Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 KRZYSZTOF WÓJCICKI ROZMOWY Z KSIĘDZEM HILARYM JASTAKIEM CZĘŚĆ II 3 Imprimatur Copyright by K. Wójcicki 4 TU MÓWI DIABEŁ Krzysztof Wójcicki: Odwołanie księdza ze stanowiska dyrektora Caritasu w końcu 1948 roku i powierzenie nowo powstałej parafii pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa było czytelnym i zrozumiałym, a nade wszystko bardzo taktycznym gestem księdza Biskupa Ordynariusza. Naciski nasilały się, wymyślnym szykanom funkcjonariuszy UB nie było końca. Wzmagały się również ataki komunistycznej prasy. Jeśli uzmysłowimy sobie atmosferę prowadzonej przez Stalina zimnej wojny, wytwarzaną sztucznie psychozę, tropienie szpiegów i agentów imperializmu, proklamację ateizmu jako doktryny państwowej, dążenie do opanowania wszystkich dziedzin życia społecznego, to łatwiej będzie nam zrozumieć, że nadchodzące lata nie były łatwe dla tych, którzy mieli odwagę myśleć inaczej. Wiadomo było, że komunistyczna władza uczyni wszystko, aby wyeliminować wpływ Kościoła na społeczeństwo. Rok 1949 to swoiste preludium do wielkiej akcji. Ks. Hilary Jastak: (Z politowaniem kiwając głową). A wszystko zaczęło się tak niewinnie, bo od konieczności rejestracji wszystkich stowarzyszeń działających w kościele i składania meldunków z wszelkiej działalności. Najpierw śmieszyło mnie to, potem zaczęło denerwować. Zwłaszcza, gdy w grę wchodziły wydarzenia bez precedensu. Wczesną wiosną 1949 roku, już jako proboszcz poszedłem do Szkoły Podstawowej nr 1, by w myśl wskazań Episkopatu uzgodnić terminy rekolekcji. No i cóż się okazało? Naruszyłem wolność sumienia! K. W.: Czyjego? Ks. H. J.: Dzieci i nauczycieli... K. W.: A już myślałem, że Ludwika Waryńskiego, drugiego – po Marii Konopnickiej patrona tej szkoły. Ks. H. J.: (Śmiejąc się). Dzieci, nauczycieli oraz kierownika Wydziału do Spraw Wyznań, który zarzucał mi, że usiłowałem zmusić (dwa ostatnie wyrazy ksiądz akcentuje ze szczególnym naciskiem), dzieci do udziału w rekolekcjach, i że w tym celu wkroczyłem demonstracyjnie i w dodatku w sutannie na teren pierwszej szkoły świeckiej w Gdyni. W myśl już wówczas, w lipcu 1949 roku, wprowadzonego dekretu, za „zmuszanie do udziału w praktykach religijnych” groziła kara pozbawienia wolności. Na razie obowiązywał tylko przepis prawa konstytucyjnego, dokładnie artykuł 70 wzbraniający zmuszania do udziału w czynnościach religijnych. I znów wezwania, przesłuchania, wyjaśnienia... To było naprawdę denerwujące. A gdy zorientowałem się, że do tego jestem bezustannie i nachalnie inwigilowany, postanowiłem bronić się. K. W.: W jaki sposób? Czy była jakakolwiek szansa? Ks. H. J.: Przepis dekretu ujęty był co najmniej dziwacznie, w oparciu o łamanie naczelnej zasady: „lex retro, non agit”. Prawo nigdy nie działa wstecz! Zatem szansa była niewielka. Była jednak nadzieja. (Ksiądz wygodnie sadowi się na krześle, zapowiada się dłuższa opowieść). Mieszkałem wówczas w domu Józefa Skwiercza na rogu Świętojańskiej i Zygmuntowskiej, na trzecim piętrze wraz z matką, bratem – księdzem Edmun 5 dem i pomocą domową Martą Kulas, rodem z Tuszków spod Kościerzyny. W bliskim sąsiedztwie, na plebanii Kościoła Najświętszej Marii Panny mieszkał ksiądz Gracjan Bieliński, mój dawny kolega kursowy z lat studiów w Pelplinie, święcenia otrzymał po wojnie, a od 1 stycznia 1949 roku zastąpił mnie na stanowisku dyrektora Caritasu. Jednocześnie był wikariuszem naszej parafii. Od jesieni 1949 roku zauważyliśmy, że jacyś dziwni ludzie depczą nam po piętach. Chodzą dosłownie krok w krok. Od wyjścia z domu nie spuszczają nas z oka. Za każdym z nas wędrował „cień”. Z tej przyczyny postanowiliśmy chodzić do kościoła razem i razem wracać do domu. Gdy tylko któryś z nas szedł indywidualnie, natychmiast zaczynały się nieprzyjemne zaczepki „naganiaczy”. Nasilenie inwigilacji dało się zauważyć w październiku tegoż roku. Pewnego dnia panowie w ceratach odczekali, znaleźli stosowny moment, podeszli na ulicy, gdy ksiądz Gracjan był sam. Wmówili mu, że mają akta jego sprawy z czasów, gdy był jeszcze wikarym w Grudziądzu, kiedy to zdaniem Urzędu Bezpieczeństwa popełnił przestępstwo natury moralnej, które teraz ma zostać podane do publicznej wiadomości. Ksiądz Gracjan był zdruzgotany. Kłamstwo i potwarz! Załamał się biedak psychicznie. Obawiałem się, że popełni jakiś błąd. I nie pomyliłem się. Sam znalazł dojście do UB. Poznał funkcjonariusza, który za znaczną kwotę obiecał wyciągnąć akta sprawy. A prosiłem, by nie wdawał się w żadne umowy z czynnikami rządowymi. Umówili się w sopockim Grand Hotelu. Tam rozegrała się cała sprawa. Ze strony ubeków była to iście koronkowa robota. W chwili, gdy ksiądz Gracjan przekazywał pieniądze, a ubek teczkę z aktami niewiadomego zresztą pochodzenia, bocznymi drzwiami weszli dwaj panowie w ciemnych kapeluszach. Ślady przestępstwa leżały na stole. „Zaufany” ubek zameldował o przekupstwie. K. W.: To przecież gotowy scenariusz filmu. Ks. H. J.: Ale to jeszcze nie koniec. Nie chodziło bynajmniej o jakieś niedorzeczne przestępstwa księdza, lecz o to, by podpisał deklarację o współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa. No i ksiądz Gracjan wpadł tak głęboko, że nie miał wyjścia. Podpisał. I od razu przedstawiono mu zadania: przekazywać na bieżąco wszystkie dane o mojej skromnej osobie, składać raporty z mojej działalności, donosić o wszystkim co robię, a co można by było uznać za nielegalne. Na szczęście ksiądz Gracjan opowiedział mi o wszystkim. Nie komentowałem zdarzeń. Postanowiłem go wybronić. Odtąd już wszędzie chodziliśmy razem. Ksiądz Biskup Ordynariusz w Pelplinie, któremu przedstawiłem całą sprawę uznał, że umowa o współpracy z UB została wymuszona przez zastosowanie terroru psychicznego i fizycznego, a co za tym idzie nie może nikogo zobowiązywać ani prawnie, ani moralnie. Ksiądz Biskup przeniósł natychmiast księdza Bielińskiego do parafii w Czersku, w województwie bydgoskim (zmiana rewiru UB), gdzie proboszczem był ksiądz Franciszek Drost, wujek księdza Gracjana, jowialny kanonik. Dyrektorem okręgu Caritas Gdynia został mianowany ksiądz Paweł Miotk, wikariusz z Kościerzyny. Po zlikwidowaniu Caritasu został przeniesiony do Rekownicy pod Kościerzyną, jako proboszcz. (Ksiądz oddycha głęboko, odchyla do tyłu głowę. Po krótkiej przerwie wraca do opowieści). A jak było z księdzem Łucjanem Dambkiem, proboszczem z Witomina, moim serdecznym przyjacielem? Ubowiec groził mu odbezpieczonym pistoletem, z którego zginąłby niechybnie, gdyby nie przytomność umysłu. (Ksiądz ze zdziwieniem kręci głową, jakby po tylu latach trudno było w to uwierzyć). To było w połowie listopada 1949 roku, kiedy przybiegł do mego mieszkania zdyszany i przerażony. W nerwowym szoku próbował opowiadać. Wezwano go do Inspektoratu Szkolnego w Urzędzie Miasta, w sprawie nauki religii, na godzinę 17.00, a więc poza czasem pracy urzędu. Sprzątaczka wpuściła go, gdy pokazał wezwanie. Wtedy pojawił się czło 6 wiek w ceracie. Wyjął pistolet, wyprowadził księdza na ulicę i zażądał wejścia do samochodu. Ksiądz Łucjan był na tyle przytomny, że zaczął ratować się ucieczką. Wybiegł na Świętojańską, wołając o pomoc. W błyskawicznym tempie dobiegł do naszego mieszkania. Był w tak głębokim szoku, że przez tydzień nie wychodził na ulicę. Obowiązki w parafii witomińskiej sprawował w jego zastępstwie mój brat, ksiądz Edmund. Ksiądz Łucjan pod moją kuratelą wygłaszał płomienne kazania w kościele NSPJ. Kończył się Rok Kościelny, więc tematem przewodnim w niedzielę był Sąd Ostateczny. Ksiądz Łucjan głosił te kazania z tak głębokim przeżyciem, jakby chciał dotrzeć do owych prześladowców i przestrzec ich przed konsekwencjami ich czynów i rozliczeniem, jakie nastąpi na Sądzie Bożym. W niedługim czasie decyzją Księdza Biskupa ksiądz Dambek został przeniesiony do parafii Rybno koło Działdowa. Po październiku 1956 roku powrócił na Wybrzeże. Objął parafię w Swarzewie, po swoim bracie, księdzu Antonim, który przeszedł na emeryturę. K. W.: Ksiądz prałat pozostał w Gdyni... Ks. H. J.: I znów zaczęły się wezwania, nakazy, instrukcje. Comiesięczna ewidencja księży zatrudnionych w parafii, dane personalne: pochodzenie, obywatelstwo, informacje o rodzicach, przeszłość wojenna, przynależność do organizacji podziemnej itd. I tak bez końca. Wezwania początkowo były nieformalne. A ja znam prawo! W każdym wypadku określony musi być charakter oraz cel wezwania. Wezwać można w charakterze świadka, obwinionego lub w charakterze strony. I tego tylko trzeba się było trzymać. Ale zrobiło mi się jakoś dziwnie, kiedy na kolejnym kwicie przeczytałem: „Wzywa się obywatela w sprawie o znaczeniu państwowym”. K. W.: W tym układzie stosunków Państwo – Kościół... Ks. H. J.: No właśnie. To dziwne, prawda? Iść – nie iść, no, ale skoro sprawa takiej wagi... idę. K. W.: I co się okazało? Ks. H. J.: Tyle zabiegów (ksiądz zaczyna się śmiać), by złożyć mi propozycję współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa. K. W.: Zresztą nie po raz pierwszy. Ks. H. J.: O tak, różne czynili podchody. Już w lutym 1949 roku, w czasie rozprawy w sądzie wejherowskim, przeciwko proboszczowi Arnoldowi Goetzemu z Redy, oskarżonemu przez prokuratora Jana Kwiatkowskiego o pobicie na terenie jego parafii świadka Jehowy. I to na skutek kazania wygłoszonego przez księdza proboszcza. To był pierwszy pokazowy proces, który udowodnić miał, że polski kler łamie prawo. Obronę prowadził adwokat Tadeusz Burdecki, prezes Caritasu, a ja zostałem delegowany przez Biskupa Ordynariusza jako przedstawiciel Kurii z obowiązkiem notowania. W czasie przerwy na korytarzu podeszło do mnie dwóch ubeków. Pokazali legitymacje i zażądali, abym razem z nimi wyszedł z sądu. Odmówiłem stanowczo, ale naciski i perswazje były tak silne, że na salę wróciłem dopiero z pomocą mojego opiekuna wuja Wojciecha Alberta Rolbieckiego z Wejherowa, który cały ten incydent widział i mógł odpowiednio zareagować. W czasie kolejnej przerwy zostałem przez tych samych funkcjonariuszy wylegitymowany i poczęstowany pogróżkami w stylu „obym tylko tego nie żało 7 wał”. Nie wiedziałem czego miałbym żałować, więc zgłosiłem sprawę do sądu za pośrednictwem adwokata. Usłyszałem wówczas z ust prokuratora, że funkcjonariusze UB mogą legitymować każdego i każdego zatrzymać na 48 godzin. Leon Bieszk, pomocnik sekretarza sądu, wyprowadził mnie z sali najpierw bocznymi drzwiami, a znajoma Rolbieckiego przyjechała po mnie taksówką, którą wróciłem do domu. „Ubowcy” daremnie czekali na mnie w holu sądu. To oczywiście było mniej szokujące wobec wyroku. Ksiądz Arnold Goetze został skazany na kilka lat więzienia i ciężkich robót w kamieniołomach pod Szczecinem, w których przebył półtora roku. Wszystko zaczęło wyglądać naprawdę groźnie. Nazajutrz zjawił się u mnie pan Leon Dorsz, przedstawiciel rodu Kaszubów, właściciel domu przy Skwerze Kościuszki, w którym mieszkał prokurator Kwiatkowski. Spełniając jego polecenie, przyszedł, by poinformować mnie, że jeśli nie zgodzę się na współpracę z UB, czekać mnie będą bardzo ciężkie chwile. O tym wszystkim zawiadomiłem Kurię. Biskup oświadczył, że nie ma mowy o jakichkolwiek układach. Takie było zresztą stanowisko Episkopatu Polski. K.W.: Niektórzy jednak ulegli presjom. Odnoszę wrażenie, że specjalnie szukano księży o słabszej konstrukcji psychicznej... Ks. H. J.: ...albo mających jakieś obciążenia z czasów okupacji. Byli to tak zwani „księża patrioci”. Dajmy temu pokój. Amor omnia vincit. K. W.: To sielska myśl Wergiliusza. Ks. H. J.: Przecież modlimy się za „naszych winowajców”, prosząc, aby i nam odpuszczono. Prawdziwa wojna rozgorzała na początku 1950 roku. K. W.: Wybuchła sprawa Caritasu. Ks. H. J.: Zakrojona na szeroką skalę działalność charytatywna Caritasu podlegała organizacyjnie Kościołowi. Pomocą objęte były wszystkie diecezje i parafie na terenie całego kraju. Obszar nędzy i ubóstwa był naprawdę rozległy. Okręgi Caritasu dokonywały podziału darów, głównie od Polonii amerykańskiej w oparciu o prawo Ewangelii i miłość bliźniego. Partyjna prasa doniosła o rzekomych nadużyciach. Pomówienie padło najpierw we Wrocławiu przeciwko administratorowi Archidiecezji Wrocławskiej księdzu Milikowi, a potem z wściekłością czerwonego kura rozszerzyło się na całą Polskę. K. W.: Nie omijając Gdyni. Ks. H. J.: (Chwyta się obiema rękami za głowę). W „Dzienniku Bałtyckim” ukazało się oświadczenie i to na początku roku, jednego z „księży patriotów”. (Ksiądz wstaje od stołu, po chwili przynosi opasły foliał. Otwiera w stosownym miejscu, jakby całą zawartość znał na pamięć). K. W.: (Czytam zakreślony czerwoną kredką akapit). „Nie jest już dzisiaj tajemnicą, że rzeczy przeznaczone dla najbiedniejszej ludności Wybrzeża, a ofiarowane przez Polonię amerykańską, dostały się do niegodnych rąk księdza Jastaka, dyrektora Caritasu gdyńskiego”. Ks. H. J.: Nazwisko autora paszkwilu – dobrze znanego mi konfratra proszę uprzejmie pominąć. Swego czasu była to głośna sprawa. Oddałem ją nawet do Biskupiego Sądu 8 Duchownego w Pelplinie, ale ponieważ „winowajca” przeprosił mnie i to w obecności księdza biskupa, sufragana diecezji chełmińskiej Bernarda Czaplińskiego, przeto pomińmy jego nazwisko. Naprawdę, bardzo proszę. (Na twarzy księdza maluje się skupienie i powaga, pojawiają się rysy prawdziwej pokory, bez której nie ma przebaczenia). Ówczesny oficjał Sądu Duchownego w Pelplinie infułat ksiądz Franciszek Sawicki radośnie i z pochwałą przyjął moją decyzję załatwienia w sposób ugodowy tej przykrej sprawy. Drugi natomiast ksiądz – patriota, złożył oświadczenia, że w przyszłości wyjaśni przyczyny, dla których odczytał paszkwil swego konfratra na mitingu w Gdańsku, jak dotąd niczego nie wyjaśnił. K. W.: Wertuję poszarzałe karty „Dziennika Bałtyckiego”. Tendencyjne tytuły ociekają kłamstwem. „Był już najwyższy czas skończyć ze skandalem w Caritasie. Caritas został skompromitowany przez swoich kierowników”. „Brak mi słów potępienia dla obłudnej opieki Caritasu”. „Kobiety Oruni potępiają złodziejską politykę Caritasu w Polsce”. „Pracownicy cukrowni w Pelplinie potępiają haniebne machinacje kierownictwa Caritasu”. Wobec tej nagonki diecezjalny dyrektor Caritasu w Gdańsku ksiądz Żurawski, zdołał umknąć przed „ubowcami” i w sobie tylko wiadomy sposób wyjechał do Szwecji. Ks. H. J.: W ślad za innymi poszedł „Głos Wybrzeża”. W ten sposób można załatwić każdego w każdym czasie. Dzisiaj również. Wiem coś o tym. W obecnej konstelacji politycznej mamy tego rozliczne dowody również w Gdyni. Niejednego człowieka zasłużonego i rzetelnego, wykańcza się takimi właśnie metodami podsycanymi nagonką prasową. K. W.: I znów „Dziennik Bałtycki” zakreślony na czerwono: „Okazało się, że nie tylko we Wrocławiu, lecz również w Gdyni, dary, dziesiątki skrzyń, trafiały do rąk księżnej Lubomirskiej i innych hrabiów i baronów, którzy w Polsce Ludowej nie mogą żyć więcej z chłopa polskiego (...)”. „Może ks. dyrektor Jastak da swemu kapłańskiemu sumieniu odpowiedź. Może nam ksiądz Jastak odpowie, gdzie podziały się lekarstwa dla chorych?”. Autor ten sam. Ks. H. J.: Wyjątkowo uparty. Nie mogłem doczekać się niedzieli. Przez dwie doby przygotowywałem kazanie, nie chcąc niczego pominąć. Pragnąłem zapewnić wszystkich, z tego świętego miejsca, od ołtarza, że w moim kapłańskim sumieniu jestem najspokojniejszy i gotowy odpowiadać za czyny przed ludźmi i przed Najsprawiedliwszym Bogiem. K. W.: Tymczasem sprawa Caritasu nabierała tempa. Ks. H. J.: Biskupi polscy przysłali do wszystkich parafii w całym kraju oświadczenie w sprawie Caritasu, z poleceniem odczytania, w niedzielę 12 lutego 1950 roku. Był to uroczysty protest z prośbą o zmianę postępowania, skierowany na ręce Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Bolesława Bieruta. K. W.: Agenta KGB. Ks. H. J.: Wobec rozsiewanych nieprawdziwych wiadomości, godzących w dobre imię zasłużonej instytucji Caritasu Episkopat Polski z księdzem Kardynałem Sapiehą na czele nie mógł pominąć milczeniem olbrzymich jej zasług dla społeczeństwa polskiego. Zwłaszcza, że do istoty religii chrześcijańskiej należy działanie w imię miłosierdzia. 9 Ale przede wszystkim chodziło o bezprawie, jakiego dopuściły się komunistyczne władze, wprowadzając przymusowy świecki zarząd Caritasu. Dla całej Polski oznaczało to po prostu jego likwidację. Episkopat oczekiwał odwołania bezprawnych pomówień i zarządzeń. W przeddzień odczytania listu biskupów z ambon wszystkich kościołów w Polsce, na terenie parafii pojawili się funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa z oficjalnym zakazem. A ja miałem już za sobą kilka wezwań do prokuratury. Zlekceważyłem pogróżki, ale byłem pewien, że tym razem nie odpuszczą. List Episkopatu mimo zagrożeń odczytałem z ambony. O nękających mnie, poniżających i wyczerpujących przesłuchaniach prowadzonych przez prokuratorów: Eugeniusza Białkowskiego, Jana Miklasa i Józefa Czerniaka oraz Prokuraturę Generalną poinformowałem telefonicznie Kurię Biskupią w Pelplinie. Kanclerz Kurii – ks. Stefan Trzciński polecił mi wszystko dokładnie opisać w liście do Biskupa Ordynariusza. Nie szczędziłem szczegółów. Zawsze byłem zdania, że zło nawet najmniejsze zawsze trzeba dusić w zarodku. A to był przecież jawny atak. Tak więc zmuszony byłem poinformować o metodach pracy UB w Gdyni i o prześladowaniach pracowników Caritasu, zwłaszcza Jana Skudlarskiego, kierowcy Caritasu, którego UB osadziło w więzieniu i przez trzy doby nakłaniało do podpisania protokołu stwierdzającego, że lekarstwa otrzymane w darach polonijnych sprzedawałem w aptekach. Skudlarski nie podpisał, mimo represji i twierdzeń, że ja już dawno gniję w więzieniu. Podobnie indagowano i terroryzowano innych etatowych pracowników Caritasu, Władysława Kaszubowskiego, Bogumiła Józefowicza, Jana Chmielewskiego, Marię Konke, Małgorzatę Nowc. Na szczęście tych represji uniknęła Jadwiga Lademan, gdyż przedtem wyjechała na wieś pod Kościerzynę. Styl pracy funkcjonariuszy nazwałem „szatańskimi metodami”. Porównania z diabłem, który działa potajemnie i po ciemku, a także przez zaskoczenie, nasuwały się same. „Szatani w ludzkiej skórze zmuszają do fałszywych zeznań” – pisałem w liście, który zawiózł do Pelplina w pamiętną niedzielę ksiądz Stanisław Laudy, prymicjant. Nie zastał jednak biskupa ordynariusza Kazimierza Józefa Kowalskiego, który wyjechał do Torunia. Przekazał list księdzu rektorowi Józefowi Grochockiemu. Tak, czy inaczej, mój list tego dnia trafił do rąk biskupa, który przeczytał go w obecności najbliższych, po czym schował do brewiarza. Uczynił to, mimo że prosiłem w liście, aby go po przeczytaniu zniszczył. Tym bardziej, że ze sposobu prowadzenia przesłuchania przez prokuratorów i ubowców wynikało nazbyt jasno, że w domu biskupa będzie przeprowadzona wkrótce rewizja. O tym wszystkim informowałem w liście. Kiedy pod wieczór biskup wrócił do Pelplina, dom jego był już otoczony. Prokurator wojewódzki Jan Miklas wespół z pracownikami Urzędu Bezpieczeństwa przeprowadzili wnikliwą rewizję. Zabrano wiele dokumentów, w tym również mój list. Po dwóch dniach wezwano mnie znowu do prokuratury w Gdyni poza godzinami urzędowania, bo na 17.00. To była wypróbowana metoda. Bez świadków. Pięć godzin czekałem na Miklasa. Czekając, rozpamiętywałem wydarzenia ostatnich dni. Łącznie z anonimowymi telefonami. Dzwoni. Podnoszę słuchawkę. – Halo... Cisza. Słyszę tylko oddech. – Halo, kto mówi? – Tu mówi diabeł. Wpadłeś. Przeraźliwe, przeciągłe syczenie. Tu mówi diabeł! I znowu cisza. Jaki czort, pomyślałem. – Umrzesz, umrzesz – usłyszałem głuche, sugestywne sapanie. – Wpadłeś, umrzesz. Ostatnie głoski przeciągane nad miarę przypominały syk węża. (Ksiądz naśladuje te odgłosy z odpowiednią akcentacją i naciskiem). – Teraz to Święty Boże nie pomoże. I śmiech. Suchy, złośliwy śmiech. Taki rechot. Zrobiło mi się na początku dziwnie. Nie, to nie był strach, ale bardzo nieprzyjemne 10 uczucie. I gdy po raz kolejny usłyszałem „Tu mówi diabeł” zebrałem się w sobie i krzyknąłem do słuchawki: – Diabeł? Jak tyś diabeł, to idź do piekła. (Ksiądz śmieje się charakterystycznie). Ale wtedy nie było mi do śmiechu. Przypomniałem sobie, ileż to razy wzywano mnie do prokuratury w charakterze podejrzanego. Tyle przesłuchań, tyle wyjaśnień i... nic. Prokurator Józef Czerniak oświadczył mi w końcu, że sprawa zostaje zamknięta i że on aktu oskarżenia nie złoży, mimo nacisków ze strony władz bezpieczeństwa. Wreszcie pojawił się Miklas. Z daleka wymachiwał listem zarekwirowanym u biskupa. Wyraźnie triumfował, miał dowód rozpowszechniania przeze mnie „fałszywych” wiadomości o organach ścigania. Powiedział z triumfem, że biskup jest w areszcie domowym w Pelplinie. Następnie wręczył mi postanowienie prokuratora w Gdańsku o tymczasowym aresztowaniu. (Ksiądz wertuje segregator). O, proszę bardzo, z pełnym uzasadnieniem. K. W.: „Hilary Jastak jest podejrzany o przestępstwo z artykułu 22 Małego Kodeksu Karnego i 156 Kodeksu Karnego popełnione w ten sposób, że dnia 10 lutego 1950 r. rozpowszechniał fałszywe wiadomości, mogące wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego, odnośnie metod stosowanych rzekomo przez władze bezpieczeństwa. Zastosowanie aresztu jest uzasadnione, gdyż zachodzi obawa matactwa”. Ks. H. J.: (Kiwa głową, jest wyraźnie rozżalony). Uzasadnienie prokuratora wystarczyło, by wydać to postanowienie 15 lutego 1950 roku. (Ksiądz wyraźnie ożywia się). Ale ja zażądałem nakazu aresztowania z pieczątką Prokuratury Generalnej, bo istniały takie przepisy. Tego Miklas nie wytrzymał. Zadzwonił po goryla. Zacząłem stawiać czynny opór, ale wobec przemocy i wykręconych rąk – nie miałem szans. Goryl siłą sprowadził mnie na dół. Przypomniał mi się początek wojny i esesman, który zerwał mi koloratkę. Teraz również byłem w sutannie, tak haniebnie zbezczeszczonej. Scenę tę obserwowali sekretarz sądu Bruno Richter oraz Pozorski. Wyczuwałem, że chcieli mi pomóc, ale byli bezsilni. Mimo iż było parę minut przed północą, na ulicy koło budynku czuwała moja matka Józefa i Władysław Krenski, przyjaciel domu oraz kilku parafian. Na ich oczach zostałem wepchnięty przez ubowców do samochodu. Do Gdańska pędziliśmy pustymi ulicami. Funkcjonariusze Komendy Milicji Obywatelskiej w Gdańsku zdziwili się, gdy zobaczyli „przestępcę” w sutannie. Nie przeszkadzało im to jednak w rutynowych działaniach. Cóż, czynili swoją powinność. Dwaj energiczni milicjanci zaprowadzili mnie do celi. Po drodze przypominałem im sceny z Pisma Świętego o prześladowaniu Chrześcijan. K. W.: „Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy Królestwo Niebieskie”. To fragment kazania na górze. „Błogosławieni jesteście, gdy wam urągają i prześladują was i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wielka jest wasza nagroda w niebie. Tak bowiem prześladowali proroków, którzy byli przed wami”. Ks. H. J.: Tak, to jest nowe przykazanie. Takie jest prawo miłości, które dał nam Pan. „Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują”. (Ksiądz zamyśla się głęboko i po chwili dodaje). „Podniosą na was ręce i będą was prześladować. Wydadzą was do więzień oraz z powodu mojego imienia wlec was będą do królów i namiestników. Będzie to dla was sposobność do składania świadectwa”. Protestowałem przy każdej rozmowie. Odmawiałem przyjmowania posiłków. „Pan tak butnie się stawia” – Pan nie ksiądz. To takie dla nich charakterystyczne. A przecież Pismo Święte mówi, że „pokora niebiosa przebija” – pouczał mnie funkcjonariusz w wysokich butach. 11 (Ksiądz zaczyna się śmiać wewnętrznym, tłumionym śmiechem, trzęsą mu się ramiona). On mnie chciał nauczyć pokory! A tymczasem postawiono mi nowe zarzuty – opór władzom porządkowym. Aż wreszcie przewieziono mnie na Okopową do więzienia UB. Gdy oddawałem sznurowadła, pasek, łańcuszek z medalikiem, (abym się nie powiesił), oddziałowy zwany przez więźniów „Grzechotnikiem” bawił się długim rzeźnickim nożem. W pewnym momencie ostrze nakierował na moją pierś. Zadrżałem, ale byłem przygotowany na najgorsze. W chwili, gdy nóż miał mnie już dotknąć, „Grzechotnik” momentalnie zmienił kierunek i ugodził w blat krzesła, na którym wisiał sznur. Jednym ruchem przeciął sznur na pół, dając do zrozumienia, że będę nim związany. Zastraszenie, psychoza... W jednoosobowej celi, do której prowadził mnie oddziałowy krętymi korytarzami, było już trzech więźniów. Jeden z nich – inżynier Jelnicki ze stoczni gdańskiej, podejrzany o sabotaż. To był bardzo ciężki zarzut. Drugi – Edward Wróblewski – akowiec, działający w czasie okupacji w lubelskiem, najbardziej maltretowany, często w nocy wracał do celi z podbitymi oczami i kawałkami drewna pod paznokciami. Trzeci – uczeń średniej szkoły z Grabówka. Mówili na niego „Młynek”. Był oskarżony o przynależność do „Młodej Polski”. Mógł mieć 16, może 17 lat. K. W.: Jak w tym towarzystwie odnalazł się kapłan? Ks. H. J.: (Milknie na dłuższą chwilę. Odpowiedzią jest cisza). W sąsiedniej celi siedział samotnie Zygmunt Augustowski, przedwojenny adwokat, a w czasie wojny rotmistrz Czwartego Pułku Ułanów Zaniemeńskich z Wilna. O działalności tego pułku pisze Henryk Smaczny w Księdze Kawalerii polskiej 1914–1947. Porozumiewaliśmy się z Augustowskim alfabetem Morse’a, delikatnie pukając w ścianę. Po kilku dniach wszyscy zżyliśmy się i to bardzo. Cała trójka chętnie odmawiała wspólne modlitwy zwłaszcza, że nadszedł okres Wielkiego Postu. Najbardziej żal było mi „Młynka”. Taki młody... i zamiast beztroski szkolnej, przeżywać musiał więzienie. Zrobiłem figury z chleba i grałem z „Młynkiem” w szachy. Chleb przysłał mi do więzienia jakiś anonimowy dobroczyńca. K. W.: Czy w więzieniu był ksiądz jeszcze przesłuchiwany? Ks. H. J.: Głównie w nocy. Z trzaskiem otwierały się drzwi. Ostre uderzenie światła. Zrywali się wszyscy. W pośpiechu wyprowadzano mnie. Błyskawicznie narzucałem sam lub przy pomocy współwięźniów sutannę, ułożoną wzorowo w „kostkę”. Nie rozstawałem się z sutanną, aby wszyscy funkcjonariusze wiedzieli, że mają do czynienia z kapłanem. W więziennych przesłuchaniach brał niejednokrotnie udział prokurator Miklas. Nalegali, abym zdjął sutannę, oddał do magazynu cywilnej odzieży i dał sobie spokój, tu w więzieniu, gdzie nie jestem księdzem, tylko więźniem. Przypomniałem sobie koloratki pływające po Wiśle... – Nie! Wy macie na sobie mundury w służbie PRL, a ja mam mundur w służbie u Boga! I jak dotąd nie jestem skazańcem, lecz jedynie biorę udział w śledztwie. Pytali dosłownie o wszystko, sięgając do czasów młodości i okupacji, AK i tajnego nauczania. Ale głównie chodziło o Caritas i o wymuszanie potwierdzenia nieprawidłowości, malwersacji i kradzieży. Nie podpisywałem żadnych protokołów, gdyż były to setki kłamstw, oszczerstw, pomówień. Nie podpisywałem, więc oni pytali bez końca. Imię, nazwisko, zawód... i tak w kółko. Żeby nie było nudno podochocali się wódką i piwem, zabawiali rewolwerem, okręcając go dookoła palca. Stan zamroczenia przesłuchujących nie wróżył niczego dobrego. Wiedziałem, że będzie źle, jeśli nie podpiszę żadnej deklaracji. Zdawałem sobie sprawę, że to właściwie może być koniec. Lufą pistoletu dotykali moich pleców. Jednak sumienie nie pozwalało mi na 12 złożenie podpisu. Odmawiałem kategorycznie. Gdy usłyszałem „ty, cały stąd nie wyjdziesz” zacząłem w duchu odmawiać egzorcyzmy, które w takich chwilach polecali odmawiać biskupi. Umiałem je na pamięć. I o dziwo! Jakby ręką odjął. Śledczy, prokuratorzy, funkcjonariusze UB uspokajali się. Niezauważalnie czyniłem znak krzyża w powietrzu i powtarzałem: „Egzorcyzmujemy ciebie, wszelki nieczysty duchu, wszelka szatańska mocy, wszelkie napaści piekielnego przeciwnika, wszelki legionie, wszelki zborze i sekto diabelska, w Imieniu i Mocy Pana naszego Jezusa Chrystusa, wykorzeń się i uciekaj z Kościoła Bożego (...) Idź precz szatanie, wynalazco i nauczycielu wszelkiego oszustwa, wrogu ludzkiego zbawienia”. K. W.: Jednakże kapłańska posługa księdza prałata nie ograniczała się tylko do odprawiania egzorcyzmów nad „szatanami w ludzkiej skórze”. Ks. H. J.: Był to okres Wielkiego Postu i moi współwięźniowie zaproponowali zorganizowanie rekolekcji. Nauki głosiłem ex abrupto. Spowiadałem. Po drugiej stronie znajdowała się cela żeńska. Nawiązaliśmy kontakt. Okazało się, że za ścianą siedziały trzy kobiety: jakaś aktorka, pani Imbery – żona rozstrzelanego konsula węgierskiego oraz jej matka. One również pragnęły się wyspowiadać. K. W.: Chyba nie przy pomocy alfabetu Morse’a? Ks. H. J.: To była rzecz absolutnie i najzupełniej poważna. Edward Wróblewski gwoździem wyjętym z pryczy wydrapał w ścianie, tuż przy podłodze otwór na szerokość dwóch cegieł, który stał się więziennym konfesjonałem. Leżąc pod pryczą, słuchałem spowiedzi. Udzielałem sakramentu pojednania, udzielałem rozgrzeszenia. Kwietniowe, wielkotygodniowe dni przepełnione były modlitwami i rozważaniem o zwycięstwie nad śmiercią. K. W.: W kwietniu 1950 roku zostało podpisane porozumienie Państwo – Kościół. Ks. H. J.: Pamiętny rok 1950. W styczniu odebrano Kościołowi Caritas, w marcu skonfiskowano dobra kościelne zakonne i biskupie, w kwietniu doszło do podpisania porozumienia między rządem i Episkopatem Polski. K. W.: W sprawach wiary, moralności i jurysdykcji kościelnej rząd uznał władzę papieską, natomiast w innych sprawach Kościół zobowiązał się kierować „polską racją stanu”. Tak więc porozumienie wydawało się kompromisem obustronnym. Prymas Wyszyński decydując się na ten eksperyment wykazał wiele odwagi i roztropności. Ks. H. J.: Tak, te okoliczności oraz brak dowodów o dokonanym przestępstwie zadecydowały o moim zwolnieniu. Pewnego kwietniowego dnia zostałem wezwany do bardzo eleganckiego gabinetu szefa UB. Zgromadziło się tam około 7 osób z prokuratorem Miklasem na czele. Oświadczono mi wówczas urzędowo i oficjalnie, że zostanę zwolniony z więzienia, gdyż powstały nowe okoliczności w stosunkach Kościół – Państwo. To porozumienie – tak to interpretowali – zobowiązuje całe polskie duchowieństwo do współpracy z przedstawicielami władzy państwowej i w związku z tym będę musiał go przestrzegać na równi z innymi. Jeśli zaś chodzi o moje „przestępstwo” polegające na kolportowaniu fałszywych wiadomości o aparacie bezpieczeństwa i stawianiu czynnego oporu – to wszystko wspaniałomyślnie mi przebaczają. Pozostaje tylko do spełnienia jeden warunek. Podpisanie deklaracji, iż nie będę nikogo informował o tym, co działo 13 się w prokuraturze, w Urzędzie Bezpieczeństwa i w więzieniu. Odmówiłem kategorycznie. Uznałem, że działy się tu rzeczy, o których kapłan ma obowiązek mówić, przestrzegać, piętnować. K. W.: Kolejny szantaż... Ks. H. J.: Absolutnie tak. I to jaki bezczelny. Oni mi przebaczą, gdy ja złożę podpis pod deklaracją o współpracy i zagwarantuję milczenie na temat więziennej tragedii. Siedziałem bez ruchu, obserwując, do czego mogą się posunąć. Sytuacja gęstniała z minuty na minutę. W końcu prokurator przerwał ciszę. – Skoro ksiądz nie chce podpisać, to my podpiszemy protokolarnie, zobowiązując tym samym księdza. Oni mnie zobowiązują... (Ksiądz śmieje się z przekorą i odcieniem ironii). Wobec tego zastosowano kolejne ograniczenie wolności. Odtąd przez pół roku nie wolno mi było opuszczać Gdyni, dwa razy w tygodniu musiałem zgłaszać się w komendzie MO. Byłem pod ścisłym nadzorem. K. W.: Niezłomna postawa księdza prałata odniosła określony skutek. (Ksiądz patrzy na mnie uważnie, jakby nie domyślał się o co chodzi). W postanowieniu o uchyleniu środka zapobiegawczego z 14 kwietnia 1950 roku ujęta jest godność księdza, czego nie ma w postanowieniu o aresztowaniu. Ks. H. J.: To drobny szczegół. K. W.: „Prokurator Sądu Apelacyjnego w Gdańsku w sprawie księdza Hilarego Jastaka: zważywszy, że w stosunku do podejrzanego odpada potrzeba stosowania środka zapobiegającego uchylaniu się od sądu, gdyż śledztwo zostało zakończone i odpada obawa matactwa, postanowił zastosowany wobec księdza Hilarego Jastaka postanowieniem z dnia 15 lutego 1950 roku środek zapobiegający w postaci aresztu, uchylić”. Podpisał prokurator Jan Miklas. Ks. H. J.: Pozostali towarzysze niedoli opuścili mury więzienne dopiero w czerwcu. Interweniowałem nieustannie o ich szybsze uwolnienie. Interweniował również biskup Zygmunt Choromański, sekretarz Episkopatu Polski. K. W.: Jak przyjęto księdza w parafii, w kościele... Ks. H. J.: Te pierwsze chwile były bardzo gorzkie. Miałem poczucie osamotnienia. Moje mieszkanie przy Świętojańskiej 23 w domu Józefa Skwiercza opustoszało. Zniknęło z niego prawie wszystko to, co służyło normalnej egzystencji. Ubrania, naczynia, sztućce. Nie miałem nawet zegarka. Wszystko wymiecione. Dom jak martwy. K. W.: A ludzie? Wierni, parafianie, znajomi... Ks. H. J.: Starałem się zachować spokój. Badałem nastroje i temperaturę. Dla ludzi starałem się być bardzo uprzejmy, ale bacznie ich obserwowałem. K. W.: A kazania, na które wszyscy czekali, homilie zwłaszcza niedzielne, czy nawiązywały do więziennych cierpień? 14 Ks. H. J.: Był to okres wielkanocny, więc mogłem bez trudności odnaleźć tematyczne analogie. Rzecz jasna mówiłem właśnie to, czego mi zabroniono w więzieniu. Nie aby się chwalić, ale by przestrzec, że oni zdolni są do wszystkiego, a mimo to „duszy zabić nie mogą”. Generalnie w parafii zastałem sytuację dramatyczną. Okazało się, że trzy dni po wtrąceniu mnie do więzienia, aresztowano moją matkę. A także członków Zarządu Caritasu Bolesława Orłowskiego i Jadwigę Rekowską – matkę czterech córek i jednego syna – przyszłego księdza Janusza. Urząd Skarbowy podczas mojej nieobecności nałożył domiar w wysokości kilku pensji, nie doręczając mi decyzji i nie dając żadnej możliwości odwołania. Dokonano również zajęcia w kancelarii parafialnej przedmiotów niezbędnych do sprawowania funkcji kościelnych, oraz całego sprzętu biurowego. Czułem się osaczony. K. W.: Więzienie nie pozbawiło księdza prałata wrodzonej energii i stanowczości. Po uwolnieniu, z całkowitą determinacją przystąpił ksiądz do walki z Urzędem Bezpieczeństwa o uwolnienie aresztowanych, z administracją państwową o zniesienie egzekucji i o zwrot bezpodstawnie zarekwirowanych przedmiotów. Ks. H. J.: Najpierw zająłem się aresztowanymi. Uruchomiłem dostępne mi siły i środki, łącznie z interwencją sekretarza Episkopatu Polski – księdza biskupa Zygmunta Choromańskiego, którego znałem jeszcze z czasów okupacji, kiedy umożliwił mi swoją życzliwą i pełną zaufania postawą otrzymanie pracy duszpasterskiej w charakterze wikariusza Archidiecezji Warszawskiej. Zresztą poprzedniego lata ksiądz biskup przebywał tradycyjnie w Orłowie na letnim wypoczynku u sióstr Elżbietanek. Miałem okazję gościć go w Gdyni, gdzie poznał moją matkę i brata, księdza Edmunda. Po miesięcznych zabiegach udało się uzyskać zwolnienie całej trójki. Ponad rok trwała walka o zwrot zarekwirowanych matce przedmiotów. Najbardziej zależało nam na maszynie do szycia marki Singer, kupionej jeszcze w Kościerzynie od Antoniego Abrahama. Z czasem wróciło też wyposażenie kancelarii parafialnej. Gorzej było z ludźmi. Nie cieszyli się długo odzyskaną wolnością i możliwością mieszkania w Gdyni. Wysiedlenie! (Ksiądz z naciskiem akcentuje każdą sylabę). To była metoda równie szatańska, jak aresztowanie. Wysiedlono całą rodzinę Rekowskich, wcześniej odbierając im sklep przy ulicy Świętojańskiej. Wysiedlono Włodzimierza Tokarskiego, zajmującego się społecznie w Caritasie, księgowością. Wysiedlono również Tadeusza Burdeckiego, adwokata, który został przyjęty do pracy w Pelplinie, jako notariusz w Sądzie Biskupim. Marta Kulas mieszkająca z nami w domu Józefa Skwiercza, pomagająca w prowadzeniu gospodarstwa domowego, doznała w czasie aresztowania takiego szoku, że przez trzy miesiące musiała przebywać na leczeniu w szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych w Kocborowie. Mój brat ksiądz Edmund ścigany przez UB również opuścił szybko Gdynię i wrócił do Chylic pod Warszawą jako kapelan Zgromadzenia Sióstr Zakonnych. K. W.: Zgodnie z myślą Jezusa dającego swoim uczniom wskazówki na czas prześladowań: „Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego”. Ksiądz prałat jednak nie uciekł. Pozostał wierny Gdyni, wytrwale walcząc z „diabłem w ludzkiej skórze”. Ks. H. J.: Taki mój los... K. W.: A kontakty ze współwięźniami... Czy kogoś z więzienia udało się księdzu później spotkać? 15 Ks. H. J.: O, tak. Przyznać muszę że sytuacja więzienna łączy, a wspólne cierpienie jednoczy. Jako pierwsza przybyła do mnie pani Imbery – żona konsula węgierskiego, której w więzieniu udzieliłem sakramentu pojednania, przez dziurę w murze. Przyszła do mnie i oświadczyła, że zdecydowała się wstąpić do klasztoru. K. W.: Czy było to nawrócenie? Ks. H. J.: Niezbadane są wyroki Boskiej Opatrzności. Jej mąż został rozstrzelany. Matka, z którą siedziała zmarła po opuszczeniu więzienia. Zmarło również jej jedyne dziecko. Została sama i resztę życia zapragnęła oddać Bogu. Podarowałem jej mszalik z dedykacją. Wystawiłem również odpowiednie zaświadczenie, na podstawie którego została przyjęta do Sióstr Sercanek w Krakowie. Zgromadzenie to aktualnie obsługuje Ojca Świętego w Rzymie. Pisząc z klasztoru siostra Orencja, bo takie przybrała imię z powodu umiłowania modlitwy, wyrażała zadowolenie. Miałem z nią bardzo ożywiony kontakt. Znalazła drogę życia. Była szczęśliwa, choć w pierwszych latach w klasztorze spełniała najniższe posługi wyznaczone jej przez przełożoną. Ale cóż, od kilku lat już się nie odzywa. Niedawno dowiedziałem się, że zmarła. K. W.: A pozostali towarzysze niedoli? Ks. H. J.: Konspiracyjny kontakt nawiązałem z Edwardem Wróblewskim i z jego rodziną w Słupsku, dla której organizowałem pomoc materialną. Nie były to łatwe czasy dla tych, którzy powrócili z lasu. Z inżynierem Jelnickim nie udało mi się skontaktować. Poznałem żonę, której po wyjściu z więzienia przekazałem wiadomości o mężu, ale ona przyjmowała je z rezerwą. Może z obawy przed podstępem, a może z powodu rodzinnego rozdarcia. Natomiast „Młynek” z Młodej Polski pojawił się dopiero po 30 latach, w sierpniu 1980 roku. I rzecz naprawdę dziwna: po październiku 1956 roku zaprosił mnie na towarzyskie spotkanie w swoim domu w Oliwie prokurator Józef Czerniak. Na spotkaniu obecny był także prokurator Białkowski. Trudno w to uwierzyć, ale... odezwało się w nich sumienie. Tłumaczyli się ze swojej postawy w czasie śledztwa. Trzy lata później, gdy zostałem pozwany przed kolegium do spraw wykroczeń za organizowanie zbiórki pieniężnej na budowę kościoła, Józef Czerniak, jako obeznany z prawem podjął się mojej obrony, doprowadzając do umorzenia sprawy. Czyż to nie dziwne losy... Jakieś 10 lat temu odwiedziła mnie jego żona Danuta. Mąż zmarł w latach 70., jak się wyraziła „w goryczy z powodu doznanych krzywd i zawodu”. Dowiedziałem się również od Stefana Urbana, fotografa z Gdyni, że chleb jaki otrzymałem w więzieniu przysłała siostra prokuratora Miklasa – Helena Gwiazda, szwagierka Urbana. Miklas spowodował przesłuchanie własnej siostry i zabronił jej przesyłania czegokolwiek do więzienia. Ale taka przemoc działała tylko do czasu. Miklas nie wytrzymał z samym sobą. Zginął w dramatycznych okolicznościach w Warszawie, po powrocie ze szkolenia w Związku Radzieckim. K. W.: Może tam dopiero zrozumiał na czym polegały jego błędy popełnione w Polsce. Ks. H. J.: Na pewno zrozumiał. Z okazji spotkań z moimi parafianami m.in. Genowefą i Janem Zabłockimi wyrażał się pozytywnie o mojej zdecydowanej postawie, którą pochwalał. Pojawił się także, choć dopiero w latach 70, po kilku amnestiach adwokat Augustyński, którego w końcu z celi śmierci wypuszczono na wolność. Odwiedził mnie ze swoim przyjacielem z kresów, ojcem Nestorowskim, kapucynem z Gdańska. 16 K. W.: Ksiądz prałat na pełne odzyskanie swobody osobistej czekać musiał blisko pół roku. Ks. H. J.: Jak już mówiłem, miałem zakaz opuszczania miasta i nakaz zgłaszania się dwa razy w tygodniu na posterunku MO. To było nie tyle uciążliwe, co upokarzające. Jak każde ograniczenie. K. W.: Zwłaszcza gdy konieczne stały się wyjazdy związane z pracą naukową księdza, zwieńczoną tytułem magistra, a następnie doktora teologii moralnej. Ks. H. J.: Tak, w październiku 1950 roku zostałem przyjęty na III rok studiów w Uniwersytecie Warszawskim, na Wydział Teologii Katolickiej, którego dziekanem był ks. prof. Jan Czuj. On też prowadził seminarium homiletyczne. Wyjeżdżałem więc z Gdyni prawie co tydzień na dwa lub trzy dni. Do podjęcia dalszych studiów nakłaniał mnie jeszcze w czasie okupacji ksiądz dr Tadeusz Jachimowski generalny dziekan AK, wybitny kapłan oraz wykładowca homiletyki w Wyższym Seminarium Duchownym w Warszawie. To on wprowadził mnie w szeregi tworzącego się wówczas ruchu oporu, sugerując jednocześnie, że gdy po wojnie powstanie wolna Polska, podjąć mam w dziedzinie homiletyki dalsze studia. Sam zginął w czasie powstania warszawskiego, gdy opatrywał rannych. Również biskup Kazimierz Józef Kowalski aprobował tę myśl i zgodził się na moje studia. Z racji nowych obowiązków w parafii nie mogły one mieć charakteru stacjonarnego, stąd konieczność dojazdów do Warszawy. K. W.: Poznał ksiądz prałat środowisko warszawskie. Z księdzem Prymasem na czele. Prymas Wyszyński złożył duszpasterską wizytę w Gdyni, w Parafii NSPJ dokładnie w trzecią rocznicę uwolnienia księdza prałata. Ks. H. J.: Zgadza się. To było w Niedzielę Dobrego Pasterza, 19 kwietnia 1953 roku. (Ksiądz milknie, kiwa głową, wyraźnie usiłuje przypomnieć sobie szczegóły tamtych dni). Tak... u nas był na wiosnę, w drugą niedzielę po Zmartwychwstaniu, a jesienią tegoż roku został aresztowany. Na trzy długie lata. (Odruchowe spojrzenie księdza przez okno, na ulicę Armii Krajowej i komentarz wypowiedziany z emfazą). Diabły w ludzkiej skórze. No tak, tu mówi diabeł... ech, stare dzieje. K. W.: Warto je chyba przypomnieć, zważywszy, że wizyta kardynała Wyszyńskiego miała i ma dla Gdyni znaczenie historyczne. Ks. H. J.: O tak, to jak wizyta króla. K. W.: Owszem, bywali w Gdyni królowie. Zygmunt III Waza w drodze powrotnej ze Szwecji, jego syn Władysław IV, szukając odpowiedniego miejsca na port. Prochy monarchy przewiezione z Wilna spocząć miały w Bazylice Morskiej na Kamiennej Górze. Jan III Sobieski, starosta chełmiński, w drodze z letniej rezydencji w Kolibkach do Rzucewa i Pucka, ale to oczywiście dygresje. Ks. H. J.: Wyznaczają stosowny, historyczny kontekst. K. W.: Uważam, że z najwyższą wnikliwością powinniśmy tropić ślady i tak przecież nikłych tradycji gdyńskich... 