Lucyna Peciak Neurony Zbrodni Nigdzie nie ma ziemskiego nieba, jego. i błękit nie został powtórzony. I nigdzie nie ma ziemskiego Oceanu. Dlatego my, których niespokojna żądza wiedzy gna po pustyniach Kosmosu, my, którzy w twardej, nieustępliwej walce zdobywamy gwiazdy i planety, nade wszystko cenimy i kochamy Ziemię, dla której Ocean jest tym, czym krew dla organizmu - wodą życia. (Łukasz Wawrzyniec Penciak - Pieśń życia) I. Przegrywam z dyrektorem Planchetem. - Hej, Riko, dobrze spałeś? Delfin kiwnął melonem i zawachlował płetwą ogonową, potem zbliżył się do krawędzi basenu i podstawił grzbiet pod moje dłonie w oczekiwaniu na pieszczotliwe podrapywania. Mrożona ryba była na drugim planie. - Ej, stary! - pogroziłem pupilowi - nie mam czasu na karesy, łap rybę! Riczku, nie rozrzewniaj się, po zajęciach wpadnę... - Tsziiit... tsziiit - zaświstał mój pupil. - Tsziiit - odpowiedziałem. „Tsziiit” wyrzucone z syczącym poświstem znaczyło, że kochamy się na śmierć i życie, na igraszki i na robotę serio. Tej wymiany okrzyków nikt nie rozumiał, to była nasza najżarliwiej strzeżona tajemnica. - Riko, zaczynasz? Delfin wykonał konkursowe salto i zaczął swój najpiękniejszy balet. Wiedział jak mnie przytrzymać, ale należało nie dać się zawojować i umknąć. - Tsziiit, Riko, cześć łobuzie! Nie oglądając się za siebie wybiegłem. To było przestępstwo, którego Riko nie daruje. Trudno, delfin nie może pozostawać na pierwszym planie. Ostatnio byłem pokonywany przez CONNAISSANCE - na dziesięć zagadnień postawionych przez maszynę dziesięć moich rozwiązań uzyskało ocenę negatywną. Moja kompromitacja tkwi w skarbcu egzaminacyjnym komputera i czeka na bilans przeglądu. Leżałem na dwie łopatki i to właśnie z powodu Rika. Uczyłem przyjaciela posługiwania się Morse’em i ćwiczenia tak nas pochłonęły, że przegapiłem kilka nudnych lekcji historii. A maszyna nie zna litości. Poszła w temacie naprzód i stąd cień na mojej opinii. Może dziś uda się nadrobić zaległy materiał? Westchnąłem... Podobno w wieku XX w szkołach uczyli profesorowie, a nie maszyny. To była frajda! Człowiek z człowiekiem zawsze się dogada... Tak rozmyślając zbliżałem się do gmachu Międzynarodowej Szkoły Akwanautów, której byłem „wybitnym” słuchaczem, czego dowodem moja CONNAISSANCE. Wpadłem do rozjarzonego halki. Kontrolne lampy wołały do pracowni, większość napisów gorzała wezwaniem „rozpoczynamy”. Tylko wydział „Historia” pozostawał ciemny - miałem jeszcze czas. Otworzyłem drzwi i... zastygłem w bezruchu: Obok organizatora dydaktycznego Jurija Jacenki stał dyrektor szkoły! Nie chciało mi się wierzyć - sam Juliusz Planchet zaszczycił obecnością przyszłych specjalistów głębinowych! Przycumowałem bezszmerowo do stolika Piotra, zwanego „Tropicielem” (specjalizował się w sensacjach oceanograficznych). Zrobił mi łaskawie miejsce. - Pomian, mam rewe...la...cyjkę... - wyszeptał. - Znów coś wytropiłeś? - Uhm, sądny dzień idzie. Mają nam głowy do lodówek pozamykać, a twoja będzie pierwsza... Chyba nikt nie zaprzeczy, że Piotr „Tropiciel” zasłużył na celnego prztyczka w kark. - Ty wampirze, zraniłeś mnie i moją godność... - kwiknął Piotr, ale na szczęście jego głosik rozpłynął się zgłuszony basem naszego Dyrektora. - Droga młodzieży... „Droga młodzież” nie wyglądała na zbyt zainteresowaną. Nic dziwnego, nie wszyscy potrafią od wczesnego rana wyplątać się z sennego otępienia. Wobec tego faktu głos dyrektora zdawał się nie dotyczyć nikogo i akwanauci zatopili się w mroku niekonkretnych majaczeń. Ba, ale dziewczęta, oceanonautki zawsze przodujące we wszystkim i teraz także zdradliwie trzeźwe przymilnie wlepiały swoje ślepka prosto w Dyrekto-oczy. - ...przestarzałe batyskafy o niskim standardzie technicznym... - ciągnął po przydługim wstępie Planchet - zostaną wycofane, wstrzymujemy także zjazdy głębinowe aż do odwołania... To absurd! - zdenerwowałem się. W naszej grupie te rejsy w Ocean były podstawowe, likwidacja ich niweczyła nadzieję na zaliczenie doświadczeń potrzebnych w pracach dyplomowych pierwszego stopnia, które kwalifikowały kandydatów do Wyższej Szkoły Akwanautów w Porcie. A ja o tej szkole zawsze marzyłem... Głos dyrektora dudnił w sali niczym baryłki śledzi toczące się po pochylni, a nikt jakoś nie reagował na wydłużającą się listę skreślanych batyskafów. Chciałem się przeciwstawić, jednak też siedziałem jak sparaliżowany. Nagle padło: - ...Batyskaf „P75”... Jakby ktoś wbił mi szpilkę... Co? „POLONIA 75” skreślona? Mój błękitny, mój wspaniały statek? - Koledzy, milczycie? - wymamrotałem bezgłośnie. Tak, grupa milczała. Ci z przodu odwrócili się do mnie, czekali w napięciu - „Polonia” miała prowadzić zjazd w głębiny. Odczułem wymawiane słowa jak uderzenia przez grzbiet: łup, łup, łup! Młodzież przyczaiła się bez oddechu. Wiedziałem, że wybuchnie - potrzebny był mój jeden gest - dlaczego więc tego gestu nie wykonałem? Zdrętwiałem, zamarła we mnie zdolność reakcji, pomnożyła się przez drętwotę wszystkich chłopaków i dziewczyn. Dyrektor chrypiał i mlaskał, aż na koniec spiesznie wytoczył się za drzwi. Po jego wyjściu w sali zapanował nieopisany hałas. Jurij Jacenko dotknął przycisku „Praca” w Dyspozytorze Metodycznym sprzężonym z maszynami nauczania i wrzawę przyciszył nagły strumień wytryskujących perforowanych taśm, zamigotały czytniki... To był sposób na opanowanie tumultu. Moja CONNAISSANCE dławiła się nie wychwytaną taśmą. Nie poszedłem ku niej, może Piotr zahamuje jej bezowocny bieg? Wyskoczyłem z sali. Jurij Jacenko nie powstrzymał mnie. Do gabinetu dyrektora wpadłem z grzmotem otwieranych gwałtownie drzwi. - Panie Dyrektorze! Panie Dyrektorze! Tyle statków na zmarnowanie? To niemożliwe! I te najlepsze? Może zostawić chociaż te... - Które? „Polonię” oczywiście, co? - No tak! I „Polonię”, panie Dyrektorze - mówiłem gorąco. - Od moich prób zależą wyniki doświadczeń całej naszej grupy. - Pomian, nie proś. Powiedziałem „koniec” i tak będzie. - Panie Dyrektorze, mój ojciec dał mi w opiekę ten statek i ja... ja muszę „Polonię” ocalić! - wyrzuciłem to zdanie jak bombę prosto w twarz dyrektora. - Jesteś niezdyscyplinowany, Pomian... - powiedział cicho dyrektor. - Panie Dyrektorze, instruktor służbowy wysoko ocenił „Polonię”, zaawansowanie eksperymentów także... - Kapitan Frydrych? - spytał dyrektor. - Tak jest. - Hm, to właśnie on wydał rozporządzenie kasacji i podpisał je na podstawie analizy wyjściowego materiału komputera „Ostateczność 21”. - Kapitan Frydrych!!!? - Czułem się zdradzony, bez żadnego oparcia... - Tak. - „Polonii” nie oddam. To historyczny statek i ja... - uniosłem się gniewem na bezduszność dyrektora, ale on przerwał lakonicznie: - Zapominasz się, Pomian. - Przepraszam! - Wracaj do pracowni. Ani ty, ani ja niczego nie zmienimy. - Ja zmienię - rzuciłem, chociaż wiedziałem, że to tylko przegrana. Twarz dyrektora siniała na tle ścian, moja oblekła się purpurą. - Wyjdź - powiedział spokojnie. Wyskoczyłem roztrzęsiony - tuż za drzwiami stał Benni, Włoch - rekordzista w zjazdach głębinowych, o całe niebo ode mnie zdolniejszy. Spec fantastyczny, wprost geniusz-mechanik - w jego rękach najgorszy wrak chodził jak grzeczny kotek. Taki chłop patrzył teraz na moją klęskę. Wyminąć go nie mogłem, bo jak na urągowisko przyczepił się. - Pomian, dasz za wygraną? - zapytał z kpiną. Musiałem mieć głupią minę, bo roześmiał się i gwizdnął cichutko, potem powtórzył: - Oddasz „Polonię”? - Skąd wiesz? - zdziwiłem się. Pewnie podsłuchiwałeś? - to do ciebie podobne... - Bez insynuacji, Pomian. Wyglądasz na kapitulanta, a o kasacji było wiadomo już wczoraj - mruknął. Zastanowiło mnie, czy Benni żył w takiej przyjaźni z kapitanem Frydrychem? Wszystko możliwe, kapitan lubił otaczać się prymusami... Tylko niektórych zdradzał - myślałem rozgoryczony. - Nie mogłeś uprzedzić? - powiedziałem z wyrzutem. - Nie spotkałem ciebie, to jak? - A w internacie? Byliśmy w pracowni filmowej, nie pamiętasz? Takiś kumpel, niech cię krokodyl połknie - mówiłem zły. - Nie ciskaj się, nic straconego. Zależy tylko od ciebie... - wyszeptał. - Ode mnie? Nażarłeś się chyba skorup z ostrygi! Mądry się znalazł! Ode mnie... - kipiałem złością. Benni nie podjął zaczepki i spokojnie spytał: - No jak, oddasz? - A mogę nie oddać? - Ja bym tak zrobił... - Dobrze mleć ozorem, ale jak wykonać? Tu bądź mądry - mruknąłem z niechęcią. - Mówiłem, jest sposób... Spojrzałem na Benniego. Czasem lubił z człowieka robić wariata. - To nie cykaj, ale gadaj do rzeczy. Nachylił się ku mnie, jego czarne oczy wydawały się żarzyć, tryskały wprost iskrami, śmiały się. Czarny diabeł - pomyślałem - natrząsa się z mojej biedy. Dam mu w zęby, to się odczepi... - Por-wać - wyskandował szeptem. - Fantasta! - parsknąłem. - Rzecz realna, zależy tylko dla kogo - napuszczał. - Niby dla kogo, co? - Dla odważnych. - O! Znasz takich? - Widzę, że się pomyliłem - zwekslował - to cześć, nie było rozmowy, cześć! - wycofywał się. Może grał, żeby mnie poirytować i urobić na miękko? - Dureń jesteś, Benni. Skąd wiesz, że nie jestem odważny? - Mógłbyś być, ale... to niebezpieczne. Jak cię nakryją, to... - Czekaj, jeżeli nie nabierasz, to gadaj, co i jak. Decyduję się. - Serio? - jakby się rozpromienił. - Serio, nawet zaraz. - To po męsku. Słusznie, za godzinę, czy dwie byłoby za późno. - Spoważniał. - Działajmy przez zaskoczenie... - Tylko... - zawahałem się - ... matce wypada, wiesz, tak jakoś... Nie będzie wiedziała, zadzwoni do internatu... - Żadnych porozumień, zaskoczenie to jedyny szansa. Chcesz, idziemy. Nie, to nie... - Zgoda, chodźmy. Do hangarów Międzynarodowej Szkoły Akwanautów było z dziesięć minut drogi. Batyskafy stały w bocznej Zatoce Oceanu. Niosła mnie radość, niemal biegłem. - Idź zwyczajnie - mruknął Benni. Zwolniłem... Benni zatrzymał się przed mijaną wystawą: - Wstąpię, trzeba cię zaopatrzyć na drogę. Za szybą prezentowały się artykuły dla statków głębinowych, szczególnie zestawy spożywcze i farmakologiczne. Morowy chłop, ten Benni - osądziłem. Wszystko przewidzi. Z takim nie sposób zginąć. Poczułem się trochę nieswojo, w kieszeni znalazłem kilka drobnych monet, a za to nie kupiłbym nawet pestek. Benni wybiegł z torbą, w jakiej akwanauci zabierali specyfiki na statek. Było tego sporo, wypchana torba zwisała z ramienia Benniego jak napompowany balon. Ruszyliśmy żwawiej. Skwar południa wypłoszył ludzi z ulic, nikogo znajomego nie spotkaliśmy aż do hangaru. Znałem tutaj każde wejście, ale Benni poprowadził na tyły. Moje zdziwienie skwitował wzruszeniem ramion: - Chcesz paradować przez molo i kłaniać się strażnikom? Trzeba czapki niewidki, jasne, czy nie? - Strażnicy chodzą naokoło, więc twoja droga prędzej może wzbudzić podejrzenie. W oczach Benniego zatańczyły niecierpliwe błyski: - Pomian, zatrąb, niech wszyscy zobaczą, jak wykradasz swój batyskaf, wołaj, proszę! - Przepraszam - bąknąłem. - Benniemu możesz zaufać, Benni ma głowę - przypieczętował. Weszliśmy. „Polonia 75” kołysała się pośród zakotwiczonych stateczków. Na szmelc - pomyślałem gniewnie o dyrektorskim wyroku i postanowiłem, że ocalę moją srebrzystą. Duma rozsadzała mi piersi, już widziałem siebie w Międzynarodowej Kolonii głębinowej „TA-MA” maskującego batyskaf w wiadomej kryjówce. Nawet kosztem utraty dobrej opinii warto było zaryzykować ocalenie „Polonii”. „Polonia” to przecież symbol mojej dalekiej ojczyzny, ale czy taki dyrektor Planchet umiałby to zrozumieć? - Ukryj się za słupem. Skoczę sprawdzić, czy mechanicy nie gmerali we wnętrzu. Oni lubią dłubać w statkach przeznaczonych na złom - wyszeptał Benni. Aż się wzdrygnąłem. Łazili bez naszego pozwolenia? W każdym batyskafie zostawały materiały doświadczalne ze żmudnych, pracochłonnych ćwiczeń. Drżałem o ich los i nie wierzyłem, by to była prawda. Benni długo nie wracał. Przybiegł cokolwiek zdyszany: - Wszystko gra, dopiero jutro zacznie się tutaj uganianka, przylecą uczniowie, robotnicy, no, ale ty będziesz już w Kolonii „TA-MA”. - Oby - uśmiechnąłem się na samą myśl. - Wszystko gra - powtórzył - teraz twoja głowa, żeby szczęśliwie dobić. Wiesz, co i jak, nie należysz do gorszych ode mnie. - Zaczynajmy, Benni, póki cisza w zatoce. - Dobra jest, tylko... - Benni nachylił się i z naciskiem wyszeptał: - tylko pamiętaj: ja nic nie wiem i nie mam z tym nic wspólnego, rozumiesz? Nikomu, nigdy! - Nikomu, nigdy! - potwierdziłem - arrivederci, Benni! - Arrivederci! A omijaj, Pomian, „ATOGENERY”! Miał rację, jeżeli nie umknę spod ich opieki, mój buntowniczy zryw może się bardzo szybko zakończyć. „Atogenery” były to boje z generatorami atomowymi, które wyznaczały drogę do Kolonii „TA-MA”, określały kurs głębinowych statków i czuwały nad bezpieczeństwem rejsów. Ich sygnały ostrzegawcze szumiały w hydrofonach jak poszeptywanie dobrej matki. Teraz nie były mi potrzebne - do „TA-MA” musiałem wpłynąć nie zauważony. - Ominę, Ben - przyrzekłem. - Masz w worku „koktajl” - „Markizę”, wystarczy na parę kilometrów krycia - zaśmiał się Benni. - Ciao, bambino! - Ciao! Nie obraziłem się za „bambino”, ucieszyłem się, że Benni pamiętał o mieszance ochronnej, mającej osłaniać batyskaf przed „wzrokiem” boi. Ostatnim spojrzeniem rzuconym przez okna hangaru dostrzegłem jak zawsze najwyższy punkt portowej panoramy - gigantyczny maszt stacji „F1600” pracującej na ultradźwiękach i wysyłającej w głąb oceanu swoje sygnały. Zwykle przyjaźnie żegnałem się z tym widokiem, dziś odwróciłem oczy... II. Ł-P-A-Z nie odpowiada Zagłębiałem się z wielką ostrożnością. Wiedziałem, że nie najtrudniej będzie płynąć w Zatoce, która groziła „Polonii” ugrzęźnięciem w złomowiskach wraków pokrytych warstwą glonów (tu wszystkie trudności umiałem pokonać). Najgorsze miało się zacząć dopiero na głębokich wodach w pasie działania „Atogenerów”. Jeśli w normalnym rejsie stanowiły one dogodny trakt, teraz były pułapką dla zbiega, a ja nie mogłem przecież w nią wpaść... Postanowiłem nie ryzykować i okryć batyskaf przesłoną „Markizy”. Raz jeden miałem z tym zabezpieczeniem do czynienia i sądziłem, że nie będzie specjalnych kłopotów, ale stało się inaczej - kokonowa materia wypłynęła z naboju zbyt wcześnie, nie omotała statku, strzeliła w wodę. Kokon niczym kameleon przybrał barwę wody i podryfował z prądem. Drugiego naboju nie miałem, zostałem więc bezbronny wobec wścibskich penetratorów. Jakie było wyjście? Chyba tylko przyspieszenie jazdy i skierowanie statku w bok od boi. Tak też zrobiłem. Mimo wzmożonej uwagi nie przechytrzyłem szperaczy, płynąc na skraju ich zasięgu usłyszałem szmery hydroforni. To były sygnały Stacji. Obleciał mnie strach. Odruchowo nacisnąłem klawisz „EK” - naprzód i rozpocząłem ucieczkę. Nie mogło być inaczej, zaryzykowałem zjazd i musiałem wygrać tę batalią. Batyskaf działał idealnie. Jeszcze drążyłem strefę pelagialu, lecz niedługo miałem się wbić w czerń, gdzie nie sięgają promienie słońca. Później już Kolonia „TA-MA” i blask sztucznych słońc. Dodawałem sobie odwagi, mówiłem głośno, rozmawiałem z „Polonią”, szeptałem, myślałem: Zwyciężymy, „Polonio”, chciano roztrzaskać twoje serce, rzucić w krematorium hutniczego pieca, ale obronię cię. Niejeden raz zjeżdżałem do „TA-MA”, trafię bez boi, przyrządy mnie naprowadzą. Muszę tylko zachować zimną krew - szczególnie w Kolonii - wylawirować prawidłowo do zaułka, by nikt nie znalazł statku. Nie rozumiałem, tylko, czemu zjazd wydawał mi się taki długi... Chyba już zaraz. Uwaga! Szybkość opadania nadmiernie wzrosła, zagapiłem się, rąbnę w beton!? Chłopie, wyłącz dopływ prądu do elektromagnesu, uwolnij część balastu. Dobrze. Ma się ten refleks. Kuleczki śrutu migają jak srebrna wstęga. Teraz wyczuć umiar, złapać właściwy ciężar, żeby niezbyt hamować i niezbyt opadać. Dobrze, właśnie tak. Lądowanie na pasie zasłonowym Z9. Wygrywam! Ech, „Polonio”, ciebie na złom? Nie jesteś gorsza od supernowoczesnego „B216”, chociaż to cudeńko. Problemy nawigacji rozwiązuje automatyczny sternik z mózgiem elektronowym, superurządzenia, wygoda, komfort, bajka. Zgoda, tak jest, ale ty, miła staruszko, masz serce, kapujesz? Osiadaj, osiadaj, milutka, najwyższy czas, dlaczego marudzisz? Hm, coś nie tak, powinniśmy dawno siedzieć na betonie. Chwileczkę, „Polonio”, co się dzieje? Nic nie widać, może wlazłaś w muł? Skąd muł w Kolonii „TA-MA”? Nie ma betonowego pasa, nie widzę latarni.- w iluminatorze kłębowisko atramentowej czerni. Kropnąłem nawigacyjny błąd? Spokojnie, spokojnie... Podstawowa, elementarna nawigacja i błąd? Dlaczego? Jednak tam za szybą nie ma świateł „TA-MA”. Myśleć, myśleć, intensywnie myśleć. Brr, chłód wciska się za koszulę. Instruktor twierdzi, że najlepiej uspokaja ciepło. Więc muszę włączyć system ogrzewania. Czy jest herbata w termosie? Brawo dla Benniego, jest! Benni to mistrz zaopatrzenia. Herbata, co za rozkosz! Mały łyk i już mi lepiej. Herbata to jeszcze ląd, szkoła, chłopaki, internat i dom. Czyżbym się roztkliwiał? Niemożliwe... Przypuśćmy, że osiadłem poza Kolonią „TA-MA”. Nim kurzawka mułu nie opadnie, nic nie mogę zrobić, co najwyżej puknąć się w łepetynę i stworzyć plan dalszego działania. Dotychczas szczęście mnie nie omijało, a teraz, kiedy najbardziej zależy mi na powodzeniu - figa! A podobno niejaki Łukasz Pomian umie wybrnąć z każdej sytuacji. Nazwałbym autora tych słów „baranią głową”, gdyby nie to, że powiedział je mój ojciec, Bolesław Pomian - profesor honorowy wielu uniwersytetów świata, doktor, chemik i oceanolog. Wierząc mu, wzywam ciebie, Łukaszu, do równowagi, przed tobą zadanie, musisz je wykonać. A może tchórzysz? Jesteś pospolity glon, abecadła nawigacji nie znasz. Popełnić błąd w takiej sytuacji, to kryminał. Gdyby wiedział o tym Benni... Czerń, taka wstrętna czerń. Chciałbym zobaczyć w iluminatorze choćby ślad czystej wody... Tego mi trzeba, bo w jej obrazie umiem odczytać każde położenie statku. Za szybą gęste, smoliste piekło, jeżeli zabłądziłem... Szelf, na którego najniższej głębokości leży Kolonia „TA-MA”, kończy się urwiskiem. Osiadłem więc poza szelfem, bo za bardzo zboczyłem przy bojach. Ale przyrządy przecież wskazywały... Może coś nie gra? Nie. To należy wykluczyć, Benni jest bardzo skrupulatny. Skoro powiedział, że wszystko gra, to uwierzyłem. Może powinienem był sprawdzić, ale za mało było czasu. Więc co? Co teraz robić? Jedno jest najważniejsze: poza „TA-MA” nigdzie nie da się „Polonii” ukryć, w otwartym Oceanie łatwo o kraksę. Wyrzucić balast i w górę? Stanąć przed dyrektorem? Wyobraziłem sobie z przerażeniem taką scenę: stara zasłużona „Polonia” wynurza się z zatoki. Sensacja! Bohater Łukasz Pomian jak ślimak wyłazi z kabiny. Chłopaki i dziewczyny krzyczą „wiwat”, dla nich to okazja. Naskakują, zarzucają pytaniami. - Ty, Pomian, wlazłeś w strefę bakterii dennych? - Nie dałeś sobie rady ze zwykłym mułem? Poruszyłeś dno? - Taki prymus, patrzcie! - Ciskał się, a spatałaszył rejs! Bardzo realne zakończenie historii, zbyt realne. Zapadnę bez batyskafu na te kilkaset metrów w głąb, przycinki wepchną mnie do wody i nawet Riko odwróci się do mnie ogonem... Co robić? Muł nie opada, wierci się i kręci, zupełna ciemność, zupełne milczenie. Słuchaj, chłopie, masz dobre zaprowiantowanie, świetny skafander, spory zapas „Tlebentalu”. Nawet tydzień wytrzymasz w batyskafie lub w wodzie, bo skafander jest ocieplany. Zrób plan, posiedź spokojnie, odpocznij... Jesteś zdany na siebie, więc będą ci potrzebne siły i jasny mózg. Musisz się przede wszystkim połączyć z Antkiem z „TA-MA”. Umówiliśmy się, że gdyby któryś z nas był w kłopocie, to ma wywołać „Ł-P-A-Z”... Wróciłem do pulpitu sterowniczego. Jeżeli odległość od „TA-MA” nie przekracza zasięgu hydrotelefonu, uzyskam połączenie. Zacząłem wywoływać: „Ł-P-A-Z”... „Ł-P-A-Z”... „Ł-P-A-Z”... Nie było odpowiedzi. Źle, źle, źle... Może statek odgradza od „TA-MA” różnica temperatur wody? Przecież mogłem rzeczywiście zejść z szelfu... Spojrzałem na termograf - tak, byłem w styku dwu warstw, wody ciepłej i chłodnej, krzywa na ekranie urządzenia pokazywała to wyraźnie. Fale dźwiękowe załamały się o barierę, odbiły i rozproszyły. Co będzie, jeśli nie uzyskam połączenia? W kabinie było prawie ciemno, światła przygasły już od dłuższej chwili, z trudem odczytałem wskazania echosondy. Musiałem jednak omylić się, bo głębokość przekraczała tysiąc pięćset, a „TA-MA” leżała przecież na głębokości dwustu metrów. Jest różnica. Nie zdążyłem dojść do żadnych wniosków, kiedy zasyczał telefon. To Stacja na lądzie? Chyba tak. Teraz zacznie się stawianie warunków, wyciąganie Polonii, a Planchet... Czego się spodziewałeś, ty w gorącej wodzie kąpany nawigatorze? Że znikniesz w Oceanie niby łódź za zasłoną „ruchomego dna”? - wymyślałem sobie w głębi duszy. To Benni mnie napuścił - lepiej było opaść nocą i płynąć pod osłoną ławicy raczków, czy ryb, bo wtedy hydrofony i najczulsze boje nie złapałyby „Polonii”. Co by było, to byłoby, ale teraz ja sam mogłem sygnał popchnąć w taki kanał, że odebrał go Port zamiast Kolonii „TA-MA”. Ocean jest kapryśny - kanały dźwiękowe mają swój „sufit” w wyższej temperaturze, a „podłogę” w innym ciśnieniu, sytuacja się zgadza. Moje wołanie trafiło po prostu do innego adresata. W hydrofonie narastały trzaski - zdawało się, że cały legion łodzi podwodnych szoruje pobliskie dno. Telefon syczał bez przerwy. Nie odbierałem wezwania - bałem się zdekonspirować, ale czy robiłem dobrze wobec niepewnej sytuacji? Zablokowałem wizję i przycisnąłem klawisz odbioru. - Halo - powiedziałem. - Muszę odpowiadać? Nie będę mówił bez portowego hasła. - Co takiego? Dosyć żartów? Wcale nie żartuję, proszę hasło. Co? Dobra szopka, wlazłem w akwen prywatny? Pouczające, nie wiedziałem o istnieniu prywatnych akwenów w Oceanie. Kapitalne! Wyłączono się... W hydrofonie trwały nadal brzęki i trzaski, jakby delfiny rozgadały się między sobą. Może to Riko? Zrobiłem głupstwo, należało wtajemniczyć delfina, mógł mnie ubezpieczać. Jedno mnie cieszy to, że wywinąłem się Stacji. Pierwsza klasa. A ten nieznany tropiciel mało mnie obchodzi. Nawet jak dopłynie, to pogadamy i wskaże mi drogę do Kolonii. Teren prywatny Oceanu? - kiepski żart. Albo... Czeka mnie superprzygoda. Szansa jedna na sto przytrafiła się właśnie mnie, co potwierdza regułę, że przeznaczeniem Pomianów jest bujne życie. Legenda przenoszona w rodzinie głosi, że jeden z przodków wsławił się w wojnie XX wieku. Nagle odczułem lekkie drganie dzwonu. Czułem, że płynę, trwało to kilkanaście sekund - nie, trwało dłużej. Ciągle posuwałem się, ale - co dziwne - już nie w dół. a poziomo. „Polonia” wyrwała się z uwięzi. Wyszedłem z obszaru kurzawki, zapaliłem reflektory - iluminator rozgorzał, stał się ekranem - ryba z tęczową wstęgą na grzbiecie pacnęła łbem o szkło, strojna w pomarańczowe pasy meduza rozpłaszczyła się jak parasol. Byłem głębiej, niż myślałem... Odmienne barwy zwierząt, migotanie, wirowanie, nieustanny ruch - ani śladu mułu. Echosonda wskazywała dwa kilometry do powierzchni. Nic dziwnego, że lądowanie było opóźnione. Zatrząsłem się ponownie z zimna, włączyłem drugą fazę ogrzewania - ciepło ogarnęło zdrętwiałe stopy, senność przyćmiła myśli. Umiem spać w każdej pozycji. Oparłem się o pulpit i chyba przymknąłem oczy. Zdawało mi się, że widzę, jak łapy monstrualnego manipulatora elektrohydraulicznego dźwignęły „Polonię”, przestawiły na betonowy pas, na monitorze telewizora poruszył się nieznany wycinek terenu. Raptem, nie do wiary, przy iluminatorze ujrzałem rozpłaszczony łeb delfina. - Riko! - wrzasnąłem. Lecz czy to było przywidzenie, czy delfin skoczył ku górze wentylować płuca, za szybą niczego nie dostrzegłem. Igraszki zmysłów? A może halucynacje podobne do narkozy azotowej? Powinienem przygotować się do ewentualnego opuszczenia batyskafu na wypadek powrotu Rika. Wyjąłem z worka skafander i pastylki „TLEBENTALU”, oparłem głowę na szybie iluminatora w obawie, by delfin nie musiał nawoływać, gdybym usnął. Wpatrzony w szybę i w drgającą za nią wodę stwierdziłem, że batyskaf stał na betonie. Im dłużej patrzyłem, nabierałem tym większej pewności, że się nie mylę. Zrozumiałem, że jestem w „TA-MA”. Przez sekundę żałowałem możliwości przygody, możliwości przeżycia czegoś innego niż zawsze, czegoś nowego. Tylko echosonda kpiąco wskazywała swoją niewiarygodną głębokość. Czy telefon i zapowiedź eskorty to też majak? Nagle usłyszałem szuranie. To nie był dźwięk hydrofonu. Coś działo się za moimi plecami. Obejrzałem się w stronę śluzy - halucynacja? Wyciągała się stamtąd dłoń w rękawicy, potem pojawił się cały człowiek. Spojrzałem na niego - jaki skafander! Super! Ale twarzy nie było widać. Mógł to być kapitan Frydrych - on znał różne maszyny, nie było dla niego niezbadanej konstrukcji - ale skafander? Nie, takiego cuda nie posiadały sekcje głębinowe Międzynarodowej Szkoły Akwanautów... Zaintrygowany najściem, nie zrozumiałem, czego chce przybysz, Czy wskazywał na skafander przygotowany do wkładania? Kazał ubierać się? Dlaczego nie, zwłaszcza że mógł przypłynąć delfin. Ubrałem się z alarmową szybkością. - Bierz - urękawiczona łapa podawała mi pastylkę TLEBENTALU. TLEBENTAL nasycał organizm tlenem, wiązał jego wielkie ilości, by oddać go potem tkankom. Nie były potrzebne, jak w XX wieku, butle tlenowo-helowe lub mieszanka z argonem. TLEBENTAL równoważył ciśnienie wewnątrz organizmu” z ciśnieniem środowiska wodnego bez względu na głębokość, zapobiegał chorobie kesonowej, dawał zupełną swobodę życia w wodzie. Połknąłem pastylkę - przybysz ciągle milczał. Poprawiłem płetwo-buty. Jednak Riko nie zdążył wrócić - sytuacja rozwijała się błyskawicznie. A może Riko to sen? Człowiek ponaglał. Poddałem się jego rozkazom, moja ciekawość stała się silniejsza od przezorności i obaw. Właz