ani na sabacie czarownic. Sędzia i prokurator, skonstatowawszy upór oskarżonej, nakazali rozpocząć tortury z obostrzeniem, wtedy, wśród najokropniejszych mąk, zaczęła oskarżona wołać: - Ulitujcie się nade mną! Opowiem wszystko, zeznam całą prawdę! Nie szarpcie ciała mego w kawały! To żona siodlarza namówiła mnie do wszystkiego. Ona to kazała mi dać panu podstaroście sproszkowanego padalca, ona sama przyniosła mi też proszku. Na sabacie byłam po raz pierwszy przed rokiem, w czwartek wieczorem. Były tam już inne kobiety, które piły i tańczyły. Na tronie siedział szatan w postaci kozła. Każda z kobiet całowała go w lewą stopę, a potem w ogon. Zauważyłam żonę garncarza i żonę siodlarza. Ja tańczyłam z diabłem, a żona siodlarza i żona garncarza zawarły z nim ślub. Później tańczyłam z dwoma szatanami, jeden nazywał się Melchior, drugi Jakub. Córka była z nami i tańczyła tak samo z szatanem. Potem stało się tak, że żona siodlarza i żona garncarza ożeniły ją z diabłem. Nazwiska nie pamiętam, był młody, czarny. Ślub odbył się dopiero w trzeci czwartek. Maść do smarowania przed wylotem na sabat przyniosła żona siodlarza. Szatani towarzyszyli nam po ceremonii aż do samego domu i tam obcowali z nami. Żona siodlarza - mówiła dalej wśród mąk oskarżona Zofia - jest zawsze na sabacie królową. Gdy jest na Łysej Górze zakłada na głowę złote rogi. Otruła ona swego pierwszego męża, ale i ostatni mąż został otruty. Sproszkowanego padalca dala do zażycia Wachowej z Jankowa i Płoczkowskiemu z tej samej wsi. Felczerowi dałam proszek właściwie ja. Żona siodlarza przechowuje diabła pod beczkami w piwnicy. Diabeł wypija piwo, a ona dolewa wody. Wszystko to mogę powiedzieć jej prosto w twarz. Ukrywa ona zresztą młodego diabła stale pod sukniami. Nosi on czerwone buty i nazywa się Chrzanowski. Oskarżoną torturowano jeszcze dwukrotnie trzy dni później, a zatem w poniedziałek, 21 marca, przed południem i po południu. Podczas trzeciego torturowania oskarżyła Zofia wiele osób, w tym 19 kobiet, z których 11 zamieszkiwało w Gnieźnie, 5 w Jankowie i 3 w Grzybowie. Gdy zaczęto ją torturować po raz trzeci, powtórzyła dobrowolnie wszystko, co zeznawała podczas tortur poprzednich. Twierdziła, że nawet w spowiedzi nie byłaby w stanie zeznać więcej. - Wszystko, co powiedziałam - wołała Zofia - mogę powtórzyć sto razy i więcej, i potwierdzić przysięgą. Dnia następnego, czyli we wtorek, 22 marca, stanęła oskarżona ponownie przed sądem. W protokóle podkreślono z naciskiem, że oskarżoną trzeba było wnieść do sali rozpraw, gdyż miała połamane członki. Sędzia wezwał ją, aby pomyślała o ratowaniu duszy i zeznawała w dalszym ciągu tylko prawdę. Po tym wezwaniu odebrano od niej uroczystą przysięgę i zapewnienie, że wszystko, co powiedziała podczas torturowania, jest prawdą, że można przy tym powołać się na Boga, który będzie ją sądził. Dnia 24 marca został ogłoszony solenny wyrok-Sąd uznał wszelkie stawiane Zofii zarzuty za dowiedzione, zwłaszcza co się tyczyło fruwania na miotle, zaślubienia diabła i zatruwania ludzi proszkiem. I dlatego też, powołując się na Boga i Trójcę Świętą, sąd postanowił, by Zofia bez potrzeby wyszczególnienia wszystkich jej przewinień, co byłoby niemożliwe, została spalona