17 Ks. H. J.: Zgoda. Zgoda... K. W.: Znamienne i jakże znaczące w tym względzie wydają się dwa fakty. W 1923 roku Gdynię odwiedza ksiądz kardynał Edmund Dalbor, Prymas Polski, który dwa lata później doprowadził do zawarcia konkordatu między Stolicą Apostolską a Rzeczpospolitą Polską. Ks. H. J.: Chodziłem wówczas do szkoły powszechnej w Kościerzynie. K. W.: W Gdyni asystował kardynałowi Dalborowi legendarny Król Kaszubów Antoni Abraham, częstując Prymasa tabaką ze sławnego rogu. Dokładnie 30 lat później Gdynię odwiedza kardynał Stefan Wyszyński. Honorową asystę pełni ks. dr Hilary Jastak... Ks. H. J.: ...częstując Prymasa tabaką z tego samego rogu. (Serdeczny śmiech). Tak, tak, to stare dzieje. Stefan Wyszyński bywał w Gdyni przed wojną jako kleryk z Włocławka, ale powojenna wizyta Prymasa, to już całkiem inna historia. K. W.: Zawdzięczamy ją księdzu prałatowi. Ks. H. J.: Zależało mi na tym. Pragnąłem tej arcypasterskiej wizyty dla mojej parafii i dla całego miasta. Historia ta zaczyna się o wiele wcześniej. Latem 1952 roku Ksiądz Prymas, jako Ordynariusz wszystkich diecezji zachodnich odzyskanych po II wojnie wizytował diecezję gdańską. W sopockiej „Gwieździe Morza” udzielać miał sakramentu bierzmowania. Poprosili mnie, ksiądz proboszcz dr Władysław Łęga i jego dwaj wikariusze Brunon Gołembiewski i Józef Waląg, którzy byli głównymi organizatorami wizyty Kardynała w Sopocie, bym wypożyczył z mojego kościoła tron biskupi, godło księdza Prymasa, flagi i inne paramenty kościelne. Pożyczyłem z radością. Dlatego też jedynym kapłanem z Gdyni, jak i z całej diecezji chełmińskiej, zaproszonym na tę uroczystość byłem właśnie ja. W czasie uroczystej kolacji nieśmiało powiedziałem, że Gdynia „zazdrośnie” patrzy na pobyt księdza Prymasa w Gdańsku i Sopocie. Wówczas Stefan Wyszyński odpowiedział: „zaproście mnie a chętnie przyjadę”. (Na twarzy księdza pojawia się promienny uśmiech). Mnie dwa razy nie trzeba powtarzać. Nazajutrz pojawiłem się w Pelplinie, u Biskupa Ordynariusza, a następnie za jego aprobatą i z jego polecenia w Warszawie w sekretariacie Prymasa. Po pewnym czasie nadeszła odpowiedź o planowanym przyjeździe księdza Prymasa do Gdyni, właśnie w Niedzielę Dobrego Pasterza, 19 kwietnia 1953 roku. Rozpoczęliśmy intensywne przygotowania do tego wielkiego dnia. Przygotowała się również strona przeciwna. K. W.: Tu mówi diabeł. Ks. H. J.: (Charakterystyczny śmiech). Instancje partyjne i władze bezpieczeństwa wywierały nacisk na biskupów chełmińskich – ordynariusza – biskupa Kazimierza Józefa Kowalskiego, sufragana – biskupa Bernarda Czaplińskiego, jak i na moją skromną osobę. Przewodniczący Rady Parafialnej doktor Jan Bederski znany i ceniony lekarz, bardzo poważany i szanowany człowiek powziął wiadomość o planowanym zamachu na Prymasa Polski, władze UB przestrzegały i sugerowały jednocześnie, by Prymas nie przyjeżdżał do Gdyni główną trasą przez Gdańsk, lecz niejako dla zmylenia uwagi zamachowców – leśną drogą przez Wejherowo. Po wielu dyskusjach i sporach, mimo wszystko nie przyjęliśmy tej koncepcji. Ostatecznie zdecydował głos Prymasa. Posta 18 nowił jechać główną drogą, uzasadniając, że ma do tego pełne prawo. I z pewnością miał rację. Szosa leśna, bardziej oddalona i rzadziej uczęszczana już intuicyjnie wydawała się mniej bezpieczna. K. W.: Diabły w ludzkiej skórze... Ks. H. J.: Próbowano odciągnąć młodzież, organizując atrakcyjne wycieczki, tak, aby nie mogła wziąć udziału w spotkaniu z Prymasem Polski. K. W.: Istniało wszak od trzech lat podpisane porozumienie Państwo – Kościół. Ks. H. J.: Wówczas wszyscy rozumieliśmy, że jest brak jakichkolwiek gwarancji ze strony wiarołomnych władz. Lecz radość z powodu wizyty Prymasa była tak wielka, że zapomnieliśmy o trudach codzienności. Nadszedł w końcu ten oczekiwany i wymodlony dzień przyjazdu księdza kardynała dr. Stefana Wyszyńskiego, Prymasa Polski. Najdostojniejszego Gościa przywitał u bram kościoła dr Jan Bederski. Następnie po liturgicznym powitaniu wprowadzono go do kościoła. Następnego dnia, w Niedzielę Dobrego Pasterza odbyły się główne uroczystości. Ksiądz Prymas na każdym nabożeństwie przeznaczonym dla poszczególnych stanów – dzieci, młodzieży, niewiast i mężczyzn wygłaszał kazania zarówno w świątyni, jak i na placu przykościelnym i przyległych ulicach. K. W.: Czy pamięta ksiądz prałat o czym mówił Prymas? Co poruszał w kazaniach, na co zwracał uwagę? Do jakiej symboliki odwoływał się? Ks. H. J.: (Przymyka oczy, odchyla do tyłu głowę). Na właściwą postawę wobec czynników dążących do zdemoralizowania społeczeństwa. Pamiętam, jak dzieciom pokazał 10 palców i przedstawił 10 zasad na podstawie przykazań bożych. „A przecież wszystko co robicie, robicie rękoma, przy pomocy waszych 10 palców. Używajcie również do pomocy dziesięciu bożych przykazań”. Określał zadanie ojców i matek w tamtym podłym czasie. Pamiętam... mówił mocno, konkretnie, podkreślał nieprzejednaną postawę chrześcijanina wobec narastających w państwie tendencji komunistycznych. Te bardzo silne i śmiałe kwestie wywoływały gromkie brawa. „Nie dajcie się zwieść!” – powtarzał. Pochwalał twardość ludu kaszubskiego, był zadowolony, że się tu znalazł. Operował symboliką morza, morskiej nawałnicy, okrętu, jako symbolu ojczyzny, której grozi katastrofa, zagłada, jeśli zmieni kurs i nie będzie zmierzać do prawdziwej przystani. Na nasze zawołanie „My trzymamy z Bogiem” odpowiadał: „Trzymajcie”! Trzymajcie ten ster, nie zbaczajcie z raz obranego kierunku. W godzinach popołudniowych Jego Eminencja dokonał poświęcenia tablicy pamiątkowej ku czci księży naszego miasta zamordowanych przez hitlerowców w czasie okupacji. Tablica do dziś widnieje na frontonie kościoła parafialnego. Pamiętam, kiedy po zakończeniu uroczystości w kościele i odprowadzeniu naszego Gościa do nowo wybudowanej plebanii, oddanej w stanie surowym, tłumy wiernych wznosiły nieustanne okrzyki: „Niech żyje Prymas”, a następnie: „Chcemy widzieć Prymasa”. (Ksiądz skanduje okrzyki, wybijając rytm ręką). Największym zaskoczeniem dla wszystkich było wyjście Jego Eminencji na balkon plebanii od strony ulicy 3 Maja. Dziękował za wiwaty i pamiętam to dokładnie, wyraził swój podziw dla młodzieży, która wspięła się na słupy, drzewa i dachy okolicznych zabudowań. K. W.: Młodzież nie skorzystała więc z atrakcyjnych i darmowych wycieczek. 19 Ks. H. J.: (Macha energicznie ręką). A skądże... Prymas zachęcał młodych ludzi, aby tak jak wspinają się po słupach i drzewach, duchem wspinali się coraz wyżej i wyżej, aż do nieba. W końcu poprosił o dziesiątkę różańca w jego intencji, a potem udzielił zebranym apostolskiego błogosławieństwa. K. W.: Tak kończyły się oficjalne uroczystości, a co pozostało w pamięci księdza prałata z bardziej indywidualnych spotkań, z osobistych rozmów z Prymasem? Ks. H. J.: Na plebanii miało miejsce spotkanie delegacji poszczególnych stanów i złożenie darów hołdowniczych, tzw. homagium. Niewiasty złożyły w ofierze piękną wazę kaszubską, mężczyźni – wyrzeźbiony w drewnie herb Kaszub z herbem Polski i wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, młodzież gdyńska – okazały okręt na jantarowej skale. Były to skromne, lecz jakże czytelne znaki niezachwianej wiary i synowskiego przywiązania do Kościoła katolickiego. K. W.: A osobisty kontakt księdza prałata, animatora i organizatora tego historycznego wydarzenia? Ks. H. J.: Miałem zaszczyt wygłosić przemówienie w czasie uroczystego obiadu, w obecności Jego Eminencji, księży biskupów, kilkudziesięciu księży różnych diecezji i wiernych. Wśród nich był prałat Stanisław Sprusiński z Warszawy, mój były proboszcz z Kamieńczyska. Rozpocząłem od wyrazów należnego hołdu, najgłębszej czci i szczerego przywiązania oraz bezwzględnej wierności dla świętego Kościoła Rzymskokatolickiego. Następnie, jako syn kaszubskiej ziemi przedstawiłem stosunek Kaszubów do Kościoła Katolickiego, od czasów Świętowojciechowych przez werbunek Kaszubów na odsiecz wiedeńską za króla Jana III Sobieskiego, aż po Hieronima Jarosza Derdowskiego z Wiela, jednego z najzdolniejszych poetów kaszubskich, stającego do walki w obronie papieża przeciw Garibaldiemu, Aleksandra Majkowskiego, przywołując jego niezapomniane Życie i przygody Remusa. Pragnąłem w tym krótkim rysie udowodnić, że bracia Kaszubi potrafili nie tylko wyznawać, ale i także bronić Boga. A to wszystko dla odkrycia duszy kaszubskiej przed oczami Prymasa Tysiąclecia. Dusza ta, choć bywa, że powleczona twardą skorupą, w istocie swojej tkliwa jest i wdzięczna, czuła na krzywdę i niesprawiedliwość. Na zakończenie, w imieniu całego ludu kaszubskiego, żyjącego w liczbie 350 tysięcy od Brdy po Bałtyk, od Wisły aż po Łebę i Słupię, złożyłem przed Jego Eminencją oświadczenie, że lud kaszubski wiary w Chrystusa się nie zaprze i Kościołowi Świętemu zawsze wierny pozostanie. Wzniesiono toasty i odśpiewano „Sto lat”. K. W.: Czy dało się dostrzec jakieś indywidualne reakcje, gesty, rysy? Ks. H. J.: Ksiądz Prymas był bardzo powściągliwy, wstrzemięźliwy, ostrożny, jakby czegoś się obawiał. Raczej obserwował, spoglądał na nas pytającym, przenikliwym wzrokiem. Róg Abrahama przyjął do ręki z obawą. Zwrócił się do kapelana, księdza prałata Padacza osobistego sekretarza, chcąc uzyskać akceptację. W końcu zażył szczyptę, wypełniając tradycję towarzyską. A gdy wyjeżdżał z miasta, by udać się w dalszą drogę przez Kościerzynę i Chojnice do Gniezna, kilkunastu mężczyzn podniosło na ramionach samochód, w którym znajdował się Ksiądz Prymas, jego kapelan i kierowca. Następnie samochód lekko postawiono na jezdni, wtedy dopiero przy dźwiękach klaksonu rozległy się wiwaty i okrzyki wiernych Gdynian zgromadzonych na trasie. „Trzymajcie z Bogiem” – to były ostatnie słowa Prymasa. Takie też słowa wpisał do 20 Księgi Pamiątkowej, komentując refren hymnu kaszubskiego Hieronima Jarosza Derdowskiego „My trzymamy z Bogiem”, który towarzyszył wszystkim uroczystościom i aktom liturgicznym tej niezapomnianej dla nas wszystkich wizyty. K. W.: Od tego czasu żywy kontakt z Prymasem Tysiąclecia trwał aż do jego śmierci w maju 1981 roku. Ks. H. J.: Tak, nie wyłączając najciemniejszego okresu, kiedy jesienią 1953 roku spadł na Kościół Katolicki w Polsce ciężki i niespodziewany cios. Kardynał Stefan Wyszyński został uwięziony. K. W.: Wolność Kościoła w tym okresie była ponownie systematycznie ograniczana. Ks. H. J.: Mnożyły się wezwania, pogróżki, szykany... K. W.: I telefony kończące się tradycyjnym: „Idź do piekła”. Ks. H. J.: Ileż było tych telefonów... prób zastraszenia... A ja i tak korespondowałem z uwięzionym Prymasem. I do dziś mam Jego listy z Komańczy. Pisane ręcznie dobre słowo Jego Eminencji towarzyszyło mi w najtrudniejszych momentach: budowy kościoła, tragedii grudnia 1970 roku, strajku sierpniowego i zwycięstwa „Solidarności”. Dobre słowo, Dobrego Pasterza. I nie straszny był mi już głos samego diabła. 21 CZY WY WIECIE, ŻE JESTEŚCIE ŚWIĄTYNIĄ? Krzysztof Wójcicki: Pismo Święte poucza nas, że budowanie świątyni jest nie tylko jedną z największych łask, której Bóg odmówił Dawidowi, a udzielił Salomonowi, ale także stanowi jedną z największych zasług, którą można sobie zyskać na Ziemi. Ks. Hilary Jastak: Tak, w istocie budowa kościoła jest najściślej związana z szerzeniem chwały Bożej. Sługa Boży, ksiądz biskup Konstanty Dominik twierdził, że kto otrzyma łaskę budowy Świątyni Pańskiej otrzyma też łaskę zbawienia. To były jego słowa. K. W.: Dawid, ojciec Salomona nie mógł budować świątyni z powodu wojen, jakimi zdołali go otoczyć wrogowie. Czas budowy gdyńskiej świątyni także nie należał do najłatwiejszych. Ks. H. J.: Co za porównanie! Reżim komunistyczny w Polsce na pewno nie ułatwiał życia religijnego, ale przełom październikowy stwarzał pewne nowe szanse. Oczywiście byliśmy nieufni i dalecy od wiary w trwałość przemian zapowiadanych przez Gomułkę, ale po słynnym VIII Plenum KC PZPR można było rozpocząć działania na rzecz budowy nowego kościoła. K. W.: Warto w tym miejscu przypomnieć historię starego kościoła, która sięga czasów powrotu Polski nad Bałtyk po traktacie wersalskim i wiąże się nieodparcie z osobą Antoniego Abrahama. Ks. H. J.: (Uśmiecha się przyjaźnie). „Antka, spod kaplicy Serca Jezusowego”, tak go wówczas nazywali. Używał również zawołań „Antek z Gryfa” i „Antek z wielkim różkiem”, czyli z tabakierą. Zmieniał imiona i zawołania dla zmylenia Niemców. Rzeczywiście, pierwsza kaplica w Gdyni od 1918 roku mieściła się przy ulicy Starowiejskiej w pobliżu domku Abrahama, czyli dzisiejszego Muzeum Miasta Gdyni i w pobliżu budującego się wówczas szpitala Zgromadzenia Sióstr św. Wincentego a’ Paulo. Była filią parafii oksywskiej i nosiła nazwę Serca Pana Jezusa. Pierwszym gdyńskim kościołem parafialnym, wzniesionym w drugiej połowie lat dwudziestych jest kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Królowej Polski. Kościół ten jednak z biegiem czasu nie wystarczał rosnącemu ciągle miastu i jego mieszkańcom. Toteż w roku 1929 wybudowano w miejscu dzisiejszej naszej świątyni prowizoryczny kościół filialny dla parafii NMP pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa, na ziemi ofiarowanej przez wspomnianą już wcześniej kaszubską rodzinę Willmów. Kościół filialny służył przez 10 lat, do wybuchu wojny, kiedy hitlerowcy wymordowali polskich księży wraz z pierwszym gospodarzem księdzem kanonikiem Teodorem Turzyńskim, dziekanem miasta Gdyni, ówczesnym proboszczem parafii NMP. W czasie okupacji kościół przeznaczony został wyłącznie dla Polaków katolików, jednak z obowiązującym językiem niemieckim. Kościół NMP przeszedł w ręce protestantów. W marcu 1945 roku wycofujące się z Gdyni wojska niemieckie zniszczyły ten prowizoryczny kościółek. Dokładnie w dniu św. Józefa został podpalony. 22 K. W.: A po wojnie? Ks. H. J.: Po wojnie w miejscu pogorzeliska z polecenia Biskupa Chełmińskiego, który zobligował księdza dziekana Józefa Miszewskiego, nowego proboszcza parafii NMP, do budowy filialnego kościoła, stanęła z końcem 1948 roku budowla wzniesiona na murze pruskim. Z uwagi na prowizoryczny charakter budowli nowe władze wydały zezwolenie na pięcioletni okres użytkowania kościoła. K. W.: Z początkiem roku następnego została erygowana nowa parafia z księdzem proboszczem Hilarym Jastakiem na czele. Ks. H. J.: Prowizoryczna budowla z pruskiego muru zaczynała ulegać zniszczeniu. Nie miałem pewności, czy wytrzyma choćby przez okres zezwolenia na użytkowanie. Najgroźniejszy był stan słupów drewnianych, zakotwiczonych w bryłach betonowych fundamentu, które nie były dostatecznie impregnowane. Na skutek murszenia drewna cała konstrukcja kościółka ulegała powolnemu rozpadaniu, powstawały rysy w ścianach, a dach obniżał się w niektórych miejscach. Coraz częściej pojawiała się myśl o budowaniu stałej świątyni. K. W.: Czasy stalinowskie nie sprzyjały jednak takim zamierzeniom... Ks. H. J.: Równie ważnym zadaniem była budowa plebanii, gdzie mogliby mieszkać księża i pracownicy parafialni – organista i kościelny, dotychczas mieszkający w mieście, w miejscach niekiedy bardzo oddalonych, co jak wiadomo znacznie utrudnia wypełnianie obowiązków duszpasterskich, np. wzywanie księży do chorych czy udzielanie sakramentu namaszczenia, omawianie ślubów, pogrzebów itd. Na mocy nowego postanowienia Państwo – Kościół z kwietnia 1950 roku bezustannie zwracałem się do władz z prośbą o pozwolenie na budowę plebanii. Po dwóch latach starań Wydział Budownictwa Urzędu Miejskiego wydał zgodę. Była wiosna 1952 roku... K. W.: Do wybudowania domu mieszkalnego dla księży i pracowników kościelnych zobowiązywał dekret erekcyjny. Ks. H. J.: (Wyraźnie ożywiony). A więc właśnie! No i znaleźli się ofiarodawcy parceli. Bolesław Orłowski i Paweł Skwiercz. Złożyli oświadczenie, że zgadzają się na wybudowanie plebanii na ich prywatnym terenie. Pamiętam radość, z jaką przekazywałem w niedzielnym kazaniu tę dobrą, ale równocześnie zobowiązującą wiadomość. Zdawałem sobie sprawę, że urzeczywistnienie tych zamierzeń nasuwać będzie wiele trudności i wymagać wiele wysiłku i ofiarności, także ze strony parafian. W czasie mojej czteroletniej pracy w parafii nigdy nie zawiodłem się na wiernych, ani gdy chodziło o sprawy czysto duchowe, ani materialne dla kościoła. Zachęcony życzliwością parafian, ufny w pomoc Bożą, działającą przez Najświętsze Serce Pana Jezusa miałem odwagę przystąpić i to bezzwłocznie do budowy tego domu, który miał się stać schronieniem dla tylu, tylu ludzi. Jednocześnie wydano zezwolenie na wybudowanie plebanii na terenie kościelnym. K. W.: Szybko postępujące prace budowlane napotykały jednak na przeszkody administracyjne. 23 Ks. H. J.: (Macha ręką). Ach... nie warto wspominać. Nagle ni stąd, ni zowąd zarządzono wstrzymanie wszystkich robót, żądano zmiany planów. Po kilku miesiącach prac ziemnych – wykopów pod fundamenty – budowa została wstrzymana. Partia uznała za niewłaściwe wznoszenie stałego budynku dla osób duchownych. Przecież za kilka lat, w opinii ideologów nie miało już być w ogóle ludzi wierzących. Poza tym władza obawiała się, że gdy powstanie murowana plebania, to obok niej z czasem pojawi się trwały kościół. A po co? Przecież nie będzie dla kogo! Pamiętam rozmowę w czasie wizyty duszpasterskiej w połowie stycznia 1950 roku w mieszkaniu pana Kraka – redaktora naczelnego „Dziennika Bałtyckiego”, któremu towarzyszyli przedstawiciele partii i oficerowie polityczni. Budowa plebanii na pewno nie była po ich myśli. Wówczas inżynier Antoni Medon, który był kierownikiem budowy, pół żartem, pół serio, ale bardzo celnie uzasadnił, że gdy powstanie budowla kościelna, a zabraknie wiernych władza administracyjna zyska nowy obiekt i będzie mogła powiększyć pobliską przychodnię lekarską, tzw. „ubezpieczalnię”, która również była w budowie. Wielkiej, bezinteresownej pomocy wiernych nic nie było w stanie powstrzymać. Przyznać muszę, że parafianie byli niezwykle życzliwie usposobieni. Pracowali społecznie, nawet po kilkanaście godzin dziennie. Wśród wielu wyróżniali się znacząco Felicja Opłatek i Wiesław Starego z ulicy Batorego. Marzyliśmy wszyscy o jednym: zamknąć stan surowy przed zimą. Tak też się stało. Wieniec założyliśmy we wrześniu 1952 roku. K. W.: Trudności finansowe pewnie były niemałe? Ks. H. J.: Ofiary od wiernych napływały stale, lecz nie wystarczały one na pokrycie bieżących wydatków związanych z prowadzeniem budowy. Mimo wszystko późną jesienią 1952 roku sporządzono protokół odbioru robót w stanie surowym, a już w lutym następnego roku władze miejskie przyjęły protokół o odbiorze plebanii również w stanie surowym, piwnic, parteru, pierwszego piętra. Wszystkie prace wykończeniowe, murarskie, dekarskie, stolarskie, szklarskie, wodociągowe i elektryczne były bardzo kosztowne. Wymagały ponadto użycia drogich materiałów oraz zatrudnienia fachowców. Próbowałem nawet zaciągnąć pożyczkę z Kurii Biskupiej, ale kwota była zbyt wysoka i otrzymałem odpowiedź odmowną. Pamiętam, że jeszcze przed wigilią, dokładnie 18 grudnia 1952 roku odbyło się poświęcenie nowej plebanii, którego dokonał ksiądz biskup ordynariusz Kazimierz Józef Kowalski. Przemawiając, ksiądz biskup życzył, aby dom ten stał się „gdyńską Betanią dla kapłanów i wiernych”. K. W.: Tak też się stało. Już w kwietniu 1953 roku mógł się w „gdyńskiej Betanii” zatrzymać Prymas Polski podczas wizyty w naszym mieście. Od samego początku plebania przy kościele NSPJ tętniła życiem. Ks. H. J.: Bywali tu księża arcybiskupi, biskupi ordynariusze i sufragani różnych diecezji, nuncjusze i sekretarze, protonotariusze, prałaci, proboszczowie, księża rezydenci, radcy, wikariusze, prefekci, księża emeryci, siostry zakonne, przyjaciele parafii, przyjaciele domu. Odbywały się tutaj opłatki wigilijne i śniadania wielkanocne, spotkania chórów: „Dzwon Kaszubski”, „Cor Jesu” i „Echo” – męskiego chóru ze Lwowa pod dyrekcją dr. Stanisława Schmidta i prezesa Kuśnierza, spotkania inteligencji technicznej, młodzieży akademickiej, licealnej, zwłaszcza maturzystów, spotkania czcicieli św. Franciszka, członków Żywego Różańca i wielu innych. Plebania dla wielu duchownych i świeckich stanowiła Betanię. 24 K. W.: Plebania wybudowana przez księdza prałata przy współpracy parafian w latach stalinowskich stała się miejscem spotkań opozycji z kręgów „Młodej Polski”, a następnie „Solidarności” z Lechem Wałęsą, Joanną i Andrzejem Gwiazdą oraz Anną Walentynowicz na czele. Dawała schronienie działaczom struktur podziemia, których mógłby ksiądz prałat wymieniać bez końca, a których wymieniają Arkadiusz Rybicki i Andrzej Jarmakowski w historycznej pracy pt. „30 lat parafii NSPJ”, czy Stanisław Janke w swoich artykułach zamieszczonych w „Pomeranii”, a także Wiesława Kwiatkowska w książce pt. „My trzymamy z Bogiem”. Czy budując plebanię zdawał sobie ksiądz z tego sprawę, że tak się może stać? Ks. H. J.: W latach pięćdziesiątych zdołaliśmy wybudować tylko jedno piętro z powodu braku funduszy, choć pozwolenie mieliśmy na dwa piętra. Dopiero po 30 latach udało nam się uzyskać, zresztą po równie długich i żmudnych staraniach, pozwolenie na budowę drugiego i trzeciego piętra. Przedsięwzięcie zostało ukończone jeszcze za moich rządów i oddane w stanie surowym. Na drugim piętrze zaplanowana była i zatwierdzona duża Sala Kaszubska, coś w rodzaju muzeum dla naszego regionu; ceramika, hafty, ubiory, meble, instrumenty, wydawnictwa, czasopisma itd. Myśl ta nie została jednak podjęta przez moich następców. (Ksiądz zawiesza głos, robi długą pauzę). Nie umiem powiedzieć dlaczego. K. W.: Wraz ze stopniowym pękaniem struktur stalinowskiego terroru w połowie lat 50 można było rozpocząć działania na rzecz podjęcia budowy nowego kościoła. Postarajmy się unaocznić, jak ważna to była sprawa. Ks. H. J.: (Uderzając w blat stołu). Absolutnie pierwszorzędna! K. W.: Przyrost ludności... Ks. H. J.: Oczywiście, to sprawa zupełnie naturalna. Po ostatecznym ustaleniu granic parafii w październiku 1949 roku liczyła ona 7,5 tysiąca dusz. W roku 1960 było nas już 10 tysięcy. W końcu lat 70. – 15 tysięcy. Stan techniczny prowizorycznego kościoła stawał się z roku na rok coraz bardziej opłakany, za to wierni byli coraz bardziej skonsolidowani. K. W.: Musimy zdawać sobie również sprawę z tego, że kościół NSPJ obsługuje i w przeszłości również obsługiwał znacznie większą liczbę wiernych, niż liczba jego parafian, a to głównie dzięki centralnemu położeniu, dobrej organizacji, działalności duszpasterskiej. Ks. H. J.: Z całodzienną okazją do spowiedzi, z dzwonkiem w kościele, umieszczonym na pierwszym filarze, wzywającym księdza dyżurnego do konfesjonału. Tak możemy powiedzieć dziś, gdy stoi ta wspaniała świątynia, wznoszona łącznie z wewnętrznym wystrojem i urządzeniem liturgicznym wysiłkiem całej wspólnoty parafialnej przez 10 lat, aż do uroczystej konsekracji w 1966 roku, w Święto Chrystusa Króla. K. W.: Chciałbym zwrócić uwagę, że kościół parafialny taki jak ten, staje się w warunkach rosnącej urbanizacji „kościołem miejskim”, o ponadparafialnej przynależności. Takim kościołem miała stać się w Gdyni już w międzywojniu słynna, niestety tylko z projektu, Bazylika Morska. 25 Ks. H. J.: O tak, tak... miało to być wielkie dzieło o znaczeniu religijnym, ale i symbolicznym, zwłaszcza tu, nad brzegami polskiego morza. K. W.: Bazylika Morska w założeniu poświęcona była przełomowi, jakim stało się odzyskanie niepodległości i odzyskanie morza. Bazylika stanąć miała na Kamiennej Górze, tworząc tym samym akcent architektoniczny w sylwecie miasta. Świątynia według projektu Bohdana Pniewskiego trójmasztowa, zwieńczona układem trzech wież wyrastających na wspólnej nawie oznaczać miała połączenie trzech zaborów. W tej formie zawarty był symbol morskości bazyliki: zamknięty w architektoniczny kształt trójmasztowca. Wizja Bazyliki Morskiej zrosła się w sensie ideowym z Gdynią. Trafić miała do symboliki herbu miasta, jako znak identyfikacyjny, na podobieństwo Wenecji czy Krakowa. Miała być, jak to ujął ksiądz dziekan Teodor Turzyński, proboszcz Bazyliki Morskiej pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny przed poświęceniem kamienia węgielnego: „dziełem boskim wieńczącym dzieło rąk ludzkich tak wspaniale przez budowę portu i miasta Gdyni przez współczesnych Polaków rozwiązane”. Jednakże przeciągające się ustalenia lokalizacji, a także problemy natury finansowej, w końcu wybuch wojny sprawiły, że realizacja idei świątyni – pomnika nie wyszła poza stadium wmurowania w lipcu 1934 roku kamienia węgielnego pod jej budowę na Kamiennej Górze. Ks. H. J.: No, niestety... A kiedy ja po 40 latach pragnąłem wydobyć ten kamień ze szczytu Kamiennej Góry i wmurować go raz jeszcze, pod fundamentem budującej się w połowie lat 70. wieży przy naszym kościele, doszły trudności natury politycznej. Nikt nie umiał podjąć stosownej decyzji. K. W.: Ten jakże znaczący gest księdza prałata wpisać miał dzień dzisiejszy w ciąg tradycji i historii naszego miasta. Bazylika Morska – raz jeszcze wrócę do płomiennego przemówienia dziekana – Turzyńskiego miała być „pomnikiem niezaprzeczonej przynależności Ziemi Kaszubskiej do Polski (...), krzepiącym serca dokumentem wielkości i nieśmiertelnego, wiekuiście twórczego ducha Polski nad Bałtykiem”. Chciałem w tym kontekście spytać, czym w intencji księdza prałata miała być nowa gdyńska świątynia pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa? Ks. H. J.: Nie tylko w mojej intencji, ale w zamyśle Biskupa Chełmińskiego i całej wspólnoty parafialnej – kościołem milenijnym. Wznosiliśmy jego mury z myślą o tysiącletniej historii Kościoła w Polsce. Budowaliśmy ten Dom Boży na Tysiąclecie Chrztu Polski. Podkreślił to biskup Kazimierz Józef Kowalski w specjalnym liście pasterskim odczytanym we wszystkich kościołach diecezji. K. W.: Budowę stałej świątyni poprzedzić musiała zmiana statusu parafii z tytularnej na stałą. Ks. H. J.: Starania o stabilizację parafii rozpocząłem w połowie 1955 roku, kierując na ręce księdza Biskupa Ordynariusza prośby o podniesienie godności. Wcześniej kierowałem prośby ustne. Mijał siódmy rok zarządzania przeze mnie tą parafią. W tym czasie udało mi się z pomocą Boską i ludzką wypełnić zalecenia pierwszych wizytacji duszpasterskich: urządzenie wnętrza kościoła, wybudowanie plebanii, rozszerzenie kultu Serca Jezusowego i powołań kapłańskich. „Szczególnie ucieszyła mnie dzielna i pobożna postawa młodzieży gdyńskiej (...). Miło mi tedy złożyć czcigodnemu Księdzu Proboszczowi i jego Kapłanom, dzielnym Księżom Prefektom Gdyńskim, służbie kościelnej oraz wszystkim wiernym wyrazy mojego wysokiego uznania i najszczerszego 26 podziękowania za Boże dzieło, dokonane dla zbawienia dusz” – pisał w liście powizytacyjnym ksiądz biskup Kazimierz Józef Kowalski. Natomiast w maju 1956 roku zapisano na skutek mojej sugestii: „przygotować kościół parafialny murowany”, „przygotować budownictwo sakralne”. Program wizytacji był z góry ustalony przez Kurię Biskupią i trwać miał dwa dni. Prosiłem biskupa, by przedłużył pobyt do trzech dni. Chodziło mi o wyróżnienie biednych, niepełnosprawnych, o specjalne dla nich nabożeństwo z błogosławieństwem, o późniejsze spotkanie na wspólnym śniadaniu w plebanii. Biskup zatwierdził ten program, mimo oporu niektórych kancelistów. Sam kapelan biskupa, gdy zobaczył, że do plebanii schodzą się chorzy, biedni, osoby kalekie, wyszedł do miasta na zakupy, dodając, że tak dziadowskiej wizytacji jeszcze nie widział. No cóż, takie było wówczas podejście niektórych przedstawicieli Kurii Biskupiej. Postulat budowy nowego kościoła czekał na szczęśliwą realizację. Należało uzbroić się w cierpliwość. K. W.: Po uwolnieniu prymasa Wyszyńskiego w październiku 1956 roku i deklaracjach nowej ekipy rządzącej, zaczął słabnąć stalinowski ucisk. Czy wówczas można było mieć nadzieję? Ks. H. J.: Zawsze trzeba mieć nadzieje, Pamiętam było to 30 października, w uroczystość Chrystusa Króla. Trzy lata pozbawienia wolności przywódcy polskiego Kościoła nie pozbawiły nas nadziei. Wręcz przeciwnie. Raz jeszcze okazało się, że możliwe jest zwycięstwo prawdy. Droga Kościoła była bolesna i ciężka, lecz możliwa do przejścia dzięki kulturze duchowej całego narodu. Umiłowanie prawdy, wolności i sprawiedliwości bardzo pomogło nam w tym najtrudniejszym okresie. K. W.: Czy zmiany te były dostrzegalne także w Gdyni? Ks. H. J.: Oczywiście, można tak powiedzieć. Po liście Prymasa „do duchowieństwa i ludu bożego” odczytanym we wszystkich, a więc i w naszym kościele władze zaczynały z lekka ustępować. Tempo następujących po sobie wydarzeń zmusiło mnie do pośpiechu. Tym bardziej że nie można było mieć pewności, czy zmiany jakie zachodziły, są trwałe. Dni i noce poświęcaliśmy dyskusjom i naradom nad projektem nowego kościoła. W marcu 1956 roku dałem zlecenie na opracowanie wstępnego projektu monumentalnego kościoła inżynierowi Stanisławowi Marzyńskiemu z Warszawy współpracującego z kurią metropolitarną Archidiecezji Warszawskiej. Jednak projektant po kilku tygodniach zrezygnował z pracy, gdyż powziął wiadomość w Ministerstwie Przemysłu i Budownictwa, że w najbliższych latach żadna parafia w Polsce nie otrzyma zezwolenia na budowę kościoła. Wówczas zwróciłem się do profesora inżyniera Jana Borowskiego z Politechniki Gdańskiej. I on przyjął propozycję. Kuria Biskupia bez obaw zatwierdziła jego kandydaturę. Trzeba pamiętać, że był on projektantem i budowniczym wielu kościołów na wileńszczyźnie. Inżynier Borowski zaprosił do współpracy w charakterze asystenta swego najzdolniejszego ucznia – Leopolda Taraszkiewicza, obecnego profesora Politechniki Gdańskiej i Przewodniczącego Komisji do spraw Budownictwa Sakralnego w Archidiecezji Gdańskiej i Diecezji Chełmińskiej. K. W.: Jak Kuria Biskupia podeszła do budowy monumentu? Ks. H. J.: Biskup ordynariusz Kazimierz Józef Kowalski był zdumiony. Znał doskonale sytuację... Oczywiście poparł nasz zamiar, wraz z konserwatorem diecezjalnym księdzem dr. Antonim Liedtke. Pamiętam, w maju 1956 roku, dokonał wpisu do protokołu 27 powizytacyjnego, w którym jednoznacznie zalecił budowę nowego kościoła. Nie wiedzieliśmy tylko, że będzie to ostatnie dzieło profesora Borowskiego. K. W.: Wraz z postępem prac projektowych niezbędne stało się uzyskanie pozwolenia na budowę kościoła. Ks. H. J.: No tak, to był problem nie lada. Proszę przypomnieć sobie budowę plebanii i trudności z tym związane. Ale krok po kroku szliśmy do przodu z nadzieją... Projekt wstępny gotowy był już w październiku po uwolnieniu Prymasa i po pamiętnym wystąpieniu Gomułki. Zatwierdzenie projektu wstępnego nastąpiło w styczniu 1957 roku dosłownie na kilka tygodni przed wejściem w życie tzw. „okólnika nr 3” Urzędu ds. Wyznań, nakładającego obowiązek uzgadniania planów budowli sakralnych z władzą administracyjną. Nasz projekt został zarejestrowany w Ministerstwie Budownictwa i zatwierdzony jako pierwszy po październiku 1956 roku. Następne projekty branżowe – techniczny, konstrukcyjny oraz budowlany – spowodowały wydanie upragnionego zezwolenia na budowę. Trzeba przyznać, że czuliśmy błogosławieństwo łaski bożej i mieliśmy dużo szczęścia, gdyż spotkaliśmy wówczas na ogół życzliwych urzędników państwowych – inżynier Jan Wyka czy główny architekt wojewódzki – inżynier Wiesław Gruszkowski. Obaj zresztą zapłacili za zatwierdzenie projektu naszego kościoła i ojców franciszkanów stanowiskami, obaj zostali zwolnieni i pozbawieni pracy. Przed represjami i prześladowaniem inż. Wyka ratował się emigracją. K. W.: Jednak Wojewódzka Rada Narodowa w Gdańsku zatwierdziła projekt. Ks. H. J.: Gorzej było na miejscu. Zastępca kierownika Wydziału Spraw Wewnętrznych w Gdyni towarzysz Dziedzic ostrzegał publicznie, wyciągając przed siebie lewą dłoń, że prędzej włosy mu wyrosną, niż tu stanie kościół. Śmiał się. Inni też się śmiali. A ja myślałem sobie w duchu, gdybyś ty wiedział synu, że każdy twój włos jest już dawno policzony, nie śmiałbyś się tak bezczelnie. Później, kiedy powstał plac budowy, wynajął mieszkanie przy ulicy Batorego i urządził w nim stały punkt obserwacyjny. Pracował tam na zmianę ze swoim przełożonym, kierownikiem Sekleckim. Pamiętam, jak Prezydium Miejskiej Rady Narodowej z przewodniczącym Rekiem w Gdyni zaproponowało kolejność budowania kościołów w naszym mieście, gdyż z wnioskami wystąpiły jeszcze inne parafie: ojców franciszkanów, jezuitów i redemptorystów, NMP, Mały Kack, Leszczynki. Nie wytrzymałem. Odrzuciłem tę sugestię jako nie uzasadnioną i pozbawioną wszelkich podstaw. Za granicą, np. we Włoszech, każda parafia może budować swój kościół, bez względu na przyznaną kolejność. Myśmy byli pierwsi! I... rozmowy zostały zerwane, a rada parafialna postanowiła powołać Komitet Budowy Kościoła. K. W.: Przewodniczącym został ksiądz prałat. Ks. H. J.: Tak, sekretarzem Maria Poziomska, skarbnikiem i księgowym – Alfons Tadrowski, a jego zastępcą Tadeusz Złonkiewicz. Powołano szereg sekcji, lecz szczególnie doniosłą rolę miała sekcja finansowa. W celu usprawnienia swojej pracy podzieliła ona parafię na 49 rejonów. Dla każdego rejonu wyznaczono oddzielnego skarbnika, który miał przyjmować datki od parafian. Wprowadziliśmy formę dobrowolnych deklaracji poszczególnych rodzin, które wpłacały miesięczne kwoty na potrzeby komitetu. Istotną kwestią stała się również legalizacja tego ciała społecznego. Lokalne i wojewódzkie władze administracyjne odmówiły rejestracji komitetu, zresztą wbrew prawu. 28 Podobne stanowisko zajęło MSW, do którego skierowaliśmy odwołanie. Utrudniło to rzecz jasna działalność, a zwłaszcza zbieranie funduszy na prowadzenie budowy. K. W.: Mimo tych trudności Komitet Budowy prowadził dalej swoje prace. Ks. H. J.: Oczywiście. Tym bardziej że na początku lipca 1957 roku złożyliśmy wszystkie potrzebne plany architektoniczne, a już w połowie miesiąca uzyskaliśmy zgodę na rozpoczęcie prac budowlanych. Był to olbrzymi sukces parafii. W końcu miesiąca wjechał na plac budowy pierwszy samochód z materiałami na ogrodzenie. W miejscu starego kościoła miał stanąć nowy. Do pracy spontanicznie przyłączali się wierni. Najpierw czekała nas rozbiórka jednej części prowizorycznego kościoła – w drugiej regularnie odbywały się nabożeństwa, a na jej miejscu – przygotowanie fundamentów dzisiejszej, nowej świątyni. Prace posuwały się w szybkim tempie i naprawdę bardzo sprawnie. Było to zasługą społecznie pracujących parafian, którzy tłumnie przybywali na plac budowy od 50 do 80 osób dziennie. Próbowaliśmy odzyskać reglamentowane materiały z rozbiórki starego kościoła, w postaci cegły oczyszczonej z resztek tynku, jak również stal zbrojeniową, dziesiątki tysięcy gwoździ wyciąganych ze starych desek, prostowanych w celu ponownego użycia. Po roku pracy na nowych fundamentach stawialiśmy mury dolnego kościoła. W Dzień Zaduszny położyłem uroczyście pierwszą cegłę pod nowo powstającą świątynię. Siostry szarytki – Kazimiera i Cecylia przyniosły dziesięć cudownych medalików Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, które zostały wmurowane w fundamenty kościoła. Byłem pełen euforii. Dla budowniczych kościoła błogosławieństwo nadesłał ksiądz kardynał Stefan Wyszyński. K. W.: (Ksiądz wstaje i wychodzi, by wrócić po chwili z listem ozdobionym pieczęcią Kardynała). „Niech moc Boża wzmacnia Was i pozwoli budować na opoczystym tak, by bramy piekielne nie zmogły dzieła Waszego. Przyjmijcie moje prymasowskie błogosławieństwo, aby to, co materialnie poszerza Kościół Boży napełnione było duchowymi mocami”. Ks. H. J.: (Głęboko zamyślony). Tak, to piękne słowa. Uzmysłowiły mi, że najważniejsze to wybudować Dom Boży w sercach ludzkich. Bo jak pisze św. Paweł w liście do Koryntian „ciało wasze jest świątynią Ducha Świętego, który w was jest, a którego macie od Boga”. K. W.: Sam Chrystus mówił o świątyni Swego ciała. Lecz nikt Go nie rozumiał. 46 lat budowano świątynię jerozolimską, więc nie rozumiano, w jaki sposób po zburzeniu można by ją w ciągu trzech dni wznieść na nowo. Ks. H. J.: Chrystus mówił o Zmartwychwstaniu. Więc zrozumieli Jego słowa dopiero wtedy, gdy w niedzielny poranek opuścił grób. Na wzór Chrystusa ludzkie ciało jest Świątynią Ducha. Ten związek podkreślałem we wszystkich odezwach, prośbach, zobowiązaniach, deklaracjach, które miały pomóc we wspólnym budowaniu świątyni. Kilkakrotnie dopuściłem do głosu przedstawiciela Rady Parafialnej magistra prawa Kazimierza Hildebrandta, który w miejsce słowa bożego wygłaszał z ambony odezwy do współbraci i sióstr wspólnoty parafialnej. Było to ewenementem dotąd niespotykanym, przedsoborowym precedensem. Nawiązywałem również do międzywojennej idei wzniesienia Bazyliki Morskiej, by uzmysłowić, że to właśnie nam dane jest zadość uczynić żądaniom i wymogom duszpasterskim katolickiej Gdyni. Rozwijające się z 29 wielkim rozmachem „miasto z morza” pozbawione było godnej świątyni Pańskiej, w której lud Boży mógłby wielbić Pana Wszechświata. K. W.: Powrót do tradycji bazyliki miał charakter nie tylko ideowy. Pewne elementy architektoniczne świadomie nawiązują do zamysłu Bohdana Pniewskiego – autora projektu bazyliki. Ks. H. J.: Monumentalny charakter, układ trójnawowy, kopuła, świetlista latarnia nad prezbiterium – niczym latarnia morska widziana z daleka – przesądzić miały o morskim charakterze całej budowli. Pomny doświadczeń sprzed ćwierć wieku zorganizowałem uroczystość poświęcenia kamienia węgielnego. K. W.: Uroczystość miała miejsce 10 czerwca 1959 roku. Ks. H. J.: W dniu błogosławionego Bogumiła, działającego w XII wieku, w czasach Bolesława Śmiałego, co w przypadku świątyni wznoszonej z myślą o tysiącleciu Chrztu Polski miało swoje głębokie znaczenie. Błogosławiony Bogumił jako Prymas Polski o imieniu Piotr II, koronował Bolesława Śmiałego na króla Polski. Wybudował kościół, w swojej rodzinnej Dąbrowie nad Wartą, oraz pustelnię, w której zmarł. Ksiądz biskup ordynariusz Kazimierz Józef Kowalski poświęcił kamień w murze ściany obecnej Kaplicy Akademickiej św. Stanisława Kostki w dolnym kościele, dokładnie pod głównym ołtarzem. Nad kaplicą znajduje się właśnie prezbiterium. (Ksiądz nachyla się i mówi przyciszonym głosem, jakby w tajemnicy). Przed główną uroczystością, w samo południe ulicą, przy której powstawał kościół przejeżdżał ksiądz prymas Stefan Wyszyński, w asyście księdza prałata Padacza i księdza prałata Sprusińskiego. Był w drodze; złożył wizytę w Gdańsku i wracał do Gniezna. Przejeżdżał jednak celowo poprzez Gdynię, by zerknąć choć przez moment na budującą się świątynię, co w Polsce wówczas było ewenementem. Zauważył go ksiądz wikary – Mieczysław Priebe – wyznaczony przeze mnie i bardzo zaangażowany przy budowie kościoła. Prymas nie wysiadł z samochodu, lecz przez otwarte okno przyglądał się placowi budowy i przygotowaniom do poświęcenia kamienia węgielnego. Odjeżdżając, uczynił znak krzyża. Jak tu nie podziękować Bogu za to, że spotkało nas takie wyróżnienie. Mieliśmy „ducha opiekuńczego” w osobie księdza Prymasa. K. W.: Jakich metod używał ksiądz prałat, do jakich odwoływał się sposobów, prowadząc tak wielką budowę bez rezerwy budżetowej? Ks. H. J.: Odwoływałem się do najpewniejszych i jak się okazało niezawodnych adresatów – do sumień moich drogich, kochanych i ofiarnych parafian. Działał Komitet Budowy Kościoła, choć nie uzyskał osobowości prawnej i pracował nieformalnie z punktu widzenia administracji państwowej, to jednak uznany został przez władze kościelne według przepisów prawa kanonicznego. Komitet wydał „cegiełki” w formie pocztówek przedstawiających makietę nowego kościoła. W każdą pierwszą niedzielę miesiąca zbieraliśmy ofiary specjalne do puszek przed kościołem. Poza tym Komitet Budowy Kościoła urządzał wenty, spotkania, zabawy, imprezy sportowo-rekreacyjne, z których dochód przeznaczony był na wiadomy cel. Imprezy te firmowane były przez stowarzyszenia świeckie m.in. kolejarzy, zwłaszcza naczelników Królikiewicza i Zawadzkiego, Cech Rzemiosł itp., gdyż parafii nie wolno było urządzać tego rodzaju przedsięwzięć. Sprzedawaliśmy kalendarzyki i pocztówki świąteczne. Po 30 wstało nawet przedstawienie teatralne według sztuki Jerzego Zawieyskiego Rozdroże miłości, pod kierunkiem pana Jankiewicza, pracownika sądu gdyńskiego. Zbiórki pieniężne poza murami kościoła i imprezy okolicznościowe jakie urządzaliśmy wespół ze świeckimi stowarzyszeniami przysparzały nam wszystkim sporo kłopotów, narażały na kolizję z prawem. Świadczy o tym liczba wezwań na kolegia do spraw wykroczeń czy do prokuratury. K. W.: Wielką pomoc w kontynuowaniu budowy okazała Polonia amerykańska. Ks. H. J.: W odpowiedzi na mój apel wystosowany z kraju, bo paszportu niestety nie otrzymałem, wiosną 1960 roku zawiązał się Komitet Pomocy, którego kolektorem został ksiądz Bartłomiej Sławiński z Detroit ze Zgromadzenia Księży Michaelitów. Założyciel tego zgromadzenia, Markiewicz, przepowiedział wybór Polaka na Stolicę Piotrową już w 1932 roku. Komitet wystosował do Polonii amerykańskiej kilka apeli zamieszczonych w pismach polonijnych. W szczególności prośby skierowane zostały do Hallerczyków, aby w 40 rocznicę Zaślubin Polski z Morzem okazali swą hojność dla budującej się na polskim brzegu świątyni. Istotną rolę w działalności amerykańskiego Komitetu Pomocy odegrała polonijna gazeta z Chicago „Polish Daily” – „Zgoda”. Był to dziennik redagowany przez dr. Piotrowskiego, Władysława Kumana i Wandę Ostrowską. Przyłączył się także Klub Marynarki „Morskie Oko” i chicagowskie Stowarzyszenie Samopomocy Nowej Emigracji, a także Szkoła Języka Polskiego im. Generała Pułaskiego. Dzięki tym wszystkim działaniom prace budowlane mogły postępować z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Polonia amerykańska wspierała budowę finansowo. Umożliwiło to nabywanie za pośrednictwem Banku PKO towarów wysokiej jakości, których często brakowało na rynku lub tych, które były objęte reglamentacją i nie do uzyskania przez parafię. A ceny „pekaowskie” były mocno zawyżone. Inspektorem nadzoru został inżynier Jerzy Zaremba z Sopotu, kierownikiem budowy – Zdzisław Wojnowski, a po nim inż. Jerzy Klim. Gospodarzem placu budowy Ignacy Siewert – brat mojej matki, zwany powszechnie „dziadkiem”, lubiany i szanowany dozorca, stróż wszystkich urządzeń, opiekun materiałów budowlanych, magazynier i narzędziowy w jednej osobie. Efekt budowy stawał się coraz bardziej widoczny. Z rozmachem prowadzono prace nad wznoszeniem górnego kościoła. Mury wprost rosły w oczach. Pamiętam niemałe trudności z zamontowaniem belki żelbetowej nad prezbiterium, prace nad betonowaniem „latarni”, stropu nad chórem. Przy ogromnej pomocy parafian, którzy jeszcze przed wakacjami tłumnie stawiali się do prac wykończeniowych, rozpoczęliśmy betonowanie pierwszych belek więźby dachowej, by następnie móc pokryć powierzchnię dachu prefabrykatami. Potem niezwłocznie przystąpiliśmy do szklenia kościoła. K. W.: Zarówno szklana „latarnia” – motyw zaczerpnięty z projektu Bazyliki Morskiej, jak i znaczna liczba okien w kościele czynią wnętrze świątyni jasne, świetliste, a przez to radosne. Ołtarz ofiarny, jak i całe prezbiterium wypełnia światło naturalne. Ks. H. J.: Przestrzenny hol górnego kościoła oparty jest na tzw. konstrukcji „namiotowej”, trzynawowej o charakterze bazyliki. Nawy boczne są nieco niższe od głównej. Nad prezbiterium góruje przeszklona kopuła, powodując jasność w kościele. Światło dostarcza ponadto 20 okien umieszczonych pod sklepieniem, po 10 z każdej strony oraz 12 podłużnych okien rozcinających ściany boczne, po 6 z każdej strony. K. W.: W kościele dominuje światło. Warto pamiętać, co mówił Chrystus o „światłości świata”. 