Carlos Maria Dominguez DOM Z PAPIERU Z hiszpańskiego przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Tytuł oryginału LA CASA DE PAPEL Projekt okładki i układ graficzny książki Cecylia Staniszewska Na okładce reprodukcja obrazu „Księgarz" Giuseppe Arcimboldiego Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińska Redakcja merytoryczna Mirosław Grabowski Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik Korekta Marianna Filipkowska Jolanta Rososińska Copyright © Carlos Maria Dominguez, 2002 All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media sp. z o. o., Warszawa 2005 Świat Książki Warszawa 2005 Bertelsmann Media sp. z o. o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa Skład i łamanie Joanna Duchnowska Druk i oprawa Białostockie Zakłady Graficzne S. A, ISBN 83-7391-917-1 Nr 5187 Pamięci wielkiego Josepha I Wiosną 1998 roku Bluma Lennon kupiła w pewnej księgarni w Soho używany egzemplarz Poezji Emily Dickinson i kiedy doszła do drugiego wiersza, na skrzyżowaniu potrącił ją samochód. Książki zmieniają los ludzi. Niektórzy przeczytali Tygrysa Malajów i zostali profesorami literatury na odległych uniwersytetach. Siddhartha przywiódł do buddyzmu dziesiątki tysięcy młodych ludzi, Hemingway przekształcił ich w sportowców, Dumas pogmatwał życie niezliczonym kobietom, a niejedną z nich uratowały od samobójstwa książki kucharskie. Bluma stała się ofiarą książek. Ale nie jedyną. Stary profesor martwych języków, Leonard Wood, dostał udaru mózgu, trafiony w głowę pięcioma tomami Encyclopaedia Britannica, które spadły z półki w jego bibliotece. Mój przyjaciel Richard zleciał z drabiny i złamał nogę, kiedy sięgał po egzemplarz Absalomie, Absalomie! Williama Faulknera, fatalnie umieszczony na półce. Inny przyjaciel, z Buenos Aires, zachorował na gruźlicę w podziemiach archiwum publicznego. Znałem też chilijskiego psa zabitego przez niestrawność, do jakiej doprowadzili go Bracia Karamazow, gdy pewnego popołudnia zeżarł ich stronice w ataku furii. Kiedy babcia widziała, jak czytam w łóżku, za każdym razem powtarzała mi: „Zostaw to, książki są niebezpieczne". Przez wiele lat uważałem ją za ignorantkę, ale czas dowiódł rozsądku mojej niemieckiej babki. Na pogrzeb Blumy przyszło wiele znakomitości Uniwersytetu w Cambridge. Podczas nabożeństwa profesor Robert Laurel wygłosił wspaniałą mowę pożegnalną, wydaną później w broszurze ze względu na wartość akademicką. Podkreślił błyskotliwą karierę uniwersytecką zmarłej, jej czterdzieści pięć lat wrażliwości i inteligencji, a w głównej części wypowiedzi — decydujący wkład w badania nad anglosaskimi śladami w literaturze latynoamerykańskiej: „Bluma poświęciła życie literaturze — powiedział — nie wyobrażając sobie, że ta w końcu zabierze ją z tego świata". Ci, którzy oskarżali go o zniweczenie efektu tej mowy „niezręcznym eufemizmem", napotkali zdecydowany odpór ze strony asystentów Laurela. Kilka dni później w domu mojej przyjaciółki Anny słyszałem, jak John Bernon mówił do grupy studentów Laurela: — Zabił ją samochód. Nie wiersz. — Nic nie istnieje poza swoim wyobrażeniem — argumentowali dwaj chłopcy i jedna żydowska dziewczyna, która grała w tej grupie pierwsze skrzypce. — Każdy ma prawo wybrać wyobrażenie, jakie mu się podoba. — I tworzyć złą literaturę. Zgoda — odparł starzec z tą fałszywie ugodową miną, która przyniosła mu na uniwersytecie sławę cynika. — Na ulicach miasta leży milion urwanych zderzaków, które wykazują, do czego jest zdolny dobry rzeczownik. Polemiki na temat tego sławnego zdania zatoczyły na uniwersytecie szeroki krąg i studenci zorganizowali nawet turniej na temat „Relacje między rzeczywistością a językiem". Obliczono kroki Blumy na chodniku w Soho, wersy sonetu, jakie zdążyła przeczytać, prędkość pojazdu; zapalczywie dyskutowano o semiotyce ruchu w Londynie, o kulturowym, miejskim i lingwistycznym kontekście sekundy, w której literatura i świat zderzyły się z ciałem ukochanej Blumy. Ja miałem ją zastąpić na wydziale hispanistyki, zająć jej gabinet i kontynuować wykłady, toteż nie byłem zachwycony kierunkiem, w jakim zmierzały dyskusje. Pewnego ranka dostałem kopertę zaadresowaną do mojej zmarłej koleżanki. Znaczki były z Urugwaju i gdyby nie brak nadawcy, sądziłbym, że to jedna z tych książek przysyłanych przez autorów w oczekiwaniu, że adresatka zechce ją zrecenzować w którejś z akademickich publikacji. Bluma nigdy tego nie robiła, chyba że autor był wystarczająco znany, by mogła mieć z recenzji jakąś korzyść. Zazwyczaj prosiła mnie, żebym zaniósł książki do magazynu biblioteki, a przedtem umieszczała na okładce uwagę „UTC" (Unlikely To Consult nie nadaje się do konsultacji), która w zasadzie skazywała je na zapomnienie. Rzeczywiście była to książka, ale nie taka, jakiej się spodziewałem. Zaledwie otworzyłem kopertę, poczułem instynktowny niepokój. Podszedłem do drzwi gabinetu, zamknąłem je i ponownie przyjrzałem się staremu, zniszczonemu egzemplarzowi Smug cienia. Wiedziałem, że Bluma pisała pracę na temat Josepha Conrada. Ale zaskoczyła mnie skorupa brudu między okładką a stroną tytułową. Do brzegów stron przylgnęły drobiny cementu, które pozostawiły delikatny pył na wypolerowanym drewnie biurka. Wyjąłem chusteczkę i ze zdumieniem podniosłem niewielką grudkę. Był to bez wątpienia cement portland, resztka zaprawy, która musiała przylepić się do książki, zanim ktoś podjął zdecydowaną próbę jej usunięcia. W kopercie nie było listu, tylko ta zniszczona książka, której jakoś nie miałem ochoty wziąć do ręki. Kiedy uniosłem okładkę, ujrzałem dedykację Blumy. Była skreślona zielonym atramentem, pismem wyraźnym i zaokrąglonym jak wszystkie jej zapiski, i bez trudu mogłem odczytać słowa: „Carlosowi, tę powieść, która towarzyszyła mi od lotniska do lotniska, na pamiątkę szalonych dni w Monterrey. Przykro mi, że jestem trochę czarownicą i jak powiedziałam na początku: nigdy nie zrobisz nic, co by mnie zaskoczyło. 8 lipca 1996". Znałem mieszkanie Blumy, dietetyczną żywność, jaką trzymała w lodówce, zapach jej pościeli i bielizny. Dzieliłem jej łóżko z dwoma zastępcami szefa wydziału i pewnym studentem, który się wkręcił na listę. I jak wszyscy wiedziałem o jej wyjeździe na kongres w Monterrey, gdzie musiała mieć jeden z tych przelotnych romansów, jakie od czasu do czasu sobie fundowała, żeby zachować swą próżność, zagrożoną przez utratę młodości, dwóch mężów i marzenia o przepłynięciu kajakiem rzeki Macondo — obsesję, którą odziedziczyła po Stu latach samotności. Ale dlaczego po roku książka wracała do Cambridge? Gdzie przez ten czas była? I co miała Bluma odczytać z resztek cementu? Trzymałem kiedyś w rękach wspaniałe irlandzkie opowieści o wróżkach, Irish Fairy and Folk Tales, z prologiem Williama Butlera Yeatsa i ilustracjami Jamesa Torrance'a, również Correspondance inedite du Marquis de Sade et de ses proches et de ses familiers, miałem okazję dotykać przez kilka krótkich minut inkunabułów, ten samotny przywilej, żeby je otworzyć, poczuć ich ciężar, ale żadna inna książka nie wprawiła mnie w takie zmieszanie jak ta; już same jej wilgotne i pofałdowane, wypaczone strony domagały się lektury. Włożyłem ją do koperty, schowałem do teczki i ze skrupulatnością złodzieja wytarłem kurz z biurka. Przez tydzień sprawdzałem archiwa Blumy w poszukiwaniu adresów, jakie zazwyczaj wymienia się na kongresach krytyków i pisarzy. W pewnej teczce koloru ochry znalazłem listę zatytułowaną „Pamiątki z Monterrey". Żaden z dwóch pisarzy przybyłych z Urugwaju nie nazywał się Carlos, ale zapisałem ich adresy i maile. Powtarzałem sobie, że nie powinienem się mieszać do prywatnego życia Blumy, lecz też czułem, że tak dziwna książka, bezużyteczna, jeśli nie liczyć komunikatu z cementu, czytelnego tylko dla adresatki, zasługuje na to, by wrócić do osoby, która ją wysłała. Umieściłem książkę na pulpicie jednego ze stołów w moim gabinecie i muszę wyznać, że przez kilka nocy przyglądałem się jej z ciekawością i niepokojem. Może dlatego, że odkurzacz Alice nie pozostawiał grama kurzu na najwyższych półkach mojej biblioteki, a co dopiero na dywanie czy którymś ze stołów; ten egzemplarz pozbawiał pokój równowagi, był jak włóczęga na przyjęciu w cesarskim pałacu. Książka została wydana przez Emece w Buenos Aires i wydrukowana w listopadzie 1946 roku. Udało mi się ustalić, że wchodziła w skład serii „Brama z Kości Słoniowej", którą redagowali Borges i Bioy Casares. Pod wapnem czy cementem można było jeszcze dostrzec rysunek statku i czegoś, co wyglądało na ryby, chociaż nie byłem tego pewien. Po kilku dniach Alice podłożyła pod pulpit flanelę, żeby kurz nie brudził szkła, i zmieniała ją co rano z tą niemą dyskrecją, jaką od pierwszego dnia pracy zaskarbiła sobie moje całkowite zaufanie. Pierwsze maile ze Wspólnoty Nowego Leonu sprawiły mi zawód. Dostałem listę uczestników, którą już miałem, program obrad i plan miasta. Ale jeden z urugwajskich pisarzy poinformował mnie, że w kongresie uczestniczył jako obserwator jego rodak, bibliofil Carlos Brauer. Podczas którejś z kolacji widział go wychodzącego wraz z Blumą, po wypiciu wielu kieliszków tequili i odtańczeniu niewiarygodnych kolumbijskich vallenatos. „Proszę potraktować tę informację jako poufną — dodawał — jako że popełniam nietakt". Wyobraziłem ją sobie tańczącą na kolonialnym patio, w świetle świec, upalną i niepewną nocą, jakie zazwyczaj są noce w Meksyku, kiedy starała się pokazać, że może i jest gringa, ale potrafi tańczyć, może jest poważna, ale nie jest idiotką, i że jest wytworna, ale również zmysłowa. Potem zobaczyłem, jak zatacza się na brukowanej kamieniami ulicy, pod rękę z mężczyzną, który ją prowadzi... może szczęśliwą?... a ich cienie znikają w ciemnych portalach. Pisarz wspomniał też, że utracił kontakt z Brauerem, odkąd ten przeniósł się do Rochy, departamentu nad Oceanem Atlantyckim, ale jeżeli dam mu kilka dni, dowie się, jak odnaleźć jego przyjaciela. Piętnaście lat to dużo czasu, a tyle mieszkałem w Anglii. Co trzy lata jeździłem do Buenos Aires, żeby odwiedzić matkę, odnowić więzy z przyjaciółmi z przeszłości i sprawić sobie świeży zastrzyk języka Rio de la Plata, którego używała zróżnicowana fauna stolicy, ale praktycznie nie znałem Urugwaju. Zachowałem niejasne wspomnienie z podróży statkiem, który płynął nocą do Montevideo, kiedy miałem pięć lat i ojciec trzymał mnie na rękach; niegdyś gościłem przez kilka dni u przyjaciela w Punta del Este, lecz nie znałem Rochy. Miałem tylko niejasne pojęcie, gdzie leży. Plaże południa Urugwaju nie zrobiły na mnie wrażenia brudnej przedniej szyby w deszczowy dzień. Może bezmiar nieba, dzikość piasku i wiatru, dodane do historii o Carlosie Brauerze, łączyły w moim umyśle wybrzeża Rochy z przednią szybą i z potwornym uczuciem, jakie ogarnia mnie za każdym razem, kiedy ktoś chwali moją bibliotekę. Co roku ofiarowuję przynajmniej pięćdziesiąt książek studentom, ale nie udaje mi się ustrzec przed dodaniem nowej półki, następnego podwójnego rzędu woluminów; książki przesuwają się po domu, milczące, niewinne. Nie potrafię ich powstrzymać. Zadawałem sobie wielokrotnie pytanie, po co trzymam książki, które tylko w jakiejś dalekiej przyszłości mogą mi się przydać, tytuły odległe od moich zwykłych zainteresowań, takie, które kiedyś przeczytałem i które przez wiele lat nie otworzą ponownie swoich stron. Może nawet nigdy! Ale jak pozbyć się na przykład Zewu krwi, nie niszcząc jednocześnie jednej z cegieł dzieciństwa, czy Greka Zorby, który pieczęcią płaczu położył kres mojej młodości, i Dwudziestej piątej godziny i tylu