na stosie. Córka Dorota zasłużyła wprawdzie na taką samą karę, ze względu wszakże na jej młodociany wiek powinna być, w myśl prawa kanonicznego i magdeburskiego, wyprowadzona razem z matką do miejsca egzekucji, aż do samego ogniska, i przyglądać się spaleniu matki. Ponadto należało ją postawić według wyroku sądu pod pręgierz w Gnieźnie i biczować pięciokrotnie rózgami. Dekret odnośny wydano z poleceniem wykonania wyroku mistrzowi, katowi Andrzejowi. Po przeprowadzeniu egzekucji dziewczyna miała być wydana ojcu, któremu nałożono obowiązek karania jej w każdy czwartek wieczorem na pamiątkę pięciu ran Chrystusa i cierpień Matki Boskiej Bolesnej. Miała ona otrzymywać ściśle 12 uderzeń rózgą po gołym ciele, celem przypomnienia jej dnia, w którym obcowała z szatanem. ROZDZIAŁ 7 Masowe palenie czarownic Proces gnieźnieński pociągnął za sobą dalsze rozprawy, podczas których wymuszano torturami najrozmaitsze bezpodstawne oskarżenia kobiet całkiem niewinnych. Cały rok 1689 i 1690 zużyły władze sądowe w Gnieźnie na przeprowadzenie procesów, wytoczonych czarownicom. Najpierw aresztowano obie przez Zofię oskarżone - żonę siodlarza, niejaką Bielawską oraz żonę garncarza, Reginę Klawkowiczową. Bielaw-ska zdołała wprawdzie uciec z miasta, ale wkrótce ją odnaleziono i sprowadzono do Gniezna. Zeznawały one w czasie tortur, co od nich żądano, po czym, po oskarżeniu innych kobiet, spalono je tak samo na stosie. Łańcuch oskarżonych zdawał się być nieskończony. Pod koniec 1690 roku wzmogła się liczba procesów, zwłaszcza wtedy, gdy jakaś dwunastoletnia dziewczynka wystąpiła z podobnymi oskarżeniami, jak wspomniana w aktach Dorota, oskarżająca matkę. Psychologicznie jest to o tyle zrozumiałe, że ta młoda dziewczyna była córką kata, wymienionego wcześniej mistrza, Andrzeja Melara, który torturował matkę Doroty. Opowiadał on zapewne o przebiegu procesu w obecności córki, Rozalii, która powtarzała przed sądem rozmaite szczegóły o proszkowaniu padalców, o smarowaniu ciała maścią, o fruwaniu na miotle i o zaślubinach z diabłem. Zeznaniom tego dziecka uwierzył sąd w całej pełni i wytoczył oskarżonym przez nie kobietom proces o uprawianie czarów. Dopiero w październiku 1690 roku zdarzyło się coś takiego, co wydawało się ówczesnym sędziom gnieźnieńskim wprost niepojęte. Oto kilka kobiet, oskarżonych o uprawianie czarów stanęło przed prokuratorem i przyznało się do winy, gdy tymczasem nie było ani oskarżyciela, ani nikogo z pokrzywdzonych. Kilku radców miejskich zaczęło wyrażać wątpliwości, czy oskarżone niewiasty można uważać za czarownice i czy należy je karać. Zadecydowano wreszcie, że należy zwrócić się o wyświetlenie sprawy i o pouczenie do doktorów teologii i wyższych dostojników kościelnych przy katedrze gnieźnieńskiej. Ówczesny arcybiskup, kardynał Michał Radzie-jewski, był nieobecny, gdyż wyruszył w podróż do Rzymu. Zastępujący go sufragan, Albert Stawowski, wydawał się radcom tym odpowiedniejszy do zaciągnięcia porady, że pełnił on funkcje generalnego oficjała arcybiskupiego, a tym samym funkcje najwyższego sędziego. Z ramienia rady miejskiej wyruszyła do sufragana delegacja, składająca się z jednego radcy i jednego ławnika. Delegaci zabrali ze sobą memoriał w sprawie