31 Ks. H. J.: Tak, to ma oczywiście znaczenie liturgiczne. Blask latarni, zwłaszcza w godzinach wieczornych, przyciągał turystów zwiedzających Gdynię. Pamiętam niespodziewaną wizytę grupy studentów ze Związku Radzieckiego. Przybyli do nas z Krasnodaru, dokładnie w Noc Świętojańską 1970 roku. Zwiedzając Gdynię trafili na szczyt Kamiennej Góry, skąd dostrzegli świecącą kopułę kościoła. Wiedzeni blaskiem światła przybyli do mnie. Było późno. Rozmawialiśmy o wierze i religii. Wyszło na to, że są kompletnymi bezbożnikami. Powiedziałem im to prosto w oczy. Kiedy otworzyłem kościół i wpuściłem pielgrzymów zza Buga do środka, okazało się, że jednak potrafią się modlić. Rozeszli się po całym kościele. Każdy osobno. Odnalazłem organistę. Świątynię wypełniła muzyka. Zauważyłem, że niektórzy modlili się bardzo gorliwie, aż do łez. Wzruszony był również opiekun tej kilkudziesięcioosobowej grupy. Przygotowałem dla nich obrazki, książki, medaliki. Wzięli wszystko bardzo chętnie, mówiąc, że biorą dla „babuszki i dieduszki”. Zostawili mi na pamiątkę porcelanowe godło Krasnodaru i podpisali „od studentów bezbożników”. A ja wciąż modlę się za nich. K. W.: Prace nad surowym stanem kościoła zakończono w połowie grudnia 1961 roku. Ks. H. J.: To znaczy nastąpił odbiór techniczny i w takim stanie, właśnie surowym, kościół został oddany do użytku wiernym. Odbioru dokonał życzliwie inż. Jan Babski. Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, dokładnie 20 grudnia ordynariusz diecezji chełmińskiej Kazimierz Józef Kowalski dokonał uroczystego poświęcenia kościoła. W uroczystości tej wzięło udział przeszło 50 księży z różnych parafii oraz ponad 8 tysięcy wiernych. K. W.: Poświęcenie kościoła nie oznaczało ani końca prac budowlanych, ani tym bardziej końca kłopotów czynionych przez władze. Trzeba bowiem pamiętać, że w okresie rządów Chruszczowa w krajach tzw. „demokracji ludowej” nastąpiła intensyfikacja walki z religią i kościołem. Ks. H. J.: Dlatego też jak najszybciej założyliśmy nad kopułą świątyni krzyż jako znak wiary świętej i godło katolickiej Gdyni. K. W.: Ksiądz Biskup Ordynariusz wyjednał dla proboszcza parafii NSPJ godność Tajnego Szambelana Ojca Świętego – wówczas Jana XXIII. Czym była owa godność dla księdza prałata. W czym pomogła i do czego zobowiązywała w oczach Boga i ludzi? Ks. H. J.: (Trochę zażenowany). Było to dla mnie ogromnym wyróżnieniem... Pamiętam, uroczystość odbyła się podczas konferencji diecezjalnej księży w kaplicy akademickiej. Fakt nominacji utrzymywano w tajemnicy, tak więc do końca o niczym nie wiedziałem. Doszedł więc jeszcze element bardzo miłej niespodzianki. 20 kwietnia 1961 roku ksiądz Biskup Ordynariusz przybył do parafii na wspomnianą konferencję z aktem nadania tej rzadkiej wówczas godności. Treść aktu odczytał ksiądz Zygmunt Wiecki Szambelan Papieski w obecności wielu księży z diecezji chełmińskiej i gdańskiej. Odtąd miałem zaszczyt należeć do wąskiego grona „familiares” Jego Świątobliwości. Było to dla mnie pokrzepieniem i nagrodą za zniewagi jakich doznawałem, o czym opowiem w następnym rozdziale. Latem 1962 roku odwiedzili kościół, w drodze na półwysep helski dwaj księża biskupi – Karol Wojtyła ówczesny biskup pomocniczy z Krakowa i Lech Kaczmarek z Gdańska- Oliwy. Takie wizyty również bardzo mobilizowały i zachęcały jednocześnie. Po 32 dobnie jak wystąpienie księdza biskupa ordynariusza Kazimierza Józefa Kowalskiego w auli Soboru Watykańskiego II w 1963 roku na temat budowy kościoła w Polsce, w represyjnym państwie komunistycznym, w którym wierni wykazują tyle męstwa i odwagi w publicznym wyznaniu swojej wiary, pomagając fizycznie, materialnie i społecznie w budowie świątyni. Obudziło to zdumienie tysięcy ojców soborowych. K. W.: Tymczasem prace wykończeniowe nabierały tempa. Rok milenijny zbliżał się wielkimi krokami. Ks. H. J.: Wiadomo, że prace wykończeniowe trwają najdłużej. Są najbardziej czasochłonne. Bezpośredniego ich efektu nie zauważy się od razu, a wymagają olbrzymich nakładów finansowych. Tynkowanie wnętrza dolnego i górnego kościoła, łącznie z salkami katechetycznymi, roboty blacharskie na dachu i kopule kościoła, wreszcie wewnętrzne tynki świątyni. Prace mimo starań postępowały wolno, we wnętrzu kościoła odbywały się bowiem nabożeństwa, co ze zrozumiałych względów zmuszało do przerywania zajęć tynkarskich, sprzątania i zaczynania prac od nowa. Po otynkowaniu chórowej części kościoła można było przystąpić do instalowania organów, na które już w lutym 1963 roku złożyłem zamówienie w znanej warszawskiej firmie „Zygmunt Kamiński i synowie”, istniejącej od końca ubiegłego wieku. Budowa organów trwała 10 lat. Dziś śmiało można je zaliczyć do grupy instrumentów organowych największych nie tylko w kraju, lecz również w Europie. Zbudowane są, jak większość monumentalnych instrumentów tego typu, w dwóch częściach: organy główne o 88 głosach i boczne o 14 rejestrach, razem 102 głosy. Oba instrumenty są połączone i stanowią całość złożoną z blisko siedmiu i pół tysiąca piszczałek. Organy posiadają osiem miechów zasilanych dmuchawą turbinową z silnikiem elektrycznym. Trzeba pamiętać, że nasze organy były największym instrumentem w diecezji chełmińskiej, i zaliczają się do największych organów w Polsce. Na nich to przez 20 lat grał Jerzy Szóstakowski – organista i dyrygent chóru „Cor Jesu”, współorganizator koncertów organowych. K. W.: Organy powstawały przez wiele długich lat, dzięki osobistym staraniom księdza prałata, sukcesywnie każdego roku były dobudowywane i montowane kolejne głosy. Całkowite zakończenie budowy organów miało miejsce dopiero 1980 roku. W czerwcu tegoż roku, w Dniu Najświętszego Serca Pana Jezusa odbył się pamiętny koncert wykonany przez profesora Feliksa Rączkowskiego. Od tamtego czasu koncerty organowe w Gdyni pod dyrekcją profesora Leona Batora stanowią stałą ofertę kulturalną dla mieszkańców Trójmiasta, a w sezonie letnim dla licznych gości z głębi kraju, z Europy i ze świata. Ks. H. J.: To dziś. Wówczas zależało nam przede wszystkim na stałym wyposażeniu Domu Bożego. Pragnęliśmy zbudować ołtarz ofiarny, z jednej kamiennej płyty zgodnie z obowiązującymi przepisami liturgicznymi oraz zainstalować niezbędne przedmioty kultu religijnego i liturgicznego o charakterze stałym, uwzględniając zasady i normy współczesnej sztuki sakralnej. K. W.: Rozpoczynał się okres bezpośrednich przygotowań do konsekracji kościoła. Ks. H. J.: Od początku budowy kościoła towarzyszyła myśl, by konsekracja miała miejsce w roku milenijnym, by w ten sposób parafia, Gdynia i cała diecezja mogła uczcić Tysiąclecie Chrztu Polski. 33 K. W.: Dlaczego akt konsekracji jest tak ważny? Ks. H. J.: Trzeba zdać sobie sprawę co to znaczy, że kościół ma być konsekrowany... to znaczy, że ściany jego zostaną namaszczone w miejscu 12 przytwierdzonych do ściany świeczników, zwanych „zacheuszkami”, a także, że zostanie namaszczony olejami świętymi ołtarz główny, w którym zamurowane zostaną relikwie świętych męczenników, z pierwszych wieków chrześcijaństwa. W ten sposób kościół konsekrowany ma stać się wyłączną własnością Bożą o akcencie teocentrycznym, ze specjalnym odpustem. Aby przygotować kościół do konsekracji trzeba w nim po pierwsze urządzić stały, główny ołtarz z jednej płyty kamiennej, ewentualnie także boczne ołtarze, odpowiadające stylowi, ambonę, instrument organowy, sprawić drogę krzyżową, kratkę komunijną i wiele, wiele innych szczegółów, m.in. ławy, radiofonizację itd. Jeszcze przed konsekracją udało się wybudować łącznik między kościołem a plebanią, składający się z dwóch pięter. W ten sposób zyskaliśmy cztery dodatkowe mieszkania dla księży wikariuszy. Projekt zatwierdził i odbioru dokonał inżynier Władysław Gniewosz, z PMRN w Gdyni. Przypłacił to własnym stanowiskiem. K. W.: Nadszedł wreszcie październik 1966 roku, czas milenijnych obchodów. Ks. H. J.: Pamiętny dzień 30 października, święto Chrystusa Króla. Aktu konsekracji dokonał ordynariusz diecezji chełmińskiej ksiądz biskup Kazimierz Józef Kowalski w obecności biskupa gdańskiego Edmunda Nowickiego i licznie zgromadzonego duchowieństwa oraz nieprzebranej rzeszy wiernych. Najważniejszy moment, to wzięcie w posiadanie kościoła. Odbywa się to poprzez pisanie alfabetu greckiego i łacińskiego na popiele rozsypanym po posadzce prezbiterium oraz złożenie relikwi do grobu w ołtarzu. W ołtarzu naszego kościoła spoczęły doczesne szczątki św. Romany żyjącej w IV wieku, córki prefekta Rzymu, ochrzczonej przez św. Sylwestra, ówczesnego papieża, oraz św. Hieronima zwanego „mnichem z Betlejem”, gdzie wybudował dwa klasztory męski i żeński, żyjącego w VI wieku, ochrzczonego przez św. Liberiusza. Hieronim jest autorem przekładu całego Pisma Świętego na język łaciński, tzw. „Wulgaty”. Był jednym z czterech wielkich ojców Kościoła obok św. Ambrożego, św. Augustyna i św. Grzegorza. Zasłynął jako jeden z największych erudytów starożytności chrześcijańskiej. Z okazji konsekracji do parafii przysłał list ksiądz kardynał Stefan Wyszyński. Podkreślał w nim, że ta świątynia jest naszym votum na uczczenie 1000-lecia Chrztu Polski. A my byliśmy bardzo, bardzo szczęśliwi, że we własnym konsekrowanym kościele możemy razem z całą Polską śpiewać dziękczynne „Te Deum”, sławiąc Trójcę Przenajświętszą za dar Chrztu Świętego. „Zjaw Swą litość w życiu całym Tym, co żebrzą Twej opieki. K. W.: W Tobie Panie, zaufałem, Nie zawstydzę się na wieki”. Ks. H. J.: O tak, właśnie. Odtąd parafia nasza miała być żywą cząstką Mistycznego Ciała Chrystusa. K. W.: Jakie uczucia towarzyszyły tej uroczystości, zwieńczającej nie tylko znaczący etap w życiu Kościoła w Polsce od czasów Mieszka I, czy na Pomorzu od misji św. Wojciecha, ale i w osobistym życiu księdza prałata? 34 Ks. H. J.: Była to bodaj największa uroczystość, wielkie osiągnięcie całej wspólnoty. Spes contra spem – świętego Pawła „nadzieja przeciw nadziei”. Dzieło to miało świadczyć wszystkim bliższym i dalszym pokoleniom o naszej sile duchowej, wartościach wewnętrznych, wierności i wdzięczności Matce Najświętszej i Boskiemu Sercu Jezusa. Żałowałem jedynie, że nie dożył tego uroczystego i historycznego momentu autor projektu świątyni, profesor Jan Borowski. Zmarł w końcu października, a pogrzeb odbył się na dwa dni przed konsekracją kościoła. Pamiętam, że przyjechali do niego tuż przed śmiercią jacyś goście z Wilna. Oprowadzał ich po kościele, opowiadał, pokazywał, wyjaśniał, ale... nie doczekał. Dopełniła się nadzieja. Mimo tylu rozmaitym przeciwnościom i paradoksalnym zaklęciom towarzysza Dziedzica, zastępcy kierownika Wydziału Spraw Wewnętrznych PMRN w Gdyni: „włosy wyrosną mi na dłoni szybciej niż powstanie w tym miejscu kościół”. A jednak... (ksiądz zamyśla się głęboko). K. W.: Można by powtórzyć za księdzem biskupem Bernardem Czaplińskim, że w Gdyni zbudowano kościół nie tylko z cegły i betonu, ale przede wszystkim Kościół Duchowy na silnych fundamentach wiary. Ks. H. J.: To bardzo trafne sformułowanie, aczkolwiek „cegła i beton” w dalszym ciągu podlegały obróbce. Rok 1967 rozpoczęliśmy konferencją, na której uzgodniono sprawy kładzenia tynków zewnętrznych kościoła. Z kamieniami w dolnych partiach. Wszyscy parafianie zbierali te kamienie na elewację kościoła. Podałem hasło: „Ile grzechów – tyle kamieni”. Zbierali głównie nad morzem i przynosili na plac budowy. To jeszcze jedna cecha morskiego charakteru kościoła. Gdański plastyk Bogumił Marszal zaproponował ozdobienie tynków zewnętrznych, od strony ulicy Batorego muszlami przywiezionymi z różnych mórz świata przez marynarzy i rybaków – naszych parafian. Pomysł wydał się wszystkim wprost znakomity, tym bardziej że na zewnętrznej stronie kościoła, na wysokości prezbiterium pojawić się miał bardzo czytelny i wymowny symbol – ryba – znak pierwszych chrześcijan, z inskrypcją w języku greckim IXTYS. Tę kompozycję artysta wykonał ze wspomnianych egzotycznych muszli. Oryginalne, niekiedy nadzwyczaj okazałe eksponaty zdobią zewnętrzne ściany świątyni, podkreślają jej morski charakter. K. W.: Niezmiernie bogaty jest symbol ryby, który przyjęły i otaczały szacunkiem pierwsze gminy chrześcijańskie. IXTYS – to symbol Chrystusa oznaczający inicjały wyrazów: „Jezus Chrystus Syn Boży, Zbawiciel”. Słowo to wraz z wizerunkiem ryby widnieje na wielu chrześcijańskich pieczęciach, urnach i grobowcach, pierwszych wieków naszej ery. Ks. H. J.: Przebogaty to symbol oznaczający również milczenie. Tu przypomina mi się pewien bardzo ważny moment. Było to już po uroczystościach milenijnych, dokładnie 1 kwietnia 1960 roku, kiedy do naszej parafii przybył dostojny gość, arcybiskup Agostino Cassaroli – delegat papieski dla nadzwyczajnych spraw Kościoła. Przebywał on w naszym kraju, biorąc udział w konferencjach z polskim rządem na temat Państwo – Kościół. Zamieszkał w pałacu Prymasa w Warszawie na ul. Miodowej. Odwiedzał także biskupów. Uczynił wyjątek i podczas swego pobytu w Polsce złożył wizytę w naszej parafii. Przybył w asyście wszystkich trzech biskupów z Pelplina. To było dla nas niebywałe wyróżnienie. Niespodziewane i niezapowiadane. Zdołaliśmy powiadomić o tej niecodziennej wizycie tylko zespoły modlitewne naszego kościoła, nie podając informacji dla ogółu wiernych w ogłoszeniach parafialnych. A mimo to do kościoła przybyły tłumy. Nabożeństwo, kwiaty, upominki – piękna kaszubska patera z wizerunkiem no 35 wego kościoła. Potem krótkie przyjęcie w plebanii i tłumy, tłumy wiernych wiwatujących na dziedzińcu kościelnym. „Niech żyje Kościół w Polsce”, „Niech żyje Ojciec Święty”, „Niech żyje wolność”. To było bardzo spontaniczne, serdeczne, typowo polskie. Arcybiskup Cassaroli był zaskoczony, ba, zdumiony tym nieoczekiwanym powitaniem. Poczuł się w obowiązku wyjść na balkon, ukazać się dokładnie w tym samym miejscu, z którego prymas Wyszyński w kwietniu 1953 roku błogosławił Gdynię. Tyle tylko, że Prymas rozmawiał z rzeszą parafian dłuższą chwilę, zaś arcybiskup Cassaroli wypowiedział tylko jedno słowo, po polsku „dziękuję”. Nie dlatego, iżby nie znał ich więcej, lecz z powodów ideowych, a nawet ideologicznych. Powiedział tylko „dziękuję” i przyłożył palec do ust (ksiądz demonstruje gest arcybiskupa). I takim pozostał na wszystkich fotografiach. Z palcem na ustach. Cicho. Sza. Chciał wskazać w ten sposób, że Kościół w Polsce zdawał się być kościołem wojującym. Ryba... milczenie, które jest złotem. Bogactwem duchowym. K. W.: Jednak swoje główne dzieło – mozaikę ceramiczną – Bogusław Marszal stworzył we wnętrzu kościoła. Ks. H. J.: W sierpniu 1968 roku zaproponowałem mu wykonanie polichromii. Projekt wystroju miał objąć ścianę ołtarzową, prezbiterium oraz usytuowane symetrycznie względem niej pozostałe dwie ściany, tworzące rodzaj baptysterium po lewej stronie i kaplicę Najświętszego Sakramentu po prawej. Następnie mozaikowa okładzina miała pokryć powierzchnię 12 filarów kościoła, drogę krzyżową oraz fryz na zewnętrznej stronie balustrady chóru, a także, w późniejszym czasie, tablicę pamiątkową przedstawiającą herb papieski, poświęconą Janowi Pawłowi II. Była ona zainstalowana jako pierwsza w Polsce, bo już w lutym 1979 roku, a zatem zaledwie w kilka miesięcy po wyborze Polaka na Stolicę Piotrową. Wielu księży odwiedzających naszą świątynię wyrażało podziw dla szybkiej reakcji po pamiętnym konklawe. K. W.: Jakie były założenia ideowo-artystyczne polichromii kościoła? Ks. H. J.: Tematykę polichromii ściany ołtarzowej wiązałem jak najściślej z tytułem kościoła. Zasugerowałem tematykę eucharystyczną, jako oprawę dla tabernakulum i chrzcielną dla baptysterium. Z Marszalem rozumieliśmy się w pół słowa, choć była to jego pierwsza poważna praca w tej niełatwej technice. Jak się później okazało – dzieło życia. Potem był zapraszany do zdobienia wielu kościołów w Polsce. Powstał wreszcie „plan Marszala”, czyli projekt wraz z propozycją realizacji w technice mozaiki ceramicznej. Przewidywał przedstawienie na ścianie ołtarzowej postaci Zmartwychwstałego Chrystusa, z zaakcentowanym przebitym sercem, grupą aniołów z symbolami męki, świętych czcicieli Serca Jezusa: Piusa X, Andrzeja Bobolę na tle objawienia Małgorzaty Alacoque. K. W.: W trakcie realizacji projekt uległ jednak zasadniczej modyfikacji. Ks. H. J.: Pamiętam burzliwe dyskusje w czasie zebrań Rady Parafialnej liczącej około 200 osób po przedłożeniu projektu, zwłaszcza w kontekście rodzącego się ekumenizmu. Ewangelik, prawosławny, czy Żyd przychodzący do naszej świątyni byłby zaskoczony i speszony uznaniem objawień prywatnych: tak argumentowali świeccy katolicy, parafianie. Ostatecznie zrezygnowaliśmy z przedstawienia w głównej ścianie sceny z objawieniem Małgorzaty Alacoque. 36 Zamiast czcicieli serca Jezusa poleciłem wykonać scenę, która podkreślałaby zasadniczy rys miłości Bożego Zbawcy w oparciu o Pismo Święte. Ostatecznie wkomponowano osoby z różnych cudów Jezusa: po prawej Jego stronie chromego, niewidomego od urodzenia Jaira z córką. Po lewej – scena połowu ryb na Morzu Tyberiadzkim. W Kaplicy Najświętszego Sakramentu artysta zaproponował zrealizowanie sceny Ostatniej Wieczerzy oraz dwóch scen ze Starego Testamentu, a mianowicie ofiarę Izaaka i cud manny na pustyni. Baptysterium miało zostać ozdobione mozaiką, przedstawiającą chrzest Chrystusa w Jordanie oraz Chrzest Polski. Ujednoliciliśmy w ten sposób genealogię postaci. Wszystkie one pochodzą ze Starego lub Nowego Testamentu, a więc wspólnym źródłem dla nich jest po prostu Biblia. K. W.: W projekcie baptysterium również zaszły pewne zmiany. Ks. H. J.: Tak, scenę chrztu Polski również ze wspomnianych względów zastąpiono tematem zwiastowania Najświętszej Marii Panny i Pokłonem Trzech Mędrców. Mozaiki związane z osobą Marii doskonale korespondują z wbudowanym w jej płaszczyznę obrazem Matki Bożej Nieustającej Pomocy. K. W.: Na wskroś oryginalna i nadzwyczaj szlachetna okazała się technika ceramiczna. Znał ją starożytny Egipt, Mezopotamia, Asyria, Grecja i Rzym. Arabowie przenieśli tę technikę z Azji Mniejszej do Hiszpanii. Znają ją renesansowe Włochy (majolika), barokowa Holandia, rokokowa Francja, nie mówiąc już o Saksonii, czy manufakturze w Miśni. Ks. H. J.: Bogusław Marszal posłużył się tzw. biskwitem fajansowym, który powlekał szkliwem. Tak przygotowane płytki wypalał w piecu ceramicznym w temperaturze 500° C. Jako materiałów do konstrukcji używał tłuczonego szkła, kamyków szlachetnych i półszlachetnych, porcelany, a także drewna, czy tak nietrwałego materiału, jak ptasie pióra. Spoiwem była zaprawa cementowo-wapienna, a także żywica kazeinowa. K. W.: Polichromia kościoła wykonana przy użyciu ceramiki fajansowej wpisuje całą świątynię w najbardziej odległą historię miejsc kultu religijnego kultury egipskiej, greckiej i judeo-chrześcijańskiej. Mimo śmiałej i nowoczesnej architektury – jasnego, wypełnionego naturalnym światłem prezbiterium, ma się wrażenie obcowania z najbardziej odległą przeszłością. Ks. H. J.: Taki też był zamysł ideowy. Dzieje Starego i historia Nowego Testamentu przywołują miejsca najstarszych kultur – egipskiej i babilońskiej. Stąd powrót do tych rejonów nie tylko w treści przedstawionych scen, ale także w formie, a nawet w technice. K. W.: Tabernakulum umieszczone w ścianie bocznej kaplicy Najświętszego Sakramentu zdobi bursztyn. Ks. H. J.: (Jakby ożywiony). A właśnie, brawo, czekałem na to. Bursztyn, po kaszubsku jantar i to w najważniejszym miejscu – w Sanctissimum. Polskie złoto, czy złoto północy – bursztyn, występujący tylko w Bałtyku, polskim morzu. 37 K. W.: Jego historia sięga czasów republiki i cesarstwa rzymskiego, kiedy kupcy ze szlaków bursztynowych nabywali od Pomorzan znaczne ilości tego atrakcyjnego towaru, mającego właściwości lecznicze, służącego do wyrobu biżuterii. Ks. H. J.: Ten do kaplicy Sanctissimum został ofiarowany przez rybaków gdyńskich z Orłowa i Oksywia, z ulic Waszyngtona, św. Piotra i Pawła. Dobrze, że o tym mówimy, bo nie wszyscy o tym wiedzą. Kolejny polski akcent odnaleźć można w „Ostatniej Wieczerzy”. K. W.: Jest to bardzo oryginalna kompozycja, odbiegająca od dotychczasowych schematów. Tradycyjne – horyzontalne ujęcie tego tematu zastąpiono kompozycją wertykalną. Po obu stronach pionowej osi stołu, u szczytu którego zasiada Chrystus, grupują się postaci dwunastu apostołów. Ks. H. J.: Postaci tej sceny artysta osadził na tle przenikających się płaszczyzn i barwnych plam, w kolorach ciemnych brązów, czerwieni i ugrów. (Ksiądz nachyla się i mówi nieco ciszej, jakby w tajemnicy). Jedna z plam okalających Chrystusa ma zarys konturów Polski. Jaśniejszym odcieniem artysta zaakcentował region nadmorski – Diecezję Chełmińską. Nad biało-żółtym nimbem Chrystusa rozciąga się łatwo rozpoznawalny półwysep helski. K. W.: To piękny motyw. Polski brzeg i polskie morze w scenie Ostatniej Wieczerzy. Morze, które ma nas żywić i bogacić... Wróćmy do ściany ołtarzowej i centralnej postaci Chrystusa. Ks. H. J.: Usytuowana ona została jakby w snopie światła. Zmartwychwstały Chrystus kroczący zwycięsko w umownych, stylizowanych antycznie, lecz biało-czerwonych szatach. K. W.: To również bardzo czytelna symbolika i ponownie polski motyw. Ks. H. J.: Na piersi delikatnym czerwonym konturem artysta nakreślił przebite serce. K. W.: Chrystus ma również przebite stopy i dłonie. Ks. H. J.: Tak, nie mamy wątpliwości, że jest to Chrystus Zmartwychwstały, a jednak przyjdzie się zgodzić, że w kompozycji tej dominuje zasada wieloznaczności. Proszę zwrócić uwagę na tło, zbudowane z geometrycznych, przecinających się płaszczyzn, tworzące obraz nieba, lądu i wody. Widać wyraźnie taflę jeziora, na którą wchodzi Chrystus, po której płynie łódź z apostołami. Dwóch z nich wyciąga pełną sieć, a trzeci, zapewne Piotr, zwraca się w stronę przechodzącego Mistrza. Chrystus wyciąga do nich lewą dłoń. Prawą błogosławi grupę ludzi, którzy doznali łaski cudownego uzdrowienia. Chromy klęczy na jednym kolanie, u jego stóp leży już bezużyteczna kula, uzdrowiony niewidomy, niedowierzając przeciera oczy, trzyma jeszcze białą laskę, przywrócona do życia córka Jaira wyciąga swą dłoń w stronę Zbawcy. K. W.: Moglibyśmy zatem mówić o połączonych mocą Zmartwychwstałego Chrystusa przestrzeniach nieba i ziemi w sferę kosmiczną. W górze widnieją dwaj aniołowie. Realna postać Zmartwychwstałego jest łącznikiem bytów duchowych i materialnych. Jest 38 to Chrystus – dawca łask i życia. To Chrystus paruzji, Mesjasz powtórnie przychodzący na ziemię. Rzec by można Pantokrator, ogarniający swoim wzrokiem wszechświat. Ks. H. J.: Tak, to bardzo trafna interpretacja. Ogarniający swoimi oczami całe dzieło stworzenia. K. W.: Właśnie oczy... Bardzo lubię w nie patrzeć. Są żywe, jakby wilgotne... Ks. H. J.: (Kiwając głową wstaje od stołu, by po chwili powrócić z pożółkłą kartką odbitą na zwykłym powielaczu). Oto treść deklaracji, z jaką zwróciłem się do moich parafian. Deklarować można było ofiarę pieniężną, ewentualnie pomoc w pracach budowlanych z podaniem czasu lub też stawić do dyspozycji własne środki lokomocji. A oto motto wyjęte z Księgi Kronik vel Paralipomenon II P 7,16: „Bom obrał i poświęcił to miejsce, aby tam imię moje było na wieki, ażeby tam trwały oczy moje i serce moje po wszystkie dni”. K. W.: Oczy i serce. Oto dwa motywy uderzające i urzekające każdego, kto wstępuje do świątyni. I jakże romantycznej proweniencji: „Miej serce i patrzaj w serce”. Ks. H. J.: Romantyczny mesjanizm to bardzo właściwy klucz interpretacyjny całej polichromii kościoła. K. W.: Prace nad jej wykończeniem trwały kilkanaście lat. Ks. H. J.: 29 listopada, a więc na krótko przed tragedią grudniową 1970 roku ksiądz biskup Bernard Czapliński poświęcił mozaikę przedstawiającą Ostatnią Wieczerzę. Dwa lata później poświęcił ścianę ołtarzową prezbiterium. Planowaliśmy co prawda przeprowadzić tę uroczystość w połączeniu z dniem NSPJ w czerwcu 1972 roku z udziałem Prymasa Polski w uzgodnieniu z Biskupem Chełmińskim z okazji Jego 50- lecia kapłaństwa, ale nagła śmierć księdza biskupa ordynariusza Kazimierza Józefa Kowalskiego pokrzyżowała nasze plany. Ksiądz Prymas przysłał list „in caritate fraterna” pełen czci, oddania i zaufania, odwołujący przyjazd do Gdyni. W lutym 1980 roku, a więc na 60 rocznicę zaślubin Polski z morzem dane mi było poświęcić Drogę Krzyżową. Rok wcześniej poświęciłem tablicę papieską. K. W.: Krzyż jako motyw ornamentalny i znak symboliczny znany był większości kultur od zamierzchłych czasów. Już u Egipcjan był znakiem świętym. Był też świętym symbolem u Azteków na długo przed Cortezem, symbolizował boga Słońca jako władcy czterech stron świata. Od Scytów i Asyryjczyków został przejęty jako narzędzie kary i śmierci. Potem przez Persów i Kartagińczyków, po wojnach punickich trafił do Rzymu. Ks. H. J.: Od czasów męki Chrystusa krzyż stał się godłem chrześcijaństwa. K. W.: Na szczycie gdyńskiej świątyni pojawił się w końcu 1961 roku. Ks. H. J.: Tak, wraz z poświęceniem kościoła. Naszym marzeniem było wzniesienie wieży kościelnej, zakończonej krzyżem, co oczywiste, i wyposażonej w dzwon. Ponieważ wszystko wskazywało na to, że będzie to nasza ostatnia budowla sakralna, ostatni element kościoła konieczny ze względów architektonicznych i sakralnych, postanowiłem raz jeszcze powrócić do idei połączenia losów i przeznaczenia naszej świątyni z 39 niezrealizowanym planem wzniesienia Bazyliki Morskiej na Kamiennej Górze. Zamierzałem przenieść, poświęcony w 1934 roku przez księdza biskupa Stanisława Wojciecha Okoniewskiego, kamień węgielny z Kamiennej Góry i wmurować go pod mającą powstać wieżą kościelną. No, ale to w roku 1975 było zbyt dużym wyzwaniem. Wysłałem pismo do prezydenta miasta Gdyni przedstawiające cały zamysł. Podpisał je również ksiądz biskup Bernard Czapliński. Byłem przekonany, że prezydent miasta ustosunkuje się pozytywnie do naszej prośby. Prezydent, jak się okazało, nie był władny, więc sprawa trafiła do Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku. Już wówczas nie mieliśmy złudzeń. Po pewnym czasie przyszła odpowiedź odmowna. „Daremne żale, próżny trud”... K. W.: „Bezsilne złorzeczenia”... Ks. H. J.: Nie, nie złorzeczyłem. Cieszyliśmy się z samego pozwolenia na budowę wieży, na które czekaliśmy ponad 20 lat. Żal mi było tego świętego kamienia, ale cóż... Pocieszałem się tym, co mieliśmy i tym, co się udało. Dziś pułkownik inż. Adam Budzisz z Zarządu Kwaterunkowo-Budowlanego z Gdyni czyni starania w odnalezieniu tego kamienia. Dysponuje dokładnymi planami Bazyliki Morskiej, prowadzi obmiary geodezyjne. Wiadomo, że zawsze kamień węgielny położony jest na wysokości ołtarza. Badania trwają. K. W.: Jak przebiegała budowa wieży? Ks. H. J.: Nadzwyczaj sprawnie. Rozpoczęliśmy od wykopu, przy którym pracowali dorośli, młodzież, a nawet dzieci. Ponad sto osób brało udział w pracy społecznie, zupełnie spontanicznie. Ciężarówki, furgonetki, a nawet furmanki wywoziły piach. Tak było w czerwcu 1975 roku. Potem szalunek, betonowanie pod zbrojenie ukończone w lipcu. Następnie wznoszenie filarów, stawianie rusztowań. To wymagało już sił fachowych. A stal była materiałem reglamentowanym. Moja cierpliwość znów została wystawiona na próbę. Pisałem skargi... Nawet zdobyliśmy się na fortel. Zmieniliśmy nazwę. Już nie chodziło o „drażliwą” wieżę, lecz enigmatyczną „campanillę”. Łacińska nazwa łagodziła nieco sam problem. A było ich niemało. Począwszy od wydziałów architektury i ochrony środowiska, skończywszy na „zabieraniu” słońca i zaciemnianiu miejskich posesji. Ale łaska boska i ludzka praca czynią cuda. Ostatecznie wieża o konstrukcji stalowo-żelbetowej według projektu konstruktora inż. Henryka Płocińskiego wyrosła na wysokość 66 metrów. Na poziomie 30 metrów zainstalowano punkt obserwacyjny. Rozciąga się z niego widok na całą panoramę gdyńską, na morze. Prowadzą do niej spiralne schody, opatrzone stalowymi poręczami. Szczyt zwieńczony jest iglicą, pokrytą blachą miedzianą. K. W.: Wieża jest konstrukcją nośną dla dzwonu. Ks. H. J.: Ten dzwon to również zasługa parafian. Zbierali oni złom długo i wytrwale, przynosili rozmaite przedmioty mosiężne i cynkowe. Przemyscy ludwisarze stopili to w jedną całość. Powstał trzytonowy dzwon zawieszony na wysokości 36 metrów, umocowany na potężnych łożyskach. K. W.: Na tak zwanym płaszczu dzwonu umieszczono napisy i rysunki. 40 Ks. H. J.: Z jednej strony u góry widnieje tytuł pierwszej encykliki Ojca Świętego Jana Pawła II „Redemptor Hominis”. K. W.: „Zbawiciel człowieka”. Ks. H. J.: Właśnie. Niżej symbol Serca Jezusowego opasanego cierniami. Poniżej wezwanie z dni sierpniowych 1980 roku: „Boże, błogosław marynarzom, rybakom, portowcom, stoczniowcom i wiernym Gdyni”. Z drugiej strony u góry widnieją słowa z hymnu kaszubskiego Hieronima Derdowskiego „My trzymamy z Bogiem” – pod nimi wizerunek gryfa kaszubskiego, herbu książąt pomorskich, a jeszcze niżej tytuł wspólnoty fundującej dzwon – Parafia Najświętszego Serca Pana Jezusa w Gdyni, 1981 rok. K. W.: Wiemy komu bije ten dzwon, a kiedy dzwonił po raz pierwszy? Ks. H. J.: Po sześciu latach nieprzerwanej pracy przy wznoszeniu wieży tzw. systemem ślizgowym opisanym przez inż. Jerzego Witczaka, późniejszego księdza, mogliśmy zaprosić wszystkich pracujących przy budowie na uroczyste poświęcenie wieży i dzwonu, w charakterze świadków – chrzestnych. Uroczystość miała miejsce 21 października 1981 roku. Dosłownie na pięć minut przed wybuchem stanu wojennego. Aktu poświęcenia dokonał ordynariusz diecezji chełmińskiej ksiądz biskup Marian Przykucki przy udziale zaproszonych kapłanów z okolicy, w obecności wiernych, to jest budowniczych i fundatorów tego sakralnego obiektu. K. W.: W następnych latach powstał dom katechetyczny. Ks. H. J.: Stało się to po moim przejściu na emeryturę. Budowę rozpoczął biskup Henryk Muszyński w 1985 roku, a zakończył biskup Andrzej Śliwiński zarządzający parafią w latach 1986–1993. K. W.: Kościół, wieża kościelna z dzwonem, plebania, dom katechetyczny stanowią wspaniały, skończony kompleks architektoniczny i sakralny. Ks. H. J.: Obiekt ten nie powstałby rzecz jasna bez nieprawdopodobnej wręcz ofiarności parafian, pracujących bezinteresownie, nie szczędzących ofiar w postaci pieniędzy, czasu, wysiłku fizycznego, własnych środków lokomocji. Niektórzy przepracowali społecznie ponad 800 godzin. Przykłady takiego poświęcenia można by mnożyć i to na długo jeszcze przed uchwałą Soboru Watykańskiego II o Apostolstwie Świeckich, w wielu dziedzinach apostolstwa. Dlatego też Stolica Apostolska przyznała i przydzieliła naszym drogim parafianom medale i ordery Ojca Świętego Jana XXIII, Pawła VI i Jana Pawła II. Były to Ordery Świętego Grzegorza dla dr. Jana Bederskiego, Świętego Sylwestra dla Antoniego Paszylka oraz „Pro Ecclesia et Pontifice” dla Anieli Chmieleckiej, Elżbiety Kamrowskiej, Karoliny Kowalskiej, Heleny Kuling, Jerzego Bilińskiego, Władysława Dąbrowskiego, Pawła Foppke, Kazimierza Hildebrandta, Stanisława Irczuka, Edwarda Iwańskiego, Wincentego Oponowskiego, Antoniego Poponia, Benedykta Ratajczaka, Pawła Retzlafta. (Ksiądz nazwiska te wymienia z pamięci, jak starych dobrych znajomych). Były również medale „Bene merenti” wręczone dobrze zasłużonym dla Kościoła. Oprócz tego kilkaset osób otrzymało indywidualne błogosławieństwo apostolskie od Ojca Świętego z odpustem zupełnym na godzinę śmierci. Również kilkaset osób otrzymało 41 specjalne medale „Zasłużony dla Kościoła” wybite na 25 rocznicę powstania naszej parafii. Pragnę w tym miejscu podkreślić w dziele wznoszenia świątyni udział księży – współpracowników i wikariuszy, katechetów i rezydentów. Od początku istnienia parafii, aż do ostatnich dni mojego zarządzania, a więc do lipca 1984 roku współpracowało ze mną 45 księży. Czternastu odeszło już na służbę do Pana. Chcę wspomnieć również współpracujące z parafią i pomagające w budowie kościoła zakony i zgromadzenia żeńskie z Gdyni – drogie siostry urszulanki, elżbietanki, niepokalanki, karmelitanki, siostry miłosierdzia św. Wincentego a’Paulo, zgromadzenie sióstr od aniołów oraz niosących pomoc członków mojej rodziny. Wszyscy wierni parafianie, księża i siostry zakonne pomagali mi budować nie tylko świątynię, ale przede wszystkim Kościół Boży w ludzkich sercach, dzięki czemu wszyscy dziś możemy żywić przekonanie, że my sami jesteśmy świątynią. Najbardziej zasłużeni w dziele tworzenia kościoła w najtrudniejszym okresie to ks. Henryk Bietzke, ks. Jerzy Bunikowski, ks. Antoni Dunajski, ks. Jan Felski, ks. Józef Jamiński, ks. Marian Janowski, ks. Franciszek Jarzembowski, ks.Tadeusz Kurach, ks. Ryszard Kwiatek, ks. Zygmunt Labuda, ks. Bernard Łukaszewicz, ks. Alojzy Makówka, ks. Andrzej Miszewski, ks. Mieczysław Priebe, ks. Kazimierz Sadowski, ks. Roman Tadrowski, ks. Roman Walkows, ks. Janusz Walkusz, ks. Wojciech Wiśniewski. Współbudowali oni nie tylko Kościół murowany, ale przede wszystkim duchowy, angażując się we wszystkie posługi duszpasterskie. 42 ZŁAMAĆ KSIĘDZA Krzysztof Wójcicki: Czy nie uważa ksiądz prałat, że utworzenie nowej parafii pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa w Gdyni w kilkanaście dni po połączeniu Polskiej Partii Robotniczej i Polskiej Partii Socjalistycznej jest nad wyraz symptomatyczne? Proklamowana przez Stalina „zimna wojna”, nieustanne tropienie szpiegów i agentów imperializmu, zabójcza psychoza i nieustanna podejrzliwość towarzyszyły oficjalnym działaniom władzy. Uznała ona ateizm za doktrynę państwową. Kongres Zjednoczeniowy, który proklamował Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą w połowie grudnia 1948 roku, uchwalił deklarację ideową opartą na zasadach marksistowskoleninowskich, wytyczył generalną linię polityczną partii. Ks. Hilary Jastak: (Pokrzykując, grożąc palcem) Bierut! Bierut!! Towarzysz Bierut!!! K. W.: I choć nie nadeszły jeszcze czasy zasadniczych zmagań, wiadomo było, że w tej sytuacji nadchodzące lata nie będą łatwe. Ks. H. J.: I nie były. K. W.: Władze partyjne i administracyjne z wnikliwością i podejrzliwością przypatrywały się dynamicznie rozwijającej się parafii. Ks. H. J.: Objąłem tę wspólnotę 1 stycznia 1949 roku, a już w lutym Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Gdyni nakazało rejestrację wszystkich stowarzyszeń działających w naszym kościele, m.in. takich jak Bractwo św. Franciszka, Bractwo Żywego Różańca, Rada Parafialna, Apostolstwo Modlitwy, Sodalicję Mariańską czy koło ministrantów. Odpisałem krótko, że przy parafii nie funkcjonują żadne stowarzyszenia, które wychodziłyby poza ramy prawa kanonicznego. (Ksiądz uśmiecha się znacząco). Ani Konstytucji Narodowej. W odpowiedzi zadzwonił kierownik Wydziału Spraw Wewnętrznych PMRN w Gdyni, upierając się, że bractwo to jest stowarzyszenie. Na to ja, że stowarzyszenie zakłada istnienie zarządu z przewodniczącym i zastępcami, sekretarzem i skarbnikiem, a tu nic takiego nie występuje. Ale był uparty... więc zamieniliśmy „bractwa” na „czcicieli”. Wkrótce ta zasada zmiany nazwy przyjęła się w naszej parafii, dzięki czemu przetrwaliśmy najgorsze stalinowskie czasy, bez rejestracji w urzędzie. Po kilku tygodniach wezwanie. No i wyszło szydło z worka. Chodziło im o nazwiska i adresy członków Rady Parafialnej. Odmówiłem. Towarzysz Jamrozik pogroził palcem. Nie poznali żadnego nazwiska, żadnego adresu. K. W.: Postawę księdza prałata uprawomocniły przepisy prawa kanonicznego. Ks. H. J.: O tyle, o ile respektowali je urzędnicy aparatu komunistycznego państwa. W latach 60. odmawiano meldunku księży dekretowanych przez księdza biskupa m.in. Feliksowi Ożga, skazanemu na los włóczęgi. Nie wolno mu było, po wyjściu z więzienia, zajmować żadnego stanowiska kościelnego. Przyjąłem go w charakterze rezydenta, biorąc na siebie całe ryzyko. Podobną krzywdę wyrządzono księdzu Bernardowi Łukaszewiczowi, pracującemu w naszej parafii 20 lat, nie pozwalając na objęcie probostwa parafii Warlubie. 43 K. W.: To jawne bezprawie... Ks. H. J.: Najczęściej tamta strona nadużywała prawa bądź je przekraczała, nie mówiąc już o kompetencjach. No, bo jak inaczej rozumieć instrukcję nadsyłania comiesięcznych imiennych wykazów księży zatrudnionych w parafii. I po co to komu? Czemu miało to służyć, jak nie permanentnej inwigilacji osób duchownych? W wolnym państwie? (Ksiądz znów śmieje się przekornie). No, ale trudno. Trwało to do października 1956 roku. Prezydium MRN w Gdyni nieustannie groziło karą, nękano mnie ciągłymi wezwaniami... K. W.: Było ich bardzo wiele. Ks. H. J.: Łącznie ponad 500. Byli uparci. Ale ja również. Przyjmowałem tylko te wezwania, które spełniały wymogi formalne. Przepisy prawne, które bardzo dokładnie poznałem, jasno określają sposób i tryb wzywania obywateli do różnych urzędów. W każdym wypadku określony musi zostać charakter oraz cel wezwania. Przepisy określają także jasno, w jakim charakterze jest się wzywanym; strony, świadka czy obwinionego. Gdy otrzymywałem groźnie brzmiące wezwania „wzywa się obywatela w sprawie o znaczeniu państwowym” lub „w sprawie urzędowej” nie reagowałem w ogóle. Odpowiadałem, że nie jestem urzędnikiem państwowym. K. W.: Władza totalitarna zawsze dąży do opanowania wszystkich dziedzin życia społecznego poprzez aparat ucisku. Ks. H. J.: Tak też było i tym razem. Jesienią 1949 roku przedłożono mi propozycję współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa. Ach, jak łatwo było wówczas zniszczyć człowieka. Wystarczyło pozbawić kogoś dowodu meldunkowego. Było to równoznaczne z wysiedleniem z Gdyni – miasta leżącego w pasie nadgranicznym. Iluż niewinnych spotkała taka kara? Zastosowana nawet wobec organisty, Antoniego Staniszewskiego. Ostatecznie udało się umieścić go u ojców cystersów w Oliwie, a stamtąd zaprosić do grania w kościele Benedykta Dorawę. Określenie „wróg ustroju”, czy „szpieg” pozbawiało wszelkich szans, powodowało, że każdy, dosłownie każdy, komu taką etykietę przyszyto mógł być uznany za wroga państwa i przepaść w celach więziennych wszechobecnego Urzędu Bezpieczeństwa. (Ksiądz wyraźnie się denerwuje). Dość przypomnieć żałosną i jakże kompromitującą władze administracyjne i polityczne sprawę rozbicia Caritasu. (Ksiądz rozkłada bezradnie ręce i z politowaniem kiwa głową). Ataki prasowe na księdza biskupa ordynariusza Kazimierza Józefa Kowalskiego, ataki na mnie... Zresztą w tym czasie nie było zjazdu politycznego, na którym Kościół i Episkopat Polski nie były przedmiotem gwałtownych ataków, całkowicie pozbawionych uzasadnienia. Było rzeczą przerażającą, że do tego celu użyto właśnie zasłużonego w Kościele związku Caritas. Aresztowano, a następnie wysiedlono z Gdyni, pozbawiając ich własności i nieruchomości – Genowefę i Bolesława Orłowskich z córką Anią i synem Włodkiem, Jadwigę i Leona Rekowskich z pięciorgiem dzieci, Genowefę i Tadeusza Burdeckich z córkami Ewą i Gabrielą, Wandę i Włodzimierza Tokarskich z synem w ślad za Eugeniuszem Kwiatkowskim, którego wysiedlono z Gdyni już w 1948 roku. K. W.: Komunistyczna władza wobec silnych uczuć religijnych społeczeństwa czuła się zbyt słaba, aby zdecydować się na generalną rozprawę z Kościołem, na przykład taką, jaka miała miejsce po Rewolucji Październikowej w Związku Radzieckim. 44 Ks. H. J.: Terror nie ominął jednak duchowieństwa. W sprawie stosunków z Kościołem – proszę pamiętać o podpisanym w 1950 roku bardzo niekorzystnym porozumieniu Państwo – Kościół – starano się zachować grę pozorów. Próbowano z jednej strony przy użyciu niewybrednych metod i poprzez działalność ustawodawczą znacznie ograniczyć zasięg oddziaływania Kościoła, z drugiej zaś – „trzymać” uśmiech na twarzy, jak czynią to ojcowie narodów na wielkich transparentowych zdjęciach, tak, jakby nic się nie stało. K. W.: A działo się wciąż tak bardzo wiele. Dość wspomnieć budowę plebanii, kościoła i wieży... Ks. H. J.: (Podnosi obie ręce w górę. Jakby zamierzał się poddać i skanduje). Po-datko- wość. Podatki, podatki, podatkowe perpetuum mobile. Proszę sobie wyobrazić, że potraktowano parafię i mnie jako osobę fizyczną i płatnika w sektorze prywatnym i zażądano opłat z tytułu podatku obrotowego. (Ksiądz kręci palcem koło na czole). No i wtedy odpisałem pełną parą. Parafia czy duchowieństwo to sektor prywatny? Czy ja prowadzę jakiś handel, albo przedsiębiorstwo? Czy mam jakieś obroty? Owszem, pracowałem, pracowaliśmy wszyscy na najwyższych obrotach, no bo skoro udało się uzyskać pozwolenie na budowę plebanii w roku 1951, to oznaczało, że trzeba się spieszyć, zanim ktoś cofnie lub wstrzyma decyzję. Zaznaczam, że podatek dochodowy płaciłem podobnie jak wszyscy księża w całej Polsce. K. W.: Na ile przemiany październikowe wpłynęły na stosunki Państwo – Kościół? Ks. H. J.: Październik 1956 poza uwolnieniem Prymasa Polski po trzyletnim więzieniu przyniósł jedynie zmianę w ustawodawstwie dotyczącym obsadzania stanowisk kościelnych. Odtąd zatwierdzenia nie wymagały stanowiska biskupów pomocniczych i wikariuszy, o których decydować mógł odtąd Biskup Ordynariusz. K. W.: Mimo nowelizacji porozumienia Państwo – Kościół ruszyła druga fala ateizacji. Ks. H. J.: Pozostawiono naukę religii w szkołach, za cenę znacznego ograniczenia działalności Kościoła w innych sferach. Przede wszystkim znacznie zmniejszono nakłady prasy katolickiej, co poważnie ograniczyło głoszenie społecznej nauki Kościoła. Poza tym chodziło o przejęcie całkowitej kontroli nad budownictwem sakralnym. I tu trzeba powiedzieć, mieliśmy bardzo dużo szczęścia. Parafia otrzymała zezwolenie na budowę świątyni przed ukazaniem się okólnika nr 3 w marcu 1956 roku, w sprawie wydawania zezwoleń na budowę nowych kościołów. Proszę pamiętać, że prowizoryczny kościół z 1948 roku posiadał zezwolenie na eksploatację do pięciu lat. Tak więc zgodę uzyskaliśmy dosłownie w ostatniej chwili. Bodajże jako pierwszy kościół w Polsce, zarejestrowany w Ministerstwie Budownictwa, po październiku 1956 roku. Kościół mógł zostać zlikwidowany zgodnie z ideologią komunistycznego państwa. Projekt został zatwierdzony w styczniu 1957 roku w Gdańsku na posiedzeniu Wojewódzkiego Zarządu Budowlano-Architektonicznego, w którym brało udział 16 osób, w tym profesorowie Politechniki Gdańskiej, konstruktor wojewódzki inż. Jan Borowski i jego adiunkt Leopold Taraszkiewicz oraz przedstawiciele inwestora. W czasie konferencji prof. Czerny, prezes ateistów województwa gdańskiego, torpedował zatwierdzenie projektu. Nie udało mu się w naszym przypadku. Ale dopiął swego przy projekcie kościoła ojców jezuitów. Mieliśmy za to inne problemy. (Ksiądz zastanawia się przez chwilę, wreszcie sięga po odpowiedni foliał z dokumentami). Dla usprawnienia budowy świątyni Rada Parafialna postanowiła powołać Komitet Budowy Kościoła, z własnym statutem. 