zamknął się za nami, „Polonia” utonęła w ciemności. Droga, którą ruszyliśmy, prowadziła w dół. Tabletka TLEBENTALU dawała dobre samopoczucie niczym sok z trawy Glaukosa, oddychałem jak ryba i jak ryba nabierałem szybkości. - Mocny jesteś, synku Pomiana - usłyszałem w mikrofonie skafandra. - Pan go zna? - Kto nie zna doktora Pomiana? Chyba tylko szczury lądowe. Wszyscy ludzie głębin łykają pastylki dzięki wynalazcy TLEBENTALU. Tym hymnem o moim ojcu nieznajomy zdobył mnie. Stał się kimś, do kogo nie czułem nieufności. Płynęliśmy szybko - czy Riko, jeżeli to on był przy „Polonii”, potrafi tę głębokość osiągnąć? Czy poda mu ktoś pastylki? Ciągle schodziliśmy niżej. Naraz ogarnęło nas mleczne światło „dnia”. Dostrzegłem srebrzyste daszki nad srebrzystymi ulami ustawionymi w zakola. Czym był materiał, z którego je wykonano? Pirometaloplastem? Ciśnienie nie odkształcało dachów, domki stały równiutkie, zgrabne, bajkowe. Oblewał je delikatny blask. Przy dłuższym wpatrywaniu się zrozumiałem, że całą kolonię otula przezroczysty klosz. To klosz był najmocniejszy, on stanowił ochronę osiedla. Urzeczony odmiennością techniki w porównaniu z Kolonią „TA-MA” zapomniałem o nieszczególnej sytuacji, o obawach, byłem przede wszystkim ciekawy. Przewodnik-porywacz zostawił mnie własnym domysłom, wykonał „czarodziejskie ruchy”, po których odchyliły się włazy. Byliśmy pod kloszem... III. Zaczyna się jednak przygoda Przyjemne ciepło przywoływało na myśl dom w Porcie, internat i wszystko, co tak beztrosko porzuciłem, by ocalić „Polonię”. Mimo że „Polonia” była najważniejsza, tamtych spraw nie dało się zapomnieć. Pytałem siebie, czy zdążę wrócić na ląd jeszcze dziś, lub - w najgorszym razie - jutro? Skomplikowana sytuacja nie obiecywała tego. A na lądzie międzynarodowy Port rozbrzmiewał różnojęzycznymi głosami, powszechną radością i entuzjazmem delegatów z różnych krańców globu zjeżdżających na Kongres Zjednoczonych Republik Ziemskich. Kongres, który miał ustanowić prawomocne władze Republik i uchwalić Konstytucję całego świata. Młodzież Międzynarodowej Szkoły Akwanautów będzie pełnić służby ochotnicze w Porcie związane z ruchem turystów i delegatów. Ja na przykład należałem do komitetu obsługi najważniejszego odcinka koło gmachu Trybunału Z.R.Z. Decydując się na skok w Ocean nie myślałem o tym, wręcz zapomniałem. Teraz, im bardziej interesowało mnie niezwykłe otoczenie, tym bardziej czułem, że ani dziś, ani nawet jutro nie stawię się na wyznaczonym odcinku w Porcie. Ogarniał mnie gniew na tych, którzy przeszkodzili mi w planach, zadawałem sobie pytanie, dlaczego mnie - młodego obywatela Ziemi - zatrzymuje ktoś nieznany nie pytając, czy mam ochotę. Nie wzywałem ich pomocy, nie prosiłem o nią. Liczyłem jedynie, że wskażą mi, jak odnaleźć Kolonię „TA-MA”. - Dokąd mnie prowadzisz? - spytałem ostro porywacza. Przewodnik obejrzał się: - Do Kwatery Gości. Przybyszów z Ziemi przyjmujemy serdecznie, taki mamy zwyczaj... - Z Ziemi? A wy jesteście stąd? - O nic nie pytaj. - Nie do was płynąłem - wykrztusiłem. - Wyście mnie porwali - dokończyłem niepewnie. Przecież nie miałem żadnego dowodu. Oni mnie raczej wyratowali. Przewodnik nic nie odpowiedział. Znaleźliśmy się w okrągłym pomieszczeniu - niby w pustej, metalowej kadzi - i człowiek zatrzymał się. Czy to Kwatera Gości? Jak tu mieszkać? To cela więzienna... Przewodnik zrozumiał moją wątpliwość. Wyciągnął rękę naciskając ukryte guziki. Wyskoczyły natychmiast potrzebne mebelki i piecyk elektryczny. W ścianie zalśnił szeroki iluminator, za szybą Ocean pokazywał mi swoje piękno, ustawicznie zmieniając obrazy. - Rozgość się jak w domu, przyślę ci towarzystwo - usłyszałem. Przewodnik momentalnie znikł w ścianie. Nie mogłem zrozumieć, jak to się stało, bo dotychczas znałem drzwi otwierane przez fotokomórkę. Ale to były drzwi, a nie gładka ściana. Rozpocząłem wędrówkę po okrąglaku przyciskając wszystkie napotykane guziki i klawisze. Otwierały się skrytki i jakieś „cudaczne schowki, nie prowadzące do wyjścia - być może natrafiłbym na właściwy kontakt, lecz na przeszkodzie stanęły boksy ze skafandrami. Najdziwaczniejsze skafandry świata. O istnieniu tak fantastycznych ubrań wodnych nie miałem pojęcia; w „Akwa 21” oglądałem różne modele, ale te były niewiarygodnie skomplikowane, wielofunkcyjne, zdumiewające. Zakręciło mi się w głowie z wrażenia. Tylko jeden model przypomniałem sobie mgliście z plansz, to był „S22”. Tak, „Akwa 21” mówiła, że miał on być wierną kopią skóry delfina z jej własnościami termoregulacji, szybkości i dziesiątkami innych, którego prototyp prognozowano na wiek XXII. Nie mogłem się oprzeć chęci przymiarki. Zrzuciłem pospiesznie swój „archiwalny” kostium i naciągnąłem „S22”. W szybie iluminatora zobaczyłem człowieka - delfina, zjawą z fantastycznej mikropowieści. W Szkole Akwanautów ćwiczono organizmy uczniów w przystosowaniu do życia wodnego - należałem do tych, którzy bez środków farmakologicznych mogli przebywać pod wodą bardzo długo. Mówiono, że zbliżałem się do progu, jaki może osiągnąć współczesny człowiek odbudowujący pradawne cechy organizmu zwierzęcia wodnego. Połączenie ich z dobrym skafandrem i „TLEBENTALEM” dawało szczytową formę. W tym „cud” - skafandrze działo się ze mną coś dziwnego. Ziemia przestawała się liczyć, istnieć. Wyrzucałem ją poza nawias, nie czułem się synem ludzi walczących o zjednoczenie świata. Stawałem się osobnikiem stąd, z głębin. W iluminatorze odbijałem się ja przemieniony, moje oczy nabierały blasku zwierząt bentalu. Jeszcze tlała we mnie odrobina dawnej świadomości, więc próbowałem zerwać skafander, ale już nie mogłem. Rwałem na sobie niewiadomego przeznaczenia klamry i wypustki, nie umiałem otworzyć zamków. Męczyłem się, będąc jeszcze sobą i jednocześnie przeistaczając się w innego osobnika. Przerażenie odbierało mi świadomość... Nie wiem, kiedy dojrzałem nad sobą twarze w opaskach-maseczkach. Były złudą, omamem, czy rzeczywistością? Na pograniczu snu i jawy w zarysach głów, w odkrytych częściach twarzy majaczyło coś znajomego. Ten fakt stawał się dokuczliwy, dręczył. Skąd znam twarz kędzierzawego mężczyzny, skąd znam jasne włosy dziewczyny? Przez mózg przemykały skojarzenia za skojarzeniami. I naraz gest dziewczyny - odgarnięcie loku spadającego na czoło - nasunął mi mgliste, zaćmione przypomnienie niekonkretnej sytuacji: basen, delfiny i Riko, pałeczka w dłoni, ten sam gest... Już wiem, widzę wyraźniej twarz... Sonia! A kędzierzawy? Znam go, znam. Wszystko powinno wiązać się w logiczną całość. Sonia należała do załogi „M20”. Kto był tam pilotem? Muszę wygrzebać z pamięci... Kędzierzawy rzucił tonem, jakim może mówić zwierzchnik do podwładnego: - Rozpinaj! Sonia dłonią, którą przed sekundą odgarnęła włosy, dotknęła moich piersi. Ten głos był głosem Leszka. To Leszek - pilot pokładowy „M20”. Obraz za obrazem napływał: Zjazd głębinowy dwa lata temu. Zaginął „M20”. Stacja nic nie wykryła. Poszukiwania w Oceanie zawiodły. W Międzynarodowej Szkole Akwanautów zawieszono tabliczkę ku pamięci „M20”. Zaraz, zaraz, a co stało się z tabliczką? Nie widziałem jej na ścianie ostatnio... Myśli płynęły leniwie, moje ciało trwało w bezwładzie, nieruchome... Im dłużej palce Soni wykonywały niezrozumiałe czynności ze skafandrem, tym wolniej pracował mój mózg, jakby zamierał razem z ciałem. Wreszcie przedarło się przez ten ślimaczy ciąg jedno: Leszek i Sonia żyją! Później drugie: Zostali porwani? Porwani... Nagle otrzeźwiałem: I ja wpadłem w ręce porywaczy! Tak! Sonię i Leszka obłaskawiono, teraz oni mają obłaskawiać mnie. Taka jest prawda. - Wstawaj! - znów rozkazujący głos, głos Leszka. - Trzeba zdjąć skafander. - Nie! Leszek złapał mnie za ramiona i postawił. - Zdejmuj skafander! - Za chwilę będzie za późno - przypomniała Sonia. Leszek gwałtownie zdzierał ze mnie „S22”. Zdawało się, że płaty skóry odchodzą z płatami materiału, że tryska krew. Upadłem. Podnosili mnie oboje. - Używanie skafandrów „S22” wymaga przeszkolenia i przystosowania organizmu - Sonia podała mi jakąś pastylkę: - Proszę, to pierwsza dawka po szoku skafandrowym. - Nie będę nic łykał - zastrzegłem. - Musisz. - Nic nie muszę - opierałem się. Sonia i Leszek nie podejmowali dalszej dyskusji, Leszek złożył skafander i schował w boksie. Bez słowa wyszli z pokoju, ale drzwiami otwieranymi normalnie, kluczem, a nie fotokomórką. Za kilka chwil wkroczył tamtędy człowiek w białym fartuchu. Jeśli to lekarz, gotów wmusić we mnie każde świństwo. Nie, człowiek toczył przed sobą barek. Zapachniało sałatką ze szkarłatnic, ryżem z glonami i palczastą redymenią do żucia. Były to moje ulubione potrawy, więc chętnie zabrałem się do jedzenia. Apetyt miałem niezły, zapomniałem na chwilę o kłopotach zajadając zdrowo jak zwykle. Kiedy jadłem, człowiek w fartuchu przedstawił się: - Jestem Kamak. Będziemy spotykali się w czasie posiłków. - Dziękuję za wyśmienity obiad - odkłoniłem się nie wymieniając nazwiska. Kamak przyjął pochwałę z zadowoleniem. - Przyniosę wieczorem kolację, tak około ósmej. - Dziękuję. Kiedy zostałem sam, wróciły niespokojne myśli: jak się stąd wyrwać? Może Leszek i Sonia dadzą się uprosić... Ku memu zdumieniu spostrzegłem za iluminatorem „Polonię”. Stała zwrócona lukiem swego iluminatora w iluminator Kwatery Gości. Ktoś w kabinie był. To znów oni, Leszek i Sonia. Wsadzali łapy w każdy zakamarek. Zdenerwowałem się: zniszczą moje doświadczenia, poprzewracają probówki... Zabębniłem pięściami w szybę, wrzasnąłem: - Zostawcie! Nie reagowali. Jedynie delfini słuch mógł odebrać krzyk przez potężną grubość okna. Rozejrzałem się. Może zasygnalizować światłem? Chwyciłem najbliższą lampę i... zatrzymałem się jak wryty. W szklanej bańce zamiast żarówki tkwiły eufazje, pospolite stawonogi spokrewnione z krewetkami. To one dawały to błękitno-białe światło. Rozczarowany odkryciem sprawdzałem po kolei zawartość kul - nie, te lampy nie nadawały się do sygnalizacji. Moment zainteresowania lampami odwrócił moją uwagę od iluminatora. Gdy spojrzałem ponownie, batyskafu nie było... Na miejscu „Polonii” unosiła się leniwie potworna kałamarnica o ruchliwych ramionach z podwójnymi rzędami przyssawek. Kałamarnice tresuje się do walki. Jeśli przypłynie Riko - zaatakuje go. Żal mi się zrobiło przyjaciela. Pocieszałem się, że może był tylko majakiem, lecz takie stwierdzenie odbierało nadzieję ratunku... Posmutniałem - bez Rika trudno będzie stąd uciec. Ale jest przecież Sonia i Leszek, można by się z nimi dogadać... Pozostaje wziąć się w garść. Uciec to nie najważniejsze, czegoś się z tej przygody warto nauczyć. Mogę przyczaić się i pytać o wszystko. Nim porywacze odkryją karty, będę przygotowany do rozmowy. Powoli uspokajałem się - w samej Kwaterze Gości są do rozwiązania liczne zagadki. I tak rozpocząłem działanie - rekonesans niezbędny w sytuacji, w jakiej się znalazłem. Odkryłem teleskopowy okular wziernika, który mógł mi ułatwić obserwację otoczenia Kwatery. Spojrzałem ciekawie i zobaczyłem obraz korytarza - roiło się w nim od sylwetek w białych uniformach, z maskami jak u Soni. Ludzie gestykulowali żywo rozmawiając i jakby czekając na coś uroczystego. Przyszedł mi do głowy kapitalny pomysł-: przebrać się i wmieszać w tłum. W efekcie może się czegoś wreszcie dowiem? Ale jak zdobyć ubiór? Rozpocząłem poszukiwania i wreszcie trafiłem na rozdzielnik - klawisz jedenasty otwierał sejf ubraniowy. - Zwycięstwo!- krzyknąłem uszczęśliwiony. Był garnitur, biały, świetny, jakby szyty na miarę. Pasował. Ubrałem się szybko, osłoniłem oczy maseczką. Nabrałem animuszu i odwagi. To się nazywa epokowa chwila. Oto, nieprzyjaciele, strzeżcie się, Idę was zdekonspirować! Zaraz, czy ktoś tu jest? Zza ściany usłyszałem stąpanie. Zamknąłem szafę, skoczyłem za leżankę i głęboki fotel. Ściana już się rozstępowała - o zgrozo! Moje spodnie zostały na podłodze, będzie wpadka - jedna szansa na tysiąc, że intruz ich nie dostrzeże. A jak to Leszek lub Sonia? Albo może przewodnik-porywacz? Za późno już na ratowanie sytuacji. Co ma być, będzie... Wbiegł szczupły chłopak w maseczce, skierował się prosto do klawiaturki i dotknął klawisza jedenastego. Głowę. dałbym, że przyszedł wpakować się w galowy mundur. Medytował nad zawartością szafy zakłopotany brakiem tego, czego szukał. Jego zaskoczenie było tak wyraźne, że z trudem powstrzymałem śmiech. Nieboraku, gdybyś obejrzał się, zobaczył moje spodnie... Na szczęście dał susa w ścianę i znikł. Rzuciłem się do teleskopu - chciałem przekonać się dokąd facet pomaszeruje. Zobaczyłem go idącego korytarzem w przeciwnym kierunku, niż gromada umundurowanych. Przestałem się nim interesować, w polu widzenia dostrzegłem Leszka i Sonię. Mieli świetne humory. Byłem wściekły. Wiedzą o moim uwięzieniu i palcem nie ruszą, żeby chociaż dodać mi otuchy. Nie istniałem dla nich, byli teraz jednymi z bandy porywaczy. Za komfort odsprzedali kolegę, ląd, słońce, Ziemię. Mieli być moim oparciem, a czułem do nich niechęć. Zdecydowałem się działać sam. Stanę między nimi i dowiem się, kim są naprawdę. Przekroczyłem ścianę dokładnie w tym miejscu, co tamten i zbliżyłem się do narastającego gwaru. Jeżeli los będzie za mną - a spodziewam się - przyjęty zostanę jako tamten. Szedłem stamtąd, skąd on powinien nadejść, gdybym mu nie zabrał munduru. Korytarz rozszerzał się w przestronny hali. Tam uciszyło się, zamaskowani ludzie przesuwali się do sali, którą mógłbym porównać do hali Międzynarodowych Wystaw w Porcie. W pewnym momencie z grupy białych mundurów wysunął się Leszek i zaczął oprowadzać zaciekawionych uczestników. Wsłuchałem się w to, co mówił... Jako przewodnik imponował wiedzą. Wmieszałem się między chłopców, trzymając dłoń przy szczęce, udawałem ból zęba, by nie dać się tak łatwo rozpoznać. Leszek mówił w języku esperanto. Przypomniałem sobie lekcje w Szkole Akwanautów i dumę, rozpierającą moje piersi, że to właśnie mój rodak Ludwik Zamenhof jest twórcą tego języka, który stawał się popularnym językiem świata. Leszek mówił biegle, z dobrą dykcją i nie tylko młodzież ale i dorośli otoczyli go. Obserwowałem słuchaczy, wiele osób było starych o twarzach zgrzybiałych, ale bynajmniej nie wyglądali niedołężnie. Przeciwnie - z ich ruchów tryskała dziarskość, którą mogło dać tylko zdrowie i poczucie siły. Dziwny to był świat, intrygował i zaciekawiał. Musiałem sobie przypominać, że wchłonął on Sonię i Leszka, a teraz czekał, by wciągnąć mnie. Lecz mimo zagrożenia łapałem się na tym, że z sympatią patrzyłem na staruszków i chętnie pytałbym o ich życie, o cały imponujący tutejszy świat. Tłumiłem jednak serdeczność, czekałem na sprawdzenie, czy warci są moich wzruszeń. Rozmyślania przerwał Leszek: - Teraz obejrzymy nasze codzienne życie - powiedział - to już nie fantazja, nie marzenia, to już realna prawda: aktualny ląd, kosmos i woda. Wśród modeli wskazywanych ramieniem Leszka rozpoznałem Biatron nadoceanicznego Portu. Prowadzono tam hodowlę ryb na skalę przemysłową. Dobrze znałem wnętrze naturalnego Biatronu. Część laboratoryjna, gdzie prowadzono eksperymenty, była niedostępna dla obcych, nawet dla uczniów praktykantów Szkoły Akwanautów. Działo się tak dlatego, że Biatrony brały udział w konkursie międzynarodowym o bardzo wysoką nagrodę w zakresie hodowli. Z prasy wiedziałem, że nasz Biatron od dwu lat odpadał z konkursu - coś się tam zawsze nie udawało. Przyglądając się modelowi dopiero teraz poznałem elementy doświadczeń i wprost nie mogłem się nadziwić, jak bogate były te próby. Wyniki podano w tablicach, fotosach, wykresach. Te osiągnięcia nigdy nie były publikowane w Porcie. Poza linią czerwoną podkreślającą efekty umieszczono fantastycznie kolorowy napis: „Jak niszczono wychów węgorzy” Kiedy osłupiały czytałem transparent, do stolika z Biatronem podszedł mężczyzna dobrze mi znany, mężczyzna bez maski, w białym fartuchu. Trzeba nie lada opanowania, by odruchowo nie ukłonić się człowiekowi widywanemu w portowym laboratorium Biatronu. Główny inżynier i kierownik doświadczalnego sektora rybnego nie znał ucznia kręcącego się w pomieszczeniach. Za to ja znałem go i pamiętałem, jak z entuzjazmem mówił o próbach, a w czasie klęski konkursowej milczał... Miałem przed sobą fragment modelu laboratorium z atrapami poskręcanych węgorzy, odczytywałem kolejne stadia niszczenia drogocennego wychowu i zrozumiałem, dlaczego nasz Biatron odpadał w konkursie... Inżynier miał dwa oblicza! Wstrząśnięty nie ruszałem się z miejsca, chociaż zwiedzający przechodzili dalej. Jednak należało przełamać obrzydzenie, strach i iść z nimi. Zrobiłem to. Inżynier został przy makiecie Biatronu, Leszek poprowadził nas do Biblioteki Pamięci Elektromózgów. - Kto chce z was zadać pytanie maszynie? - mówił Leszek patrząc i na mnie. Chciałbym wiedzieć dlaczego zostałem porwany, lecz tego pytania nie mogłem zadać. Sonia nie odzywała się także. W pewnym momencie stanęła obok i gdy pogrążony w czarnych rozmyślaniach milczałem, szepnęła: - Franz, jest lokator w Kwaterze Gości. Spotkajmy się tam po akademii. - Oczywiście, chętnie - mruknąłem. Oto stawałem przed odsłoniętą kurtyną w roli postaci, której nie znałem. Kim jest ów Franz? Jaki znak szczególny noszę, że się pomyliła? Może cyfra na pagonie? Sonia ma nr „14”, a Franz - czyli ja - „111”. To może się zgadzać. - Zęby cię bolą? - spytała Sonia. - Jak widać na obrazku - mruknąłem niewyraźnie. Opuściliśmy salę wystawową, fala ludzi wpłynęła w lustrzany korytarz - wędrówka nim nastręczała wiele kłopotu. Gmatwały się odbicia, tłum szedł górą, bokami i zwyczajnie po podłodze. Krzyżowanie odbić stwarzało niepokojącą krętaninę, obawiałem się, by nie wleźć na kogoś, biorąc go za odbicie. Dotarliśmy wreszcie do sali z amfiteatrem i podium. Alabaster ścian, lampy o perłowym blasku - tyle uroku zamykało się w delikatnym kolorycie, że stałem - zachwycony - jak w olbrzymiej muszli. Fascynował mnie uroczysty nastrój i galowe mundury. Dziewczęta poszły do bocznych krzeseł - znalazłem miejsce obok Soni. Było to i dobrze i źle, ale lepiej, że pod jej opieką, niż gdyby ktoś obcy rozpoznał fałszywy nr „111”. Licho wie, dlaczego do tej pory ów Franz nie zjawił się, nie zrobił awantury? Raptem światła wygasły, tylko obok sceny niby płonący statek uwidocznił się komputer „HEUREZA”. Automatyczny informator wyświetlił na ekranie tekst powitalny: „W pięćdziesiątą rocznicę powstania Osiedla Verso witamy Najstarszego Założyciela, Johana Mirindę. Sława i cześć Budowniczemu. Żyj wiecznie w zdrowiu i szczęściu!” Dla znającego esperanto słowo „verco” znaczy „dzieło”, słowo „mirinda” - wspaniały, tylko imię Johan nie budzi żadnych skojarzeń. Mirinda wart sławy i uznania, „Verco” można nazwać jego dziełem piękniejszym nawet od Kolonii „TA-MA”, chociaż nad jej przestrzennym rozplanowaniem trudziło się wielu wybitnych architektów. Przestałem myśleć o „TA-MA”, Sonia bowiem szepnęła: - Franz, zapamiętaj Mirindę. O ile wiem ród, z którego pochodzi, zapisał się w historii szczególnie nikczemnie. - Nikczemnie... nikczemnie... - powtórzyłem z żalem. Czyż możliwe by twórcy Osiedla „Verco” byli wszyscy jak inżynier z Biatronu - źli? - Patrz, Franz, już! Rozsunęła się kurtyna na podium, niesamowicie czerwono rozbłysły światła, scena jak wulkan trysnęła purpurą. Na podium prężnym krokiem weszło kilku mężczyzn - zerwały się oklaski, siedzący powstali. Zagrała orkiestra i uciszyło się. W tym wieloznacznym milczeniu obecni stali jak zaczarowani. - Franz, twój ojciec patrzy - z naciskiem mówiła Sonia - wyprostuj się, odsuń tę rękę od twarzy. - Wolę stanąć za tobą, nie chcę, żeby mnie dostrzegł. Tak będzie lepiej... Sonia zasłoniła mnie. Melodia niosła się potężnie, ludzie jakby zrywali się do marszu, zdawało się, że dudnią równomierne kroki. Patrzyłem na twarze - wyraz gotowości skupił się na wargach ludzi. Szkoda, że ich oczy były zakryte. Szli, chociaż stali. Dokąd szli? Dokąd można iść przy końcu naszego wieku? Jeden znałem cel: zjednoczenie świata, na które złożyła się praca pokoleń. Sonia westchnęła głośno. - O, Franz, nie wiedziałam, że jest ich aż tylu, że to będzie aż tak dynamiczne... Nie zareagowałem. Orkiestra urwała melodię. Mirinda uniósł pięści w górę i zakrzyczał potężnie, władczo: - Niech żyją „ZWYCIĘZCY”! Niech żyją ludzie wolni i szczęśliwi! Niech żyje młodzież osiedla Verco! Tłum ruszył ku scenie, dostał się do podium, pochwycił starca, uniósł w górę. - Dwieście lat, dwieście lat! - pokrzykiwano. Sonia zbielałymi wargami wyszeptała: - Nie wiedziałam, że to aż tak, Franz. To nie żarty. Nasze przypuszczenia były niedojrzałe, sztubackie... Hałas nie pozwalał nic rozumieć. Padały chaotyczne słowa. - Ocean ukrył raka... zagraża... zagraża... - Co mówisz? Przysunęła się bliżej. - Zwołajmy natychmiast zebranie. - Masz rację - powiedziałem w samo jej ucho, do mojej świadomości docierało to, co nie zostało jeszcze powiedziane - groza. Krzyk Mirindy powiększał ją i potęgował. - ... my starzy liczymy na was odważni, bojowi młodzi kandydaci związku „ZWYCIĘZCY”. Liczymy na was, kiedy wybije godzina. Pamiętajcie, jesteśmy potężni, a siła rządzi światem! Nagle ciemność spowiła salę, znów zalśnił, ekran „HEUREZY”. Wielkie litery zabłysły niby iskry: „DZIŚ MŁODZIEŻ OSIEDLA VERCO ZŁOŻY ŚLUBOWANIE NA WIERNOŚĆ IDEI ZWIĄZKU „ZWYCIĘZCY”. POWTARZAJCIE SŁOWA PRZYSIĘGI”: „Będziemy wiernie służyć i wypełniać rozkazy naszych władz. Nie cofniemy się przed niczym, by rosła wielkość Związku „Zwycięzcy” i kwitło szczęście jego Członków”. Rozległy się mocno skandowane zdania. Gdy przebrzmiały, ekran HEUREZY zbladł, kaskada lamp rozświetliła salę. Mirinda odczekał chwilę, później zawołał: - Od tej chwili jesteście członkami Związku „ZWYCIĘZCY”, jesteście jego Żołnierzami. Bądźcie gotowi! - Gotowi, gotowi, gotowi - skandowano. Podświadomie bałem się. Sonia wyrwała mnie z trwożliwych myśli: - Franz, już w tej sekundzie musimy działać... - Tak - potwierdziłem, mój niepokój także wzrastał. - Słuchaj, Franz, Związek „ZWYCIĘZCY” porwał syna Pomiana. Chcą nawiązać kontakt z profesorem... - Prawdopodobnie - zgodziłem się. Sprawdzały się moje podejrzenia. - Należy zaalarmować ląd, Franz. Należy... - powiedziała hamując z trudem drżenie głosu. - Tak. - To jest najpilniejsze, Franz. - Tak. Ale zebranie? Ono decyduje... - rzuciłem przypomnienie chcąc zdobyć jakieś szczegóły o tych, których Sonia i Franz reprezentowali. Miałem pewność, że to nie są ci składający przysięgę. - Czas nagli, ryzykujmy sami. Te manifestacje przeciągną się, a potem będzie za późno... Zamelduję Ludmile, siedzi w trzeciej loży - wskazała oczami. - Słusznie - zgodziłem się. Co miałem robić? Nie wiedziałem nawet, kim jest ta Ludmiła. Przez czas nieobecności Soni stałem biernie, nie mając żadnej sensownej koncepcji działania. Sonia wróciła z rozkazem Ludmiły, który mnie podwójnie zaskoczył. - Trzeba nadać depeszę przez Rika. Opanował mnie nagły entuzjazm. Skoro Riko tu był, to wszystko jest na dobrej drodze. Może uda się stąd uciec? A jeśli tu będę potrzebny... - ... pomoże ci Łukasz - dosłyszałem. - O - wyrwało mi się, ale właśnie tak było trzeba, trafiłem, Sonia kończyła: - Nie zdążyłam ci powiedzieć, że to syn Pomiana jest lokatorem Kwatery Gości. - Tak? To doskonale. - Tekst depeszy, słuchaj uważnie: „20,05. A. T. Belecorozarbusto”. - Adres? - Kolonia „TA-MA”. Milczałem, żadne słowo nie wyszłoby mi z ust - zbyt byłem oszołomiony. - Leszek wykradł szyfry z banku komputera „13W”. Miałeś rację, wszystko się zgadzało. To dzięki tobie, Franz... - Daj spokój. - Więc spiesz się, Riko będzie koło iluminatora Kwatery Gości. Powodzenia! - Sonia chwyciła moją rękę, ścisnęła i zapytała nieoczekiwanie: - Gdzie masz pierścień? Cofnąłem dłoń. O co chodzi? - Po pierścieniu mieli cię rozpoznać. Komputer ciebie wypunktował na Pierwszego Komendanta, a ty zdjąłeś pierścień? Nie potrafiłeś wymyślić pretekstu przed ojcem? Mogła ci go dać ukochana. - Ukochana? - uśmiechnąłem się zażenowany. - W takiej chwili się uśmiechasz? - Sonia nie dała się ułagodzić, złościła się. - Muszę stwarzać pozory, ukochana powinna o tym wiedzieć. - Franz, nie poznaję cię, wszystko w tobie takie obce, nawet głos. I z tą ukochaną, przecież wiesz, że ja... - Pierścień włożę, bądź spokojna - oprzytomniałem. Jeszcze kilka zdań, kilka gestów, a zostanę rozpoznany. Ludzie od podium wracali na miejsca, uciszało się. - Idź, Franzt wolne jest przejście V1, przed V2 ostrzegały komputery, tam chodzą roboty. Idź! Popchnęła mnie ku wyjściu między dwoma lożami, dalej musiałem radzić sobie sam. Ciągle bałem się katastrofy, a właśnie stanąłem w jej obliczu. W ostatnim krześle trzeciego rzędu, koło którego przechodziłem, siedział chłopak, który szukał munduru. Jego ręka leżała na poręczy - na palcu lśnił wspaniały pierścień. Spojrzałem na pagony i zobaczyłem liczbę „111”. To był autentyczny Pierwszy Komendant Franz, którego odgrywałem z niemałym talentem przed jego dziewczyną. Sonia kocha się w tym komputerowym dowódcy tajemniczych zadań. Można było podejrzewać, że kryje się pod tymi niedomówieniami plan konkretnej walki ze Związkiem „ZWYCIĘZCY”. Kim jest grupa reprezentowana przez Sonię, Franza, Leszka i wielu pewnie innych, choćby tę Ludmiłę? Uciekłem spiesznie. Zdawało mi się, że wszyscy patrzą, wszyscy poznają fałszywego Franza. Bałem się nie tyle o siebie, co o powierzone mi zadanie, jakże pilne, skoro adresatem była Kolonia „TA-MA”. Jeśli istnieje organizacja walcząca, muszę wejść w jej szeregi. Przypomniałem sobie wyczytane w mikropowieściach historie z dawnych czasów. Uciskani łączyli się w tajne związki przeciw ciemięzcom. Z samych tych treści mógłbym ułożyć regulamin najtęższego sprzysiężenia. Już widziałem na swoim