więzionych czarownic. Nie zastawszy biskupa sufragana, wręczyli memoriał jego zastępcy, kanonikowi Kasprowi Chudzyń-skiemu, który nie chciał go wprawdzie przejrzeć, ale przyrzekł, że doręczy go biskupowi osobiście. Dwa dni później, 10 października, powiadomił ich biskup, że nadeśle im swoją decyzję nazajutrz po porozumie- się z prałatami i doktorami Kościoła. Dnia 11 października zjawili się radni w pałacu biskupa, aby odebrać orzeczenie. Było ono bardzo krótkie i lakoniczne. Powiedziano w nim, że biskup nie może wydawać swej opinii w przedłożonej mu skardze przeciwko czarownicom i nie chce wpływać na wymiar sprawiedliwości. Przybyłym delegatom udzielił błogosławieństwa i pożegnał się z nimi. Kościół katolicki, podobnie jak Kościół protestancki stał wówczas oficjalnie na stanowisku, że czary uważać należy za coś całkiem realnego i że trzeba czarownice karać śmiercią, ale wśród kapłanów zaczęły przeważać głosy wypowiadające się bardzo krytycznie przeciwko procesom o czary. Już na 60 lat przed gnieźnieńską rozprawą wypowiedział się słynny jezuita Spee, który jako spowiednik odprowadzał setki skazanych czarownic na spalenie, w swoim sławetnym Cautio criminalis, że wszystkie spalone niewiasty to cackiem niewinne ofiary sądów. W podobnym sensie wypowiedziało się też wielu innych uczonych Kościoła. Głosy te nie minęły bez echa, czego najlepszym dowodem jest sentencja biskupa gnieźnieńskiego, wydana w dniu 11 października 1690 roku. Nie mógł on wprawdzie zająć całkiem zdeklarowanego stanowiska, aby nie wystąpić przeciwko oficjalnym naukom Kościoła, ale nie chciał obciążać swego sumienia, tym bardziej, że nie tracił zapewne nadziei, iż wyrocznia jego będzie należycie interpretowana. I istotnie, nie zawiódł się. Pięć dni po audiencji, dnia 16 października, skazał sąd gnieźnieński wprawdzie jeszcze dwie czarownice, których proces doprowadzony został już do wyroku, na karę śmierci przez spalenie, ale dnia 18 października wypuściła rada miejska po raz pierwszy na wolność dwie kobiety, co do których prowadzono dopiero śledztwo. Jedna z nich musiała złożyć odpowiednią kaucję, druga natomiast została wydalona poza mury miasta. Bardzo charakterystyczne, że ludność Gniezna zareagowała na ten czyn rady miejskiej w ten sposób, że wyruszyła gremialnie do ratusza, aby go zburzyć i zlinczować wszystkich radnych. Na czele zbuntowanego tłumu, który szedł uzbrojony w kosy, cepy i widły, stanęli członkowie właściwego sądu, ławnicy i prokurator. Tłum wtargnął istotnie do ratusza, zaczął hałasować i awanturować się, potem bić do nieprzytomności burmistrza oraz wszystkich członków rady. Ojcowie miasta wytrwali mimo to przy tym, co postanowili i na chwałę ich można zapisać, że mieli dość rozumu, aby nie dopatrywać się w głosie narodu - głosu Boga. Rzecz zrozumiała, że rada miejska nie chciała obciążać swego sumienia, tak samo, jak biskup sufragan. Na opisaniu burzliwych scen, rozegranych dnia 18 października 1690 roku w ratuszu gnieźnieńskim, kończy się w aktach sądowych z tego czasu cały smutny epizod, który trzymał obywatelstwo gnieźnieńskie przez półtora roku w największym napięciu. ROZDZIAŁ 8 Różne rodzaje tortur Podobne procesy rozgrywały się również w Gostyniu - trudno