45 (Ksiądz czyta treść dokumentu). „Komitet Budowy jest oddzielnym związkiem kultu religijnego, mającym osobowość prawną kościelną, opartą na przepisach prawa kanonicznego, zatwierdzoną przez diecezjalną władzę kościelną”. K. W.: Komitet jako stowarzyszenie wymagał zatwierdzenia i rejestracji przez władze państwowe. Ks. H. J.: I z tym właśnie były największe trudności. Komitet z miejsca rozpoczął działalność, organizując różne festyny, w celu zbierania funduszy na rzecz budowy. Sprawnie działały także poszczególne sekcje Komitetu – prawnicza, finansowa i inne, jednak władze państwowe odmówiły zarejestrowania Komitetu Budowy Kościoła. Sprawa trafiła do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, które z powodu nietrwałego i przejściowego charakteru nie zarejestrowało Komitetu jako stowarzyszenia. K. W.: Komitet działał zatem jako twór nieformalny. Ks. H. J.: O, tak właśnie, a władze administracyjne w coraz większym stopniu przeszkadzały w sprawnym zbieraniu funduszy na budowę kościoła. Chciano w ten sposób zniweczyć dopiero co rozpoczęte dzieło. I znów kary, znów wezwania do Prezydium WRN w Gdańsku. Zakazano wysyłania odezw do parafian z prośbami o ofiary, zaś tych, którzy organizowali zbiórki pieniężne na budowę kościoła, np. wśród sąsiadów w blokach i domach mieszkalnych, pozywano przed kolegia do spraw wykroczeń. Oskarżono m. in. Alfreda Sassa, byłego więźnia Stutthofu, Helenę Jagodzińską, która na skutek męczących przesłuchań dokonywanych przez towarzysza Dziedzica z Wydziału Spraw Wewnętrznych doznała wylewu krwi do mózgu. Wielu innych nękano przesłuchaniami, straszono więzieniem, zmuszano do fałszywych zeznań, m.in. osiemdziesięciopięcioletniego Mariana Jaszczyńskiego, Marię Kolańską, Genowefę Zabłocką, Irenę Leszczyńską, Kazimierza Chmieleckiego. Zmuszano ich także do zeznań przeciwko parafii, Kościołowi i księdzu proboszczowi. Znów kary, znów wezwania... K. W.: Mimo to akcja gromadzenia funduszy trwała. Ks. H. J.: Spowodowało to całkowity zakaz prowadzenia jakichkolwiek zbiórek na cel budowy. Pod groźbą kar zabroniono działalności kwestorów w parafii, a także prowadzenia zbiórek przed kościołem po mszach świętych. K. W.: A więc praktycznie można było przeprowadzać kolektę jedynie wewnątrz kościoła. Ks. H. J.: To były zwykłe szykany, sprzeczne z podstawowymi artykułami konstytucji; prawem o stowarzyszeniach, wolności zgromadzeń i wolności słowa. (Ksiądz uśmiecha się po krótkiej pauzie). Mimo tych przeszkód budowa kościoła posuwała się naprzód. K. W.: Jednakże nie byłaby możliwa bez zasilania finansowego. Ks. H. J.: Dlatego też w dalszym ciągu, mimo sankcji karnych, organizowaliśmy liczne zbiórki pieniędzy, uciekając się do rozmaitych metod i sposobów. Jednym z nich był kolportaż świątecznej pocztówki z napisem „ofiara na kościół NSPJ”. Kolportaż odbywał się tylko i wyłącznie w kościele oraz w przedsionku. Niestety, „urzędowo” stwierdzono przypadki wychodzenia z kolportażem pocztówek na zewnątrz, no i trzeba było 46 ponosić konsekwencje. A ileż w tej sprawie było donosów, anonimów, fałszywych meldunków. I trzeba było odpowiadać na kłamstwa i fałszerstwa, polemizować ze stawianymi zarzutami. Poświęcałem na to całe noce. Walczyłem z cieniem. Władze utrudniały nam dosłownie wszystko... K. W.: ...co umożliwiałoby dalsze prowadzenie prac budowlanych. Ks. H. J.: Wpadliśmy na pomysł, aby na własny koszt parafia wykonała kilka tysięcy fotografii makiety nowego kościoła. Zdjęcie traktowane jako „budowlaną” cegiełkę wykonała gdyńska spółdzielnia „Fotoplastikon”. No i zaczęły się wezwania. Broniłem się jak mogłem, ale w końcu doszło do niezaplanowanej inspekcji. Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk – słowem cenzura, zakwestionowała legalność kolportażu tych fotografii. Towarzysz Dziedzic z Wydziału Spraw Wewnętrznych radośnie zacierał dłonie, na których miały mu wyrosnąć włosy, jak to sam zapowiadał „gdy ten kościół stanie”. W celu konfiskaty całego nakładu zdjęć posłużono się szantażem wobec Kurii Biskupiej. Grożono odebraniem zezwolenia na wydawanie i tak w okrojonym nakładzie miesięcznika „Orędownik Diecezji Chełmińskiej”. W tej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak oddać wszystkie fotografie na polecenie Kurii Biskupiej. Zdał je kościelny Franciszek Górski w Gdańsku, wraz z żądaną pieczątką Komitetu Budowy Kościoła. K. W.: Nową formą ucisku stały się nakładane na parafię niezmiernie wysokie podatki dochodowe z tytułu uzyskanych ofiar na budowę kościoła, począwszy od maja 1959 roku. Ks. H. J.: Stopa podatkowa wynosiła 60 proc. od posiadanych przychodów. Nigdy tego nie zapomnę. Przecież budowę prowadzono w dużej mierze społecznie przez całą wspólnotę. W innych przypadkach budowania czegokolwiek w Polsce można było odliczyć koszty budowy od podstawy do opodatkowania. Wystąpiliśmy z wnioskiem do Ministerstwa Finansów o umorzenie podatku. Załatwiono nas odmownie. Władze finansowe dokonały zajęcia konta parafii, rekwirując cały wkład. W ten sposób wyegzekwowały część i tak nieprawidłowo naliczonego podatku. Było nam tym bardziej przykro, że kwota, która znajdowała się na koncie była ofiarą, jaką na budowę naszej świątyni złożył Prymas Polski, kardynał Stefan Wyszyński. K. W.: A więc pieniądze te były już raz opodatkowane jako przychody sekretariatu Prymasa Polski. Ks. H. J.: Podobnie jak ofiary składane przez parafian, czy też darczyńców, opodatkowane ryczałtem, ale fiskus był nienasycony i cały ten rabunek odbywał się w majestacie prawa. A księgi inwentarzowe, dokumentacja materiałów budowlanych, wezwania parafian organizujących rzekome publiczne zbiórki funduszy na budowę kościoła, to była wielka, zorganizowana i przeprowadzona z całkowitą premedytacją batalia. K. W.: Przypomnijmy najważniejsze potyczki. Ks. H. J.: W związku z ukończeniem zasadniczych robót budowlanych i poświęceniem kościoła w 1961 roku spodziewałem się kolejnych ataków. Sądziłem, że w tym właśnie czasie władza będzie chciała wymierzyć parafii nowe ciosy. I nie myliłem się. W grudniu poświęciliśmy kościół, a już w lutym funkcjonariusze MO i biegli sądowi zażądali wszelkiej dokumentacji związanej z budową kościoła. Zabierał ją do Komendy MO w 47 Gdyni z wyraźną satysfakcją Wiesław Witosławski, słynny oficer dochodzeniowy. Biegli zaczęli dokonywać obmiarów świątyni. Chodziło o wyliczenie podstawy do opodatkowania, w związku z oddaniem kościoła w zamkniętym stanie surowym do użytku wiernych. Na początek wezwano mnie na komisariat MO, jako podejrzanego o nielegalne gromadzenie materiałów budowlanych. Ale tak naprawdę chodziło im o członków Komitetu Budowy Kościoła, ich adresy i dane osobowe, stany majątkowe parafian, którzy pomagali w budowie. Ode mnie nie dowiedzieli się niczego. Musieli być jednak dobrze poinformowani, skoro sami wezwali jednego z najbardziej zasłużonych i oddanych działaczy Komitetu Budowy Kościoła Alfonsa Tadrowskiego, który prowadził księgowość budowy. Jemu to przedstawiono protokół oskarżający parafię o popełnienie przestępstwa skarbowego. Protokół przekazano Wydziałowi Finansowemu. K. W.: W oczywistym celu wymierzenia dalszych kar podatkowych. Ks. H. J.: I ukarania osób odpowiedzialnych za prowadzenie ksiąg rachunkowych grzywną z ustawy karno-skarbowej. Trzeba wiedzieć, że wówczas, na początku lat 60., państwo traktowało Kościół na równi z zakładami handlowymi, czy przemysłowymi, zaliczając wszystkie te podmioty do jednej grupy. Miało to na celu ograniczenie działalności Kościoła poprzez nakładanie drakońskich podatków. I w ten oto sposób stwarzano podstawy do coraz to nowych represji finansowych, istnego haraczu podatkowego, nakładanego na wszystkie instytucje kościelne. Na początku 1960 roku wystąpiłem z wnioskiem o choć częściowe umorzenie podatku do Przewodniczącego Rady Państwa Aleksandra Zawadzkiego. Przy okazji zwróciłem uwagę na nieludzkie postępowanie organów władz finansowych, które zdając sobie sprawę z trudności płatniczych parafii wymierzają niezwykle wysokie podatki. Ale Rada Państwa, jakkolwiek zareagowała na wniosek w ustawowym terminie, to jednak wymijająco stwierdziła, że nie jest w tej sprawie kompetentna. K. W.: Przypomnijmy, jak wyglądała księgowość parafii. Ks. H. J.: Parafia, zgodnie z rozporządzeniem Ministra Finansów z maja 1959 roku, podobnie jak Komitet Budowy Kościoła, zaprowadziła odpowiednie księgi rachunkowe i to od dnia, w którym rozporządzenie zaczęło obowiązywać. Pomijam fakt, że bezpodstawnie wymagano wcześniejszych danych od stycznia 1959 roku, naruszając zasadę „lex retro non agit”, lecz nie mogłem i do dziś nie mogę pojąć, dlaczego zakwestionowano zarówno wycenę materiałów budowlanych, jak i samą robociznę. Zarzucono niewliczenie do kosztów budowy nakładów poniesionych na transport. K. W.: Był przecież w całości organizowany społecznie przez parafian. Ks. H. J.: Właśnie, no i sprawa, który to już raz z kolei, trafiła do prokuratury. A czyn ten podlegał karze pozbawienia wolności do lat trzech oraz karze grzywny. Czułem się dotknięty, ale nie mogłem się poddać. Tłumaczyłem sobie, że zarzuty te nie mogą wytrzymać próby czasu. Mylna wycena materiałów budowlanych brała się stąd, że część z nich pochodziła z odzysku, z rozbiórki starego, prowizorycznego kościoła. Było nazbyt oczywiste, że władze prowadziły to postępowanie w celu uzyskania podstawy do nałożenia większych podatków na parafię i grzywny na osobę proboszcza, który ośmielił się budować kościół w centrum miasta. Jak inaczej rozumieć można tendencyjne zaniżanie kosztów robocizny. W obliczeniach biegłych stanowiła ona zaledwie 20 proc. wszystkich kosztów budowy, podczas gdy praktyka budowlana kształtuje te koszty w grani 48 cach 30–35 proc. Pamiętać przy tym należy, że zdecydowaną większość robót przy budowie wykonywali parafianie bezpłatnie, pracując społecznie i traktując swoją pracę jako wkład w powstawanie kościoła. Działanie to miało na celu pozbawienie podatnika możliwości odliczenia od wartości kościoła wysokiej i rzeczywistej kwoty, na którą złożyła się bezpłatnie wykonana przez parafian praca fizyczna. Zdaniem władzy kościół został wybudowany po prostu za tanio, co naraziło skarb komunistycznego państwa na uszczuplenie podatków. K. W.: Prace kontrolerów i rewidentów z Wydziału Finansowego z Gdyni i Izby Kontrolno- Rewizyjnej z Gdańska nie ograniczały się tylko do analizy ksiąg rachunkowych. Ks. H. J.: O nie! Przesłuchano całe rzesze pracowników i działaczy Komitetu Budowy Kościoła. Nikomu nie dawano spokoju, zwłaszcza sprawującym jakieś funkcje. Po wielokroć przesłuchiwano inż. Zarembę, sprawującego nadzór budowlany, Alfonsa Tadrowskiego, prowadzącego księgowość budowy, Zbigniewa Szymańskiego – kierownika budowy, Edwarda Piechowskiego, Stanisława Irczuka, Antoniego Paszylka i inż. Jerzego Klima, ba, nawet prof. Jana Borowskiego. Przesłuchania te nie miały na celu uzyskania materiałów dowodowych, bo przecież ich i tak nie było, ale raczej zastraszenie ludzi, osłabienie ich zapału przy budowie kościoła. Kierownik Wydziału Finansowego Wojewódzkiej Rady Narodowej w Gdańsku, towarzysz Wróbel, oddał sprawę do Prokuratury Rejonowej w Gdyni, która po trzech miesiącach dochodzenia umorzyła postępowanie z powodu braku dowodów. Ale Wróbel na tym nie poprzestał. Złożył na mnie donos do Prokuratury Wojewódzkiej, która po dziewięciu miesiącach przesłuchań sprawę również umorzyła. Jednak Wróbel nie dawał za wygraną. Tym razem oddał moją sprawę do Prokuratury Generalnej. Ten wysoki urząd podtrzymał poprzednią decyzję w mocy. Nie było podstaw do oskarżenia mnie z mocy ustawy karno-skarbowej. Na tym jednak nie koniec. W roku 1963 przez dwa miesiące prowadzono kontrolę finansową, spisując cztery opasłe protokoły za lata 1959–1963. Codziennie badano dokumenty w kancelarii parafii po 10 godzin, uniemożliwiając pełnienie podstawowych funkcji kapłańskich. Czynili to z pełną pasją rewidenci z Gdańska, panowie Francesson z Wydziału Finansowego i Jurkowski z Izby Karno-Rewizyjnej. Protokoły były sporządzane z omyłkami, celowo tak, by podstępnie zafałszować ewidencję księgowości. Musiałem być bardzo ostrożny i czytać protokoły kilkakrotnie przed złożeniem podpisu. K. W.: Ciągłe przesłuchania, nieustanne pouczanie o odpowiedzialności karnej nie mogły przecież stwarzać klimatu spokojnej pracy. Ks. H. J.: Najwyraźniej chodziło o utrzymanie stanu ciągłego zagrożenia. Wyzwalanie uczucia strachu, to była ich jedyna siła. K. W.: Człowiek jest słabszy, gdy się boi. Ks. H. J.: Słabnie, gdy jest szczuty. Na czym innym, jak nie na strachu oparty był komunistyczny terror. Ludzie w strachu i w panice łatwiej popełniają błędy, albo ostatecznie godzą się na warunki przeciwnika. Toteż przypuszczano, że przystaniemy na warunki wznowionego postępowania podatkowego za minione lata. Tak, tak, szykowano kolejne domiary... Powstało błędne koło. Absurd. Paradoks. Mieliśmy płacić oto podatek od zapłaconego już wcześniej podatku. I tak bez końca. W ten sposób Wydział Finansowy stworzył prawdziwe perpetuum mobile podatkowe. Podatek od podatku. 49 K. W.: Jaka była reakcja Rady Parafialnej i Komitetu Budowy Kościoła? Ks. H. J.: Tym razem nie wytrzymaliśmy. Parafia zresztą nigdy w takich przypadkach nie była osamotniona. Z pomocą przyszli parafianie. Wystosowali oni petycję do Ministra Finansów, domagając się zaprzestania szykan podatkowych wobec ich parafii. Pamiętam tę stylową petycję, podpisaną przez ponad siedmiuset przedstawicieli kaszubskiego ludu. Przedstawiliśmy w niej historię kościoła NSPJ, wybudowanego na kaszubskiej ziemi, ofiarowanej przez kaszubskie rody. Wspominaliśmy Antoniego Abrahama, cytowaliśmy „Hymn” Hieronima Derdowskiego i pełen goryczy wiersz, kończący się jednoznacznym wyrzutem: „Me Kaszebe, jesz strzeżeme Polsci morscich granic, A w Warszawie nasi bracia mają nas za nic” (...) Byliśmy przekonani, że pan minister zrozumie nasze głębokie przywiązanie do Polski i do wiary Ojców... Z ufnością prosiliśmy o anulowanie nałożonych przez wydziały finansowe podatków, które uważaliśmy za haracz uniemożliwiający wykończenie kościoła. Ale władza ludowa nie odpowiedziała na ten głos ludu. W związku z Orędziem Episkopatu Polski w 1966 roku Władysław Gomułka zarzucił Episkopatowi, że nie bierze udziału w budowie tysiąca szkół na 1000-lecie Państwa Polskiego. Złożyliśmy wówczas na jego ręce skargę na postępowanie Ministra Finansów i podległe mu władze. W skardze tej wykazaliśmy, że parafia składała w latach ubiegłych ofiary na budowę szkół 1000-lecia, na opiekę społeczną, na PCK, na powodzian, i że wszystkie te kwoty zostały znów opodatkowane. Dlaczego wzrastać ma progresja podatkowa przy wydatkach na cele społeczno-użytkowe? Udowodniliśmy na przykładzie naszej parafii, że pretensje towarzysza pierwszego sekretarza są zupełnie bezpodstawne. K. W.: Polityka władz finansowych w nadchodzących latach nie ulegała zmianie. Ks. H. J.: Dopiero po roku 1968 spadła nieco wysokość wymierzanych podatków. K. W.: Czy wiązało się to ze zmianą polityki w stosunku do kościoła? Ks. H. J.: Myślę, że raczej z ogólnym kryzysem jaki przeżywał kraj, a przede wszystkim ekipa rządząca. K. W.: Kościół w Polsce poprzez obchody milenijne znacznie wzmocnił swoją pozycję, zwłaszcza jako obrońca polskiej kultury i tradycji narodowej. Ks. H. J.: Tak, to prawda, natomiast władza przeżywała stan ostrego kryzysu, wynikającego z niełatwej sytuacji gospodarczej. Przełomy ideologiczne w łonie samej partii, antysemityzm, dyskryminacja, wreszcie wypadki marcowe. Wszystko to spowodowało, że władza nie była w stanie prowadzić dalej polityki represyjnej w stosunku do Kościoła. Dlatego też w ostatnich dniach panowania Gomułki stosowano nieco łagodniejszą politykę w tym zakresie. K. W.: Co to oznaczało w praktyce? Ks. H. J.: Podatki wymierzano w dalszym ciągu w sposób niezgodny z prawem, lecz nasze odwołania i skargi spotykały się ze zrozumieniem. W ciągu dwóch lat od 1968 do 1970 roku wysłaliśmy blisko sto odwołań do prezydiów rad narodowych, Ministra Fi 50 nansów i Urzędu Rady Ministrów, do Rady Państwa, Prokuratury Generalnej, Marszałka Sejmu. Podpisywała je rekordowa liczba osób. Zaległe podatki zostały anulowane dopiero po tragicznych wydarzeniach grudniowych. Trzeba było ofiary złożonej z ludzkiego życia i cierpienia, by nowa ekipa – Edwarda Gierka, przynajmniej w pierwszych latach swego panowania zmuszona została do przyjęcia nieco innego kursu. K. W.: W jaki sposób oprócz absurdu naliczanych podatków próbowano utrudniać życie wspólnoty? Ks. H. J.: (Bez chwili zastanowienia). Od początku lat 60. trwała wielka batalia o księgi inwentarzowe. Pewnego dnia kierownik Wydziału Finansowego zażyczył sobie takich ksiąg. Trzeba było być świadomym tej specyficznej gry w układzie Państwo – Kościół. Postaram się to wytłumaczyć. Wszystkie protokoły kontroli finansowej parafii zawierały uwagi o nieokazywaniu ksiąg inwentarzowych. Wspominało o nich zarządzenie Ministra Finansów z początku 1962 roku. W ten sposób władze pragnęły przejąć kontrolę nad całą własnością kościelną. Władze bezprawnie utrzymywały, że posiadanie takiej księgi stanowi podstawę do ubiegania się o zwolnienie od podatków. Sprytne, prawda? Sprawa ksiąg inwentarzowych była przedmiotem nieustannych konsultacji pomiędzy Episkopatem Polski a rządem PRL. Do czasu uregulowania tego problemu kurie biskupie zalecały proboszczom wstrzymywanie się od prowadzenia ksiąg inwentarzowych. Władza zbyt impulsywnie i nachalnie dążyła do kontrolowania rzeczy poświęconych służbie liturgicznej, naruszając przy tym prawo kanoniczne i podstawowe prawa konstytucyjne. W obowiązującej wówczas zasadzie wolności wyznania i sprawowania kultu religijnego i nieingerowania w wewnętrzne sprawy kościoła wspomniane wymagania czy wręcz żądania ze strony władzy państwowej w ogóle nie powinny mieć miejsca. Zresztą sprawa ksiąg inwentarzowych, muszę to podkreślić (głos księdza nabiera szczególnej powagi), mimo zdecydowanej postawy Episkopatu nigdy w praktyce nie została uregulowana. Ale był czas, dla nas niezwykle trudny, kiedy to sprawa ksiąg inwentarzowych była przetargiem w rozgrywce, opartej na sile nacisku i nierzadko obrzydliwym szantażu. Broniliśmy się, kierując sprawy nałożonych kar do sądów w celu ponownego rozpatrzenia. K. W.: Czy to znaczy, że osoby duchowne, które spełniałyby wszystkie żądania władzy państwowej mogły liczyć na ulgi podatkowe, czy też na inne ułatwienia? Ks. H. J.: A naturalnie... na przykład przy zakupie węgla czy cukru, w czasie stosowania przydziału na kartki. Proszę pamiętać, że najzupełniej oficjalnie, za rezygnację z wolności i swobody w nauczaniu religii, obiecywano znaczne ułatwienia w sprawach bytowych czy materialnych, m.in. stałą pensję, emeryturę państwową, zniżkę kolejową, a nawet wczasy. K. W.: Początek lat 60. był czasem rozpętania wielkiej akcji pod hasłem: „punkty katechetyczne”, w których prowadzono naukę religii. Ks. H. J.: Po usunięciu nauki religii ze szkół obowiązki w tej dziedzinie przejęły poszczególne parafie. Odtąd dzieci na lekcje religii przychodzić miały bezpośrednio do kościoła. Proszę pamiętać, że porozumienie Państwo – Kościół z 1950 roku pozostawiało naukę religii w szkołach, za cenę znacznego ograniczenia działalności Kościoła w innych sferach. Tak więc początek drugiej fali ateizacji dawała ustawa sejmowa z lip 51 ca 1961 roku o systemie oświaty w PRL. Sankcjonowała ona prawnie ideę „socjalistycznego wychowania”, co w praktyce oznaczało usunięcie katechizacji z programu nauczania. Władza podejmowała już znacznie wcześniej próby rozłamu. Dość przypomnieć kolportaż ulotek Towarzystwa Szkoły Świeckiej z końca lat 50. przy użyciu helikoptera pojawiającego się w określonych niedzielnych porach nad kościołem. Treść ulotek niby nawiązywała do szeroko rozumianej tolerancji, a w rzeczywistości chodziło o eliminację nauki religii ze szkoły. K. W.: Ostatecznie władzy udało się to osiągnąć. Ks. H. J.: Tak, i to bez trudu, jednym pociągnięciem pióra pod tą decyzją. Ale to było mało. Władza chciała sprawować kontrolę nad nauczaniem religii, w owych sławetnych punktach katechetycznych, chciała też mieć wpływ na obsadzenie stanowisk katechetów. I w tym właśnie celu Minister Oświaty wydał specjalny okólnik zalecający rejestrację punktów katechetycznych, natychmiast oprotestowany przez Episkopat Polski. Władze oświatowe życzyły sobie przedkładania corocznych sprawozdań i imiennych wykazów z poszczególnych punktów. Chodziło przede wszystkim o nazwiska i adresy dzieci uczęszczających na katechezę. Punkty miały być także wizytowane przez władze świeckie! (Ksiądz wyraźnie irytuje się tym wspomnieniem). Wezwano mnie do Wydziału Oświaty w Urzędzie Miejskim w Gdyni i oświadczono, że katechizacja dzieci w kościele może odbywać się dopiero po uprzednim zgłoszeniu i rejestracji w urzędzie. (Ksiądz uderza otwartą dłonią w blat stołu). No, tego było już za wiele. K. W.: To jawne naruszenie zasady wolności sumienia i wyznania, ingerencja w wewnętrzne sprawy Kościoła. Ks. H. J.: Jakie naruszenie... Pogwałcenie! Jakim prawem!!! (Następuje dłuższa pauza, ksiądz uspokaja się). Oczywiście władze kościelne nie mogły zgodzić się na taki układ. Zaczęła się więc nowa, wielka batalia. K. W.: Trzecia z kolei. Ks. H. J.: I nie ostatnia. Wezwania, groźby, kary... Na przesłuchaniach w Wydziale Oświaty twierdziłem uparcie, że w kościele NSPJ nie prowadzi się żadnych „punktów katechetycznych”. Istnieje natomiast zwyczajowe duszpasterstwo w ramach obowiązujących przepisów i uprawnień mających miejsce w świątyni. (Ksiądz uśmiecha się przekornie). W tym również katechizacja dzieci i młodzieży przygotowujących się do sakramentów komunii świętej i bierzmowania. Kierownik wydziału upierał się przy swoim, a ja przy swoim. Wychodząc oświadczyłem, że nie zarejestruję żadnego „punktu”! K. W.: Mimo okólnika Ministra Oświaty. Ks. H. J.: Również mimo wezwań, rozmów ostrzegawczych, przesłuchań i grzywien, nakazów płatniczych, tytułów wykonawczych, pięćdziesięciu wizyt komorników, rozpraw w kolegiach ds. wykroczeń i rozpraw sądowych. K. W.: Tak zdecydowana postawa miała z pewnością wpływ na wysokość wymierzanych podatków. 52 Ks. H. J.: (Z dumą). A miała... A ja na wszystkie dyskryminujące decyzje władz reagowałem odwołaniami i skargami dosłownie do wszystkich organów władzy państwowej, m.in. do Kuratorium, do Ministerstwa Oświaty, Urzędu Rady Ministrów, Prokuratora Generalnego, Przewodniczącego Rady Państwa, do Marszałka Sejmu. Powoływałem się na przepisy prawa konstytucyjnego, które gwarantowało wolność religijnych praktyk. Stosowałem też metodę polegającą na publicznym ujawnianiu wszystkich ataków na Kościół. A w niedziele informowałem parafian z ambony o tych nieprzyjemnych sprawach, wskazując na postawę urzędników szykanujących parafię. Skierowaną do Rady Państwa petycję oskarżającą władze w Gdyni i w Gdańsku o szykanowanie duchowieństwa podpisało 27 księży. Za złożenie owej skargi otrzymałem osobiście listowne podziękowanie od Prymasa Polski. Nie przypominam sobie wypadku, by władze jakiegokolwiek szczebla znalazły uznanie dla argumentacji parafii. Wszystkie odwołania i skargi załatwiano zawsze odmownie. K. W.: Szczególnie dotkliwie traktowano kapłanów uznanych przez władze za „opornych”. Ks. H. J.: Tak było we wszystkich diecezjach w Polsce. W listopadzie 1963 roku zastępca kierownika Wydziału ds. Wyznań Urzędu Wojewódzkiego – Jan Mazur – oświadczył mi zupełnie oficjalnie, że „moja kariera życiowa w PRL skończyła się”. To jego słowa. W Gdyni władza administracyjna uznała trzech kapłanów za wybitnie opornych. Byli to: ks. Alojzy Urbaniak, franciszkanin, proboszcz kościoła św. Antoniego, ks. Władysław Szulta z Witomina... (Ksiądz robi znaczącą pauzę). K. W.: Oraz ksiądz prałat dr Hilary Jastak, proboszcz parafii NSPJ. Ks. H. J.: Chodziło o ponad dwa tysiące dzieci. Ich katechizacja była wewnętrzną sprawą Kościoła. Przecież sprawozdania wiązały się z ujawnieniem adresów dzieci, a tym samym rodziców. To było oczywiste. Ach, jak oni prosili, jak nalegali, żebym choć tylko pięć nazwisk podał. Powiedziałem nie! (Ksiądz uderza otwartą dłonią w stół, po czym nachyla się i mówi jakby w zaufaniu). Dwanaście razy przychodził do mnie jeden komornik, bo nie płaciłem nałożonych grzywien, za nierejestrowanie punktów katechetycznych i brak sprawozdawczości z nauczania religii. Potem przychodziła ich cała gromada. Pamiętam nazwiska: Wojciechowicz, Polanowski, Puzyn, Jarema, Milewczyk. Gdy tylko zorientowano się, że gdyńscy komornicy niechętnie prowadzą egzekucję pieniężną z tytułu nałożonych grzywien, wówczas zdecydowanie wkroczył Wydział Egzekucyjny PWRN z Gdańska. Sam kierownik Kasperowicz w towarzystwie gdyńskiego kierownika Paprota i komornika Milewczyka znienacka wtargnęli do plebanii i przeprowadzili postępowanie egzekucyjne. Zajęto mi meble, przedmioty codziennego użytku, a nawet ubrania i obrusy kościelne. O, ta szafa, krzesła, stół, przy którym rozmawiamy były niejednokrotnie zajmowane. Wyglądało to wszystko naprawdę bardzo groźnie. Sprawa nabrała potem biegu sądowego, gdyż postanowiłem się bronić. Wykazałem, że zarekwirowane przedmioty są własnością osób trzecich. Meble – mojej siostry Heleny i szwagra Augustyna Przybielskiego, zaś obrusy ołtarzowe należą do parafii. Sąd zwolnił te przedmioty spod egzekucji. No, ale kiedy sięgnęli po moje koszule, nie było rady. Sześć koszul mi zabrali. K. W.: Na terenie parafii, przy ul. Pomorskiej, znajdował się klasztor urszulanek ze szkołą średnią dla dziewcząt. W obronę zakonu zaangażował się ksiądz prałat osobiście. 53 Ks. H. J.: W maju 1967 roku siostry zostały bezprawnie wywłaszczone. Zresztą nie tylko ja walczyłem o ich prawa w Gdyni. Sprawa nabrała rozgłosu. Zainteresowała się nią cała katolicka społeczność naszego miasta i Kuria Biskupia Chełmińska. Sami wierni kierowali w tej sprawie liczne petycje do władz. No i jak tu się nie denerwować. Wydział Spraw Lokalowych postanowił wykwaterować siostry urszulanki z ich własnego klasztoru do lokali zastępczych w bloku mieszkalnym na osiedlu w Gdyni-Witominie. (Ksiądz zaciska pięść i uderza nerwowo w poręcz krzesła). Trzy odrębne mieszkania z wejściem z klatki schodowej, bez żadnego połączenia wewnątrz i bez możliwości adaptacji na cele kultu religijnego, dla 25 osób zakonnych. Czysta kpina. W świetle prawa kanonicznego i konstytucji zakonnych pogwałcone zostały przepisy. Stąd przyjęcie decyzji władz stało się niemożliwe. Do czego prowadzi upór i zdecydowana postawa... siostry urszulanki zostały przeniesione do Orłowa, gdzie zamieszkały w odpowiednio do tego celu przygotowanym nowym klasztorze. Przebywają tam do dziś, ale bez szkoły. K. W.: Czy przypomina sobie ksiądz prałat jeszcze jakieś formy bezpośredniego oddziaływania władzy? Ks. H. J.: Dużo by o tym mówić. Po tamtej stronie też byli ludzie, Polacy, gdynianie, nierzadko członkowie partii, ludzie wierzący... Do dziś pamiętam Wielką Środę 1964 roku. Zachodzą do mnie dwaj znani z wcześniejszych, jakże częstych wizyt komornicy, panowie Wojciechowicz i Frasunkiewicz, z tytułem wykonawczym. Natychmiastowa egzekucja pieniężna. Kolejna grzywna automatycznie, niejako taśmowo nałożona, za punkty katechetyczne. Wchodzimy do kancelarii znajdującej się wówczas w dolnym kościele, prowadzonej przez panią Karolinę Kowalską. Poprosiłem o obecność księdza Bernarda Łukaszewicza, wieloletniego prefekta, penitencjusza i radcę, pracującego w naszej parafii 20 lat. Zawsze starałem się o to, by mieć świadka po swojej stronie. Panowie porozkładali papiery, przedstawiają dowody, żądają pieniędzy. Wtem odzywają się dzwony. Wstaje ksiądz Bernard, wstaje pani Karolina, wstaję i ja. Zaczynamy „Anioł Pański”. Głośno, odważnie, z należną pobożnością. I cóż się dzieje? Ku naszemu zdumieniu wstają również komornicy. Powtarzają za nami, może nie tak głośno i nie tak pewnie, ale widać, że przeżywają tę modlitwę w niezwykłych okolicznościach, bardzo głęboko. Po modlitwie – konsternacja. Długo trwającą ciszę przerwali w końcu komornicy. Proponują spisanie protokołu o nieściągalności grzywien. Do dziś nie wiem jak to się stało, że o całym tym zdarzeniu dowiedziały się stosowne urzędy i służby. Postawiono mi nowy zarzut, że zmuszam urzędników państwowych do praktyk religijnych w czasie wykonywania przez nich czynności służbowych. Groziła za to kara pozbawienia wolności do 5 lat. Prokuratura rozpoczęła postępowanie. I tu po raz drugi zaimponowali mi komornicy. W czasie przesłuchania zaprzeczyli, jakobym ich zmuszał do modlitwy. „Zrobiliśmy to z własnej woli, dla uszanowania uczuć religijnych, bo jesteśmy katolikami”. Tak powiedzieli. I ta ich postawa doprowadziła do umorzenia całej sprawy, choć oni sami mieli sporo kłopotów i nieprzyjemności. K. W.: Jednakże przedstawiciele władzy nie zawsze byli tak wspaniałomyślni. Ks. H. J.: Wspomniani komornicy należeli do rzadkich wyjątków. Z innymi przedstawicielami aparatu ucisku znaliśmy się dobrze z licznych spotkań. Dziedzic, Seklecki, Pobłocki, Mazur, Szewczyk, Martyński, Trng, oni wiedzieli, że ja nie ustąpię, więc próbowali mnie złamać. W różny sposób. Były próby bezpośrednich nacisków funkcjonariuszy SB, były także próby szantażu i przekupstwa. 54 Pułkownik SB – Stawowski kilkakrotnie próbował umówić się ze mną w jakimś neutralnym miejscu. Proponował kawiarnię. Kiedy spotkał się z odmową, osobiście przybył na plebanię. Najpierw usilnie namawiał mnie do zaprzestania protestów. Okazało się, że nasze skargi i odwołania, mimo że oficjalnie nie odnosiły żadnych skutków, sprawiały terenowej władzy niemałe kłopoty. Więc prosił mnie osobiście: „Niech ksiądz już więcej nie pisze do Warszawy, bo z tego są same kłopoty”. Dobrze, odpowiedziałem, ja nie będę więcej pisał, gdy Prezydium Miejskiej Rady Narodowej nie będzie się nad nami więcej znęcać (śmiech). Następnie przeszedł do próby przekupstwa, które polegało na oferowaniu samochodu służbowego wyłącznie dla moich potrzeb, w zamian za podporządkowanie i uległość. Dobrze wiedzieli, jak bardzo potrzebny jest mi samochód, przy tak rozlicznych kontaktach z tyloma kapłanami na Kaszubach. Gdy spotkał się ze zdecydowaną odmową, zaczął grozić i straszyć, uciekając się wręcz do szantażu. K. W.: Czy zdaniem księdza prałata można było sądzić, że usunięcie nauki religii ze szkoły w Polsce, podobnie jak w Związku Radzieckim, stać się może preludium do zakazu wszelkiej katechizacji? Ks. H. J.: Tak, myślę, że tak. Tego zdania był zresztą Episkopat Polski, który w marcu 1963 roku wystąpił z orędziem w sprawie wychowania religijnego. A wtedy było już groźnie. Zakazano bowiem na terenie wszystkich diecezji w Polsce nauczania religii kapłanom zakonnym oraz proboszczom i wikariuszom w parafiach, a także siostrom zakonnym i katechetom świeckim. Zakaz dotyczył również nauczania religii w mieszkaniach prywatnych, salkach parafialnych, w kaplicach i klasztorach. Tak stanowił oficjalny przepis państwowy. No cóż, nie mogliśmy podporządkować się tym zakazom, gdyż ich treść sprzeczna była z naszym sumieniem. (Ostatnie słowo ksiądz wypowiada z właściwym sobie akcentem, dzieląc je na sylaby). Do głoszenia prawdy Chrystusowej zostaliśmy zobowiązani mocą naszych powołań kapłańskich czy zakonnych. K. W.: Stąd tak zdecydowana i pełna godności postawa Episkopatu Polski i przede wszystkim polskiego kleru. Chodziło wszak o sprawę najważniejszą – o egzystencję Kościoła w Polsce. O jego przyszłość – zawsze zależną od najmłodszych, którzy są nadzieją. Dlatego tak bardzo intensywnie oddziaływano na księży. Zresztą działania prowadzone na wyższym szczeblu nie przyniosły żadnych rezultatów. W związku z tym najgorętsza batalia rozgrywała się bezpośrednio w parafiach. I tylko od zaangażowania, wytrwałości, mądrości i odwagi księży zależał jej wynik. Dzięki nieprzejednanej postawie księdza prałata batalia o punkty katechetyczne w Gdyni, w parafii NSPJ została zdecydowanie wygrana. Ks. H. J.: (W milczeniu długo kiwa głową). Ja wiem jedno; skutek tej walki, zresztą nikomu nie potrzebnej był odwrotny od zamierzonego, zintegrował społeczność wspólnoty parafialnej. K. W.: Czy pamięta ksiądz prałat jeszcze jakieś inne akcje ateizacyjne, zakrojone na tak szeroką skalę? Ks. H. J.: No, a jakże. Akcja skierowana przeciwko Towarzystwu Przyjaciół Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Za pretekst w przypadku tutejszego oddziału posłużyły stare kartoteki przysłane z Lublina. Aktualni członkowie Towarzystwa mieli odszukać dawnych członków i po akceptacji ponownie zapisać ich w szeregi uczestników. Kartoteki te przechowywano oddzielnie i nie miały one nic wspólnego z bieżącą doku 55 mentacją Towarzystwa. Aż tu nagle kontrola. Początek roku 1960. Styczeń, zima... Towarzysz Dziedzic zastukał do moich drzwi. Tak się zaczęła niezapowiedziana kontrola. K. W.: Jak wiemy, nowo erygowana parafia NSPJ od początku swego istnienia, tj. od 1949 roku, przywiązywała wielką wagę do niesienia pomocy jedynemu na wschód od Łaby Katolickiemu Uniwersytetowi, powołanemu do życia w pamiętnym 1918 roku. Mówiło się nawet, że po likwidacji Caritasu ksiądz prałat zajął się organizowaniem pomocy dla KUL-u. Ks. H. J.: W tym samym roku biskup lubelski Stefan Wyszyński, ówczesny wielki kanclerz KUL-u, został powołany przez Ojca Świętego na Stolicę Prymasowską. Jego następcą w Lublinie został ksiądz profesor biskup Piotr Kałwa, dobry mój znajomy, częsty gość parafii, zwłaszcza latem, kiedy przyjeżdżał na wypoczynek. Jego letnie pobyty znacznie ożywiały kontakty gdyńsko-lubelskie. W połowie lat 50. zamieszkał w naszej parafii jako rezydent ks. Józef Jamiński, kolega mój i przyjaciel z Wyższego Seminarium Duchownego w Warszawie, więziony i szykanowany przez UB, nieustannie inwigilowany, postanowił przenieść się do innej diecezji. Wybór padł na Gdynię. To właśnie ksiądz Józef widząc ożywione kontakty naszej parafii z KUL-em, wysunął pomysł, aby założyć tu Oddział Towarzystwa Przyjaciół KUL-u. Zwróciłem się do Zarządu Głównego i już w czerwcu 1956 roku powołano Komisję Towarzystwa Przyjaciół KUL-u w Gdyni. W tym samym miesiącu Biskup Chełmiński mianował mnie przewodniczącym nowo powołanej komisji. Prace organizacyjne przebiegały bardzo szybko i już we wrześniu 1957 roku odbyło się I Walne Zebranie Członków Towarzystwa Przyjaciół KUL-u w Gdyni, które ukonstytuowało Oddział Gdyński. W ciągu jednorocznej działalności od powołania komisji do powstania Oddziału do Towarzystwa przystąpiło blisko 1000 członków i przyłączono dekanaty: Wejherowo, Kartuzy, Puck, Żukowo i Kościerzynę. Biskup Chełmiński ustanowił kaplicę w siedzibie Oddziału przy ul. Róży Luksemburg, w nieruchomości stanowiącej własność Zgromadzenia Sióstr od Aniołów. Tam też zaczęły się odbywać zebrania Zarządu. K. W.: Na przewodniczącego gdyńskiego Oddziału wybrano księdza prałata. Ks. H. J.: Moim zastępcą został ks. Jan Żywicki, wikariusz i prefekt naszej parafii, wiceprzewodniczącym Tytus Mysłakowski oraz Halina Brzeska, matka obecnego wiceprezydenta Gdyni. Jakkolwiek siedziba Oddziału znajdowała się przy ul. Róży Luksemburg, to jednak życie Towarzystwa toczyło się na plebanii kościoła NSPJ, ze względu na dogodniejsze położenie w centrum Gdyni. K. W.: Idei przyświecało hasło uczelni: „Deo et Patriae”. Ks. H. J.: Słowa „Bóg i Ojczyzna” w cudowny sposób łączyły się z naszym rodzimym zawołaniem, wyjętym z hymnu kaszubskiego „My trzymamy z Bogiem”. Ale hasła i idee to jedno, a praktyka i dzień powszedni, to drugie. K. W.: Właśnie w taki dzień powszedni zastukał do drzwi plebanii towarzysz Dziedzic, inicjując kontrolę kartotek. Ks. H. J.: Były to kartoteki członków Towarzystwa z całej Gdyni i z okolicy, zarejestrowanych w ciągu ostatnich 10 lat. Zostały przesłane przez Zarząd Główny w celu ich 56 weryfikacji. Kontroler jednak uznał, że kartoteki są nieścisłe oraz że prowadzone są nieformalnie. No cóż, 10 lat to niemało. Zmiany personalne na pewno były duże. Nie pomogły żadne tłumaczenia i okazywanie dowodów przesyłki pocztowej z Lublina. Nic nie miało wpływu na zmianę stanowiska nasłanego kontrolera. Skutkiem kontroli była decyzja o zawieszeniu działalności Oddziału w Gdyni. K. W.: To symptomatyczne, że decyzja ta zbiegła się z ogólnopolską akcją przeprowadzoną w wielu parafiach. Efektem wcześniej przeprowadzonych działań była likwidacja kilkunastu oddziałów w różnych miastach. Los katolickiej uczelni wydawał się przesądzony. Ks. H. J.: Jeśli zważyć, że utrzymywała się ona tylko i wyłącznie z ofiarności członków Towarzystwa... aż strach pomyśleć. Przez 40 ostatnich lat, licząc od momentu założenia, nie było tak trudnej sytuacji. Decyzję o likwidacji gdyńskiej placówki doręczył mi kierownik Wydziału Spraw Wewnętrznych Jan Seklecki, który również dokonał spisu całej dokumentacji Oddziału. Opisana dokumentacja została złożona w parafii. K. W.: W ten sposób władza gwarantowała sobie dostęp do nazwisk i adresów wszystkich członków gdyńskiego Oddziału. Ks. H. J.: Wśród nich znajdowały się osoby deklarujące i wpłacające znaczne kwoty, osoby będące pracownikami różnych urzędów, a nawet członkami partii. Mogły więc być represjonowane, przy czym władza mogłaby powoływać się na moją skromną osobę, uznając, że dopuściłem się donosu. Takie praktyki służby bezpieczeństwa były często stosowane. Dla mnie było rzeczą oczywistą, że kartoteki powinny wrócić do Lublina. K. W.: Zanim staną się narzędziem w rękach czynowników. Ks. H. J.: Wydelegowałem do Lublina Halinę Brzeską i Marię Grimmową, powierzając im całą przygotowaną dokumentację z prośbą, by dostarczyły ją Zarządowi Głównemu oraz żeby w zamian, przywiozły pismo nakazujące zlikwidowanemu gdyńskiemu Oddziałowi przekazanie całej dokumentacji do centrali. Emisariuszki wykonały zadanie bez zarzutu. Przywiozły zlecenie z odpowiednią datą i potwierdzeniem odbioru. Nazajutrz po ich powrocie w zakrystii zjawiło się aż czterech urzędników, wśród nich Jan Seklecki i towarzysz Dziedzic, z upoważnieniem do odbioru całej dokumentacji. K. W.: Dla księdza prałata wizyta władz nie była zaskoczeniem. Ks. H. J.: (Uśmiechając się z odrobiną przekory). Dla mnie nie. Grałem z zimną krwią. Byłem przygotowany psychicznie. Starałem się zachować spokój i równowagę. Na polecenie urzędników żądających wydania dokumentacji otworzyłem drzwi szafy. Oczywiście żadnej dokumentacji tam nie było. Na półce leżało jedynie pismo Zarządu Głównego polecające przekazanie dokumentacji do Lublina. Urzędnicy oniemieli. Pierwszy odezwał się Seklecki. Przez zęby wycedził pytanie: Co ksiądz zrobił? – Wykonałem polecenie Zarządu Głównego w Lublinie. Tam można całą dokumentację przejrzeć, ewentualnie odebrać. Wówczas Dziedzic nie wytrzymał i wrzasnął: – To my księdza wezwiemy do siebie! 