innych, relegowanych przed laty na najwyższe półki, gdzie leżą nietknięte i milczące, ze świętą wiernością, którą przypisujemy sobie. Często jest mi trudniej pozbyć się jakiejś książki niż zdobyć nową. Tomy przylepiają się do półek w tym pakcie konieczności i zapomnienia, jakby były świadkami pewnej chwili w naszym życiu, do której nie powrócimy. Ale podczas gdy tam nadal są, uważamy je za część nas samych. Nieraz spostrzegłem, że ludzie odnotowują dzień, miesiąc i rok, kiedy czytali jakąś książkę; budują coś w rodzaju sekretnego kalendarza. Inni piszą swoje nazwisko na pierwszej stronie, zanim komuś książkę pożyczą, zapisują w kalendarzyku, komu ją pożyczyli, i dodają datę. Widziałem tomy stemplowane, jak w bibliotekach publicznych, albo z wizytówką właściciela, wsuniętą dyskretnie między strony. Nikt nie chce stracić książki. Wolimy zgubić pierścionek, zegarek czy parasol niż książkę, której już nie będziemy czytali, ale która zachowuje, w samym brzmieniu tytułu, jakąś dawną i być może utraconą emocję. To prawda, że w końcu wielkość biblioteki ma znaczenie. Wystawiamy książki na pokaz jak wielki otwarty mózg, pod nędznymi pretekstami i z fałszywą skromnością. Znałem profesora języków klasycznych, który specjalnie przedłużał przygotowywanie kawy w kuchni, aby umożliwić gościowi podziwianie tytułów na półkach. Kiedy przekonywał się, że ten już skorzystał z okazji — wchodził do pokoju z tacą, uśmiechając się z zadowolenia. Jako czytelnicy szpiegujemy biblioteki przyjaciół, choćby tylko dla rozrywki. Czasami po to, żeby odkryć książkę, którą chcielibyśmy przeczytać, a której nie mamy, czasami po to, żeby dowiedzieć się, co pożarło zwierzę, z którym się zadajemy. Pozostawiamy kolegę siedzącego w salonie, a kiedy wracamy, znajdujemy go niezmiennie stojącego i węszącego wśród naszych książek. Ale nadchodzi chwila, w której tomy przekraczają niewidzialną granicę, jaką się im wyznacza, i dawna duma przeradza się w uciążliwe brzemię, gdyż odtąd przestrzeń zawsze będzie stanowiła problem. Martwiłem się, gdzie postawić nowy regał, kiedy dotarł do mnie egzemplarz Smugi cienia, który wraca od tej chwili w formie nieustającego ostrzeżenia. Jednak okres egzaminów odwrócił moją uwagę od tej książki. Pozostała na pulpicie, podczas gdy ja zajmowałem się wykładami moimi i Blumy. W owych dniach byłem zawalony masą wykładów monograficznych i zajęć praktycznych. Ale kiedy zaczęły się letnie wakacje, postanowiłem odwiedzić matkę, sprawiając sobie jednocześnie satysfakcję zwrócenia książki i powiadomienia człowieka, który wówczas nic dla mnie nie znaczył, o tragicznym końcu Blumy. Choć nie będę przeczył: chciałem też poznać jego sekret. II Tydzień później przyjechałem do Buenos Aires. Zastałem je bardziej przeszklone i nowoczesne, a matkę bardziej postarzałą, podobnie jak moich przyjaciół, jakby oszołomienie ruchem drogowym, światłami i telewizorami w barach znajdowało w zniechęceniu mieszkańców płuco, którym miasto czerpało potrzebne mu do rozwoju powietrze. Bulwar Santa Fe przejął na siebie zainteresowanie, jakim wcześniej cieszyła się ulica Corrientes. Teraz mieściły się przy nim wielkie eleganckie księgarnie, centra handlowe z płytami, sprzętem audio i książkami, przestronne kawiarnie oraz sale kinowe i teatralne, do których kierowały się szeregi żebraków. Mieszkańcy stolicy chodzili z telefonami komórkowych przy uchu i prowadzili samochody przyciskając aparaty do ramienia; rozmawiali przez nie w autobusach i w supermarketach, a także gdy zamiatali chodniki, jakby jakaś ustna gorączka zawładnęła ich życiem. Pewnego popołudnia wybrałem się na spacer do portu. Często to robiłem, kiedy mieszkałem w Buenos Aires; wałęsałem się między zwojami lin, otwartymi ceglanymi składami, dźwigami, statkami, marynarzami i mewami. Później podczas każdej wizyty w mieście powtarzałem ten rytuał, jakbym powracał do stron zapamiętanej z młodości książki, która zachowała jednocześnie wejście do miasta i wyjście. Ale tym razem ujrzałem eleganckie restauracje, lofty, kawiarnie i portierów ze świata tak całkowicie odmienionego, tak wystawionego na pokaz i ordynarnie drogiego, że uciekłem stamtąd jak kamień wystrzelony z procy. Tego samego popołudnia zobaczyłem w metrze dziewczynkę z akordeonem na kolanach. Smutne spojrzenie, zniszczone ubranie kazały mi przez moment przypuszczać, że przyjechała z którejś prowincji interioru: z Corrientes, Tucuman, Misiones, za innymi wędrowcami. Musiała dostrzec moje zainteresowanie, gdyż nic spuszczając ze mnie wzroku, zaczęła grać na akordeonie jakąś cygańską melodię, która spowodowała nieoczekiwany zwrot w moich przypuszczeniach. Kiedy metro zatrzymało się na następnej stacji, dziewczynka przestała grać i wysiadła. Nagle, nie wiem czemu, poczułem impuls, żeby pójść za nią. W jej spojrzeniu było coś smutnego, łagodnego i jednocześnie przerażającego, właśnie takiego jak ten zakątek portu, który zniknął. Ale zatrzymały mnie drzwi. Później ktoś mi wytłumaczył, że musiała być jednym z tych dzieci z Kosowa, które jeżdżą po Buenos Aires autobusami i metrem, grając na akordeonie, podczas gdy ojciec albo matka zbierają pieniądze. To wyjaśnienie, banalne i ostateczne, zdawało się burzyć zdumienie, odbierając mu sens. Buenos Aires zawsze znajdowało sposób, żeby mnie zaskoczyć, ale teraz coś plugawego przylepiło się do niego mocniej niż cement do mojej książki. Przyjaciele podarowali mi powieści, które właśnie opublikowali, ale prawie o nich nie mówili. Dyskutowali o tym, czy Piglia lub Saer stosują właściwą strategię, żeby zająć miejsce w nurcie literatury argentyńskiej, czy opłaca się nie przyjść na zapowiedzianą debatę lub prezentację książki, czy korzystniej jest celować w krytykę akademicką, czy też w prasę codzienną, ukrywać się, bawić w ducha, szukać skromnych wydawnictw, żeby zajęły się książką, czy raczej błyszczeć przez miesiąc w jakimś wydawnictwie hiszpańskim i zniknąć z półki nowości jak spadająca gwiazda. Ich literackie aspiracje były kampanią polityczną lub może ściślej — wojskową taktyką, zmierzającą do zburzenia murów anonimatu, tej niewzruszonej bariery, którą tylko nielicznym uprzywilejowanym udawało się pokonać. Nie brakowało jasnych gwiazd na literackim firmamencie, ludzi, którzy za sprawą najgorszych książek z dnia na dzień zdobywali fortuny, wspierani przez wydawnictwa, suplementy prasowe, marketing, nagrody literackie, straszne filmy i płatną obecność w witrynach księgarń. Przyjaciele rozmawiali o tym w barach, jakby to było jakieś chaotyczne pole walki, które pisarz musiał przebyć już nie podczas przygody pisania — choć niektórzy ją tam rozpoczynali — ale gdy tylko się ona kończyła. Wydawcy skarżyli się na brak dobrych książek, pisarze na gówno publikowane przez wielkie wydawnictwa, a każdy miał gotowe pełne oburzenia skargi, uzasadnienie własnej porażki, rozpaczliwą ambicję. W Buenos Aires książki stały się obiektem koszmarnej wojny handlowej, a o talencie decydowała wszechobecność i władza. W tydzień później wsiadłem do wodolotu i przepłynąłem Rio de la Plata, by dotrzeć na nieznany brzeg. Rzeka była brunatna i spokojna i w miarę jak się oddalałem od Buenos Aires, wydawało się, że odzyskuję poczucie proporcji, które w bezmiarze wody i horyzontu przywracało mi oddech, jakąś przestrzeń wewnętrzną. Przybycie do portu w Montevideo było dyskretne i pokrzepiające. Miasto wchodziło w rzekę z nieustraszoną determinacją, która nadawała nielicznym wysokim budynkom wygląd dźwigów, jakie widuje się na trałowcach stojących przy brzegu, i zatoka, ukoronowana na przeciwległym krańcu niskim wzgórzem, emanowała blaskiem macierzyńskiej opieki. Po kilku godzinach wszedłem do pewnego sklepu w starej części miasta, gdzie czekał na mnie Jorge Dinarli, właściciel jednego z najlepiej zaopatrzonych antykwariatów. Pracownik ] poprowadził mnie przez wielki salon w stylu kolonialnym do skąpanego w półmroku gabinetu wypełnionego książkami, które znajdowały się poza kręgiem światła rzucanego przez słabą lampę, nakierowaną na zielony notes. Powitał mnie siwy mężczyzna mówiący bardzo cichym głosem. To jego nazwisko podał mi pisarz, który podróżował do Monterrey. Rzeczywiście znał Brauera od wielu lat, choć ] utrzymywał z nim, podobnie jak z innymi bibliofilami, stosunki czysto profesjonalne. — Są to, jeśli pozwoli mi pan wyjaśnić, ludzie dwóch kategorii. Jedni to kolekcjonerzy poświęcający się gromadzeniu rzadkich wydań: czasopisma Horacia Quirogi z Salto, książek Borgesa i wszystkich jego artykułów w prasie, druków Colomba, wydań Guiraldesa czy znakomitych opraw podpisanych przez Boneta, choć otwierają je tylko po to, żeby popatrzeć na stronice tak, jak ogląda się, powiedzmy, jakiś piękny przedmiot, rzadki eksponat. Drudzy, jak w przypadku Brauera, to czytelnicy, którzy w swoim życiu zgromadzili wielkie księgozbiory. Pasjonaci zdolni zapłacić niemałą sumę za książkę, z którą spędzą wiele godzin, zainteresowani jedynie jej studiowaniem i zrozumieniem. Może nie jestem najodpowiedniejszą osobą, żeby mówić o Brauerze. Są inni, bliżej z nim związani, którzy dobrze go znają i będą umieli skomentować to, co się wydarzyło, zwłaszcza Agustin Delgado, którego telefon zaraz panu dam. Ja mogę mówić tylko o sprawach ogólnych. Dinarli powiedział „to, co się wydarzyło" ze spuszczoną głową i nagłym skrępowaniem. Czy miał na myśli jego przeprowadzkę do Rochy? Czy było jeszcze coś? Otworzyłem teczkę, wyjąłem kopertę i położyłem książkę na biurku. Wbił w nią wzrok i przez kilka sekund pozostawał bez ruchu, nie odważając się jej dotknąć. — Przyjechałem, żeby mu zwrócić ten egzemplarz — powiedziałem, patrząc, jakie wrażenie wywrą na nim moje słowa. Wtedy pochylił się i przyjrzał jej z bliska. — Skąd pan ją ma? — Przysłano ją do mojego biura na Uniwersytecie w Cambridge. Nie do mnie, tylko do mojej koleżanki. Ale książka nadeszła zbyt późno i postanowiłem ją zwrócić. — No cóż, nie wiem, czy to będzie możliwe. — Czy Rocha jest bardzo daleko? — Tu nie chodzi o miasto Rocha. Mieszkał j koło La Palomy. Ale wydaje mi się, że już go tam nie ma. — Dlaczego? — Proszę, żeby zechciał pan to schować — powiedział Dinarli i wskazał książkę. Włożyłem ją do teczki, podwójnie zaintrygowany. — To sprawa, o której tylko słyszałem. Nie chciałbym nic o tym mówić. Musi pan porozmawiać z Delgadem. On panu powie. Może pan do niego dzwonić po dziesiątej wieczorem albo wcześnie rano. Dam panu jego telefon. Proszę się nie martwić. Jest pan w posiadaniu czegoś o nieszczęśliwej historii. Wszystko pan zrozumie. Nie wiem, co pan z tym zrobi. Nie wiem, co ja bym zrobił z taką książką jak ta. Proszę się nie gniewać. Tutaj kochamy książki — dodał i wskazał na regały. — Naprawdę musi pan pomówić z Delgadem. Wyjął notes i zapisał numer na odwrocie jednej ze swoich wizytówek. - Ja mogę opowiedzieć tylko o sprawach banalnych. Poznałem go przed laty na jakiejś licytacji, gdyż Brauer skumał się ze starym Martelem. Wiem, że pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i o ile Martel nie podnosił ołówka, kiedy oferowano jakiś zbiór, Brauer lub Delgado go kupowali. Głównie literaturę amerykańską. Ale trzeba było czekać na decyzję starego, a ten miał nieomylnego nosa i nie przepuszczał żadnej okazji. Z początku Martel trochę protegował Brauera, oddając mu to, co go samego specjalnie nie interesowało. Musi pan wiedzieć, że w każdym zbiorze wszystko jest przemieszane. Bezwartościowe wydania i prawdziwe skarby — książki, które wydano w nakładzie trzystu, pięciuset egzemplarzy i które z czasem stały się wręcz niedostępne i oczywiście również