palcu złocisty pierścień i szedłem, prowadząc młodzieżową gwardię, na wroga. Marzyła mi się nie sztubacka przygoda, a prawdziwe bohaterstwo. Powoli odprężałem się. Bawiła mnie szczególnie wyjątkowa sytuacja wcielenia się w postać Franza. Wymyślałem - idąc - różne zakończenia: Na przykład do Soni podchodzi Franz z pierścieniem na palcu. Sonia uśmiecha się: - Włożyłeś pierścień? Bo już myślałam, że się wycofujesz, lub, że komputer pomylił się w wyborze... Franz robi pod maską wielkie oczy i dziwi się: - Ja? Przecież wcale nie zdejmowałem pierścienia. Rozmowa może dotyczyć i zasadniczej sprawy. Sonia poważnie zapyta: - Rozmawiałeś z Łukaszem? I co? - Z jakim Łukaszem? - Z Pomianem. Chodzi o twoje zadanie i Rika... - Jakie znowu zadanie? - złości się autentyczny Komendant Pierwszy. - Opowiem wszystko Ludmile - grozi Sonia smutnie. Będą się kłócić, aż Franz opowie o zaginionym mundurze i oboje przybiegną do Kwatery Gości. Ja zdam raport: - Pierwszy Komendancie, zadanie wypełnione. Przed ścianą Kwatery zakończyłem imaginacyjne przypuszczenia. Wpadłem do środka. Moje spodnie leżały na podłodze - nikt tutaj nie przychodził od tamtej pory. Szybko zmieniłem ubranie i gotów byłem do działania. Ba, ale nic do działania nie było. - Riko nie przypływał... IV. Jak zostałem „KAPITANKIEM” Miałem przeświadczenie, że zaczyna się życie serio. Nie żałowałem pomysłu z mundurem - teraz wiedziałem, czego się trzymać, znałem najważniejsze: kto mnie porwał i dlaczego? „ZWYCIĘZCY” ze mną nie wygrają - nie dam się ani zastraszyć, ani oszukać. A Sonia i reszta muszą się ze mną porozumieć... Najważniejszy był delfin. Czekałem na niego jak nigdy. Minuty rozwlekały się, nie miałem co robić i to było najbardziej denerwujące. Przypłynął znienacka. Szturchał melonem szybę, rozdziawiał paszczę. Świetny Riko. Zacząłem planową operację. Miałem się przekonać, czy zużyte na naukę przyjaciela godziny zaowocują. Byłem prawie pewien, że zrozumie wystukiwanie Morse’m. Dałem hasło początku i zacząłem wystukiwać tekst depeszy. Delfin słuchał i patrzył uważnie. Zaleciłem by powtórzył - zrobił to bezbłędnie. Zachwyciłem się - o mądry, kapitalny, kochany, o najmilszy Riko! - przekazywałem pochwały. Łobuziak kipiał radością, gotowością służenia. Wiedziałem, że mnie nie opuści, że depesza depeszą, a delfin myśli o mnie. Z uciechy pocałowałem i pogładziłem szybę, jakbym całował i gładził Rika. Delfin z kolei stuknął łbem w miejsce mego pocałunku i strzelił w górę. Niech dopłynie szczęśliwie do „TA-MA”, tam będą wiedzieli, jak zawiadomić ojca o mojej tu obecności. Nic więcej nie miałem do roboty. Nie zjawiała się także Sonia, widocznie Franz jeszcze się z nią nie skomunikował. Znudzony wędrowałem po Kwaterze, przypadkowo odkryłem podsłuch. Zachęcony, a już ostrożniejszy, szukałem innych niespodzianek. Upłynęły trzy długie godziny - Riko wrócił. Przypadłem do szyby, pojawił się tam drobny pasek i przywarł umocowany melonem. Riko wyraźnie wskazywał na depeszę. Odczytałem na pasku dwa słowa „Przyjeżdżam - pomóż”, pod tym dwie znane cyferki „B.P.” Riko śledził mój wzrok, potem natychmiast zerwał pasek i połknął. Bez dalszego zatrzymywania śmignął w górę nie czekając na żaden znak. Stałem oszołomiony. Jak to? Ojciec tu przybywa? Czy to możliwe? Więc wie o istnieniu głębinowej Kolonii? Szyfr zawierał zrozumiałą dla niego treść? Dlaczego jednak prosi o pomoc mnie, skoro zna Verco? Spodziewa się pomocy ode mnie, najsłabszego i zdezorientowanego partnera? Nie rozumiem tego. Te wewnętrzne rozterki przecięło wejście Soni i... Franza, Pierwszego Komendanta. Tak, to był chłopak mojego wzrostu, nawet włosy miał podobne i usta widoczne spod maski mogły łudzić podobieństwem. A głos? - Pomian, witaj - powiedział. Nie, jego głos nie miał mojego brzmienia - tylko pozorowany ból zęba dawał szansę oszukania Soni. Franz pomknął do klawiatury sejfów. Wcisnął klawisz jedenasty i zaczął grzebać - znalazłszy galowy mundur skrzywił się. Sonia zakpiła: - I co, mundur wisi? Franz zbliżył się do mnie. - Grzebałeś w sejfie? - Kim jesteś, że tak ze mną bez ceregieli? - żachnąłem się - bohater z maską na twarzy... - Nie stawiaj się, Pomian, maski to nasz codzienny strój, jak krawat, czy buty, jeśli nie wierzysz... Zresztą i ty założysz. Franz jestem - przedstawił się wreszcie. - Ja Łukasz, o Pomianie zapomnij, zbędne - zastrzegłem. - Wkładałeś mundur? - Zdejmijcie maski, inaczej nie będę gadał - byłem zły. Sonia zsunęła maseczkę i roześmiała się: - O mnie ci chodzi, Pomian? Co? - Zgadłaś, poznałem cię. I Leszka także. Na co ten teatr? - Kiedyś się dowiesz. - Byłeś w sali zjazdowej? - zaatakował Franz. - Byłem, nie macie wyjścia, musicie ze mną szczerze... - Jesteś Pomian, możemy - zgodził się Franz. - Nadałeś depeszę? - Nadałem... i jest odpowiedź... - To prawda? - zakrzyknęła Sonia. - Nie zamierzam kręcić, zbyt ważne - przerwałem - Ojciec tu przybywa. - Przybywa? - Sonia aż złożyła ręce. - Czy to możliwe? - Jestem przekonany, że profesor zamierza sam rozstrzygnąć tę rundę. Może się mylę - nie, nie, tylko dlatego... - Franz nie dokończył, z „sezamowych” drzwi ściany wyskoczył Leszek. - Cześć! Narada? Hej, Pomian, już cię zaprzęgli? Wzięli tempo - ściągnął także maseczkę. - Nie pytaj za wiele, nadejdzie pora, to zrozumiesz bez gadania. Leszek zwrócił się teraz do Franza: - Franz, ruszaj do siebie, ojciec cię szuka. Zaszły jakieś zmiany i dyrektor jest bardzo zły. Wiesz coś konkretnego? - To sprawy rodzinne - wykręcił się Franz. - Nas nie oszukasz - zakpił Leszek - chcesz, to ci powiem. Chodzi o Pomiana juniora... - Właśnie - przyznał się Franz. - Mów wszystko - zażądała Sonia. - Nie zgodziłem się na ściąganie Łukasza do Verco. - I mimo to... ściągnęli - posępnie stwierdziła Sonia. - No cóż, racja „stanu” - wytłumaczył Franz. - Nie martwcie się - zawołałem. Od chwili rozmowy z Rikiem byłem dobrej myśli, a depesza od ojca dodała mi odwagi. - Ja się nie boję. Zdarzy się okazja to dam drapaka i cześć! - Nie wiesz w czyich jesteś rękach - wtrącił Leszek. - A w czyich? Gadajcie! Milczeli. - Uważacie, że jestem ostatni matoł i nic nie rozumiem. Milczeli. - Głowy do góry! Na lądzie Kongres Zjednoczonych Republik Ziemskich. Republiki upomną się o nas. Mój ojciec także! - wykrzykiwałem i nagle zamilkłem. Przypomniałem sobie, że działa podsłuch - ja wiwatuję, a każde słowo jest notowane. Podskoczyłem do ukrytego nadajnika. - Co to znaczy? - zwróciłem się do Franza. Wszyscy troje roześmieli się. Leszek wyjaśnił: - Chłopie, cała Kolonia jest podłączona, kto by się tym przejmował. - No, a depesza przez Rika? - przeraziłem się. - Ja ją wystukiwałem. - Bądź spokojny - wtrącił Franz - w jednym miejscu się zapisuje, w innym zmazuje, właśnie przy oknie jest kasownik, a centrala... łapie rozmowy, które chcemy przepuścić - zaśmiał się. - Co znaczy szyfr, który nadałem? - Nie musisz wszystkiego rozumieć. Wykonałeś - jesteś w porządku. A o tekście zapomnij. Lepiej, żebyś mniej wiedział - zastrzegł Franz. Może i mieli racją, lecz znam siebie - nie uspokoję się, dopóki nie poznam prawdy. - Jest szereg akcji, które podejmujemy - zaczęła Sonia, ale Franz przerwał. - Muszę wracać. Jeżeli chcecie, zapraszam was do siebie. Tam pogadamy. - Doskonale - zgodziła się Sonia i kazała mi przebrać się w coś „tutejszego” włącznie z maseczką. Wyszliśmy... Korytarzem spieszyła ku nam wysmukła kobieta z miłą, opaloną na brąz twarzą. Sonia wylękła się: - Dlaczego Ludmiła opuściła kwaterę? - Coś się wydarzyło - zaniepokoił się także Leszek i ruszył naprzeciw. - To Ludmiła Bursztynowa, nasz komendant i profesor kierujący pracownią oceanografii - wyjaśniła Sonia. Właśnie podchodziliśmy bliżej. Kobieta spojrzała żywo na mnie:. - Syn Pomiana? Łukasz czy Tomasz? - Łukasz - odpowiedziałem - Tomek jest na lądzie. Powiedziałem tak, choć właściwie nie wiedziałem, gdzie mój brat przebywa. Od dwóch lat rodzice nie umieli lub nie chcieli powiedzieć, co się z nim dzieje. - A więc, Łukaszu, witam cię w tym podziemnym świecie. Smutne, że poznajemy się właśnie tu - głos miała chropawy, jakby muszla chrzęściła o muszlę: - Znam historię waszego narodu. W XX wieku po jednej z najbardziej potwornych wojen ocaliliście najpiękniejsze ludzkie wartości, postawiliście kraj na wysokiej stopie gospodarczej i kulturalnej. Nie ma takiej specjalności, w której głos Polaków by się nie liczył. Także i ród twego ojca chlubnie zapisał się w dziejach świata. Myślę, że ty... - przerwała patrząc na mnie uważnie. - Chciałbym się także na coś przydać - powiedziałem. - Tak z pewnością będzie. Bądź tylko rozważny, jeżeli powierzymy ci zadanie,. Czekałem na dalsze słowa, Ludmiła jednak zamilkła nie dawała żadnych zleceń. Byłem zawiedziony, moja żądza czynu rosła przecież z każdą minutą. Jak na zamówienie do naszego korytarza wtoczyły się dziewczęta w mundurkach i kilku chłopaków. Kłaniali się Ludmile. Zatrzymaliśmy się w wymieszanej gromadce. - Mamy nowego - przedstawiła mnie Sonia - to kandydat do grupy prymusów, podopieczny Franza. Nadajmy mu pseudonim, zgodnie z naszym zwyczajem, dobrze? Spojrzałem zdziwiony. - Najpierw przyrzeczenie - wtrąciła jedna z dziewcząt. - Tak, tak! - pokrzykiwały inne. - Co mam przyrzekać? - stałem się ostrożny, w obawie, żeby nie popaść w zasadzkę. Bardzo nie lubiłem wszelkich przyrzeczeń - odbierały swobodę. Sonia roześmiała się i wyciągnęła rękę wyliczając na palcach: - Pierwsze - nie przerastaj kolektywu, drugie - nie zadzieraj nosa, trzecie - przyjmij nasz program ideowy. - Jaki to program? - najeżyłem się ponownie. - Nie przepracowywać się - padło pół żartem od strony chłopców. - To wszystko? - spytałem. - Całkowicie wszystko - przytaknęła Sonia. - Zgadzam się bez zastrzeżeń - zaśmiałem się ubawiony tą dziecinadą. - Niech żyje nowy! - Teraz nadamy ci imię - poważnie rozpoczęła Sonia. - Zgłaszajcie propozycje. - Beniaminek - zachichotał dziewczęcy głos. - Kapitanek - ktoś szepnął głośno. - Niech będzie „Kapitanek” - podchwyciła Sonia. I tak właśnie zostałem „Kapitankiem”. Pośród całej gromady tylko jedna dziewczyna nie objawiała zachwytu moją osobą. - Przyjechałeś na tym archiwalnym gracie? - spytała zaczepnie. - Na jakim gracie? - zdziwiłem się. - No, na tej purchawce „Polonii” - podkreśliła. - Uważaj, co mówisz. „Polonia” to najlepszy batyskaf. - U nas wstępniaki mają lepsze. Na takim wraku w basenie można się grzebać, nie w Oceanie - naigrawała się. - Do muzeum oddaj, może jeszcze wezmą. - Ciebie też przyjmą, złóż podanie - zemściłem się. - Grzeczny też jesteś - warknęła. - To się nie czepiaj, jak nie znasz się na rzeczy. Mój batyskaf to polski prototyp, nie ma nigdzie drugiego egzemplarza, zrozumiano? Jak stanie w muzeum, to będzie przy nim wspaniały opis, zzieleniejesz z podziwu. I pamiętaj, o „Polonii” nikomu nie pozwolę mówić żadnych dyrdymałek! - Gwiżdżę na to. Nasze „Żaby” to dopiero klasa - rzuciła czerwona z emocji. „Żaby”? - zainteresowałem się, ale Sonia włączyła się do rozmowy. - Co słyszę, Betka zaszczyciła cię nowinami z Verco? Doszłaś już do ogłoszenia, że twój tata jest tu „Prezesem”? Nie zdążyłaś? Szkoda, „Kapitanek” padłby plackiem... - Niech będzie tylko grzeczny - wykrztusiła ze złością. Wstyd mi było, że podjąłem zaczepkę. - Przepraszam, Betka, to wszystko żarty - powiedziałem. Udała, że nie słyszy. - To ja już pójdę - mruknęła i zawołała do swoich koleżanek - hej, lecimy! Oddaliły się w najbliższy korytarz, a było tych rur-korytarzy numerowanych, oznaczanych światłami, literami, coraz więcej. Pożegnałem Ludmiłę i zawróciłem. Nikt mnie nie „eskortował”. A ja wcale nie miałem ochoty zanudzać się w Kwaterze Gości. Sądziłem, że wypada przygotować się do spotkania z ojcem. Znaczyło to, że muszę zasięgnąć języka w terenie i później coś z sensem postanowić... V. Wędrówka w bezludnej przestrzeni Korytarz biegł w szarą, zdawało się nie do przebycia, dal, gdzie migały niekiedy drobne, słabe światełka. Szedłem już dosyć długo - ciągle w tej srebrzystej pustce. Trafiłem tu przypadkowo wlazłszy do windy. Zawrotna jazda w dół trwała krótko, ale szansy powrotu nie miałem - winda wyrzuciła mnie i zjeżdżała niżej, a ja nie byłem obeznany z obsługą urządzenia. Teraz szedłem w pustkę, samotny, nigdzie nie widząc drogi wyjścia. I nagle na horyzoncie zaczęły rozbłyskiwać neony. Pobiegłem tam - kiedy już mogłem odczytać poszczególne słowa, zatrzymałem się. To był drogowskaz. Świetlne strzałki wskazywały różne kierunki: „BELECO-ogród”, „BELECO-flota”, „BELECO-idealna”, „BELECO-szyby naftowe”, „BELECO-siłownie”, „BELECO-MALBONA ZZ”. Wiązka neonów tworzyła zagadkowy obraz układający się w rozgałęziony krzew róży. Natychmiast przypomniałem sobie szyfr. „Beleco-rozarbusto”. Stałem przed możliwością rozwiązania zagadki. Beleco to drugie osiedle pod wodą. „Rozarbusto” wymienione w depeszy znaczy po esperancku „krzak róży”. Drogowskaz w ten krzak róży układa napisy. Co to może znaczyć: „Piękny krzak róży”? To ich „zawołanie”, umowny sygnał, a jednocześnie konkretne miejsca, czy obiekty. Muszę to wszystko powiązać w logiczną całość... Szyfr wysłano do „TA-MA”. Ojciec tu przybywa. Szyfr jest wykradziony, więc to szyfr Związku „ZWYCIĘZCY”. Ich sygnał. Franz wspomniał coś o rundzie, którą chce rozegrać Pomian senior. Czyżby wojna „ZWYCIĘZCÓW” ze Zjednoczonymi Republikami Ziemskimi? I kontratak Republik? Wojna?!? Czy nie ponosi mnie wyobraźnia? Jakie znaczenie ma w tym wszystkim moja osoba? jakie Sonia, Franz, Leszek, Ludmiła? Są jakąś organizacją bojową? Czy zrywem „sztubackim”, jak określała to Sonia? W obecnej sytuacji szkoda było marnować czas na błąkanie się w bezludnej przestrzeni. Wydostać się stąd, to najpilniejsze zadanie. Odwróciłem twarz od płonących drogowskazów - z boku biegł szeroki szlak - może tam znajdę jakiś znak wskazujący drogę do osiedla Verco? Poczłapałem prosto przed siebie i wkrótce zatrzymały mnie światła reflektorów. Spojrzałem na wieżyczkę, skąd rozsyłano jasne smugi. Były tam także olbrzymie monitory telewizyjne, zobaczyłem na nich swój samotny marsz. Tuż przy ziemi mrugały ostrzegawcze napisy: „Prace głębinowe poniżej dna, uwaga!” „Metro podoceaniczne ANNA-200 metrów” „Do stacji głównej BELECO pociągi wstrzymane”. Zawiadomienia brzmiały zwyczajnie, ale w żadnym nie wskazano kierunku do Verco. Cofnąłem się, tam nie było przejścia. Stałem długo na środku pustego placu. Nagle - tak jak czasem spada bezszelestnie liść - spadła ciemność. Znikły smugi reflektorów i lampki sygnałowe. Wsłuchałem się w ciszę. Wkrótce zacząłem wyodrębniać słabe szmery i szumy, które zbliżały się jak odgłos kół sunących po jezdni. Prawie równocześnie na wysokości kolan uczułem twardość ocierającej się niewidocznej masy - nim opuścił mnie paraliżujący strach, bez udziału woli przylepiłem się, przylgnąłem do tej sunącej w ciemności materii. Jechałem. Zdołałem się opanować i, by nie poddać się lękowi, potraktowałem sytuację realistycznie, spytałem: - Dokąd jedziemy? Tylko leciutki klekot mechanizmu przerwał milczenie. Dałem spokój, tu rządzi automatyzacja, tu nie ma ludzi. Zdalnie sterowany pojazd wyłapuje maruderów w czasie awarii, to wszystko. Po kilku minutach niezbyt szybkiej jazdy w ciemności, wyczułem, że nowy pasażer znalazł się obok mnie. Pochyliłem się i napotkałem skołtunioną sierść. Pies? Pogładziłem jego łeb - zdobycie sprzymierzeńca dawało mi nadzieję dotarcia do ludzi i wydostania się z matni. Wkrótce mijane w przejeździe korytarze rozświetliły się. Mogłem obejrzeć psa - był to rdzawy kundel o mądrych, posłusznych ślepiach. Pojazdem natomiast był niewielki elektrowozik, który zatrzymał się na zakręcie. Pies wyskoczył oglądając się na mnie. Poszedłem za nim. Pies biegł, obwąchiwał ściany, podskakiwał. - Psie - powiedziałem. Zamerdał ogonem. Chwyciłem kitę ogona: - Zatańcz, kundlu! Pies zakręcił się jak ostro puszczony bąk. Robił to z psią radością, z psią pasją. VI. „Homo Subaquaticus” - Akwus Federico W towarzystwie czworonożnego czas nie dłużył się. Byłem od psiaka uzależniony, tylko on mógł mnie doprowadzić do ludzi, więc szedłem za nim. Robiło się coraz cieplej i wilgotniej - musieliśmy zbliżać się do obszarów wodnych. Z daleka dostrzegłem akwaria. Lubiłem obserwować życie w sztucznym środowisku. Te akwaria były gmachami podzielonymi na mniejsze sektory. Gdzieś w niedalekiej klatce zobaczyłem dwie ryby nieznanego gatunku. Pies zaszczekał radośnie, kłusem poskoczył. Łeb przylepił do szyby. Węszył. Zbliżyłem się. Nie dowierzałem oczom. To było coś dla Piotrka „Tropiciela”, materiał do sensacyjnego reportażu: w basenie pływały dzieci! Podpłynęły na widok kundla. Pies lizał szkło, skomlił radośnie. Musiał je znać. Odbyło się misterium powitania, pies stanął na dwu łapach, później chwycił ogon i zakręcił się. Dzieci śmiały się - widziałem to mimo kryjących ich twarze masek. Poznałem osławione maseczki „EUSE” przepuszczające z wody tlen, a chroniące przed nią płuca. Więc to nie ryby, a ludzie byli w akwariach. Tabliczka głosiła: „NAGI CZŁOWIEK W WODZIE” Opis przedstawiał dane: Temperatura wody............ 1,5°C Tlebental - podawany przez rok Ćwiczenie pobytu jednorazowego w wodzie pierwszy rok życia - od 15 minut do godziny aż po rok piąty, w którym było już stałe przebywanie. Czyżby to oznaczało, że człowiek przełamał barierę hipotermii? Jego stałocieplny organizm przestał reagować na różnicę temperatur wody i własną? Tkanki nie uległy zniszczeniu? Nie ma zaburzeń funkcji enzymów, serca i mózgu? Nie potrzeba skafandrów ocieplanych? W Kolonii „TA-MA” były próby hartowania i treningu, ale nie brało się do eksperymentów dzieci. Tu... Wstrząsnąłem się, coś pociągnęło mnie w tył. Co tam? Ach, pies, pies ujadał, szarpał ubranie. - Co kundlu, co? Ciągnął do basenu, gdzie pływały dzieci. Pobiegłem. Mały chłopak leżał na dnie nieruchomo, zza okularów maski patrzyły na mnie jego oczy, ogromne i pełne bólu. Pozostałe dzieci wypływały w górę, któreś chyba wszczęło alarm, bo pokazały się światełka, nad wodę wysunęło się ramię automatu, zagłębiło się, wyciągnęło chłopaka. Wyłowione dziecko znalazło się na materacu umieszczonym w górze, wyciągnęła się ku niemu druga łapa i rozpoczęła zabiegi ratownicze. Pies zawył. Więc tak się uzyskuje rekord hartowania? Pies skulił się i chyłkiem biegł wzdłuż krawędzi basenu. Uciekał. Ruszyłem za nim. Mijaliśmy w pośpiechu szklane ściany. Pies nagle zwolnił, spojrzał w bok na któreś akwarium. Oparł łapy o podstawę klatki i węszył. Czegoś szukał, ale był zbyt niski, by widzieć. Pomogłem mu, spojrzałem sam - w wodzie, w głębokim i mrocznym tunelu dojrzałem nagą postać. To był już prawie dorosły człowiek. Zastanowiło mnie skupienie i czujność widoczne w napięciu mięśni, w całej jego postawie. Człowiek na coś czekał... - Kalmar! - krzyknąłem z całych sił. On widział także. Przywarł plecami do ściany basenu i przygotował ramię do ciosu - w dłoni trzymał coś w rodzaju laserowego „grotu”, broń niezawodną, bezwzględnie niszczącą wszystko, co żywe. Kalmar okrążał go, przybliżał się - człowiek nacisnął spust. Smuga gorąca przecięła wodę, „grot” ugodził napastnika, kalmar raptownie zwinął się w agonii. - Zwyciężyłeś! - zawołałem. Chciałem, by wodnik koniecznie mnie spostrzegł, ale odwrócił się i odpłynął. W następnej sekundzie pochwycił długą rybę, błyskawicznie odsunął maskę z warg, zaczął ogryzać zdobycz. Trwałem w milczeniu bojąc się chwili, kiedy odnajdziemy się spojrzeniem, choć jednocześnie czekałem na to. Postanowiłem przetrwać i zmusić go do kontaktu. Ciągle był zajęty obserwowaniem wody. Tam, w czerni, widniał wpływ, basen łączył się z Oceanem. Wodny człowiek żyje w ustawicznym niebezpieczeństwie, myśli tylko o tym, by się nie dać zaskoczyć, by nie dać się pokonać... Czy nie za mało, jak na rolę człowieka? Przypłynął, dotknął szklanej ściany. Opierał się rozpłaszczony, jego doskonale rozwinięte mięśnie grały harmonijnie., Patrzył zaszokowany nie mniej ode mnie. Nagle zerwał maskę z głowy, ukazała się granatowa czupryna, proste brwi, ogromne oczy i wargi drapieżne, wargi gniewu i walki. Poruszały się. Nie rozumiałem jego słów. Chciałem przekazać mu ludzkie słowa przyjaźni - nie potrafiłem. Dłonią przesłałem całusa, ale nie odnalazł w geście żadnego sensu. Ciągle nie spuszczał mnie z oka, tak jak kalmara, ciągle miał napięte mięśnie. Niespodziewanie poderwał się, wzbił w górę, jak strzała opadł na dno, robił taneczne koła, wywijał salta i młyńce, błyskawicznie przecinał basen. Skojarzyłem sobie jego taniec z żywiołowymi popisami harcującego Rika. I tak, jak on był idealnym wzorem tężyzny fizycznej, lecz jednocześnie wzbudził we mnie bardzo smutne refleksje - człowiekowi potrzeba czegoś więcej niż siły, a on jest tej reszty pozbawiony. Ma tylko ciało. A może jest inaczej? Może jest bariera, która nas dzieli i dlatego nie umiemy się porozumieć? Bariera nowego czasu? Wodnik raptownie odpłynął - w głębi tunelu sunęła ławica ryb. Na karcie opisowej przeczytałem:. „PIERWSZY CZŁOWIEK OCEANU” Federico Akwus lat siedemnaście - lat szesnaście w wodzie” Zdawało mi się, że przeżywam sen, z którego nie mogę się zbudzić. Obudził mnie dopiero pies. Biegł truchcikiem i nawoływał skomleniem, bym szedł za nim. Akwusa nie było widać. Może objada się smakowitą rybą? Wrócę tu kiedyś lepiej przygotowany do spotkania. Znaleźliśmy się we wnęce rozdzielników pojazdów. Pies podskakiwał do guzika, ale nie wiem, czy zdolny byłby wywołać pojazd. Przejrzałem optyczne warianty: „beczka”, „parasol”, „zwierzaki”. Nic więcej. Więc chyba „zwierzaki”, pomyślałem i przycisnąłem guzik. Pies się wyraźnie ucieszył. Ze ściany wysunęła się platforma pełna przegród. Przegrody miały oznakowania, najwięcej było miejsc dla psów. Kundel wskoczył, prawidłowo zajął miejsce, czekał na mnie. Wlazłem w kojec „Bernarda”. Mieściłem się wygodnie. Pierwsze, co zobaczyłem, to klawisze kierunkowe. No, nareszcie, nareszcie! Strzałka w lewo - kierunek Verco! Usiadłem osłabły z radości, kończy się zwariowana wędrówka. Pojazd nie ruszał, czekał na dyspozycje. Kto tu był szefem? Ja? Nic podobnego, mój przewodnik pies, to on położył łapę na pulpicie i warczał szczerząc zęby. O bestio, takiś?! Stwierdziłem, że łapa leżała na klawiszu z napisem „Verco”. Uśmiechnąłem się wesoło: - Jedź, kundlu, żwawo! Ruszyliśmy. Świat, w którym psy mają swoje wagony i potrafią nimi dysponować nie zdumiewał mnie. Pies czy delfin to inteligentne ssaki, tresura czyni z nich narzędzie ludzkich potrzeb. Ale te biedne małe dzieci morza, ten odczłowieczony chłopak ze szlachetnymi, już dziczejącymi rysami twarzy - to nie pozwalało zapomnieć, ich twarze stały się drugim widzeniem. Gdziekolwiek zatrzymałem wzrok, wszędzie je widziałem. Nie mogłem tego obrazu rozproszyć... Późnym wieczorem dostałem się do Kwatery Gości. Kundel wysadził mnie z psiej karety i podprowadził pod drzwi. Wystarczająco zrozumiałe było, że miałem psią eskortę. Nie przeczę, że bardzo się przydała. Ciekawe, czy dowiem się, kto ją wysłał za mną. Kolacji nie zastałem - trudno. Eufazje znikły, pewnie były dokarmiane przez opiekunów. Kwaterę oświetlała elektryczna lampa. Po dniu tak pełnym przygód „leciałem z nóg” i bardzo pragnąłem się wykąpać - łazienkę odnalazłem po naciśnięciu błękitnego guzika. Była także błękitna. Woda w przezroczystej wannie płynęła bez przerwy, żywiczny zapach wypełniał pomieszczenie. Woda ciepła, miękka, słodka, kryniczna. Więcej słów nie potrafię znaleźć na określenie jej doskonałości. Oszołomiony kąpielą wynurzyłem się, skóra momentalnie wyschła, była jedwabista, delikatna, przyjemnie pachniała. Prawdziwy raj. Z pościelą też się działo coś niezwykłego - otulony zostałem miękką, wystarczająco ciepłą materią. W Kolonii „TA-MA” było ciągle zimno, wilgotno, ciągle czegoś brakowało, coś się psuło - tu przedmioty same wchodziły do ręki, zajmowały właściwe miejsce, właściwie działały. W środku nocy zerwałem się oślepiony światłem. Za iluminatorem płynął patrol, reflektor błądził po Kwaterze. Widziałem nieznane skafandry i broń. Zlękłem się o Rika - pilnują Verco, więc jak on się tutaj dostanie? VII. Profesor o dwu twarzach Rano, drugiego dnia mojej obecności w Verco, zbudziłem się o siódmej wypoczęty i głodny jak wilk po wielogodzinnym poście. Eufazje już błękitniały, robiąc „dzień”. Wszedł Kamak z barkiem. - Dzień dobry, „Kapitanku” - powitał. Szybko rozbiegają się wieści. Znał mój pseudonim. - Dzień dobry - odpowiedziałem trochę zawstydzony, że jeszcze leżę. Ubrałem się rekordowo i. zasiadłem do jedzenia. - Smakuje, co? - Kamak patrzył jak nabieram pełniutki talerz mlecznej zupy. - Kolacji nie jadłem, to muszę nadrobić. - Dla nieobecnych nie nakrywamy - stwierdził Kamak i wyszedł. Ledwie skończyłem jeść, wbiegła Sonia. - Hej, „Kapitanku”, wpadłam po ciebie - zawołała nie wspominając nic o mojej eskapadzie. - Jest zebranie wszystkich roczników, masz obowiązkowo się stawić. Zaprowadzę cię. I spiesz się, bo jesteśmy prawie spóźnieni... Tyle słońca nie widziałem nawet na powierzchni Ziemi. Sala, do której weszliśmy, była jakby oblana złocistymi promieniami. Czułem dotyk znanego ciepła, ciepła darzącego organizm siłą. Sygnalne takty melodii wprowadziły ciszę w niecierpliwe rozgadanie czekających, do katedry zbliżył się profesor. Był to... nauczyciel historii z Międzynarodowej Szkoły Akwanautów. Entuzjasta Zjednoczonych Republik Ziemskich, jeden z członków organizatorów. Po co tu przyszedł? Skąd się tu zjawił? Widziałem go wczoraj na lądzie. Przeróżne maszyny stały na pulpitach stolików. Sądziłem, że profesor jest tu organizatorem dydaktycznym, tymczasem od razu zabrzmiały jego słowa: - Droga młodzieży, mówiłem wam i mówić będę póki w moich piersiach bije serce: największą wartość dla