57 – A to jest dobrze mi znana, choć dokuczliwa praktyka – odpowiedziałem na pożegnanie. Panowie wyszli z pustymi teczkami. Po miesiącu otrzymałem wezwanie do Prezydium MRN. Ich czterech, ja jeden. Przesłuchanie. Nadzwyczaj długie i męczące. Wreszcie zarzut: naruszyłem zabezpieczone przez nich akta zlikwidowanego Oddziału, w związku z tym grozi mi postępowanie karne z zagrożeniem dwóch lat pozbawienia wolności. Nie miałem prawa wydać dokumentów. Na ten zarzut odpowiedziałem, że na KUL-u wykładowcami prawa są wybitni specjaliści, doskonale obeznani z przepisami prawa. Dlatego też nie poczuwałem się do obowiązku pytania o zgodę tutejszego Wydziału Spraw Wewnętrznych. Wreszcie protokół. Zapis stwierdzał, że mimo zlikwidowania Oddziału i zabezpieczenia dokumentacji wysłałem ją do Lublina. Odmówiłem podpisania. Wówczas do pokoju wszedł szef Służby Bezpieczeństwa w Gdyni pułkownik Stawowski, którego znałem osobiście. Zapytał o powód odmowy. Wyjaśniłem, że w czasie zeznania ani razu nie użyłem określenia, iż dokumentacja likwidowanego Oddziału była zabezpieczona. Towarzysz Dziedzic przerwał mi, insynuując, że stale o tym była mowa, i że stąd takie ujęcie w protokole. – Ja ani razu takiego sformułowania nie użyłem – broniłem swego. Był tylko dokonany spis. Na to jeden z urzędników, Jankowski, oświadczył, że brak mojego podpisu i tak nie ma tu żadnego znaczenia i odczytawszy artykuł kodeksu karnego uznał, że jest on podstawą do oskarżenia mnie. – Jeśli tak, jeśli pod protokółem wystarczą podpisy czterech urzędników, to po co wzywaliście mnie? Wstałem z krzesła i zamierzałem wyjść. Wówczas szef SB spytał, jak w takim razie mają zmienić treść protokółu. Podyktowałem, bez użycia słów „zabezpieczona dokumentacja” i podpisałem. K. W.: Czy to był epilog całej sprawy? Ks. H. J.: Skądże! Za dwa miesiące wezwanie do prokuratury w charakterze podejrzanego o przestępstwo. Postępowanie przygotowawcze trwało trzy miesiące. Wezwania. Świadkowie. Przesłuchania. (Ksiądz znów uśmiecha się z przekorą). Ostatecznie sprawę umorzono wobec braku cech przestępstwa. A tak niewiele brakowało. Przesłuchiwani byli członkowie Zarządu Oddziału Towarzystwa Przyjaciół KUL. Oddział obejmował miasto Gdynię i sześć dekanatów kaszubskich, całą północną część diecezji. Dlatego członkami Zarządu były osoby z różnych ośrodków. Przesłuchani zostali ksiądz Jan Żywicki wiceprezes, major Tytus Mysłakowski, Leona Bylewska, Antonina Wiktorska, Józefa Świętochowska oraz Jan Kwidzyński z Mrzezina koło Pucka. Po przesłuchaniu wyżej wymienionych świadków, prokurator prowadzący śledztwo – Tomaszewski, umorzył postępowanie, odrzucając oskarżenie Wydziału Spraw Wewnętrznych przeciwko mojej osobie. Pragnę wspomnieć postać Jana Kwidzyńskiego, członka Zarządu. Wychowywał wraz z żoną Ewą siedmioro dzieci. Jedna z ich córek, Bronisława, wstąpiła do żeńskiego zakonu „Sercanek” w Krakowie, przyjmując imię Imma. O tym zgromadzeniu wspominam w czasach więziennych, w związku z żoną konsula węgierskiego Imbery, która wstąpiła do „Sercanek” z mojej poręki, po rozstrzelaniu jej męża przez Urząd Bezpieczeństwa. Było to jedyne zgromadzenie, które przyjmowało powołania w starszym wieku, a nawet wdowy. Jan Kwidzyński był twardym Kaszubą, głęboko wierzący, oddany sprawom Kościoła, choć ukończył tylko kilka klas szkoły powszechnej. Dobrze znał historię nie tylko Kaszub, ale i Polski, ze szczegółami. Prowadził coroczne pielgrzymki do Swarzewa i Wejherowa, niosąc na przedzie ciężki krzyż. Zapisał się w mojej pamięci jako postać barwna, o bogatej osobowości, na wzór Antoniego Abrahama. Zwykle urozmaicał i rozweselał spotkania towarzyskie. Posiadał 58 rzadką umiejętność grania na liściu bzu, a zimą na brzozowej korze. Z powodzeniem, głośno i poprawnie wykonywał utwory religijne i patriotyczne. Zmarł w 1987 roku. Jego wnuczki korzystają ze stypendium naszej Fundacji. K. W.: Oddział Towarzystwa Przyjaciół KUL-u nie został jednak reaktywowany. Ks. H. J.: (Śmieje się nadal). Ale za to urzędnicy awansowali. Jan Seklecki został dyrektorem sopockiego Grand Hotelu, towarzysz Dziedzic wysokim urzędnikiem we flocie handlowej. K. W.: Ksiądz prałat za swoją niezłomną postawę otrzymał jesienią 1960 roku nominację na Członka Założyciela Towarzystwa Przyjaciół KUL-u. Była to nominacja szczególnie wymowna. Godność tę nadaje Rada Naczelna na wniosek Zarządu Głównego. Lata 60. wypełniała potężna, pieniąca się fala ateizacji. Choć zbliżał się rok 1966, a wraz z nim apogeum przygotowywanych równolegle przez władze państwowe i Kościół uroczystości Tysiąclecia Państwa i Tysiąclecia Chrztu Polski. Partia ze zdwojoną energią stosowała politykę represji administracyjnej, nie tylko wobec kleru, ale także wobec wiernych. Ks. H. J.: Karano grzywnami pieniężnymi księży organizujących pielgrzymki do Częstochowy, czy też urządzających uroczystości religijne, np. Boże Ciało. Wywieszenie biało-żółtych flag kościelnych, było prowokacją obcego państwa watykańskiego. Zresztą zabroniono również używania sztandarów biało-czerwonych. Starano się zlikwidować lub poważnie ograniczyć wszelkie zewnętrzne przejawy kultu religijnego. Uzgodnienie trasy, nagłośnienie, dekoracje – ileż z tym było kłopotów. Przypominam sobie pewien incydent, który miał miejsce na trasie Gdynia-Sulęczyno. Jechałem taksówką na odpust w dniu św. Anny w Sulęczynie, zaproszony przez księdza proboszcza Mariana Kolinskiego, mego przyjaciela. Zostaliśmy zatrzymani przez funkcjonariusza MO pod zarzutem przekroczenia prędkości. Taksówkarz – Władysław Fołtarz, nasz parafianin, otrzymał wysoki mandat. Włączyłem się do rozmowy, tłumacząc, że spieszę się z posługą kapłańską i że mógłby zrozumieć tę sytuację, no i by nie postępował tak rygorystycznie. Nie pomogło. Za kilka dni władze ścigania przedstawiły mi zarzut, że przeszkadzałem funkcjonariuszowi w czasie wykonywania czynności służbowych i że, o zgrozo, ubliżyłem mu słownie i czynnie. Taksówkarz był kilkanaście razy przesłuchiwany w komendzie MO, i zmuszony do potwierdzenia tego zarzutu wobec mnie w protokole. Odmawiał jednak stanowczo, zgodnie ze swoim sumieniem i z prawdą. W takim stanie rzeczy, tj. z powodu braku świadka, zarzut wobec mnie wycofano, ale taksówkarzowi odebrano licencję, pozbawiając go pracy, a jego rodzinę chleba. Sprawą tą był zainteresowany związek taksówkarzy. Prezes związku Leon Kopicki był u mnie kilkakrotnie. Podobnie z tradycyjnymi pielgrzymkami na Kalwarię Wejherowską. W 1963 roku wydano zezwolenie na urządzenie pielgrzymki pieszej, ale pod warunkiem przejścia przez Chwaszczyno i lasy, w których kwaterowało wojsko. W kolejnych latach wyznaczano inne warunki. Na przykład już o siódmej rano mieliśmy być w Wejherowie. Wobec tego trzeba było wyruszać z Gdyni przed północą. Nie widząc możliwości podporządkowania się tym rygorystycznym przepisom, parafie gdyńskie zrezygnowały z pieszej pielgrzymki do Wejherowa, korzystając z kolejki elektrycznej. Natomiast z powrotem zawsze wracaliśmy pieszo, bo przepisy administracyjne nie dotyczyły powrotów. A gdy już w drodze jakże nieprzyjemnych, często żenujących negocjacji uzgodniliśmy szczegóły, zaczynały się inne metody działania. Poranki filmowe dla dzieci, igrzyska sportowe dla 59 młodzieży, obowiązkowe czyny społeczne dla dorosłych, akurat w dniu Bożego Ciała. A następnie szykany z powodu wygłoszonych kazań, niby przeciwko rządowi i państwu polskiemu. Ile wezwań na milicję. I cóż milicji do treści moich kazań? To nie ta władza. Przecież nie występowałem przeciwko państwu, lecz jedynie przeciwko określonej partii politycznej. (Znowu śmiech). Dość przypomnieć, jak to było z nawiedzeniem kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej w naszej parafii w październiku 1960 roku. Cudowny zamysł Prymasa Polski – peregrynacja obrazu Czarnej Madonny od parafii do parafii na obszarze całego kraju, jako przygotowanie do obchodów milenijnych, trwające całe 9 lat. Wierni naszej parafii w ciągu dwóch dni i jednej nocy przyjmowali obraz wprost żywiołowo. Gromadzili się tłumnie w tych dniach w kościele, niczym w klasztorze na Jasnej Górze, przybywając nawet z odległych okolic. Ale władze nie mogły tego wytrzymać. W czasie centralnych uroczystości, podczas sumy w drugim dniu urządzono wokół kościoła ćwiczenia obrony cywilnej. Pojawiły się oddziały w maskach przeciwgazowych, ryczały syreny alarmowe, wyły klaksony wozów bojowych, przeszkadzając w nabożeństwach i w adoracji. Niektóre ulice prowadzące do kościoła zostały umyślnie zamknięte nawet dla ruchu pieszego, tak, że trzeba było obchodzić całą dzielnicę, by trafić do świątyni. Nie wytrzymał tego ksiądz misjonarz – Werbista i ostro gromił władze z ambony: „...słyszycie ryki szatańskie”. My jednak zawierzyliśmy Matce Bożej i Chrystusowi, który zwyciężył moc szatana. Władze zareagowały serią interwencji na temat antypaństwowych wystąpień, szkalujących ustrój i państwo. Ja natomiast całą tę akcję obrony cywilnej nazwałem jawną prowokacją i zarzuciłem władzom naruszanie wolności wyznania. Tym razem, o dziwo, odbyło się bez kolegium i prokuratury. K. W.: Napięcie w systematycznie pogarszających się stosunkach Państwo – Kościół osiągnęło szczyt po wydaniu 18 listopada 1965 roku Orędzia Biskupów Polskich do ich Niemieckich Braci w Chrystusowym Urzędzie Pasterskim. Ks. H. J.: Sposób przedstawiania w nim historii stosunków polsko-niemieckich, a zwłaszcza słynne zdanie: „udzielamy przebaczenia i prosimy o przebaczenie” wywołał gwałtowny atak partii, która dostrzegła w tym kolejną możliwość podważenia pozycji Episkopatu w społeczeństwie. W prasie zaroiło się od artykułów oskarżających hierarchię kościelną. Hasło przewodnie całej kampanii brzmiało: „Nie przebaczymy!” W całym kraju rozlepiono w tym czasie tysiące plakatów z tymi słowami: „Nie przebaczymy”. W Gdyni również. Pamiętam, jak dopisywano na nich nazwę Katynia. Tak więc powstawała nowa myśl na komunistycznych plakatach: „nie przebaczymy Katynia”. Polak potrafi. Planowano, że w obchodach milenijnych w Polsce weźmie udział papież, Paweł VI, lecz Przewodniczący Rady Państwa Edward Ochab oświadczył oficjalnie kardynałowi Wyszyńskiemu, że władze PRL nie życzą sobie wizyty papieża z uwagi na to, iż Stolica Apostolska utrzymuje wciąż stosunki dyplomatyczne z rządem emigracyjnym w Londynie. K. W.: Czasy zimnej wojny czyniły wroga socjalistycznego państwa z każdego, kto utrzymywał kontakty z tzw. „zachodem”. 60 Ks. H. J.: Doświadczyłem tego bardzo boleśnie. Wiosną 1966 roku jeden z księży konfratrów mojej parafii, ks. Mieczysław Priebe, wpadł w sidła misternie przygotowywanej zasadzki. Pułapka zastawiona była na mnie, lecz na szczęście udało mi się ją ominąć. Ksiądz Priebe postanowił pomóc dwóm Czeszkom, matce i córce w ich spotkaniu z ojcem i mężem przebywającym od wielu lat na zachodzie. Akcja w ramach łączenia rodzin była przygotowywana od dłuższego czasu, z zaangażowaniem wielu pewnych osób, m.in. ks. Piotra Roztworowskiego, benedyktyna z Tyńca. Przy jego pomocy Czeszki przekroczyły granicę południową, a przy pomocy księdza Priebe przekroczyć miały granicę północną i dalej drogą morską przedostać się na Zachód. Pewnej marcowej nocy parafia została otoczona samochodami milicyjnymi. Rewizja, wstępne przesłuchania trwały do trzeciej nad ranem, wtedy to aresztowano księdza Priebe, pod zarzutem organizowania nielegalnego wyjazdu z Polski dwóch obywatelek Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej. Rozpętano, ba, rozdęto do niewyobrażalnych granic, kampanię prasową. Chodziło rzecz jasna o podważenie autorytetu osób duchownych. Wyrok skazywał księdza Priebe na dwa i pół roku pozbawienia wolności. Przeżywał on uroczystości milenijne w więzieniu. Na moje 25-lecie kapłaństwa w czerwcu 1966 roku otrzymałem od niego z więzienia „ocenzurowane” życzenia. Było nam wszystkim bardzo, bardzo przykro. Osądzony został również ojciec Piotr Roztworowski oraz dwie siostry zakonne, ze zgromadzenia sióstr od aniołów – Irena Barwicka i Jadwiga Mężyńska. Po odsiedzeniu wyroku częściowo amnestionowanego ojciec Piotr Roztworowski został mianowany przez Stolicę Apostolską przeorem Kamedułów na Bielanach pod Krakowem, a następnie w Rzymie. W listopadzie 1994 roku pisał z klasztoru Frascate, z Włoch, że odtąd przerywa wszelki kontakt ze światem, nie będzie odpisywał na żadne listy i w kontemplacyjnym milczeniu będzie rozważał tajemnice bożego majestatu. Trzy dni po aresztowaniu księdza Priebe wezwano mnie na przesłuchanie. Sądzili, że ulegnę, że po takiej stracie będę bardziej przystępny, miękki, że czuć się będę zagubiony, słabszy... że zmienię dotychczasową postawę. Padły konkretne propozycje współpracy i daleko idących ustępstw. Oj, naiwni. Stało się wręcz odwrotnie. Rozmowa była ostra, nieprzyjemna. Inspektorzy Michniewicz i Piechocki brali mnie w krzyżowy ogień pytań: podatki, punkty katechetyczne, księgi inwentarzowe. Wróciły stare sprawy. Na podstawie rozmowy sformułowali zarzut: krytyka i potępienie państwa ludowego. Chodziło o mój stosunek do rozporządzenia Ministra Oświaty (Tułodziecki) i Ministra Finansów (Albrecht). Szykanom i groźbom w dalszym ciągu nie było końca. K. W.: Czy lata 70., zwłaszcza po tragicznych wydarzeniach na Wybrzeżu, z nową ekipą rządową były równie trudne jak poprzednie? Ks. H. J.: Nie mniej, choć w inny sposób. Może bardziej ukryty. Perfidny. (Następuje chwila ciszy). Nie przypuszczałem, że z powodu mojej postawy powoli, lecz systematycznie powstawać będzie akt oskarżenia, stanowiący zresztą istne curiosum. (Ksiądz sięga po dokumenty, wyciąga pomarszczony maszynopis). Oto, co zachowało się w aktach prokuratorskich z 1973 roku. K. W.: „Ksiądz Hilary Jastak należy do księży najbardziej wojowniczo ustosunkowanych do władz państwowych na terenie Gdyni. We wszystkich nakazach i zarządzeniach administracyjnych dopatruje się bezprawnego działania władz”. Ks. H. J.: Trwała wówczas głośna sprawa wywłaszczenia części gruntów kościelnych i rozbiórki baraków gospodarczych, niezbędnych przy budowie kościoła, na co oczywi 61 ście nie mogłem się zgodzić. Po pierwsze, odbierano nam znaczną część nieruchomości, co uniemożliwiało budowanie wieży i dzwonnicy oraz niweczyło projekt małej architektury dookoła świątyni. Zwróciłem się do Ministerstwa Gospodarki Terenowej i Ochrony Środowiska, a organy ścigania traktując mnie jako przestępcę budowlanego, wszczęły czynności śledcze, które prowadzili zawzięcie szef prokuratury gdyńskiej Kalinowski i podprokurator Handschke. Takie mieli metody... I co? Wieża stanęła, dzwony słychać w całym mieście. Po co komu te pomówienia, zarzuty, trudności. (Ksiądz macha ręką). K. W.: Równie bulwersującą była sprawa przygotowywania pielgrzymki do Rzymu w październiku 1975 roku. Ks. H. J.: No, to był strzał w plecy. Z okazji obchodów Roku Świętego w ramach ogólnonarodowej pielgrzymki udać się miała do Rzymu siedemnastoosobowa grupa młodzieży z naszej parafii ze mną na czele. W myśl szczegółowych uzgodnień władzy państwowej z władzą kościelną zostaliśmy zakwalifikowani do udziału w pielgrzymce wraz z dwoma tysiącami wiernych z całej Polski. Ponieważ do Rzymu miało jechać kilka grup regionalnych, więc ksiądz biskup ordynariusz Bernard Czapliński wyraził życzenie, by zorganizować grupę młodzieży kaszubskiej. Domyślałem się, że nie będzie łatwo, gdyż już na samym początku Episkopat Polski natrafił na opór Urzędu do Spraw Wyznań w Warszawie, gdy szło o zaliczenie grupy kaszubskiej do grona pozostałych pielgrzymów. W konsekwencji Biuro Podróży „Orbis” odmówiło przyjmowania wniosków paszportowych od członków grupy kaszubskiej. Zwróciłem się bezpośrednio do warszawskiego biskupa Władysława Miziołka, który był głównym organizatorem wyjazdu z ramienia Episkopatu. Interwencja poskutkowała. „Orbis” miał przyjmować wnioski indywidualne. Otrzymaliśmy wszystkie stosowne zapewnienia i potwierdzenia. Komitet Roku Świętego zlecił przygotowanie regionalnego programu słownomuzycznego na audiencję u Ojca Świętego. Przygotowaliśmy specjalne dary, w postaci okazałej wazy z ceramiki kaszubskiej, oryginalną serwetę kaszubską ze srebrną tabliczką dedykacyjną oraz Bedeker Kaszubski – Róży Ostrowskiej i Izabelli Trojanowskiej. Zgodnie z programem stawiliśmy się na płycie międzynarodowego lotniska na warszawskim Okęciu. Wszystko wydawało się w porządku. Zaczęliśmy się niepokoić, gdy mimo zbliżającej się godziny odlotu, nikt nie wzywał naszej grupy do odprawy paszportowej. Na pytanie „dlaczego” przedstawiciel „Orbisu” na lotnisku odpowiedział niefrasobliwie, że „Orbis” nie jest w posiadaniu naszych paszportów, wobec czego odprawa jest niemożliwa, a lot nieaktualny. Z jego punktu widzenia wszystko się zgadza. Nie ma paszportów, nie ma lotu. Zatrzęsło mną. Ale postanowiłem się nie denerwować. Wszystkie umowy były podpisane i potwierdzone. Wiedziałem, że nie będzie łatwo. Ale nie mogłem przewidzieć najgorszego. K. W.: Paszporty zginęły w Gdyni czy w Warszawie? Ks. H. J.: To właśnie postanowiłem ustalić. Okazało się, że z gdyńskiego „Orbisu” zostały przewiezione przez „specjalnego” pracownika do Warszawy. Ze łzami w oczach patrzyliśmy na kolejne odlatujące do Rzymu samoloty. Postanowiłem, że nie opuścimy lotniska, dopóki nie poznamy prawdy. Około północy, po wielu naszych interwencjach pojawił się dyrektor „Orbisu” i wypowiedział zdanie, które do dziś pamiętam: „Choćbyście mnie tu rozćwiartowali, nikt z was nie poleci ani dziś, ani jutro”. Odpowiedziałem mu najspokojniej, jak tylko potrafiłem, że nikt nie ma zamiaru go rozszarpywać i żeby użył całej swojej dyrekcyjnej mocy w szukaniu naszych paszportów. Nie wiem, czy 62 chciał mi zaimponować, czy jeszcze bardziej rozdrażnić, ale za czas jakiś poinformował, że odnalazł się tylko mój paszport, i że, jeżeli zechcę, mogę sobie do Rzymu polecieć. Grupa kaszubska jednak nie poleci. I wtedy dopiero zrozumiałem, kto w tym wszystkim palce macza. Co za obrzydliwe sposoby. K. W.: Komu mogło na tym zależeć, by oddzielać pasterza od trzody? Ks. H. J.: Wiadomo komu. Nie dawałem za wygraną. Umówiłem się nazajutrz rano z całą dyrekcją „Orbisu”. I cóż się okazało? Są paszporty! Wielka radość!!! Lecz przedwczesna, bo są nieawizowane, więc tak, jakby ich nie było. Była sobota. Dzień wolny od pracy dla włoskiej ambasady. Powołuję się na osobistą znajomość z arcybiskupem Cassarolim. Robią dla nas wyjątek. Mieliśmy w rękach awizowane paszporty, w momencie gdy odlatywał ostatni tego dnia samolot do Rzymu. Uparłem się. Wina leży ewidentnie po stronie „Orbisu”, niechże organizuje wraz z „Lotem” dodatkowy rejs. I naprawdę była taka szansa. Nie zgodziły się władze jugosłowiańskie na nie planowany przelot nad ich terytorium. Także lotnicze władze włoskie odmówiły przyjęcia dodatkowego samolotu. Zgasła ostatnia iskierka nadziei na spotkanie z Ojcem Świętym. Wróciliśmy do domu nie ogrzewanym pociągiem. Już na dworcu w Gdyni podszedł do mnie funkcjonariusz wiadomego urzędu i stwierdził, niby od niechcenia: „Po co było brać ze sobą tak liczną grupę młodzieży? Gdybyście byli w gronie starszych, nie byłoby tyle kłopotów”. Czułem się upokorzony. Ojciec Święty i cały boży świat miał dojść do przekonania, że w Polsce tylko ludzie starsi są zainteresowani życiem religijnym. Naszą nieudaną pielgrzymkę zakończyliśmy mszą świętą. Oświadczyłem wówczas, wobec zgromadzonych, że użyję wszystkich moich sił i talentów, że poświęcę zdrowie, a nawet życie dla obrony praw człowieka, praw do oddawania czci Bogu, prawa do prawdy i prawa do wolności. Mogłem wnioskować z tego, co zdarzyło się w Warszawie, że i tu w Gdyni uczestnicy pielgrzymki będą represjonowani, w szkołach, w zakładach pracy. Domagałem się naprawienia krzywdy i szkody. W tej sprawie wysłaliśmy ponad 150 rozmaitych pism, skarg i petycji. Skandal „Orbisu” i „Lotu” stał się głośny w całym kraju. Ostatecznie zatarg zakończyła rozprawa sądowa. „Orbis” zwrócił wszystkie poniesione przez nas koszty. Pozostały jednak straty niewymierne. Nasz ból próbował ukoić prymas Wyszyński jak zawsze szczerze oddany i współczujący tym, którzy „trzymają z Bogiem” oraz arcybiskup Antoni Baraniak z Poznania. K. W.: Która z form ucisku, udręki i upokorzenia wydaje się dziś, po latach, najbardziej dokuczliwa? Ks. H. J.: (Odpowiada szybko, bez namysłu). Wezwania. Wezwania i jeszcze raz wezwania. W latach mojej aktywnej działalności w Gdyni od roku 1946 do 1984 miałem ich przeszło pół tysiąca. W różnych sprawach. Najczęściej wzywano mnie do PMRN w Gdyni, przez Wydział Spraw Wewnętrznych, Finansowy, Meldunkowy, wzywali mnie prezydenci miasta, kolegia do spraw wykroczeń, komendy MO w Gdyni i w Gdańsku, Wydział ds. Wyznań WRN w Gdańsku, Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk czyli cenzura, w sprawie wystaw kościelnych, czy też druku pocztówek jako cegiełek na budowę kościoła. Pamiętam głośną interwencję cenzury z jej szefem Tadeuszem Warchołem na czele w czasie trwającej wystawy diecezjalnej, zorganizowanej w dolnym kościele z okazji 700-lecia diecezji chełmińskiej. Zażądano natychmiastowej likwidacji wystawy, z powodu braku zezwolenia cenzury. Doszukano się w wystawie akcentów antypaństwowych. Infułat Liedtke zmuszony był do wykonania tego przykrego zarzą 63 dzenia. Wzywała mnie jakże często prokuratura rejonowa i wojewódzka. Bywały dni, w których otrzymywałem aż trzy różne wezwania, do trzech różnych miejsc o tej samej porze. Nie miałem daru bilokacji, więc nie stawiałem się od razu we wszystkich miejscach. Pamiętam wezwanie w Wielki Piątek 1964 roku, nie liczono się zupełnie z czasem liturgii Wielkiego Tygodnia, oczywiście nie stawiłem się, uzasadniając, że to dzień pamiątki śmierci Chrystusa, Jego zawyrokowania przez Sanhedryn i ukrzyżowania, i obrzędy kościelne nie pozwalają mi stawić się przed współczesnym „Sanhedrynem”. Jakże słuszne wydawały mi się wówczas słowa św. Mateusza: „Miejcie się na baczności przed ludźmi, będą was wydawać sądom, będą was wodzić na świadectwo...” (Mat. 10, 23). K. W.: To świadectwo, które dał ksiądz prałat, zarówno „królom, namiestnikom, jak i poganom”, stanowi po dziś dzień wielki kapitał i niedościgniony wzór. Także dla nas. To gorzkie doświadczenie i bolesne. Lecz postawa księdza prałata, zdeterminowana, gotowa do ofiar, z wdzięczną kaszubską dumą i kaszubskim honorem nie pozwoliła przeciwnikom „złamać” księdza. 64 OJCZYZNO MA... Krzysztof Wójcicki: Nieudolne rządy komunistycznej władzy doprowadziły w końcu do tragedii. W grudniu 1970 roku polała się niewinna krew. Stracili życie młodzi ludzie, idący do pracy, do szkół. Tragedia Grudnia rozegrała się w znacznej mierze na terenie parafii NSPJ, położonej w centrum miasta, niedaleko portu, stoczni, szpitala, Urzędu Miejskiego, komitetu partii i urzędów państwowych. Parafia stała się miejscem krwawych starć milicji z mieszkańcami miasta, zwłaszcza w dniu 17 grudnia, zwanego „czarnym czwartkiem”. Milicja wielokrotnie otwierała ogień do bezbronnych obywateli. Byli wśród nich parafianie księdza prałata. Ks. Hilary Jastak: Była to gehenna zwłaszcza dla matek i żon, które nie doczekały się powrotu swoich mężów i dzieci do domu. Biegły więc do szpitala lub od razu do kostnicy, pytając z przerażeniem „czy tu jest...”, a jeśli tam nie znajdowały bliskich, przychodziły do kościoła i tu czekały z rozpaczą w sercu na najgorsze wieści. Zygmunt Polito, stoczniowiec, lat 24, Stanisław Lewandowski, lat 26, któremu miałem w styczniu błogosławić w czasie zawarcia sakramentu małżeństwa. (Zapada długie milczenie, ksiądz w ciszy porusza wargami). Cały dzień przychodziły do mnie rodziny zabitych i rannych. Rodziny pobitych i zatrzymanych. Największym ich bólem było to, że zmarli oddali życie nieprzygotowani na śmierć. Jak wiem, pewną ulgą w bólu była informacja, że my księża modliliśmy się gorąco i udzieliliśmy błogosławieństwa mieszkańcom Gdyni, a zwłaszcza tym, co ginęli. Pocieszałem, tłumacząc, że zginęli w czasie wypełniania swoich obowiązków wynikających z czwartego przykazania, z miłości do rodziny i do ojczyzny. Zginęli jako męczennicy. Ginęli recta intentio, z najczystszymi intencjami wypełniania obowiązku pracy. I w ten sposób starałem się pokrzepić rodziny zabitych. Kościół w tym czasie otwarty był całą dobę. Spowiadaliśmy w tych dniach bez przerwy, również w nocy. Powiem coś w zaufaniu. (Ksiądz przysuwa się bliżej). Ja do pewnego stopnia przeczuwałem tę tragedię. Na początku krytycznego tygodnia tuż po wprowadzeniu przez rząd Cyrankiewicza podwyżek, pojechałem do Biskupa Chełmińskiego, by podzielić się moim wielkim niepokojem. Okazało się jednak, że biskup Kazimierz Józef Kowalski był chory, więc w krótkiej rozmowie namówił mnie, bym pojechał do prymasa Wyszyńskiego. Jeszcze tego samego dnia pojechałem do Warszawy. Czas był gorący. Napięcie rosło. Na Wybrzeżu rozpoczynały się strajki. O spotkaniu z Prymasem w takiej sytuacji nie mogło być mowy. Zresztą nie było go wówczas w Warszawie. Przyjął mnie sekretarz Prymasa ksiądz prałat Hieronim Goździewicz, któremu z całą otwartością zwierzyłem się z moich obaw. To on właśnie upewnił mnie, że w wypadku nagłych zdarzeń można skorzystać z przywileju prawa kanonicznego i udzielić absolucji generalnej w godzinę śmierci. K. W.: Tragedia Grudnia wydaje się tym bardziej bolesna, im bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, jak okrutna była to pułapka. Ludzie zostali zwabieni podstępem. Ks. H. J.: Tak, to dobre słowo. Zwabieni nawoływaniem towarzysza Kociołka. Okazali gotowość do pracy, płacąc za to życiem. 65 K. W.: A przecież strajk ten, o czym nie zawsze pamiętamy, miał charakter legalny. Powstał komitet strajkowy, przyjęto postulaty, na ulicach panował ład i porządek, przechodzący przez miasto tłum robotników okazał nadzwyczajną dyscyplinę i spokój. Nie wybito ani jednej szyby. Ks. H. J.: Tym okrutniejsza jest ta zbrodnia. K. W.: Ludzkie nieszczęścia wywołane krwawą reakcją władzy spotkały się z natychmiastowym odzewem ze strony parafii. Zorganizowano pomoc materialną i moralną dla rodzin, które najbardziej ucierpiały. Odwiedzali je księża i klerycy. Ks. H. J.: Staraliśmy się dotrzeć do wszystkich, o których wiedzieliśmy, że są w potrzebie. W tej sytuacji rozpaczy, bólu, bezsilnego gniewu i beznadziejnej samotności, ukojenie znajdowaliśmy jedynie w modlitwie. K. W.: Możemy domyślać się, jak trudny był to czas dla Kościoła, który uczy miłości bliźniego. Spotykano się z nienawiścią i co tu kryć, często nienawiścią odpowiadano. Ks. H. J.: Codziennie odprawiałem mszę świętą za zabitych, rannych i uwięzionych. W kościele mówiłem o wszystkim jawnie. Zbrodnie i cierpienia nazywałem po imieniu. K. W.: W ten sposób została zainicjowana tradycja żałobnych mszy grudniowych, trwająca do dziś. Dla wielu niezapomnianym przeżyciem duchowym była niedzielna msza święta – 20 grudnia za poległych na ulicach Gdyni. Ks. H. J.: To było jak oczyszczenie. Odprawiałem tę mszę świętą wierząc, że na ołtarzu ofiarnym złożono daninę ludzkiego życia. I że ta bezkrwawa ofiara nabiera wyjątkowej symboliki. Krew i ciało. Tyle krwi... Homilię wygłosił ksiądz Roman Tadrowski. Zaczął od słów hymnu „Z dymem pożarów” Kornela Ujejskiego. K. W.: „Skarga to straszna, jęk to ostatni, Od takich modłów bieleje włos”. Ks. H. J.: Mówił o bożej karze, ale i o przebaczeniu. Wzywał do organizowania pomocy dla najbardziej potrzebujących. K. W.: Co zdaniem księdza prałata było w tym wszystkim najsmutniejsze? Ks. H. J.: Utrata życia wielu młodych ludzi, to jasne. A poza tym – głucha cisza w eterze. Nikt na całym świecie nie wiedział, co naprawdę zdarzyło się w Gdyni. Nikt publicznie nie protestował, nikt nie wyrażał współczucia, nikt nie przywoływał władz do opamiętania. Dopiero na trzeci dzień, właściwie w niedzielę, szwedzka rozgłośnia objawiła światu prawdę o tragedii w Gdyni. W Polsce nikt nie chciał w to uwierzyć. K. W.: Może było to ponad ludzką wyobraźnię. Ks. H. J.: Dlatego też postanowiłem opracować szczegółowy przebieg wydarzeń grudniowych w Gdyni i przekazać ten dokument Prymasowi Polski. 66 K. W.: Powstał bardzo wnikliwie sporządzony zapis wypadków, jakże odmienny od tego, który opublikowała wybrzeżowa prasa pod tytułem „Kalendarium wydarzeń”. Ks. H. J.: Ależ to było jawne kłamstwo. Znamiona tragedii nosiła już sprzeczna i właśnie dramatyczna w skutkach decyzja towarzyszy Kociołka i Kliszki. Kociołek w radio i telewizji ponawiał wciąż wezwanie stoczniowców do normalnej pracy, podczas gdy Kliszko podjął decyzję o zawieszeniu pracy w stoczni i blokadzie całego zakładu. O świcie polała się krew. Tylko że oficjalnie nikt o tym nie wiedział. Dlatego też poczułem się w obowiązku przedstawić Prymasowi prawdziwy przebieg wypadków i ich skutki w Gdyni. Opisałem całą sytuację, począwszy od dni wcześniejszych, kiedy przywódcy strajku próbowali porozumieć się z władzami politycznymi i administracyjnymi miasta. Sprawozdanie to zachowało się w całości. Warto je w tym miejscu przytoczyć.( Ksiądz wstaje, wychodzi i po chwili powraca ze stosownymi dokumentami.) Jego Eminencja, Czci Najgodniejszy Ksiądz Stefan Kardynał Wyszyński, ul. Miodowa 17, Warszawa, 27 stycznia 1971 rok. W związku z „czarnym czwartkiem” gdyńskim (17 XII 1970) w czasie grudniowych zajść ulicznych na skutek podwyżki cen i upominania się ludzi o sprawiedliwy podział zarobków i wystarczający chleb, powstały w duszpasterstwie terenowym nowe, zaostrzone problemy. Nurtujące wśród Ludu Bożego palące zagadnienia nienawiści ujawnionej wobec ludzi pracy i szkody z niej wynikające, łącznie z utratą życia oraz chęć dokonywania zemsty wymagają moralnego rozwiązania. Ponieważ te zagadnienia mają aspekt religijno-społeczny, dlatego poczuwam się do obowiązku przedstawić Waszej Eminencji w sposób szkicowy przebieg wypadków i ich skutków w Gdyni. W środę wieczorem 16 grudnia 1970 sekretarz KW Partii w Gdańsku w wygłoszonym przemówieniu wezwał wszystkich robotników i pracowników do pracy w zakładach, stoczni i porcie. Robotnicy posłuszni wezwaniu, udali się w Gdyni do normalnej pracy od wczesnej godziny rano w czwartek 17 grudnia 1970, tak dojeżdżający, jak i miejscowi. Gdy schodzili z wiaduktu przy stacji kolejki elektrycznej Gdynia Stocznia, zostali ostrzelani przez oddziały władz porządkowych z ustawionych czołgów. Padli pierwsi ranni. Wśród zabitych była niewiasta, leżała przy kiosku, o czym wiadomo od naocznych świadków. Zginęło wielu młodych ludzi, między innymi Zygmunt Polito, lat 24, stoczniowiec z parafii NSPJ w Gdyni. Młodzież pomagającą przy wnoszeniu rannych do karetek pogotowia aresztowano i wywożono. Jednego z zabitych, młodzieńca w wieku lat 18, idącego do szkoły, młodzież niosła na desce od drzwi ulicami Kosynierów, 10 Lutego, Świętojańską aż do Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Gdyni. Wymowna ta eksportacja zwłok, pozbawiona wszelkich znamion chuligaństwa, ze sztandarem umoczonym w krwi zabitych, zakończyła się przed gmachem Prezydium, gdzie nastąpiła dalsza tragedia ludzi pracy i młodzieży. Zwłoki zmarłego milicja zabrała. Młodzieży szkolnej nie wpuszczono do szkół, więc i ona wyległa na ulice i była ścigana przez organa milicyjne. Przed Prezydium MRN w Gdyni został między innymi zabity od kuli uczeń klasy V Technikum Chłodniczego, śp. Stanisław Sieradzan, którego ojciec jest rzemieślnikiem, a matka kaleką bez ręki. Przed Prezydium i w gmachu Prezydium, do którego zwieziono niezliczoną ilość dzieci i młodzieży, pastwiono się nad nią w sposób bestialski. Wszyscy po kolei byli bici, rozbierani do naga, na klęcząco, czy leżąco, na mokrych kocach, strzyżeni nie tylko nożycami, ale i nożem, aż do krwi. Wiesław Kasprzycki, uczeń szkolny, lat 16, syn pielęgniarki, idący po chleb dla matki został poturbowany do tego stopnia, że ma odbite nerki, złamany kręgosłup i do tej chwili jest w wózku inwalidzkim (ojciec alkoholik opuścił rodzinę). Takich jest wielu. Jarosław Jordan, lat 17, uczeń II klasy LO w Gdyni, syn lekarza, odznaczający się wzorowym zachowaniem, został poturbowany w Prezydium w podły sposób i do dzisiaj 67 cierpi na zanik pamięci i ma objawy psychicznej choroby. To są tylko przykłady. Nie sposób bowiem stwierdzić wszystkich poszkodowanych i zabitych, gdyż nie dociekałem tego, ani nie mam tej możliwości. W hotelu robotniczym przy ulicy Śląskiej zabito i zraniono wielu młodych robotników, resztę wywieziono w strony rodzinne (Białostockie i Kieleckie itp.), bądź powołano do wojska, czy do obozów pod namiotami koło Wejherowa. W hotelu robotniczym zabito między innymi Stanisława Lewandowskiego, lat 26, stoczniowca, rodem ze Skępego, mającego zawrzeć związek małżeński w kościele naszym w połowie stycznia br. Zabitych chowano przeważnie na cmentarzu w Srebrzysku koło Wrzeszcza, po godzinie milicyjnej przy udziale kapelana wojskowego, albo na cmentarzu w Gdańsku, przy ulicy Kartuskiej, czy też gdzie indziej (kilku na cmentarzu gdyńskim). Czasem przywożono na taki pogrzeb kilka osób z rodziny. Wielu pochowano na pewno jako niezidentyfikowanych, gdyż robotnicy i niewiasty w wielu przypadkach nie mieli przy sobie dowodów osobistych. Niektóre rodziny robią starania o ekshumację zwłok i o zezwolenie na normalny pogrzeb. Dotychczas bez wyników. Niezależnie od sadystycznej akcji w Prezydium i w hotelu robotniczym, dokonywano tych samych operacji w gmachu Milicji i w więzieniu sztumskim, dokąd wywożono aresztowanych. Wszystkich dręczono na klęcząco, strzyżono włosy, bito pałkami. Z rodziny Bartysków aresztowano 4 chłopców w wieku 17-24 lat, będących w domu i zajętych 18 XII 1970 zabawą w warcaby i rozwiązywaniem szarady. Matkę, omdlałą, z najmłodszym synem 15 letnim zostawiono w domu. Aresztowani chłopcy wrócili po dwóch dniach udręczenia. W ostatni piątek odbył się pogrzeb ich ojca (21 stycznia br.), który zmarł na zawał serca w miejscu pracy. Cała rodzina przystąpiła do Komunii świętej. Wśród poszkodowanych w Gdyni są między innymi: Jan Żuchowski, lat 43, mający na utrzymaniu pięcioro dzieci od trzech do dwudziestu lat, aktualnie niezdolny do pracy, Andrzej Stelmasik, lat 20, mający na utrzymaniu chorych rodziców (matka choruje na przewód pokarmowy, ojciec jest po operacji nowotworu w gardle i utracił mowę), Klemens Kotlewski, lat 23, z robotniczej rodziny z woj. białostockiego, Wiesława Wójcikowska, lat 24, technik ekonomista, cztery kule przeszyły różne organa ciała. Już trzy razy była w agonii, ale lekarze dokładają wszelkich starań, zresztą jak i w wielu innych przypadkach, i walczą o utrzymanie jej przy życiu. Na skutek ran wielu zmarło w dniach następnych. Wielu jest jeszcze w różnych szpitalach, z urazami na całe życie (bez nóg, obezwładnieni itd.) Prokuratura podaje w prasie, że zginęło 21 osób. Należy to chyba zrozumieć tak, że są to osoby cywilne i zabite 17 XII 1970 ipsa die, oraz zidentyfikowane. Nie doliczono chyba zabitych niezidentyfikowanych oraz zaginionych w dniach następnych. Według ogólnej orientacji liczbę 21 należy wielokrotnie pomnożyć. W jednym tylko ze szpitali zmarło 15 osób. Reasumując powyższe chciałbym podkreślić, że ludność Gdyni stała się ofiarą niewinnego i niezawinionego męczeństwa, ofiarą bestialskich rozkazów wykonanych przez organa milicji. Stanisław Kociołek, sekretarz PZPR, w przemówieniu w Gdańsku dnia 7 stycznia br. twierdził, że pracownicy byli uprzedzeni, by w czwartek 17 grudnia nie szli do pracy. Jest to oczywiste kłamstwo. Wręcz przeciwnie, robotnicy byli przez niego wzywani do stawienia się do pracy. Przypuszcza się, że partyjni zostali uprzedzeni telefonicznie, bądź przez specjalnego gońca, by w czwartek 17 grudnia nie poszli do pracy. Dlatego też odczucie społeczeństwa jest bolesne i tragiczne. My, kapłani, byliśmy bezsilni wobec wzmożonego bólu serc i umysłów ludzkich, w których nurtują niejednokrotnie zamiary zemsty na sprawcach tej krzywdy. Obrazki przesłane przez Waszą Eminencję, jego apel, a potem odezwa Rady Głównej Episkopatu stały się pokrzepieniem dla poszczególnych rodzin i dla ogółu Ludu Bożego. 68 Wiadomo, że niejeden z poturbowanych szczyci się wobec osób trzecich i swoich najbliższych obrazkiem otrzymanym od Waszej Eminencji. Wszystkie nadesłane obrazki zostały rozdane. Nabożeństwa żałobne urządzone w kościołach zgromadziły tysiące wiernych zbolałych i współczujących. Nasze osobiste inicjatywy duszpasterskie odwiedzin i udzielenia nikłej pomocy doraźnej stały się kropla pociechy. Ale nabrzmiały problem moralny i duszpasterski pozostał... nienawiść i miłość. Z wyrazami najgłębszej czci i ucałowaniem pierścienia kardynalskiego i dłoni Waszej Eminencji, pozostaję oddany szczerze w Chrystusie, ksiądz Hilary Jastak. K. W.: To był przecież pierwszy wielki sukces Grudnia, o czym dziś już nie pamiętamy. Powstał komitet strajkowy, który sformułował postulaty przyjęte i podpisane przez przewodniczącego PMRN Jana Mariańskiego. Ks. H. J.: Cóż, gdy w nocy komitet został rozbity, a jego członkowie aresztowani. K. W.: Komitet działał legalnie. Tym większy wstyd dla władzy ludowej. Ks. H. J.: My kapłani byliśmy bezsilni wobec bólu serc i umysłów ludzkich, w których niejednokrotnie pojawiał się zamiar zemsty na sprawcach zadających krzywdę, ból i cierpienie. K. W.: Nikogo to chyba nie dziwiło. Pierwszy odruch – oddać! Ale pamiętajmy, że Gdynia stała się miejscem nieludzkiej kaźni mimo braku ekscesów chuligańskich, których nie ustrzegł się Gdańsk. Wydarzenia w Gdyni miały charakter podniosły, rzec by można patetyczny. Ks. H. J.: To prawda. Wystarczy przypomnieć pochód z zabitym uczniem, niesionym na drzwiach ulicami Czerwonych Kosynierów, 10 Lutego, Świętojańską, aż do Prezydium. Ta wymowna eksportacja zwłok ze sztandarem umoczonym we krwi zabitych przeszła do historii. Sztandar trzymał kolega tragicznie zmarłego chłopca. Wśród huku petard i chmury gazów łzawiących pochód kilkakrotnie ulegał rozbiciu. Za wszelką cenę usiłowano podejść pod gmach Rady Miejskiej, by pokazać władzy do czego doprowadziła. W końcu pod Prezydium pozostawiono ciało wraz z drzwiami. Chłopca zabrała karetka Marynarki Wojennej. Drzwi pozostały na bruku. Sztandar zatknięto za rynnę budynku Urzędu Miejskiego. Łopotał na rogu przez cały dzień. Dopiero o zmroku żołnierze zdecydowali się go zdjąć. Pewna kobieta widziała, jak go ściągali. Złamali drzewce i rzucili na jezdnię. Sztandar zakopali w śniegu. Nazajutrz wojsko odjechało. Owa pani, naoczny świadek, wróciła, rozgrzebała zdeptany śnieg, znalazła mokry i brudny sztandar. Ukryła go najpierw w prywatnym mieszkaniu, a następnie dzięki odwadze dyrektora Mariana Pelczara w Gdańskiej Bibliotece Polskiej Akademii Nauk. Leżał wśród książek za sprawą Damroki Majkowskiej, córki sławnego działacza kaszubskiego Aleksandra Majkowskiego, który przez całe swoje życie walczył o polskość Pomorza. K. W.: I którego ksiądz prałat znał z rodzinnych stron. Ks. H. J.: Tak, był przyjacielem domu mego ojca w Kościerzynie. Chorągiew ukrywano przez dziesięć lat. Następnie przeszła gruntowną renowację i konserwację w pra 69 cowniach Działu Tkanin na Wawelu, dokąd przesłałem ją przez specjalnego gońca, traktując jak relikwiarz. Nad konserwacją osobistą pieczę sprawował Dyrektor Naczelny Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu prof. dr Jerzy Szablowski, historyk sztuki. K. W.: Dziś zarówno drzwi, jak i sztandar znajdują się w Kaplicy Stoczniowej naszego kościoła. Ks. H. J.: Grudzień był tragedią. Gdynia stała się widowiskiem niewinnego i niezasłużonego męczeństwa, ofiarą bestialskich rozkazów wykonanych z całkowitą bezwzględnością przez organa milicji. Dlatego odczucie społeczeństwa jest tak bolesne. Powstał trudny problem moralny i duszpasterski, oparty na dychotomii nienawiści i miłości. K. W.: Jaką przyczynę miała tak wielka nienawiść komunistycznej władzy centralnej, jak i zresztą lokalnej, do Gdyni? Czy miało to związek z sukcesem Gdyni w czasach sanacji? Ks. H. J.: Bardzo prawdopodobne. To miasto było oczkiem w głowie Polski sanacyjnej. Gdynia powstała przecież z powodu odstępstw, zwłaszcza Niemców, od postanowień traktatu wersalskiego. Poza tym władza partyjna uciekła się do kolejnego podstępu, opartego na totalnym kłamstwie, jakoby Niemcy w porozumieniu z Kaszubami zamierzali dokonać aneksji Pomorza. Wojsko i milicja otrzymały informacje, że nieprzyjaciel niemiecki zaatakował polskie Wybrzeże. To postawiło wiele dywizji i brygad na nogi. Co więcej, taka informacja działa jak podszept diabła, usprawiedliwiając sumienia siepaczy. Działali w dobrej wierze, przekonani o słuszności walki. K. W.: Czy mogła to być zemsta za wydarzenia grudniowe w pobliskim Gdańsku? Ks. H. J.: Mogła? Była! K. W.: Jakie stanowisko zajął ksiądz Prymas? Ks. H. J.: Przede wszystkim mógł poznać prawdę u samego źródła. Dokumenty, opisy wydarzeń wraz z załącznikami studiował bardzo wnikliwie. Rada Główna Episkopatu Polski wystąpiła z apelem skierowanym do wiernych i odczytanym w pierwszym dniu Świąt Bożego Narodzenia. Uważaliśmy wówczas za niezbędne szybkie położenie kresu narastającemu niepokojowi. Boleści dni grudniowych otworzyły oczy wielu ludziom na problem sprawowania władzy w Polsce. K. W.: Okazało się, nie po raz pierwszy zresztą, że to władza okupacyjna. Ks. H. J.: A przecież powinna być służbą, sprawowaną przez ludzi bezinteresownych. K. W.: Wyszło na jaw to, co ksiądz prałat wraz z innymi prześladowanymi przez władze komunistyczne wiedział już przynajmniej od ćwierć wieku, jak przygotowany jest aparat nacisku, jak funkcjonuje i w jakim państwie żyjemy. Ks. H. J.: Tak, przemoc wyszła na jaw. Została upubliczniona. K. W.: Okazało się również, do czego może prowadzić nienawiść. 70 Ks. H. J.: I to jest chyba sedno tych tragicznych wydarzeń, przynajmniej w optyce duszpasterskiej. Otóż jest niewątpliwie rzeczą doniosłą zobaczyć, do czego może prowadzić nienawiść, która sprowokowana postępowaniem władzy zyskała sobie prawo obywatelstwa. Nikt wówczas nie przewidywał nawet, ile będziemy musieli włożyć pracy w to, by stępić ostrze tej nienawiści. K. W.: Kościół miał się przyczynić do złagodzenia napięć w Polsce? Ks. H. J.: Na tym polegała wielka mądrość Prymasa. Wierzył, że zapewnienie obywatelom prawa do krytyki, do wolności opinii i godziwych warunków pracy może i powinno rozładować nienawiść, a nam duszpasterzom – ułatwić pracę. (Ksiądz nachyla się w moją stronę i mówi nieco ciszej, choć sami jesteśmy w mieszkaniu). Prymas najzupełniej poważnie obawiał się o Szczecin... by jakieś obce siły nie wykorzystały niepokojów, z nieodwracalną szkodą dla Polski. K. W.: Wiadomo ilu mieliśmy wrogów, którzy czyhali na naszą obecność w Szczecinie. Jednostki wojskowe ściągano na Wybrzeże pod pretekstem obrony przed agresorem niemieckim.