mi wszakże w ramach małego studium ująć wszystkie szczegóły rozgrywającej się tam rozprawy. Poddawano tam pod koniec XVII wieku strasznym torturom niejaką Barbarę Stachowską. Stawała ona czternaście razy przed sędzią, a w tym czasie była dwadzieścia dwa razy torturowana „butem hiszpańskim" i naszpikowanym „zającem", rozciąganiem na drabinie, ściąganiem czaszki za pomocą zwężającej się obręczy, przypiekaniem, laniem wody za pomocą lejka do ust, i to tak długo, aż jej brzuch wzdął się w ciągu pół godziny do tego stopnia, iż czarownica wyglądała Jakby była w odmiennym stanie". Mimo to nie puściła Barbara Sta-chowska pary z ust. Inna nieszczęsna niewiasta oskarżona o uprawianie czarów, niejaka Maria Hollin, przetrzymała pięćdziesiąt sześć tortur podczas szesnastu przesłuchań, a kat Jakub - nic wskórać nie potrafił. Wiedziano, że jest czarownicą, ale wobec tego, że żadnego zeznania z niej wydobyć nie było można, trzeba było po jedenastu miesiącach wypuścić ją na wolność - z tym, że musiała ponieść koszty procesu. Inną czarownicę, niejaką Franciszkę Gofębiewską, męczono w czasie procesu jeszcze bardziej. W odnośnych zapiskach łacińskich, odnoszących się do procesu w Gostyniu, czytam między innymi dosłownie: „Rozebrano ją do naga, przebrano w szaty przeznaczone specjalnie dla czarownic, potem zawieszono na szyję kilka poświęconych medalików oraz worek soli święconej w kościele. Po takim przygotowaniu rozpoczął się ceremoniał wypędzania diabła. Gdy zauważono, że oskarżona zachowuje się przy tym całkiem spokojnie, dano jej trzy krople wosku poma-czanego w święconej wodzie. Zdumiewający spokój torturowanej wywołał nakaz zawieszenia jej na rękach i przywiązania do nóg ciężarów. Ponieważ ten rodzaj mąk nie zdołał nakłonić oskarżonej do wyznania winy, zastosowano wobec niej inny rodzaj tortur, a mianowicie tzw. skrzypce, potem nasadzono jej „żelazny wieniec", a wreszcie po rozebraniu zaczęto ją smagać prętami „laskowego orzecha" najpierw po plecach, a potem po piętach". W kronikach sądowych czytamy, że nieszczęsna kobieta otrzymała w dniu 3 września 1773 r. aż 300 uderzeń rózgą. Aby uderzenia były skuteczniejsze, rozciągnięto oskarżoną na tak zwanym koźle i przywiązano ją powrozami. Do dnia 3 października pozostawiono ją w spokoju, dopiero 3 października zaczęto ją torturować ponownie, ponieważ przy dokładniejszych oględzinach jej mieszkania znaleziono małą torebkę z owsianą mąką oraz słoik z maścią. Jedna z kobiet zeznała, że mąki tej oskarżona używała do wywoływania gradu i pomoru bydła, maść natomiast miała jej służyć przy przygotowaniach do wyjazdu na miotle. Sędzia nakazał przeprowadzenie próby i polecił dać mieszankę maści oraz mąki psu do pożarcia w kiełbasie. Mimo że psu strawa ta nie zaszkodziła, poddano oskarżoną ponownym torturom. Lano więc jej do żołądka wodę, wyrywano jej paznokcie z palców, kąpano rozpaloną żywicę na ciało, a wreszcie zaczęto śrubować jej ręce. Dnia 29 stycznia 1774 roku zmarła w więzieniu. Po śmierci sąd orzekł, że zdołała się najwidoczniej oczyścić z zarzutów, gdyż nie popełniła samobójstwa, lecz zmarła naturalną śmiercią, mając na szyi różaniec i szkaplerz. Nie będę rozpisywał się na temat tych i podobnych tortur jeszcze