bardzo drogie. Kiedyś sądzono, że druk położy temu kres. Maszyna może odbijać tysiące egzemplarzy, setki tysięcy. Ale sam pan widzi. Czas pracuje. Czas i głupota dzisiejszych introligatorów, którzy tną na gilotynach kartki starych książek, żeby je wyrównać, nie wiedząc, że obcinają setki dolarów, miażdżą rubin, wyrywają pióra Nike z Samotraki, jeśli mi pan pozwoli wyrazić oburzenie. Nie potrafię ich przekonać, żeby porzucili tę mroczną rozkosz gilotynowania. Dinarli opanował się i znowu mówił cichym głosem, jakim mnie przywitał. Temat budził w nim poczucie dyskomfortu i antykwariusz nie był pewien, do kogo kieruje słowa. — Brauer gromadził literaturę — ciągnął — zwłaszcza wydania hiszpańskie, książki poświęcone sztuce, dziewiętnastowieczne powieści, wiele francuskich i rosyjskich. To była jego dziedzina. Kupił kiedyś ode mnie kilka broszur braci Carreras, z tych, co interesowały Nerudę, który przed laty często tu przyjeżdżał, jeżeli pan pamięta, w sprawie... — Miał kochankę, chyba w Atlantidzie — pomogłem mu dokończyć. — No cóż, zaglądał tu, zawsze interesował się broszurami, które bracia Carreras wydawali w czasie rewolucji chilijskiej. Ale chodzi o to, że Brauer zaoferował mi pewnego razu serię numerów czasopisma „Martin Fierro", które się u niego dublowały. Spędziliśmy dłuższą chwilę na miłej rozmowie. Bez wątpienia był uczonym. Czasopisma miały zapiski na marginesach, liczne komentarze i notatki, co prawda niezbyt porządne. Ale to pokazuje, że Brauer, bardziej niż kolekcjonerem, był uczonym w dawnym stylu, jak Martel, Horacio Arredondo, Simón Lucuix. Przynajmniej był nim kiedyś. Wiem, że mieszkał w wielkim domu, przy ulicy Cuareim, choć nigdy tam nie byłem. Zanim się wyprowadził, zanim podjął tę niezrozumiałą decyzję, rozmawialiśmy o jego meksykańskiej kolekcji. Niech się pan nie martwi. Wszystko opowie panu jego przyjaciel Delgado. My mogliśmy kupić bibliotekę Brauera. Wiem, że była wielka, i z czasem dowiedziałem się też, że zawierała bardzo rzadkie woluminy, chociaż, jak powiedziałem, nie zdołałem ich zobaczyć. Słyszałem tylko, że miał na przykład komplet dzieł Leona Palliere'a i Vidala, z rycinami, które dziś warte są około dwudziestu tysięcy dolarów. Ale ludzie zmyślają, kiedy zdarza się coś niezwykłego, i wtedy nie można już wiedzieć z całą pewnością, ile jest w tym prawdy, a ile fantazji. Najlepiej będzie, jeśli zwróci się pan do Delgada, chociaż, szczerze mówiąc, wątpię, żeby udało się panu oddać książkę. Myślę, że nikt nie wie, dokąd wyjechał Brauer. Teraz, jeżeli się pan nie pogniewa, poproszę, żeby nie tracił pan ze mną czasu. Dinarli wstał i kiedy okrążał biurko, zobaczyłem, że się chwieje. - Jeżeli pozwoli mi pan się wtrącić — powiedział — sugeruję, żeby zachował pan delikatność, pokazując Delgadowi tę książkę. Jak pan szybko odkryje, jest to bardzo szczególny człowiek. Odprowadził mnie do drzwi gabinetu. Wręczył mi wizytówkę i życzył powodzenia. Kiedy wróciłem do hotelu, moje początkowe oszołomienie rozwiało się i zrozumiałem, że Smuga cienia zawiodła mnie w region rozrzedzonych wód. Chodziłem po tym dyskretnie brudnym, dyskretnie starym mieście, gdzie nawet mieszkańcy zdawali się żyć dyskretnym życiem. Uderzyła mnie powolna jazda autobusów, uprzejmość kelnerów w barach, pracowników hotelu, taksówkarzy, jakby zatrzymany i zbutwiały czas ukrywał pod łagodną powściągliwością jakąś sieć sekretów. Możliwe, że byłem pod wpływem pewnego zdania z prologu do Smugi cienia, które mnie prześladowało i z każdą godziną stawało się coraz bardziej niepokojące. Conrad nigdy nie j odwiedził Montevideo, ale żeby wykluczyć ze swojej narracji jakikolwiek element fantastyczny, twierdził: „Świat żyjący, taki, jakim jest, zawiera dostatecznie wiele cudów i tajemnic; cudów i tajemnic oddziałujących na nasze uczucia i nasz umysł w sposób tak niewytłumaczalny, iż usprawiedliwia to niemal koncepcję życia w krainie czarów"*. Nie mogłem wyrzucić tego zdania z myśli, podczas gdy ponownie zastanawiałem się nad słowami Dinarlego, nad wrażeniem, jakie wywarł na mnie jego gabinet i gigantyczny dziób statku w głębi ulicy wypełnionej ruchem, urzędnikami bankowymi i kioskami z czasopismami. Wszystko to było stłoczone w przypadkowy sposób: czerwony dziób statku, szare miasto, jak dwa przenikające się światy, jeden w drugim, co sprawiało, że oba były w jakiś sposób nieprawdopodobne. III Zadzwoniłem do Delgada o jedenastej wieczorem. Sprawiał wrażenie zaskoczonego, zgodził się mnie przyjąć następnego popołudnia i podał mi swój adres w dzielnicy zwanej Punta Carretas (Punkt Wozów) — zestawienie słów, które wydały mi się trudne do pogodzenia. Delgado powiedział „mój gabinet", ale kiedy tylko dotarłem do nowoczesnego budynku, wjechałem na piąte piętro i w otwartych drzwiach ujrzałem gospodarza, zrozumiałem, że wyrobiłem sobie o nim całkowicie błędne zdanie. Był wysoki, szczupły, ubrany w niebieski garnitur i czarny krawat. Zaprosił mnie do wielkiego salonu, którego okna ze ściętymi krawędziami wychodziły na ulicę. Z dumą kontemplował moje zaskoczenie. Ściany od podłogi aż po sufit pokrywały olbrzymie oszklone j szafy wyładowane książkami. Nie tylko w tej sali, również w przyległej. Oprowadził mnie po całym piętrze i w każdym pomieszczeniu zobaczyłem podobne szafy wypełnione kolekcjami, obrotowe regały na korytarzach zawierające wielkie słowniki, płyty gramofonowe w szafach, książki w łazience, w służbówce, w kuchni, w dalszych pokojach. Doszedłem do wniosku, że tu nie mieszka, co wyjaśnił mi, kiedy usiedliśmy w salonie w dwóch ogromnych fotelach obok zestawu urządzeń audio. — Mieszkam na wyższym piętrze — powiedział — z żoną, a do niedawna był też z nami syn. Kiedyś myślałem o zbudowaniu wewnętrznych schodów łączących oba piętra, ale w porę zdałem sobie sprawę, że nie powinienem zatruwać książek życiem domowym. W nieunikniony sposób brudzą się. Założył nogę na nogę i mogłem dostrzec pas delikatnej białej skóry między cienką skarpetką a dolną częścią spodni; przyszło mi na myśl, że gdyby to zauważył, z pewnością zmieniłby pozę. Jego świeżo ogolona twarz, włosy przetykane siwizną i wypielęgnowany, schludny wygląd ostrzegły mnie, że powinienem postępować z nim ostrożnie. — Ile ma pan tu książek? — spytałem. — Prawdę mówiąc, straciłem rachubę. Ale przypuszczam, że około osiemnastu tysięcy. Odkąd sięgam pamięcią, kupowałem książkę za książką. Założyć bibliotekę to jak stworzyć życie. Nigdy nie jest to suma poszczególnych książek. — Nie bardzo rozumiem — powiedziałem. — Gromadzi je pan na półkach i wydają się jakąś sumą, ale, proszę wybaczyć, to iluzja. Zgłębiamy rozmaite tematy i po pewnym czasie przekonujemy się, że definiujemy świat czy, jeśli pan woli, szkicujemy trasę jakiejś podróży, z tą przewagą, że możemy zachować jej ślady. Nie jest to proste. To proces, w którym kompletujemy bibliografie; zaniepokojeni wzmianką o jakiejś książce, której nie mamy, zdobywamy ją, pozwalamy prowadzić się do innej. Choć przyznaję, że moje lektury są bardzo ograniczone. Muszę przeczytać cały aparat not, wyjaśnić znaczenie każdego pojęcia i dlatego nie potrafię zasiąść do czytania książki, nie mając jednocześnie dwudziestu innych, aby uzupełnić na przykład interpretację jednego rozdziału. Naturalnie to zajęcie mnie pasjonuje. Na jego twarzy pojawił się konspiracyjny uśmiech, który skwapliwie odwzajemniłem. — Ale niestety — westchnął — ile godzin dziennie wolno mi poświęcić na lekturę? Najwyżej cztery, pięć. Pracuję od ósmej rano do piątej po południu na odpowiedzialnym stanowisku. Lecz niecierpliwie wyczekuję chwili, w której będę mógł tu wrócić. Do tej jaskini, jeśli wybaczy mi pan to określenie, gdzie mogę spędzić kilka szczęśliwych godzin do dziesiątej, kiedy zazwyczaj idę na górę zjeść kolację. Nie interesują mnie pierwsze wydania, tylko posiadanie książki na wyciągnięcie ręki w możliwie najlepszych warunkach, w przeciwnym razie ogarnia mnie niepokój. Te szafy biblioteczne, które pan widzi, wykonane są z lapacho, rodzaju drewna niemającego szczelin, przez które mogą dostawać się owady. Półki zamówiłem specjalnie: zrobiono je z dziesięciu warstw twardego drewna, zlepionych klejem odstraszającym owady, a szkło kazałem wstawić dlatego, że na książkach, oczywiście, zbiera się dużo kurzu. Jednak od czasu do czasu na wszelki wypadek muszę zlecać ich odymianie, bo nigdy nie wiadomo. Rybiki doprowadzały Brauera do szaleństwa. — Czy trzymał książki za szkłem? — wykorzystałem okazję. Uśmiechnął się i milczał przez kilka sekund. — Trzymał je, jak się dało, bo nie miał środków, żeby przechowywać w odpowiedni sposób swoją imponującą kolekcję. Dużo z nim dyskutowałem na ten temat. Ale Brauer zawsze był czytelnikiem obsesyjnym. Wszystkie pieniądze, jakie miał, szły na książki. Odkąd go poznałem, wiele lat temu, przy straganach z książkami na ulicy Tristan Narvaja, wiedziałem, że to nieuleczalny przypadek. Ludzi dotkniętych tą dolegliwością poznaje się po nieco podobnej do pergaminu skórze. Powróciłem spojrzeniem do delikatnej kostki j Delgada. Żółtej i cienkiej, rzeczywiście jak pergamin. Dostrzegł moje nagłe zainteresowanie, gdyż natychmiast poprawił spodnie. — Piastował dość ważne stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych — ciągnął. — j Mieszkał sam w swoim domu przy ulicy Cuareim i pochłaniał wszystkie książki, jakie wpadały mu w ręce, razem z niezliczonymi pastylkami i cukierkami, które wszędzie zaśmiecały podłogi. Cukierki zastępowały papierosy, których zabronili mu lekarze, i ten jego nowy; nałóg był równie uciążliwy jak namiętność do książek, zebranych w długich szafach bibliotecznych zajmujących pokoje; tomy leżały stosami w kuchni, w łazience, również w jego sypialni. Nie tej pierwotnej, bo stamtąd został wykwaterowany, ale na poddaszu, gdzie sypiał, obok niewielkiej łazienki. Ściana przy schodach, które tam prowadziły, też była wyładowana książkami i literatura francuska z dziewiętnastego wieku czuwała nad jego skąpymi godzinami snu. Miał kompletne kolekcje starych czasopism, dużo historii klasycznej, niemal całą literaturę rosyjską dziewiętnastego wieku, kolekcje literatury amerykańskiej, książki o sztuce, eseje filozoficzne i komentarze do tych esejów; cały teatr grecki i elżbietański, poezję peruwiańską do połowy dwudziestego wieku, kilka meksykańskich inkunabułów, pierwsze wydania Arlta, Borgesa, Valleja, Onetriego i Valle-Inclana, nie licząc encyklopedii, słowników, broszur i relacji podróżników, którzy pokonali Rio de la Plata. Zgromadził w końcu tyle książek (myślę, że przekroczył dwadzieścia tysięcy), że salon, z pewnością niemały, przecinały regały jak w bibliotekach publicznych. W łazience były książki na wszystkich ścianach z wyjątkiem prysznica i jeżeli nie niszczały, to dlatego, że przestał brać gorący prysznic, aby nie wytwarzać pary. Latem czy zimą mył się w zimnej wodzie. Delgado leniwie przesunął dłonią po karku i uśmiechnął się, patrząc gdzieś w bok. - Wie pan, do czego się posunął? — Wreszcie na mnie spojrzał. — Podarował przyjacielowi samochód, żeby zająć garaż. Nie miał szczęścia przy tej zamianie. Po roku nastała straszna zima i dziury w dachu zniszczyły mu kolekcję „Summa Artis", która ma bardzo cienki, satynowany papier. Uległa całkowitemu zniszczeniu. Ponieważ ja miałem dwa komplety, dałem mu jeden, żeby zastąpił ten utracony. — Przypuszczam, że dysponował pokaźnymi środkami finansowymi... — ośmieliłem się powiedzieć. - Miał to szczęście, że wcześnie przeszedł na emeryturę i dostał spadek po matce. Wiele dyskutowaliśmy o możliwościach wykorzystania tych