każdego człowieka ma wolność. Poświęciłem tej idei swoje życie. Nadchodzi czas, kiedy i wy musicie dla tej wartości dać z siebie więcej, niż dotychczas... Rozejrzałem się ostrożnie, powinny w tym momencie zabrzmieć gorące okrzyki - nic nie wyrwało się z ust „kochanej” młodzieży; nikt nie wrzeszczał rozentuzjazmowany. Profesor natężał głos: - ...wrogowie tę wolność chcą odebrać. W Porcie nad oceanem zebrali się obłudnicy, wołają, że pragną dobra człowieka... Nie wierzcie im, oni po to dobro sięgają dla siebie, nie dla nas! Musicie pomóc, by do tego nie doszło. Na was liczymy! Nie było krzyku, był mur, ni szmeru, ni głosu. - ...stanąłem tu, byśmy razem rozpatrzyli, co do was będzie należało, od najmłodszego do najstarszego z was. Ciągle trwała cisza. Oczy słuchających nie były dostępne dla magicznych, hipnotyzerskich spojrzeń mówcy, nie mógł nawiązać kontaktu. Nie zważał na to. - Starsi grup, wystąp! Z ociąganiem zebrał się kilkunastoosobowy, luźny szereg. - Zostajecie nadal pierwszymi łącznikami wychowawców zespołowych, złożycie na moje ręce do godziny osiemnastej spisy członków z przydziałem obowiązków dla każdego. Wytyczne obowiązków są w „Instrukcji”. Dotknął klawisza na pulpicie katedry, z trzech stron sali podeszły roboty z naręczami rolek plasto-papierowych i wręczyły je „starszym”. - Życzę wam powodzenia! Niech żyje Związek „ZWYCIĘZCY”! - zakończył profesor. W nerwowej ciszy odchodził z sali, dopiero przy drzwiach z chrzęstem i chrypieniem buchnęło z głośników: - Niech żyje Związek „ZWYCIĘZCY”! Precz z wrogiem! Precz! Tuż koło mnie zaskrzypiał rozedrgany głosik: - Precz! Precz! To Betka wyłamała się, jej pisk poderwał znajdujących się obok. Betka wyrzuciła rękę w górę, tamci także. Miałem ochotę iść za profesorem, zdjąć maskę i po wiedzieć mu, że kłamie, że jest zdrajcą Republik, dwulicowcem. Zastanowiłem się, co to mogło dać - zadowolenie z odwagi? Chyba nic więcej. Jeżeli ojciec ma tu przybyć, będę potrzebny. Muszę milczeć i cierpliwie czekać... Na przerwie przyplątała się Betka. - Dlaczego nie biłeś brawa profesorowi? Dlaczego nie krzyczałeś? Tylko megafony się darły, nikt więcej, wy jesteście... - Zaczynasz? Chcesz oberwać? - zezłościłem się. - Co? Ja oberwać? - parsknęła. Byłbym ją kuksnął, chociaż nigdy nie biłem dziewczyn. Na szczęście przyszła Sonia i Betka spokorniała. - Betka! - powiedziała Sonia z naganą w głosie. - Bo... ten... nie krzyczał - jęknęła niemal. - Nie zna tutejszych zarządzeń - wyjaśniła Sonia i pojednawczo dodała: - Betka, zabiorę cię do Franza, ma nam pokazać Imiennika, podobno wspaniały. - Tata też ma, ale nie pozwala dotknąć. Och, dobrze, że pójdziemy - Betka rozpogodziła się natychmiast, zacmokała z przejęcia i łaskawie zwróciła się do mnie: - Ty, zgoda, co? - Niech będzie... Tymczasem Sonia zaproponowała: - Chodź także, „Kapitanku”, Franz będzie zadowolony. Nawet prosił, żebyś przyszedł - mówiła ciszej - tylko lepiej, żeby Betka sądziła, że to ja ciebie zapraszam. - Jasne - zgodziłem się. Droga, którą spieszyliśmy była pełna „słońca” podobnie jak sala wykładowa, lecz w miarę oddalania się od auli jasność zanikała, wszystko szarzało powoli. Przed sobą zobaczyłem nagle te same srebrne domki, które zachwyciły mnie wczoraj. Sonia podeszła do drzwi pierwszego z nich i pięciokrotnie zapukała. Otworzył Franz, zaprosił nas do środka. Minęliśmy różowy przedpokój z okrągłymi puszystymi stołkami i znaleźliśmy się w liliowym okrągłym saloniku. Zza zasłony wyszedł chłopak bliźniaczo podobny do Franza. - Witajcie, cześć! O, jest i „Kapitanek”, proszę, proszę - wyciągnął do mnie rękę. Gest był dziwaczny, sztuczny, dłoń chłodna i mocna w uścisku. Takie lubiłem. Dziewczęta usiadły na poduszkach-pufach, Franz kucnął obok. Sonia pierwsza przerwała milczenie. - To rewelacja, Franz. Trudno uwierzyć. - Jak go uruchamiasz? - jednym tchem wyrzuciła rozpłomieniona Betka. Franz wskazał na swoją rękę: - Tu mam czujnik, który odbiera bioprądy idące z mojego mózgu i przekazuje „X2”. - Co idzie z twojego mózgu? - zapytała Betka. Ja już wiedziałem: robot jest kierowany myślą człowieka. Franz kończył tłumaczenie: - Sprawa polega na połączeniu układu nerwowego człowieka z mechanizmem wykonawczym. „X2” odbiera sygnały z mojego mózgu i wykonuje polecenie. Cała mądrość. - Niezwykła mądrość - ze szczerym podziwem przyznałem. - Jest identyczny z Franzem - dodała Sonia. - To mój „Imiennik” - roześmiał się Franz. - Całkowita kopia z możliwością rozwoju. Nim powstał, prześwietlono mnie, zbadano moje narządy wewnętrzne i wszelkie układy, mózg - słowem całą moją osobę od a do zet. - Ożywiony model człowieka - zawołałem. - Takie były założenia twórców - stwierdził z dumą Franz. Interesowało mnie jeszcze coś, ale Sonia zapytała pierwsza: - Franz, czy robot wykona każdy twój rozkaz? - Oczywiście. Jego psychotronowy mózg jest dokładną kopią mojego, z poprawkami na rozwój. Nim zbudowano „X2”, ja zdążyłem trochę zmądrzeć, dojrzeć, trzeba nanosić poprawki. Perspektywiczne zaplanowanie „X2” jest jego zaletą, będzie ze mną dojrzewać. Więc mieści się w granicach mojego „ja” i ja nim rządzę. - Co on robi za zasłonką? On nas słyszy? - interesowała się Betka. - Automat mógłby słyszeć, gdyby był włączony - powiedział Franz. - Nie jest? - nic z mechanizmu robota nie zrozumiała. - Nie, wyjąłem malutki kluczyk, czyli zerwałem z „X2” łączność, mój imiennik śpi. - Też coś - obraziła się Betka - ty kpisz ze mnie. Szkoda, że w ogóle tu przyszłam - mówiła zła jak kot obszczekiwany przez psa. - Nie żałuj, takiego robota nie będziesz oglądać codziennie, one są do zleceń specjalnych... - Na „20.05”? Co? - wyrzuciła zemocjonowana, zapominając o gniewie. Nastawiłem uszu - znów okazja, by rozszyfrować depeszę do „TA-MA”. - Tak - potwierdził Franz - na „20.05”. - Zgłoszę się do plutonu sanitarnego, mam najwięcej punktów z sanitarki - ucieszyła się Betka. - Betka, Betka, ty myślisz, że będą ranni? Nie pozostanie nikt żywy - powiedziała smutnie Sonia. - Wroga trzeba bić, bić!- pokrzykiwała dziewczynka. - Jesteś papuga, powtarzasz byle co - mruknął Franz. - Nie byle co, słyszałam jak wielki Mirinda rozmawiał z tatą. Więcej wiem, niż wy - napuszyła się. - To nam powiedz - z obojętnością mówił Franz. Ucieszona zaczęła szeptać: - Oni chcą wszystko w popiół, wszystko poza Oceanem, wiecie? Nie zauważyli, że siedziałam za kotarą. - I co, cieszysz się, że zostaniecie sami na Ziemi? - wycedziłem. Betka zachłysnęła się słowami i na chwilę zamilkła, później wyjąkała niepewnie: - ...Ja... nie wiem... nie wiem... ja... Franz zrobił uspokajający gest: - Pomyśl o tym Betka, ale nie teraz. Teraz zademonstruję wam „X2” w działaniu. - O tak, Franz! - wykrzyknęła. - Wiecie, że komory włazowe otwierane są tylko z upoważnienia Prezesa i Dyrektora Verco. Już od dawna kombinowałem, jak się tam dostać... - Franz, jak mój ojciec się dowie, albo twój? Co będzie? - stęknęła przestraszona. - Betka, polecisz do nich i wypaplesz? - No wiesz - obruszyła się. - No, pamiętaj, nikt ci ręki nie poda, słowa z tobą nie zamieni. Będziesz przezroczysta jak szkło - zagroził Franz. - Ty wiesz, że ja nigdy - powiedziała żarliwie - ale jak ty możesz czegoś takiego chcieć? - Jakoś mogę, niech cię głowa nie boli - z udanym humorem ciągnął Franz. - Słuchajcie, co dalej. W moim domku jest bank kluczy używanych tylko w wypadku awarii zdalnego kierowania. Bank jest w sejfie, a do sejfu są klucze na hasło znane robotom wielkich person od komputerów. Praktycznie ja tu nic nie znaczę... - No i co? - ciekawie zapytałem. - Moja nadzieja w „X2”. Wykonałem zarys programu i chcę zobaczyć, czy coś z tego wyjdzie. - Czy nie ryzykujesz, Franz? - z obawą spytała Sonia. - Sama wiesz, że... - Tak, wiem - powiedziała krótko. Nie wiedziałem, o czym mówią, kryli się przed Betką, czy przede mną? Franz włożył kluczyk do bransoletki czujnika, przycisnął bransoletkę do skóry, by dobrze odbierała impulsy bioprądów, odczekał i powiedział: - „X2” do mnie! Przeszliśmy do pustego pokoju; ściany były jak ze szkła, bez żadnej rysy, błyszczały jak lustra. - Uwaga, zaczynam... - oznajmił Franz. „X2” zbliżył się do ściany. Dłonie robota spoczęły na niej i leżały cierpliwie bez najlżejszego drgnienia. Czekaliśmy w skupieniu, nawet Betka nie mrugnęła powieką. Doleciały wymawiane cicho słowa Franza: - Masz w dłoniach czujniki ultradźwiękowe, dotykiem wykryjesz wszystko, przesuń lewą dłoń, tak, trzymaj. spokojnie, aż się otworzy. Stało się - srebrzysta ściana pękła równą krechą i rozdzieliła się, dłoń automatu błyskawicznie zanurzyła się wewnątrz, wybrała stamtąd przedmiot podobny do zeschłego ukwiału, cofnęła się, rysa znikła razem z natychmiastowym zwarciem się połówek ściany. - Hurra, znalazłem sposób na szyfr! - triumfalnie krzyknął Franz. - Mamy klucz! Sukces, taki sukces, że skóra cierpnie na samą myśl. Przekroczyliśmy Rubikon, Sońka. - Wiem, Franz... - potwierdziła gorąco. - Teraz to już tylko zabawa. Chodźmy, „X2”, prowadź! Szliśmy za robotem przez pokoiki domku, później przez wąski korytarz. Wkrótce znaleźliśmy się przy basenie ze słodką wodą. - „X2”, teraz skosem pod wodą. - Pod basenem, Franz? - spytałem. - Tak. Nic nie mów, muszę się skupić. Maszerowaliśmy w milczeniu. Betka trzymała rękę Soni i stąpała na palcach. „X2” ożywił się, nabrał szybkości, biegliśmy za nim. Zwinność robota przewyższała zwinność żywego organizmu. Nagle stanął. - Domyślacie się, dlaczego przerwał bieg? - spytał Franz. - Pewnie czymś się zaniepokoił, czegoś mu nie powiedziałeś, nie ostrzegłeś, a czuje - powiedziałem. - Raczej słyszy, co? - Zgadłeś. Nie powiedziałem, że za chwilę będzie zapora. Jego czułe mikrofony, a ma ich dwadzieścia, słyszą ultradźwięki i poddźwięki, więc dostrzegł. Do bariery szliśmy minutę. Była wysoka, równie połyskliwa jak ściany w pokoju Franza. - „X2”, oto twierdza, którą masz zdobyć. Masz klucz, otwieraj,. Idź - rozkazywał Franz. „X2” szedł wzdłuż ściany i przykładów ów dziwaczny, ukwiałowy klucz. Nagle klucz znalazł się w niewidocznym zamku, rozwarła się ściana ukazując szklaną komorę, do której zostaliśmy wessani i zatrzaśnięci. - Co teraz będzie? Jak się wydostaniemy? - wyjęczała przestraszona Betka. - Spokojnie, wszystko przebiega prawidłowo, nie bój się - zaśmiał się Franz. - Nie bądź tchórzem. - Ja się nie boję, tylko tak. - „X2”, odszukaj drzwi „01”, wykonaj wariant „UA1”. „X2” trzymany klucz odwrócił, przyłożył do tafli, klucz zawirował, pędził w kółko i zagłębił się. Rozległa się cicha melodia, niby klawesyn, lub grające piszczałki. Wchłonęła nas rozległa hala. - Oto Ocean - powiedział Franz. „X2” ruszył ostrym biegiem ku oddzielającej nas od żywiołu przegrodzie, w ręku trzymał nadal magiczny klucz. - Stój, ani kroku! - wrzasnął Franz. „X2” powoli stawał, poruszały się jeszcze jego rozmachane ramiona. - Widzicie, jak to jest? Pofolgowałem myślom, zapragnąłem być tam za murem, który nas odgradza od... wolności... - przyznał się Franz - co to by było, gdybym się nie opamiętał? Strach! Franz był zdenerwowany. - Tu są włazy za ścianą? - spytałem. - Człowieku, do włazów jeszcze ze dwieście metrów. To są przegrody bezpieczeństwa, „X2” mógł je sforsować. Nie wiem, co by się stało - powtórzył. - Te przegrody są z tafli przezroczystego metalu, którego wytrzymałości nie zna ziemia, bo tej wytrzymałości nie potrzebuje. Ale tu, przy tym ciśnieniu i ciężarze... Nie mogę się opanować - stwierdził szczerze. - Popatrzmy na Ocean - zaproponowała Sonia i wzięła Franza za rękę. Stali oboje blisko siebie. Popatrzyliśmy w mroczną wodną przestrzeń fascynującą ogromem. W mroku ukazały się nagle dwa szybko płynące światła. - Ryba z latarką - zachwyciła się Betka. - Przed nią zauważyłaś ten malutki, skromniutki kaganek? - Jest, jest! - To samica, ten z lampą to samiec, para flirtuje - objaśnił Franz. - Odpłynęły - żałowała Betka wzdychając. Na dalsze westchnienia nie było czasu, dostrzegliśmy olbrzymiego kalmara goniącego delfina. - Zaraz go weźmie, kalmary rzucają się nawet na kaszaloty. Biedny delfin odłączył się pewnie od stada - zmartwiła się Sonia. Przypomniałem sobie Akwusa i jego laserowy „grot”. - Czy wiecie, że pewien siedemnastoletni wodnik zabił kalmara większego niż ten jednym strzałem? Nikt nie dosłyszał, realna chwila była ciekawsza, zamilkłem. Kalmar już dosięgnął zdobyczy. Wrażenie było niesamowite, niesamowita była także myśl, że gdyby Akwus był bez broni... - Uwaga - wrzasnął podniecony Franz. - Uwaga! Ośmiornica i murena, widzicie? Murena złapała ośmiornicę, odgryza jej macki. - Obrzydliwość - wykrztusiła Sonia. - Piękny, okrutny Ocean. Zabierz nas stąd, Franz. - „X2”, wracamy - powiedział Franz. - Ośmiornica uciekła - ryknęła zadowolona Betka. - No widzisz, silniejszy też przegrywa. Ośmiornicy odrosną macki i znów będzie grasować po Oceanie. Murena rozgniewana wsunęła się oślizłym ciałem w zaułek bastionu ochronnego, by czatować na następną ofiarę. Robot prowadził nas i zamykał za nami przejścia. Dziewczęta poszły do gmachu szkolnego, ja zostałem z Franzem. - Czy tylko ty możesz komenderować robotem? - pytałem. - Tak. - Szkoda, miałem ochotę się zabawić. - Mam swego „Braciszka” dopiero dwa dni, jeszcze go dobrze nie znam. Przyjdź wieczorem, wypróbujemy jego możliwości. - Wiesz Franz, zakosztowałem waszej techniki i aż mi żal, że jesteśmy w tyle, w „TA-MA” i w Porcie. - To, co widzisz tutaj, to drobne udogodnienia, w Badawczym Instytucie Naukowym w Beleco jest niemal fantastyka. Wyprzedzamy ziemię o dobre sto lat, jak nie więcej. - I to wszystko w celu unicestwienia świata? - O unicestwieniu nie mówmy. W czyich rękach zwycięstwo - wcale nie jest powiedziane. - A co ty uważasz? - zaatakowałem. - Nie lubię wypowiadać się... bez pokrycia, czyli nie lubię wróżb - zaśmiał się. - Ależ w sytuacji, kiedy wysyła się szyfr do „TA-MA”, to chyba nie czas na prognozy? Trzeba myśleć konstruktywnie - przeciwstawiłem się zbywaniu mnie gołosłowiem. - „Kapitanku”, dosyć na dzisiaj, nie łammy sobie głowy. Są inni od tego. Franz stał się powściągliwy, niechętny; zdecydowałem się odejść. - „Kapitanku” do zobaczenia wieczorem - zaprosił. - Tak jest, wieczorem - przyjąłem zaproszenie. VIII. Powiedz ojcu, że „sursum corda” czeka Niczym gwóźdź wbity nieostrożnie w ciało, bolała mnie i doskwierała myśl o zasłabłym dziecku, o Akwusie, o moim ojcu, ale na powierzchnią tego niepokoju wypływał niepokój z powodu Franza. W Verco istniała konspiracja. Lecz konspiracyjny komendant nie palił się entuzjazmem do swej funkcji, a w takich okolicznościach oprócz rzeczowego osądu sytuacji trzeba zaangażowania, własnego ryzyka, postawienia na sprawę. Od Franza wiało intelektualnym chłodem i rezerwą; ważył szansę? Wahał się, za kim się opowiedzieć? Dla mnie oni wszyscy byli tu zbyt powolni, wyważeni. Ja chciałem już wiedzieć, już działać - oni rozłazili się po srebrnych domkach i jak srebrne pająki dziergali plany słabą nicią. Czy Ocean zmienił ich psychikę? Myślę, że chociaż istniał tu inny rytm dobowy życia, niż na powierzchni, nie on wpływał na odmienność. Doskonała technika, wspaniałe warunki bytu powinny nastrajać ludzi optymistycznie, lecz działo się inaczej. Dlaczego? Sądzę, że przyczyną był strach. Nikt się do niego nie przyznawał, ale bali się. Bali się Oceanu, bali się jeden drugiego, bali się nawet techniki, chociaż wyręczała ich we wszystkim. Brak wylewności nie jest złą cechą - Komendant ma prawo nie mieć zaufania. Co wie o mnie? Nic poza tym, że jestem synem Pomiana. Udzielił mi kredytu, na resztę muszę zapracować. Byłem zapalny, szybki; nie pasowałem do ślimaczego stylu ich życia, brakowało mi cierpliwości. Lubiłem patrzeć ludziom prosto w oczy, a oni chodzą w zasłonach. Nie zdejmują masek, są psychicznie ukryci - to chyba nas różni. Właśnie maska, nie wytrzymywałem jej dotyku, oczy mnie piekły, powieki drętwiały. Dlaczego mam nosić to obrzydlistwo? Zdecydowanie zerwałem uciążliwą ochronę. Że też nie pomyślałem o tym wcześniej... - Ach! - wrzasnąłem. Omal nie wpadłem do basenu, który mijałem. I - dziwne - niezwykła siła odstawiła mnie poza krawędź. Chwilę otrząsnąłem się z wrażenia i zaraz rozejrzałem się wokoło: co wykonało manewr? Motor, prąd, wiatr? Transport był niewidzialny, a konkretny. Musiałem zidentyfikować ową siłę, dosyć ciuciubabki. Wtedy ktoś, czy coś bawiące się moją osobą, porwało mnie, osadziło za mostkiem basenu przy budce podobnej do budzi wartownika. Spostrzegłem niebieskawy niknący punkcik, jakby sygnał - wezwanie. Poszedłem w tamtą stronę - światełko jak ognik świętojański balansowało przed wzrokiem, zatrzymało się i... poleciałem w głąb. Wylądowałem w połyskliwej przestrzeni, z lewej strony świeciła ściana zielonkawego akwarium, wewnątrz pływały delfiny. Podbiegłem radośnie: delfiny to bezpieczeństwo, to przyjaźń. Jeszcze Platon pisał, że delfiny należą do zwierząt które przywiązują się do człowieka bezinteresownie, jedynie delfina „bogowie” obdarzyli skłonnością do niesamolubnej miłości, o jakiej marzyli i marzą najszlachetniejsi myśliciele. Mam takiego przyjaciela, Rika. Obecność delfinów w tym nieprzyjaznym świecie znaczyła bardzo wiele. Za ścianą metalicznego szkła wyraźnie odcinały się trzy sektory. Z lewej urzędowały matki z niemowlakami. Znowu wspomniałem Rika. Był oseskiem, kiedy go dostałem, chłeptał mleko i popiskiwał. Jego matka zginęła w Oceanie, poławiacze uratowali wysychającego na plaży malca. Riko wyrósł w basenie. Dziesięć lat przyjaźni, wiele, wiele godzin wspólnych zabaw i wspólnej nauki - Riko korzystał z wolności, wypływał w morze, ale wracał do basenu. Zawsze wracał... Kto nie znalazł się w tak dziwnej sytuacji jak ja, nie zrozumie dziecięcego niemal rozrzewnienia. Porwała mnie nieodparta tęsknota za lądem, nieprzezwyciężone pragnienie powrotu. Stanąłem przy sektorze młodych. Każde poruszenie waleni świadczyło o zdrowiu i sile. Smutniejszy był sektor ze starcami. Poruszały się leniwie, dłużej przebywały przy powierzchni, nawet drobniutkie rybki pływały nie dojedzone wokół ich melonów. Obraz delfinarium był obrazem naturalnego środowiska waleni, w którym - jak i tu - panują podziały. Myślałem, że brakuje pośród nich przewodnika, który podporządkował sobie stado. Myliłem się, był. Zjawił się wraz z człowiekiem. Treser klaśnięciem rąk poruszył młodych. Wypłynął przewodnik: okazały i szybki delfin. - Do ćwiczeń gotooowi! - zagrzmiało przez tubę. Teraz delfin działał wspólnie z człowiekiem - ogonem podrywał ospalszych, gnał w stronę pustego sektora. Podbiegłem tam, zdawało mi się, że przy krawędzi ściany przytwierdzone były dziwaczne przedmioty. Przewodnik kierował pojedyncze osobniki do oddzielnych stanowisk - każdy delfin podpływał pod wystający ładunek - kontrolował pozycję, dotykał przycisków, wtedy na grzbiety zwierząt spadały bagaże. Kiedy przyjrzałem się, rozróżniłem opływowy kształt, podobny do dalekosiężnych rakiet. Delfiny zamarły w oczekiwaniu na rozkaz. - Ek! - krzyknął człowiek, co znaczyło „naprzód”. Pierwszy z danego szeregu oderwał się i zginął w niezmierzonej dali, skąd dobiegł po chwili krótki, jasny błysk. - Ek! Ek! Ek! Kolejno startowały. Naliczyłem ponad sto dwadzieścia sztuk. Uwolnione od bagażu wracały do basenu. Serin ćwiczeń skończyła się na dziewięciu powtórzeniach. Później nastąpił kolejny szturm - ruszyły wszystkie jednocześnie. Dopiero po tej olbrzymiej batalii ssaki znalazły się w sektorze mieszkalnym, gdzie czekało przygotowane żarcie. Dobre poczciwe delfiny otrzymywały zapłatę. Trese klepał podpływające cielska, dziękował za wysiłek. Odpoczynek trwał pięć minut, tresura zaczynała się od początku. Migały błyski, lśniły tłuste karki zwierząt. Wstrząsnął mną widok ćwiczeń. Te mądre, kochające ludzi walenie będą użyte przeciw człowiekowi! Jeżeli teraz wyrzucają nieszkodliwe pociski, to z chwilą wybicia owej „20.05” dostaną zapewne nową, nieznaną, ale straszną w skutkach broń. Jeśli Rika złapią, zaprzęgną go do jarzma i... Jak piorun uderzyła myśl: uwolnić delfiny! Wypuścić je! To było dziecinne marzenie. Wiedziałem, że od strony Oceanu cała Kolonia odgrodzona jest potężnymi zaporami. które otwierał „X2”. Nadzieja jest we Franzu i w „X2”. Nagle rozległo się nawoływanie: - „Kapitanku”, „Kapitanku”! Oddalałem się od delfinów - głos zacichał, przywoływał mnie. I znów bez udziału woli zostałem uniesiony i znalazłem się z powrotem w granicach błyskotliwego światełka. W powietrzu zafalował świetlny obraz. Niewyraźna twarz mężczyzny. - Chodź, „Kapitanku”! - Kim jesteś? Gdzie jesteś? - zdumiałem się. - Nie poznajesz? To ja wyprowadziłem cię z „Polonii”. Nie pomógł opór, zatrzymałem się dopiero przed drzwiami srebrnego domku, jednego ze stojących w półkolach. Przeszedłem próg i stanąłem przed wysokim człowiekiem, który zapraszał: - Chodź, czekam na ciebie. Jestem Bazyli. - Ja Łukasz Pomian. Kto panu pozwolił tak mną dyrygować? - Tak trzeba. - To gwałt. - Nikt ci nie robi krzywdy, opanuj się, „Kapitanku”! - Nie chcę być „Kapitankiem”, chcę być sobą. - Słuchaj, Pomian to nazwisko ważkie, jest obeliskiem łączącym wiek XXI z XXII... - Znam zasługi mego ojca. One zabraniają tak ze mną postępować... - Zabłąkałeś się w terenie, odszukałem cię i tyle - zaśmiał się. - Ach tak - powiedziałem tylko i rozejrzałem się. Bazyli prowadził mnie do maleńkiego, okrągłego pomieszczenia - latarni. Przez jej okna wysuwały się szeregi lunet, teleskopów i lamp, inne urządzenia wycelowane były ku górze, jeszcze inne prosto w podłogę. - Kula z oczami we wszystkich kierunkach - myślałem - obserwatorium „szpieg”. - Jak ja się tutaj dostałem? - Zbliż się do tego pulpitu. Zrobiłem to, ale nie widziałem nic szczególnego. Ot, mnóstwo strzałek, guzików, mnóstwo przewodów widocznych przez szklisty blat. - O urządzeniu tym, zwanym „Girotronem” będziesz się kiedyś uczył na Politechnice Oceanicznej. Teraz możesz ocenić ideę działania. Polega ona na tym: żywy organizm może być dowolnie przenoszony dzięki siłom bioprądów mózgu innego organizmu przetransmitowywanych przez „Girotron”. - Jak w „Imiennikach”? - Już poznałeś roboty „X2”? Jest podobieństwo, istotnie. Aparat notuje myśli, defektoskop stawia diagnozę i uruchamia specyficzny rodzaj girotronu, przyrząd nawigacyjny, jaki mają owady. Girotron dokonuje przeniesienia. Praca aparatu polega na rozpoznaniu unerwień oka, na ich... - Oka? - zdziwiłem się. Bazyli tłumaczył dalej: - Obsługa stawia przed aparatem żądanie, aparat je rozwiązuje. Chcesz? Uchwyćmy tę dziewczynę. Na ekranie ukazała się smukła sylwetka. - Jeżeli linie wskaźnika przetną się, dokonamy operacji przeniesienia - wyjaśnił. Długo manipulował, przemykały obrazy mózgu poplątanych zwojów, drgały wężyki nerwów, pulsowała krew, aparat był bezsilny - nie przenosił, strzałki ciągle rozbiegały się. Pozostawała na ekranie wdzięczna głowa dziewczyny, jasna opromieniona pasemkami błyszczących jak złoto włosów. Chciałem zapytać, kim ona jest, ale Bazyli mruknął: - No i co? Myślisz, że spartaczyliśmy? - A nie? Dlaczego mnie złapał, dlaczego jej nie może? Ogarniał mnie wstyd. Dziewczyna nie dała się, a ja jak ostatnia oferma wpadłem w sidła. - Zatrzymałem, jak widzisz, obraz dziewczyny na ekranie. Przypatrz się i wyobraź sobie swój portret, przypomnij sobie, co mówiłem... Długo przyglądałem się odbiciu i dopiero, kiedy w zamyśleniu dotknąłem czoła, ocknąłem się. - Maska! - krzyknąłem - Maska - oczy! - Już wiedziałem. - Tak, maska. Szkła okularów zasłaniają oczy, te szkła są odporne na penetrujące promienie. „Szperacz” nie mógł się do oczu dziewczyny dostać, nie miał co przekazać girotronowi. - Po co te maski? - Maski chronią oczy. Niestety, osiedle przesycone jest promieniowaniem i trzeba nosić szkła, inaczej groziłaby ludziom ślepota. - Teraz rozumiem - natychmiast wciągnąłem maseczkę. - No, lekcja poglądowa skończona - zaśmiał się pogodnie Bazyli. - Dziękuję. W tym czasie stuknęły drzwi i do wieży wszedł starszy mężczyzna. Bazyli wstał. - Panie Prezesie, to właśnie jest Łukasz Pomian. Stałem bez ruchu, nie złożyłem mu nawet ukłonu. Byłem zły. Zbrzydł mi tajemniczy świat Verco. Bazyli nie przychwycił mnie przypadkowo, zdążył zawiadomić owego „Prezesa” - to była zdrada. - Łukasz Pomian? Doskonale. Nasza telewizja otrzymała komunikat z lądu o poszukiwaniu ciebie. Musimy natychmiast zawiadomić Port, że jesteś zdrów i nic ci nie grozi. - Nic? - spytałem. - Cóż mogłoby ci grozić? - mówił. - Jak ci się u nas podoba? Chciałbyś tu pobyć? Lubimy gości. - Gości? Ja do was nie jechałem, mnie tu... Przerwał dosyć pospiesznie: - Złym jesteś wobec tego nawigatorem. Pominąłem tę słuszną chyba uwagę, powiedziałem szczerze: - Bardzo mi się tutaj podoba, ta ultranowoczesność, chętnie bym pozostał jeszcze kilka dni. - Potrzebne pozwolenie rodziców, osobiste pozwolenie. Chcą zwabić ojca do tego piekła - miała rację Sonia, że szukają kontaktu ze sławnym Pomianem. Jestem tu zakładnikiem, nie gościem. Mam pomóc ojcu - teraz jest szansa. Wprowadzony przez nich uniknie zastawianych na „przypadkowych” gości pułapek. Raptem przypomniałem sobie tajemniczą konferencję w domu: byłem w sąsiednim pokoju, w gabinecie ojca obradowała grupa profesorów. „Ludzkość tego panu nie zapomni, w pana rękach, profesorze Pomian, losy Ziemi”. I jeszcze: „Wasz wynalazek. Profesorze, to nowa era...” Jeśli ten wynalazek dotyczy wojny, to Prezes i Mirinda z resztą zaufanych chcą ojca zdobyć dla siebie. Nie, ojciec przybędzie tu po co innego, czekają go Sonia, Franz, Ludmiła, Leszek... Nie wiem jak długo milczałem. Prezes zniecierpliwiony powiedział: - No, chłopcze, nadajemy komunikat, by cię odebrano. - Nie, nie, chcę tu pozostać! - zawołałem. - Wezwiesz ojca? Spojrzenie Prezesa było jak podpalony lont, dobiegało