obszerniej, zaznaczę jedynie to, że li tylko drogą tortur zdołano wymusić u tylu niewinnych kobiet samooskarżenie o popełnienie zbrodni czarnoksięskich, o których nie miały w ogóle pojęcia. Mógłbym tu jeszcze omówić rozmaite procesy, które rozgrywały się w Poznaniu, w Lesznie, Toruniu, Lublinie, Warszawie i innych miastach Polski - ale poprzestanę na tym, co powiedziałem. ROZDZIAŁ 9 Czarownice ostatniej doby Już na początku tego studium o czarownicach zaznaczyłem ogólnikowo, że wiara w czary utrzymuje się do dziś za granicą i u nas w Polsce. Dowodem tego niechaj będzie między innymi zanotowane przeze mnie, a utrwalone w barwnym opisie przez śp. Stanisława Przybyszewskiego wydarzenie, które maluje on szeroko w takich słowach: - „W domu naszym służyła starsza już dziewczyna - skryta, ponura, cierpiąca na ciężką epilepsję. Matka z litości ją tylko trzymała, a poza tym dziewczyna była złośliwa i okrutna dla zwierząt. Często ją podpatrywałem, jak ohydnie nad zwierzętami się pastwiła, ale jakiś dziwny wstyd i tajemniczy lęk nie pozwolił mi jednym słowem o tym moim rodzicom wspominać. Jedno takie piekielne wspomnienie do dziś dnia zimnym dreszczem mnie przeszywa: Jak wiadomo, istnieje na wsi tasak, w formie dużego S, który służy do „krychania" kartofli, tj. rozdrabniania ich na drobne cząstki, by przygotować karmę dla świń. Otóż pamiętam: raz uzbierała ta dziewczyna--zwierzę - Ulicha było jej na imię - cały duży kosz ropuch, a na nadgoplańskich błotach, bagnach i za-bagnionych stawach panowało przeobfite bogactwo wszelkiego rodzaju żab, ropuch i wszelkiego rodzaju padalców. Wzięła tasak do ręki i posiekała ten cały kosz żyjących ohydnych ropuch na drobne kawałki, oblała tę piekielną gnojówkę żywego jeszcze mięsa ropuch jakimś wrzątkiem, a potem wlała to świniom do koryta. Matka była zrozpaczona, kiedy po paru dniach dwie najpiękniejsze świnie nagle zdechły. Wiedziałem dlaczego, a zdumiewające! milczałem. Zdawało mi się, że gdy tajemnicę tę zdradzę, stanie się coś niesłychanego; kto wie, czy ojciec mój nie byłby Ulichy ubił! To tylko maleńki przykład zbrodniczego okrucieństwa tej chłopskiej Alraune - Ulichy, a w całej wsi uchodziła za notoryczną czarownicę. Omijano ją z daleka, a wszystkie matki zakrywały na jej widok niemowlęta swoje czerwonymi chustkami. Raz widziałem, jak krowie naszej, która ją przy złośliwym i widocznie bardzo bolesnym dojeniu kopnęła, podrzuciła koniczynę, doszczętnie podczas ciężkiej burzy przemokłą, a krowa po paru godzinach się wzdęła i zdechła. Chłopakowi, który ją przezywał czarownicą, dała do picia cukrem osłodzony odwar z ziaren ziół, tak że chłopak spal potem pięćdziesiąt godzin, a obudził się idiotą. Jakiemuś uczniowi wiejskiego szewca, który o niej opowiadał, że chciała sobie kupić „chłopa" za pieniądze, podsunęła jakiś „placuszek". Chłopak był głodny, zjadł, chorował potem parę tygodni, a gdy się wygoił z jakichś tajemniczych ran, był cały poskręcany, a już potem tylko o kulach mógł chodzić. Raz ojciec wyciął jej policzek za nieposłuszeństwo. Na drugi dzień zachodził w głowę, co się stać mogło: trzy duże grzędy przepięknych maków, które namiętnie hodował i z których był bardzo dumny, zmarniało zupełnie. Ulicha późnym wieczorem