„Kłamstwo powtarzane tysiące razy, staje się prawdą” – Goebels i Beria wiedzieli, że jest to podstawą fałszywej propagandy. Ks. H. J.: Do pewnego tylko momentu. Do pewnego tylko stopnia. Prawda i tak zwycięży, choćby miała przez dziesiątki lat przebywać, jak to pięknie napisał Prymas w liście do mnie, „w podziemiu serc ludzkich”. To był bardzo częsty temat rozmów w czasie kolędy, z którą po tych smutnych Świętach Bożego Narodzenia odwiedzaliśmy domy naszych parafian. Trudno było się dziwić ludzkiemu gniewowi. Zawziętość, nieutulony żal, nieukojony ból. Wściekłość. Pojawiało się lakoniczne, lecz najtrudniejsze pytanie: „Dlaczego”? Niemało czasu trzeba było poświęcić w niejednym domu. Wracaliśmy późną nocą. Czasem i noc była za krótka, by uspokoić emocje i nastawić umysły na drogę miłości ojczyzny. Tak, takie jest przecież zadanie Kościoła. Uczyć miłości. Gniew ludzi ujawniał się bardzo silnie. I trudno było go zanegować. Zresztą uważam, że była to zupełnie zdrowa reakcja. Ale mnie zależało wówczas na tym, by łagodzić sytuację, by inne, gorsze jeszcze nieszczęścia nie spadły na nasze miasto. Pisał o tym do mnie ksiądz Stefan Kardynał Wyszyński Prymas Polski w liście z 15 lutego 1971 roku, który jest odpowiedzią na moje wcześniejsze sprawozdanie z przebiegu grudniowych zdarzeń na Wybrzeżu. Wydaje mi się, że nie tylko z uwagi na historyczne znaczenie tego listu, warto jego treść przywołać w całości: Drogi Księże Prałacie, Bardzo Mu jestem wdzięczny za Jego dobre słowa z 27 stycznia 19 71 roku, oraz za pełne zrozumienie inicjatywy Rady Głównej Episkopatu Polski. Rozważając wytworzoną sytuację, na skutek niebacznych posunięć władz lokalnych, uważaliśmy za niezbędne uczynić wszystko, by szybko położyć kres wzrastającemu niepokojowi. Ja, osobiście ogromnie bałem się o Szczecin, by jakieś obce siły nie wykorzystały niepokojów, z nieodwracalna szkodą dla Państwa Polskiego. Przecież wiadomo, ile wrogów ma Polska, którzy czyhają głównie na obecność naszą w Szczecinie. Rzecz jasna, że stokroć ważniejsze są problemy pokoju wewnętrznego. I dlatego należało wszystko, co możliwe uczynić, aby ten pokój rychło wrócił. Stąd mój Apel z 25 XII ubiegłego roku. Byłem gotów osłonić wszystkich, byleby tylko rychło zapanował pokój w Polsce. Przecież od tego tak wiele zależało. Jestem przekonany, że boleści dni grudnio 71 wych, otworzyły oczy wielu ludziom, na problem władania w Polsce. To przecież ma być służba, którą mogą prowadzić ludzie wysoce bezinteresowni. To, że przy tej bolesnej okazji ujawniły się kontrasty – miłość – nienawiść – tym lepiej dla naszej pracy duszpasterskiej. Na skutek drastycznych wyczynów, wystąpiły one w sposób wyjątkowo jaskrawy. Ale to było w podziemiu serc ludzkich. Zobaczyć, do czego może doprowadzić zachwalana zasada „walki klasowej”, jakie może wydać owoce – to dobrze czyni. Teoretycznie może to nie wydawać się tak groźne, zwłaszcza, że ludzie oswajają się ze sloganami propagandowymi. Ale – przy bolesnych sytuacjach – odsłaniana jest prawda. Jednak „gutta cadendo cavat lapidem” – a ludzie osłuchani o wrogości klasowej, uważają ją za broń do walki, przy lada sposobności. I wtedy powstaje mobilizacja nienawiści, jako obrona przed „wyszkoloną nienawiścią” aparatu obrony ładu społecznego. Jest rzeczą pożyteczną dla nas – ze względów obywatelskich poznać prawdę, jak – mianowicie – jest przygotowany „aparat obrony” – przeciwko wystąpieniom obywateli. Pożyteczną – bo widać, że trzeba zmienić system szkolenia tego aparatu. Ale też i ze względów społeczno-duszpasterskich, jest rzeczą doniosłą zobaczyć, do czego może prowadzić nienawiść, która zyskała sobie prawo obywatelskie. Będziemy musieli wiele pracy włożyć w to, by ostrze tej nienawiści stępić. To nasze zadanie. Ufam, że przyrzeczenie obywatelom ich prawa do krytyki, do wolności opinii i godziwych warunków pracy – może rozładować napięcie nienawiści, a duszpasterzom ułatwić pracę. Jestem pełen uznania dla Drogiego Księdza Prałata, że ten problem łatwo dostrzegł i dlatego przyszedł mi z pomocą, gdy szło o to, by Apel i Komunikat Rady Głównej, co rychlej dotarł do Wiernych i przyczynił się do złagodzenia napięć. Że nie wszyscy to tak zrozumieli, nie dziwię się. Wszak wiele jest zacietrzewienia nawet wśród najlepszych. Tym większa jest zasługa Drogiego Księdza Prałata. Słowa uznania, wdzięczności i czci braterskiej przesyłam, z serca błogosławiąc Mu i powierzonej Mu Owczarni Chrystusowej. W miłości, ksiądz Stefan Kardynał Wyszyński, Prymas Polski. K. W.: Po wydarzeniach grudniowych nowa ekipa rządząca z Edwardem Gierkiem na czele zrezygnowała ze wszystkich jaskrawych metod zwalczania Kościoła. Mimo to PZPR starała się nadal utrzymać podstawowe założenia rozdziału między Kościołem a Państwem. W dalszym ciągu ograniczano zasięg budownictwa sakralnego, piętrzono trudności przy obsadzaniu stanowisk kościelnych. Cenzura i Wydział ds. Wyznań bacznie pilnowały, by księża w żaden sposób nie poruszali publicznie kwestii społecznych. W przeciwnych razach reakcja władzy była niemal histeryczna. Ks. H. J.: Najlepszym tego przykładem była sprawa Błażeja Wyszkowskiego. K. W.: Członka Studenckiego Komitetu Solidarności, jednego z najbardziej aktywnych działaczy studenckich drugiej połowy lat 70. Ks. H. J.: Zatrzymano go w maju 1978 roku i skazano przez Sąd Rejonowy w Gdańsku na karę pozbawienia wolności, za wywołanie zbiegowiska publicznego. Obrońcą był wówczas Władysław Siła-Nowicki, ale sąd był nieugięty. Więzienie – za wywołanie zbiegowiska. Ludzie śmiali się z takiego wyroku. Ale nam wcale nie było do śmiechu. Zarówno w kościele Mariackim w Gdańsku, jak i w naszej świątyni, odprawialiśmy wiele mszy w intencji wszystkich więzionych za przekonania, a zwłaszcza za niesprawiedliwie uwięzionego Błażeja. Interweniowaliśmy dosłownie wszędzie. U Wojewody 72 Gdańskiego, I Sekretarza KC, ba, pisaliśmy do Amnestii Międzynarodowej, światowej organizacji, która w 1977 roku otrzymała pokojową Nagrodę Nobla. Nic nie pomogło. Kiedy Błażej wyszedł na wolność, odprawiłem mszę dziękczynną. Pełen kościół, podniosłe, nastrojowe chwile. Za dwa dni wezwanie. Wydział ds. Wyznań Urzędu Wojewódzkiego. Nie stawiłem się. Za dwa tygodnie ponowne wezwanie. Również zlekceważyłem, gdyż było nieformalne. I co robi Urząd Wojewódzki? Zwraca się do Kurii Biskupiej w sprawie szkodliwej dla państwa polskiego działalności księdza Hilarego Jastaka, z zagrożeniem usunięcia mnie ze stanowiska proboszcza. W uzasadnieniu stwierdzono, że solidaryzowałem się z działalnością skazanego, którą sąd uznał za szkodliwą. Przekroczyłem w ten sposób w ich mniemaniu uprawnienia i kompetencje wynikające z zajmowanego stanowiska kościelnego. I znów skargi, protesty, odwołania. Sprawa stała się w pewnym momencie bardzo głośna, toteż nic dziwnego, że władze starały się ją wyciszyć. K. W.: Ksiądz prałat zawsze stawał po stronie słabszych i pokrzywdzonych, po stronie cierpiących. Ta przyjaźń z potrzebującymi czy to wsparcia duchowego, czy też pomocy materialnej, przetrwała najtrudniejsze próby. Mam na myśli schyłek lat 70., kiedy zaczęły powstawać różne środowiska opozycyjne – wspomniany Studencki Komitet Solidarności, Wolne Związki Zawodowe, Komitet Obrony Robotników, Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Młoda Polska. Zaczął się czas ostrych represji, relegowania z uczelni, zawieszania w prawach studenta, aresztowania, rewizje, bezpodstawne zwolnienia z pracy, wyroki skazujące. Plebania i mieszkanie księdza prałata stały się azylem dla działaczy opozycji. Ks. H. J.: Tak, Andrzej Gwiazda, Borusewicz, Olek Hall – kwiat trójmiejskiej opozycji. Wszyscy oni chcieli poznać stanowisko Kościoła, prosili o publikacje, pragnęli poparcia moralnego. Chcieli dostrzec odbicie tego co robią w katolickiej doktrynie społeczno- filozoficznej. Dawałem im co miałem, starałem się pomóc, bo większość z nich wyrzucona była z pracy. Dwóch młodych historyków z ruchu Młodej Polski przyjąłem na etat w parafii. Porządkowali archiwum, zbierali dokumentację, opracowali dzieje parafii za lata 1949–1979. To Andrzej Jarmakowski i Arkadiusz Rybicki. K. W.: Plebanię traktowano jako wyjątkową bazę. Był to dobrze znany adres wśród działaczy opozycyjnych. Skrzynka kontaktowa. Tu się spotykano, zostawiano wiadomości, książki, pisma, odezwy, biuletyny, ulotki do kolportażu na obszar całego kraju. Ks. H. J.: Oczekiwali ode mnie poparcia. Potwierdzenia, że to, co robią jest słuszne, prawnie uzasadnione, zdrowe moralnie. To była kontynuacja najlepszych tradycji narodu. Ale kłopoty były straszne. Władze atakowały Kurię, czyniły naciski na biskupa. „Albo Jastak się uspokoi, albo zostanie usunięty”. No i wreszcie cud. 16 października 1978 roku – „Habemus Papam”. Pamiętam ten dzień, jak wielu, jak pewnie wszyscy go pamiętają. Gościłem wówczas u siebie świętej i nieodżałowanej pamięci księdza Janusza Pasierba. Rozmawiamy, a tu nagle telefon. Dzwoni Zofia Hozakowska, żona nieżyjącego radcy prawnego z Urzędu Miasta i wprost krzyczy do słuchawki. – Czy wiecie, czy już wiecie?! A myśmy o niczym nie wiedzieli. – Mamy Papieża! Pamiętam, jak Janusz wstał, poderwało go coś. Radość oczywiście. Zaczął krążyć po pokoju i pytać: – No i co oni teraz zrobią? Przecież dla nich to już koniec. 73 K. W.: Tak to już bywa, że koniec dla jednych oznacza początek dla drugich. Ks. H. J.: Początkiem prawdziwych przemian była pierwsza wizyta Ojca Świętego w Polsce, w czerwcu 1979 roku. Pamiętam spotkanie w Gnieźnie. Delegacja kaszubska teraz dopiero mogła dostąpić zaszczytnej łaski spotkania z Papieżem. Wręczyliśmy te same dary – dzban, serwetę i Bedeker kaszubski, które otrzymać miał w 1975 roku. Niezbadane są wyroki Opatrzności. (Ksiądz przysuwa się bliżej, kiwa na mnie palcem, nachylam się w jego stronę, wiedząc, że padną ważne słowa, tajemnicze myśli). Przeglądałem ostatnio zdjęcia z tej pierwszej wizyty Ojca Świętego i naszego z Nim spotkania. Nad bezpośrednią ochroną Papieża czuwał włoski arcybiskup Marcinkus, który był bardzo sprawnym judokiem. (Ksiądz wstaje i po chwili wraca ze zdjęciami). Oto on. Jest na każdym zdjęciu. Nie opuszcza Papieża ani na krok. Ale ten – co tu robi? K. W.: A kto to? Też jest na każdym zdjęciu. Ks. H. J.: Ano właśnie, trudno poznać. K. W.: Jest w ciemnych okularach. Ks. H. J.: Ale tu jest bez okularów. No? Przecież to Grzegorz Piotrowski główny „goryl” Papieża w ochronie państwowej. Późniejszy zabójca księdza Jerzego Popiełuszki. Oni wówczas mogli zrobić wszystko. Dlatego tych młodych ludzi z Gdyni i innych miast wziąłem w opiekę. Starałem się wykazywać ich odwagę, a nawet bohaterstwo. Chciałem w ten sposób oczyścić ich z oczerniających zarzutów, stawianych przez prasę. Ujawniałem wszystkie fakty publicznie, otwarcie referowałem kto, za co i dlaczego. Pragnąłem dojść do sedna sprawy, odkryć prawdę i udowodnić, że władza nie ma racji. K. W.: Nic też dziwnego, że po rozpoczęciu strajku w połowie sierpnia robotnicy przyszli właśnie do księdza prałata z prośbą o niedzielną mszę w stoczni. Ks. H. J.: Przyszli do mnie, ponieważ odmówili im gdzie indziej. (Ksiądz wyraźnie zakłopotany tym pytaniem, zmienia temat). W ogóle plebania w czasie strajku zmieniła zupełnie swoją funkcję. Pojawiały się tu tysiące ludzi. Dzień i noc. Wszyscy prosili o obrazki, medaliki, krzyżyki. W czasie dni sierpniowych rozdałem mnóstwo obrazków z własnym podpisem i hasłem „My trzymamy z Bogiem” oraz tysiące medalików z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej z jednej i z wizerunkiem Ojca Świętego Jana Pawła II z drugiej strony. Prosili o modlitwę, o rozmowę. Trzeba było informować, niekiedy uspokajając. Nikt nie był pewny zwycięstwa. Ze stoczniowej Wolnej Drukarni przywożono biuletyny „Solidarności”. Stąd rozchodziły się po mieście za pośrednictwem parafian. Władza nie uznała jeszcze wówczas legalności komitetu strajkowego, więc działać trzeba było w pełnej konspiracji. Pamiętam dzień, gdy plebanię otoczyła milicja. Za oknami zrobiło się niebiesko. Centrum krajowego kolportażu znalazło się w potrzasku. Wówczas myśleliśmy, że to już koniec. Przerwaliśmy układanie bibuły i zaczęliśmy się głośno modlić. Głośno. Ile tchu w piersiach. (Ksiądz jakby z niedowierzaniem kręci głową). Poskutkowało. (Uśmiecha się). „Pan da siłę swojemu ludowi”... Milicja nie weszła. K. W.: Weszli natomiast robotnicy stoczniowi, stanowiący delegację strajkujących, z prośbą o odprawienie mszy świętej w stoczni. 74 Ks. H. J.: (Wzdycha głęboko). To była sobota 16 sierpnia. Powiadam, przyszli do mnie, ponownie, ponieważ proboszcz właściwy dla terenu parafii, na którym znajduje się stocznia odmówił tej posługi. Tak, to przykre, ale skoro tak było... Ojciec Edward Ryba, redemptorysta, został wcześniej ostrzeżony przez władze administracji państwowej, a ponieważ budował kościół i klasztor, znalazł się naprawdę w trudnej sytuacji. Ponadto nie mógł porozumieć się z Kurią Biskupią. Prezydent Gdyni – Jan Krzeczkowski nazwał strajk sabotażem i zakazał ojcu redemptoryście mieszać się w te sprawy. Zresztą ojciec Ryba był odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale również za klasztor, a więc to naprawdę nie była łatwa sytuacja. W następnym okresie był już bardzo zaangażowany w pracę na rzecz robotników i „Solidarności”. Oficjalnie władza w tej kwestii była nieprzejednana i gotowa na wszystko. Surowo zakazano odprawiania Mszy Świętej i jakichkolwiek innych nabożeństw w strajkujących zakładach. Więc wielu księży odnosiło się z rezerwą. Jednak robotnicy niepotrzebnie się obawiali. Kapłan Kościoła Katolickiego takiej posługi odmówić nie może. Tak im tłumaczyłem. Ja nie pytałem o pozwolenie żadnej władzy państwowej, bo władzą był już wówczas Komitet Strajkowy, a nie miejski czy wojewódzki. Nie miałem możliwości porozumienia się z moim biskupem w Pelplinie, bo wszelka komunikacja była zerwana. Bolałem nad tym, że strajkujący nie mogą liczyć na przynajmniej moralne poparcie Kurii. Biskup ordynariusz Bernard Czapliński, był już wówczas ciężko chory, zmarł w końcu grudnia 1980 roku. Biskup Zygfryd Kowalski pełniący funkcję administratora diecezji chełmińskiej był w bardzo trudnej sytuacji. Miał doradców zupełnie niezorientowanych. Pelplin był odcięty od świata, brakowało połączeń komunikacyjnych i telefonicznych. Publikatory w stoczni: radiowęzeł i Wolna Drukarnia ogłaszały całą sobotę o moim postanowieniu przybycia do strajkujących robotników ze mszą świętą w niedzielę 17 grudnia. Do dziś dziękuję Bogu za danie mi tej łaski. K. W.: Ale dzięki tej łasce popadł ksiądz w niełaskę. Ks. H. J.: (Macha ręką). U niektórych „kurialistów”... Ludzie wtedy przychodzili do mnie tłumnie. Biskup był daleko, wojewoda wstrzymał komunikację drogową i kolejową. Większość wiernych była zdania, że tytuł prałata Jego Świątobliwości reprezentuje hierarchię kościelną i gremialnie udawali się do mnie z różnymi, często bardzo zawiłymi sprawami. Szukali duchowego i moralnego oparcia. Z delegatami uzgodniliśmy mszę na godzinę jedenastą. Jakże szybko wówczas następowały wydarzenia. W tym samym czasie w Gdańsku trwały ustalenia między Urzędem Wojewódzkim a Kurią Gdańską. W sobotę do północy dobijał się do mnie, ale bezskutecznie dyrektor Wydziału ds. Wyznań Edward Pobłocki. O tej porze mógłbym go co najwyżej wyspowiadać, ale on pragnął czegoś innego niż rozgrzeszenia. Wówczas była to zupełnie inna diecezja, mimo to w wyniku uzgodnień gdańskich w niedzielę rano złożył mi wizytę ordynariusz gdański biskup Lech Kaczmarek. Przyjechał na prośbę wojewody upomnieć mnie, bym w czasie kazania mówił wyłącznie na tematy religijne i bym nie używał demagogicznych zwrotów. No i żebym nakłonił stoczniowców do zaprzestania strajku. (Ksiądz uśmiecha się z przekorą). Jakby to miało w czymkolwiek pomóc, albo przeszkodzić. Strajk jako forma sprzeciwu kieruje się własnym prawem i trzeba to uszanować. K. W.: W stoczni stał już duży drewniany krzyż. 75 Ks. H. J.: A pod krzyżem ołtarz, postawiony przepisowo. Napięcie było ogromne. Robotnicy przywieźli mnie starą skodą, ze studentem Krzysztofem Jankowskim i diakonem Kazimierzem Skwierczem. Zatrzymywano nas po drodze trzykrotnie. Kiedy dojechaliśmy do stoczni, przed bramą i za bramą falował tłum. Więc słowa Chrystusa: „Odtąd nie ryby, lecz ludzi łowić będziesz” same cisną się na usta. Widziałem płaczących. Msza święta na terenie państwowego zakładu pracy, tego w PRL jeszcze nie było. Podniosła atmosfera, ale i dreszcz emocji. Bardziej z obawy niż strachu, choć mówiło się wówczas o desancie. Wiedzieliśmy dobrze, czyje okręty stoją na redzie. K. W.: Bolesne doświadczenia Grudnia wskazywały na możliwość rozlewu krwi. Potwierdził to później I Sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR Tadeusz Fiszbach. Ks. H. J.: Zagrożenie utraty zdrowia czy życia było tożsame ze stanem wojny. Dlatego w takiej chwili udzieliłem absolucji generalnej. K. W.: Czy pamięta ksiądz prałat treść homilii? Ks. H. J.: Takich chwil się nie zapomina. (Ksiądz sadowi się wygodnie w fotelu, odchyla głowę do tyłu, przymyka oczy...). Mówiliśmy w pierwszej części naszych „Rozmów” o powołaniu, o głosie samego Boga. To było prawie 40 lat temu, ale w ciągu tego czasu zdarzyły się chwile, gdy głos ten, głos bożego powołania słyszałem bardzo wyraźnie. „Tak wyraźnie, jak w tej chwili, gdy staję przy tym tu ołtarzu zbudowanym waszymi rękoma w tak pilnej potrzebie”. Pamiętam, że przytaczałem z Ewangelii na tę niedzielę słowa Chrystusa: „Ogień przyszedłem rzucić na ziemię, a czegóż chcę, jeno aby zapłonął”. Myślę, że wszyscy zrozumieli głęboką wymowę tych słów. „Uważam za łaskę Opatrzności Bożej, że mogę dziś sprawować ofiarę najświętszą wśród Was, ukochani Bracia i Siostry, którzy tak rozważnie, dostojnie i spokojnie bronicie prawdy i niezbywalnego prawa człowieka. Wszystkie prawa przemawiają za Wami, za Waszą postawą i słusznymi postulatami. Nikt nie może zaprzeczyć, że działanie Wasze zostało podjęte w trosce o przyszłość kraju – co wówczas gwarantował premier Jagielski – o jego suwerenność, wolność słowa, myśli, wyznania, że kierujecie się uczuciami i najlepszymi intencjami, zasługującymi na poparcie i szacunek. Kto Was podejrzewa, albo twierdzi, że nie kierujecie się uczciwymi i dobrymi intencjami ten jest oszczercą”. (Ksiądz podrywa się, wstaje). I wtedy nadleciał helikopter i rozrzucił ulotki. Ale nikt się nawet nie schylił, żeby podnieść. I wtedy poczułem co to znaczy jedność. Absolucja generalna jakiej udzieliłem wiernym na początku mszy świętej była ze wszech miar słuszna. Nikt nie miał pewności, czy ofiara eucharystyczna nie zostanie przerwana atakiem wrogich sił. Spowiedź powszechna, szczery żal... Do stołu Pańskiego przystąpiły niezliczone rzesze ludzi. A mieliśmy tylko dwa tysiące komunikantów, więc trzeba było dzielić na pół, na ćwierć, na odrobinki i okruszki, by starczyło dla wszystkich. I starczyło. W rozdzielaniu komunikantów pomagał mi ówczesny diakon Kazimierz Skwiercz, którego zabrałem ze sobą. Rodzina Skwierczów od lat zaprzyjaźniona ze mną ogromnie martwiła się o jego bezpieczeństwo. K. W.: Uczestnicy strajku twierdzą, że był to moment przełomowy. Podniesieni na duchu, umocnieni, poczuli się od tej chwili naprawdę razem. Ks. H. J.: Ja również jestem o tym przekonany, że stało się wówczas coś naprawdę ważnego. Czułem to, tę wielką moc bycia razem, to poczucie siły dalekie od przemocy, 76 od walki, od nienawiści, to poczucie siły, przechodzące w radość, entuzjazm, chęć niesienia pomocy. K. W.: „Daj nam poczucie siły I Polskę daj nam żywą”... To „Modlitwa” Konrada z „Wyzwolenia” Wyspiańskiego. Ks. H. J.: Po Mszy Świętej władza państwowa jakby zamilkła, choć jeszcze tego samego dnia po południu zdała relację za pośrednictwem swoich popleczników, księżom pracującym w Kurii Biskupiej, przedstawiając całą sprawę w sposób bardzo negatywny i krytyczny. Biskup prosił mnie o wyjaśnienie, a kanceliści Kurii wyrażali dezaprobatę dla mojej postawy. (Zapada długa cisza). A ja (ksiądz mówi głosem ochrypłym, nieco zmęczonym, jakby drewnianym), zgodnie z sumieniem kapłańskim broniłem swojej racji, z punktu widzenia prawa kanonicznego i prawa cywilnego. K. W.: Niemniej ważne prawo teologii moralnej było naukową specjalnością księdza prałata. Ks. H. J.: No tak, wychodziłem z założenia, że absolucja jest w pełni uzasadniona ze względu na bezpośrednie zagrożenie życia. Wiadomo, że zdeterminowani robotnicy ryzykowali, że przygotowywany był desant w stoczni i że jednostki floty radzieckiej stały w pogotowiu na redzie. Mimo to powstał długotrwały spór kanoniczny. K. W.: Prawo Kanoniczne – Codex Iuris Canonici – w artykule 399 poświęconym sakramentowi pokuty wyraźnie przedstawia konkretne warunki absolucji: niebezpieczeństwo i brak czasu na spowiedź, choćby z powodu braku spowiedników. Ks. H. J.: No właśnie, ale atmosfera wokół tego bezprecedensowego wydarzenia była od początku zła. Korespondent „Literaturnoj Gaziety” pozwolił sobie na niedorzeczność: „Terror pod osłoną ołtarza”, tak zatytułował swój artykuł o niewybrednej treści, w którym zarzucał mi zagorzały antykomunizm. „Oni chcieliby ukrzyżować Polskę” – pisał, nie wiedząc co czyni. Ile krzyży wznieśli sami robotnicy? K. W.: Władze państwowe nie zastosowały żadnej sankcji karnej. Ks. H. J.: Spór powstał między Kurią Biskupią a moją osobą. Ponieważ byłem przekonany o słuszności swego postępowania, położyłem na szali sprawiedliwości moje stanowisko. Na ręce Biskupa Chełmińskiego złożyłem rezygnację. K. W.: Biskup Zygfryd Kowalski rezygnacji nie przyjął. Ks. H. J.: Oświadczył, że dopóki on będzie zarządzał diecezją, to nie pozwoli, żebym przestał być proboszczem. Do biskupa udała się pięcioosobowa delegacja złożona z członków Rady Parafialnej: Stanisława Irczuka, Antoniego Paszylka, Wincentego Ogonowskiego, Ignacego Perzyńskiego. Ksiądz Biskup bardzo poważnie ich potraktował, mimo iż wikariusz generalny, ksiądz Roman Górski był przeciwny delegacji. Stale był w ataku. W końcu spór został zakończony po objęciu diecezji chełmińskiej przez nowego biskupa ordynariusza Mariana Przykuckiego. Wówczas to, nie chcąc robić trudności 77 nowemu Ordynariuszowi, zrezygnowałem z zadośćuczynienia wyrządzonej krzywdzie, o co wniosłem poprzednio do Sądu Duchownego. Ksiądz biskup przysłał do mnie list w listopadzie 1981 roku. Listów i pism w tej sprawie jest przeszło sto, ten ostatni od biskupa Przykuckiego kończy przykrą, a dla mnie bolesną sprawę. „Pragnę wyrazić moją wdzięczność za zajęte stanowisko. Chociaż racje są dla dalszego upominania się o satysfakcję, to jednak Ksiądz Prałat obrał drogę zapomnienia krzywd, jakich doznał w tym niemiłym incydencie. Jest to stanowisko kapłańskie, a równocześnie heroicznie humanitarne”. K. W.: Tymczasem strajk się wydłużał, napięcie społeczne i polityczne rosło, władza prowadziła negocjacje z komitetem strajkowym z pozycji siły, a Kościół milczał... Ks. H. J.: Dopiero 26 sierpnia w Święto Matki Boskiej Częstochowskiej przemówił z Jasnej Góry prymas Wyszyński, dopuszczony przed kamery telewizyjne i mikrofony radiowe. I cóż się okazało? Najwyższy dostojnik Kościoła został wprowadzony w błąd. Tak go podeszli, że prawo wolności słowa, o które walczyli strajkujący obróciło się przeciwko nim samym. Telewizja i radio nadały tekst nieintegralny i nieautoryzowany, jego autor nie wyraził zgody na publikację. Nie zwlekając ani chwili postanowiłem wysłać do Prymasa obszerny memoriał, by przedstawić całą sprawę dni sierpniowych. K. W.: Podobny memoriał otrzymał ksiądz Prymas 10 lat wcześniej z opisem tragicznych wypadków grudniowych. Ks. H. J.: Zawsze utrzymywałem ścisły kontakt z prymasem Wyszyńskim w chwilach największego zagrożenia. Słałem listy czci i miłości do więzienia w Komańczy, słałem i teraz, gdy homilia prymasowska opublikowana przez komunistyczne media wywołała w społeczeństwie burzliwe kontrowersje i nieporozumienia. Po emisji homilii Prymasa na Jasnej Górze nastąpił wyraźny kryzys w rozmowach między władzą a Komitetem strajkowym. Wymowna była reakcja władz partyjnych Wybrzeża, które gorliwie w swej antyrobotniczej koncepcji powoływały się na tezy przemówienia Prymasa, przedrukowane przez całą partyjną prasę. Szczegółowo opracowany materiał zawiozła do Pałacu Prymasowskiego specjalna pięcioosobowa delegacja Komitetu strajkowego gdyńskiej Stoczni – Grzegorz Kozak, Lech Krauze, Stanisław Augustynowicz, Ryszard Partyka, Jerzy Olszewski – z pierwszej linii zmagań o chleb, prawdę i wiarę. Delegaci z Gdyni zostali przyjęci w domu Prymasa, w sali posiedzeń Rady Episkopatu Polski. Jego Eminencja i inni dostojnicy Kościoła wysłuchali przekazywanych na gorąco relacji bezpośrednich uczestników wydarzeń na Wybrzeżu. Przekazali Prymasowi mój obszerny memoriał. Eminencja z kolei wręczył delegacji pełny, autoryzowany tekst kazania wygłoszonego na Jasnej Górze w dniu 26 sierpnia. Prawdziwe stanowisko Episkopatu wobec aktualnych wydarzeń w Polsce, napięć gospodarczych, społecznych i politycznych znalazło wyraz w komunikacie z posiedzenia Rady Głównej Episkopatu Polski w dniu 27 sierpnia, który wręczony został delegacji gdyńskiej w celu poinformowania o tym społeczności Wybrzeża. Dodatkowo Eminencja poinformował delegację o tym, że tekst orędzia Papieża nie mógł zostać opublikowany w „Tygodniku Powszechnym”, ponieważ cenzura na to nie zezwoliła. My z kolei z najwyższą niecierpliwością oczekiwaliśmy na stanowisko Episkopatu, oficjalny komunikat, który mógłby zostać odczytany z ambon wszystkich kościołów w Polsce, łącznie z orędziem Ojca Świętego. Wieczorem szczęśliwie powrócili delegaci. Byliśmy jedną z pierwszych parafii w Polsce, która mogła przedstawić ofi 78 cjalne stanowisko Episkopatu Polski w sprawie strajku na Wybrzeżu, na trzy dni przed podpisaniem porozumień gdańskich. K. W.: Delegacja Komitetu strajkowego przywiozła również słowa najwyższego uznania dla patriotycznej postawy księdza prałata. Raz jeszcze dał się ksiądz prałat poznać jako bezkompromisowy, zdeterminowany i nieugięty w swych postanowieniach kapłan, orędownik prawdy i wolności. Wiemy wszyscy, że nigdy nie zgadza się ksiądz na żadne ustępstwa, kompromisy i układy. Angażując się całym sobą, aż do całkowitego wyczerpania. Ks. H. J.: Serce osłabło... serce... K. W.: Gorejące ognisko miłości, przyjaźni... Ks. H. J.: Kto ma przyjaciół, ten ma i wrogów. K. W.: Miłość cierpliwa jest, łaskawa. Ks. H. J.: Moja sprawa związana z posługą duchową w czasie strajku i z udzieleniem absolucji toczyła się ponad rok. Ale tej mszy w stoczni nie zapomnę nigdy, tak jak nie zapomnę nigdy mojej mszy prymicyjnej. Dni sierpniowe to były dla nas wszystkich dogłębnie wstrząsające rekolekcje. K. W.: Wiele było dowodów wdzięczności ze strony robotników po zakończeniu strajku, za mszę, za możliwość przystąpienia do komunii. Ludzie o tym pamiętają i będą pamiętać. Mówią o swoim kapłanie: on jest zawsze z nami. Ks. H. J.: Najbardziej wzruszający był krzyż przyniesiony ze stoczni, ten sam, pod którym odprawiałem mszę świętą. Robotnicy przynieśli go do kościoła NSPJ, w następną niedzielę, a więc jeszcze w czasie strajku. Przynieśli go na własnych ramionach. Dziś krzyż ten znajduje się w Kaplicy Stoczniowców. Wówczas stał się zalążkiem tego miejsca narodowej pamięci. Miejsca, być może najważniejszego w Gdyni, świadczącego o potrzebie przemiany bólu w owoc, rozpaczy w nadzieję, niemożliwości w miłość, bolesnego krzyża w zbawienie świata. W miejscu dawnego krzyża drewnianego stoczniowcy postawili krzyż betonowy, który stoi do dziś. K. W.: Zbliżała się rocznica tragicznego Grudnia, po raz pierwszy obchodzona w wolnej Polsce. Ks. H. J.: Po raz pierwszy z tak bogatą oprawą artystyczną, bo przecież rocznice grudniowe obchodziliśmy co roku, począwszy od grudnia 70. Mimo że władze administracyjne zabraniały księżom biskupom i podległym im jurysdykcyjnie kapłanom urządzania rocznic grudniowych, to jednak w naszym kościele organizowaliśmy uroczyste Msze święte, z udziałem rodzin pomordowanych, ze stoczniowcami w służbie liturgicznej. W modlitwie powszechnej wspominaliśmy zabitych, intonowaliśmy śpiewy żałobne „Dobry Jezu”, „Witaj Królowo”. Pieśni te dawały ukojenie w płaczu. I tak było corocznie. Zaczepiali mnie na ten temat „czynownicy”, ale miałem gotową odpowiedź: – To obowiązek, pamiętać o zabitych parafianach w rocznicę ich tragicznej śmierci. Tym razem w dziesięciolecie gdyńskiego grudnia kościół udekorowano przepięknie. To zasługa Aliny i Jerzego Afanasjewów, Krystyny Zachwatowicz i Andrzeja Wajdy, któ 79 rzy czuwali nad kształtem artystycznym uroczystości. Prezbiterium okryte zostało kirem. Na jego tle jaśniała biało-czerwona flaga i napis „Solidarność”. W dolnych partiach schodów płonęły trzy znicze. Występowali najlepsi artyści Rzeczypospolitej: Halina Mikołajska, Halina Winiarska, Danuta Michałowska, Halina Słojewska, Maja Komorowska, Jerzy Kiszkis, Daniel Olbrychski, Jerzy Stuhr, Jerzy Radziwiłowicz, Zbigniew Zapasiewicz, Jerzy Zelnik i inni wybitni aktorzy i wykonawcy: Akademicki Chór Uniwersytetu Gdańskiego, Camerata Academica, chór „Moniuszko” z Gdańska, organiści, wirtuozi, soliści, śpiewacy. Po koncercie na spotkanie przybył Przewodniczący NSZZ „Solidarność” Lech Wałęsa. Jakże był wtedy wesoły, radosny, serdeczny, pełen entuzjazmu. Zainteresowanie było tak ogromne, że nasz wielki kościół nie pomieścił wszystkich. Nazajutrz trzeba było organizować koncert dodatkowy. K. W.: Wszystko udało się wspaniale, to był koncert, jaki się nie zdarza – tylko ksiądz... zasłabł. Ks. H. J.: Wróciły przeżycia, emocje z tamtych grudniowych dni. Serce, serce... K. W.: Jednym z postulatów strajkowych w sierpniu 1980 roku było zbudowanie pomników Ofiar Grudnia 1970 roku, w Gdyni i w Gdańsku. Już na początku września 1980 roku powstał Społeczny Komitet Budowy Pomników Ofiar Grudnia. Ksiądz prałat został honorowym członkiem Komitetu, obok prymasa Wyszyńskiego i profesora Janusza Groszkowskiego, prezesa Polskiej Akademii Nauk. Ks. H. J.: Na pierwszym zebraniu członków założycieli Komitet podjął uchwałę o budowie dwóch pomników w Gdyni, jednego przy ulicy Czechosłowackiej, w okolicy przystanku kolejki elektrycznej Gdynia-Stocznia, drugiego przed Urzędem Miejskim, a więc w miejscach największych kaźni uświęconych krwią poległych. K. W.: Pierwszy z nich powstał w niebywale krótkim czasie – trzech miesięcy. Ks. H. J.: Wielką pomoc okazało środowisko plastyczne. Błyskawicznie zorganizowano konkurs rozstrzygnięty na początku listopada. Jury pod przewodnictwem profesora Stanisława Horno-Popławskiego wybrało projekt Stanisława Gierady, prosty, lecz jakże wymowny w swej symbolice. Przewrócona siódemka – w postaci upadającego człowieka. (Ksiądz pochyla się w moją stronę i mówi zmienionym, nie pozbawionym patosu głosem). Tak widać z jednej strony – to jest upadek, rannego, zabitego „w pochodzie ku nadziei na wolność Polaków w ojczyźnie” – jak pięknie określił to Ojciec Święty. Ale patrząc na pomnik z drugiej strony, widzimy, jak człowiek ów powstaje z upadku, jak zmartwychwstaje. Bo takie jest jego ostateczne przeznaczenie. I na tym polega wielkość tego pomysłu. K. W.: Artyście, w pracy nad pomnikiem, asystował Adam Gotner, cudownie ocalały, mimo sześciu ran postrzałowych, bohater Grudnia 1970. Ks. H. J.: Ówczesny członek Komitetu Budowy Pomników, późniejszy jego przewodniczący, radny naszego miasta pierwszej kadencji. Przed nim przewodniczyli Komitetowi: Andrzej Kozicki, Tadeusz Pławiński (obecnie w USA) i Andrzej Szmaciński, związkowiec NSZZ „Solidarność”. W prace Komitetu Budowy Pomników zaangażowany jest aktywnie Janusz Śniadek, od wielu lat przewodniczący NSZZ „Solidarność” w Stoczni Gdyńskiej. 80 K. W.: Kompozycja została wykonana w całości przez załogę gdyńskiej stoczni głównie przez pracowników Wydziału W–2 z blachy nierdzewnej, w rekordowym czasie 22 dni i nocy. Ks. H. J.: To było wielkie wyzwanie. Wszystkim zależało, by zdążyć na 17 grudnia, by dokładnie w X rocznicę dokonać odsłonięcia pomnika. K. W.: Udało się to osiągnąć solidarnym wysiłkiem. Ks. H. J.: Dokładnie o 5 rano w obecności tysięcy ludzi nie tylko z Trójmiasta, ale z całej Polski, aktu odsłonięcia pomnika dokonała pani Anna Piernicka, matka Zygmunta, pracownika stoczni, który w dniu 17 grudnia 1970 roku został zabity w drodze do pracy. Miał 20 lat. Poświęcił pomnik ksiądz biskup Zygfryd Kowalski, sufragan diecezji chełmińskiej. K. W.: Drugi pomnik czekał na odsłonięcie 13 lat... Ks. H. J.: Ale co to były za podłe lata. Stan wojenny, represje, kłamstwa, oszczerstwa. W 1983 roku prezydent Gdyni zarządził likwidację Społecznego Komitetu Budowy Pomników Ofiar Grudnia. Odwołaliśmy się od tej decyzji, ale bezskutecznie. W miejscu przyszłego pomnika stanął drewniany krzyż i cokół z wyrytym w metalu zapewnieniem, że w tym miejscu stanie pomnik. K. W.: I stanął. Ks. H. J.: Odsłaniała go 17 grudnia 1993 roku pani Helena Gliniecka matka zabitego w 1970 roku Zygmunta, piętnastoletniego ucznia. W uroczystości z bardzo bogatą oprawą artystyczną wziął udział kardynał Franciszek Macharski, Metropolita krakowski, który dokonał poświęcenia pomnika i złożenia aktu erekcyjnego w obecności Prezydenta Rzeczypospolitej Lecha Wałęsy i Przewodniczącego NSZZ „Solidarność” Mariana Krzaklewskiego. K. W.: Autorami pomnika – monumentalnego krzyża, który w swych ramionach dźwiga ciężar 23 krzyży są: architekt Ryszard Semka – główny projektant, Sławoj Ostrowski – artysta rzeźbiarz oraz Jan Netzel – architekt. Ks. H. J.: Pomnik został wzniesiony dzięki ofiarności społeczeństwa, wysiłkiem pracowników Stoczni Gdynia SA i innych zakładów pracy. K. W.: To symptomatyczne: cztery główne pomniki poświęcone robotniczym protestom w Polsce; Grudnia 70 i 80 w Gdyni i Gdańsku oraz Czerwca 56 w Poznaniu wykonane zostały przez załogi tych zakładów, które inicjowały ich budowę i inicjatywy tej nie wypuściły z rąk, realizując wraz ze Społecznym Komitetem Budowy Pomników wyznaczone i przyjęte zadania. Ks. H. J.: To był jedyny sposób realizacji postulatów sierpniowych. Jak się na szczęście okazało – skuteczny. Trudne lata stanu wojennego i powolne powstawanie z upadku zahamowały na czas jakiś nasze idee, ale ich nie zabiły. 81 K. W.: Przed stanem wojennym zdążył ksiądz prałat wziąć udział w Pierwszym Zjeździe „Solidarności”, w gdańskiej hali „Olivii”, we wrześniu 1981 roku, jako pierwszy krajowy kapelan „Solidarności”. Ks. H. J.: Ostatecznie kapelanem „Solidarności” w Gdańsku został ksiądz prałat Henryk Jankowski. K. W.: Ale na tablicy w 1981 roku wyświetlono nazwisko księdza prałata Hilarego Jastaka. I nie było w Polsce bardziej właściwego kandydata, który miałby taki staż i tak bogate doświadczenia w walce z komunizmem w ciągu minionych 35 lat. Całe życie księdza prałata potwierdza słuszność tego wyboru. Pamiętam ton szlachetnej dumy, z jaką ksiądz rozpoczął swoje przemówienie. „Jako synowi Ziemi Kaszubskiej przypadł mi zaszczyt czynnego włączenia się w dzieło »Solidarności«. I dlatego specjalnie chcę podkreślić zasługi prastarej, rodzimej ludności kaszubsko-pomorskiej jako regionalnego zaplecza Gdyni i Gdańska, tego ludu, który konsekwentnie, spokojnie, twardo i uparcie broni swoich praw do polskości, do sprawiedliwości, do demokracji”. Ks. H. J.: Tak, w istocie byłem dumny, że właśnie tu na Pomorzu rozpoczął się proces przemian. Podkreślałem to jako syn Ziemi Kaszubskiej, mającej nieocenione zasługi w walce o polskość Pomorza i o polski Bałtyk po I wojnie światowej, dziś – nie mniejsze w walce o wolność i prawdę. K. W.: Jak się w niedługim czasie okazało, o te szczytne i niezbywalne wartości trzeba było znowu walczyć. 13 grudnia 1981 roku wprowadzono stan wojenny. Ks. H. J.: To była niedziela, więc modliliśmy się szczególnie gorąco. Co chwilę docierały wiadomości o nowych aresztowaniach. Rozniosła się pogłoska, że i ja zostałem aresztowany. Telefony były zablokowane, nie było żadnej łączności. Biskup Przykucki dowiedział się o moim rzekomym aresztowaniu. By sprawdzić jak to jest naprawdę przysłał do Gdyni swego kapelana. Gdy tak sobie przypominam te najtrudniejsze lata, dochodzę do wniosku, że inaczej być nie mogło, że każde z tych wydarzeń ma swoje miejsce w historii. O planowanym stanie wojennym dowiedziałem się już w styczniu 80 roku, a więc 11 miesięcy wcześniej, od żony pewnego wysoko postawionego przedstawiciela admiralicji. Przyszła do mnie zamaskowana, ze szczelnie zawiązaną chustką na głowie, umalowana, upudrowana. Na początku w ogóle jej nie poznałem. Prosiła, bym uprzedził „Solidarność”, że w czerwcu zostanie wprowadzony stan wojenny, że boją się rozprężenia w czasie wakacji i kolejnej rocznicy sierpnia. Więc akcja przygotowywana była skrupulatnie od dłuższego czasu. Na kilka dni przed wybuchem stanu wojennego udałem się z grupą stoczniowców z Gdyni na barbórkowe święto do górników. To była oficjalna rewizyta gdyńskiej „Solidarności” u Ślązaków. Dzień św. Barbary spędziliśmy w Kopalni „Julian” na gorących modlitwach i serdecznych spotkaniach z gospodarzami. K. W.: Jak wspomina ksiądz pierwsze, chyba najtrudniejsze dni stanu wojennego? Ks. H. J.: W poniedziałek po porannej mszy zastukał do mnie Komisarz Miasta w towarzystwie kilku oficerów. Przyszli postraszyć mnie. Komisarz polecił, bym ustosunkował się do decyzji Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, która chce obronić ojczyznę. 82 – Czy tym sposobem uda się to zrobić? – spytałem. Zapadła cisza. Poprosiłem księdza Wiśniewskiego i księdza Kuracha na świadków tej niemiłej i niepotrzebnej rozmowy. Mnie nie tak łatwo przestraszyć. Po chwili wydawało się, że to oni są przerażeni, mimo iż mówią z pozycji siły. Byli niepewni siebie, jakby się czegoś obawiali, jakby zrozumieli, że przemoc, to nie jest sposób na Polskę i Polaków. K. W.: Dowódca Marynarki Wojennej admirał Ludwik Janczyszyn groził aresztowaniem księdza prałata. Wydał zresztą stosowne polecenia prokuraturze. Ks. H. J.: A to z powodu moich interwencji u władz administracyjnych i sądowniczych, w sprawie uwięzionych i internowanych. Najboleśniej odczuliśmy wyroki do 10 lat pozbawienia wolności wydane przez Sąd Marynarki Wojennej w Gdyni. Wśród skazanych znaleźli się Ewa Kubasiewicz, Jerzy Kowalczyk, Wiesława Kwiatkowska, Władysław Trzciński (obecnie w Kanadzie) oraz studenci Krzysztof Jankowski, z którym jechałem na Mszę Świętą do stoczni, Cezary Godziuk, Sławomir Sadowski i inni. K. W.: Zachowała się obfita korespondencja księdza prałata z więźniami stanu wojennego: Potulice, Włocławek, Strzebielinek, Iława, Gołdap, Gniewino, Białołęka, Zaborze. Zachowały się setki ocenzurowanych listów z pamiątkowymi pieczątkami, znaczkami, symbolami. Ks. H. J.: Trzeba było organizować pomoc. I to natychmiast, tak aby nie pozwolić ani na moment odetchnąć totalitarnej władzy, aby dać odczuć, że nie ma moralnego prawa do takiego postępowania. K. W.: Interwencje, pomoc charytatywna... Ks. H. J.: Wypróbowane w minionych latach sposoby. Najbardziej potrzebujący zgłaszali się sami. Mieliśmy bardzo dobre rozpoznanie potrzeb. Żywność – tłuszcze, mleko, konserwy. Ubrania. Środki higieniczne. To była podstawa. Przypominały mi się najwspanialsze lata pracy w Caritasie. Postępowaliśmy zgodnie z instrukcjami Komisji Charytatywnej Episkopatu Polski. Część środków i produktów trafiała bezpośrednio do więzień. K. W.: Jak tym razem reagowały władze? Ks. H. J.: (Patrzy na mnie porozumiewawczo). Władze chcąc zemścić się na mnie, aresztowały pod kościołem dwóch moich wikariuszy i pracownika świeckiego. Nie mam wątpliwości co do tego, że ZOMO przyjechało aresztować mnie. Traf chciał, że pomylili się, aresztując świeckiego pracownika. K. W.: Czy zechce ksiądz prałat przypomnieć jak to wyglądało. Ks. H. J.: Typowa pokazówka, w drugą rocznicę porozumień sierpniowych, obchodzoną po raz pierwszy po wprowadzeniu stanu wojennego. Rozruchy uliczne trwały w tym dniu do późnych godzin wieczornych. W całym mieście powietrze przesycone było gazami łzawiącymi. Łuski po gazie i petardach walały się pod nogami. Ulice mokre od strzałów z armatek wodnych. Po mszy wieczornej ksiądz Jan Borkowski i ksiądz Tadeusz Kurach wyszli pod plebanię, aby ocenić sytuację. Kierowała nimi troska o wiernych, którzy mimo skończonej 83 mszy, stali zdezorientowani w przedsionku kościoła, nie bardzo wiedząc, czy mogą wracać do domów. Obaj księża i pan Henryk Kardas – świecki pracownik parafii zostali pojmani znienacka przez „zomowców” przyczajonych w okolicznych bramach, na oczach wielu ludzi, obserwujących te i wcześniejsze zajścia z okien domów położonych wokół kościoła. Widziano, jak im wykręcają ręce, zakuwają w kajdanki, jak za pomocą pałek pędzą do samochodu. Fakt zatrzymania księży zelektryzował miasto. Napięcie osiągnęło wrzenie. Rozdzwoniły się telefony. Dobrowolnie zaczęli zgłaszać się świadkowie. K. W.: A na księdza prałata spadł ciężki obowiązek, po raz nie wiadomo który, prowadzenia dialogu z władzą. Ks. H. J.: O to im przecież chodziło. Upokorzyć i zmusić do rozmów. Zwłaszcza tak wrogą ustrojowi osobę. „Czynownicy” uparcie trwali przy swoim. Oskarżyli moich księży o udział w zbiegowisku publicznym i czynną napaść na funkcjonariuszy MO przez rzucanie w nich kamieniami. K. W.: Sprawa znalazła oddźwięk w listach pasterskich księdza biskupa Mariana Przykuckiego odczytywanych z ambon wszystkich świątyń diecezji oraz w kazaniach księdza prałata. Ks. H. J.: Interweniowałem dosłownie wszędzie: u Prymasa Polski i Biskupa Chełmińskiego, w Prokuraturze Wojewódzkiej i Generalnej, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, w Ministerstwie Sprawiedliwości, w Centralnym Zarządzie Zakładów Karnych, w Sądzie Wojewódzkim, u Pierwszego Sekretarza PZPR i u premiera Jaruzelskiego, w Radzie Państwa i w Radzie Ministrów. Ale śledztwo w trybie doraźnym, z zastosowaniem aresztu, pomyślane od początku jako spektakl, w którym główne role grają prokuratorzy i świadkowie oskarżenia, miało udowodnić jak niebezpiecznymi przestępcami są księża. Zgodnie ze scenariuszem nastąpił epilog całej sprawy. Wyrok w imieniu PRL skazywał wszystkich „przestępców” na karę trzech lat pozbawienia wolności oraz dwóch lat pozbawienia praw publicznych. K. W.: Zostali w końcu amnestionowani? Ks. H. J.: Tak, po siedmiu miesiącach więzienia. Pamiętam jak wyszli przed Świętami Wielkanocnymi, dokładnie w Wielki Czwartek 1983 roku. No i razem w koncelebrze odprawialiśmy liturgię Wielkoczwartkową. Ludzi było tak wiele, że po raz pierwszy zabrakło nam komunikantów. Trzeba było zwrócić się o pomoc do kościoła Najświętszej Marii Panny. K. W.: Najświętsza Maria Panna wspomogła Najświętsze Serce Pana Jezusa. Podobnie ksiądz prałat wspomagał serca wiernych, przygnębionych, uwięzionych, szykanowanych, represjonowanych, skrzywdzonych. Wspomagał ich rodziny. Troszczył się jak prawdziwy ojciec. Ks. H. J.: Tak rozumiałem moje powołanie. I dziękuję Bogu, że mogłem je tak właśnie rozumieć. 84 NIGDY DO ZGUBY NIE PRZYJDĄ KASZUBY Krzysztof Wójcicki: To przekonanie stanowiące tytuł rozdziału wyartykułował pierwszy poeta kaszubskiej ziemi Hieronim Jarosz Derdowski. Przechowuje ono do dziś zbiorową pamięć szczepu kaszubskiego. Ks. Hilary Jastak: Po raz pierwszy o Derdowskim usłyszałem od księdza Leona Heyki, także poety, który odwiedzał nasz rodzinny dom w Kościerzynie. Ksiądz Leon, mój późniejszy prefekt szkolny dbał o znajomość alfabetu kaszubskiego, który odśpiewywaliśmy gremialnie przy wszystkich nadarzających się okazjach. „To je krótczi, to je dłudżi, to kaszebska stolëca”. K. W.: „To są base, to są skrzypczi, to oznaczo szlachcëca”. Ks. H. J.: Umiało to wtedy śpiewać każde dziecko. Dziś ta dziwna pieśń brzmi zabawnie, ale dawniej spełniała niezwykle ważną rolę. Strzegła przed zapomnieniem rodzimej mowy. Piosenka uczyła dzieci nazw kaszubskich zastępowanych przez obco brzmiące słowa niemieckie. Abecadła kaszubskiego nie śpiewa się tak zwyczajnie, po prostu. Niezbędne są akcesoria: obrazkowa ilustracja teksu, no i wskazówka, którą może być zwyczajny patyk. Śpiewający wskazuje poszczególne obrazki, początkowo po kolei, a następnie na wyrywki, powtarzając wszystkie nazwy wymienione w poszczególnych zwrotkach. K. W.: Ksiądz prałat znany jest z tego, że sam śpiewa, ucząc do dziś najmłodsze pokolenia, nie tylko zresztą gdyńskie, czy szerzej – kaszubskie, ale właśnie wszystkie napotkane na swej drodze dzieci. Mogłem się nie raz o tym przekonać. Ks. H. J.: Mnie uczyli dorośli, kiedy byłem dzieckiem, uczę więc dzisiaj i ja... Tak rozumiem ciągłość tradycji. K. W.: Abecadło kaszubskie wisi w przedpokoju mieszkania księdza prałata, podobnie, jak wiele innych pamiątek i eksponatów o charakterze muzealnym. Są tu diabelskie skrzypce, burczybas, bazuna – instrumenty, na jakich ksiądz prałat uczy grać nie tylko dzieci, lecz w przypływie dobrego humoru, którego księdzu raczej nie brakuje, również dorosłych. Przez wiele lat przyjmował ksiądz prałat w swoim mieszkaniu wycieczki dzieci i młodzieży. Rytuałem było, podobnie jak w muzeum kaszubskim w Kartuzach – zażywanie tabaki i śpiewanie alfabetu kaszubskiego przy akompaniamencie ludowych instrumentów. Wiszą tu także rzeźby, hafty, obrazy, głównie o tematyce religijnej. Przedmioty te tworzą takie małe, domowe muzeum... Ks. H. J.: Domowe i małe... bo Kaszuby to mała ojczyzna. Niewiele tu tego zostało. Wszystkie moje zbiory, na które złożyły się pamiątki zbierane i gromadzone skwapliwie jeszcze przez mojego dziadka, matkę i ojca – Marię i Jakuba Jastaków przekazałem do klasztoru sióstr urszulanek w Orłowie. 