pieniędzy ja nalegałem, żeby nie tracił ich na licytacjach, tylko przeznaczył je na konserwację zbiorów. Ale, jak już powiedziałem, był zachłannym czytelnikiem i spędzał ze swoimi książkami nie cztery godziny, lecz większą część dnia i nocy, pokrywając strony odręcznymi uwagami. Ja nie piszę na książkach. Robię oddzielne notatki i wkładam je między strony, których dotyczą. Po skończonej pracy wyjmuję karteczki i wyrzucam do kosza. — Dlaczego ich pan nie zachowuje? — spytałem zdziwiony. — No cóż, nie każdy może pisać. To znaczy: nie każdy powinien to robić. Notuję rzeczy, które mnie interesują. Skojarzenia. Wskazówki, które prowadzą do innych książek, i refleksje. Są to notatki czytelnika. Na przykład: ta metafora Queveda, ze względu na formę, domaga się porównania z metaforą Ben-Quzmana w antologii andaluzyjskiej arabszczyzny (sprawdzić w wydaniu Gredos), a ze względu na postaci ptaków ma odniesienia do symboliki ptaków u Lopego de Vega (por. kolekcja hiszpańskiej Najwyższej Rady Badań Naukowych). Kogo mogłoby zainteresować coś takiego? Wyznaję, że kusiło mnie opublikowanie niektórych refleksji, ale czytelnik jest podróżnikiem po gotowym już krajobrazie. A ten jest nieskończony. Drzewo zostało opisane, podobnie jak kamień, wiatr w gałęziach, tęsknota za tymi gałęziami i miłość, której użyczyły cienia. I nie znam większego szczęścia niż pogrążyć się na kilka godzin dziennie w ludzkim czasie, który inaczej byłby dla mnie obcy. Kradnę połowę zdania Borgesowi: biblioteka jest bramą w czasie. Często rozmawialiśmy z Brauerem o tych sprawach. Prosiłem, żeby nie niszczył cennych wydań swoimi strasznymi bazgrołami. Oczywiście nie słuchał. Oskarżałem go o brak wrażliwości, a on mnie o hipokryzję. Rzecz jasna, żaden z nas się nie obrażał. Brauer mówił, że jeżeli pisze na marginesach i podkreśla fragmenty, nierzadko stosując kod zróżnicowanych kolorów, to lepiej chwyta sens. Myślę, że nie weźmie mi za złe, jeżeli powtórzę jedno z jego wyrażeń, nieco wulgarnych: „Ja się pieprzę z każdą książką, a jeżeli nie zostawiam na niej śladu, to znaczy, że nie mam orgazmu". Mnie natomiast gryzmolenie zawsze wydawało się barbarzyństwem, podobnym do chełpliwości jego słów. Sprawia mi ogromną przyjemność, kiedy otwieram książkę i nie ma w niej zagiętych rogów; kiedy patrzę na dobry układ kolumny, dobraną czcionkę, szerokie, białe marginesy; kiedy biorę do ręki w dniu urodzin nierozciętą książkę. Delgado przerwał, jakby uczynił nieostrożne zwierzenie. Ale natychmiast odzyskał pewność siebie i dodał: — Nic takiego nie obchodziło Brauera z jego kanibalską dumą, z jego rosnącą żarłocznością. Przerwał ponownie z pełnym goryczy gestem. Ukrył go, wstając z miejsca. Przeprosił, nie zaproponował mi nic do picia, i skierował się ku niewielkiemu elektrycznemu ekspresowi do kawy. — Mówił pan, że rybiki doprowadzały go do szaleństwa — powiedziałem, kiedy wyjął z barku dwie porcelanowe filiżanki. Uniósł brew i włączył ekspres. — Były ich setki, może tysiące, wewnątrz szaf bibliotecznych. Przez pewien czas stosował odymianie, które zlecał co pół roku, a przynajmniej raz na rok. Rybiki zaczęły mu niszczyć ważne dzieła. Powstrzymał je, owszem, ale całkowicie ich nie wyplenił. Używał desek z nielakierowanego drewna, a jego niemłoda już sprzątaczka, której nie miał serca odprawić, dawno temu przestała docierać po drabinie do gniazd moli. I, mówię to zupełnie szczerze, miał zbyt wiele książek w tamtymi domu. Potrzebowałby fortuny, żeby je utrzymać z dala od wilgoci, rybików, moli, kurzu, pająków. Utracił kontrolę nad własną ambicją. Żałuję, że mam tak mało czasu na lekturę. Ale proszę sobie wyobrazić kogoś, kto ma cały dzień i, jeżeli chce, również noc. I pieniądze, żeby kupować książki, jakich zapragnie. Nic go nie ogranicza. Jest na łasce swoich pragnień. A czego chcą pragnienia? Jeśli pozwoli j mi pan na taką uwagę... chcą odkryć własne granice. Ale nie jest to łatwe. Bardziej niż podróżnikiem Brauer był zdobywcą. Oto czym się stał. Chcę powiedzieć, że na licytacjach tracił wszelkie skrupuły. Skrupuły i przyjaciół. Wielu kolegów poczuło urazę, nie mogąc kupić księgozbiorów, na które czekali od dłuższego czasu, a które trafiały do rąk Brauera, bo ten nie dawał im szansy zaproponowania; sumy wyższej niż ta, jaką on oferował. Ale to nie wszystko. Nadszedł moment, kiedy zaczęło mu brakować pieniędzy. Nie był przecież milionerem. Powiedzmy, że pewnego dnia dotarł do kresu. Przestał podbijać ceny, a w końcu chodzić na licytacje. Było coś jeszcze. Jego była żona, za pośrednictwem adwokata, po wielu latach zażądała od niego pieniędzy. I stało się najgorsze: po raz pierwszy znalazł się w takiej sytuacji, że musiał sprzedać dom i wyprowadzić się. — Nie wspomniał pan, że miał żonę. — Nigdy o niej nie mówił. Było to na długo przedtem, zanim go poznałem, i przy nielicznych okazjach, kiedy dotykaliśmy tego tematu, nie wyjawiał żadnych szczegółów. Delgado przerwał, podając mi filiżankę kawy, i spojrzał na mnie kątem oka. — Nawet nie spytałem, co pana tu sprowadza. Wystarczyło mi, że przysyła pana Dinarli... Rozumie pan, że nie chciałem nalegać, bo chodziło o sprawę z pewnością bolesną. Znalazł sposób, żeby mnie o to spytać. Ale z jakąś perwersyjną przyjemnością, której nie potrafię wytłumaczyć, zwlekałem z odpowiedzią. Rozmawialiśmy już od dłuższego czasu, a jeszcze nie pojawił się nawet najmniejszy ślad, który mógłby mi wyjaśnić zagadkę przesłanego Blumie egzemplarza Smugi cienia. Przeczuwałem jednak, że niedostrzegalnie zbliżam się do celu, tak jak poruszał się, mimo mrocznego spokoju oceanu, statek „Otago" w powieści Conrada. — Niewiele też mówiliśmy o innej sprawie — Delgado pogodził się z moim milczeniem — która w sposób oczywisty była dla niego przykra. Powód mógł być taki czy inny, ale wydawało się jasne, że Brauer znalazł się w punkcie, z którego już nie ma powrotu. Czuł się schwytany w pułapkę przez własne książki. Jak przewieźć takie regały? Co zrobić, by zachować zbiory? Poświęcił im całe życie. Były jego dziełem. Ale z wyjątkiem niewielu przyjaciół, którzy go odwiedzali, kilku matek z sąsiedztwa, które od czasu do czasu przysyłały swoich synów, żeby coś sprawdzili w jakiejś książce i mogli napisać szkolną rozprawkę czy jakąś pracę uniwersytecką, dzieło jego życia nikogo nie obchodziło i zaczynało stawać się dla niego koszmarem. Cóż miał robić? Gdyby zdecydował się z nim rozstać, mógłby je ofiarować miastu albo ministerstwu, albo wydziałowi humanistycznemu. Państwo urugwajskie zakupiło niemało ważnych bibliotek, które stały się bogatym dziedzictwem narodowym. Ale wiele z nich, i mówię to ze wstydem, splądrowano potem w najbardziej niewyobrażalny sposób. Ludzie rozkradli najwartościowsze dzieła. Pewien wielki bibliofil argentyński zlecił kradzież drukowanej wersji „El Misionero". Druki z misji jezuitów są niezwykle rzadkie, a w Bibliotece Narodowej był tylko jeden. Ukradli go i zawieźli temu panu, którego nazwisko nas w tej chwili nie interesuje. Po latach jego książki zostały sprzedane Bibliotece Narodowej w Limie i tam też znalazł się ten dokument. Tak więc Brauer musiał się lękać, że jego książki spotka podobny los. Na wydziale humanistycznym również zrabowano cenne dokumenty z biblioteki Horacia Arredondo, inne zaginęły. Nie chciał, żeby jego książki skończyły w podobny sposób. Ale one zawędrowały już pod łóżka, leżały stosami na korytarzach, zdawały się pełzać po domu o własnych siłach. Pamiętam — ciągnął Delgado — że na pewien czas, pomimo tej nieznośnej sytuacji, poświęcił się całkowicie aktualizacji katalogów. Nie znajdował już książek, których szukał. I zdarzało mu się to regularnie. Mówi się zwykle, że książka, której nie można znaleźć, to książka, która nie istnieje. Ale to coś jeszcze gorszego. Miał stary mahoniowy mebel, taki jak w dawnych biurach, z przesuwaną pokrywą i szufladami, w których gromadził karty katalogowe, zupełnie jak w bibliotece publicznej. Dwudziestu tysięcy książek nie można uporządkować tak po prostu. Trzeba mieć wyjątkowe poszanowanie ładu, poszanowanie niemal nadludzkie, powiedziałbym, pewną metodę oraz czas przeznaczony na niewdzięczne zadanie katalogowania dzieł, których znaczenie bardzo różni się od numerów używanych do ich identyfikacji. Wpisuje pan zatem tytuł, autora i krótkie streszczenie, które ma dla pana zasadniczą wartość. Jeżeli chce pan jechać do Amazonii, musi pan załatwić masę rzeczy niezwiązanych z pańskimi przyszłymi przeżyciami, ale wie pan, że te drobiazgi doprowadzą tam pana albo okażą się pożyteczne. Jeżeli chce pan napisać wiersz, potrzebuje pan papieru i sprawnego narzędzia pisarskiego. Podobnie jeśli chce pan, żeby zakochała się w panu kobieta, musi pan podjąć wiele różnorodnych i niekiedy niewdzięcznych działań, na przykład obciąć sobie paznokcie u nóg. Kiedy ma się bibliotekę taką jak Brauerowska, katalog jest niezbędny. Człowiek może zdobyć masę książek, ale zdobywca jest zmuszony nimi administrować. A tego nie lubił, zawsze spragniony, by pochłaniać jedną książkę za drugą. Jego katalog był opóźniony, myślę, że bardzo. Nie wierzyłem, że zdoła go zaktualizować, ale po kilku miesiącach powiedział mi, że praktycznie ukończył już pracę. „Najgorsze ze wszystkiego — skomentował — co sprawia mi największy kłopot, to problem wpływów". Była to pierwsza oznaka, że coś jest nie tak. Pewnego popołudnia, siedząc właśnie tutaj, gdzie pan teraz, wyjaśnił mi, ile pracy wkłada w to, żeby nie zestawiać na tej samej półce dwóch autorów skłóconych ze sobą. Na przykład nie ośmielał się umieścić książki Borgesa obok książki Garcii Lorki, którego Argentyńczyk określił jako „zawodowego Andaluzyjczyka". Podobnie dzieła Szekspira obok dzieła Marlowe'a ze względu na ich wzajemne oskarżenia o plagiat, chociaż to mu kazało ignorować numery seryjne kolekcji. Nie mógł też, oczywiście, postawić książki Martina Amisa obok książki Juliana Barnesa, jako że ci dwaj przyjaciele z czasem się poróżnili, ani umieścić Vargasa Llosy obok Garcii Marqueza. Ze smutkiem zdałem sobie sprawę, że mój przyjaciel cierpi na zaburzenia umysłowe. Powiedział mi, że pracuje nad systemem liczb fraktalnych, wystarczająco otwartym, by pozwolić na układanie książek zgodnie z kryteriami dynamicznymi (nigdy nie domniemanymi, podkreślił), bo w gruncie rzeczy nie ma nic tak zmiennego jak oceny literackie. Toteż gdy znajdował rozsądne powody, by wyrwać jakieś dzieło z zapomnienia, lub wykrywał nowe związki z innymi tekstami, zmieniał jego położenie na regałach. Tak namiętnie bronił pomysłu zniszczenia indeksu tematycznego, że na kilka dni zdołał mnie omamić. Oczywiście czym innym było odnaleźć książki, a czym innym umieścić je razem lub oddzielnie. Ale upierał się, że książki podobne powinny być zgrupowane według innych kryteriów niż banalny podział tematyczny. „Przez wieki używaliśmy systemu pozbawionego wyobraźni — powiedział wtedy — niewrażliwego na rzeczywisty porządek wpływów. Mam na myśli to, że i Pedro Paramo, i Gra w klasy są dziełami autorów latynoamerykańskich, ale pierwsze prowadzi nas do Williama Faulknera, a drugie do Móbiusa. Mówiąc inaczej: Dostojewski stał się w końcu bliższy Robertowi Arltowi niż Tołstojowi. A Hegel, Wiktor Hugo i Sarmiento zasługują na bliższe sąsiedztwo niż Paco Espinola, Benedetti i Felisberto Hernandez". Nigdy nie przekonałem się naocznie, jak wygląda system klasyfikacyjny Carlosa, gdyż musiałem poddać się pewnej operacji i przez kilka miesięcy go nie widywałem. Ale wspólni przyjaciele poinformowali mnie, że pracuje nad swoim katalogiem, poświęca wiele godzin studiowaniu wyższej