granicy, po której już tylko piorunujący wybuch. Nie chciałem przeciągać struny. - Napiszę list, który poda telewizja - powiedziałem. - Chłopcze, zastanów się, to nie zabawa - głos Prezesa był jak cukier słodki, opiekuńczy, pełen perswazji. - Zastanowiłem się, chcę pozostać. Śledziłem błyski w źrenicach, ale ten dorosły był graczem. Nie okazywał niczego, poza zdawkowym zadowoleniem. - Kapitanie - zwrócił się do Bazylego - jesteście świadkiem, że syn Pomiana z entuzjazmem pragnie tu pozostać, ale jego ojciec może się przecież nie zgodzić. - Ojciec się zgodzi - zapewniłem. Bazyli podał papier. Wziąłem pióro i drobnymi literkami, które ojciec rozpozna na obrazie telewizyjnym, zacząłem pisać: „Mamo i Tato! Jestem zadowolony, że moja stara „Polonia 75” w niezwykły sposób zabłąkała się w prywatnym sektorze Oceanu, jest tu supernowoczesna Kolonia. Chcę tutaj się uczyć. Przyjedź, Tato, bo musisz osobiście podpisać zezwolenie na mój pobyt. Przyjedź natychmiast, nie chcę, by mnie wysiedlono na ląd. Czekam, wasz kochający syn - Łukasz”. Prezes sprawdził tekst i powiedział. - Za kilka minut tekst będzie na monitorze, umówimy się na spotkanie. Niedługo zobaczysz ojca, może już dziś. Teraz wracaj do siebie, nie kręć się po osiedlu, bo możesz zabłądzić. Samowolne zwiedzanie Verco nic ci nie da, będziesz systematycznie zapoznawany przez swojego pilota - Franza. - Prezes wyszedł. - Trafisz do bazy? - spytał Bazyli. - Pamiętaj o strzałce „1”. Stałem nadal. Sprawy nabierały tempa, wykonałem prośbę ojca. Miałem powód do zadowolenia, a jednak czegoś tu brakowało. Może tego zaufania do Bazylego, które się zrodziło, kiedy Bazyli prowadząc mnie z „Polonii” mówił o moim ojcu? Przed kilkoma minutami to zaufanie rozprysnęło się jak kawał szkła - żałowałem, że tak się stało. Bazyli był mi potrzebny. Bazyli patrzył na mnie, ale milczał. Wyszedłem. Strzałka prowadziła jak życzliwa ręka. Wieża „GIROTRONU” została daleko, rozpraszał się serdeczny smutek. Wtem cisza przerwana została muzyką fortepianu, w miarę zbliżania się wyławiałem melodię. Ktoś grał „Etiudę Rewolucyjną”. Melodia przypominała dzieciństwo w kraju po wyjeździe z Kolonii „TA-MA”. Pieśń szła w górę, dźwięczała prężnie, ów finalny ton zdmuchnął smętek, poczułem, że trzeba się nie dać, trzeba zbierać w sobie siły. Na to Chopin komponował Etiudę, na to gra ktoś, kogo nie widzę. - Będą jeszcze lepsze dni - powiedziałem głośno i już w myślach skończyłem, niby czytając w nieznanej karcie przyszłości: - ojciec przyjedzie, zrobi tu ład, zamieni ten fantastyczny świat w krainę szczęścia dla wszystkich. Melodia napierała z bliska. Musiałem dociec, kto z ludzi zagrzebanych w Oceanie zna Chopina. Byłem w rejonie domków profesorskich. W jednym jaśniało otwarte okno. Dojrzałem tam Ludmiłą. Ucieszyłem się tak bardzo, że bez namysłu zapukałem. Komu miałem zwierzyć się, jeśli nie jej z dokonanego kroku w sprawie ojca? Tylko jej. - „Kapitanek”? Skąd się tu wziąłeś? - Wracam z... - Mów śmiało, niczego nie ukrywaj. Jestem z całą pewnością twoim przyjacielem i twojego ojca - znam go jeszcze z lądu. - Wracam z wieży „GIROTRONU”... chodzi o ojca. - Mów. - Kazano napisać list, by tu przyjechał. Napisałem. Ludmiła oderwała dłonie od klawiszy. Coś chciała powiedzieć, ale zatrzymała się. - Dobrze zrobiłem? - Tak. - Czy mój ojciec jest tu potrzebny? - Tak. - Dlaczego? - Żeby zwyciężyły Zjednoczone Republiki Ziemskie. Zrozumiałem doniosłość sytuacji. Zwykle nabierałem pewności siebie, kiedy pojmowałem sens działania. Ten sens teraz był jasny - skoro ojciec jest tu potrzebny - ja także, bo my obydwaj służymy Republikom. Przestałem się martwić, że nie będę w Porcie w czasie Kongresu. Moje miejsce było tu. Ludmiła ponownie uderzyła w klawisze, posypały się mocne, pewne tony, wypełniły pokoik, nie mieściły się, wyskakiwały w szarą, chłodną przestrzeń osiedla. Ludmiła przerwała nagle, podbiegła do okna, wychyliła głowę nasłuchując. - Idzie Warta Robotów, to niecodzienna historia - mówiła wstrząśnięta. - „Kapitanku”, uważaj, staraj się dotrzeć do ojca, powiedz mu, że „SURSUM CORDA” gotowe, Bazyli czeka... czeka na rozkazy... Co też ona mówi? Bazyli? Ten z „GIROTRONU”? A „SURSUM CORDA”? Czym jest? Ową podziemną organizacją? - Zapamiętasz? Bazyli czeka... - mówiła od okna i natychmiast rzuciła krótko: - Do mnie idą. Kryj się, tam! - wskazała miejsce pod fortepianem. - Ależ proszę pani - oburzyłem się. Ludmiła popchnęła mnie pod czarny kadłub instrumentu. - Milcz, chociażby świat się walił - wykrzyknęła i usiadła na taborecie, ponownie rozpoczynając grę. Roboty wkroczyły do pokoju, zatrzymały się obok fortepianu. Muzyka jeszcze płynęła wysoko i dźwięcznie, ucichła - zobaczyłem sandały Ludmiły wśród ciężkich stóp robotów. Wychyliłem nieco głowę, by sprawdzić, co się dzieje i... sparaliżowało mnie uderzenie prądem. Upadłem twarzą na podłogę... IX. Akcja „Ludmiła” Nic mi się właściwie nie stało. W kilka sekund po upadku zerwałem się i wybiegłem z domku Ludmiły. Cisza panowała wokoło. Nie było nigdzie robotów, ani zabranej kobiety. Do mnie należało zaalarmowanie przyjaciół, śpieszyłem do Kwatery Gości, by zacząć działać. Zastałem przygotowany obiad. Miałem okazję przekonać się, jak złą przyprawą są zmartwienia. Nie mogłem jeść. Bez przerwy natomiast atakowałem telefon, ale milczał. Jak zawiadomić Sonię? Poza telefonem nie wiedziałem nic. Gdzie mieszka? W ostateczności zamierzałem pójść do Franza. Już szykowałem się do wyjścia, kiedy Sonia blada i zdenerwowana stanęła w drzwiach. - „Kapitanku” - zaczęła, lecz przerwałem: - Soniu, Ludmiłę zabrały roboty. - Skąd wiesz? - zdumiała się i zaczęła opowiadać: - Słuchaj, wtrącono ją do akwarium z orkami, minuty życia ma policzone. Nasza młodzieżowa organizacja... - zawahała się, ale dokończyła - Międzynarodowa organizacja „SURSUM CORDA”... - Soniu, zaczekaj - przerwałem - Ludmiła przekazała posłanie dla ojca - w skrócie opowiedziałem, co najważniejsze. - Dziękuję ci, „Kapitanku” za wszystko. Tak, nasza organizacja działa przeciw Związkowi „ZWYCIĘZCY”. Oni, zdecydowali przyspieszyć termin wojny, nowy termin to „2000”. Zamknęli Ludmiłę, bo ona jest duszą organizacji. Musimy ją uwolnić. - Co mam robić? - Stań do roboty z Franzem. - Kiedy? - Natychmiast. Ludmiła zginie bez naszej interwencji. - Idę. Po kilku minutach znalazłem się u Pierwszego Komendanta już nie jako gość, ale jako współwykonawca ważnego zadania. - Akcję „Ludmiła” zaczynamy natychmiast. Jesteś mi potrzebny. Akcja jest paląca, zwłaszcza że nie planowana w łańcuchu innych, czyli dodatek. Wiesz jak bywa z dodatkami, są kłopotliwe. - Rozkazuj, Franz! - Zrobimy przechadzkę z „X2”, będziesz moją osłoną. Musimy stworzyć pozory spaceru, a będziemy szli w określonym celu i do określonego miejsca. - Niewiele z tego kapuję. - Więcej nie potrzeba - stwierdził Franz - najważniejszy jest „X2”. Przestroiłem go na akcję „Ludmiła”. Automat stał za zasłoną z odchylonymi pokrywami piersi. Zwoje przewodów niby niteczki pajęczyny kłębiły się w środku. Franz poklepał bezwładne ramię automatu i mówił czule, niby do żywego człowieka: - Program zakodowany, wszystko będzie dobrze. Mamy odpowiedzialne zadanie, nie możemy nic spudłować, kapujesz? Trzeba nam spokoju... - zwrócił się do mnie: - a ty jak z nerwami? - Byłem przy tym jak brali Ludmiłę. - To jesteś wyciśnięty. Do licha, trzymaj się. - Będę. Rozumiem, ile od tego zależy. - Teraz klapnij sobie na pufie, relaksuj się, ja pozamykam „braciszka” i będziemy szli. Patrzyłem, jak Franz dokręca śruby i słuchałem, co mówi - Braciszku, nie zawiedź, nie zawiedź, rozumiesz? - No, „Kapitanku”, zaczynamy - zwrócił się do mnie. - Jestem gotów. - „X2” masz wykonać zadanie 1-10, w drogę! „Kapitanku”, udawaj ciekawskiego, pytaj, odpowiadaj sobie, byłeś mówił, rób teatr, to twoja rola. Rozkaz to rozkaz, będę robił teatr - myślałem. Spacer odbywał się w spokojnej, „rozgadanej” przeze mnie atmosferze. Mijali nas ludzie młodzi, starzy, oglądali się ciekawie za imiennikiem, ale nikt nas nie zaczepiał. Akcja ożywiła się przy olbrzymim, ocementowanym występie. Rozpoczęła się praca robota. Franz kierował myślą. Wyobrażałem sobie owe przekazy: „Dwa stopnie w górę, skręć w prawo, stań, podnieś prawą rękę, zdejmij sztabkę, dotykaj kolejno przyciski od pierwszego do dziesiątego. Otworzyłeś zamek? Odciągnij teraz drzwi, zdejmij z tablicy 00003, włóż do kieszeni, wejdź na schodek, zdejmij 555, włóż do kieszeni...” Takie czynności wykonywał robot. Kiedy klucz 555 włożony był do kieszeni, robot zawahał się, to było wahanie Franza, zapomniał, co dalej. Automat wymachiwał nieskoordynowanie rękami, plątał się. Franz zacisnął pięść i wykrzyknął: - Zamykaj! Automat uspokojony wykonał zlecenie. Teraz zagłębiliśmy się w wyjątkowo mroczne sektory osiedla. Powiało zapachem stęchlizny. Gdzieś była woda. Tak, wysokie ściany o przezroczystych bokach ukazały się nagle: Opluskiwały je fale powstałe z ruchu olbrzymich cielsk rekinów. Pośród chaosu, pośród plątaniny ogonów i płetw, trudno było coś wyodrębnić. Tyle, że kłębiły się blisko jednego punktu. - Tam! - automat zrobił kilka kroków ku ścianie. Zauważyłem dzwon otoczony orkami. - Franz, widzisz? - chwyciłem wystraszony jego rękę. Nagle wyobraziłem siebie, zamkniętego razem z Ludmiłą, w oczekiwaniu na straszną śmierć. Zadygotałem. Ludmiła obroniła mnie tym wepchnięciem pod fortepian, a ja czułem się wtedy tak upokorzony. Teraz ja jej płacę za tamto ocalenie, ja ją ocalam. - Bez paniki - powiedział Franz idąc za „X2”. - Jak ją wydobędziemy? - straciłem głowę. - Bądź cierpliwy. „X2” zacznie realizować program. Musimy zachować ciszę. - Będę uważał na otoczenie, w razie czego, zaalarmuję - szepnąłem. Franz skinął przyzwalająco. Słyszałem jego stłumioną komendę: - „X2”, otwieraj komorę! Robot wyciągniętym kluczem otworzył bezgłośnie drzwi - weszliśmy do chłodnego pomieszczenia. W wodzie, w otwartym od góry, wystającym nieco nad powierzchnię walcu stała Ludmiła. - Kiedy nastąpi przypływ, rekiny wyłapią ciało - wycedził zmienionym głosem Franz. - Skąd przypływ? - Zdalnie sterowana dźwignia uniesie się do określonego poziomu, widzisz? Tę dźwignię ktoś powolutku uruchamia, milimetr po milimetrze. Nasza szansa leży w pośpiechu. Kto szybszy - wygra. - My? - „X2” musi wygrać! - zwrócił się do robota: - „X2”, przygotuj spust wody. Był to zabieg wymagający przezwyciężenia siły maszyny, działającej odwrotnie. - Rany, czy „X2” podoła? Czy podoła? - mówił pobladły Franz. - Nie ma pewności? - Nie ma, ale to i tak jedyna szansa ratunku. - Franz bladł, pot oblewał jego skronie, jakby sam siłował się z maszynerią. „X2” wyprostował się wreszcie, woda zaczęła odpływać, klosz wynurzał się z toni. - Mamo kochana, wygraliśmy! - usłyszałem i następnie radosny nakaz: - „X2”, otwórz klosz! Woda odpływała odsłaniając ścieżkę schodów i podstawę dzwonu. Automat schwycił klamrę otworu i dźwignął klosz, w tę szparę wsunął się Franz i wyniósł Ludmiłę. - Prowadź - powiedział do mnie. Podtrzymałem niemal zemdloną kobietę i kierowałem się do komory. Franz dyrygował automatem, zacierali ślady naszej bytności, pod kloszem pieniła się napływająca woda, rekiny docierały do otworu. Nie pożywią się - zwyciężyliśmy. Dobiegł Franz z robotem. Spytałem: - Teraz dokąd? Ludmiła odpowiedziała za Franza: - Do Gorbatowa. Dziękuję wam, kochani! „X2” uniósł na rękach osłabłą kobietę i poszliśmy. Tuż przy srebrnym, bliźniaczym domku postawił Ludmiłę, z okienka ledwie dostrzegalnie mrugało sygnalizacyjne światełko. - Wolna droga - powiedział Franz. - Czekamy na rozkaz rozgłośni. - Rozkaz będzie. Bazyli czeka - szepnęła. - Proszę pani, trzeba uwolnić delfiny - wyskoczyłem ze swoją dręczącą propozycją. - Mów z nimi, z Franzem - nie dokończyła, bramka przy domku jak żywa materia rozszerzyła się i wessała przybyłą. - Gorbatow ma tu swoją twierdzę, przez jego bramę żaden robot się nie przedostanie. Wymyślił taką substancję, która topi każdą materię - wyjaśnił Franz, gdy patrzyłem zdumiony. I dodał - zabierajmy się stąd szybko, nie może nas tu nikt zobaczyć. A o delfinach pomyślimy - uśmiechnął się - Cześć, „Kapitanku”, odbyłeś swój chrzest bojowy! Nadajesz się, tylko nerwy trzeba trzymać w garści, pamiętaj. - Postaram się - przyrzekłem, Franz zaimponował mi opanowaniem. Rozeszliśmy się w przeciwne strony, mnie znów prowadziła „1”. W Kwaterze Gości zastałem niecierpliwie czekającą Sonię. - I jak? - spytała żywo. Mówiłem cicho, poważnie, o napięciu, o męskiej postawie Franza, o niezwykłej sile „X2” i, że rozgłośnia Gorbatowa da komunikat. - Biegnę do siebie, tam będzie sygnał. Dziękuję ci, jesteś morowy chłopak, dzielnie się spisałeś. - Trochę się przydałem, ale podziękowanie należy się Franzowi - przyznałem sprawiedliwie. - Nie bądź skromny, samo uczestnictwo to już coś - powiedziała. - „Kapitanku”, czekaj tu, nigdzie nie wychodź. Zadzwonię do ciebie, mogą być nagłe rozkazy. Odbieraj po czterech sygnałach i piątym długim, odezwij się dopiero, kiedy powiem „Kapitanku”. I mów ostrożnie. Cześć, byłeś świetny! Wybiegła, a ja zostałem z radością w sercu; wszedłem do tajnej organizacji, przez akcję „Ludmiła” związałem się z Sonią, Leszkiem, a przede wszystkim z Franzem. To satysfakcja ocalić komuś życie. Chociaż nie dokonałem tego sam, ale w tym uczestniczyłem. Byłem zadowolony - pochwała Soni sprawiła mi przyjemność, lecz najważniejsze, że Ludmiła żyje i dalej może prowadzić walkę. Niedługo zadzwonił telefon. Poznałem głos Soni - mówiła, jakby stała obok mnie. - Twój ojciec już przybył. Z wrażenia nie wykrztusiłem słowa, a Sonia wyłączyła się. Nie powiedziała nic więcej. Zdany wyłącznie na jej informację niecierpliwiłem się. Ojciec będzie się starał ze mną zobaczyć, moja osoba jest atutem w ręku porywaczy, ale i w ręku ojca, zażąda konfrontacji. A jeśli go nie dopuszczą do mnie? Nie, nie odważą się, Pomian to autorytet, będą chcieli zachować pozory. Kto śledzi kroki ojca ze strony „SURSUM CORDA”? Franz ma wszędzie dostęp jako syn dyrektorski, jemu najłatwiej. Ojciec oficjalnie będzie przecież pertraktował z dyrektorem w mojej sprawie, ma podpisać zezwolenie, więc Franz... ale on z kolei unika swego ojca, więc może powinienem sam zająć się poszukiwaniem? Telefon - znowu Sonia. - Rada Związku „ZWYCIĘZCY” konferuje. Zawieziono twego ojca do Beleco. Franz jest tam. Czekaj na dalsze sygnały... Nowe minuty rozmyślań. Dlaczego wywieźli ojca do Beleco? Następny komunikat Soni: - Udaj się do Franza. - Tak jest, już idę. Rozpierała mnie ciekawość, co zdziałał ojciec. Jeżeli tak alarmowo mam lecieć do Pierwszego Komendanta, to nie można się niczego dobrego spodziewać. Franz podpierał głowę pięściami, nawet nie spostrzegł mojego wejścia. To nie wyglądało najlepiej. - Hallo, Franz, co z tobą? Filozofujesz? - A, to ty... - Widziałeś mojego ojca? - Tak. Pomianowi nie udało się zastraszyć sztabu „ZWYCIĘZCY”. „A.T.” będzie rozpoczęty w przyspieszonym terminie. Wobec tego jutro rano ruszamy z akcją „DEL”. - Wykrztuś wreszcie, co znaczy „A.T.”? - zażądałem kategorycznie. - Atak totalny - zdziwił się, jakby mi już to tłumaczył. - atak w nowym terminie „20.00”. Znaczy już pojutrze... - Tak spokojnie o tym mówisz? - poderwało mnie. - Opanowanie, przede wszystkim opanowanie - przypomniał. - Masz rację - zgodziłem się. - A akcja „DEL”? - Poczekaj, wszystko po kolei. Akcja „DEL” w powiązaniu z innymi elementami konspiracyjnych planów „SURSUM CORDA” może powstrzymać „A.T.”. - No więc konkretnie, co to jest? - Wypuścimy delfiny... - powiedział spokojnie. - To bomba! - ucieszyłem się. - Owszem... tylko trudna do wykonania, zabrakło nam jednego z wyznaczonych chłopaków. Skręcił nogę i leży w szpitalu. Ludmiła mówi, że... - ... że ja, co? - podchwyciłem. - Właśnie tak. - Znasz moją gotowość - powiedziałem ożywiony. - Podzielam zdanie Ludmiły, tobie, można zaufać, tylko żebyś nie kipiał... - Nie będę. Jestem ci wdzięczny, że się zgadzasz. - Wobec tego - załatwione. Słuchaj, termin akcji „DEL” był planowany na później, zgodnie z „20,05”, obecnie musi być przyspieszony. - Co mam robić? - Zaczekaj, niech wszystko wytłumaczę - a więc: Riko ma wyprowadzić stado do Kolonii „TA-MA”... Przerwałem zachwycony: - Komputerowy pomysł, pierwsza klasa. Nie sztuka wypuścić, sztuka oddać w dobre ręce. - Cieszę się, że tak się zapaliłeś - mówił bez uśmiechu Franz. - Mogło być inaczej? - Różnie to bywa - powiedział. - Ile delfinów pójdzie? - Sto dwadzieścia młodych. Twoje obecne zadanie to przekazanie Rikowi nowego terminu. Delfin podpłynie do iluminatora Kwatery Gości za dziesięć osiemnasta, masz dwie godziny. Powodzenia! - Pędzę! - Jutro staw się tutaj, wyruszamy razem. - Będę, Franz. - Wyjdź teraz zapasowym przejściem, tam za kotarą, lepiej żeby cię nikt nie widział przy moim domku. - Zgoda. Biegłem szybko do znanej mi strzałki „1” i nagle spostrzegłem o kilka metrów przed sobą dyrektora, ojca Franza. Bezzwłocznie postanowiłem iść jego tropem - nadarzała się być może okazja do spotkania mego ojca. Z miejsca skręciłem za nim. W pewnym momencie dyrektor odwrócił się, wykręcił w moją stronę. Zamarłem ze strachu, wcale nie chciałem być zauważony. Nie poruszyłem się, czekałem, co z tego wyniknie. Czujnie nastawiłem uszu, bo zdawało mi się, że słyszę dziwne posykiwanie i... wtedy dostrzegłem koło stóp stojącego elektryczne iskry. Zrozumiałem, że szedłem za robotem. To imiennik dyrektora, nie on sam, ale to jeszcze gorzej; wyostrzone „zmysły” robotów spostrzegą to, czego ludzkie zmysły nie są w stanie dojrzeć. Zdwoiłem ostrożność, ale nie rezygnowałem z pościgu. Jego czujniki nie wykryły, lub nie interesowały się mną, robot nie zwracał swoich sztucznych źrenic ku mnie, patrzył w bok. Trwało to z minutę - może zdalnie kierujący prawdziwy dyrektor dawał imiennikowi dodatkowe instrukcje? Gdyby „D2” nie ruszył, za chwilę miałem się wycofać, ale zerwał się jak na wystrzał startera i pognał. Zniknął wkrótce z oczu, jakby zapadł się pod ziemię. Napotkałem kilkanaście metrów dalej otwarty luk zapadni. Tu musiał skoczyć. Było tam mroczno i chłodno. Zaryzykowałem. Leciałem kilka sekund lądując na czymś sprężystym. Wstałem bez kłopotu. „D2” nie zostawił po sobie śladu. Rozglądałem się dookoła. Gdzieś na skraju martwego krajobrazu tkwiły nieznane kształty przypominające sylwety rakiet. Kształty miały nowe, ale przeznaczenie z pewnością stare - miały zabijać... Cofnąłem się. To nie było bezpieczne miejsce. Zawróciłem do luku i wtedy usłyszałem kroki. To szedł „D2”. Nie był sam. Szedł z nim wysoki, szczupły człowiek. Poznałem. To był mój ojciec. Cokolwiek będzie, muszę z nim porozmawiać. Dać znak, że tu jestem, porozumieć się. Zacznę alarmować z tyłu, „D2” jest zaaferowany, nie obserwuje pola za sobą. Byle ojciec mnie dostrzegł, coś zrobię żebyśmy na moment mogli się zbliżyć. Pobiegłem wielkimi skokami, dotknąłem pleców ojca, nie zareagował. Szedłem najciszej jak mogłem. Trąciłem ojca ponownie. Wykręcił głowę, zobaczył mnie. Odczytałem z jego warg: - Mów prędko! - Tato, „SURSUM CORDA” gotowe, Bazyli czeka - poruszałem bezgłośnie wargami. - Weź to - wykręcił ramię i podał drobny pakiecik. Robot targnął drugą rękę ojca, porwał go za sobą. Zostałem w tyle. Odczekałem, aż znikną w luku i dopiero wtedy wygramoliłem się tą samą drogą. Zgnębiony dopadłem Kwatery. Była Sonia. - Dziewczyno, mam rewelacyjne wiadomości! - Mów krótko - zażądała przytomnie. Zrelacjonowałem spotkanie z ojcem, oddałem pakiecik podany mi przez ojca. - Biegnę do Gorbatowa. Czekaj na telefon i nadaj Rikowi „ALARM”; on wie, że to akcja natychmiast. Przelot wodny przez strefę „MĄTW” jest o siedemnastej pięćdziesiąt, o dziewiętnastej drugi i Riko wtedy musi rozpocząć akcję... - Co za strefa „MĄTW”? - spytałem ciekawie. - Później „Kapitanku”. Umów Rika na dziewiętnastą przy włazach, stosować się musisz do poleceń, na tłumaczenie nie ma czasu, cześć! Już jej nie było. Oszczędzają się, ciężko z nich wydusić parę szczegółów. Czekałem na Rika. Bałem się o ojca, te zaprosiny to chyba pułapka, oszukali mnie. Nie spotkałbym się z nim, gdyby nie przypadek... O wyznaczonej porze zjawił się za szybą Riko. Zacząłem wystukiwać. Nie dowierzał, kręcił melonem. Miał pewnie wbite w pamięć inne zlecenie i nie mógł się połapać. Skoro plan akcji „DEL” przewidywał, że delfin poprowadzi stado do Kolonii „TA-MA”, to ktoś uczył go tego i sprawa mogła okazać się niemożliwa; zmienić rozkaz jest znacznie trudniej niż nauczyć. Musiałem zużyć wiele energii, by waleń zorientował się w moim przekazie. Ale doszedłem do tego: Riko potwierdził rozkaz. Z radością głaskałem szybę, niby głaszcząc dobry łeb zwierzaka. - Tsziiiit - stukałem. - Tsziiiit - odkiwał melonem i zaraz wzbił się w górę. X. Operacja „DEL” w moich rękach Zostałem wezwany telefonicznie do stołówki młodzieżowej. Sonia nakazywała pośpiech. Zadowolony z „dopukania się” z delfinem szedłem spokojnie na pierwsze spotkanie z „SURSUM CORDA”. Mimo niepokoju o ojca czułem się doskonale; atmosfera działania podniecała mnie. Kiedy trafiłem do stołówki, Sonia zaprosiła mnie do stolika, przy którym siedzieli „sami swoi”, jak przedstawiła obecnych. Dziewczyna uważnie napełniała szklanki herbatą, zachęcając do wypicia „co do kropelki”. Franz wywołał mnie: - Zaraz wyjdziemy, nikomu nic nie mów. Ulotnij się, kiedy będę wychodził do umywalni. - Dobra. - Teraz pochlip tej „lurki”, niech ci idzie na zdrowie - powiedział i zawieruszył się w ogólnym rozgardiaszu. Sonia podeszła i uścisnęła mi rękę: - Powodzenia, „Kapitanku”. Trzymaj się! - Zawsze się trzymam - zdziwiłem się powagą Soni. Franz już wyszedł. Od dalszego stolika zerwała się Betka i krzyknęła: - Hej, „Kapitanku”, masz minę jakbyś chciał kogoś zamordować. Ciągle mi się nie podobasz! - Wzajemnie, szproteczko! - Rekin! Rekin! - odwrzasnęła. Pokazałem jej figę i wpadłem do umywalni. Franz czekał. Z jadalni do domku Franza była pełna minuta drogi. Należało się spieszyć. - Słuchaj, wyjaśnij coś z tej akcji „DEL”, trudno tak na wariata, dlaczego mam być jak ślepy? - mruknąłem. - Co tu wyjaśniać? Akcja jest prosta, Riko przypłynie, my pomaszerujemy do basenu delfinów... - Delfiny są pilnowane? - Pewnie, że są. Treser i dwu facetów dzisiaj ma dyżur. No i roboty. Dzisiaj Giuseppe tresował i siedzi w boksie. Synalek pokłócił się z nim, powiedział, że ma dosyć Verco... - Co to za chłopak? - Znasz go, to Benni. Geniusz maszyn - zaśmiał się Franz - geniusz, tyle że kopnięty na punkcie rakiet... - Kopnięty? - przerwałem oburzony. - Benni to morowy facet, a głowę ma do wszystkiego. Franz spojrzał z ukosa i wycedził: - Benni dobrze służy... tym tu... - przerwał i machnął ręką - nie warto się nim zajmować. Już zamierzałem powiedzieć, że to Benni namówił mnie do „porwania” „Polonii”, która nie wiem, gdzie jest, ale zaniechałem; przyrzekłem przecież, że „nikomu, nigdy”. - Giuseppe ze swoim imiennikiem „M2” nie jest groźny, podpił sobie z powodu nostalgii, co ułatwi nam robotę. - A „X2” przygotowany? - spytałem nie widząc nigdzie robota. - Po co? Żeby wszyscy zapamiętali, że jestem w pobliżu basenów? Musimy przemknąć jak duchy... - Ale wliczałeś „X2” do planu - sprzeciwiłem się. - Tak? Chyba się przesłyszałeś - zbagatelizował. Byłem przekonany, że kręci. Zdziwiłem się i zaniepokoiłem. O co tu chodzi? Dlaczego nie zapoznaje mnie ze szczegółami akcji? Mogę popełnić jakąś niedorzeczność - nie znam terenu, nie dostałem żadnych wskazówek. Wyczłapaliśmy z domku za dwadzieścia dziewiętnasta; oczywiście bez imiennika. Od razu na mostku natknęliśmy się na Giuseppa. Maszerował ze swoim „M2”, nie był więc przy basenie. Franz nie miał dobrego rozpoznania. Marynarz zwrócił się do Franza: - Papa dyrektor poszukuje cię. Jakaś wrzawa się zrobiła rekiny kogoś pożarły, coś tak... Nie zazdroszczę ci, stary wściekły... - Wracam z kolacji, zaraz pędzę do ojca, ułagodzę papę. Dziękuję - i Franz pociągnął mnie ze sobą - no i widzisz, gdybym szedł z „X2”, Giuseppe zacząłby coś podejrzewać. - Gęsto się zaczyna robić - zaniepokoiłem się. „Znów szedł ktoś przed nami. - Myślałeś, że „DEL” to spacerek po łące? Nie chciałem cię wystraszyć, ale sam widzisz, chodzą patrole po osiedlu, w centrum delfinarium będziemy je spotykać co pół godziny. Mamy dwie szansę w akcji: godzina dziewiętnasta do dziewiętnastej dwadzieścia i później od dziewiętnastej trzydzieści do dwudziestej. - Wytrzymamy tempo? - Musimy, nie ma innego wyjścia - powiedział i ruszył szybciej. Raptem przylgnął do balustrady mostka: - O, murena zatracona, widzisz? Giuseppe wraca, niech go pokręci. Skapował, że nie poszliśmy do ojca i zaczyna mnie tropić. Zerkaliśmy za siebie ukradkiem. Giuseppe chwiał się na nogach i pochlipywał. Wątpię, czy interesowało go cokolwiek prócz własnego smutku. - Kryjmy się za balustradą mostku, nie może nas zobaczyć - Franz przełożył nogę na drugą stronę. - Ani myślę, chowaj się, zaczekam na ciebie za mostkiem, żebyś pamiętał - czas leci! Zostawiłem Franza i ruszyłem naprzeciw. Giuseppe trzymał się kurczowo swego „M2” i bełkotał: - Mamma mia! Mamma mia! Trudno uwierzyć, że to ojciec genialnego pupila Międzynarodowej Szkoły Akwanautów w Porcie. Franz dołączył. - Giuseppe wszystko donosi ojcu, wstrętny szpicel - mówił. - Pewnie wierzy w to, co twój ojciec reprezentuje - zacząłem, Franz uciął krótko: - On i wiara w cokolwiek? Własnego syna sprzedał... Dochodziła osiemnasta pięćdziesiąt. Przeraziłem się: - Daleko jeszcze? Zdążymy? - Powinniśmy - mruknął Franz. Nagle szklana ściana zagrodziła nam drogę. - Biegiem! - zakomenderował Franz. Cwałowaliśmy ponad sto metrów aż do nowej przegrody. Rząd drzwi ciął ją na boksy. Franz wyciągnął klucz, zaczął dłubać w niewidocznym zamku. Pomyślałem, że