85 K. W.: Jak to? Przecież ksiądz prałat to muzeum stworzył, powołał do życia i wyposażył w tysiące bezcennych i unikalnych eksponatów, których historia sięga niekiedy początków XIX stulecia. Ks. H. J.: Pragnąłem w ten sposób uczcić pewne wydarzenia. K. W.: Złoty jubileusz swojego kapłaństwa i 60-lecie powstania zakonu sióstr urszulanek w Gdyni. Była to wielka i znacząca uroczystość z udziałem wielu znakomitych gości, świadków i „chrzestnych” tego regionalnego muzeum. Na pierwszą, bardzo zresztą okazałą, ekspozycję złożyły się świątki i obrazy religijne m.in. Świętej Rodziny z 1802 roku, rzeźby, płaskorzeźby i krzyże kute w metalu i w blasze, przedmioty sztuki ludowej, wykonane przez chłopców ze szkoły rzeźby Franciszka Menczykowskiego w Białej Górze w czasach, gdy ksiądz prałat pełnił funkcję dyrektora Caritasu. Wazony, patery, dzbany z ceramiki Neclów z Chmielna oraz z Lubiany, hafty według wzorów Franciszki Majkowskiej i Maksymiliana Lewandowskiego unikalny alfabet kaszubski wykonany haftem, herby miast pomorsko-kaszubskich. Na wystawie znalazła się również sygnaturka z gospodarstwa rolnego rodziców księdza prałata zwołująca domowników i robotników do odmawiania modlitwy Anioł Pański. Zabytkowe meble, bufet z drewna bez sęków z lasów tucholskich z połowy XIX wieku, okazałe, zabytkowe lustro w bogato rzeźbionej ramie również z tego okresu. Wystawę wzbogaciły liczne wydawnictwa regionalne, zabytki literatury kaszubskiej, prawdziwe cymelia, m.in. dzieło Stefana Ramułta wybitnego językoznawcy i etnografa „Słownik języka pomorskiego czyli kaszubskiego” z 1893 roku, „Struktura ludności kaszubskiej” z 1899 roku oraz „Historia Kaszubów” Majkowskiego i pierwsze wydanie „Życia i przygód Remusa”. Wiekopomne dzieło księdza Bernarda Sychty – siedmiotomowy „Słownik gwar kaszubskich” oraz setki innych wydawnictw kaszubskich pisarzy i poetów. Stałą ekspozycję Muzeum Kaszubsko-Pomorskiego w Orłowie stanowią również albumy z fotografiami różnych zdarzeń historycznych, które miały miejsce w Gdyni za sprawą księdza prałata, jak np. wizyta Prymasa Polski Kardynała Wyszyńskiego w 1953 roku, czy Sekretarza Stanu Stolicy Apostolskiej – Agostino Casaroli w 1967, poświęcenie kościoła NSPJ w 1959 i wiele, wiele innych. Na wystawie znalazły się również oryginalne muszle ze wszystkich mórz przywiezione przez bosmana Jana Leszczyńskiego, z pierwszego rejsu Daru Pomorza dookoła świata, nie mówiąc już o historii najnowszej: również medalach, emblematach i symbolach kościelnych, kaszubskich i solidarnościowych, m.in. dar załogi Stoczni Gdynia SA, czy dar Komitetu strajkowego Stoczni Remontowej „Nauta” w Gdyni. To tylko najważniejsze spośród setek eksponatów, jakie darował ksiądz prałat orłowskiemu muzeum. Wśród nich miejsce szczególne zajmuje jedyny w swoim rodzaju unikat: róg Antoniego Abrahama, oryginalna tabakiera. Ks. H. J.: (Śmiejąc się radośnie) Chcemë le so zażëc? K. W.: Róg jest już w muzeum. Choć wiele osób goszczących u księdza prałata pamięta czasy kiedy wisiał na ścianie i był po prostu w użyciu. Ks. H. J.: Tak, po wielkim Abrahamie została mi tabakiera, rożek kaszubski. K. W.: To stara, tradycyjna i nie znana gdzie indziej dziedzina kaszubskiej sztuki ludowej. Wiąże się ona ściśle ze zwyczajem zażywania tabaki. Tabakiery w kształcie rożka wyrabia się z rogów bydlęcych. Odpowiednio wybrany róg przepiłowuje się na trzy ka 86 wałki, „z których wychodzą dwie tabakiery i z ostrego zakończenia – rożek”. Następnie kawałki te smaruje się łojem lub olejem i kładzie na rozżarzone węgle. Gdy zrobią się miękkie łatwo im nadać pożądany kształt, czy też wyposażyć w dodatkowy ornament. Do dziś niemal każdy starszy Kaszuba jest właścicielem rogowej tabakiery, bądź rożka. Ks. H. J.: Abraham przed śmiercią w czerwcu 1923 roku ofiarował tabakierkę swemu przyjacielowi z Wejherowa Wojciechowi Rolbieckiemu, mojemu krewniakowi, wujowi, ze strony ojca, z poleceniem przekazania owej tabakiery jakiejś osobie duchownej. K. W.: Lepszego spadkobiercy niż ksiądz prałat nie mógł znaleźć. Ks. H. J.: Ho, ho... Rolbiecki długo nie mógł się zdecydować. Długo rozpytywał wśród kaszubskiego ludu, a kontakty miał bardzo rozległe, poprzez sklep kolonialny, który prowadził przed wojną. Na zapleczu była piwiarnia, do której schodzili się Kaszubi z Wejherowa i okolic, by wspominać i rozpamiętywać czasy walki z pruskim zaborcą. W czasie spotkań obficie częstowano się tabaką z rogu Abrahama. W końcu rzeczywiście przekazał mi z należnym szacunkiem tę zabytkową tabakierkę, kiedy przybyłem do Gdyni i objąłem kościelny Caritas w 1946 roku. Przekazał mi również tekst-zaklęcie, jakie powinno towarzyszyć rytuałowi zażywania tabaki. „Jeśli jesteś Polakiem i wierzysz w Boga, zażyj tabaki z tego roga. Jeśli nie wierzysz w Boga, nie dotykaj tego roga, bo ci odpadnie ręka albo noga”. Te słowa wypowiadał również Antoni Abraham. K. W.: Czy komuś odpadła? Ks. H. J.: Nie, jeszcze nie, ale pewnie dlatego, że uprzedzam o tym słowami Abrahama. K. W.: Walczył on przez całe swoje dojrzałe życie o polskość Kaszub i o jak najszerszy dostęp do morza. Trybun ludowy, agitator polskości, założyciel licznych towarzystw ludowych i śmiały kolporter „Gazety Gdańskiej”. „Nam nie płakać i rozpaczać, ale bronić mężnie praw swoich trzeba”. Realizował tę dewizę z całkowitą determinacją, nękany przesłuchaniami i więzieniem. Nazywano go powszechnie, no i nie bez racji „Królem Kaszubów”. Dziś ten tytuł przysługuje księdzu prałatowi. Ks. H. J.: (Uśmiecha się w zamyśleniu). Tak, tak... niektórzy tak się do mnie żartobliwie odzywają. Mam również koronę, wykonaną przez chłopców z domu poprawczego w Kłodzku. K. W.: Ma ksiądz prałat przede wszystkim autorytet i wielkie uznanie. Taki to już zwyczaj na Kaszubach, że popularne, aktywne i zasłużone osoby, zwie się „królami kaszubskimi”. Taki tytuł nosili m.in. Antoni Abraham, Wincenty Rogala... Ks. H. J.: Związane są z tym tytułem bardzo stare legendy i baśnie. Najstarszy król kaszubski przebywa ponoć w szczelinie potężnej góry pod Lęborkiem, a wyjdzie z niej dopiero wtedy, gdy lutość ludzka odtaje. K. W.: Lutość, czyli srogość... 87 Ks. H. J.: Także gniew, zawiść, zazdrość, chłód serca, wszelki grzech, a więc chyba nieprędko. K. W.: Dlaczego, skoro Kaszubi „trzymają z Bogiem”? Ks. H. J.: To „My trzymamy z Bogiem”! Ale „my” to nie znaczy absolutnie „wszyscy”. K. W.: Kościół NSPJ od samego początku jasno i zdecydowanie wytyczył sobie linię postępowania. Mieści się ona w tym wyjętym z „Hymnu” Derdowskiego zawołaniu: „My trzymamy z Bogiem”. Kościół stoi na kaszubskiej ziemi, podarowanej przez kaszubską rodzinę Willmów i służy kaszubskiemu ludowi. Gdyńska świątynia stała się centralnym miejscem uroczystości o charakterze religijno-patriotycznym i regionalnym. Tu odbywały się i nadal odbywają wszystkie znaczące uroczystości, stąd ruszają manifestacje patriotyczne i tradycyjne kaszubskie pielgrzymki. Tu dzięki odwadze i stanowczości księdza prałata w lutym 1970 roku zainaugurowano pierwsze po II wojnie światowej obchody 50 rocznicy zaślubin Polski z morzem, poświęceniem wioseł i sieci rybackich, nawiązując do zwyczaju święcenia łodzi rybackich przez kardynała Dalbora w międzywojniu. Główne uroczystości religijno-patriotyczne odbyły się w Pucku. Ks. H. J.: I to w czasach głębokiej komuny, kiedy nikt nie przypuszczał, że taka uroczystość w ogóle jest możliwa! K. W.: Uroczystość 75-lecia Zaślubin Polski z morzem obchodziliśmy w Pucku z udziałem kardynała Józefa Glempa Prymasa Polski, prezydenta RP Lecha Wałęsy i kilkunastu biskupów. Ks. H. J.: Tak, te głośne kaszubskie uroczystości rozpocząłem od obchodów setnej rocznicy urodzin Antoniego Abrahama – 19 grudnia 1969 roku, kiedy nikomu nie śniło się nawet, że coś takiego można zorganizować w kościele za rządów Gomułki. Komunizm tępił regionalizmy, nie tylko zresztą kaszubskie, za inność, odmienność, a przede wszystkim za żarliwość wiary. Pamiętajmy, że „trybun ludowy”, orędownik narodowej sprawy, wierny syn ziemi kaszubskiej, był jednocześnie człowiekiem głębokiej wiary i przez wiarę rozumiał los swojej ojczyzny, której dane było zmartwychpowstać. Jego niespożyty duch miał swoje źródło w wierze i przywiązaniu do Kościoła katolickiego – mówiłem o tym w homilii podczas uroczystej mszy świętej koncelebrowanej, z udziałem 32 kapłanów. Podczas tej mszy powzięliśmy z wiernym ludem bożym postanowienie umieszczenia w naszym kościele tablicy dla uczczenia pamięci zasłużonego dla Kościoła i ojczyzny działacza kaszubskiego. I oto po dziesięciu latach, w roku 1977 aktu poświęcenia tablicy dokonał ksiądz infułat dr Antoni Liedtke, konserwator diecezjalny z Pelplina. Pamiętajmy, że pierwsza kaplica w Gdyni pod wezwaniem NSPJ przy ulicy Starowiejskiej utworzona została przy udziale Antoniego Abrahama w sąsiedztwie starej kaszubskiej chaty, czyli jego domku – dzisiejszego Muzeum Miasta Gdyni, otwartego właśnie z okazji stulecia urodzin „Antka spod kaplicy Serca Jezusowego”. Była to jednocześnie 50 rocznica zwołania konferencji pokojowej w Wersalu, która w 1919 roku ostatecznie zadecydowała o dostępie Polski do morza. K. W.: Czy to prawda, że Abraham częstował tabaką ze swego słynnego rożka samego generała Hallera w Pucku w dniu Zaślubin 10 lutego 1920 roku? 88 Ks. H. J.: Nie tylko generała, ale także innych „oficjeli” z Warszawy, z rządu, sejmu i senatu, a także oficerów, błękitnych ułanów. – Kiedy pan generał na Kaszubach, to musi z Kaszubą zażyć tabaki z tej oto tabakiery! Generał Haller zawahał się przez chwilę, potem sięgnął po szczyptę i kichnął. K. W.: Ależ ta sytuacja jako żywo przypomina scenę z generałem Dąbrowskim z Mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza”. Ks. H. J.: „Miasto Gdańsk, niegdyś nasze, znowu będzie nasze”. Ze swego rogu Abraham częstował również prezydenta RP Stanisława Wojciechowskiego, ba, najwyższego dostojnika Kościoła w Polsce, księdza kardynała Edmunda Dalbora – Prymasa Polski, ale to już w Gdyni w 1923 roku, zapewniając o wiecznej wierności Kaszubów względem Macierzy Polskiej, i o ich niezłomnym przywiązaniu do Kościoła katolickiego. Mnie zresztą również udało się częstować tabaką z rogu Abrahama Prymasa Polski kardynała Stefana Wyszyńskiego oraz prezydenta RP Lecha Wałęsę. Tradycja i duch w narodzie – nie ginie! K. W.: Zwłaszcza gdy dbają o nią sami królowie. Ks. H. J.: Na krótko przed śmiercią Abraham zwiedził główne polskie miasta. Przemawiał w Warszawie z balkonu Teatru Wielkiego, gościł na Wawelu, był z pielgrzymką w Częstochowie, gdzie oddał hołd Matce Bożej i wpisał się do księgi pamiątkowej. Jego podpis widnieje wśród imion wielkich tego świata. K. W.: Uroczystości z okazji 50-lecia Zaślubin Polski z morzem były prawdziwym ewenementem. Przecież władze państwowe nie wyrażały zgody na jakiekolwiek obchody rocznicowe tego pamiętnego dla całego kraju wydarzenia. Ks. H. J.: Choć powstały w 1957 roku w Pucku Oddział Zrzeszenia Kaszubsko- Pomorskiego uznał za najważniejsze w swym działaniu upamiętnianie tej historycznej daty, to kolejne rocznice Zrzeszenie było zmuszone obchodzić raczej we własnym gronie. K. W.: Tymczasem zbliżał się rok 1970, a wraz z nim jubileusz 50 rocznicy Zaślubin. Ks. H. J.: Zaślubinom wypomniano charakter „endecki”, a to bardzo nie pasowało ówczesnym władzom partyjnym. Mimo starań doktora Stanisława Cygierta – ówczesnego prezesa Zrzeszenia, nie udało się uzyskać zgody. K. W.: Prezes Cygiert podzielił się tą myślą z księdzem prałatem. Ks. H. J.: Tak, istotnie tak było, a mnie dwa razy nie trzeba powtarzać. Przedstawiłem sugestię księdzu biskupowi Kazimierzowi Józefowi Kowalskiemu, który z pełną akceptacją przyjął ten zamiar. Zaznaczył, że ze względu na stanowisko władz państwowych uroczystości odbędą się w ściśle kościelnych ramach. W ten sposób zrodziła się myśl przygotowania przez Kościół katolicki patriotyczno-narodowej uroczystości w puckiej farze z parafianami Wybrzeża: Pucka, półwyspu helskiego, Wejherowa i Gdyni. Całość uroczystości ograniczono do kościoła, wypełnionego szczelnie do ostatniego, stojącego miejsca, skoro na państwowe ulice, place i na państwowy brzeg wyjść nie było można. Dobrze, że Abraham nie doczekał takich czasów. 89 K. W.: Podczas mszy świętej wygłosił ksiądz prałat płomienną, odważną homilię, którą porównywano z kazaniem księdza pułkownika Józefa Wryczy z uroczystych Zaślubin w 1920 roku. Ks. H. J.: W koncelebrze brało udział dziewięciu biskupów z diecezji gdańskiej, chełmińskiej, gorzowskiej i olsztyńskiej. W czasie kazania mówiłem o tym, że druty obozowe i groby męczenników głoszą zwycięstwo ducha nad materią, zwycięstwo bohaterskiego poświęcenia i miłości bez granic za wiarę i ojczyznę. K. W.: W roku 1970! Ks. H. J.: Czegóż mogłem się wówczas obawiać? Tragedia rozegrała się dopiero w grudniu tegoż roku, ale to już zupełnie inna historia. K. W.: Całe kazanie nacechowane było gloryfikacją Polski międzywojennej, generała Hallera, pułkownika Józefa Wryczy i wiernego ludu kaszubskiego. Ks. H. J.: Znałem oryginalny tekst kazania księdza Wryczy z Pucka 1920 roku. Odnaleziony został w puckiej farze. Dzięki temu mogliśmy go zaprezentować w historycznym widowisku na gdyńskiej plaży w lutym 1993 roku. K. W.: Ksiądz prałat, wystąpił w roli księdza pułkownika Wryczy. Ks. H. J.: Hallerem był Daniel Olbrychski na koniu, wśród swoich ułanów, którymi byli funkcjonariusze Straży Miejskiej. Znakomita lekcja historii dla wielu. K. W.: Miło mi. Ks. H. J.: I mnie było miło. Nie tylko dlatego, że studiowałem w tym samym Seminarium Duchownym w Pelplinie, ale również dlatego, że znałem księdza Józefa Wryczę osobiście. K. W.: Przybyło wówczas nad morze kilkanaście tysięcy widzów. Ks. H. J.: Nie licząc tych, którzy oglądali to wszystko w telewizji. Ale się udało! I Kompania Honorowa Marynarki Wojennej i kadeci z Akademii, z pochodniami w rękach, orkiestra wojskowa, harcerze, okręty w świetlnej gali na morzu. Brawo, brawo! K. W.: Tak to historia ociera się o dzień dzisiejszy... Ks. H. J.: Dla mnie to są wciąż żywi ludzie. Antoni Abraham, który bywał w naszym rodzinnym domu, dzięki czemu rodzice kupili maszynę do szycia, miał on bowiem przedstawicielstwo firmy „Singer”, Tomasz Rogala, z którym Abraham pojechał na konferencję pokojową do Wersalu i jego brat Wincenty, z nieodłączną cytrą, pozujący na ludowego barda, ksiądz Wrycza – proboszcz z pobliskiego Wiela, zbliżony z moim ojcem w zapatrywaniach politycznych i w popieraniu Narodowej Demokracji. Bywał u nas również ksiądz Kazimierz Bieszk, profesor Seminarium Duchownego w Pelplinie, Wiktor Kulerski, wydawca i redaktor naczelny „Gazety Grudziądzkiej”, Izydor Gulgowski, twórca skansenu we Wdzydzach, ze swoją ukochaną Teodorą, siostrą księdza Fetke z Wiela. 90 Bardzo dokładnie do dziś pamiętam wizyty doktora Aleksandra Majkowskiego, pisarza, który, podobnie jak jego wielki poprzednik Florian Ceynowa, był lekarzem, choć praca zawodowa w ich życiu miała drugorzędne znaczenie. Sprawy kaszubskie i twórczość literacka pochłaniała ich obu w całości. Praktykę medyczną traktowali jako okazję do spotkań i nawiązywania szerokich kontaktów, jako bazę działalności politycznej, szerzenia świadomości narodowej wśród ludności kaszubskiej. Majkowski już jako przywódca ruchu Młodokaszubów jasno określił cel swego działania: walka z germanizacją, poprzez tworzenie rodzimej pełnowartościowej inteligencji. Nauczył mnie wierszyka Maryli Wolskiej, który pamiętam do dziś: „Siedem miast od wiek wieków kłóci się ze sobą, które to z nich jest wszech Kaszub ozdobą? Gdańsk – miasto liczne, Kartuzy – śliczne, święte Wejherowo, Lębork, Bytowo, Cna Kościerzyna, Czy Puck, perzyna?” Ja byłem, jestem i będę za Kościerzyną. Pamiętam długie rozmowy ojca z Majkowskim, w stołowym pokoju przy rodzinnym stole. Pamiętam również późne powroty ojca z Kartuz, gdzie mieszkał Majkowski. Jak wiem, nie we wszystkim się zgadzali. Przywódca ruchu Młodokaszubów był, moglibyśmy dziś powiedzieć, typowym separatystą. Miał swoją wizję republiki kaszubskiej, wizję owianą duchem Uniwersytetu w Gryfii, założonego w XV wieku przez księcia Warcisława, gdzie studiował i zgłębiał historię rodzinnej ziemi. Tak, Majkowski był separatystą i słyszeć nawet nie chciał o jakimkolwiek połączeniu Pomorza z Kongresówką. Co najwyżej z Wielkopolską i Śląskiem, który poznał dobrze w okresie wcześniejszych studiów we Wrocławiu. Kościerzynę kochał miłością czystą. Była ona zresztą miastem na wskroś polskim, głównym ośrodkiem pracy narodowej na Kaszubach. Tu założył redakcję „Gryfa”, tu prowadził działalność społeczną, kulturalną, polityczną i pisarską. Tu założył Towarzystwo Czytelni Polskiej, tu wreszcie zrealizował ideę Domu Kaszubskiego w postaci sławnego „Bazaru”, który stał się fundamentem dla Towarzystwa Młodokaszubskiego. Był bardzo szczerym człowiekiem. Nie miał niczego do ukrycia. Ideę swoją przedstawił w Życiu i przygodach Remusa – dziele swego życia. Jest to prawdziwe zwierciadło Kaszub, ale też powieść o samotności, niespełnieniu i klęsce ludzkiego losu. Jakże pięknie i wzruszająco mówił o tym ksiądz profesor Kazimierz Bieszk na pogrzebie Majkowskiego w Kartuzach, w lutym 1938 roku, wspominając Remusa, ubogiego wędrownego handlarza, który z taczką pełną polskich książek przemierzał całe Kaszuby, wzdłuż i wszerz, niosąc w sobie dziwny zamysł. Chciał bowiem wskrzesić legendarny, zapadły zamek i wybawić zaklętą w nim królewiankę. To była symbolicznie ujęta idea Majkowskiego. K. W.: Walka z zaborcą, wyzwolenie narodowe, powrót Kaszub do dumnej, rycerskiej tradycji. Ks. H. J.: Biedny pastuszek o skażonej mowie, którego trudno zrozumieć, staje się niejako wybrańcem losu, przemierzającym ścieżki swojej małej ojczyzny z pięknym, lecz jakże trudnym posłannictwem. 91 K. W.: Remus mimo wszystko nie wybawił zaklętej królewianki. Poniósł klęskę. Ale swoją wielką misję przekazał innemu małemu chłopcu, i ten mały chłopiec należy się tego spodziewać – poniesie ją dalej w następne pokolenia. Ks. H. J.: To tak, jakby zabrakło mu czasu. Remus, jakie to znamienne, bał się tykania starego zegara, który bezlitośnie pożerał godziny, minuty, sekundy. Do tego motywu nawiązał ksiądz profesor Kazimierz Bieszk w pamiętnej mowie pogrzebowej. Remus miał w swej chacie zegar, „co spoglądał, jak stary, mądry człowiek, co wszystko wie, co czas przyniesie z sobą, a nawet widzi zbliżającą się śmierć. I ten zegar stanął”. Pamiętam do dziś to wspaniałe porównanie bohatera powieści do zmarłego autora. Dopełniło się. K. W.: Podobno postać Remusa miała swój prototyp w autentycznym wędrownym handlarzu Jakubie Remusie, który zachodził do gospodarstwa Basków, dziadków Aleksandra Majkowskiego, w podkościerskiej wsi Łubiana. Ów Remus zapamiętany z lat dziecinnych stał się postacią literacką. Ks. H. J.: A sam Majkowski? Nie wszyscy jednak Kaszubi doceniali wybitnego rodaka. Był dla nich może zbyt śmiały, zbyt ostry, bezkompromisowy. Tu znów powtarza się po trosze historia Floriana Ceynowy, nieprzeciętnej jednostki, zwalczanej przez własne otoczenie z powodu niezależności. Nie bez przyczyny Aleksander Majkowski mówił o sobie, że czuje się jak marchew w beczce kapusty. Wspomina o tym jego córka Damroka. K. W.: Jej postać wiąże się z tragicznym Grudniem 1970 roku na Wybrzeżu. To dzięki jej odwadze udało się przechować grudniowy sztandar – moczoną w krwi zabitego ucznia biało-czerwoną flagę. Damroka Majkowska, córka przywódcy ruchu Młodokaszubskiego przez dziesięć lat ukrywała ów sztandar między książkami Biblioteki Gdańskiej Polskiej Akademii Nauk, w której pracowała. Ks. H. J.: Wspomniałem już, że dla mnie te postacie z przeszłości są jak żywe i trudno mi wyznaczyć granicę, gdzie kończy się historia, a zaczyna dzień współczesny. K. W.: Takie odczucie świadczy niewątpliwie o ich stałej obecności w naszym życiu. Ks. H. J.: Słusznie. Staram się korzystać z ich doświadczeń pełnymi garściami. K. W.: Tak, gdy chodzi o wartość słowa i czynu. Ks. H. J.: Wartość słowa... Nikt chyba nie doceniał jej bardziej niż ksiądz Bernard Sychta. K. W.: Autor „Słownika gwar kaszubskich”, zawierającego ponad czterdzieści tysięcy haseł. To była benedyktyńska praca, tworząca dzieło pełne rozmachu i polotu. Ks. H. J.: Ale też był to alchemik słowa, tropiący tajemnicę języka przodków. Zapisywał stare przysłowia i podania, analizował obyczaje i obrzędy. Słownik Sychty jest dziełem bez precedensu, nie tylko w skali ogólnopolskiej, ale i światowej. Żadna z gwar w kraju i za granicą, nie posiada równie obszernego i wielostronnego opracowania. Dzięki księdzu Bernardowi Sychcie ożył teatr kaszubski. Dramaty historyczne, takie jak 92 Ostatnia gwiazdka Mestwina, Śpiące wojsko, Gwiazdka z Gdańska, Przebudzenie, a także widowiska regionalne Hanka się żeni czy Wesele kociewskie sprawiły, że repertuar teatru kaszubskiego stał się popularny, ceniony i znany. Poznałem księdza Sychtę jako młodego kapłana, gdy sam byłem klerykiem. Więzy konfratorskiej przyjaźni złączyły nas dopiero po zakończeniu II wojny. Spotykaliśmy się bardzo często w Pelplinie i Gdyni. Przez kilka lat obchodził ksiądz Sychta dzień swego patrona św. Bernarda w naszym kościele i w naszej plebanii. Pamiętam mszę świętą żałobną pod przewodnictwem Biskupa Chełmińskiego. Pogrzeb odbył się w słotny dzień listopadowy na cmentarzu w Pelplinie. Byłem w koncelebrze. Ksiądz Bernard Sychta na każdym prawie kroku podkreślał swój związek z rodzimą kaszubską kulturą. K. W.: Niemal identycznie postępuje przecież ksiądz prałat. Szlachetne źródła swego pochodzenia podkreśla ksiądz dosłownie przy każdej okazji. Każdy moment jest jak się okazuje dobry dla uwydatnienia kaszubskiego charakteru całego żywota. Nawet w korespondencji z najmniej przychylnymi urzędami z dumą używa ksiądz w podpisie określenia „syn ziemi kaszubskiej, prześladowany przez hitlerowców, nękany przez komunistów”. Ks. H. J.: Tę dumę wpajali mi moi nauczyciele i mistrzowie, m.in. ksiądz prałat Kazimierz Bieszk czy ksiądz biskup Stanisław Wojciech Okoniewski. K. W.: Im to właśnie poświęcił ksiądz prałat swe prace naukowe. Ks. H. J.: Chciałem pokazać powojennej Warszawie, jakich to wspaniałych synów wydała kaszubska ziemia. Egzamin magisterski zdałem, broniąc pracy pt. Dorobek homiletyczny księdza prałata dr. Kazimierza Bieszka, profesora Seminarium Duchownego w Pelplinie. (Ksiądz sięga po oprawiony w żółte, tekturowe okładki 150-stronicowy maszynopis). Sam zaproponowałem ten temat pracy. K. W.: Osobista znajomość musiała mieć niemały wypływ zarówno na wybór tematu, jak i na samą pracę. Ks. H. J.: Istotnie, ksiądz profesor Bieszk wykładał homiletykę. Był dla nas niedoścignionym wzorem. Jego kazania pamiętam do dziś. Warsztat miał wspaniały. Posiadał obszerną bibliotekę i czasopisma wszystkich krajów Europy. Słowa, intonacja, akcenty, gesty prawdziwego oratora. K. W.: Pochodził ze znanego na Pomorzu rodu Bieszków. Jego dziad był wójtem Koleczkowa, ojciec – Ferdynand wyemigrował do Niemiec, prześladowany za działalność patriotyczną... Ks. H. J.: Do Fryburga, gdzie w 1890 roku przyszedł na świat jego pierwszy syn – Kazimierz. K. W.: Drugim był Stefan, późniejszy profesor filologii klasycznej, literat i publicysta, znany i ceniony działacz kaszubski, autor pieśni o Wdzydzach. Ks. H. J.: Wykładał łacinę w gimnazjach chojnickim i w Collegium Marianum w Pelplinie. Więc ciekawe jest ich pochodzenie. Ojciec Ferdynand Bieszk rzeczywiście wy 93 emigrował i to za czasów studenckich, jeszcze przed wojną francusko-pruską. Znalazł przystań we Fryburgu Badeńskim w Niemczech. Jego dom stał się oazą polskości, miejscem spotkań wielu wybitnych rodaków. Wiem, że bywał u nich nawet Władysław Mickiewicz, syn naszego wieszcza. K. W.: Biograf ojca i edytor jego dzieł. Wspaniały księgarz i bibliofil. Prowadził Księgarnię Luksemburską, a następnie Bibliotekę Polską w Paryżu, przy której później powstało Muzeum Adama Mickiewicza. Ks. H. J.: No proszę, jak się to wszystko pięknie układa. A Ferdynand Bieszk we Fryburgu piastował stanowisko bibliotekarza i księgarza sławnej na całą Europę księgarni nakładowej Herdera. K. W.: Johann Gottfried Herder – pisarz i filozof znany jest jako twórca prądu literacko- społecznego „Sturm und Drang”, dającego początek myśli romantycznej. Ks. H. J.: (Wyraźnie zadowolony z tego spostrzeżenia). Brawo! Z takiego oto środowiska wywodził się bohater mojego magisterium. Wartość dodatkowa całego przedsięwzięcia polegała na tym, że znałem go osobiście. To było dopingujące i zobowiązujące jednocześnie. Postawiłem sobie za cel rekonstrukcję dorobku homiletycznego ks. prof. Kazimierza Bieszka, dając jednocześnie portret człowieka i jego dzieła. Imponował olbrzymią wiedzą, lecz przedkładał nad nią uczucie. K. W.: Taką postawę określił najcelniej Mickiewicz w „Wielkiej Improwizacji” pisząc, że „uczucie spali czego myśl nie złamie”. Ks. H. J.: Tak, tak... (Ksiądz zamyśla się głęboko). Ksiądz Bieszk domagał się przeżyć, które kaznodzieja winien ujawnić na ambonie. Są przecież kazania, które jeszcze po latach słuchaczom żywo stoją przed „oczami duszy”. W czasie kazania musi się uwidocznić cała siła osobowości kaznodziei. I nie chodzi tu o deklamację, retorykę, krasomówcze popisy. To są chwyty i zabiegi formalne, które można stosunkowo łatwo opanować. Ale umieć czerpać z własnego wewnętrznego życia, tak, by kazanie było rozmyślaniem, które kapłan sam dla siebie wygłosił, to dopiero jest sztuka. Wierni pragną kazania zrodzonego z pobożności własnej kapłana. Ma ono wyrastać z emocji i stać się powtórnie u słuchaczy przeżyciem. K. W.: Co szczególnie zafascynowało księdza prałata w naukach profesora Bieszka? Ks. H. J.: (Długa chwila zastanowienia). Myślę, że... pojęcie grzechu. Tak. To on odkrył przede mną tę prawdę. (Ksiądz nachyla się w moją stronę i mówi przyciszonym głosem). Radosną pewność odkupienia zniszczyć może nie moc zła, lecz jedynie wolna wola. Świadome i dobrowolne przekroczenie przykazania – to warunek grzechu. Powstaje on przy wyraźnym naszym udziale. By zabezpieczyć wolność moralną człowieka Chrystus ustanowił sakramenty święte. Człowiek może więc wyzwolić się spod siły złego. Lecz musi wykazać dobrą i wolną wolę. (Ksiądz intensywnie zastanawia się nad tym co powiedział, trwa to długą chwilę). A generalnie godne są podkreślenia jego kazania chrystologiczne na tle Ewangelii Świętego Łukasza. Pamiętam, że często używał zwrotu „Pozdrawia Was Łukasz!” 94 K. W.: Uczeń i towarzysz podróży misyjnych świętego Pawła. Lekarz, malarz i portrecista Matki Boskiej. Patron malarzy i lekarzy. Ks. H. J.: Kazania chrystologiczne, a także kazania kaszubskie. Ksiądz Kazimierz Bieszk znał doskonale usposobienie i charakter Kaszubów. Uważał za konieczne posługiwanie się motywami folklorystycznymi; a więc świętości narodowe Kaszubów – jak miejsca pielgrzymkowe, obrazy świętych, przyroda rodzimego kraju – stanowiły kanwę, na której powstaje przepiękny rysunek czci Matki Najświętszej – Sianowskiej czy Swarzewskiej. K. W.: Bohaterem kolejnej pracy naukowej, tym razem dysertacji doktorskiej była wybitna postać życia duchownego i politycznego międzywojnia – ksiądz biskup Stanisław Wojciech Okoniewski, pierwszy po 150 latach niewoli biskup chełmiński, zwany morskim. Bo wówczas jedynie diecezja chełmińska sięgała do brzegów Bałtyku, aż po Hel. Obecnie z morzem graniczy kilka diecezji. Ks. H. J.: To również wybitny kaznodzieja. Zasłużył sobie przez to na miano „Księcia Kościoła”. (Ksiądz sięga po opasły, 200-stronicowy foliał). Oto mój doktorat. Świadoma kontynuacja magisterium. K. W.: W tym przypadku również fakt osobistej znajomości księdza biskupa Okoniewskiego nie pozostał bez znaczenia. Ks. H. J.: Tak, w istocie praca ta powstała z powodu fascynacji tym wybitnym arcypasterzem, wielkim Polakiem, szlachetnym i prawym człowiekiem, jednym z tych, których życie w całości upłynęło na pracy dla Polski w imię najwyższych ideałów wiary katolickiej i miłości ojczyzny. K. W.: Postawa i działalność patriotyczna biskupa Okoniewskiego wyznaczyły zakres tematyczny pracy doktorskiej, której tytuł brzmi: „Księdza biskupa Okoniewskiego kazania okolicznościowe w obronie polskości Pomorza, jego ludu i polskiego morza”. Ks. H. J.: Miałem okazję pracować nad zachowanymi kazaniami o rozmaitej tematyce, którą poddałem systematyzacji. Analizowałem kazania o tematyce morskiej, narodowospołecznej, eucharystycznej, cały cykl kazań o Świętych Pańskich. Analizowałem również jego „Listy pasterskie”. K. W.: Do jakich wniosków i syntez doprowadziła owa analiza? Ks. H. J.: Do odkrycia nie tyle schematu, ile istoty kazania. Wiadomo, że czerpał z najlepszych wzorów, to jest z kazań księdza Piotra Skargi, który był twórcą polskiego języka kaznodziejskiego. Jego rzeźbiarzem. Dlatego też pod względem formalnym kazania biskupa Okoniewskiego zachowywały kanon klasyczny. Natomiast istota jego homilii czyniła z kazania rodzaj modlitwy. Medytacje stawały się rozmową z Bogiem. Celem tej rozmowy było nie tylko odkrycie jakiejś prawdy, ale także jak najwnikliwsze jej pogłębienie. W ten sposób mówca odkrywał prawdę przed wiernymi, słuchaczami, dochodząc do wielkiej syntezy, docierając do samego Stwórcy. K. W.: Obrona pracy miała miejsce w Uniwersytecie Warszawskim, w styczniu 1953 roku i przyniosła księdzu prałatowi tytuł doktora teologii moralnej. Co to znaczy? 95 Ks. H. J.: To oznacza zasady chrześcijańskiej nauki moralności zawarte w słowie Bożym. Homiletyka musi uwzględniać zasady teologii moralnej. Jest to nauka normatywna o tym co moralnie jest dobre, a co złe. Wyznaczająca zasady, czy też normy postępowania. Zajmuje się problematyką oceny moralnej. K. W.: Czy pamięta ksiądz sam przebieg obrony? Ks. H. J.: Pamiętam liczne pytania ks. prof. Jana Nowickiego. On również znał osobiście bohatera mojej pracy. Znał dobrze jego sposób gromadzenia wiedzy i głoszenia słowa Bożego. Po obronie pracy doktorskiej złożyłem wizytę księdzu Prymasowi. To był miły i zaszczytny obowiązek. Kilku świeżo upieczonych doktorantów teologii, m.in. ksiądz Wacław Szetelnicki z Wrocławia, proboszcz kościoła św. Bonifacego, autor licznych dzieł historycznych. Każdy z nas musiał się przedstawić i zaprezentować. Prymas przyjął nas w swym pałacu na Miodowej bardzo uroczyście i poprosił o wpis do specjalnej księgi. Spotkanie nie trwało zbyt długo, ale utkwiło mi w pamięci, co zrozumiałe, zwłaszcza że w 1952 roku był to mój drugi kontakt z prymasem Wyszyńskim. Nie przypuszczałem wówczas, że kolejne spotkanie odbędzie się tak szybko i w dodatku w Gdyni. K. W.: Gdzie Ksiądz Prymas poznał osobiście kaszubski lud, żarliwość jego wiary i oddanie dla Kościoła Katolickiego. Ks. H. J.: W przemówieniu na plebanii starałem się przedstawić Prymasowi charakter Kaszubów, zrośniętych z morzem i przez morze wychowanych. Owszem, bywa, że są zamknięci w sobie, nieufni, ale prawdą jest również, że są twardzi i nieustępliwi, całym sercem ojczyźnie oddani, i że nigdy nie zdradzili tego, co polskie. K. W.: Jacy zatem jesteśmy naprawdę? Poznaliśmy zalety, a czy mamy również wady? Ksiądz zna je najlepiej. Poprzez spowiedź zna ksiądz nasze słabości i ułomności. Ks. H. J.: Już Aleksander Majkowski pisał: „Cziej sę Kaszuba zaprze, to mu wszëtko równo. Chce bë przeszedł król, biskup i nawet Ojc Swięty, to on na swoim stoi, jak cziej bies zawzęty”. I to niestety prawda. Zawziętość, ba, pieniactwo, procesomania, ale nie sądzę, by było jej więcej niż w innych rejonach kraju. Te wszystkie przywary wyszydzał Majkowski w swych satyrach. K. W.: Zebranych w tomie pt. „Z małego miasta”. No dobrze, ale Gdynia to miasto duże, trzynaste co do wielkości w Polsce. Ks. H. J.: Ludność Gdyni jest napływowa. Część z przedwojennej Wielkopolski przybyła tu za pracą i chlebem, część po wojnie – ze wschodu, głównie z Wilna, a część to autochtoniczna, rodzima ludność kaszubska. 96 K. W.: A młodzi, podopieczni księdza prałata Protektora, objęci Fundacją Pomocy Stypendialnej Młodzieży Kaszubskiej? Ks. H. J.: Jest to głównie młodzież akademicka Uniwersytetu Gdańskiego, Politechniki Gdańskiej, Akademii Medycznej w Gdańsku, Wyższego Seminarium Duchownego, Akademii Rolniczej, Wyższej Szkoły Morskiej, a także z liceów i techników oraz szkół pomaturalnych. Są młodzi, a więc chętni, oddani, służący pomocą we wszystkim o co ich poproszę, uczynni. Pochodzą najczęściej z rodzin wielodzietnych, których po prostu nie stać na kształcenie najstarszych dzieci. Ja sam pochodzę z rodziny wielodzietnej i do dziś żywię wdzięczność dla moich rodziców za wykształcenie jakie mi dali. Mam nadzieję, że choć w części spłacę ten wielki dług. Choć stypendia jakie udało się dla nich zorganizować są bardzo skromne. K. W.: Fundacja Pomocy Stypendialnej w Gdyni, ustanowiona aktem notarialnym działa od kwietnia 1991 roku. Celem Fundacji, co dokładnie określa jej statut jest udzielanie pomocy materialnej nie tylko dla młodzieży kaszubskiej, lecz również z całego województwa. Ks. H. J.: Fundacja ma charakter otwarty, choć nie prowadzi działalności gospodarczej. Wszystkie funkcje we władzach Fundacji pełnione są wyłącznie społecznie. Nadzór nad Fundacją sprawuje bezpośrednio Minister Edukacji Narodowej. Na fundusz stypendialny składają się dobrowolne datki pieniężne członków wspierających, osób fizycznych, a czasem prawnych. K. W.: Pomysł utworzenia Fundacji powstał w czasie zbliżającego się jubileuszu 50- lecia kapłaństwa księdza prałata. Ks. H. J.: Wydaje się, że wpadłem na dość praktyczny sposób pozyskiwania środków. W zaproszeniach jubileuszowych wyraziłem wolę, by zamiast kwiatów i upominków składano wolne datki na rzecz Fundacji. I prośby odniosły pożądany skutek tak ze strony poszczególnych gości, jak i instytucji czy zakładów pracy, komisji zakładowych NSZZ „Solidarność” działających w Gdyni i na ziemi kaszubskiej. K. W.: Całe swoje kapłańskie życie uczył ksiądz prałat historii ojczystej ze szczególnym uwzględnieniem dziejów Gdyni i Kaszub. W kościele na każdym kroku dostrzec można kaszubskie rysy świątyni, wzory haftów na ornatach, na obrusach, na sztandarach, stroje kaszubskie służby liturgicznej, także młodzieży biorącej udział w procesjach i pielgrzymkach, Schola Cassubia, a więc muzyka i pieśni regionu, Muzeum Kaszubskie księdza prałata. Ludzie zasłużeni dla Kaszub i dla Gdyni pojawiający się niemal w każdym kazaniu, bliska współpraca ze Zrzeszeniem Kaszubsko-Pomorskim. Ks. H. J.: Pamiętajmy, że Gdynia w zamierzeniu jej twórców – Eugeniusza Kwiatkowskiego i Tadeusza Wendy miała być symbolem związków Polski z morzem. Kościół Katolicki od samego początku wspierał tę ideę. Dlatego nic co morskie i nic, co kaszubskie – nie jest mi obce. Morze to jak powiew wieczności, odblask majestatu bożego, a my poprzez morze, poprzez pracę marynarzy, rybaków, portowców, stoczniowców, poprzez ludzi morza „trzymamy z Bogiem”. 97 MY TRZYMAMY Z BOGIEM Krzysztof Wójcicki: Oto kolejny poetycki werset z poematu Hieronima Jarosza Derdowskiego pt. „O panu Czarlińscim, co do Pucka po sece jachoł”. Nie kto inny, jak właśnie Derdowski określił źródła duchowej mocy Kaszubów. Z samych tylko jego utworów da się odczytać, że lud kaszubski jest pobożny, mocno przywiązany do religii i Kościoła. W świecie poetyckim Derdowskiego Bóg nie jest kimś nieosiągalnym, obcym, oddalonym w czasie i przestrzeni. Przeciwnie: staje wśród przygotowanej na Jego przyjęcie gromady, umacniając duchowe wartości wspólnoty ludzkiej. Poezja Derdowskiego udowadnia, że Bóg jest wśród nas. Ks. Hilary Jastak: „Czujce tu ze serca toni skłod nasz apostolsci: Nie ma Kaszub bez Polonii, a bez Kaszub Polsci”. Świadomość związków z Bogiem wedle Derdowskiego ukonkretnia związek z ideą ojczyzny. Oczywiście niepodległej. K. W.: Wiele przykładów z życia duchowego Kaszubów, w tym również poezji i literatury potwierdza tę prawdę, że całe Kaszuby są świadectwem boskiego porządku. Ks. H. J.: Tak, to znany na długo przed Ceynową motyw świadczący o tym, że Kaszuby są drugą Palestyną. K. W.: Tradycja ludowa żywi przekonanie, że Kaszuby to Ziemia Obiecana. Hebrajskie Betlejem to kaszubski Bytów, a święty Paweł urodził się w Bolszewie. Ks. H. J.: (Uśmiechając się). Tak, tak, a Mesjasz w Kościerzynie, jak stare opowiadają baśnie. K. W.: Mało tego, nazwę słynnej kaszubskiej miejscowości wymienia sam Jezus w rozmowie z siostrą swego przyjaciela Łazarza z Betanii, mówiąc: „Marto, Marto, troszczysz się o Wiele...” Ks. H. J.: (Śmieje się głośno). A to dobre, tego nie znałem. No tak, życie duchowe Kaszubów przynosi wiele przykładów przenikania problematyki eschatologicznej w sferę dnia codziennego. Sam Bóg oraz symbole wiary tworzą rzeczywistą wartość. Lud jest skarbem Bożym. Zatem zadanie człowieka sprowadza się do tego, aby skarb ten współtworzyć, ale przede wszystkim pomnażać. Powiększać. Jak przysłowiowe talenty. Kto w tym dziele nie uczestniczy, występuje nie tylko przeciwko Bogu, ale i przeciwko całej ludzkiej rodzinie. K. W.: Hasło „My trzymamy z Bogiem” widnieje na każdym oficjalnym piśmie wychodzącym z parafii, zdobi całą parafialną korespondencję, sygnuje listy i kartki pocztowe księdza prałata, pojawia się na okolicznościowych „świętych” obrazkach, pocztówkach i życzeniach. 98 Ks. H. J.: Te słowa to hasło, a odzew stanowią ludzkie czyny. Podkreślił to prymas Wyszyński w czasie wizyty w kwietniu 1953 roku, kiedy w księdze pamiątkowej napisał akceptująco: „Trzymajcie z Bogiem”. K. W.: Szlachetne hasło wraz z odzewem wyzwoliło aktywność księdza prałata. Ilekroć pomyślę o tym, ile ksiądz prałat osiągnął w swoim życiu, tylekroć przypominam sobie „Drogę” księdza Escriva de Belaquer, również prałata, i pierwsze z jego 999 zaleceń: „Niech twoje życie nie mija bezpłodnie. Bądź czynny i użyteczny. Zostaw pamięć po sobie. Świeć blaskiem Wiary i Miłości”. Czyż w tym nakazie nie zawierają się wszystkie pozostałe? Ks. H. J.: To obok Nadziei główne prawdy wiary. Największą z nich jest Miłość. K. W.: Czy to właśnie Miłość nakazywała księdzu prałatowi wieść życie według modelu „vita activa”? Ks. H. J.: Jeśli częścią, czy raczej rodzajem miłości jest chęć niesienia pomocy bliźniemu... to tak... K. W.: „Miłość” i „litość” to słowa pochodzące z tego samego źródła. „Zmiłuj się” i „zlituj się” to są właściwie synonimy. Ks. H. J.: Pomoc, jakiej ja doznałem w moim życiu, zwłaszcza na początku, pomoc rodzinna, matczyna, ojcowska, ludzka... wymaga zwyczajnej, ludzkiej wdzięczności. K. W.: Więc wszystkie działania księdza prałata, cała jego dobroć, poświęcenie się ludzkim sprawom bierze swój początek z wdzięczności? Ks. H. J.: Chyba tak. Na pewno. Tyle otrzymasz od świata, ile sam dasz, tego nauczył mnie mój ojciec. K. W.: Od dawna chciałem spytać księdza prałata o wyobrażenie Boga. Jak wygląda Bóg w wyobraźni księdza. Czy jest to postać zbieżna z tradycją ikonograficzną, do której przyzwyczaja nas malarstwo religijne Michała Anioła, Rafaela, Tycjana, Veronese’a, Tintoretta, Caravaggia, personifikujące postać Boga, czy też jest kreowana wyłącznie przez własne doświadczenia. Ks. H. J.: To bardzo ważne pytanie. Każdy z nas nosi w sobie obraz Boga. Pomijam symbole. Nie zawsze w naszych wyobrażeniach jest to postać starszego dostojnego mężczyzny z siwą brodą i przenikliwym spojrzeniem. Są pewne, nawet bardzo konkretne przesłanki, aby postać i wyobrażenie Boga-Ojca niewidzialnego, wywodzić od widzialnego Boga-Syna. Syn jest „obrazem” Ojca. Poza tym nie zapominajmy, że my sami stworzeni jesteśmy „na obraz i podobieństwo”. Zdawać sobie musimy również sprawę z tego, że rodzony ojciec jest ziemskim reprezentantem Ojca w niebie. To jest niejako naturalne przedłużenie funkcji Ojca Niebieskiego. Jego ciągłej obecności w naszym ziemskim bytowaniu. Pamiętamy, jak jeszcze w przeddzień męki apostołowie prosili Chrystusa: „pokaż nam Ojca”. I tu pada odpowiedź, która wydaje się kluczem do tego problemu. „Dlaczego mówicie – pokaż nam Ojca” – pyta Chrystus apostołów, a więc swoich bliskich przyjaciół. „Czyż nie wierzycie, że ja jestem w Ojcu, a Ojciec Mój we mnie? Ja i Ojciec jedno 99 jesteśmy”. Tak więc moje widzenie, czy raczej wyobrażenie Boga, bo oglądać Boga „twarzą w twarz” można jedynie po śmierci, oparte jest w dużej mierze na wizerunku mego rodzonego ojca. Człowieka dobrego w zwyczajnym, ludzkim sensie, poczciwego, w rozumieniu Mikołaja Reja, a więc przede wszystkim uczciwego, no i sprawiedliwego. To chyba najważniejsza cecha ojca: sprawiedliwość. K. W.: To samo religia mówi o Bogu, który jest sędzią sprawiedliwym. Ks. H. J.: (Wyraźnie zadowolony z przeprowadzonego dowodu). A więc właśnie. K. W.: Czy nigdy nie odczuwał ksiądz prałat braku czy wręcz niedosytu z powodu milczenia Boga. Dlaczego Bóg nie objawia się nam w sposób bardziej wyraźny. Nie dostarcza dziś, jak to miało miejsce w przeszłości dostępnych dla wszystkich i widocznych dowodów swego istnienia. Czy w ogóle można mówić o milczeniu Boga? Ks. H. J.: Myślę, że w tym podstawowym, werbalnym, czy kolokwialnym sensie... tak. Ale Bóg milczy, ponieważ wszystko już nam objawił. Dzieło zbawienia już się dokonało. Właściwie wszystko wiemy. Powinniśmy tylko żyć w zgodzie z Bogiem i Jego przykazaniami. A jednak... nie potrafimy, albo przychodzi nam to z wielkim trudem. K. W.: Wracając do milczenia Boga... Ks. H. J.: No właśnie. Bóg nie przemawia do nas słowami. Daje nam znaki. I to niekiedy bardzo wyraźnie. K. W.: Głos sumienia? Ks. H. J.: Chociażby. Przecież wiemy, kiedy postępujemy niewłaściwie, „coś” czy „ktoś” nam podpowiada: „nie rób tego, bo możesz zaszkodzić sobie lub innym” K. W.: To Bóg mówi przez nas? Ks. H. J.: Tak, to Jego głos. Albo znaki... ileż ich w moim życiu rozpoznałem. Od czasu, gdy nasza matka ukazała się nam po śmierci, aż po dzień dzisiejszy. K. W.: Czy zechciałby ksiądz prałat opowiedzieć o tych znakach dnia dzisiejszego? Ks. H. J.: A upadek komunizmu. Czy to nie jest znak dany nam przez Boga? Czy to nie „digitus Dei”? Działanie Boga stało się widzialne w dziejach naszego stulecia, poprzez upadek komunizmu po 70 latach władzy, która, wydawało się, że ma przed sobą jeszcze całe wieki. Głosem Boga było objawienie w Fatimie i słowa Marii: „Rosja się nawróci”, „Moje serce zwycięży”. Zamach na Papieża pamiętnego 13 maja 1981 roku też wydaje się znakiem. Zwłaszcza w kontekście objawień w Fatimie 13 maja 1917 roku. K. W.: Tak, „digitus Dei”, czyli „palec Boży”. Ks. H. J.: A sakramenty święte? Czy to Kościół chrzci? Nie, to Chrystus, czy to Kościół rozgrzesza, nie to Chrystus itd. Sakramenty są znakiem działającego Boga w człowieku. Łącznie z przyjętym przeze mnie sakramentem kapłaństwa. Sakrament ten jest znakiem. Podobnie, jak łaska. A Boga nikt nigdy nie widział i zobaczyć nie może. 100 K. W.: Może z Nim jednak rozmawiać. I najbardziej „widoczną” formą tej rozmowy jest modlitwa. Ks. H. J.: Brawo. K. W.: W jaki sposób ksiądz się modli? W jaki sposób zwraca się ksiądz do Boga? W jaki sposób prowadzi ksiądz tę swoistą rozmowę? Ks. H. J.: Jak z Ojcem. K. W.: Powiadam „swoistą”, bo zachodzi pytanie, czy jest to rzeczywiście dialog, czy raczej monolog? Ks. H. J.: Chodzi o odpowiedź? W jaki sposób Bóg odpowiada na nasze słowa? Pamiętajmy, że nasz język, jak każdy zresztą język na świecie jest systemem znaków. I w tym sensie Bóg odpowiada wprost znakami na nasze znaki. (Ksiądz wyraźnie akcentuje słowo „odpowiada”, dzieląc je na sylaby). K. W.: Byłaby zatem modlitwa dialogiem? W rozmowie zawsze występują podmioty – „ja” i „ty”, czego najlepszym dowodem są nasze, kończące się już, przynajmniej w tej książce rozmowy. Z tym, że w modlitwie, jako rozmowie prymarne i wiodące wydaje się owo „ty”. Ks. H. J.: Jest tak dlatego, ponieważ w Bogu bierze początek nasza modlitwa. „Ojcze nasz”, „Ty – Ojcze nasz”. No jasne! W modlitwie najważniejszy jest Bóg. K. W.: Choć wydawać by się mogło, że rozpoczęta przez nas modlitwa jest naszą inicjatywą. Ks. H. J.: Zawsze jest to Boża inicjatywa w nas. K. W.: To przecież ważne, jak modli się ksiądz, zwłaszcza proboszcz, zważywszy, że jest on „sługą” parafian i jednocześnie rządcą. Ks. H. J.: Ma do pomocy księży wikariuszy. W ciągu 35 lat pełnienia funkcji proboszcza miałem ich ponad czterdziestu, łącznie z księżmi rezydentami. Piętnastu z nich zostało powołanych przez Ojca Niebieskiego po nagrodę wieczną. K. W.: Współpracownicy księdza pełnili także cały szereg zadań szczególnych, uczestnicząc w wielu jakże różnorodnych formach duszpasterstwa parafialnego. Ks. H. J.: Dobra organizacja form duszpasterskich, ułożenie mszy, nabożeństw, spowiedzi, katechizacji i innych posług jest jednym z fundamentów sprawnego realizowania posłannictwa Kościoła. W celu usprawnienia działalności duszpasterskiej proboszcz powierza pewien zakres zadań duszpasterskich według poszczególnych dziedzin i zainteresowań księży wikariuszy. Rozgraniczenia kompetencji wikariuszy dotyczyły m.in. opieki nad zespołami modlitewnymi Czcicielami Różańca i Świętego Franciszka, Miłosierdzia Bożego według błogosławionej Faustyny, akcji dobroczynnych, duszpasterstwa, inteligencji i młodzieży akademickiej, katechizacji, ministrantów i służby litur 101 gicznej, zespołów oazowych Rady Parafialnej, poradnictwa rodzinnego, muzyki i śpiewu kościelnego, okolicznościowych wystaw sztuki sakralnej, nauk, rozważań i konferencji, akcji trzeźwości, towarzystwa Przyjaciół KUL-u itd. Ewenementem wśród służby liturgicznej parafii był udział dorosłych mężczyzn, ojców rodzin w liturgicznym posługiwaniu i uczestnictwie w czasie nabożeństw. Po erekcji kościoła liczba ta zwiększyła się do 72. Podzieliliśmy tę dojrzałą służbę liturgiczną na 4 grupy. W ten sposób kilkunastu mężczyzn każdej niedzieli posługiwało przy ołtarzu. Dla rozwoju wymienionych tu zespołów liturgicznych zasłużyli się szczególnie wikariusze: ks. Jan Żywicki, ks. Jan Felski, ks. Jerzy Bunikowski, ks. Henryk Bietzke, ks. Ryszard Kwiatek, ks. Franciszek Jarzembowski i wielu innych. K. W.: Sprawna organizacja duszpasterstwa była możliwa dzięki sprzyjającym warunkom, jakie zapewniał nowoczesny i funkcjonalny kościół. Ks. H. J.: Dzięki temu mogliśmy sprawować również nabożeństwa paraliturgiczne: majowe, czerwcowe, w październiku – różańcowe, Drogę Krzyżową oraz nowennę do Matki Bożej Nieustającej Pomocy wprowadzoną jako jedną z pierwszych w Polsce od 1951 r. Przyjęła się praktyka święcenia pojazdów w dniu św. Krzysztofa, patrona kierowców, w uroczystość św. Błażeja – błogosławieństwo świecami, w dniu św. Agaty święciliśmy chleb i sól, który wysyłaliśmy później marynarzom na statki, w czwartek po oktawie Bożego Ciała święciliśmy zioła, 15 Sierpnia błogosławiliśmy plony. Uroczystości te cieszyły się dużym powodzeniem wśród wiernych, były głęboko zakorzenione w polskiej religijności. W sposób szczególny obchodziliśmy święto Matki, Dzień Nauczyciela, 10 lutego i 11 listopada, no i oczywiście Święto Morza z licznym udziałem marynarzy, rybaków i portowców oraz ich rodzin. Liturgię wszystkich nabożeństw w kościele NSPJ uświetniał chór „Cor Jesu” skupiający ponad 60 osób pod dyrekcją znakomitego organisty – Jerzego Szóstakowskiego. Chór nasz występował częstokroć także poza Gdynią: w Pelplinie, w Łodzi, w Częstochowie i w mojej rodzinnej Kościerzynie. Uświetnieniem muzycznym nabożeństw i uroczystości zajmował się również dziewczęcy zespół „Schola Cassubia” występujący w przepięknych strojach regionalnych. K. W.: Jedną z bardziej uroczystych form duszpasterstwa są misje święte. Ks. H. J.: To rodzaj specjalnych rekolekcji mających przybliżyć parafian do Boga i Kościoła. Do dziś pamiętam misje, które zorganizowaliśmy w trzecim miesiącu istnienia parafii, w marcu 1949 roku. Były to pierwsze po wojnie misje święte zorganizowane wspólnie z parafią Najświętszej Marii Panny. Nauki ojców redemptorystów zrobiły wielkie wrażenie na wiernych z całej Gdyni. K. W.: Podobny charakter i cel mają odprawiane w parafii rekolekcje wielkopostne. Ks. H. J.: Obejmują one wszystkie grupy i stany parafialne. Zaś przed uroczystością Najświętszego Serca Pana Jezusa organizowane są rekolekcje przygotowujące wiernych do odpustu parafialnego, w piątek po oktawie Bożego Ciała i do procesji wynagradzającej ku czci Najświętszego Serca Pana Jezusa, z udziałem biskupa, wiodącej z naszego kościoła do ojców jezuitów przy ulicy Tatrzańskiej. K. W.: W uroczystości Bożego Ciała parafia organizuje centralną, największą w mieście procesję. 