matematyki i, ku zdumieniu większości, wykazuje oznaki nie tylko wyczerpania, ale i szaleństwa. Delgado wstał i wyszedł z salonu. Wrócił z fotografią, na której widać było mężczyznę w wieku około pięćdziesięciu lat, siedzącego przy okrągłym stole zawalonym książkami, plecami do ceglanej ściany, po której pięła się jakaś roślina. Słońce oświetlało twarz o delikatnych rysach i świdrujących oczach, z włosami w nieładzie odrzuconymi do tyłu. Siedział w samej koszuli, ze skrzyżowanymi nogami, i miał nieokrzesany wygląd, który mnie zaskoczył. — Zrobiłem to zdjęcie na patio jego domu — rzekł Delgado po krótkim milczeniu. — Nie używał okularów — zauważyłem. — Miał doskonały wzrok. Ale proszę poszukać jakiegoś szczegółu, który zapowiada to, o czym zaraz powiem, a nie odnajdzie go pan. Pewien przyjaciel zastał go jedzącego kolację ze wspaniałym wydaniem Don Kichota, leżącym na pulpicie za kieliszkiem białego wina. Proszę zrozumieć: swój kieliszek trzymał w ręku, tamten stał przed książką. Inny przyjaciel dokonał jeszcze dziwniejszego odkrycia. Musiał pójść na górę do toalety, bo ta na dole była zepsuta, i przechodząc obok otwartych drzwi pokoju, zobaczył na łóżku około dwudziestu książek skrupulatnie ułożonych w taki sposób, że odtwarzały wraz z wypukłościami ludzką sylwetkę. Zapewnia, że można było wyróżnić głowę otoczoną małymi książeczkami w czerwonych okładkach, tors, kształt rąk i nóg. Kobieta? Mężczyzna? Sobowtór? Rozmawialiśmy o tym. Nikt nie potrafił tego stwierdzić ani odkryć, co to znaczyło. Nie mogliśmy się nawet dowiedzieć, czy tytuły zostały specjalnie dobrane. Ale ten przyjaciel sądził, że rozpoznał sylwetkę hrabiego de Siruela: na głowie miał „Breviarios del Fondo de Cultura Económica"; nogi uformowane były z kilku książek wydawnictwa Losada. Nie wiemy, co robiły te książki na łóżku, czy też co robił z nimi on. Nikt nie ośmielił się go o to spytać, gdyż ta scena była zmontowana w intymności jego sypialni. Ale dla mnie stało się jasne, że temat związków zaprowadził go zbyt daleko i wymknął się spod kontroli. — Czy widział to ktoś inny? — Tylko ten przyjaciel — odparł Delgado. — Opowiedział nam o tym w największym zaufaniu. Słuchaliśmy oszołomieni. Co tak inteligentny człowiek jak on robił z książkami? Czy bawił się z nimi jak dziewczynka ze swoimi lalkami? Organizował je zgodnie z jakimiś głębokimi przemyśleniami na temat ich znaczenia? Pragnął stanąć oko w oko z postacią z papieru i farby drukarskiej? Nie wiem tego. Ale tym, co zadało mu ostateczny cios, był wypadek, którego nigdy sobie nie wybaczył i którego byłem mimowolnym świadkiem. Od dwóch miesięcy, jak mówiono, Carlos znajdował przyjemność w czytaniu francuskich autorów z dziewiętnastego wieku przy świetle świec, które umieszczał w srebrnym kandelabrze. Jakiś czas temu rozmawialiśmy o tym, gdyż ja też lubię, jak podczas lektury Goethego rozbrzmiewa w tle któraś z oper Wagnera lub, powiedzmy, kiedy Baudelaire'owi towarzyszy Debussy. To część podróży i mogę pana zapewnić, że przyjemność jest wówczas większa, pod każdym względem. Może pan wie, że kiedy czytamy po cichu, emitujemy dźwięk liter na nieuchwytnej częstotliwości. Ale nie przestajemy wydawać dźwięku. Głos jest tam, cichy, zawsze obecny. Wykonuje linijkę jak instrument partyturę i mogę pana zapewnić, że jest to równie istotne jak zmysł wzroku. Tworzy to jakiś ton, jakąś melodię, która płynie poprzez słowa i frazy tak, że jeśli doda się do tego muzykę o niskiej mocy, w głębi bębenka, pomiędzy własnym głosem a dźwiękiem dochodzącym z głośników, powstaje harmonijny kontrapunkt. Gdy muzyka staje się o kilka decybeli za głośna, pokrywa głos i zabija melodię tekstu. I nie tylko to, ona wprowadza w błąd. Zła proza, gdy towarzyszy jej dobry koncert, może wydawać się znacznie lepsza, niż jest. Żartowaliśmy, mówiąc, żeby dodawać świece tylko do dzieł poprzedzających wynalazek światła elektrycznego. Może się to panu wydać zupełnie ekscentryczne, ale niech pan spróbuje oświetlić świecami jakiś obraz olejny, a dostrzeże pan, że zyskuje on wówczas całkowicie inny wygląd niż zazwyczaj. To nowy obraz, cienie nabierają życia i można powiedzieć, że nie ma zasadniczej różnicy między światłem, jakie rodzi się z pigmentów i oleju, a pokojem, w którym się znajduje. Przestrzenie wydłużają się i wchodzi pan w inny wymiar. Coś podobnego dzieje się z pewnymi książkami, gdyż stronica też jest wspaniałym rysunkiem. Grą linii i niewielkich figur, które płyną od samogłoski do spółgłoski, powodowane własnym rytmem i kompozycją, i nigdy nie jest bez znaczenia wielkość druku, rodzaj czcionki, rozmiary marginesów, grubość papieru, to, czy paginacja jest z prawej, czy pośrodku — nieskończoność szczegółów, jakie tworzą piękny przedmiot. Bez względu na to, jak nowa jest książka i jak bardzo biały ma papier, światło świec ją patynuje, wydobywając w cudowny sposób wartości i odcienie. A korytarze stają się wprost wspaniałe. — Jakie korytarze? — spytałem zaskoczony. — To stara dyskusja. Nikt nie wie z całą pewnością, czy chodzi o talent autora, czy o zalety wydania. Opinie są podzielone. Ale wielu czytelnikom wystarczy spojrzeć na korytarze, żeby wiedzieć, czy książka jest dobra i czy zasługuje na przeczytanie. Delgado podszedł do biblioteki, wyjął stare wydanie Eugenii Grandet i włożył mi do ręki. Poprosił, żebym je otworzył i poszukał na dowolnej stronie pionowych czy skośnych korytarzy utworzonych przez odstępy między wyrazami. Rzeczywiście odkryłem długie korytarze, które przedłużały się z linijki na linijkę, przekraczały akapity, czasami znikały i podejmowały drogę ukośnie, od prawej do lewej, od lewej do prawej, albo spadały pionowo w dół. — Pisarz, który nie wyczuwa rytmu frazy, nie potrafi tego osiągnąć. Jeżeli kaleczy język, umieszczając w jednym zdaniu dwa czy trzyj wyrazy dłuższe niż czterosylabowe, z konieczności przerywa korytarz i, oczywiście, również zaburza rytm. Szuka pan białych przestrzeni na stronie i nie znajduje ich pan. Nieudolne wydanie, które operuje zbyt małą lub zbyt dużą czcionką, także zniekształca te figury, którymi oko sekretnie się cieszy. Brauer skłaniał się ku opinii, że już samo to zjawisko decyduje o wartości pisarza, o hierarchii jego stylu. Ale ja nie jestem tego pewien. Zaintrygowany oddałem mu książkę. Rzeczywiście korytarze powtarzały się ze strony na stronę i tworzyły dziwne figury. — Mówił pan o jakimś wypadku — przypomniałem. — Tak. Kiedy powracałem do swoich zajęć, dowiedziałem się właśnie, że Carlos czyta przy świetle świec i namawia wszystkich, żeby go naśladowali. Nigdy w odniesieniu do autorów z dwudziestego wieku, bo w takim wypadku zapalał światło elektryczne i, oczywiście, zmieniał też muzykę. Ale był miłośnikiem dziewiętnastowiecznej powieści i miał wiele płyt, które mogły stanowić do niej akompaniament. Pewnego wieczoru wypił za dużo wina... to również dobry akompaniament, choć niebezpieczny... i zostawił kandelabr na swoim katalogu. Musiała spaść jedna ze świec, bo obudził się niemal uduszony dymem i ujrzał płomienie w salonie. Szczęście, że spał na górze, bo dym, jak pan wie, zawsze się unosi. Następnego popołudnia zastałem go przy spalonym katalogu, bo nawet nie podszedł do drzwi, żeby mnie przywitać. Na podłodze utworzyły się kałuże wody. Wyglądał, jakby przez całą noc nie zmrużył oka, i był potwornie załamany. To cud, że nie spłonęły zbiory i że ten epizod nie zakończył się tragicznie. Ale Brauer utracił kartotekę: część strawił ogień, a część zniszczyła woda. Krzyknął, żebym wszedł; siedział w fotelu, jak mówię, kompletnie załamany, ze wzrokiem wbitym w czarne ślady ognia na szczątkach mebla. Stracił możność zlokalizowania większości woluminów, a nawet orientację, na której półce mogły się znajdować, o ile nie miał tego w pamięci. To była dla niego tragedia. Siedziałem w milczeniu, bo wszelkie próby pocieszenia natychmiast odrzucił. Trwał z rękami na kolanach, z włosami opadającymi po obu stronach czoła i z pustym wzrokiem utkwionym w jednej z nóg mebla. Nie mogłem od niego oczekiwać uprzejmości w takiej chwili. Pozostałem z nim jeszcze trochę, a potem odszedłem szczerze zmartwiony, bo dla bibliofila każda myśl o ogniu jest jak marzenie, które obraca się w popiół. To coś, o czym wiemy, że się czai, jest realne i może nas na zawsze zniszczyć. Unikamy nawet wzmianki o nim, mając nadzieję, że w ten sposób nie wywołamy wilka z lasu. — Co zrobił później? — spytałem pospiesznie. — Zanim panu o tym opowiem, pan mi wyjaśni, dlaczego rozmawiamy o Carlosie Brauerze. Jeśli nie robi to panu różnicy — dodał suchym tonem, który natychmiast zrozumiałem. Doszedł do kresu uprzejmości i zaczynał czuć się wykorzystywany. — Przyjechałem, żeby zwrócić mu książkę, którą wysłał do mojej koleżanki, a ta umarła, zanim ją otrzymała. — Jak się nazywała? — spytał zaciekawiony. — Bluma Lennon. Pracowała na wydziale hispanistyki Uniwersytetu w Cambridge. Niedawno zginęła pod kołami samochodu. Delgado popatrzał na mnie zdziwiony i zobaczyłem, że chwieje się w fotelu, jakby nazwisko Blumy pozbawiło go oparcia. — Proszę — odezwał się niepewnie — czy może mi pan jeszcze coś powiedzieć? Czy przypadkiem miała ona wtedy w ręku jakąś książkę? Tym razem to ja byłem zaskoczony. Jak zrodziło się to niemożliwe pytanie? Potwierdziłem bez słowa, podczas gdy Delgado zaczął nagle tracić kontury, jakby przestawał pasować do poglądu, jaki wyrobiłem sobie o miejscu, w którym się znajdowałem, o tym wszystkim, o czym mówił, i o ekscentryczności człowieka oddającego się podróżom po książkach. Ale mój gest tylko go zdenerwował i Delgado ponownie się zachwiał. Drążyła go jakaś niewygodna myśl, która walczyła o to, by wydostać się na powierzchnię. — I jeszcze coś. Aż boję się zapytać, proszę mi wierzyć — powiedział. — Czy przypadkiem nie była to książka Emily Dickinson? Znowu potwierdziłem, czując coraz większy dyskomfort. Wybuchnął śmiechem, który przerodził się w czkawkę. Nagle zamilkł. Nadal nie rozumiałem, co się dzieje. — Proszę się nie obawiać. A raczej obaj powinniśmy się bać. Ledwie mogę w to uwierzyć! — Ja również — odpowiedziałem, czekając na wyjaśnienie. — Czy jest pan pewien, że chce się dowiedzieć? Po pożarze Brauer sprzedał wreszcie dom, dał żonie pieniądze, których się domagała, i wyjechał do Meksyku. Na dwadzieścia dni, może na miesiąc. Nie czuł się dobrze. Jeżeli pan chce, potem o tym opowiem. Ale nie j odbiegajmy od tego, na co pan czeka. Kiedy wrócił z tej podróży, spotkaliśmy się pewnej soboty przy straganach z książkami na ulicy Tristan Narvaja i zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedział, że był nad Zatoką. Meksykańską i w Michoacan, a wymieniając inne niezwykłe miejsca, wspomniał, że wziął udział w kongresie pisarzy w Monterrey. „I co, był interesujący?" — zapytałem. I oto co mi odpowiedział: „Owszem. Ale najlepsze było to, że poznałem angielską profesor, bardzo ładną. To jedna z tych ognistych i próżnych kobiet, które wszystko ubierają w cytaty z literatury i gdyby mogły wybierać rodzaj śmierci, chciałyby zginąć pod kołami samochodu, zaczytane w poezjach Emily Dickinson". Nie potrafiłem powstrzymać nerwowego śmiechu. Przez kilka minut patrzyliśmy na siebie niedowierzająco, jakbyśmy byli częścią jakiejś bajki i rzeczywistość nagle rozdwoiła się przed nami. Delgado wstał, podszedł do barku i wrócił z butelką whisky, kubełkiem lodu i dwiema szklankami. — Jedyny sposób, żeby to przełknąć — powiedział. Kiedy nalewał whisky, przypomniała mi się dedykacja na stronie tytułowej. Ktoś zakpił sobie z szyderstwa, jakie położyło kres ich