przydałyby się laserowe oczy „X2” i jego nafaszerowane czujnikami dłonie. Szkoda, że Franz zmienił decyzję. Traciliśmy cenne sekundy. - Znajomość kluczy należy do tajnych mistrzów, służy w wypadku awarii zdalnego otwierania - tłumaczył. - Kto umie to robić? Giuseppe? - E, skąd? Giuseppe gubi wszystkie klucze, nawet od mieszkania. Najczęściej jak cyrkowiec włazi przez ścianę. - Żartujesz - ściana sięgała nie niżej niż piętro. Franz dłubał. Nie było innego wyjścia. - Nie lepiej dostać się do kabiny sterowania? - rzuciłem zirytowany. - Tam grasują automaty, nie przepuszczą. Przestań filozofować, za chwilę będzie po kłopocie - bąkał. Robił się ważny, mógłbym mu pomóc, ale znów przygada. Czekałem. - No, jesteśmy! Znaleźliśmy się przy basenach z delfinami. - Musimy dostać się na drugi brzeg. Tam są główne mechanizmy, które nas interesują - powiedział Franz, zerknął na mnie zdawało się z pobłażaniem, z ciekawością - wolisz pływać, czy wierzchem przez drabinki ćwiczeniowe? Popatrzyłem niepewnie. Jak to? Pływać tam, gdzie są walenie lub wyczyniać łamańce nad lustrem wody? Nie jestem cyrkowcem, znam też delfiny, nie lubią obcych. Nie spodziewałem się takiej propozycji. To miał być sensowny plan? Czy Franz nie kpi sobie ze mnie w tej groźnej sytuacji? - „Kapitanku”, dochodzi osiemnasta pięćdziesiąt pięć, Za pięć minut przypłynie Riko. - Czekaj, nabrałeś mnie, albo masz źle w głowie - powiedziałem ostro. - Odrzuciłeś udział „X2”, który mógłby tu zadziałać bez problemu. Zastanawiam się, czy ty chcesz powodzenia, czy niepowodzenia akcji? Nie czas jednak na spory, ty odpowiadasz, ja mam słuchać, więc decyduj, czekam na rozkaz! W tym momencie Franz runął na podłogę, jego ciałem wstrząsnęły drgawki. - Co ci jest? - zatrwożyłem się. - To po herbacie... - Bez draki, nie rób ze mnie głupca. Nie myśl, że ci uwierzę. - Nic nie wiesz, później wytłumaczę - szeptał, - teraz trzeba dostać się na drugi brzeg i otworzyć włazy, puścić Rika... - I to ja mam zrobić, tak? A ty co, tchórzysz? - „Kapitanku”, to poważne, nie drwij - prosił. Przestałem posądzać go o szopkę, z nim naprawdę działo się coś niesamowitego. - Mów prędzej - ponagliłem. - Wpuść Rika, sieć kanałów go wessie. - Delfiny nie zbojkotują, chociażby taki Amok? - spytałem. - Skąd znasz Amoka? Nie, Amok nic mu nie zrobi, za Rikiem stoją „cioty”... - „Pelagia” i „Waleria”? Czy nie zbzikowałeś? One zdechły. - Byli tu tacy, co je ożywili, dlatego Riko jest tutaj stałym bywalcem, jest jak u siebie. Delfiny szanują go i słuchają nie mniej niż Amoka - ciągnął Franz jęcząc. - Jak cię ratować, u licha? - pytałem. Byłem zaniepokojony na serio. Franz sięgnął do kieszeni po jakiś proszek, połknął. Nie robiło mu się lepiej. Kotłowało się we mnie przerażenie. Nie wykonamy zadania, delfiny nie wyruszą, będą musiały wykonać rozkaz, zacznie się totalny atak na Ziemię. Więc co jest ważniejsze? Życie Franza, czy wykonanie zadania? Franz szepnął: - Idź, „Kapitanku” do budki tresera, tam są linki. Zarzuć na drabinkę, rozhuśtaj się, przelecisz basen... - Co z tego, że przeskoczę, co dalej? - myślałem. - ... dojdź do komputera sterowania, naciśnij czerwony klawisz, wejdź do luku. Tam w rozdzielniku szczegółowym naciśnij klawisz zielony... - odpoczywał i znów mówił - ... kiedy zabłyśnie złoty blask, delfiny przygotują się do rozkazu: ek! - Jak wpuszczę Rika? - Pierwszy błysk otworzy średni właz, uruchomi wessanie do pierwszej komory, Riko przejdzie. Teraz uważaj, kiedy będziesz po zielonym „1”, naciśnij ten sam zielony dwa razy. Delfiny pójdą. Zobaczysz to na własne oczy... i... więcej nic... Idź! - Idę. Starałem się odpędzić lęk przed niewiadomym. Ruszyłem. Odnalazłem stanowisko tresera, uchwyciłem linką drabinkę i rozhuśtałem się. Pod sobą widziałem wystawione z wody łby delfinów. Nie mogłem nabrać wysokości, drażniłem je. Gdybym spadł, delfiny mogłyby „zabawić się” ze mną, poturbować z ciekawości. Skok udał się. Wylądowałem tuż przy pulpicie sterowniczym. Nacisnąłem klawisz - luk otworzył się z cichym wizgiem. Wpadłem tam. Nowy pulpit, zielony klawisz, teraz odczekać, ale jak długo? Tego Franz nie powiedział. Myślałem, że ponowny alarm powinien być w chwili niezbyt bliskiej, delfiny musiały się przecież uformować do wyjścia, Amok mógł przeszkadzać Rikowi, różne rzeczy mogły się wtedy dziać. Policzyłem do dziesięciu i nacisnąłem, raz, dwa... Czy uda się? Przecież ci, którzy mają pieczę nad delfinami śledzą monitory, mają gotowy obraz tego, co się tu dzieje. Obraz fascynujący, nie będą się jednak tylko przyglądać, zaczną działać... Ujrzałem, jak delfiny ruszyły ławą... - Riko! Riko! - krzyczałem uszczęśliwiony nie myśląc już o niebezpieczeństwie. Takiej masie nikt nie zagrozi, a my, ja, Franz... głupstwo, głupstwo... Wzdrygnąłem się, mokra dłoń upadła na moje ramię, woda poleciała po piersiach. - Franz, ty przez basen? Nie zwrócił uwagi na pytanie, szeptał niby we śnie, oczarowany widokiem. - Poszły! - Poszły - zapewniłem. - Chyba wszystkie, zwykle uderzają wszystkie, ale nie mam pojęcia, zapomnieliśmy liczyć. - Liczyć? Ależ to nonsens, w takiej kotłowaninie niczego się nie doliczy. - Na to już się nic nie poradzi. Grunt, że poszły - mówił ciągle słaniając się. Jak on zdołał przepłynąć basen? - Zamykaj włazy, odwrotny porządek klawiszy - mówił. Jak grom uderzyła myśl: - Franz, a siatki włazowe? - Kontakty alarmowe otworzyły siatki - wyjaśnił. Odetchnąłem. - Dasz radę iść? Wezmę cię na plecy, będzie szybciej. - Jeszcze trochę, widzisz, tam znikają ostatnie. Chcę patrzeć do końca na to, czego dokonałeś. - Dokonaliśmy - sprostowałem. - O nie, „Kapitanku”, to twój wyczyn. - Nie licytujmy się, Franz, czas wracać. Ciągnęliśmy trasą odmienną niż alarmowa. Dziwiłem się, dlaczego Franz nie wybrał jej przed akcją. - Patrz - wskazał Franz. Na przewodach zabezpieczających basen wisiał „M2”, z rozprutego wnętrza robota wyłaziły tlejące łącza. - Ta droga była pod działaniem amuniprądów, kapujesz? - jakby czytał moje myśli. - Dobrze, że to nie człowiek - odpowiedziałem. - Spotkamy pewnie wiele takich ofiar - słabym głosem mówił Franz. - Dojdziesz? Może ci pomóc? - O pięćdziesiąt metrów stąd będzie ambulans, weźmie nas. Niedaleko widać było zarysy srebrnych domków profesorskich i uczniowskich. Cisza w osiedlu zastanawiała, ani muzyki, ani śpiewów. - Wszyscy weszli do domów, śpią, czy co? - dziwiłem się. - Ich tu już nie ma - powiedział. - Dokąd poszli? Na wiec, czy akademię? Tak często? - Mylisz się, wszyscy są w Beleco. - Dlaczego? - Broń twego ojca zaczęła działać... Nie pytałem jaka broń. Wstydziłem się przyznać, że nic nie wiem. Podjął sam: - Czytałeś pewnie baśnie o Devach. Moc Devów na odległość zabija, odbiera pamięć, pogrąża w sen lub inaczej dotyka człowieka. Broń twego ojca działa podobnie. Oburzyłem się: - Niemożliwe, mój ojciec nie skrzywdzi muchy. - Ale, czy muchy nie odpędzi, jeżeli mucha grozi tyfusem, czy inną chorobą? - Odpędzi. - No właśnie. Dziś twój ojciec zastosował broń „Deva” przeciw musze zatruwającej świat dotkliwą zarazą. Jedno ci mogę powiedzieć: ta broń nie jest niszcząca, mówi jedynie: strzeżcie się! - Nic nie wiedziałem o tej broni. - Nie ty jeden... wszyscy tylko się domyślali. Dopiero gryps przesłany do „SURSUM CORDA”... - Paczuszka od ojca? - Tak. W tym czasie, kiedy wypuszczałeś delfiny, działo się w Verco i Beleco sporo. - Skąd wiesz? Przecież byłeś ze mną. - Mieliśmy dokładny plan. - A mnie kazałeś działać bez planu, bez jasnych wytycznych - powiedziałem z żalem. - Im mniej gadania, tym bezpieczniej - mruknął. - Lubię solidną robotę, a to co my obaj skleciliśmy, to była prowizorka, aż wstyd - zezłościłem się. - Wina po mojej stronie, ale... to antidotum rozłożyło mnie - jakby przypomniał sobie o chorobie, zakrzyczał. Nie udawał, trapił go zwierzęcy ból. - Pognam po ten ambulans - zaproponowałem. - Zostań i tak przyjdą. - O jakim antidotum mówiłeś? - chciałem dociec. - Przeciw sile „Deva”. - To ci historia. A czemu ja nie zachorowałem? - Nie odrzuciłeś leku. Oburzyłem się, miałem dosyć jego maniackiej kłamliwości. - Durnia ze mnie robisz? Nie dostawałem żadnego antidotum... - Żłopałeś... her...r...batkę...pas...kud...ną... - Żłopałem - przypomniałem sobie nagle wstrętny smak. - A ja wyrzy...gałem... to z paczuszki Pomiana... - Ach tak - zaczynałem rozumieć. - Wszystkich z Verco przewieziono do Beleco, bo tam bezpieczeństwo... - mruczał wyłamując palce z bólu. Postanowiłem przywołać ambulans. Kiedy stanęliśmy nad Franzem, usłyszałem, jak bełkotał bez związku: - ...pokonanyś, a ja dla ciebie... O kim myślał, z kim rozmawiał? Otoczyli nas ludzie. Moja radość z uwolnienia delfinów i wykonania trudnej akcji zmalała, pozostała przykrość z powodu choroby Franza. Kto wytłumaczy mi, czy siła „Deva” jest dobrodziejstwem ludzi, czy...? I nagle przypomniałem sobie orki czekające niecierpliwie na ciało Ludmiły. XI. Droga przez strefę „Mątw” - Gdzie jest Franz? To nie było moje pytanie, to pytała dziewczyna wychylająca się zza ściany taśmociągu. Otworzyłem oczy. Byłem w Kwaterze Gości i to nie sam. Czyjś głos odpowiedział: - Franza wywieziono na ląd. Kto płakał? Sonia? Jedna z dziewcząt zwróciła się do mnie. - Mów, jak wykonaliście zadanie „DEL”. - Delfiny poszły - wydobyłem z siebie coś bardzo podobnego do skrzeku. - O tym wiemy, podaj szczegóły. Wszystko szło zgodnie z planem komputera? Pospiesznie, ale jeszcze przez szloch, odezwała się Sonia. - Plan znał tylko Franz i „X2”. - „Czy „X2” brał udział w akcji? - Nie - mruknąłem niezadowolony z dopytywań. - To samowola! - wrzasnęła owa dociekliwa dziewczyna. - Był rozkaz użycia robota, czy nie? - Czepiasz się - oponowałem w imieniu nieobecnego Franza, ale w głębi duszy przyznałem jej rację. - Zadanie źle wykonane - stwierdziła tamta. - Źle!? - poruszyłem się obrażony. - Amok nie wypłynął - oznajmiła. Kłuła niczym jeżowiec tym głosem kolczastym, zaprawionym gorzkim wyrzutem. - Jeden mniej, to chyba nie takie ważne - zbagatelizowałem. - Przestań, „Kapitanku”, nic nie rozumiesz - przerwała Sonia - Hanka ma rację, to był dla akcji cios. - Dajcie mi spokój, trzeba było przekazać plan - zezłościłem się. - To należało do Franza - stwierdziła Hanka. - Miałem mu z gardła wyrwać? Z czym do mnie? Mam wysłuchiwać zarzutów? A zresztą - Franza nie ma i ja nie będę się wypowiadał. - Amok zaalarmował patrole, „M2” i tresera... - piłował ten kolczasty głosik. - Treser był. spity,. musiał galopem wytrzeźwieć - zaśmiałem się. - Bądź poważny - poprosiła Sonia. - Patrol uciekł błyskawiczną łodzią rakietową, wysadził metro na odcinku Verco-Beleco, wysadził przejścia piesze - ciągnęła jak komputer bojowa facetka. - I co jeszcze? - zainteresowałem się. Sprawa wyglądała poważniej niż sądziłem. - Giuseppe zniszczył awaryjne łodzie, zostaliśmy odcięci. Rozumiesz? Wystarczy? - Kiedy oni zdążyli zrobić to wszystko? Która jest teraz godzina? Ile ja godzin spałem? - straciłem całkowicie poczucie czasu. Minę musiałem mieć bardzo pocieszną, bo dziewczęta zaśmiały się, Hanka wypogodniała. - Nie mogłyśmy ciebie obudzić. Spałeś kilkanaście godzin. A mamy pilne sprawy, mów Soniu - wyjaśniła Hanka. - Nie wiemy; co jeszcze może zrobić błąkający się po Oceanie patrol złożony z ludzi, którzy znali wszystkie tajemnice Kolonii. Musimy przystąpić do akcji numer dwa. do zabezpieczenia więźniów Verco. Jest tu Dyrektor, magazynier i administrator. Jeżeli uzyskamy połączenie z Beleco, podporządkujemy się Naczelnikowi Powstania. Jeżeli nie, to musimy sobie radzić sami, bo tylko my pozostaliśmy dla zabezpieczenia urządzeń. - Lepszy gips - zmartwiłem się. Hanka zaśmiała się: - Nic strasznego, nie zginiemy. Sonia wstała, wyprostowała się, popatrzyła na nas i zdecydowanie rzuciła: - Rozkazuję zabezpieczyć więźniów. Dyrektora i dokumentację obejmie ochroną grupa trzyosobowa. Proszę, kto się zgłasza? - Ja! - powiedziała Hanka. - Ja! - wykrzyknęła inna, mówiono do niej „Ulka”. - Ja! - powiedziałem szybko. Dlaczego to zrobiłem? Przyczyna była zupełnie oczywista - poznałem dziewczynę z ekranu Bazylego. Już tam podobała mi się, pasowała do wszystkich moich wyobrażeń o dziewczynie, która może być morowym kumplem, a może i czymś więcej. Sonia trochę się zawahała, ale zezwoliła. - Ruszajcie natychmiat. - Tak jest! - Hanka przybrała zasadniczą postawę i wyszła. Ula i ja podążyliśmy za nią. - „Kapitanku”, fajny byłeś. A to, że akcja „DEL” trochę nie wyszła, to nie twoja wina, to się wyjaśni. Gdyby nie ty, byłoby źle - mówiła Ulka. - Skąd wiesz, że ja... wybrnąłem? - zapytałem speszony pochwałami. - Wszyscy wiedzą, przecież telewizja i... - szybko klepała Ulka. - Mogło być lepiej - mruknąłem. Przed nami ukazał się duży, kopulasty dom-ul. Byliśmy przed siedzibą dyrektora. W przedpokoju stał automat. Tensam, który popychał mojego ojca. Teraz zagradzał wejście do dalszych pomieszczeń. Hanka energicznie odsunęła go i weszliśmy do gabinetu. Dyrektor siedział przy biurku - nie poruszył się na nasz widok. Oczy miał zamknięte, ręce rozłożone na blacie. Hanka zbadała mu puls i powiedziała: - W porządku, nasz tyran ma jeszcze kilka godzin wypoczynku. - Do czego się bierzemy? - spytałem. - Zabezpieczamy dokumenty - zdecydowała Hanka. - Czy i ja w nich figuruję? - byłem ciekawy. - - Jesteś zbyt „świeży”, twoje personalia są pewnie jeszcze w biurku, w teczce „Tajne”. Nagle nad głową dyrektora odezwał się głośnik: „Uwaga, uwaga, służby „SURSUM CORDA”, macie przerwę dostaw powietrza, zużywacie zapas z „komory”. Zalecam założenie skafandrów osobom strzeżonym i ewakuującym, przygotować zapas „TLEBENTALU” na godzinę, zażyć na sygnał „WYPŁYW”. Czekajcie na dalsze rozkazy. - Mówi profesor Pomian, Naczelnik Powstania - stwierdziła Hanka - mamy łączność z Beleco. To już coś. Poznałem głos ojca, dowiedziałem się wreszcie, kim tu jest. Przed dziewczętami zostałem nadal „Kapitankiem”. Tylko paczka najbliższych wiedziała o mnie prawdę. - Czy wiecie, co to oznacza, że brakuje powietrza? - znów zabrała głos Hanka. - Ewakuację. Wielka mi rzecz. Jak będzie trzeba, to popłyniemy - niemal wesoło powiedziała Ulka. - Co o tym myślisz, „Kapitanku”? - Hanka zwróciła się do mnie. - To jest rozkaz, cóż możemy? Przygotujmy się i to najlepsze, co można zrobić. Gdzie są skafandry? - W schowku PIO, za plecami „D2” - wskazała Hanka przedpokój. - Więc zaczynajmy przebieranie - roześmiałem się. „S305” były niemal skafandro-łodziami - czegoś podobnego jeszcze nie znałem. To był domek ślimaka wyposażony w przedmioty użytkowe dla pojedynczego lokatora, „domek ciasny, ale własny”. Taki skafander pozwala z pewnością na długi samodzielny pobyt w wodzie. - Można i cały tydzień w nim wytrzymać - powiedziała wesoło Ulka. - Nie przesadzasz? - Skąd, tkwiłam w ukwiałach osiem dni, zaplątałam się, ukwiały zrobiły osłonę i... Gdyby nie Franz, doczekałabym się niedobrego końca. O, Franz ma węch - Ula zamyśliła się, a Hanka mruknęła: - Taki chłopak, taki chłopak... - Nie biadol. Dobrze, że go zabrali na ląd, bo inaczej mógłby się wykończyć. Pokpił sprawę, ale nie wiemy, dlaczego - mówiła Ulka, biorąc w obronę Pierwszego Komendanta. Stały milczące. - Dziewczęta, ubierajmy się, może być sygnał opuszczenia „lądu” - zażartowałem, by rozproszyć minorowy nastrój. - Masz rację, dumanie nic nie da - ocknęła się Hanka. - Dyrektorem zajmuję się ja, będę jego kamerdynerem, zgoda? - Wyręcz się „D2”, stoi bezczynnie, niech się nie leni - poradziła Ulka. - Tylko, czy da się poprowadzić? Franz mówił, że imienniki słuchają wyłącznie swego pierwszego „JA”, znaczy „D2” - dyrektora. - Ależ one są także nastawiane bezosobowo - Ula nacisnęła drobny jak kreseczka klawisz. Robot ożył, zbliżył się błyskawicznie do dyrektora, uniósł go i szybko ubrał. My ubieraliśmy się znacznie wolniej. Kiedy uporaliśmy się z dziesiątkami suwaków i zapinek, spojrzeliśmy po sobie. - Jak ty wyglądasz? - Myślisz, że ty lepiej? Popadliśmy w szał śmiechu. Rozpłaszczone, poszerzone korpusy, pomniejszone twarze, krótkie nóżki i rączki jak w krzywym zwierciadle. Od śmiechu bolały nas wnętrzności. Opanowałem się pierwszy. - Baaczność! Zużywamy powietrze z komory! Oszczędzać! - I nie usłyszymy zapowiedzi megafonu - przypomniała Hanka. To częściowo poskutkowało, tylko Ulka nie wytrzymała powagi zbyt długo, parsknęła ponownie. - Ulka, zabraknie powietrza i podusimy się - ostrzegłem. - To pochłepczemy mieszanki - wykrzyknęła - w kieszonce jest nabój z zaplombowanym ustnikiem, nie ma strachu. Uśmiechała się dalej. Rozweselenie przerwał głos z megafonu: - Uwaga, uwaga, pozostałe posterunki, uwaga! - Więc inne już odpłynęły? - zdziwiła się niezadowolona Hanka - dlaczego nas tak trzymają? - Pewnie teraz wypuszczą - wnioskowałem. - Uwaga! Otwieramy włazy, ustawić automaty do późniejszego zamykania pomieszczeń, uruchomić „WW”, zażyć „TLEBENTAL” na jedną godzinę. Czekać!” Hanka podbiegła do tablicy rozdzielczej i zaprogramowała roboty. Następnie otwarliśmy fiolki z „TLEBENTALEM”. „Uwaga, uwaga! Do włazów marsz! - wołał głośnik. Drzwi gabinetu rozsunęły się, ruszyliśmy grupą. Już w dziewiątej sekundzie byliśmy na zewnątrz domu, w pięć następnych przy komorze włazowej. „D2” niósł dyrektora. Hanka nacisnęła strzałkę automatu komory - drzwi rozstąpiły się. Głośnik jakby szedł za nami: - Uwaga, uwaga, kolejno skacz! Wyrzucił nas mocny strumień powietrza. Martwiłem się, czy dam sobie radę ze skomplikowanym skafandrem, tymczasem po kilku sekundach zetknięcia z wodą skafander stracił twardość, dopasował się do ciała, przestał krępować ruchy. Nie czułem go niemal na sobie. - Do Beleco! Hej, do Beleco! - wołała Ulka. - Zwyciężyliśmy - odkrzyknęła Hanka. - Tam gdzie profesor Pomian, tam zwycięstwo! - wołała Ulka. Chciałem powiedzieć, że Pomian to mój ojciec, ale powstrzymałem się. Płynęliśmy zostawiając za sobą potężne szklane bloki. - Żegnaj szkoło! - powiedziała Hanka. Verco zostało za nami. Holowałem dyrektora i ładunek archiwum. W skafandrze zadziałały grzejniki otaczając ciało przyjemnym ciepłem. Tu w głębinach nie było dnia ni nocy, jak nie było wiosny, lata, czy zimy. Kiedy zamarły blaski idące od Verco, mrok ogarnął nas szarym pasem. - Drogę znacie? - spytałem po dłuższej chwili. - Nie widzisz boi? Jest sygnałowy blask, co kilka sekund, prowadzą nas jak na sznureczku - powiedziała Hanka. - W lewo - usłyszałem nawoływanie Ulki. Spojrzałem - za szybą skafandra błyszczały jej oczy jak niebieskie światło eufazji, wargi poruszały się. Morska dziewczyna, oceaniczna... - pomyślałem w dziwnym zachwyceniu. Co się ze mną działo? - W lewo - ciągle powtarzała Ula. Nagle mój przesłany Uli uśmiech zgasł, jak zdmuchnięty kłębem czegoś czarnego, co zaćmiło blask skafandrowych reflektorów. - Dziewczyny, gdzie jesteście? Oślepłem! - He, hej! - krzyczałem przerażony. - Nie oślepłeś, trzymaj - mnie - ręka Uli chwyciła moją. Czułem jej uścisk, ale niczego i nikogo o krok nie dostrzegałem. - Co się dzieje? Zupełnie jak w oceanicznym rowie, dziewczyny, co to za sztuczki? Tracę nerwy. - „Kapitanku”, nie przejmuj się. Bez paniki. Jesteśmy na dwutysięcznym metrze Oceanu, w strefie „MĄTW”. - Nic nie wiem o takiej strefie, nie bujajcie! - Bo o tej strefie wiedzą tylko „wtajemniczeni” - doleciało niewiadomo skąd. - To ochrona Beleco i Verco przed statkami, przed penetracją współczesnych szperaczy zwiadowczych. - Dziewczyny, nie kpijcie ze mnie! - Nikt nie kpi. Chemicy Związku „ZWYCIĘZCY” stworzyli sztuczną osłonę i nazwali ją „MĄTWAMI”. Jest oparta na podobieństwie do atramentowej czerni mątw, tylko trująca. Przemysł zbrojeniowy Beleco pobudował jeszcze w tej strefie „MĄTW” strażnice, są to olbrzymie zgniatacze, które niszczą zapuszczające się przypadkowo głębinowce. - Piekielny pomysł - jęknąłem. Czułem, że dzieje się ze mną coś nieokreślenie niedobrego - traciłem równowagę. - Setki statków zginęło w osłonie, a wieść o potwornych „mątwach” i szybkich wirach, które w tej strefie są spotykane, poszła w świat. Teraz statki omijają tę część Oceanu. Żadna trasa komunikacyjna tędy nie przebiega. - Uwierzono, że to naturalne wiry, że...? - Myślę, że wiarę tę ugruntował strach i ofiary... Zawiesina jest szkodliwa dla systemu nerwowego... - mówiła coś dalej Hanka, a mnie olśniła nagła myśl: „Polonia” opadła w strefie „MĄTW”, nie zrobiłem nawigacyjnego błędu. To Benni przestawił, czy sfałszował układ przyrządów. Był w zmowie ze Związkiem „ZWYCIĘZCY”, chodziło o ojca, mnie porwali, on zaplanował akcję „POL”. Zaśmiałem się, chociaż było mi wstyd, że dałem się złapać w potrzask. Chociaż... płynąc w tej gigantycznej czerni - nie byłem zły na moją szczeniacką łatwowierność, szczeniackie niezdyscyplinowanie wobec dyrektora Plancheta - płynąłem z Ulką. No, a przede wszystkim - jestem tu z ojcem, z moim wspaniałym ojcem, Wielkim Ojcem... i wszystko dla... - - „Kapitanku”, co ty bełkocesz? - krzyczała Ulka - oddychaj mieszanką, chwyć ustnik, nic nie mów, zatrujesz się. Prędzej! Pomogła mi wydobyć ustnik, otworzyła, wetknęła w gwint maski, odkręciła nabój mieszanki. - O, już lepiej - mówiłem z ulgą. Świat chemii jest groźny, w świecie chemii są dobrodziejstwa i klęski, mój ojciec także wyszukał tam nową broń, tą niewiadomą siłę „Deva”. - Już niedługo, „Kapitanku” - uspokajała Ula. Przedzieraliśmy się w milczeniu. Ile minut mijaliśmy trującą kurzawkę? Nie wiem. Dla mnie to była niemal wieczność. Wreszcie przez warstwy czarnej wody zamajaczył cień niskiego prostokąta z jasnymi plamami. - Centralny dworzec metra w Beleco Górnym - wyjaśniła Hanka. - Tam dostarczymy dyrektora? - spytałem, miałem dosyć samarytańskiego pilotażu. - Tak - potwierdziła. - Całe szczęście - rozpogodziłem się. - Konówj, baczność - krzyknęła Hanka. Odruchowo wyprostowaliśmy się, Ulka także. Od dalekiego prostokąta sunął denny pojazd, już zatrzymał się przed nami. Hanka zasalutowała nadjeżdżającemu człowiekowi - za szybą pojazdu rozpoznałem twarz ojca. Nie pozwoliłem dojrzeć pragnieniu podskoczenia ku niemu, czułem się na służbie, on był na służbie także - wytrzymamy. Przecież nadejdzie czas, że się zobaczymy jako rodzina. Serce mi biło gwałtownie. Ojciec zdrów. Ojciec zwyciężył. - Z więźniem do wozu - padło. Ugięliśmy się pod bezwładnym ciężarem, dyrektor ciągle spał. Po chwili razem z szybkościowym wozem, który nosił piękną nazwę „SMUGA”, wessani zostaliśmy do wnętrza dworca. Sala była wąska, środkiem biegł jednoszynowy tor niknący w czarnym otworze tunelu, stamtąd niczym strzała wpadł poduszkowiec i cicho osiadł. Łapa manipulatora ustawiła „Smugę” na jego platformie. Poduszkowiec śmignął. Pędziliśmy w mlecznym mroku - ciągle w dół, ciągle w dół. - Zobaczysz bajkę z „1001” nocy - mówiła stojąca przy mnie Ula, patrz, „Kapitanku”! Wjeżdżaliśmy w lazurowy pas świateł, w czarowną aleję latarń. Uderzyło w nas stężone światło z olbrzymiego reflektora. Nie, to nie był żaden reflektor, przed nami jarzył się, płonął pałac. Z bursztynu, ze szkła, nie wiem z czego, może właśnie ze światła? W dzieciństwie, w opowiadanych bajkach, stawiano w jednej chwili potężne zamki, pałace, ten pałac wydawał się także bajką, a jednak był prawdziwy. - Oglądałyście to kiedy? - upewniałem się. - Tak. Zawsze nas od nowa fascynuje - stwierdziła Hanka. - Stąd właśnie jest najpiękniejszy - wtrąciła Ula. Patrzyliśmy zdumieni. Architektura zgłuszona była blaskami, nie dostrzegałem żadnych linii prócz granic światła. - I wy mówicie, że jesteśmy pod Oceanem? - Tak, jesteśmy - stwierdziła Hanka. - Słyszałeś chyba o planie „MOHOLE” w XX wieku. Prowadzono w nim badania skorupy ziemskiej przez wiercenia... - Słyszałem, ale to było w innym miejscu, nie tu - mówiłem. - I tu także, tylko już nie w planie „MOHOLE”, a w planie „ZWYCIĘZCY”. Nikt nie wiedział o tych badaniach, one wykazały, że tu jest najlepsze miejsce pod budowę miasta. - To cud świata - westchnąłem. - Masz rację, „Kapitanku” - zgodziła się Hanka. Staliśmy cicho, wolni, wyswobodzeni z gnębiących nas przed minutami obaw i niepokojów. Wtedy Ula zadeklamowała: „Obyś trwał wiecznie zamku srebrny, wieki całe głębiom służył, niech twe uroki zrodzą prężny związek braterstwa wszystkich ludzi...” - Brawo Ulka! - przyklasnęła Hanka, a ja zrozumiałem, że marzenia zawarte w czterowierszu już się spełniają. Już budujemy braterstwo - my z różnych krajów, z różnych narodów, z różnych części kuli ziemskiej. XII. Kapitulacja Sztabu „Zwycięzców” Neurony Zbrodni Żadna z dziewcząt nie chciała odpowiedzieć na moje pytanie stawiane raz po raz: co się ze mną działo? Co się ze mną działo po wyjściu z poduszkowca? Nie, tego nie potrafiłem odtworzyć. - Dziewczęta, pomóżcie - prosiłem. - Gościło cię Beleco - powiedziała zwyczajnie Hanka Mnie to nie wystarczało. - Byłeś w komorze regenaracyjnej - dodała Ula. - Co to za dziwadło? - Nie dziwadło. Wręcz przeciwnie. Bardzo pożyteczne miejsce. Brałeś kąpiel balsamiczną, przeszedłeś zabiegi odświeżające - uściślała wiadomości Hanka, lecz ja nadal byłem niezadowolony. - Łgarstwo, w głowie mam pustkę. Chyba mi mózgu nie wyprano aż do gładkości, co? Nic nie pamiętam. Dziewczęta zachichotały. - A pamiętasz, „Kapitanku”, jak transportowaliśmy dyrektora? - śmiała się Ula. - To tak, ale później... co później? - Odmładzałeś się - zażartowała - spójrz w lustro, no! Podszedłem do wielkiego owalu. No tak, wyglądałem na faceta wypoczętego. Z odmłodzeniem to oczywiście nie była prawda. Ulka chciała mi chyba dokuczyć. Uważałem, że jest przeciwnie - nabrałem nieokreślenie dziwnej dojrzałości. Serio, mógłbym od biedy uchodzić za studenta Wyższej Szkoły Akwanautów. Napuszyłem się z dumy i nagle zobaczyłem Ulkę od nowa, jakby pierwszy raz. Jak mogłem dotychczas nie dostrzec jej przemiany? To ona przeszła reinkarnacją z pokracznego