skradała się między prętami. Co tam robiła, nie wiem, dość, że rano cały ten przepych maków jakby szronem był zwarzo-ny. Zwiądł całkiem w ciągu dnia i zsechł. W szkole ojca mojego wisiał duży, pozłacany krzyż. Raz w niedzielę, gdy rodzice byli w kościele, zaprowadziła mnie Ulicha do szkoły, zaczęła tańczyć po ławkach, jak opętana, a nagle przystanęła przed krzyżem i poczęła na niego pluć. Doznałem tak straszliwego wstrząsu, że upadłem na ziemię, ale milczałem. Coraz głośniej już nie przebąkiwano, ale otwarcie mówiono, że Ulicha jest czarownicą, ale matka moja była zbyt starannie wychowana, by w takie brednie wierzyć, a ojciec mój był właśnie na to powołany, by jak najostrzej tępić wśród ludu gusła i zabobony. Ulicha była przybłędą. Nikt nie wiedział, skąd się przyplątała do naszego domu. Sama nie wiedziała, jak się nazywa. Coraz to inne podawała nazwisko, a im więcej ją we wsi prześladowano, tym goręcej broniła jej moja matka w swej bezbrzeżnej miłości do wszystkiego, co cierpi i jest udręczone. Ale nadeszła chwila, kiedy matka wpadła w ciężkie przerażenie. Ojciec nienawidził Ulichy i znowu ją raz ciężko ukarał. Ulicha wiedziała, jak mnie ojciec kocha, postanowiła więc pomścić się na mnie. Ojca się bała. Nagle, ni stąd, ni zowąd, począłem chorować na jakiś potworny ból głowy, na który nawet tak doświadczony lekarz, jakim był stary Rakowski w Inowrocławiu, rady nie miał. Ja wiedziałem, co się stało, ale milczałem. Ulicha chwyciła mnie, wcisnęła między kolana, rozcięła mi skórę na czole - dotychczas mam bliznę - wtarła w rankę sok niedojrzałych śliwek, który przedtem opluła, mnie zaś kazała powiedzieć, że czoło sobie rozciąłem o kant stołu, bo inaczej żywcem do pieklą się dostanę. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że już po paru godzinach wiłem się z bólu głowy i trzęsła mną zimna febra, czyli, jak to na Kujawach nazywają: zimna „ograszka". Ale czuwała nade mną Lucha Ławecka. Gdy przyszedłem na świat, była matka moja za słaba, by mnie karmić, więc otrzymałem ją jako matkę mleczną. Lucha obejrzała mnie dokładnie, potem poszła do pieca, z którego Ulicha właśnie świeżo upieczony chleb łopatą wyciągała. Słyszę przerażony krzyk matki: - Jezus, Maria! Co się stało? - Co bochenek, to zakalec. Ale Luchę nic biadanie mojej matki nie obchodziło. Wyciągnęła z gorącego pieca kilkanaście drobnych kawałków węgla drzewnego, nagotowała miskę wody, wrzuciła do niej węgielki, a wszystkie opadły na dno. - Stasio jest uraczony! - zawyrokowała. - Ta czarownica, małpa Ulicha, rzuciła na niego urok. Widziałam, z jakim przerażonym lękiem patrzyła Ulicha na praktyki Ławeckiej. Gdy już zapadła noc, nagrzebała Lucha w swoim ogródku korzeni żywokostu, zgotowała je na miazgę, o północy wyjechała na Gopło, nazrywała liści „bą-czywia", skraplała je wywarem korzeni żywokostu, ostudzonego w święconej wodzie, zaczerpniętej w źródełku gietrzwałdzkim, przy którym kilka miesięcy temu Matka Boska paru dziewczynkom się objawiła. Całą noc przykładała mi te liście na głowę i na piersi, wciąż coś mamrotała, wiem tylko, że nie były to słowa modlitwy. Na drugi dzień stał się cud. Wstałem zdrów i rześki, jak nigdy - natomiast znaleziono Ulichę w stogu słomy trzęsącą się od