przygodzie. Może Carlos Brauer nie potrafił Blumy zaskoczyć, ale chwilowo udowodnił przynajmniej, że jest lepszym czarownikiem niż ona. Dziwne nie było to, że pomimo starań, by popisać się inteligencją, Bluma okazała się przewidywalna. Dziwne było to, że przypadek czy przeznaczenie odpowiedziały. Jednak, mimo wszystko, nadal nie miałem pojęcia, co się stało z Brauerem i dlaczego nie mogę go odnaleźć. — Co zrobił potem? — Sprzedał dom — odrzekł w końcu Delgado, ożywiony alkoholem, choć jego ton był niezbyt wesoły. — Przypuszczałem, jak wszyscy, że zostanie w Montevideo, ale wkrótce po podróży do Meksyku przestał odpowiadać na dzwonek do drzwi... myślę, że go wyłączył... i nie odbierał telefonów. Jeżeli dobrze pamię tam, widziałem go po raz ostatni owego ranka na ulicy Tristan Narvaja. Po pewnym czasie odwiedził mnie nasz wspólny przyjaciel z wiadomością, że Brauer kupił ziemię w La Palomie, bez światła i wody bieżącej, i zbudował tam chatę z eukaliptusowych pni, krytą trzcinowym dachem. Było już wystarczająco dziwne, że takie do szpiku kości miejskie zwierzę postanowiło zamieszkać nad morzem. I nie jest to metafora. Zbudował chatę nad samym brzegiem, między jeziorem Rocha a oceanem. Wie pan, gdzie to jest? To pas samotnych wydm wystawionych na wiatry, zagrożonych wysokimi przypływami; od strony jeziora stoi kilka ubogich chat rybaków, łowiących krewetki, kiedy otwiera się morska mierzeja w lutym, i ryby pejerreyes przez resztę roku. Nie zawsze można dotrzeć tam samochodem. Czasami trzeba jechać wozem, bo wydmy przemieszczają się i przykrywają biegnącą nad morzem drogę dojazdową. Wyżej jest inna droga, bita, ale i tak, żeby dojść do miejsca, gdzie postawił chatę, trzeba brnąć dwieście czy trzysta metrów w głębokim piachu. Innymi słowy, jest to miejsce zagubione, na krańcu świata. Jeśli nie jest pan pewien sensu życia i chce je wystawić na próbę albo pragnie zapomnieć o swoich myślach i stać się innym człowiekiem, jest to właściwe miejsce. Jeżeli chce pan umrzeć z samotności i czuć się jak bezpański pies lub stanąć z samym sobą twarzą w twarz, musi pan jechać w takie miejsce jak to. Bez półśrodków. Bez znieczulenia. Bez rozrywek. Bez pociechy. Miejsce bez cienia. Dzikie. Niebo, jakie trudno zobaczyć gdzie indziej. Tak samo niezmierzone nocą, jak i za dnia. Przygniatające. Zdolne sprawić, że poczuje się pan tylko o milimetr większy od owada biegnącego po piasku. Nie wiem, co Carlos chciał tam robić. Ale było oczywiste, że nie jest z nim dobrze, a przynajmniej — że pożar katalogu przekreślił jego nadzieje na uporządkowanie biblioteki. To nie jest jakaś błaha sprawa — ciągnął. — Mam nadzieję, że pan zrozumie. Proszę sobie wyobrazić, że przez całe życie przechowywał pan wspomnienia o swoim dzieciństwie: wrażenia, zapachy, światło, które błyszczało na włosach pańskiej matki, pierwsze przygody na ulicy - dość chaotyczne wrażenia czegoś niezgłębionego, co jednak tworzy w końcu wspomnienie pańskiego dzieciństwa, z jego lękami, radościami i emocjami. Potem ma pan rejestr dorastania. Szkoła ustala porządek. Nauczyciele, koledzy, pierwsze romantyczne przygody: zebrał pan wspomnienia wszystkich swoich przeżyć aż do chwili obecnej. Pewnego dnia, nieoczekiwanie, traci pan kolejność wspomnień. Istnieją nadal, tylko nie można ich odnaleźć. Kiedy szuka pan obrazu swojej pierwszej żony, znajduje pan but, który gryzie pies na odległych ugorach pańskiego dzieciństwa. Kiedy szuka pan twarzy matki, odnajduje twarz jakiegoś nieprzyjemnego typka w bliżej nieokreślonym urzędzie. Skończyła się pańska osobista historia. Zastanawiałem się nad tym, chcąc zrozumieć postępek Carlosa. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że te fakty istnieją, czekają, by je pan odnalazł. Lecz nie ma pan jak tego zrobić. Nie chodzi o zapomnienie, które przybywa litościwie to, czego nie potrafi pan znieść. To pamięć uwięziona, obsesyjne wołanie, na które nie może pan odpowiedzieć. On nie miał nawet kartoteki tematycznej, którą porzucił na rzecz nowego systemu, bardziej złożonego, ale jednocześnie bardziej kruchego. Książki zabrał ze sobą do Rochy. Na pasemko piasku między jeziorem a morzem. Kosztowna podróż, bo książki musiały przebyć ponad dwieście kilometrów w kilku zamkniętych ciężarówkach. Dojechać, przypuszczalnie, bitą drogą, a potem zostać przewiezione wozami przez piasek aż do miejsca, gdzie niemal na plaży wznosiła się otwarta chata. Jak pan myśli, co z nimi zrobił? — zapytał. — Postarał się o miejscowego murarza, jednego z tych bezrobotnych, co to umieją budować z drewna i cementu, wstawić okno czy położyć trzcinowy dach powiązany drutem, wbijać gwoździe grube jak palec, wykopać studnię lub obrabiać kamienie, z nigdy nieprzewidywalnym i niepewnym rezultatem. To ludzie, którzy nie zadają pytań i dopóki się im płaci, robią, co się każe, byle jak, bo nie oni będą tam mieszkać. Carlos kazał murarzowi z Rochy zbić na piasku futryny do okien i dwojga drzwi i zbudować kamienny kominek. Kiedy kominek już stał u boku chaty, a ramy okien i drzwi były ukończone, polecił wylać cementową posadzkę. I na tej posadzce... jak pan rozumie, samo wspomnienie o tym przepełnia mnie zgrozą... kazał przekształcić swoje książki w cegły. Tak jak pan słyszy. Pod litościwym czy obojętnym spojrzeniem murarza, który przygotowywał zaprawę, zaczął wybierać z góry książek, wysypanych z wozu na czysty biały piasek, te, które miały go chronić przed wiatrem, deszczem i surowością zimy. Nie obchodziła go już przyjaźń czy nienawiść autorów, podobieństwa czy sprzeczności między Spinozą, botaniką Amazonii i Eneidą Wergiliusza; czy ich oprawy były dobre czy przeciętne, czy miały ryciny czy ilustracje, czy pozostały nierozcięte lub czy były to inkunabuły. Interesowały go tylko ich wymiary, grubość, wytrzymałość okładek na wapno, cement i piasek. Murarz umieścił tom jakiejś encyklopedii w jednym z narożników, policzył liczbę woluminów kolekcji i ułożył je w stos, wyrównując pod sznurek. Nietrudno mi go sobie wyobrazić, jak mówi: „Czemu nie? Są nieregularne jak kamienie. A w rzeczywistości bardziej regularne niż kamienie. Prawie jak cegły. Proszę się nie martwić. To proste". Wyobrażam sobie też Carlosa, siedzącego na krześle między górą książek, które wypakowano z wozu, a morzem, w słomkowym kapeluszu, aby chronić się przed wściekłym słońcem Rochy, z rękami na kolanach, wsłuchanego w odgłos kielni uderzającej w grzbiety jego książek zapisanych na marginesach, ze zbędnymi odsyłaczami do innych dzieł, z komentarzami, których nigdy już nie będzie mógł sprawdzić, skonsultować ani ujrzeć w nowym świetle, pochodzącym z innych lektur. Nie jest ani wesoły, ani smutny, raczej zaskoczony swoim brutalnym czynem i kołysany gwizdaniem murarza, włączonym radiem czy falami oceanu łamiącymi się przy brzegu i piskiem mew. Dużo nad tym myślałem. Musiał się przechadzać, podczas gdy wznosił się mur, podawać murarzowi Borgesa do podłożenia pod okno, Valleja do ustawienia przy drzwiach, z Kafką u góry, a obok Kant, wydanie w twardych okładkach Pożegnania z bronią Hemingwaya; dalej Cortazar i Vargas Llosa, zawsze piszący grube książki, Valle-Inclan z Arystotelesem, Camus z Morosolim i Szekspir fatalnie związany z Marlowe'em cementową zaprawą — wszyscy przeznaczeni do wzniesienia muru, który będzie rzucał cień. „Będzie trzymał ciepło, prawda?!" — krzyczał pewnie murarz, żeby go pocieszyć, zdjąć mu sztywny grymas z twarzy, tak stwardniałej, jakby i na niego spadło wiadro zaprawy. Bo z pewnością na jego twarzy zebrała się definitywna samotność tych książek, których nikt już nie będzie otwierał, oglądał z pożądaniem, a on sam nie będzie mógł znów powiedzieć jakiemuś zachwyconemu gościowi: „Nie, nie przeczytałem ich wszystkich. Towarzyszą mi od wielu lat. Mam coś, co na pewno się panu spodoba". Ale może powiedzieć: „Są nadal moimi przyjaciółmi. Dają mi schronienie. Cień latem. Osłaniają mnie od wiatrów. Książki są moim domem". Nikt nie mógł temu zaprzeczyć, nawet jeśli rezultat był mizerny, i taki bliski związek z najbardziej delikatnym aspektem książek doprowadził do tego, że Brauer został rzucony na tę odległą i samotną plażę. W ciągu tygodnia — podjął opowieść — murarz wzniósł, strona po stronie, tom po tomie, wydanie po wydaniu, ściany tej chaty na piaskach Rochy. Tynk przykrył dzieło życia Carlosa Brauera. Zniszczone dzieło wewnątrz innego. Nie tylko zamknięte. Unicestwione w cemencie. Dowiedziałem się, że mieszkał tam przez pewien czas i że tektura, karton i papier, oprawione i spojone cementem, okazały się bardziej trwałe, niż należało przypuszczać. Oczywiście nie wytrzymywały ciężaru dachu, który podparty był pniami eukaliptusa. Wytrzymywały własny ciężar, pozostając na miejscu, i wytrzymywały złą pogodę. Może widział pan, jak rozpadają się cementowe bloki, jak pękają cegły. Otóż oprawy okazały się mocniejsze. Delgado zamilkł i nie ośmieliłem się przerwać ciszy, oszołomiony opowieścią. Było oczywiste, że czuje się przytłoczony tą historią i że jej wspomnienie jest dla niego bolesne. — Myślę, że książka, którą przysłał Blumie, pochodzi stamtąd — zdecydowałem się w końcu powiedzieć. Spojrzał na mnie zdziwiony, z wyrazem smutku i sprzeciwu, który mnie zaniepokoił. — Proszę nic nie mówić. Nie chcę wiedzieć. Jego niebieskie oczy zwęziły się, spojrzał na zegarek i poprosił, żebym wyszedł. Obiecał przyjąć mnie nazajutrz, ale chciał, żebym przedtem zadzwonił i potwierdził spotkanie. Obawiałem się, że jakaś wymówka je uniemożliwi. IV Widziałem książki podłożone pod zbyt krótką nogę stołu, przekształcone w stolik nocny, spiętrzone w kształcie wieży i przykryte serwetką; wiele słowników prasowało i przyciskało przedmioty znacznie częściej, niż były otwierane, i niemało książek przechowywało listy, pieniądze i sekrety ukryte na regałach. Ludzie też mogą zmieniać przeznaczenie książek. Tłucze się wazon, psuje ekspres do kawy czy telewizor. Tymczasem książka nie niszczy się tak szybko, chyba że przyczynia się do tego właściciel, wyrywając z niej kartki czy ją paląc. Za czasów ostatniej argentyńskiej dyktatury wojskowej ludzie nierzadko palili swoje książki w toaletach i wannach czy zakopywali je w ogródkach. Mając do wyboru książki lub własne życie, stawali się katami. Książki, które były przez długi czas studiowane, dyskutowane, książki, które wzniecały namiętności, powodowały ważne zobowiązania i różniły starych przyjaciół, szły do nieba zamienione w popiół, który rozwiewał się w powietrzu. Ja nie ośmielałem się tego robić. Zwijałem czasopisma i wkładałem je do rury podtrzymującej zasłonę w łazience, chowałem książki w najdalszych kątach szaf, w tylnych rzędach biblioteki, świadomy, że niespodziewana rewizja je odkryje. Wtedy książki oskarżyły wiele osób. Złamały im życie. Stosunki ludzkości z tymi trwałymi przedmiotami, zdolnymi przekroczyć jeden wiek, dwa, dwadzieścia, pokonać, że tak powiem, piasek czasu, nigdy nie były niewinne. Przywiązały do celulozowej masy, miękkiej i niezniszczalnej, jakieś ludzkie powołanie. Nie jestem skłonny zaglądać za kulisy. Chętnie daję się zwodzić kukiełkom, prostym teatralnym iluzjom i drukowanej melodii słów. Ale dom z papieru, na jakiejś odległej południowej plaży, uczynił mnie w końcu wrażliwym na tę smugę cienia: na niewidzialny wymiar, który łączy w jakiejś dziwnej zabawce wolę i ciało słowa drukowanego. Po powrocie do Cambridge znów położyłem książkę na stole w moim gabinecie, a Alice znów podsunęła pod nią flanelę, chociaż już nie wydobywał się z niej pył. W ciągu miesiąca miałem przygotować się do rozmowy kwalifikacyjnej w