upiorka w skafandrze „S305” w śliczną pannę. Była w błękitnej sukience, na włosach miała także błękitną opaskę. Zaniemówiłem. To było olśniewające przeobrażenie. Straciłem ochotę do rozmowy, do pytań. Patrzyłem, patrzyłem... - Co ci jest, „Kapitanku”? - dopytywała się, a ja nic, kamienny słup. Owszem, bardzo chciałem powiedzieć, że jest ładna, więcej, że jest przepiękna, że jest jak poranek na Ziemi... i wiele jeszcze słów takich niezwykłych, pasujących do sytuacji. A ja tylko wybałuszałem oczy i zagryzałem w otępieniu wargi - to ci dopiero regeneracja, która odbiera człowiekowi język... - W Beleco jest specjalny skład powietrza, tu się przypływa na „wczasy”. Są odcinki gór, są doliny, są wreszcie nadmorskie plaże - szeroko rozwodziła się Hanka, także „udziewczęcona” przez Beleco. Ula kręciła puszystą główką i zerkała na mnie filuternie. Czy domyślała się przyczyn mojej konsternacji? Jeżeli Beleco ma takie zdrowotne siły, to Ulka widzi mnie rozćwiartowanego, przefiltrowanego - wie. Niechby wiedziała. Bardzo tego pragnąłem. Odezwały się megafony; to uratowało mnie od całkowitej kompromitacji wobec Ulki. Głos wzywał do Sali Kolumnowej, gdzie miało się odbyć ceremonialne podpisanie kapitulacji przez Związek „ZWYCIĘZCY”. - Hurra! - wykrzyknąłem - tworzymy historię! - Ale zarozumialec - pogroziła Hanka, uchwyciła moją rękę i pociągnęła nas do niewielkiej windy. Pomknęliśmy w górę. - Jesteśmy w sercu Beleco - powiedziała uroczyście. Zrobiliśmy kilka kroków z windy na prawo i stanęliśmy oczarowani. Nad nami był Ocean. Zapatrzyłem się weń, zamyśliłem... - „Kapitanku”, o czym dumasz? Szkoda każdej minuty. W Sali Kolumnowej już się zbierają. Chodź, Sonia czeka... Obejrzałem się, Hanki już nie było, Ula nawoływała: - Chodź, chodź! Spojrzała na mnie, byliśmy bez maseczek, pierwszy raz widzieliśmy siebie wprost. Ulka uśmiechnęła się. Nic więcej nie było trzeba - Ocean stał się jeszcze piękniejszy, a życzenie Uli ważniejsze od czegokolwiek. Chciała biec, więc biegliśmy. Wkrótce zobaczyłem Leszka, Sonię i kilka zapamiętanych ze stołówki twarzy. Wśród nich stała już Hanka i opowiadała o przeprawie przez czarną głębię „MĄTW”. Sala Kolumnowa nie przypominała mi żadnej z widzianych gdziekolwiek sal. Potężne granitowe bloki biegły wzdłuż trzech ścian. Między kolumnami zawisły galerie balkonów wypełnione ludźmi. Czy to ci, dla których przygotowano magazyny żywnościowe? Kim są? Sympatykami Związku „ZWYCIĘZCY”? A może porwani, uwięzieni? Twarze mają szczęśliwe, to nie są więc pokonani, to są wyswobodzeni. Sufit z metaloszklanych bloków podtrzymywał zawieszony nad nami Ocean. Obok podium w centrum sali była loża z piętrowymi siedzeniami wykutymi w kamieniu. W loży siedzieli mężczyźni, których pilnowały roboty. - To sztab „ZWYCIĘZCÓW” - szepnęła Ula. - I Prezes? - On był głównym specem sił zbrojnych - wyjaśniała dalej. Prezydium zebrania miało zasiadać na podium. Trybunę dekorowały flagi świata - pośród nich zobaczyłem i biało-czerwoną. Myślałem, że jeżeli to jest trybuna sprawiedliwości, stanie tam mój ojciec i złoży sprawozdanie z bezkrwawego powstania w imieniu Zjednoczonych Republik Ziemskich. Byłem szczęśliwy. Ula trzymała moją rękę podniecona tym, co się dookoła działo. „Cisza, cisza, cisza” - ... wołały głośniki. Od szerokich drzwi szli członkowie Zarządu „SURSUM CORDA” i profesor Bolesław Pomian. - Patrz jak wypiękniała Ludmiła - zachwyciła się Ula - ma wspaniałe włosy, nigdy ich nie dostrzegałam. Bazyli ją prowadzi, jej ulubieniec, najdzielniejszy z młodych ludzi „SURSUM CORDA”. Ten siwy, z brodą i wąsami to Gorbatow. - A ten czarny? - To inżynier spec od metaloszkła, także z wielkiej ojczyzny Ludmiły i Gorbatowa. Ojciec wszedł na podium mówców. Wybuchły oklaski. W kolorowych reflektorach wijące się włosy ojca lśniły jak srebro. Twarz miał spokojną. Jego słowa zabrzmiały w całkowitej ciszy: - Przyjaciele, nauka winna służyć człowiekowi, jego dobru i doskonaleniu. Wielkie zdobycze nauki często były wykorzystywane przeciw człowiekowi. Dziś chcemy położyć kres fałszywej działalności nauki... - Oklaski przerwały słowa. Ojciec uciszył entuzjazm. - Przyjaciele - mówił - słyszeliście o moim wynalazku, o broni która nie zabija, o broni-fortelu, której użyłem, by bezkrwawo rozprawić się z naszym wrogiem. Tę broń przeniosłem w mikroskopijnych metalowych kapsułkach, których otwarcie wyzwalało działanie atakujące żywe organizmy, rażąc je nagłym bólem i snem. Sprzymierzeni i młodociani otrzymali antidotum, mogli ze mną współdziałać. W ten sposób wzięliśmy sztab Związku „ZWYCIĘZCY”, ja w Beleco, Bazyli i Leszek w Verco. Rozległy się oklaski, wiwaty, ludzie podskakiwali. Śmieli się. - Przyjaciele - ciągnął po chwili ojciec - lecz zwycięstwo to nie wszystko, należy dokonać sprawiedliwej kary. Musimy karać, ale ja chcę jeszcze czegoś więcej, ja... pragnę wyleczyć... chorych... upośledzonych. Przyjaciele, jest drugi wynalazek dający szansę powrotu do normalnego życia ludziom złym... Mamy osądzić członków przestępczego Związku „ZWYCIĘZCY”. Większość ich współrodaków wpisuje się w księgę nowej ery, ery zjednoczenia świata. Erę tę charakteryzować będzie wszechpokój, wysoka stopa gospodarcza, techniczna, kulturalna i moralna; te walory staną się formą współzawodnictwa między Republikami, co pozwoli na zaspokajanie ludzkich i regionalnych ambicji. Fundusze świata przeznaczone będą na dobrobyt człowieka. Tak będzie. Ale tak może nie być, jeśli pobłażymy winowajcom niszczącym dorobek ludzkości. Bo zło zawsze podnosi łeb... Mamy przed sobą ich przywódców, siedzą upokorzeni tym, że nie potrafili nas pokonać. To ludzie z krwi i kości - jak wszyscy, ale coś się w nich popsuło, są chorzy; osiągnęli bardzo wiele, ale nie, by obdarzać ludzi, ale by ludzkość zniszczyć, dobrobyt zachować dla wybranej garstki. Nie pozwolimy im na to! Huragan oklasków wzbił się pod szklany sufit, niemal rozkołysał wody Oceanu. - Sztab Związku „ZWYCIĘZCY” będzie odpowiadał, dosięgniemy tych ludzi wszędzie, w morzu, na lądzie i w kosmosie, gdziekolwiek są. Staną przed Sądem Zjednoczonych Republik Ziemskich! Zaległa cisza. Nikt nie zaprzeczył, nie oponował. Przebrała się miara zła. Niespodziewanie zabiło mi serce na myśl o prawdzie kary. Moje zwariowane serce buntowało się dotąd tylko przeciw zbrodni, a teraz zadrżało buntem przeciw karze. Nie znałem siebie. Czyżby radość z prześlicznego widoku Uli tak je ułagodziła? Stawałem się miękki? Marzyło mi się ułaskawienie? Czy nie ma innej drogi? Co mówił ojciec o leczeniu? Skupiłem uwagę. I właśnie padły najwspanialsze ze słów: - ... ci którzy rokują nadzieję, że pleśń zła da się z nich zeskrobać, ci powinni być poddani leczeniu... - Leczeniu? - spytałem uskrzydlony nagle i gwałtownie uniosłem się z krzesła, jakbym chciał wyfrunąć i biec ku ojcu. - „Kapitanku”, przestań, co wyprawiasz? Zreflektowałem się. Sala Kolumnowa wchłaniała każde słowo i moje zachowanie przeszkadzało. - ... ale leczenie jest kosztowne. W obecnej fazie eksperymentalnej kosztuje dosyć dużo. By wyleczyć jednostkę przestępczą, trzeba poświęcić tyle, ile możemy poświęcić na dwa lata utrzymania pięcioosobowej rodziny. Jest zagadnienie, czy warto... czy możemy... - Trzeba! - wrzasnąłem. - „Kapitanku”, proszę - szeptała Ula - proszę, przestań... - Daruj, nie potrafię! Czy nie rozumiesz, że otwiera się szansa ocalenia tylu ludzi? Ojca Franza, ojca Benniego, ojca Betki... Trzeba powołać fundusz społeczny Republik... - Fundusz dla naszych gnębicieli? Tak? Takiś wspaniałomyślny? Nie myślałam, że patrzysz przed nos. Tu trzeba widzieć przyszłe wieki, zbrodniarze się znów rozplenia... - wytrząsała z siebie gniew stojąca za nami Hanka. - To są chorzy, chorzy - stękałem broniąc się przed jej sarkazmem. Byłem zresztą oszołomiony tym, co się we mnie kotłowało, oszołomiony ideą, która wyłaniała się raptem jak wybuch nieznanej choroby. Tymczasem ojciec tłumaczył dalej sprawę leczenia. Nie przepuściłem już ani słowa. - ... w ostatnim dziesięcioleciu naszego wieku grupa polskich chemików i lekarzy medycyny wykryła w mózgu ludzkim „neurony zbrodni”, zwane przez nią „RONAMI”. Obecność ronów w mózgu decyduje o wzmożonych reakcjach agresji traktowanych przez medycynę jako zboczenie psychiczne. Ta sama grupa uczonych stworzyła ronową terapię, której celem jest zniszczenie ronów i zapewnienie dalszego normalnego rozwoju człowieka poddanego kuracji. Podstawowym lekiem w terapii są pastylki „DEVA”. Zależnie od liczby ronów w mózgu pacjenta stosuje się odpowiednie potęgowanie farmakologiczne przez rentgenizację. Właśnie synergiczne działanie tych środków daje pełną gwarancję zdrowia. Przyjaciele, ale to kosztuje i powstaje problem czy na taki luksus możemy sobie pozwolić? - Trzeba! - krzyczałem bez opamiętania; chciałem, by ojciec wreszcie usłyszał, by przestał być kalkulatorem, by poczuł się człowiekiem zdolnym do wzruszeń. Usłyszał, zwrócił się w tę stronę. - Odpowiadam młodzieży: o tym, kogo leczyć, zadecydują specjaliści z Instytutu Medycyny Trybunału Sprawiedliwości. Być może, że komputery będą zdolne określić liczbę ronów, a to będzie podstawą diagnozy. - Wszystkich trzeba leczyć! - wołałem powstrzymywany przez dziewczęta. Między nimi stanęła Sonia: - „Kapitanek” - milcz! - Nie. Tu idzie o życie ludzkie, o życie, rozumiesz? - przeciwstawiłem się. Nie wiem, co uczyniła Sonia, wiem tylko, że różowa mgła przesłoniła mi oczy, na niewymierny moment straciłem świadomość, pewnie to było krótko, ale wystarczyło do zażegnania burzy, którą mogłem wywołać swoją gwałtownością. Kiedy oprzytomniałem, na podium stał profesor Gorbatow: - Młodzieży, mam zaszczyt podziękować wam w imieniu Republik za poświęcenie i bohaterstwo, z jakim walczyliście, by zwyciężyły Republiki. Przyjmijcie order „SURSUM CORDA” jako znak jedności z całym postępowym światem, światem sprawiedliwym. Podszedł Bazyli, podał mu listę, profesor odczytał nazwiska i pseudonimy. Były to nazwiska Soni, Leszka, Franza, Hanki, Bazylego i kilku innych. Padło także moje. Ula spytała: - Czy to możliwe, „Kapitanku”? - A co, uważasz, że na order nie zasłużyłem? - Nie to, skąd - uśmiechnęła się zakłopotana - tylko, skoro jesteś synem Wielkiego Pomiana, liczysz się trochę inaczej, strach do ciebie przystąpić. - Ulka, dziewczyno, jestem ciągle wasz „Kapitanek”, ciągle! - To się okaże - mrugnęła wesoło - a teraz patrz, teraz najważniejsze. Ustawiliśmy się w szereg, a Ludmiła i Gorbatow szli przypinając ordery. Ulka wydostojniała, order szczególnie pięknie lśnił na błękicie sukienki. Uśmiechałem się do Uli i marzyłem, żeby ona myślała jak ja, by była za pastylkami „Deva”, za leczeniem zbrodniarzy, za daniem im ostatniej szansy. Nie było już wiwatów, oklasków, zaczęła się ponura chwila kapitulacji. W głuchej ciszy zachrzęściły kroki robotów, prowadziły członków sztabu „ZWYCIĘZCY” do prezydialnego stołu. Widziałem przed sobą tych, których pragnąłem uleczyć, wrócić życiu. - Nie wyglądali na złamanych. Szli butnie... XIII. Ku Sile „Deva” Nasza młodzieżowa grupa z orderami „Sursum Corda” na piersiach wracała z Sali Kolumnowej w milczeniu. Nie dawało się ukryć, że pod maską ciszy kłębiły się bardzo hałaśliwie myśli o karze Trybunału i o łasce w postaci pastylek „Deva”. Milczenie przerwała Ulka. Zawsze tak pogodna rozżaliła się: - Pomyślcie, Franz nie będzie miał ojca, człowieka po matce najbliższego w świecie, pomyślcie... Zwracała się do wszystkich. Ale Hanka czuwała, Hanka nie cfała się rozmiękczyć, nie pozwoliła sobie na sentymenty: - On nie miał go już dawno, poszedł przeciw niemu, oszukiwał go dla „sprawy”. „Sprawa” była dla niego ważniejsza niż ojciec. - Hanka, Hanka, nic nie widziałaś, on kochał swego starego. Chciał go „przerobić”, prowadzili ze sobą godzinne dyskusje. Franz cierpiał - nie zgadzała się Ula. - Kapujecie - rzucił jeden z chłopaków - tego diabła Giuseppa nie będzie, toż mówię wam, Giuseppe mistrz treser, delfiny go kochały, Amok... I Benni, Benni starego Giuseppa na rękach dygował, kiedy ten zamroczył się wodą piekielną, Benni... - No, a pomyślcie o Betce? Głupie to niby, a ile nam pomagała? Ciągnęła do dobrego, chociaż jak osa żądliła. Ona też przeżyje cios... nie, dajcie spokój, trzeba zaradzić... - mówiła wysoka brunetka, Teresa. - Kiedy zostaliśmy porwani, zamknięci w Verco, „oni” się nie troszczyli o rozpacz naszych rodziców, nie dawali nam folgi, musieliśmy jak zegarki chodzić, dopóki nie zrezygnowaliśmy z oporu, przesyceni, „łagodzącymi” opór lekami. Wy teraz chcecie im pomagać... Czy macie gwarancję, że „rony” im nie odrosną? Z neuronami różnie bywa. Ja nie wierzę... - Hanka z gniewem przerwała. - Koleżanki i koledzy! - wyskoczyłem. - Po co nam przypięto ordery? Nosić je, to znaczy mieć serce i wierzyć sercu. Co mówią wam wasze serca? Zgadzają się na karę, czy wyglądają jej odwrócenia od wroga? Nawet od wroga. - Nie wolno robić nowych błędów, wystarczą te z przeszłości, zawsze się znajdują w każdej epoce samarytanie. I co? I co? - pytam cię, „Kapitanku”? - tak wołała Sonia. - Nie było leku, który by dawał gwarancję, dziś jest - odparłem. - Ale ten lek kosztuje, będziemy musieli oszczędzać, ciągle oszczędzać - podkreśliła Hanka. - Dano im szansę - opowiedzieli się za wojną. Twój ojciec im tę szansę przyniósł - wykpili go, wtrącili do celi „Ukwiałów”, tak jak Gorbatowa, jak Ludmiłę orkom? Nie wiesz? To sadyści, to zbrodniarze. Nie powinno być dla nich prawa łaski. - Zakończyła Hanka i odwróciła się ode mnie. - To chorzy, trzeba ich leczyć. Stworzymy Fundusz „DEV”, to się da zrobić - stałem uparcie przy swoim. - Nie, „Kapitanku”, nie cierpiałeś tu, jesteś oczarowany, zaślepiony techniką, nic więcej - wtrąciła Sonia. - Technika będzie nam służyć, wszystkim ludziom, oni pomogą ją wdrażać. - Potrafimy bez nich! - z irytacją parsknęła Hanka. Żadne argumenty nie były doskonałe, każde z nas zostawało przy swojej racji. Skapitulowałem, zapragnąłem sam ze sobą dojść do ładu, w pojedynkę rozgryźć problem, uzbroić się w logiczne wszechstronne argumenty i wtedy zaatakować. Teraz dyskusja jest bezpłodna, nie da nic. Przyspieszyłem kroku - nie zatrzymywali mnie. Nawet Ula. Szedłem zaułkami Beleco, miasta „cudu” i nagle wypaliła się we mnie ciekawość, nie obchodziło mnie miasto „cudów”, myślałem o tych, którzy je stworzyli: o władcach i niewolnikach. - To wszystko nie takie proste - powiedziałem, nagle zdając sobie sprawę, że mówię głośno. Ktoś stąpał za mną, czyjaś ręka chwyciła za moją bluzę: - Stój! Teren wojskowy! Stój! Zatrzymałem się jak wryty. Nie zdążyłem nic powiedzieć, dwu kędzierzawych mężczyzn, marynarzy, odsunęło mnie sprzed najeżonego elektryzującymi kolcami ogrodzenia. - Teren wojskowy! Skąd się tu wziąłeś, cywilu? Okrzyk zdziwienia i radości wyrwał się z moich ust: - Jak mamę kocham, Tomek! Czy to możliwe? To ja! Nie poznajesz? Łukasz przed tobą! Zatrzymaj imiennika, bo mnie zgruchoce! Tomasz we własnej osobie, mój brat, stał i niedowierzająco mi się przyglądał. Zmieniliśmy się obydwaj, ja nawet więcej - przez dwa lata nabrałem cech „dorosłego”, ale musiał mnie w końcu poznać. - Bracie, bracie, kochany, Łukaszu! Ile tośmy się nie widzieli, orle portowy?! Rozradowany zapomniałem o przygnębiających myślach, niespodziewane odnalezienie brata wszystko odsunęło na dalszy plan. Porwaliśmy się w ramiona i gnietli w uścisku. - Co tu robisz, bracie? Jak się tu dostałeś? - nie przestawałem pytać, gdy zmęczeni rozwarliśmy ręce. - Tak samo, jak ty... Porwali mnie. Patrzyliśmy na siebie i brakowało nam słów na wyrażenie wielkiej radości. - Mama, Tomaszu, niezmiernie się męczyła, mówiła mi, że jedziesz naokoło świata, że wstępujesz do portów, że służba na okręcie niebezpieczna... - Przeszło rok nie mogłem stąd wysłać żadnego znaku... - A później? No powiedz, kilka słów, niech wiem. - Pamiętasz, dwa lata temu MOSB ogłosił letni nabór na okręty. Jak wiesz, ściągał ochotników. - Mówisz o Międzynarodowych Ochotniczych Siłach Bezpieczeństwa Oceanu? - Tak. Tamtego roku MOSB ogłosił letni zaciąg na okręty. Miałem ochotę spędzić na wodzie przerwę semestralną i załadowałem się. Było fantastycznie. Ale w powrotnym rejsie złapała nas huraganowa trąba, okręt został uszkodzony. Nim na S.O.S. przybyły jednostki ratownicze, spuszczono szalupy. Była noc. Straciliśmy orientację, nie było nawet busoli, ani gwiazd na niebie. Raptem coś podrzuciło łódź, trach, ciach, nura w wodę i już nas wyłapali ci z Beleco. Oni mają w jakimś punkcie swoją pułapkę. Chłopie, to były makabryczne dni, dali nam w kość, szkoda przypomnienia. Gdyby nie sprzysiężeni, którzy opiekowali się „nowymi gośćmi”... - Gośćmi - powtórzyłem mimo woli. - ... to byłoby krucho. Później chwyciłem języka z Verco, przez delfiny, Riko mnie odnalazł, do „Ciot” przypływał. No, gdzie Riko, tam nadzieja, wiesz jak to jest - roześmiał się - więc dalej to już był kontakt z „TA-MA”, ojcem, konkretne zadania i finał... - Co myślisz o „ZWYCIĘZCACH”? - Są tam źli ludzie, ale są i tylko obałamuceni „dorabianiem się”. Robią tu kolosalne fortuny, a to kusi. - Co tacy warci? - Popracować, to mogą się zmienić... - Dałbyś im pigułki „Deva”? - zaryzykowałem pytanie. - Dałbym, wytępienie „ronów” to największy humanitaryzm, stać nas chyba na to, nie? - I sztabowców byś oszczędził? - Też ludzie. Zostawić jednego, resztę stracić, to błędne koło, gdzieś tam zadrąży robaczek krzywdy i znów jakieś nowe „rony” czy „nadrony” wykiełkują. Brałbym wszystkich pod mikroskop i cześć! - Daj łapę. Myślałem, żeś jak inni bezwzględny. Masz niby do tego prawo - cierpiałeś... - W takich kwestiach nie można brać pod uwagę osobistych przesłanek - powiedział cicho mój brat. Zgadzałem się z nim. Ja także nie brałem pod uwagę cierpień ojca... - Starzy myślą podobnie - mówił dalej - nie chcą tylko działać na żywioł, na olaboga. Ojciec tym bardziej. On realizuje z dużą konsekwencją testament naszego „PRAPRA”... tamten w XX wieku obmyślał farmakologiczne uzdrowienie świata, ale zabrakło geniuszu, albo... przypadku... - Skąd tyle wiesz o naszym przodku? - Od ojca. Kiedy zacząłem studiować na Akademii Sztuk Pięknych, dla podkreślenia mojej dorosłości dał mi w spadku pamiętniki... - Tomasz przerwał, nachylił się i wyjął z cholewki marynarskiego trzewika drobny przedmiot: - To „WARS”, komputerek-sekretarzyk konstrukcji własnej „PRAPRA”, są tu zakodowane jego zapiski, cytaty z ówczesnej prasy, rozważania... - Ojciec ci to dał? - zazdrośnie spytałem - Można przejrzeć? - Pożyczę ci, jeżeli chcesz. Tylko, bratku, pilnuj jak oka w głowie. - Będę. - Dam ci coś jeszcze, poczekaj... - znów szperał przy cholewce niczym w zaczarowanym worku i wyłuskał stamtąd płaską podłużną sztabkę. - Oto notnik „HANKA 999”. Złączysz go ze swoimi bioprądami. To cacuszko wszystkie myśli układa niczym elektronowa drukarka. Możesz sobie zrobić wyciąg z „WARSA”, warto. Wziąłem drobiazg do ręki. - Kto to skonstruował? Ładnie nazwane. Jakby fala gorąca przemknęła po twarzy braciszka. - Zabawiam się niekiedy - powiedział - a nazwa od imienia dziewczyny. Znamy się, ona działa w „SURSUM CORDA” w Verco. - Hanka? Taka zasadnicza i twarda jak granit? - Zasadnicza, tak. I twarda jak granit - powtórzył. - Dzięki niej... - przerwał, może zawstydził się wyznań. - Ho ho ho - mruknąłem, chociaż nie chciałem go dotknąć. - Hanka dużo mi pomogła - mówił. - Miałem służbę przy najgorszych paskudztwach, przy „GENIALNEJ”. To ostatni wynalazek „ZWYCIĘZCÓW”. Po zetknięciu z ziemską atmosferą wyzwala się samoczynnie i leci cicho jak nietoperz. Komputer wylicza odległość i moc działania. Ten nietoperzyk rozwala najpotężniejsze schrony, może zmieść kilkumilionowe miasto. Napędem „GENIALNEJ” są grasery wykorzystane do super działania. - Słyszałem o nich. Ktoś tam wymyślił, żeby koncentratory grawitacji zastosować... Ale co dalej, braciszku? - Pilnowałem arsenału z zespołem nowoczesnych geniorobotów, tak zwanych „G-io R”. Zgrać taki zespół to był cholerny trud, no ale mnie tak wyszkolili, że każdą część i „GENIALNEJ” i jej „G-io R” znam na pamięć. I wyobraź sobie, że jako zadanie nr 1 od konspiracyjnych sił Beleco otrzymałem rozpracowanie i wykonanie Akcji „G”, to jest unieszkodliwienie tej broni w czasie „A.T.” Kapujesz? Patrzyłem na mego brata zdumiony i zachwycony. - I unieszkodliwiłeś? - No, raczej zorganizowałem automaty. I tu pomogła Hanka. Skierowała roboty z odcinków Verco do Beleco - „Genialna”. - Kiedy się to wszystko działo? - W czasie Akcji „DEL”. - A delfiny z Verco do czego były szkolone? - Do obrony Oceanu. W czasie „A.T.” delfiny miały razić nasze okręty w głębinach i na powierzchni Oceanu. Ich pociski są nieszkodliwe dla środowiska oceanicznego, ale potrafią swoją temperaturą spalić obiekt rażony. - Wiesz, Tomaszu, właśnie ja brałem udział w akcji... Tomek nie zwrócił uwagi na moje słowa, przyglądał się orderowi. - No, order „SURSUM CORDA”, ho ho, bohater z ciebie. I pomyśleć, że nic nie wiedziałem, że cię chwycili. - Ty jesteś bohaterem, nie ja, ja tu dopiero kilka dni, ty przeszedłeś całe potworne piekło. - Bohater to wielkie słowo, jestem dorosły, ty... młodzież, inna - ocena - zaśmiał się - no, ale i ja wstydu rodzinie nie przyniosłem, fakt. - Będziesz jak „PRAPRA” - powiedziałem. - No no, braciszku, bez fantazjowania. Czas nam się rozstać, mój imiennik rozpalił się do czerwoności, widzisz jak alarmuje? Przekroczyliśmy limit postoju. „T2” wysyłał ostre sygnały świetlne. Nie mogłem zatrzymywać mojego brata. - Jak będziesz pierwszy na lądzie, ucałuj Mamę! - powiedział Tomek. - Idź za strzałką „3”, i cześć stary! - Tomasz podał mi swoją potężną łapę. Ciężko się rozstać, ale cóż, inaczej nie można - poszedłem za migającą strzałką. Było niedaleko. Po minucie znalazłem się w przydzielonej mi jednoosobowej kwaterze. Karty programowe telewizyjnego wielkiego ekranu zachęcały do obejrzenia ciekawych pozycji, ale mnie bardziej nęciły tajemnice „WARSA”, wyłączyłem reklamówki. Zapadła cisza. „WARS” zawierał mikrofilm przesuwający się jak nitka, przyłączyłem do niego miejscowy powiększalnik i wyregulowałem prędkość przesuwu. Tekst był w języku polskim. Wystarczyło to jedno, by poczuć wzruszenie. Pod datą 15. X. 1944 rok odczytałem: Kolz wyciągał mnie ostrożnie, centymetr po centymetrze. Poznałem go i przestałem udawać martwego. - Właź do taczki - szepnął - podwiozę cię do zwałki kamieni, tam czeka Kurt. Da ci kapotę... Ostatnim spojrzeniem ogarnąłem ścianę śmierci purpurową od krwi. Nie byłem nawet ranny. Chybiono. Wszedłem prędko do taczki, skurczyłem się, poczułem jak Kolz zarzucił na mnie śmierdzący łach i za chwilę układał drobny tłuczeń. Ciężko oddychał, ruszył, mówił coś, pewnie do mijanego wartownika. Jeszcze kilkanaście sekund pod duszącym całunem i nagły przewrót taczki, znalazłem się pod jej pokryciem. Nie wolno było nawet drgnąć. Widziałem mnóstwo człapiących butów i obrót żelaznych kół, mijały nas następne taczki. Później uciszyło się. - Wyłaź - znów ten gorący szept. Niebo jesienne nade mną i twarz drugiego kapo - Kurta. - Bierz kapotę i do szałasu. Runąłem miedzą. W szałasie nie pytali o nic. Zerwali brudny pasiak, narzucili cywilne łachy. Jeszcze łyk gorącej herbaty, kęs najwspanialszego - prawdziwego chleba. Tak uratowano mnie spod ściany śmierci. Kiedy przybyłem po wielu dniach do rodzinnego domu - rodzice płakali: był list z obozu: zmarłem na zapalenie płuc”. Nie mogłem dalej czytać, obraz tej sceny miałem w oczach. Jakiś nieznany Kolz, Kurt i inni ryzykowali własne życie ratując mego „PRAPRA”. Chciałem doszukać się tekstu o leczeniu farmakologicznym „zła”, tymczasem mój PRAPRA rozwodził się nad filozofią wojny, było tego dużo i bardzo mądrze, nie na moją skołataną głowę. Do filozofii nie miałem skłonności, wolałem technikę. Napotkałem notatkę prasową. „Rok 1970 - Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów Zjednoczonych uchwaliło rezolucję o zakazie umieszczania na dnie mórz i oceanów broni jądrowej i innych środków masowego niszczenia.” Słowa PRAPRA: „Zło jest chorobą, trzeba je leczyć jak cholerę, tyfus, raka. Musi istnieć taki sposób, by niszczyć określone neurony mózgu. To należy do przeszłości.” Musiałem skonfrontować propozycje PRAPRA z propozycjami współczesnej mi nauki, z propozycjami mojego ojca. Odezwał się dzwonek telefonu. Zamknąłem „WARSA”, nacisnąłem klawisz aparatu, włączyłem wizję. Ujrzałem Hankę, moją przeciwniczkę, a miłość mojego braciszka. Patrzyłem na nią teraz trochę inaczej - Tomek nie mógł zakochać się w byle kim. - Hej, co się tłuczesz po nocy? - spytałem. - „Kapitanku”, Franza postawiono pod zarzutem zdrady. Tylko ty jako świadek możesz mu pomóc. Pomyślałem, że zwalił cały ciężar akcji na mnie; akcja spatałaszona dzięki jego niezrozumiałym oporom, lecz zapytałem tylko: - Kto stawia zarzuty? - Młodzież „SURSUM CORDA”. - A Sonia co na to? - Sonia nic nie wie. Wyjechała za Franzem na ląd. - Bez niej robicie sądy? Macie zagrania - zgorszyłem się. - Franz uciekł. - Same zagadki. Skąd uciekł? - Ze szpitala. Jeszcze nikt ze starszych nie wie o naszych podejrzeniach, chcemy to zbadać. Nie można krzywdzić człowieka nie znając prawdy. - Masz całkowitą rację. Powiedz jednak, jakie są konkretne zarzuty? - Bez rozkazu zmienił plan „DEL”. Przez to wydarzyło się, jak wiesz, wiele złych rzeczy i może wydarzyć się jeszcze. Pomóż nam. Trzeba wyjechać na ląd. Wiem, że chciałbyś zobaczyć się z ojcem, że spotkałeś brata... - Mniejsza o mnie. Pojadę, ale muszę znać więcej szczegółów, które mogą wyjaśnić postępowanie Franza. - Pojedzie z tobą Ulka, wszystko ci powie. To, że jedzie Ulka bardzo mnie ucieszyło. - Myślę, że Franz, podobnie jak ty, będzie za leczeniem zbrodniarzy politycznych - podkreśliła Hanka. - Z