102 Ks. H. J.: Biorą w niej udział również centralne parafie. Mimo rozmaitych trudności stawianych przez władze administracyjne miasta w procesjach zawsze brało udział kilkadziesiąt tysięcy wiernych. K. W.: Tak rozliczne formy duszpasterskie dopełniają tradycyjne pielgrzymki ogólnokrajowe i lokalne. Ks. H. J.: Na Jasną Górę przez cały rok, a szczególnie w maju i sierpniu, w Niedzielę Trójcy Przenajświętszej do Wejherowa, w pierwszą niedzielę listopada do Piaśnicy, w lipcu i we wrześniu z okazji Święta Nawiedzenia NMP do Swarzewa. K. W.: Dwa miejsca na Kaszubach otaczane są szczególną miłością: jednym jest Sianowo, drugim Swarzewo. Dwa domy Matki Boskiej: Sianowskiej, Królowej Kaszub i Swarzewskiej – Partonki Rybaków. Ks. H. J.: Rybaków i marynarzy. To z myślą o nich, o ich ciężkiej i niebezpiecznej pracy wprowadziliśmy duszpasterstwo ludzi morza. Obecność tej formy wynika z oczywistych potrzeb. Znaczna część wiernych związana jest zawodowo z gospodarką morską, pracując na lądzie bądź na morzu. Do portu gdyńskiego zawija wiele statków obcych bander. Z myślą o zagranicznych marynarzach, wprowadziliśmy spowiedź w języku niemieckim i francuskim. Każdego miesiąca modlimy się „za tych co na morzu”, o szczęśliwy rejs i powrót do domu. Organizujemy również nabożeństwa za tych, którzy zginęli na morzu, jak i msze rocznicowe ku czci ludzi oddanych morzu i Gdyni. Ważnym momentem w kształtowaniu Duszpasterstwa Ludzi Morza była wizyta arcybiskupa Emanuela Clarizzia, wiceprzewodniczącego Papieskiej Komisji do spraw Ludzi Morza, w czerwcu 1973 roku. K. W.: A jak wspomina ksiądz prałat pobyt Ojca Świętego w naszym mieście? Ks. H. J.: (z jasnym, płomiennym uśmiechem). Dzień 11 czerwca 1987 roku był dniem nadzwyczajnym dla Gdyni. Razem z rozentuzjazmowanym ludem bożym z Gdyni i z Kaszub, z księżmi i z biskupami brałem udział w powitaniu na skwerze Kościuszki, uczestniczyłem w nabożeństwie i wysłuchałem wzniosłego kazania skierowanego do ludzi morza i wiernego ludu kaszubskiego. Mimo iż byłem już na emeryturze przygotowałem z zespołem wiernych album hołdowniczy dla Ojca Świętego. Przedstawiliśmy w nim prawdziwą historię Gdyni, bogato ilustrowaną unikalnymi fotografiami. Dokument ten zawieźli do Oliwy, gdzie w pałacu biskupim mieszkał Papież, Hanna i Jan Mielczarscy. Sekretarz Stanu przysłał później na mój adres podziękowanie za ten cenny dar o dużej wartości historycznej. Duplikaty tegoż albumu w ilości 100 egzemplarzy otrzymali wszyscy, którzy go opracowali. Główną treść albumu stanowi tekst mojego autorstwa pod tytułem „Morze – Gdynia – Eucharystia” w kazaniach księdza biskupa Stanisława Wojciecha Okoniewskiego, z uwzględnieniem historii Gdyni na tle dziejów Pomorza i Kaszub. Znalazły się tam również bogato ilustrowane najważniejsze dokumenty i pamiątki życia duszpasterskiego parafii NSPJ. Fakt, że byłem już na emeryturze, nie eliminował mnie przecież z czynnej służby. Dlatego zdziwiony byłem dekretem biskupa Przykuckiego, który nie uwzględniał mnie w pracach komisji przygotowujących wizytę Ojca Świętego w Gdyni. Nie uwzględniono mnie również przy koncelebrze. I ten fakt przyjąłem ze zdumieniem. Przepustkę na 103 Skwer Kościuszki otrzymałem w ostatniej chwili. Nie zabrałem dowodu osobistego, więc miałem kłopoty z wejściem. Jeden milicjant dzwonić musiał na komisariat, by się upewnić, czy w ogóle jestem na liście, drugi na szczęście mnie rozpoznał. Miałem natomiast wielki zaszczyt brać udział we Mszy świętej na Zaspie, stając przy stole pańskim razem z Ojcem Świętym. I to jako jedyny kapłan z Gdyni. Pamiętam późniejszy, uroczysty obiad w oliwskim refektarzu, z udziałem kardynałów, arcybiskupów, biskupów, kapłanów oraz osób świeckich. Papież z każdym witał się osobiście. K. W.: Duszpasterstwo Ludzi Morza to tylko część Parafialnego Duszpasterstwa Stanowego. Ks. H. J.: Obok Duszpasterstwa Inteligencji Technicznej, Służby Zdrowia, Nauczycieli, Prawników, Emerytów i Rencistów wraz z Apostolstwem Chorych, Duszpasterstwo Akademickie, Rzemieślników i Kupców, Harcerzy dla przyjezdnych, gości, letników i wczasowiczów, wreszcie Duszpasterstwo Dobroczynne o długiej i pięknej tradycji w naszej parafii. K. W.: Sięgającej czasów pamiętnej dyrekcji księdza prałata w kościelnym Caritasie... Ks. H. J.: Oraz Rady Charytatywnej o niebywałej wprost aktywności złożonej z zaangażowanych i oddanych osób świeckich oraz księży i sióstr zakonnych. K. W.: Również osoby duchowne i świeckie zaangażowane były w rozwój bardzo nowoczesnej formy, jaką był telefon duszpasterski. Ks. H. J.: Na początku lat siedemdziesiątych w kilku parafiach w Polsce uruchomiono telefony zaufania. Było to także praktyką wielu instytucji świeckich w Polsce, rozmaitych redakcji, towarzystw społecznych itd. Ta szlachetna inicjatywa miała pomagać ludziom w odzyskaniu sensu życia, miała być deską ratunku dla desperatów i bezinteresowną pomocą w zwykłych kłopotach. Podobnie stało się i w naszej parafii. Dekretem Biskupa Chełmińskiego w październiku 1974 roku udostępniliśmy telefon duszpasterski do użytku wszystkich potrzebujących. Codziennie od 19.00 do 22.00 przy telefonie czuwał ktoś z odpowiednio przygotowanego zespołu dyżurnych: siostra zakonna, ksiądz, psycholog itd. Bezpośrednią opiekę nad telefonem zaufania objęli ks. Antoni Dunajski i ks. Andrzej Miszewski. Telefon miał służyć tym, którzy mieli problemy i którym w danym momencie z różnych przyczyn trudno było osobiście skontaktować się z duszpasterzem. K. W.: Jakie to były problemy? Ks. H. J.: Głównie natury moralnej, konflikty małżeńskie, intymne życie młodzieży, nieplanowana ciąża, lęk przed spowiedzią, depresje psychiczne. K. W.: To znamienne, że rozmówcy szukali rozwiązania swych trudności właśnie na płaszczyźnie religijnej. Ks. H. J.: Myślę, że nie naruszę tu tajemnicy, ale wielu rozmówców przyznawało się w czasie spowiedzi, że to właśnie telefon duszpasterski pomógł im wrócić do Kościoła, czasami po kilkunastu latach. W wielu bowiem przypadkach udawało się doprowadzić 104 do kontaktu sakramentalnego, przy czym z reguły rozmówcy pragnęli wyspowiadać się u księdza, z którym prowadzili rozmowę. Podobnym celom służyło „pogotowie spowiedziowe”, którego funkcjonowanie polegało na stałej gotowości kapłanów do udzielania sakramentu pojednania. O każdej porze dnia będący w potrzebie penitent mógł przywołać kapłana przez naciśnięcie odpowiedniego dzwonka. Księża byli do dyspozycji „na każde wezwanie”, oprócz rzecz jasna pełnionego dyżuru w konfesjonałach przez osiem godzin dziennie. Dzwonili nie tylko ludzie dręczeni własnym sumieniem, poczuciem grzechu, czy głosem moralnego niepokoju. Bardzo często rozmowy dotyczyły problemu powołania. Pamiętam, jak jedna z dziewcząt, po całej serii rozmów podjęła decyzję o wstąpieniu do zakonu. Dziś jest siostrą przełożoną. Szczególną charyzmą penitencjarza odznaczali się ks. Bernard Łukaszewicz, ks. Feliks Ożga, ks. Roman Tadrowski, ks. Wojciech Wiśniewski, ks. Tadeusz Jezierski, ks. Henryk Kiedrowski, obecny proboszcz parafii. K. W.: Jak wiele powołań miało miejsce w 50-leciu kapłaństwa księdza prałata? Ks. H. J.: Z serdeczną wdzięcznością doświadczałem tej łaski Boga Najwyższego po wielokroć. Najczulej wspominam ten „pierwszy raz”. Stasio Laudy z Lubani, który tuż po wojnie rozpoczął studia w Seminarium Duchownym w Pelplinie. Po sześciu latach, mimo iż pochodził z archidiecezji warszawskiej, został kapłanem diecezji chełmińskiej. Równocześnie z nim otrzymał święcenia Jan Skalski z Gdyni – mój stypendysta. Można powiedzieć, że parafię NSPJ w Gdyni spotkało naprawdę wielkie wyróżnienie, bo aż dwukrotnie na moją prośbę i na mocy decyzji Biskupa Chełmińskiego odbyła się tu uroczystość święceń kapłańskich. Zwykle święcenia odbywają się w katedrach diecezjalnych. Po raz pierwszy w dziejach Gdyni, w Dniu Zesłania Ducha Świętego, a więc w maju 1972 roku święcenia kapłańskie z rąk biskupa chełmińskiego Kazimierza Józefa Kowalskiego otrzymało pięciu diakonów z Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie – Grzegorz Ignor, Wojciech Kasyna z Gdyni-Grabówka, Antoni Konkel z Jastarni, Wiesław Mering z Gdyni-Orłowa, obecny Rektor WSD w Pelplinie, Zygmunt Sadecki z Gdyni-Leszczynek. Neoprezbiterzy odprawili kolejno msze święte prymicyjne, udzielając wiernym prymicyjnego błogosławieństwa. Podobna uroczystość odbyła się dwa lata później, kiedy to święcenia kapłańskie otrzymali księża: Stefan Maliszewski z Gdyni-Grabówka, Witold Rejmak i Wiesław Wojewódzki. Święceń kapłańskich w naszym kościele udzielał ksiądz biskup Zygfryd Kowalski. Wielu księży odprawiało tu swoje msze prymicyjne, m.in. księża Marian Talaśka, Janusz Rekowski, Jan Skalski, Marian Kubera, Józef Walenczak, Zygmunt Hesse, a także Kazimierz Skwiercz i Stanisław Przytarski z Gdyni oraz Alojzy Kąkolewski, Witold Rejmak, Wiesław Wojewódzki. Wielu neoprezbiterów odprawiało również w naszym kościele sekundycje. Zwłaszcza ci, którzy związani byli z parafią w czasie wakacji, praktykanci, stypendyści. Do liczby wdzięcznych neoprezbiterów trzeba zaliczyć ks. Józefa Błauciaka, ks. Jerzego Witczaka, ks. Tadeusza Rusnaka z archidiecezji wrocławskiej, ks. Medarda Gajowskiego z archidiecezji białostockiej, ks. Jana Zgódkę i ks. Stanisława Jasińskiego z archidiecezji warszawskiej, Romualda Mężyńskiego z diecezji olsztyńskiej, a także z naszej diecezji ks. Jana Perszona. Do szczególnych i niecodziennych uroczystości w naszej parafii zaliczyć trzeba wręczenie krzyży misyjnych. Przed wojną misjonarze wyjeżdżali zawsze z Jasnej Góry, a tu już w 1972 roku krzyż misyjny otrzymał pierwszy misjonarz diecezjalny – ks. Stefan Graś, wysłany do Afryki, a w 1974 roku ks. Antoni Konkel. Krzyże misyjne zostały uroczyście wręczone przez biskupa Kazimierza Józefa Kowalskiego. W czerwcu 1984 biskup ordynariusz Marian Przykucki wręczył krzyże misyjne dwunastu młodym księżom werbistom z Pieniężna. 105 Pamiętam, w jakim skupieniu wierni przeżywali tę ceremonię. Pamiętam, bodaj najbardziej wzruszające chwile – spotkania misjonarzy z ich matkami. Czułe matczyne pożegnanie przed odlotem do Nowej Gwinei, na Filipiny, do Afryki. K. W.: Dobrym zwyczajem parafii była także ścisła współpraca z zakonami żeńskimi. Ks. H. J.: O tak, a szczególnie ze zgromadzeniem sióstr od aniołów, które od 1956 roku wspomagały sprawność gospodarczą, organizacyjną, społeczną i charytatywną kierowanej przeze mnie parafii. To one właśnie prowadziły dom parafialny, przez siedem dni w tygodniu gotując, sprzątając oraz wykonując inne funkcje pomocnicze zarówno w najtrudniejszym okresie budowy kościoła, jak i podczas licznych uroczystości kościelnych. Dobroczynnym dziełem zgromadzenia sióstr od aniołów w Gdyni było apostolstwo dobrej książki katolickiej. Aby podkreślić zasługi tego zgromadzenia w spełnianiu poleceń założyciela przekazałem siostrom z mojej własnej biblioteki około 600 tomów książek z różnych dziedzin filozofii chrześcijańskiej, chrystologii, dogmatyki, etyki, katechizacji itd. Współpracowaliśmy równie owocnie z zakonem sióstr urszulanek Unii Rzymskiej, prowadzących katechizację oraz wzorowe gimnazjum żeńskie, aż do jego brutalnej likwidacji w 1965 roku. Współpraca z zakonem szarytek tworzących przez kilkadziesiąt lat dzieło miłosierdzia chrześcijańskiego polegała również na stałej pieczy nad pięknem ołtarzy i szat liturgicznych. Karmelitanki oddane życiu kontemplacyjnemu, wspierały nas żarliwą modlitwą. Współpracowaliśmy z zakonami pallotynek, elżbietanek, pasterek, franciszkanek, prezentek, bernardynek, felicjanek i służebniczek Niepokalanego Poczęcia Maryi. K. W.: Współpraca z zakonami żeńskimi wzbogacała religijne życie Kościoła, ułatwiała rozwiązywanie problemów duszpasterskich, nie tylko tej parafii, ale całego miasta. Ks. H. J.: Pamiętajmy, że do kościoła NSPJ w Gdyni przychodzi znacznie więcej wiernych, niż wskazuje na to liczba jego parafian. Spowodowane to jest nie tylko jego centralnym położeniem i bliskością sieci komunikacyjnej. Ks. H. J.: Czułem przez te wszystkie lata ścisłą więź z moimi drogimi parafianami. K. W.: Oni to złożyli na ręce księdza prałata opatrzony tysiącami podpisów list hołdowniczy w lipcu 1984 roku, w którym zapewniali o tym, że „(...) Całym sercem byliśmy, jesteśmy i będziemy zawsze tymi samymi wiernymi, ufnymi Twoimi parafianami. Chcemy przede wszystkim wyrazić, że jako nasz proboszcz we wszystkim przeszedłeś nasze najśmielsze oczekiwania. Dałeś nam księże prałacie najpiękniejszych przeszło 35 lat swego życia tak budującego, wzniosłego duszpasterzowania i włodarzenia parafią. Dałeś nam przepiękny dom boży, jesteśmy z niego tak dumni, bo naprawdę tu Boga czujemy. Byłeś nam zawsze podporą duchową, wzorem nieustraszonego patriotyzmu i odwagi. Dawałeś nam prawdziwie ojcowską rozumną opiekę, wtedy, kiedy zdawało się, że znikąd już nie ma pomocy. Bogu i swojej parafii oddałeś wszystkie swoje zdolności i talenty, z których nie zmarnowałeś żadnego. A jakże najlepszym ojcem byłeś dla naszych biedaków, ile wsparcia doznali samotni, kalecy i starcy. Czyż mogliby wytrwać prześladowani, uwięzieni i ich rodziny, gdybyś nie podtrzymywał w nich nadziei i nie interweniował w ich sprawach? Parafii naszej oddałeś całe swoje serce i zdrowie. Za wszystko z głębi serca dziękujemy”. 106 Ks. H. J.: Za to wszystko, a zwłaszcza za możliwość sprawowania władzy ojcowskiej w parafii składam wdzięczność Bogu Najwyższemu. Wdzięczność tę najlepiej wyrażają słowa pieśni Jana Kochanowskiego „Czego chcesz od nas Panie, za Twe hojne dary”? K. W.: Słowa tej właśnie pieśni przypomniał ksiądz prałat podczas mszy z okazji Złotego Jubileuszu – 50-lecia kapłaństwa. Ks. H. J.: Bo jeśli mam być szczery, to w wierności mojemu kapłaństwu odczuwam niedosyt. Nie była to wierność zawsze doskonała, były w niej słabości, potknięcia i rany. Tym goręcej prosiłem i nadal proszę wszystkich drogich wiernych o modlitwę wstawienniczą i wspierającą. K. W.: Co stanowi o wielkości kapłaństwa? Ks. H. J.: (Odpowiada od razu, bez namysłu). Odpowiedzialność. Odpowiedzialność osobista, społeczna i odpowiedzialność przed Bogiem. Tak, człowiek jest istotą wolną, a więc odpowiedzialną. K. W.: A świętość, o której przypomina Sobór, mając na uwadze nie tych „wielkich świętych”, których się wynosi na ołtarze, ale tych „codziennych”, „powszednich” świętych, w takim znaczeniu, w jakim mówi o nim najstarsza literatura chrześcijańska. Ks. H. J.: Mamy na myśli powszechne powołanie do świętości. Dotyczy ono każdego chrześcijanina, każdego ochrzczonego. Jest ono zawsze bardzo osobiste. Jest po prostu rozliczeniem się z otrzymanych talentów. A każdy z nas jakieś przecież talenty otrzymał. Czy dobrze je wykorzystał, czy dobrze ich używał, czy też zakopał swe talenty do ziemi? O talentach i ich właściwym wykorzystaniu pouczał często biskup Konstanty Dominik, który udzielił mi niższych święceń kapłańskich w kaplicy seminaryjnej w Pelplinie i inkardynował do diecezji chełmińskiej przez udzielenie tonsury. Dziś biskup Dominik sługa boży jest kandydatem na ołtarze. Komisja do spraw kanonizacji wszczęła już proces beatyfikacyjny. A ja mam z księdzem biskupem Dominikiem od czasów konwiktu w Chełmnie kontakt szczególny. Mam też wiele dowodów jego cudownego działania w beznadziejnych przypadkach. Ten przedstawiony Komisji do spraw Kanonizacji w Watykanie zawierał opis choroby i cudownego wyleczenia Stanisława Jordana 85- letniego pacjenta oddziału chirurgicznego Szpitala Miejskiego w Gdyni z niebywale ciężkiej i przewlekłej choroby jamy brzusznej i jelit. Według wszelkich ocen lekarskich, w tym również jego syna – Józefa docenta medycyny należało spodziewać się rychłej śmierci. W krytycznym stanie odwiedziłem chorego w szpitalu. Pozostawiłem mu na pamiątkę tego spotkania fotografię biskupa Dominika z wyrażonym pisemnie życzeniem powrotu do zdrowia za przyczyną sługi bożego biskupa Konstantego Dominika. Po dwóch miesiącach chory opuścił szpital. Ja już się przekonałem, ilekroć poproszę, tylekroć otrzymuję. To wielka radość, zaszczyt i wyróżnienie dla całej diecezji i kaszubskiej ziemi. K. W.: Często zdarza się, że błogosławieni czy święci ukazują się wiernym. Czy przeżył ksiądz prałat podobne doświadczenie? Ks. H. J.: Na tak sformułowane pytanie mogę odpowiedzieć twierdząco. Tak, widziałem biskupa Dominika, uśmiechał się do mnie znacząco, dawał mi znaki. 107 K. W.: Kiedy to było, w jakich okolicznościach? Ks. H. J.: Kiedy jesienią 1993 roku przeżyłem ciężki zawał serca, doświadczyłem czegoś w rodzaju śmierci klinicznej. Miałem cudowny sen. Widzenie. Zdawało mi się, że umarłem i trafiłem do Czyśćca. Była to wielka, zielona łąka, kwietna i pachnąca, tak, jak opisuje ją psalmista: „zielone pastwiska duszy”. Bezkresna przestrzeń. Zresztą to nie było ważne, jak ona jest wielka i kolorowa z powodu nieprzebranej ilości kwiatów, lecz to, co daje poczucie bycia w Czyśćcu: tęsknotę za oglądaniem Boga. Tęsknotę nieutuloną, nieopisaną, nie dającą się z niczym porównać. No, może z tęsknotą za matką, kiedy od nas odeszła na zawsze, gdy miałem siedem lat i gdy niedługo potem ukazała się w oknie naszej kamienicy, nam – dzieciom bawiącym się na podwórku, a potem znikła wzbudzając nieopisaną tęsknotę. Tak, ową łąkę czyśćcową przepełniała tęsknota za oglądaniem Boga. Tęsknota piekąca aż do bólu, jak ogień. Ogień duchowy. A to ogniste pragnienie wciąż jest podsycane. I sama chęć oglądania Boga jest tak wielka, że oddalenie tego momentu jest wiadomą karą. Spotkałem na tej umajonej łące wielu przyjaciół, znajomych, lekarzy, prawników, nauczycieli, teologów, osoby duchowne. (Ksiądz zastanawia się nad tą wizją, robi dłuższą pauzę). Było tam również jedno dziecko. Zdziwiłem się bardzo, no bo jak to, dziecko w Czyśćcu? Sześcio-, może siedmioletnie dziecko, które przecież nie może popełnić grzechu, a jednak... (Ksiądz analizuje i w ciszy zastanawia się dalej). Może to byłem ja sam, może widziałem siebie i własne grzechy dzieciństwa? W dalszym ciągu zdawało mi się, że umarłem i że mój powrót na ziemię jest niemożliwy, a jednocześnie tak bardzo chciałem o tym wszystkim opowiedzieć moim przyjaciołom, którzy zostali na ziemi. (Ksiądz patrzy na mnie tak, jakby te słowa odnosiły się również do mnie). Postanowiłem więc poprosić świętego Piotra o to, żeby pozwolił mi wrócić na ziemię, abym choć na chwilę mógł spotkać się z najbliższymi. I święty Piotr zgodził się. Pojawił się natychmiast i skinął na mnie. I wtedy przyszła kolejna myśl, abym choć na chwilę, choć najkrótszą z możliwych mógł zobaczyć niebo. Piotr spojrzał na mnie i wtedy zrozumiałem, że to niemożliwe. – Więc choć przedsionek, błagam. I znów na mnie skinął. Ukazały się potężne bramy. Zobaczyłem w pierwszej kolejności moich dziadków: Jakuba Józefa, Jana, rodziców – ojca i obie matki, braci i siostry, jak w domu rodzinnym w Kościerzynie, wszyscy razem, jakby w stołowym pokoju. Zobaczyłem Antoniego Abrahama, braci Rogalów, księdza Wryczę, doktora Majkowskiego, księdza Heykę i biskupa Konstantego Dominika. Poznał mnie, uśmiechnął się, jak zawsze łagodnie i przyjaźnie. – Oni wszyscy czekają na ciebie – powiedział święty Piotr, a ja poczułem klepanie po policzku. Gdy otworzyłem oczy, stali nade mną lekarze. Byłem w szpitalu. – Spotkał księdza przykry wypadek. Serce odmówiło posłuszeństwa. – Serce nie sługa... odparłem i ponownie pogrążyłem się we śnie. K. W.: Myślę, że będę wyrazicielem myśli Czytelników naszych rozmów, za które w tym miejscu z całego serca dziękuję, kiedy powiem, że zasłużył sobie ksiądz prałat na niebo. Ks. H. J.: Powtórzę słowa znanego pisarza Leona Bloy’a... K. W.: Prekursora francuskiej literatury katolickiej XX wieku, autora ośmiotomowych wspomnień... 108 Ks. H. J.: A przy tym wielkiego samotnika. „Jestem sam w Bożym przedsionku, ale dobrze wiem, że Ci, którzy mnie kochali i których ja kochałem, będą się za mnie modlili z całego swego serca”. I ja całym sercem kapłańskim dziękuję za te spotkania i życzliwe rozmowy. Czytelników zaś proszę o wyrozumiałość. 109 ANEKS W czasie rozmów trwających ponad rok mój Rozmówca przywoływał niezliczoną ilość nazwisk osób związanych z szeroko rozumianym życiem parafii, współtworzących dzieło apostolskie kościoła. Na prośbę Rozmówcy podajemy te nazwiska, które podczas rozmów pojawiały się częściej niż inne i które z tego właśnie powodu udało się odnotować. Oto one: Franciszek Adamczak, Władysław Adamiec, Piotr Andrzejewski, Leon Antczak, Franciszek Baraniak, Sylwia Bareła-Ludwichowska, Jan Bederski, Jan Barski, Urszula i Antoni Bellwon, Kasia Bielec, Jan Borkowski, Jan Brelski, Zofia i Stanisław Brylowscy, Jan Bejrowski, Ernest Bryll z matką, Teodor Bradtke, Jan Błażejewski, Brunon Buszmann, Stanisław Bonin, Stanisław Błachowiak, Jerzy Biliński, Irena Bijakowska, Helena Baron, Florentyna Bartkowska, Halina Brzeska, Józefa Błachowiak, Wiktoria Bugajewska, Leona Busławska, Stanisława Ciepła, Wanda Chylmańska, Anna Czaja, Aniela i Kazimierz Chmieleccy, Władysław Cyman, Henryk Chojecki, Krystyna i Mirosław Charamsa, Maria Danikowska, Bronisława Detka, Maria Dziedziczak, Maria Dlauchy, Benedykt Dejewski, Piotr i Adam Dambek, Władysław Dąbrowski, Alfons Dąbrowski, Stanisław Drozdowski, Józef Duszenko, Stanisław Dziedziczak, Maria i Franciszek Dzięcioł, Michał Eckert, Julia, Krystyna i Antoni Forysiak, Zofia i Franciszek Frączek, Marta i Elżbieta Frączek, Wanda i Franciszek Fabian, Helena i Stanisław Foerster, Stanisława, Józef i Henryk Ganowiak, Paweł Grzonkowicz, Alfons Grzanowski, Jadwiga i Mieczysław Guzińscy, Małgorzata i Franciszek Grabowscy, Maria i Bernard Gołąbek, Stanisław Goździak, Wojciech Gostomski, Aleksander Gzik, Jan Garstka, Jan Grudziński, Franciszek Górski, Zofia Hollender, Urszula i Bernard Hapka, Jan Hryniszczak, Zofia i Jerzy Hozakowscy, Kazimierz Hildebrandt, Edward Iwański, Stanisław Irczuk, Helena i Mieczysław Jamróz, Maria Jefimów, Helena i Jan Jujka, Marta i Mieczysław Jachlewscy, Helena Jarosz Kazimierz Jaskólski, Bronisław Jedel, Czesław Jezierski, Helena Jamroga, Genowefa Joakimiak, Gertruda Kardynał, Beata Kamieńska, Maria, Laura Kukiełko, Elżbieta Kaczmarek, Jadwiga Kuchcińska, Małgorzata Kępińska, Marta Kulas, Helena Kołakowska, Łucja Krzykawska, Mirosława i Hieronim Kryszewscy, Elżbieta Korzeniowska, Anna Kosińska, Karolina Kowalska, Józefa Kożuszko, Wiesława Kwiatkowska, Jan Kaźmierczak, Marian Kubera, Elżbieta i Jan Kamrowscy, Kornelia Konieczna, Czesław Kolka, Barbara Kruk, Gabriela i Jerzy Klim, Franciszek Kołecki, Helena i Józef Kuling, Ignacy Kowalewski, Franciszek Kotliński, Józef Klebba, Alojzy Klebba, Benedykt Kozłowski, Kazimierz Kuffel, Czesław Kolka, Jarosz i Józef Kurnau, Irena Leszczyńska, Józef Lusnau, Władysław Lorenz, Agnieszka i Piotr Ludkiewiczowie, Jan Lewiński, Antoni Lorek, Teresa Lurek, Jan Łyko, Irena Miszkel, Irena Mendelewska, Maria Molicka, Mieczysława Marzec, Józefa Mimochód, Bolesław Marcinkowski, Mirosława Moraczewska, Antoni Medon, Jan Mitros, Franciszka i Edmund Mówińscy, Zygmunt Milczewski, Paweł Michałowski, Tytus My 110 słakowski, Eugeniusz Marcisz, Bernard Mientki, Jan Mikoś, Czesław Małecki, Janina i Kazimierz Mrozowscy, Helena Nowotyńska, Józef Nowakowski, Ludwik Nawrocki, Maria Olszanowska, Paweł Okoński, Wincenty Ogonowski, Renata Ostrowska, Elżbieta i Antoni Paszylk, Jan Pastwa, Edmund Pactwa, Szczepan Pawłowski, Jan Pióro, Marian Pałdyna, Henryk Pytkowski, Antoni Popoń, Zofia i Henryk Prusinowscy, Krystyna i Władysław Pucelak, Franciszek Polasik, Jan Pisakowski, Feliks Pietrzak, Sylwester Pudysiak, Helena, Irena i Andrzej Przybielscy, Regina Pawłowska, Maria Poziomska, Teresa Rydzkowska, Marta Rzeźnikowska, Waleria Rendaszka, Anna Rietz, Irena Ratajczak, Genowefa i Benon Ratajczak, Jan Radtke, Paweł Retzlaff, Maria i Józef Rudzcy, Jan Rosinke, Wincenty Rosiński, Jolanta Rejter, Wiktoria Sass, Bronisława Szafranek, Gertruda Szalaty, Helena i Mirosława Skórkowska, Maria Spławnik, Maria Sztukiert, Barbara Skudlarska, Kazimiera Śmierzchelska, Władysław Szczepaniak, Tadeusz Skwiercz, Walerian Szuta, Genowefa Szarzyńska, Jadwiga, Eleonora, Stefania i Paweł Skwiercz, Tadeusz Skwiercz, Antoni Szcześniak, Piotr Smogulecki, Jan Sikora, Mieczysław Szubert, Dariusz Szymiec, Gertruda i Józef Słodnik, Jerzy Szóstakowski, Witold Sobieniecki, Bernard Szuta, Maria i Roman Thieme, Maria Tanaś, Konrada Tusk, Alfons Tadrowski, Witold Tarkiewicz, Helena Ustowska, Stefan Urban, Krystyna Urban, Maria Wietek, Antonina Widawska, Leon Wenta, Bronisław Włoch, Jan Wiecheć, Józef Wertyński, Stefania i Jan Wróbel, Stanisław Wójtowicz, Wacław Wanago, Jan Wąsiura, Józef Wielgus, Ryszard Wesołowski, Ewa Zaradna, Stefania Ziółkowska, Małgorzata Zeidler, Tadeusz Złonkiewicz, Janusz Zaucha, Danuta Żelazna, Maria i Władysław Żemajtis oraz wielu, wielu innych. FUNDACJA POMOCY STYPENDIALNEJ Kaszubska Fundacja Pomocy Stypendialnej w Gdyni powołana została wiosną 1991 roku z inicjatywy księdza prałata dr. Hilarego Jastaka. Celem Fundacji jest udzielanie pomocy materialnej zdolnej młodzieży oraz studentom szkół wyższych, pochodzących przede wszystkim z wielodzietnych rodzin o niskich dochodach. Pomoc ta jest szczególnie potrzebna z uwagi na znaczne ograniczenia państwowych funduszy stypendialnych. Fundacja udziela pomocy młodzieży z najbiedniejszych rodzin, która ma tym samym szansę pogłębiania swojej wiedzy i doskonalenia posiadanych zdolności. Każda, nawet najmniejsza wpłata, zwiększa szansę podopiecznych księdza prałata dr. Hilarego Jastaka. Serdecznie prosimy o rozważenie możliwości zasilenia naszego funduszu przez dokonanie wpłaty na konto Fundacji: Fundacja Pomocy Stypendialnej w Gdyni 831 – 311 Gdynia, ul. Witomińska 10 Konto bankowe: Pomorski Bank Kredytowy II Oddział w Gdyni, ul. 10 Lutego 8 nr 11001050-503615-2101-111-0 111 Epilog Tę część zgodnie ze zwyczajem powinny wypełniać informacje o dalszych losach bohatera, następujących po zamknięciu zdarzeń właściwej fabuły. Rzeczywiście, wypada skorzystać z tego zwyczaju z trzech co najmniej powodów. Po pierwsze, oddajemy do rąk Czytelników „Rozmowy...” wznowione. Czynimy to z uwagi na wyczerpanie nakładu, prezentując wydanie drugie poszerzone i poprawione. Po drugie, pomiędzy pierwszym a obecnym wydaniem mija dokładnie pięć lat i ten czas, podobnie jak wcześniejsze lata, owocował niestrudzoną działalnością Księdza Prałata dr. Hilarego Jastaka, udzielającego się nadzwyczaj aktywnie w tak wielu dziedzinach życia kościelnego, parafialnego, społecznego, kulturalnego... Po trzecie wreszcie, mijają wspaniałe, okrągłe rocznice: 85-lecie urodzin Księdza Prałata i 50-lecie Jego pobytu w parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Gdyni. Zacznijmy więc od początku. Pierwsze wydanie, które miało swoją promocję w Teatrze Miejskim, podczas przedstawienia „Śpiewnika Domowego” Stanisława Moniuszki, w reżyserii Marii Fołtyn, składało się z dwóch części. Pierwsza obejmowała dzieciństwo, lata młodzieńcze, okres studiów, czasy okupacji oraz początki działalności duszpasterskiej. Część druga wydana we współpracy z Fundacją „Pro Arte Sacra”, wypełniła okres powojenny, głównie gdyński, czas budowy kościoła, walkę z komunistycznym reżimem, czas tragedii Grudnia 1970 i czas nadziei Sierpnia 1980, okres stanu wojennego, ostateczne zwycięstwo „Solidarności”, złoty jubileusz kapłaństwa, honorowe obywatelstwo Gdyni, powołanie Fundacji Stypendialnej... Można by wymieniać wiele jeszcze wątków i motywów działalności Księdza Prałata, mimo stanu emerytalnego spoczynku, który w niczym nie umniejsza, ani nie hamuje Jego niestrudzonej aktywności. Obecne wydanie łączy obie części w jedną całość, kreśląc losy gdyńskiego kapłana na przestrzeni 85 lat. W wielu miejscach mój Rozmówca pokusił się o nowe szczegóły, dodał wiele nowych nazwisk, skomentował niektóre ważne wydarzenia z perspektywy kończącego się stulecia. Wielu Czytelników zwraca się do mnie z pytaniami dotyczącymi niebywałej wprost aktywności i godnej pozazdroszczenia kondycji Księdza Prałata. Zazwyczaj odsyłam Ich do ostatniego rozdziału pt. „My trzymamy z Bogiem”, w którym Ksiądz analizuje proces czynienia dobra, poświęcania się dla innych lub dla jakiejś idei. Wspomina przy tej okazji rodzinny dom, atmosferę wspólnoty, dobroć ojca i obu matek, zżycie ze starszym rodzeństwem. Mówi wprost o tym, jak wiele wówczas otrzymał. W jakie wartości został wyposażony, co wyniósł ze swej kaszubskiej ojcowizny, jak wielki musiał to być ładunek matczynej i ojcowskiej miłości, skoro tym dobrem dzielić może się do dziś. I dzieli się, przewodnicząc Fundacji Pomocy Stypendialnej w Gdyni. Fundacja powstała także z inicjatywy osób działających od wielu lat w akcjach charytatywnych, prowadzonych przez Księdza Prałata dr. Hilarego Jastaka. Celem Fundacji było i nadal pozostaje łagodzenie zaistniałej wówczas, naglącej potrzeby udzielania pomocy stypendialnej młodzieży szkół średnich i wyższych, wywodzących się z rodzin zubożałych, niezamożnych lub wielodzietnych, zwłaszcza z Gdyni, jako siedziby Fundacji, jak i z terenu Kaszub. I tak już jest od siedmiu lat. Wśród stypendystów przeważają uczniowie szkół średnich, liceów ogólnokształcących i ekonomicznych, liceum handlowego, „Conradi 112 num”, liceum muzycznego, liceum sztuk plastycznych, liceum gastronomicznego, technikum żywnościowego i odzieżowego. Są to zazwyczaj mieszkańcy Gdyni, Kościerzyny, Kartuz, Pruszcza Gdańskiego, Sopotu, Rumii, Gdańska, Połchowa, Łączyna, Lubani i Dziemian. Stypendyści kontynuują studia wyższe na kierunkach uniwersyteckich, politechnicznych, ekonomicznych, są studentami Akademii Muzycznej i Wyższej Szkoły Morskiej. Analizując bardzo dokładne i wnikliwe coroczne sprawozdania z działalności Fundacji Pomocy Stypendialnej, stwierdzić można, że znakomita większość stypendystów, zachęcona nawet skromną, na miarę możliwości pomocą, osiągnęła dobre, a nawet bardzo dobre wyniki w nauce. Organizowana pomoc spotyka się z ogromną wdzięcznością uczniów i studentów, którzy na ręce Dobrodzieja i Protektora Fundacji przysyłają liczne podziękowania. Ksiądz Prałat utrzymuje żywy kontakt z „Solidarnością” Stoczni Gdynia S.A., której jest Honorowym Kapelanem. Bardzo sobie ceni osobiste kontakty z wiceprzewodniczącym Komisji Krajowej inżynierem Januszem Śniadkiem, z Wandą Myszke, Aleksandrem Kozickim, Romanem Kuzimskim, Dariuszem Adamskim, jak również z przewodniczącym Emerytów i Rencistów Stoczniowej „Solidarności” Tadeuszem Piwko. Również zaszczytną funkcję Honorowego Kapelana pełni Ksiądz Prałat Hilary Jastak w Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej, odwiedza kolegów podczas kombatanckich spotkań, organizowanych przez prezesa, komandora Eugeniusza Wrochnę, wiceprezesa, kapitana Józefa Kwiatkowskiego, czy sztandarowego, sierżanta Tadeusza Butlera. Zawsze bierze udział w dorocznym opłatku, odwiedzając siedzibę Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, której zorganizowanie umożliwił pułkownik inżynier Adam Budzisz w Domu Wojskowego Rejonowego Zarządu Kwatermistrzowsko- Budowlanego w Gdyni, przy ulicy Jana z Kolna. Aktywność Księdza Prałata obejmuje również Klub Inteligencji Katolickiej, któremu patronuje ksiądz Franciszek Jarzembowski, a poprzednio przez wiele lat ksiądz prałat Edmund Chrzanowski. Klub organizuje dwa razy w miesiącu, a są to dwa poniedziałki, nabożeństwa za Ojczyznę, w czasie Mszy świętej o 16.30, odprawianej tradycyjnie przez Księdza Prałata, w koncelebrze z księdzem Tadeuszem Brygmanem, który wygłasza homilię. Prezesem Klubu Inteligencji Katolickiej jest profesor Aurelia Polańska. Mimo zaawansowanego wieku i nadwerężonego zdrowia Ksiądz Prałat w dalszym ciągu pracuje w konfesjonale, choć tylko jeden raz w tygodniu, w poniedziałki, przed Mszą świętą o godzinie 16.30; ma grupę swoich stałych penitentów. Przedtem spowiadał codziennie, godzinę przed swoją Mszą świętą. W dalszym ciągu, jak przed laty, przychodzą do Księdza Prałata ludzie pokrzywdzeni przez los, niesprawiedliwie potraktowani, cierpiący nie z własnej winy. Częstokroć są to jednostki bardzo wartościowe, a nawet wybitne i zasłużone, którym w życiu się nie powiodło. Znajdują w zawsze otwartym i nadzwyczaj gościnnym mieszkaniu Księdza Prałata pocieszenie i ukojenie oraz dobrą radę, czy skuteczną interwencję. W dalszym ciągu jest wyróżniany i odznaczany w niesłabnącym podziwie dla Jego poświęcenia i oddania sprawom ludzkim. 23 czerwca 1994 roku, w rocznicę śmierci Antoniego Abrahama, uchwałą Kapituły Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Gdyni, Ksiądz Prałat Hilary Jastak otrzymał medal im. Antoniego Abrahama – „Srebrną Tabakierę” z numerem 1, jako wyraz szczególnego wyróżnienia i uznania za zasługi w działalności publicznej. Nagroda została wręczona na oksywskim cmentarzu, nad grobem Abrahama. Wrodzona aktywność skłania Księdza Prałata do odbywania podróży. Rokrocznie jeździ na krótki, wczesnojesienny odpoczynek do Ciechocinka, gdzie prócz stosownych zabiegów doznaje niezwykłej wprost gościnności sióstr Honoratek, z przełożoną siostrą Jadwigą na czele. 113 Na początku 1995 roku odbył w gronie przyjaciół bardzo intensywną podróż do Warszawy i okolic. Miałem szczęście obok Adama Gotnera, bohatera tragicznego Grudnia 1970 roku, gdyńskiego radnego pierwszej kadencji, byłego szefa Straży Miejskiej w Gdyni, obok księdza Kazimierza Sadowskiego brać udział w tej swoistej „podróży sentymentalnej”, w czasie której Ksiądz Prałat odwiedził tak wiele miejsc ważnych w przeszłości i tak wiele znaczących osób. Między innymi siostry Plateranki w Skolimowie, m.in. siostrę Sobańską i Gałuszkównę, wspominane w szczęśliwym epizodzie wojennym w Chyliczkach. W podobnym klimacie przebiegało spotkanie z Władysławem Bedyńskim w Warszawie, porucznikiem, byłym komendantem VI Ośrodka Armii Krajowej i dowódcą placówki Goszczyn. Nosił pseudonim „Jur”, a Ksiądz Prałat, o pseudonimie „Abraham” był kapelanem Armii Krajowej okręgu Grójec-Głuszec i ściśle współpracował z porucznikiem „Jurem”. Bardzo wzruszające było to spotkanie po latach. I dwa ważne współczesne motywy tej podróży. Wizyta w domu Małgorzaty Niezabitowskiej w Konstancinie, rzecznika rządu Tadeusza Mazowieckiego, szczęśliwej matki Maryny Hilarii Tomaszewskiej, której chrztu udzielił Ksiądz Prałat Hilary Jastak (drugie imię dziewczynki – na cześć Księdza Prałata) w czasie stanu wojennego, w Gdyni, wiosną 1982 roku. Rodzicami chrzestnymi byli Adam Gotner i Marianna Falk. Małgorzata Niezabitowska związana w tym czasie z tygodnikiem „Solidarność”, pisała bardzo odważne artykuły na temat wydarzeń grudniowych na Wybrzeżu. I wizyta druga w Kancelarii Prezydenta RP Lecha Wałęsy, u pana Andrzeja Glinieckiego, który po relegowaniu ze stanowiska kierownika Wydziału Spraw Wewnętrznych Urzędu Miejskiego w Gdyni, znalazł schronienie i angaż w parafii NSPJ, gdzie nadal służył swoją dogłębną wiedzą prawniczą i zdobytym doświadczeniem. Szefem Biura Prawnego w Kancelarii Prezydenta RP został po wygraniu konkursu na to stanowisko. Pomagały mu wówczas w jego obowiązkach w kancelarii dwie sympatyczne prawniczki: Halina Gajewska i Danuta Kruza, znane już z lat poprzednich. W roku 1995, w dniu Święta Niepodległości Ksiądz Prałat Hilary Jastak został odznaczony przez Prezydenta RP Lecha Wałęsę Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Uroczystość odbyła się w kościele NSPJ, w czasie Mszy świętej koncelebrowanej, z udziałem Księdza Arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego. Order wręczał ówczesny Wojewoda Gdański, dzisiejszy Marszałek Sejmu RP Maciej Płażyński, w obecności Prezydent Miasta Gdyni Franciszki Cegielskiej. Nieco wcześniej, Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność” nadał Księdzu Prałatowi tytuł Honorowego Członka NSZZ „Solidarność”. 22 grudnia 1996 roku otrzymał nagrodę im. Księdza dr. Bolesława Domańskiego, przyznaną przez stowarzyszenie „Civitas Christiana”, z nad wyraz pięknym przesłaniem: „Dla Najczcigodniejszego Gdynianina za 50 letnią działalność duszpasterską i charytatywną, realizowaną szczególnie w środowiskach Wybrzeża oraz za pomoc okazywaną opozycji, rodzinom poległych stoczniowców i internowanych w stanie wojennym.” W grudniu 1998 roku Walny Zjazd delegatów wszystkich oddziałów Zrzeszenia Kaszubsko- Pomorskiego uchwalił dla Księdza Prałata tytuł Honorowego Członka tegoż Zrzeszenia. Uroczyste nadanie tytułu nastąpi w roku przyszłym, w Dniu Świętego Patrona, 14 stycznia. Dobra kondycja Księdza Prałata, ciągła aktywność, wielość zainteresowań i niezmienne poczucie humoru to niewątpliwy sukces tych wszystkich, którzy księdzem zajmują się na co dzień, zwłaszcza lekarzy: dr. Adama Sadkiewicza, dr. Ryszarda Wesołowskiego, Renaty Ostrowskiej, Katarzyny Zaradnej oraz farmaceutek: dr Mirosławy Skórkowskiej i Hanny Wertyńskiej. 114 Troskliwą opiekę każdego dnia pełni siostra Teresa Lurka ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów. Pomagają jej wydajnie parafianki Marta i Elżbieta Frączek oraz Barbara Kruk i Wiktoria Sass. Opiekę medyczną z synowską wręcz odpowiedzialnością zapewnia pułkownik Adam Budzisz, a także drugie pokolenie rodziny: siostrzenica Ewa Zaradna, siostrzeniec Andrzej Przybielski, bratanek Zbigniew Jastak oraz jedyna pozostała przy życiu rodzona siostra Stefania. Cieszyć może również fakt zainteresowania bogatą i wszechstronną działalnością Księdza Prałata ze strony historyków i dziennikarzy. W niedługim czasie spodziewać możemy się opracowania historii udziału Księdza Prałata w działalności Armii Krajowej, oraz opracowania kazań i homilii. Być może również Gdyńska Akademia Teologii Katolickiej, korzystająca z pomieszczeń dolnego kościoła, z księdzem Jarosławem Dąbrowskim, którą tak bardzo zachwyca się Ksiądz Prałat, zechce przygotować jakąś monograficzną pracę związaną z Jego działalnością. Na razie cieszyć się wypada z każdego dnia „podarowanego” Księdzu przez niebiosa i czerpać jak najwięcej z obfitych źródeł Jego dobroci. Krzysztof Wójcicki Gdynia, Adwent, 1998 r.