zimna, mimo upalnego lata, klapiącą i szczękającą zębami wskutek srogiej zimnicy. W kilka dni później zmarła w szpitalu". Zakończenie Wszystko to wydaje się tak niewiarygodne i zdumiewające, że chciałoby się to odrzucić w dziedzinę fantastycznych opowiadań - a przecież i po dziś dzień zachodzą wypadki prześladowania starszych kobiet jako czarownic i tępienia ich ogniem. Nie dalej jak kilka miesięcy temu z wiosek małoruskich posądzono jakąś staruszkę, niejaką Wilkową, o utrzymywanie kontaktu z diabłem. Losy zrządziły, że kilka kobiet z tejże wioski poważnie się rozchorowało. Winę przypisywano oczywiście starej Wilkowej. Kilku chłopów, z sołtysem na czele, wyruszyło pewnego dnia do mieszkania staruszki, zabrało ze sobą kilka desek, którymi pozabijano drzwi i okna, podłożono słomy i drzewa, po czym zapalono dach. Spaleniu staruszki przypatrywało się przeszło trzystu ludzi. Dnia 16 marca 1930 roku zebrał się w wiosce Ustj-Maljenka sąd chłopski, celem rozpatrzenia skargi jednego z gospodarzy, który dowodził, że w wiosce zamieszkuje niewiasta, która oczarowała mu wołu. Sąd rozpoczął indagację i poszukiwania i znalazł aż osiem niewiast-czarownic, które spalono żywcem. Bardzo szeroko jest rozpowszechniona dziś wiara w czary i czarownice w Niemczech, we Francji, na Węgrzech, w Norwegii i Szwecji. Nie tak dawno temu wykryła policja w Debreczynie na Węgrzech kuchnię czarownic. Znaleziono tam czaszki ludzkie i kości pochodzące ze zwłok, które sprowadzono, a raczej wykradano z cmentarzy, aby po rozgotowaniu ich wyrabiać „lekarstwa". W kuchni tej wykryto po ściślejszych oględzinach suszone żmije, padalce, żaby i inne gady, powrozy wisielców, włosy ludzkie i nie wiedzieć jakie paskudztwa, z których wyrabiano potrawy, napoje i maści. Nie wziąłem sobie za zadanie rozpatrywanie tła i podłoża trwającej tej wiary, zaznaczę tylko w końcu jedno: Udało się po tysiącach wieków ujarzmić elektryczność, siłę znaną doskonale hierofantom egipskim i Mojżeszowi, uda się też niewątpliwie ujarzmić i tę siłę, którą okultyzm od kilku tysięcy lat zna pod nazwą „od" - a wtedy będzie to wszystko, co dziś gusłami, czarami i przesądem nazywamy, czymś tak zrozumiałym i powszednim, jak jest obecnie siła elektryczna. Wykaz ilustracji s. 13 Źródło: Ludovico Lavatero Taurino De Spectris Lemuribus, Gorinchemic 1683. Biblioteka Zakładu Narodowego im. Ossolińskich. s. 19 Łapa diabelska wypalona, 1642. s. 22 Wizerunek diabla s. 24 Jazda na Blocksberg. Drzeworyt z XV w. Źródło: Deutsches Leben der Yergangenheit in Bilder (XV-XVIIIw.) von Eugen Diederichs, Jena 1908. Biblioteka Uniwersytetu Wrocławskiego s. 30 Rzucanie uroku s. 35 Magiczna uczta s. 37 Sabat czarownic, J. Ziarnko, XVII w. s. 41 Skrzydlaty diabeł s. 47 Przeraźliwe echa trąby ostatecznej, K. Bole-sławiusz s. 49 Przeraźliwe echa trąby ostatecznej, K. Bole-sławiusz s. 51 W drodze na sabat s. 61 Sabat czarownic, Hans Baldung Grien. Drzeworyt z XVI w. Źródło: W. Michael Das Teuflische und Groteskę in der Kunst, Munchen 1911. Biblioteka Uniwersytetu Wrocławskiego s. 65 Drzeworyt z XV w. Źródto: Deutsches Leben der Vergangenheit in Bitder (XV-XVIII w.) von Eugen Diederichs, Jena 1908. Biblioteka Uniwersytetu Wrocławskiego s. 67 Jazda na wilku