sprawie oficjalnego przejęcia obowiązków Blumy i było to dobrym pretekstem, żeby zapomnieć o tej prowokującej i niemej obecności. Nie ośmieliłem się opowiedzieć nikomu o tym, czego dowiedziałem się w Urugwaju, i jeżeli teraz o tym piszę, to dlatego, że nadal pragnę to zrozumieć. Dwie noce temu, czytając artykuł Johna Bernona, który w końcu zastąpił Laurela na specjalizacji, zauważyłem, że światło lampy dzieli leżącą na pulpicie książkę na dwie połowy: pozostawiało w cieniu górną jej część, gdzie był tytuł, a oświetlało poszarzałą i kruchą dolną połowę, ozdobioną rysunkiem. Nie udawało mi się wrócić do lektury, zignorować wezwania. W tej historii ja byłem częścią odpowiadającą przypadkowi i ciekawości, a książka, która czterokrotnie przekroczyła równik, stanowiła część odpowiadającą przeznaczeniu. Wstałem z krzesła, włożyłem ją do koperty i schowałem do szuflady. Wczoraj po południu odwiedziłem grób Blumy, której szczątki spoczywają na czarującym zielonym cmentarzu za miastem. Jadąc w mżawce, czułem się jak herold przynoszący bezużyteczną wiadomość. Uderzenia deszczu o przednią szybę przywołały wspomnienie domu Carlosa Brauera na urugwajskim wybrzeżu, między jeziorem i morzem, pod czarnymi chmurami, tak olbrzymimi i groźnymi, że każda z nich wyglądała, jakby sama w sobie była burzą. Jak przypuszczałem, Delgado unikał następnego spotkania. Dzwoniłem do niego kilkakrotnie, nagrywałem wiadomości, próbowałem go znaleźć w Izbie Handlowej, ale nie zdołałem sforsować bariery uprzejmości jego sekretarki. Zachowanie Delgada było niemiłe, lecz wydawało się zrozumiałe. Ten książkowy sybaryta nie mógł myśleć o historii Brauera bez głębokiego poczucia zgrozy. Ale moje wakacje dobiegały kresu i chciałem zobaczyć na własne oczy miejsce, które opuściła Smuga cienia. Wsiadłem do autobusu do La Palomy nie całkiem przygotowany. Kończył się czerwiec i miasto, wyludnione i milczące, z pozamykanymi sklepami, jakby surowa południowa zima kazała im się chronić, powitało mnie w południe morskim wichrem, chłoszczącym palmy na ulicach. Kilka sosen leżało powalonych na drodze do miasta, a wiatr, jeszcze niezadowolony, szarpał ich gałęzie, zginał je i łamał. Nie był to najlepszy dzień na odwiedziny w kurorcie, ale dla mnie był dniem jedynej szansy. Jakimś cudem udało mi się skłonić taksówkarza, żeby zawiózł mnie nad jezioro, i w tym celu, tak jak mówił Delgado, musieliśmy wrócić na główną szosę i zrobić szeroki objazd drogą pełną kałuż, przypominającą opróżnione koryto strumienia. Trasa nad morzem, potwierdził taksówkarz, była zablokowana. Bez trudu rozpoznałem miejsce. Za którymś zakrętem, gdy wyboista droga okrążała jezioro i morskie wydmy, zdołałem dostrzec w oddali samotną chatę. Po drugiej stronie odnogi jeziora widać było wzgórza na przeciwległym brzegu, a dalej ląd znikał, zastąpiony bezmiarem wód, który ciągnął się po horyzont. Zimowe przypływy zalały grupę chat z blachy i tektury. Kilku rybaków, razem z psami i końmi, brodziło w wodzie między rozwieszonymi sieciami i kołysanymi prądem łodziami. Niektórzy, zdziwieni obecnością taksówki na drodze, podnosili wzrok, po czym wracali do swych zajęć z tą napiętą dyskrecją, jaką nauczyłem się rozpoznawać w ciągu ostatnich paru dni. Kazałem taksówkarzowi czekać i zakrywając chustką twarz przed ukłuciami piasku, poszedłem w stronę chaty. Wtedy ujrzałem poszarzałą i wzburzoną przestrzeń oceanu, lubieżną, zapalczywą; zobaczyłem, jak grube płatki jodu liżą plażę, zbierają się w długich gronach, posuwają za gęstą i brudną barierą piany, podczas gdy wiatr odrywa jego kawałki i niesie je w powietrzu z piaskiem, szczątkami plastiku i drewna; na plaży dostrzegłem kilka mew stojących na wielkich ciałach martwych fok. Wiatr i deszcz uczyniły z chaty szkielet, z drewnianymi ramami jeszcze nietkniętymi, ale całą resztą przekształconą w rumowisko — nic, co Bluma mogła sobie wyobrazić, na ulicach Monterrey czy też w hotelowym łóżku, w wierszach Emily Dickinson lub w jakiejkolwiek innej książce, którą czytała z mniej drastycznymi konsekwencjami. Ze ścian pozostały pochylone nierówne fragmenty; między grudami cementu, drobnymi muszlami i ciemnymi porostami mogłem dostrzec spieczone na słońcu i ponownie rozmoczone kartki książek, kleiste i sztywne jak rybia chrząstka, z rozmytym i nieczytelnym drukiem, grzbiet encyklo pedii, spuchniętą białą pianę jakiegoś taniego wydania z pofalowanymi, nieforemnymi brzegami. Zobaczyłem rozrzucone wokół drzwi i okien, na wpół zakopane w piasku, książki Huidobra, Nerudy i Bartolome de Las Casas; potem Lawrence'a i Marosę di Giorgio zlepionych w ogromną cegłę, resztki Eliota, Lorki, Odrodzenie Burckhardta inkrustowane małymi muszelkami, nierozpoznawalnego Palliere'a umazanego smołą. „Dwadzieścia tysięcy dolarów!" — krzyknąłem plecami do wiatru, który obluzował belkę w dachu i uderzał nią o jeden ze słupów. Leżały tam książki pogrzebane w kamieniu, podarte, owinięte w całun czarnej warstwy brudu, której nie mogłem zeskrobać. Nie sposób było otworzyć ich bez narzędzi. Zanurzałem dłonie, aż udało mi się namacać twardą powierzchnię, która wyciągnięta na zewnątrz ukazywała groteskowy śmieć. Każdy tom wystawał z wydmy jak złowieszczy trup; papier i słowo, rozmyta farba drukarska, grzbiety podziurawione przez owady, które wyryły setki drobnych kapryśnych tuneli między stronami i rozdziałami. Na klęczkach, z chustką zawiązaną na karku, wyobraziłem sobie przez chwilę, że znajduję dobrze zachowane pierwsze wydanie Arlta czy Dario, tom Don Kichota, który pił wino z Brauerem w jego domu, gdy tymczasem wyciągałem nieprawdopodobne cegły, zawierające kości Garcii Marqueza, kleistą masę Lopego de Vega, sztywną skórę Balzaca. Nagle przestałem kopać i wstałem z nieznośnym uczuciem lęku i udręczenia. Literatura powszechna wyłaniała się z wydmy z upokarzającym wołaniem. A jednak książki były tam, były tam nadal, namoczone i spieczone, ze stronami przekopanymi szerokimi korytarzami, jakie mógłby stworzyć tylko geniusz, pod łamliwymi strupami, z których wyłaniała się resztka okładki podobna do oka, z grzbietami, które poszukiwały światła i znowu zagrzebywały się w piasek. Zostawiłem książki i zrobiłem kilka kroków w stronę chaty. Drzwi i okna były wyrwane, a ich szkielety pokazywały ruchome i przygnębiające wizerunki krajobrazu, mające za całe tło pozbawione zawiasów prostokąty framug, podczas gdy w trzcinowym dziurawym dachu, rytmicznie zmieniając nasilenie, gwizdał wiatr. Kamienny kominek stał nadal mocno, a na podłodze, w miejscach niezasypanych jeszcze piaskiem, można było się domyślić cementowej posadzki. Wtedy poczułem pokusę, by wyjąć Smugę cienia i zostawić ją na rogu paleniska obok innych trupów, które dzień po dniu pożerała plaża, bo nawet w oszałamiającej i uporczywej nadziei słowa drukowanego, przy którym współpracują drukarze, graficy, sekretarki, łamacze, komentatorzy, pisarze i posłańcy, producenci farby drukarskiej i introligatorzy, ilustratorzy, autorzy prologów, wykształceni recenzenci — papier był organiczną pozostałością, która w milczącym, dewastującym upadku trafiała w końcu, jak przydrożne sosny, do wielkiej morskiej paszczy. A tam były wody, wzburzone i gwałtowne, i każda fala wydawała się kłapnięciem szczęki, były foki z piersią rozdartą i zakrwawioną, w której albatrosy zagłębiały dzioby. I jod w powietrzu, i kurtyny piasku, i wielkie pnie rzucone na plażę u kresu niepojętej podróży. Cóż miała tam robić książka, jeśli nie zakopać się w wydmie, pozwalać pożerać się w ciemności i wyłaniać nagle jak resztki wraku? Nie ośmieliłem się jej zostawić. Zachowałem ją wbrew brakowi wiary i obrzydzeniu, gdyż jeśli nawet oczekiwało nas takie właśnie, a nie inne przeznaczenie, ją i mnie, i wszystko to, co pewnego dnia wyszło z ohydnej śliny oceanu, aby na lądzie wymyślić dla siebie jakiś sens, i jeśli nawet wszystkim, co mogliśmy zrobić, było tylko powolne, przedłużające się opóźnianie, bo to inni mieli poddać słowo jego przeznaczeniu. Przywiozłem ją z powrotem, jakby to był talizman; przylgnąłem do niej resztkami wylęknionej wiary. I przez wiele tygodni czciłem tego włóczęgę ułożonego na stole w gabinecie, śmiałem się wraz z nim ze sztywnych woluminów mojej biblioteki, absurdalnie wyrzucając im, że nie zaznały w życiu niczego oprócz schludnej półki, łaskotania miotełki czy odkurzacza zdejmującego z nich pył, śpiąc i od czasu do czasu budząc się do swego zadania, z dumą nigdy nienarażoną na przemoc ani siły natury, o których mówią ich stronice. Potem ta euforia minęła. Nawiedzany przez widmo Brauera, zrobiłem generalne porządki i umieściłem w wielkich kartonowych pudłach książki, które nie były mi niezbędne czy w jakiś sposób użyteczne. Podarowałem wiele pudeł moim studentom i kolegom z katedry, mając wrażenie, że odzyskuję przestrzeń, aby powiesić jakiś obraz bądź lustro, lub po prostu gładki fragment białej ściany, którego nie muszę niczym zapełniać. Ale w nocy miałem koszmary i znów byłem na wydmach, tylko że zamiast książek wysuwały się z piasku ręce, chwytając mnie za kostki i nie pozwalając mi uciec od swego rozpaczliwego wołania. Przygotowania do rozmowy kwalifikacyjnej w sprawie objęcia stanowiska Blumy stopniowo usuwały te obrazy z mojej głowy. Musiałem konkurować z trzema pracownikami naukowymi o znacznych zasługach, lecz w końcu dostałem to stanowisko, choć już mi na nim nie zależało. Czasami odczuwałem wszechogarniające pragnienie, żeby zostać marynarzem na Alasce, zmienić całkowicie bieg życia, wrócić do Buenos Aires i zapomnieć o książkach. Ale potem powtarzałem sobie, że jestem pod wpływem historii Brauera i że nie powinienem się sugerować jej magią. Zadawałem sobie pytanie, gdzie też on teraz przebywa, czy jest szczęśliwy z dala od swoich książek, czy poświęcił się interesom lub może zaczął powoli, wbrew wcześniejszym zamiarom, gromadzić nową bibliotekę. Jakkolwiek intrygujący był jego los, ja musiałem zająć się własnym, zmierzać do wytyczonego celu: nakreślić mapę literatury latynoamerykańskiej z jej pochodem przez Europę, w jakiś sposób dopełniając podróż Blumy w jedną, stronę. Tylko że po urugwajskich doświadczeniach ambicja ta wydawała się pretensjonalna wobec podróży, jakie podejmowały same książki. Stało się to moim odkryciem i moim niepokojem. Przyglądałem się książkom na wystawach księgarń, lśniącym w świetle punktowych lamp jak klejnoty, rozłożonym jak wielkie kolorowe kamienie szlachetne, i choć nadal czytałem ich tytuły, nie mogłem powstrzymać się od cynicznej, złośliwej oceny wymiarów i objętości. Gdzie zniknie cały ich urok, ten nadzwyczajny festyn okładek i opraw, jeśli je także ugodzi ręka losu, pokaże im, do czego są zdolne wiatr, ogień, woda? W ciągu kilku dni przyłapałem się na tym, że patrzę na książki z lękiem, walczyłem z pokusą przy stołach z ofertami, a co najgorsze, odsyłałem do magazynu biblioteki, niemal nie rzuciwszy na nie okiem, książki, które docierały do biura z odległych krajów. Przerażała mnie możliwość, że zainteresuję się jedną z nich, wezmę ją do domu i zacznę dodawać nowe członki do tej gigantycznej kolonii, która przywierała do ścian i posuwała się wzdłuż korytarzy. Jeżeli położyłem Smugę cienia na pulpicie, gdzie mogłem na nią codziennie patrzeć, to dlatego, że nie byłem pewny, czy zdołam dotrzymać obietnicy, jaką sobie złożyłem. Ale nadszedł wieczór, kiedy zobaczyłem ją przekrojoną przez światło lampy, i może dlatego, że Brauer miał rację, przypisując książkom zdolność tworzenia własnych podobieństw, lub dlatego, że odzyskałem kontrolę nad swoimi emocjami, postanowiłem odwiedzić wreszcie grób Blumy. Położyłem książkę na siedzeniu pasażera i ruszyłem. Gęstniejąca mżawka zmusiła mnie do zapalenia reflektorów i zastanowienia się nad moim niewiarygodnym punktem wyjścia. Zatrzymałem się przy jakimś barze, żeby kupić papierosy, a kiedy wróciłem do samochodu, siedziałem przez kwadrans ze zgaszonym silnikiem pod przydrożnym jesionem, przysłuchując się monotonnemu szumowi wycieraczek odgarniających na boki krople deszczu. Czy było to sprawiedliwe wobec Josepha? Czy Conrad również musiał całować proch? „Znów błagał mnie o obietnicę, że nie zostawię go tutaj. Zachowałem dość przytomności umysłu, aby mu jej nie złożyć. Ale ta stanowczość wydała mi się zbrodnicza; bowiem powziąłem już decyzję"* — powiedział kapitan przy marynarzu leżącym w delirium na pryczy, ofierze zaraźliwej paniki. Wydało mi się, że w tych słowach słyszę milczące wezwanie, jakie książka, w taki czy inny sposób, kierowała do mnie od samego początku. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i wróciłem na główną szosę. Kilka kilometrów dalej wjechałem na drogę prowadzącą na cmentarz. Zaparkowałem samochód pod wiązem i poszedłem z książką między rzędami grobów ozdobionych niewielkimi ogródkami. Również te groby wyglądały jak zapieczętowane, prostokątne, sztywne książki, których nikt nie zdoła otworzyć, każdy ze swoją historią i pragnieniem istnienia złożonym w wilgotnej ziemi. Delikatny deszcz wzmocnił zieleń liści i czerń nagrobnych płyt. Z trudem odnalazłem miejsce, gdzie spoczywały szczątki Blumy. Podniosłem kołnierz płaszcza, żeby osłonić się przed deszczem, a dozorca zaprowadził mnie do jej kamiennego nagrobka. Wtedy położyłem książkę, samotną i milczącą, pośrodku marmurowej płyty. Postałem przez chwilę, a krople spadały na stwardniałą i szorstką okładkę, tak odporną na deszcz, jak okazała się odporna na cement i powrotną podróż. Rybacy z Rochy, nie wiedząc o tym, opowiedzieli mi zakończenie historii. „Za dużo przestrzeni dla kogoś nieprzyzwyczajonego" — stwierdzili na wstępie swojej relacji, gdy siedzieliśmy, ich dwóch i ja, w chacie zalanej wodą, która sięgała do łydek. Kiedy miałem już znowu wsiadać do taksówki, poczułem impuls, żeby podejść do domów rybaków. Zrozumiałem, że to ostatnia okazja, by dowiedzieć się, co oni wiedzą. Stanąłem przy drodze i głośno klaskałem, przywabiając psy i płosząc konie. Ale po kilku sekundach zza ogrodzenia wyjrzeli dwaj mężczyźni i kiedy spytałem ich o człowieka z samotnej chaty, zaczęli nawoływać i dawać mi gestami znaki, żebym podszedł. Nie było to łatwe. Po kilku metrach przekroczyłem ciemną linię wody z rozlanego jeziora, a nie wiedziałem, jak jest głęboka. Jednak oni tak nalegali, że podwinąłem nogawki i przeszedłem jakieś sto metrów, z butami i skarpetkami w ręku, aż znalazłem się przy domu. Ku mojego zaskoczeniu gospodarze wydawali się tak pogodzeni z tym, że żyją zanurzeni w wodzie, iż gdyby nie marznące kostki, ja też mógłbym ją ignorować. Mieli materace rozłożone na wysokich stołach, inne blaty zapełnione były narzędziami, naczyniami, butelkami, stała tam gazowa kuchenka, a reszta ubogiego dobytku wisiała na hakach wbitych w ściany. Otwarte drzwi wychodziły na jezioro, ciągnące się po horyzont ciężkich czarnych chmur, a za łodziami, zakotwiczonymi kilka metrów od domów, gromadziły się w wodzie stada kaczek, mew i flamingów. Powiedzieli mi, że przyzwyczaili się znosić obecność tego człowieka. Widywali go często, idącego po plaży i wzdłuż jeziora, odbywającego wielogodzinne spacery, z których wracał, niosąc wyrzucone przez morze kawałki drewna, kości fok, kolorowe butelki. 2 tych kawałków drewna zrobił sobie lalka mebli i półek, a kości zawiesił na postronkach wewnątrz i na zewnątrz chaty, razem ze szkieletami albatrosów i innych ptaków, i w wietrzne dni tak głośno uderzały o siebie, że nie wiadomo było, jak udawało mu się zasnąć ani po co je tam powiesił. Trzymało to wszystkich z daleka, a kobiety nie pozwalały dzieciom się tam zbliżać. Tylko raz pewna stara kobieta poszła do niego, żeby zdjął z niej urok, bo miała tak spuchnięty brzuch, że groził pęknięciem, i wróciła zawiedziona, mówiąc, że to czarownik, który nie ma mocy, może co najwyżej rzucać uroki, tak więc ludzie woleli się do niego nie zbliżać. Czasami widywali go pod okapem z książką w ręku, jedną z tych, jak się wydaje, które mu pozostały. Latem zaopatrywał się w La Palomie, skąd dostarczano mu prowiant, a zimą chodził do sklepiku prowadzonego przez jednego z rybaków, gdzie kupował rum, surowy tytoń, torbę mąki, makaron — to wszystko, czego potrzebował do jedzenia. Mówił niewiele, a rybacy też nie rozmawiali z nim więcej, niż to było konieczne. Nikt nie wiedział, co robi. Ani czego szuka. Spędził tak jedno lato, jedną zimę i następne lato. W sierpniu, kiedy wieloryby płynęły na południe, wiele z nich zatrzymało się na linii chaty, podnosząc swoje olbrzymie płetwy, krzycząc i burząc wodę bardziej niż zazwyczaj; zrobiło to wielkie wrażenie na rybakach. Jeden młody wieloryb ugrzązł na mieliźnie kilka metrów od brzegu i dziesięciu ludzi weszło do wody, żeby go poruszyć. Trwało to jakiś czas, ale on nie podszedł. Patrzył na nich ze swojej chaty, wśród grzechotania kości, samotny i nieruchomy, aż wielorybiątko wróciło do morza. Pewnego ranka, przed kilkoma miesiącami, ujrzeli, jak kłodą rozbija ściany chaty. Zauważyli, że nie wygląda to na jakąś naprawę, bo robił to najpierw z jednej strony, a potem z drugiej. Następnie nad jednym z okien, pod nim, koło drzwi. Dziecko sąsiada, które jedyne ośmielało się rozmawiać „z tym panem", powiedziało później coś, co wprawiło ich w jeszcze większe zdumienie. „Szuka pewnej książki" — oznajmiło. Wiedzieli, z czego są cegły tej chaty, i przez pewien czas, zdziwieni, zakładali się, jak długo postoją takie ściany. Murarz chwalił się w przybrzeżnych karczmach, że zbudował dom z papieru, choć nikt nie chciał mu wierzyć. — Ale my wiedzieliśmy, że to prawda, chociaż tego nie widzieliśmy — rzekł najstarszy i najrozmowniejszy rybak. A drugi, może jego syn czy krewny, ograniczał się do potakiwania i nerwowego machania rękami. — Przyjeżdża tutaj wielu turystów i robią, co im się podoba — ciągnął pierwszy rybak. — No cóż, myślę, że każdy robi to, co może. Ten zbudował dom z książek i już to było zaskoczeniem. A następne przyszło wtedy, kiedy, jak mówię, zaczął w nim robić straszne dziury. Rozbijał ściany przez dwa dni i dzieciak mówił, że nie może znaleźć książki. Widział pan to: ile tam mogło być książek? W każdym razie zostawił dom jak sito. Przynajmniej dziesięć dziur lub więcej w każdej ścianie. Na górze, na dole, z boku. Aż w końcu ją znalazł, jak mówi dzieciak. Znalazł, zawiózł książkę do La Palomy i wysłał ją pocztą. Chłopak nie kłamie, bo tam z nim pojechał. Potem ten pan wrócił i widzieliśmy, jak zabiera się, zupełnie sam, do naprawy. Kupił torbę cementu, a wóz przywiózł mu kamienie. Ale cóż mogę powiedzieć? Chyba nie było na to sposobu. Książki spadały na jedną stronę, potem na drugą. Układał książkę, a ściana krzywiła się u dołu, wybrzuszała, jakby miała runąć. A te, co zostały umocowane w górze? Spadały. Wszystko osłabiło się, wygięło, nie dawało się naprawić. Przez dwa dni tak naprawiał, widział pan to? Nic nie zostało. On sam to zniszczył. Widzieliśmy z tego miejsca, jak macha młotem. I przysięgam, że przykro było na to patrzeć. Bo w końcu dom był nie najgorszy; aż do tej sprawy z książką. Pewnego popołudnia zobaczyliśmy, że idzie drogą z walizką. Odwrócił się, spojrzał na dom, już zburzony. Podniósł rękę, pomachał do nas i tak po prostu sobie poszedł, w palącym słońcu. Już nigdy nie wrócił. Pożegnałem się, prawie nie czując stóp, z butami znowu w dłoni, kiedy przyszło mi do głowy, żeby zapytać ich niezręcznie, czy w ostatnich dniach widzieli coś niezwykłego. Wtedy otworzyli szeroko oczy, a stary odpowiedział: - Niezwykłego? Niezwykłe było to wszystko od samego początku, no nie? Kto wie, co on tam robił. Jak mówiłem, nikt się z nim nie zadawał, bo wszyscy się go trochę baliśmy. Tylko ten dzieciak, ten jest odważny. Mówi, że to nie był czarownik, że czytał mu na głos rzeczy, których mały zbytnio nie rozumiał, ale brzmiały jak muzyka, a kości... nie wie, po co tam były. Kiedyś o to spytał, ale ten pan uśmiechnął się, tyle że jakby ze smutkiem, i nic nie odpowiedział. — Czy mogę zobaczyć chłopca? — spytałem. — Jest w Arachanii, pracuje tam ze swoim wujkiem na budowie. — Ale był jakiś list — powiedział nagle ten drugi. — Chłopak zaniósł mu list, który dostał od kogoś w La Palomie. Z Anglii — dokończył, jakby to słowo zawierało dowód tajemnicy i zdziwienia, jakie miały towarzyszyć tej historii do końca jego życia. Zachowałem w pamięci ten szczegół podczas trudnego powrotu do domu, wtedy, ze stopami zanurzonymi w wodzie i błocie, potem w taksówce, w autobusie do Montevideo, w wodolocie do Buenos Aires i — po wyleczeniu w domu matki gwałtownej anginy — w samolocie do Londynu. Ten szczegół był dowodem też i dla mnie, stojącego przy grobie Blumy, gdy przyglądałem się, jak woda płynie po powierzchni okładki, ukazując miejscami, pod skrywającym ją strupem cementu, stary statek i ryby, jak gdyby ten statek, powodowany tajemniczym pragnieniem, został wprawiony w ruch. Bluma bowiem napisała do Brauera, prosząc o zwrot książki podarowanej w Monterrey — znalazłem kopię w biurowym komputerze nazajutrz po powrocie — niezbędnej, jak twierdziła, do ukończenia pracy poświęconej Conradowi. Nie było takiej potrzeby, jestem pewien, gdyż poza dedykacją nie dostrzegłem uwag na stronach książki, a kupienie drugiego egzemplarza w jakiejkolwiek księgarni, po angielsku czy po hiszpańsku, nie sprawiłoby Blumie trudności. Przypuszczam, że chodziło o coś innego. Może chciała się przekonać, czy jakiś daleki mężczyzna, któremu poświęciła noc westchnień i te-quili w hotelu w Monterrey, nie tylko zachował ją we wdzięcznej pamięci, ale był też gotów coś dla niej zrobić. Książka zaczynała rozmiękać w deszczu, rozpłaszczać się na płycie z czarnego marmuru, zsuwać ku powolnej, lecz pogodnej śmierci, jak statek cicho zawijający do portu. Wtedy wyobraziłem sobie ponownie Carlosa Brauera opanowanego wątpliwościami, starającego się sobie przypomnieć, w jakim punkcie białej tynkowanej ściany skończyła ta książka, macającego po omacku chropowatą powierzchnię, z nadzieją, że jakaś wibracja w palcach wskaże mu miejsce, gdzie może się znajdować, przylepiona do innej książki. I przez chwilę poczułem, jak wyrzuca sobie nie zapomnienie, ale wspomnienie, że jest ona pogrzebana gdzieś pod cementem, i chęć jej odnalezienia. Czy zrobił to dla niej? Czy zrobił to dla siebie, zmęczony samotnością, może nasłuchiwaniem wołania książek, zagłuszanego szczękiem kości na wietrze? Albo też wszystko odnajdywało uzasadnienie w naiwnej, lecz naglącej potrzebie kobiety, która w głos krzyczała, żeby ją zaskoczyć, a ta prośba była zakończeniem czegoś, co musiało się skończyć, co skończyło się dla niego dawno temu, i tylko musiał jej usłuchać, pochwycić młot i zacząć burzyć, po raz kolejny, własne dzieło, jakby wraz z nim uwalniał się ze swojego więzienia. Książka nadeszła zbyt późno, żeby zdziwić Blumę, a płynąca z niej lekcja nie przyniosła jej korzyści. Za to pewien mężczyzna przekroczył brutalnie, już na zawsze, ale pewnie, swoją, smugę cienia. Pożegnałem się z Blumą. Kiedy rysunek żaglowca i ryb zaczynał się rozmywać, pozdrowiłem wielkiego Josepha i wróciłem do domu. * W przekładzie Jana Józefa Szczepańskiego. * Fragment Smugi cienia Josepha Conrada w przekładzie Jana Józefa Szczepańskiego.