pobudek osobistych - wypaliłem. - Nie możesz się dziwić, ojciec, to ojciec. - Dziwię się, że zbyt późno o tym pomyślał. - Nie bądź w tym wypadku zbyt srogi. Franz zawsze był bez zarzutu, tylko ten jeden raz... - Bzikujecie na punkcie Franza - powiedziałem. - To nie bzik, a uczciwa ocena kolegi - spokojnie odparowała Hanka. Ciekawe, co myśli o Tomaszu, o jego odważnej robocie? Nie opłaciło się sprzeczać, najważniejsze, że „SURSUM CORDA” znów mnie potrzebuje. - Kiedy mamy jechać, zaraz? - Jutro rano, musisz odpocząć. - I dziś robisz alarm? - powiedziałem z wyrzutem. - Trzeba się trochę przygotować, zebrać dokumentację... gdybyś odmówił, musiałabym jechać z Ulką, a ja... - Nie odmówiłem. Idź do roboty, tylko rano czekam na pobudkę. - Batyskaf jest gotowy - twoja „POLONIA 75” - poinformowała. - O mamo, Hanka, „POLONIA”? Tutaj? - Ewakuowano ją przed Akcją „DEL” - zaśmiała się - widzisz jak potrafimy o wszystkim myśleć. - Na sto procent klawo! Jesteście morowe dziew czyny! Dziękuję za „POLONIĘ”, Hanka, bardzo dziękuję. Nawet sobie nie wyobrażacie... - To cześć, do jutra, „Kapitanku” - powiedziała tylko. Zostałem sam wprost ogłuszony radością. Ulka, „POLONIA”, Tomek, wszystko sumowało się w tak ciężki nabój, że siadłem, by odsapnąć. Przygotowałem się do spania i zatonąłem w wygodnym tapczanie. Śnił mi się mój PRAPRA, był podobny do mnie. Zrobił wielkie wrażenie na członkach „SURSUM CORDA”. Słyszałem pomruk uwielbienia: „To ten, który...” Czemu zawdzięczał swoją popularność? Przecież to nie on wynalazł pastylki „DEVA”. W tym śnie pragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej o PRAPRA i wtedy zobaczyłem go z bliska: to był mój ojciec, ale bardzo podobny do Tomka. Fakty i epoki pomieszały się... XIV. Na ratunek Franzowi Łapy uniwersalnego robota wypchnęły „Polonię” z komory startowej. Popłynęliśmy. Ula uważnie śledziła każdy mój ruch. - Całkiem nieźle ci idzie - stwierdziła. - Niby co? - uśmiechnąłem się. - Sterowanie - wyjaśniła. Udawałem, że nie rozumiem. - Martwiłyśmy się z Hanką, że nie połapiesz się w nowych urządzeniach. Bazyli całą „Polonię” przemeblował. - Nie gniewam się o to - powiedziałem zadowolony. Cieszyłem się szczególnie z „LAARGONU”, czyli laserowego telefonu opartego na argonowym laserze emitującym zielone światło przypuszczane przez wodę morską. LAARGON był niezawodny na każdej głębokości. Radowała mnie obecność sonolokatora „SPEED7” zastępującego tradycyjną echosondę i dającego niewiarygonie klarowny obraz. Tak, Bazyli zadbał o „POLONIĘ 75”. Rejs zakończył się pomyślnie. Wpłynęliśmy do Zatoki, boje prowadziły nas kolorowym szpalerem i muzyką swoich sygnałów. To był triumfalny rejs, nasz pierwszy rejs, pozostanie on w mojej pamięci pod kodem „Ulka i ja”. Nim nas wypuszczono z batyskafu, opracowaliśmy plan działania - zgodnie z nim mieliśmy się spotkać za dwie godziny w Delfinarium, gdzie spodziewałem się zastać Rika. Ula natychmiast zamierzała zrobić wywiad u matki Franza, ja spieszyłem do domu. Tymczasem stało się zupełnie inaczej. Do batyskafu zbiegła się dzieciarnia uliczna i uczniowie Międzynarodowej Szkoły Akwanautów z młodszych grup. Nie można im było wytłumaczyć, że mamy zadanie do wykonania. Zaimprowizowaliśmy małym przyjaciołom pogadankę o powstaniu w osiedlu Verco. Ja mówić nie umiem, lubię konkretną robotę, a okazało się, że gadanie też potrzebne. Zdecydowaliśmy z Ulką, że trzeba mówić krótko, a ja ględziłem rozwlekle, na poważnie, niczym pomnik. Dopiero Ulka włączyła się trochę żywiej i zainteresowała gawędą o „przesławnym Kapitanku”, który uwolnił delfiny z kolonii Verco.. Nie mogłem jej darować tej gadaniny. Ze wszystkich stron wykrzykiwano: - Gdzie jest „Kapitanek”? - Kiedy wróci na ląd? Ta złośliwa dziewczyna z niewymownym wdziękiem wskazała na mnie: - Oto bohater, wasz kolega Łukasz Pomian. Dałem nogę, nim zdążyli mi się dokładnie przyjrzeć. Nie daruję mojej prześlicznej, że mnie tak reklamowała jak kaszalota z portowego ZOO. Pobiegłem do domu. Nie spodziewałem się, że zastanę tam ojca. Kiedy on zdążył przyjechać? Oprócz niego w pokoju było jeszcze sporo ludzi. Zrozumiałem, że trafiłem na poważną konferencję. Tak cieszyłem się na spotkanie z mamą, tyle miałem do powiedzenia, a tu nawet przywitać się nie mogłem. Wycofałem się pospiesznie. Już zamknąłem drzwi, ale stałem koło gabinetu - mama powinna wyjść. Miałem rację, drzwi otworzyły się. - No chodź, mój kochany, chodź! Ile ja się namartwiłam, kochanie, spać nie mogłam, Łukaszu, żebyś nigdy... - Mamo, Tomek cię całuje, niedługo wróci z tego przydługiego rejsu - powiedziałem. - Wiem, wiem, nie mogliśmy ci mówić prawdy, to była tajemnica ważna dla Republik, a początkowo nie było od niego znaku - tłumaczyła. - A ja... musiałem ocalić „Polonię”, mamo. - Rozumiem, tylko tak bardzo mi było źle. Ucałowaliśmy się, uściskali, nawet nie spostrzegliśmy, kiedy obok nas stanął ojciec.. - Cześć, „Kapitanku” - zażartował. Nie powinien teraz żartować, czy nie zasłużyłem na poważne traktowanie? - Cześć synu, bardzo jestem z ciebie dumny - powiedział ciszej. Rozchmurzyłem się. Znalazłem się w uścisku mocnych ramion. - Lecę do Rika - powiedziałem oderwawszy się od piersi ojca, radość nie dawała mi spokoju. - Leć, leć! - zaśmieli się oboje, znali mnie. - Wieczorem mam dla ciebie godzinkę, przyjdź - dorzuciła matka. - Oczywiście, mamo! - krzyknąłem i frunąłem uskrzydlony tą najwspanialszą obietnicą. Starzy nie mieli absolutnie czasu na życie domowe. „Godzinka” to luksus. Może dlatego, że czułem się uszczęśliwiony obietnicą wspólnego wieczoru, cały świat wydawał się piękny. Słońce było ciepłe, niebo jasne. Daleko połyskiwał widoczny ze wszystkich wzgórz miasta Ocean. Czy możliwe, by pod tysiącami ton jego wód istniał ponury świat z Akwusem i małymi dziećmi wodnymi? Potężny kraj zbudowany przez ludzi? Ile ofiar pochłonął ów kolos? Ilu ofiar nie pochłonął dzięki pigułkom mojego ojca? W porę przypomniałem sobie, że umówiłem się z Ulką. Szybko wskoczyłem na taśmociąg zatrzymujący się przed Delfinarium. W ogólnym basenie nie odnalazłem przyjaciela. Czekałem z dziesięć minut, delfin nie pokazywał się. Pobiegłem do tresera. - Maurycy, co z Rikiem, jest w „TA-MA”? - Skąd, siedzi w izolatce. Naparzali się z Amokiem. - Pierwsze słyszę - zdziwiłem się. - Miał porachunki. Idź tam, jest u niego Ula. Niecierpliwi się... Izolatka była przyciemniona, Rika podtrzymywały Kolas i Kolaska, dwa mocne, zdrowe delfiny. Źle z Rikiem, jeżeli go podtrzymują. Delikatnie otworzyłem drzwi. Natychmiast zrobił się ruch - Riko poznał mnie. W jego melonie działał bezbłędny komputer. - Witaj, Riko! Naparzałeś się, wariacie? - Tsziiit - popiskiwał radośnie. - Kochany melonie, dobrze się spisałeś w Verco, ale po co naparzałeś się z Amokiem? Potrzebne to było? - „Kapitanku”, ty nic nie wiesz - odezwała się stojąca w pobliżu Ula. - Czego nie wiem? Coś się wydarzyło nowego? - Wszystko przez Amoka. Zawiadomiony przez delfina patrol dostał się do komór wlotu powietrza i przerwał dopływ, dlatego musieliśmy ewakuować się z Verco. - Hm, to była paskudna ewakuacja - przypomniałem sobie strefę „MĄTW” i aż wzdrygnąłem się - Co więcej? - Riko prowadził delfiny, ale szedł przodem, dopiero w „TA-MA” spostrzegł, że nie ma Amoka. Co zrobił? Jak myślisz? - Zaczął go szukać. - Właśnie. I szukał tak długo aż znalazł - Amok holował tresera. Giuseppe był ranny. Nie wiem, co wyprawiał Riko, w każdym razie wraz z Amokiem i treserem przypłynął do Delfinarrum. - Zuch! - wrzasnąłem - Ulka, skoczę po rybę, wart poczciwiec nagrody. Biegłem z kołowrotem w głowie. Myślałem o Franzu, to przez niego cały galimatias. Gdyby zabrał robota... Dlaczego nie wziął. Może chciał, by akcja się nie udała? Wpakował mnie w kabałę... nie spodziewał się, że dam radę? Chciał później niepowodzenie zwalić na mnie? Cwaniak, albo w ogóle... w mózgu mu się pomieszało. Wróciłem z rybą, rzuciłem ją Rikowi do pyska, potem pogładziłem jego grzbiet, połaskotałem tłusty melon. - Będzie wszystko fajnie, jutro wrócisz do basenu. Mam dla ciebie dużo roboty, nie daj się, Riczku! - szeptałem, a zwierzak słuchał i odpowiadał: - Tsziit, tsziit... - Tsziiit, tsziiit - zaświstałem i podszedłem do Uli. - Masz jakiś plan? - spytałem. - Rozmawiałam z matką Franza. Ona całkowicie stoi po stronie Zjednoczonych Republik Ziemskich, dzięki niej Franz angażował się w sprawy „SURSUM CORDA”. Matka twierdzi, że Franz załamał się. Odwiedziła go w szpitalu i zaobserwowała wyraźną różnicę w jego stosunku do ojca, Franz uważa ojca za nieszczęśliwego, nie chce go w biedzie opuścić. Matka nie wie, że syn uciekł ze szpitala, nie odważyłam się jej tego powiedzieć. - Szkoda, mogła coś doradzić - mruknąłem. - Właściwie doradziła. Powiedziała, że Franz po wyjściu ze szpitala ma zamiar udać się do Trybunału Sprawiedliwości i oddać się do dyspozycji władz. - Nie możemy do tego dopuścić. Zresztą jest niepełnoletni... - Tak, nie możemy, ale on sam może już to zrobił? Zacznijmy działać, szukać... - Co zrobimy? - nie miałem żadnej koncepcji. - Skorzystamy z tego, co powiedziała matka Franza, idźmy do Trybunału. - Więc chodźmy zaraz - wstałem. - Pożegnaj się z delfinem, nie widzisz jak posmutniał? - Riko, teraz mam sprawy, załatwię, to wpadnę do ciebie, przestań się rozrzewniać. Tsziiit, Riczku! Najlżejszy głos nie doleciał do mnie, pewnie się dąsa. Znam jego sztuczki: - Hej, Riko, bywaj! Nie czekałem na poprawę humoru pupilka, wyskoczyliśmy z Delfinarium. - Co wiesz o Franzu? - spytałem. - Dotychczas nie zawodził. I naukę i pracę, i zabawę, wszystko traktuje serio. Jeden z mocnych - stwierdziła. Jej mogłem wierzyć. I wobec tego powiedziałem ze stanowczością: - Nie możemy pozwolić mu zginąć. - Chciałam to od ciebie usłyszeć, Łukaszu. Tak pięknie wymawiała moje imię. XV. Komputer „Możliwości” Port tętnił życiem. Nie wiedzieliśmy na co wpierw patrzeć, bo powrót z głębin to niejako powrót ze świata pogrzebanych. W Oceanie czułem się zagrożony, jeżeli przypominałem sobie, gdzie się znajduję. Chodziłem ostrożnie śledząc najmniejsze odchylenie od normy, czy to przyrządów, czy samego siebie, bo człowiek - mimo technicznych zabezpieczeń - mógł do pewnych sytuacji się nie przystosować. Pamięć, że jest się pod setkami metrów wody wtrącała w stan bezustannej czujności. A to wcale nie jest dla nerwów najlepsze... - Tu się oddycha - powiedziała radośnie Ula. - Tak, tu się dopiero oddycha - przytaknąłem. - Wszystko pachnie - zachwycała się dalej. - Pachnie Ziemią. - A jednak Ocean zawsze nas przyzywa - mówiła Ula... Skierowaliśmy się w stronę gmachu Trybunału. W gabinecie do Spraw Młodzieży przyjął nas urzędnik, którego U la znała. - Franza nie było. Sprawa dyrektorskiego syna z Verco wiąże się ze sprawą Giuseppe Massinaca, który także był w tym szpitalu. Obydwaj ulotnili się. Milicja Republik rozpoczęła poszukiwania - powiedział. - Franz i Giuseppe? Ależ proszę pana, to nonsens. Franz nigdy nie poszedłby z Massinacem - przeciwstawiła się Ula. - Różne bywają okoliczności - mówił urzędnik. - Nie, nie uwierzę - upierała się Ula. Wyszliśmy niepocieszeni. - Gdyby uzyskać dostęp do „Komputera Możliwości” - westchnąłem. - To świetna myśl - ucieszyła się Ula - możemy nasz kłopot powierzyć maszynie. Nic nie stracimy, a może zyskamy. - Chodźmy jeszcze raz do twego znajomka. Urzędnik był wyraźnie zakłopotany: - Do komputerów tego typu mają dostęp tylko służby śledcze, komputery obciążone są zadaniami, nie wiem, czy da się uzyskać nawet kilkanaście minut. No, popróbuję. Zaczął łączyć się, wszędzie motywowano odmowę podobnie, dopiero dziesiąta z kolei rozmowa odniosła skutek. - Spieszcie do kabiny „KO231”, tam wami się zajmą. Zrobiono nam krótki wykład obsługi komputera. We dwójkę zaprogramowaliśmy komputer, podając prawdziwe okoliczności z życia Franza, mogące mieć wpływ na cyfro wy model jego zachowania. Komputer odebrał dane i zaczął pracę - po kilkunastu sekundach na ekranie czytnika błysnął lakoniczny tekst: „Franz i kilku mężczyzn znajdują się w „Lazurowej Grocie”. Trwają przygotowania do wyprawy na planetkę „BEN”. Start z Kosmodromu „MALBONA ZZ”. Dalekosiężna rakieta czeka na kosmonautów. Grupie grozi nie bezpieczeństwo”. - Czy to trzyma się kupy? Skąd Franz w takich okolicznościach? Ula milczała. Wyglądało na to, że zaczyna wierzyć lub, że poważnie się nad czymś zastanawia. - Nie traćmy czasu, Ulka - poprosiłem. - Pozwól, niech zbiorę myśli. Posłuchaj, był taki wieczór w Verco, uroczy jak na „więzienie”. Mieliśmy zebranie „SURSUM CORDA”, posypało się wiele projektów. Aby nie budzić podejrzeń zaczęliśmy tańce, wróżby... - Czasem i to konieczne - powiedziałem. - Wiesz, laliśmy wosk... - I co? Franzowi uformowała się rakieta? - Nie kpij, właśnie rakieta... i... grota, tak twierdził Benni Massinac. - Co ty opowiadasz? Benni? - zdumiałem się - Benni był prymusem w naszej szkole. - Nie szkodzi, był także w Verco. Oczywiście nikt nie dopatrzył się tej rakiety i tej groty, ale Benni dostał bzika, zapalił się i werbował załogę na swój statek. Namawiał najlepszych. Przede wszystkim Sonię i Franza. - I co dalej? - Franz odmówił Benniemu wpisania się na listę, powiedział, że nie poleci z Ziemi, ma co tutaj robić do końca życia... i że nie lubi pustki kosmosu. - Czekaj, czekaj, Ula, ale co nas te koszałki, opałki obchodzą, Benni i te wróżby? - Bo ja tę grotę i rakietę podałam Komputerowi Możliwości. - Zbzikowałaś? - Nie, to nie takie głupie, to nie takie głupie... - Ulka, pokaż kartkę. - Chwyciłem komputerową diagnozę i literka po literce śledziłem. - Ulka, ja coś mam... - Żartujesz? - Nie, tu jest powiedziane kosmodrom „Malbona ZZ”. Ja już gdzieś tę nazwę słyszałem, może widziałem... Absolutnie nie wiem gdzie, kiedy, w jakich okolicznościach, ale słyszałem. - No widzisz? Chodźmy do Soni, ona pomoże rozwikłać łamigłówkę. XVI. Niebezpieczna Wyprawa Sonię zastaliśmy przed domem - wybiegła ku nam dostrzegłszy nas w panoramicznej lunecie. - Witajcie, co za miła niespodzianka! Proszę na taras do mamy, nie opuszcza mnie na chwilę, ciągle się boi porwania-śmiała się. - Dziwisz się matce? - rzuciła Ula. Ona zawsze miała właściwe spojrzenie na wszystko... Na tarasie stała wysoka kobieta, o wielkich, czarnych oczach - przeciwieństwo jasnej Son i. Kilka trzcinowych foteli, stolik, krzewy oleandrów w wielkich donicach, delikatne, przesłonięte liśćmi słońce, wiatr lekki jak dmuchnięcie - było tak miło, że usiadłem nie pragnąc przez chwilę nic więcej. Sonia tak przed minutą radosna zapatrzyła się w przestrzeń i trochę melancholijnie powiedziała: - Tęsknię do Verco. Tęsknię za Oceanem. Kocham Ocean jego czerń i blaski rzucone w głębię przez człowieka... - Sońka, mówisz od rzeczy, ciesz się, że wreszcie tamto się skończyło - mruknęła Ula. - A wrócić zawsze będzie można. - Sońka, patrz... tu jest tak... - zawołałem, nie potrafiąc określić, jak właściwie jest. - To za mało!? - Ja wiem, ale czuję, że nie umiem tutaj żyć... Matka gładziła rozrzucone włosy Soni i nic nie mówiła. Zamilkliśmy również. Ciszę przerwała Ula - czas uciekał, a my nie postąpiliśmy w sprawie Franza ani na krok. - Byłaś u Franza w szpitalu, Sonieczka? - Tak, jest bardzo osłabiony i przygnębiony... - westchnęła. - My też się wybieramy - nie dopuściłem jej do głosu, chciałem stworzyć pozory, że nic o Franzu nie wiemy. - Pamiętasz, Soniu, nasz wieczór wróżb? - zaatakowała Ula. - Wtedy, tego dnia poznałam Franza, pamiętam... - mówiła zamyślona. - Co to za wieczór? - udałem zdziwienie. - Wróżby z wosku - uśmiechnęła się Sonia z lekkim zakłopotaniem. - O racjonalistki... Zabawiałyście siew coś takiego? - kpiłem przesadnie. Sonia podała kilka szczegółów, które znałem z opowiadania Uli. Postanowiłem przejąć inicjatywę. - Benni zrobił propozycję Franzowi? - Skąd o tym wiesz? - zdziwiła się Sonia. - Tak, zrobił. Znacie Benniego, to genialny chłopak i niesłychanie energiczny. Pracował nad specjalną rakietą; odkrył nową planetę i chciał tam polecieć. Benni zbierał załogę i liczył na Franza, a Franz odmówił. Nie przeszkodziło to Benniemu w jego planach realizowania lotu... Już nie chciałem bawić się w ciuciubabkę. - Sońka, jest prawdopodobne, że Franz odleci z Bennim - podałem jej kartkę „Komputera Możliwości”. - Franz uciekł z Giuseppem. Przeczytała i zerwała się na równe nogi. - Nie mamy chwili do stracenia... - Co chcesz zrobić, Sonieczko? - przestraszyła się matka. - Muszę go ratować! Wiem, co znaczą słowa Komputera. - Sonieczko, trzeba rozważyć... - matka chwyciła Sonię za rękę, Sonia wyrwała się. - Mamo, nie przeszkadzaj, ja muszę! Wybiegła. Zostaliśmy z matką na tarasie. Kobieta siedziała z pochyloną głową. Ulka przerwała ciszę. - Proszę pani, Sonia bardzo lubi Franza... Może lepiej było tego nie mówić? Twarz czarnej pani pobladła. Lecz kiedy Sonia wróciła, matka - już opanowana - wstała. - Sonieczko, polecimy helikopterem - powiedziała rzeczowo. - Jesteś najukochańsza, mateńko - Sonia rzuciła się matce na szyję. - Może się wam przydam, moi bohaterzy - zwróciła się do nas. - Biegniemy do „Dolores”, ty mamo przygotuj się, my sprawdzimy maszynę - dyrygowała Sonia. „Dolores”, wspaniały śmigłowiec, czekał na pasie startowym niewielkiego lotniska gotowa w każdej chwili do startu. Matka już przybiegła. - Do „Doliny Wisielców”, mamo - powiedziała Sonia. Matka wzdrygnęła się, ale rozpoczęła start. Usłyszeliśmy cichy dialog między matką i córką: Matka: Sonieczko, nie chcesz chyba sama załatwić tej sprawy? Sonia: Nie, mamo, połączę się z najbliższym posterunkiem Sił Porządkowych Z.R.Z. Matka: To dobrze. Lecimy. - Słyszałaś o takiej dolinie? - spytałem Ulę. - Nie... - Wrabiamy siew dziką historię. Widziałaś jak patrzyła matka Soni? - Jakby zobaczyła śmierć - stwierdziła cicho Ula. Lot trwał blisko godzinę. Zaczęliśmy się zniżać. Przed nami szarzał niewyraźny krąg doliny. - Na mapie tego nie znajdziecie - krzyknęła do nas Sonia. - Myślę, że nie - zgodziła się Ulka. Osiedliśmy na nierównym, kamienistym gruncie. Czy to pole, czy kamieniołomy, trudno było rozpoznać, Nieruchome powietrze zamknęło nas w przeraźliwej, suchej ciszy. Sonia zaczęła nastawiać tele-radio. - Pomogę ci złapać - zaofiarowała się matka. Obydwie rozpoczęły bombardowanie kanałów powietrznych, połączenie otworzyło się na którejś linii. - Tu helikopter „Dolores” - Sonia podała położenie. - Nasza grupa schodzi na dół, mamy sprawę doniosłej wagi, proszę o pogotowie oddziału. Osobiście wyjaśnię. - No, doskonale! - ucieszyła się matka. - Idziemy. - Sonieczko, bądź mądra, nie szalej - prosiła czarna pani. - Pędzę, mamo, możesz iść wolniej, nim pogadam z władzami, dobijecie. Sonieczka już odbiegała. My za nią. Skąd brała siłę ta delikatna z pozoru dziewczyna? - Sonia, wariatko, zwolnij! - wołałem za nią. Nic nie pomogło, wzięła rozpęd i nie uznawała przeszkód. Czy nie mogliśmy dolecieć śmigłowcem? Po co urządzać tak ciężki maraton? - rozejrzałem się po okolicy. Dobiliśmy po głazach i rumowiskach do niewidocznego wśród szarzyzny budynku, weszliśmy - zatrzymał nas jakiś młody porucznik. i - Do kapitana Danleya - wyjaśniła Sonia. - już czeka, tam na lewo - wskazał porucznik ciekawie przyglądając się naszej trójce. - Tam wejdę sama - wstrzymała nas Sonia przed drzwiami. - To przyjaciel rodziny - dodała. Zostaliśmy. Sonia nie wychodziła długo, ale kiedy się ukazała, była rozpromieniona. - Danley jedzie z nami! Patrol już gotowy, zaraz ruszamy. - Jeśli chcecie wiedzieć, to w „Dolinie Wisielców” spotykają się największe opryszki, hulają w swojej grocie, dzielą łupy, teraz im się ten raj skończy. Trzeba tylko trochę czasu. - „Komputer Możliwości” nic nie wspomina o tej dolinie - zauważyłem - mowa jest o „Lazurowej Grocie”. - To właśnie w „Dolinie Wisielców”. Baza posterunku leżała tuż przy autostradzie. Zahuczały silniki. Rozpoznałem szybkościowe „Sparki” i „Iskry” milicyjne wyciągające około trzystu kilometrów na godzinę. Już wsiadaliśmy, Danley szeroko uśmiechał się do Soni. Od skał zbliżała się matka dziewczyny. Danley zaprosił ją do środka - zrobiło się trochę ciasno, ale nie czas było myśleć o wygodach. Sznur „Iskier” ruszył. Pęd zapierał dech. Gnaliśmy zaledwie godzinę, a mieliśmy wiatru, pyłu i piachu dosyć. Ucieszyliśmy się też, kiedy Danley zawołał w mikrofon: - Stop! Zahamował wóz i wysiadaliśmy w dławiącej chmurze, następne samochody ginęły w kurzawie. Ostre wierzchołki skał otoczyły nas. Celem był rejon najbliższych grot, gdzie można było dotrzeć tylko pieszo. Sonia ruszyła pierwsza. Danley kazał jej się cofnąć. - Teraz do mnie należy dowodzenie - zaśmiał się, lecz nie było z nim żartów. Sonia posłusznie cofnęła się. Patrol rozsypał się w tyralierkę, my za nimi. Przed nami wyłoniła się chropawa ściana, na której widniał nabazgrany koślawymi literami napis przez całą jej szerokość: „Dolina Wisielców” Pod napisem widniały rysunki i płaskorzeźby. Mogły się nawet podobać, szczególnie rzeźby - wyglądały na stylizację rysunków dziecięcych, uproszczonych, a pełnych wyrazu. Szliśmy ostrożnie. Danley pierwszy usłyszał hałas. Podał mi mini radiotelefon. - Słyszysz? To u nich. Trzeba zbadać. - Zwiad może należeć do mnie? - spytałem kapitana. Uśmiechnął się wyrozumiale. Wiedział, że chciałbym zabłysnąć. Ulka stała niedaleko, a ja... mniejsza zresztą o szczegóły... - Możesz zaryzykować, tylko idź na kocich łapach, rozumiesz? - Zachowam się... - zaśmiałem się cicho. - A ja? - doleciało pytanie Ulki. I wtedy obejrzałem się, nasze oczy przylgnęły do siebie. Oczy Ulki... Szumiało w nich morze, przelewało się ciemnią i błyskami. - Nie przeszkadzać! - Danley odsunął Ulkę. On nie znał, nie wiedział, jaka to dziewczyna. Mrugnąłem do Uli, by nie brała sobie do serca tego „nie przeszkadzać”. - Idź, chłopie, będę cię ubezpieczać - mruknął kapitan. Mógł tego nie gadać, odbierał mi dumę z powierzonego zadania. - Przemknę - trochę chełpliwie powiedziałem. Licho wie, skąd rodziła się we mnie ta zarozumiałość? Danley ciągle się uśmiechał, i szedł wraz z ludźmi w sporej odległości. Skradałem się i nic się nie działo. Wyobraźnia przeszkadzała, chciałem spotkać niebezpieczeństwo, walczyć z nim, pokazać, co potrafię... Dotarłem bez przeszkód - przez otwór z głębi groty wylatywał dym. Wyczułem zapach świerczyny. Wszedłem w dymną zasłonę spodziewając się chociaż tu jakiejś pułapki. Nic nie było. Doszedłem ostrożnie do zakrętu, później do następnego - trzask palących się gałęzi był coraz bliższy. Rozejrzałem się. Tylko skok dzielił mnie od wnętrza. To był najtrudniejszy moment. Jeden długi skok z przejścia do kupy leżących gałęzi, w których się można ukryć... Udało się. Żadnej wpadki. Więc to jest „Lazurowa Grota”? Gładkie, zielononiebieskie ściany odbijały w sobie pełgające płomyki ognia. Grota wyglądała jak zaczarowana. Przy ognisku siedzieli ludzie, jedli mięso przypieczone nad płomieniem. Zapach przypływał do mnie wraz z gwarem rozmów. Nie dało się nic zrozumieć. Nagle ludzie zerwali się, zamilkł gwar, tylko nadal trzeszczał ogień. Weszło kilku uzbrojonych i grupa cywili. Wśród nich natychmiast rozpoznałem Franza i Benniego, także jego ojca. „Komputer Możliwości” postawił dobrą hipotezę. Już wierzyłem, że spełni się wszystko, co zapowiedział. Teraz musiałem zawiadomić Danleya. Wyszeptałem w mikrofon: - Są. Nastawiam na pełną czułość, powinny dolecieć rozmowy. Musicie tu wejść, trzeba otoczyć grotę, nikt nie pilnuje. - Uważaj na siebie - usłyszałem dobrotliwe przypomnienie Danleya, zezłościło mnie, nic nie odpowiedziałem. Mirinda? Zelektryzował mnie ten widok. Przecież Mirinda jest w Beleco! A jednak, tak, to Mirinda! - Ostatni wysadzają grotę - głos Mirindy był dziarski, nie znoszący sprzeciwu. - Rakieta czeka, musimy zdążyć. Żegnajcie, przyjaciele! - Pokolenia będą o was śpiewać pieśni, Ziemia was nie zapomni - mówił suchutki staruszek. - My na Ziemię jeszcze wrócimy - odpowiedział Mirinda. - Wrócimy, żeby załatwić porachunki - dokończył groźnie. - Czekamy na was - staruszek wycierał łzy. - Gasić ogniska, zdjąć przednie warty, zostawić tylko w łącznikowych kanałach, za grotą. Rozchodzić się do roboty. O jakich wartach mówi? Nikt ich nie trzyma. Popełnili błąd, który będzie ich drogo kosztować. Zaszeptałem do nadajnika: - Prędzej! To było już zbędne. - Ręce do góry! Pod ściany! Wbiegł patrol. Nie strzelali, a powinni, powinni obezwładnić wszystkich. Atakowani nie usłuchali wezwania. Wycofywali się w załamujący główną ścianę korytarz. Biegł Giuseppe i Benni, ciągnęli między sobą Franza. - Nie daj się, Franz! - krzyczałem wśród tumultu. Obejrzał się i zaparł stopami, dostał kuksańca od Benniego, ale opierał się nadal. - Nie daj się, już lecę! - dopingowałem, przedzierając się ku niemu. Nie zdążyłem. Giuseppe rzucił w moją stronę jakiś syczący przedmiot. W tej sekundzie doskoczył Franz, kopnął owo niezrozumiałe coś, odrzucił. Grzmot rozległ się dopiero teraz i wybuch rozwalił kawał ściany blokując korytarz, w który skoczył Benni z ojcem. - O szatan - wrzasnął Franz - uciekł, widzisz?! Uciekł! - Tak, uciekł... Benni i reszta odgrodzeni zostali gruzami od atakujących. - Franz wyświadczył im przysługę - myślałem - ma on pecha... Nie wiedziałem, co się dzieje, dookoła waliły się ściany, huczało. - O szatani - powiedział znów Franz i zaklął - zdążyli wysadzić grotę. Benni, muszę się z tobą policzyć! - zagroził. - Szukaj wiatru w polu - splunąłem ze złością. W dymie i huku nie było nic widać, jedno tylko było wiadomo: zbiegowie uciekli, uciekli co do jednego, jak to się stało? Franz stał nieruchomo, jakby czekał na przywalenie lecącymi głazami. - Ogłuchliście? Wyłazić!!! Pociągnąłem Franza. Wypełzliśmy na czworakach z obwalonej groty. Poraziło nas słońce. Oślepieni nie widzieliśmy nic przed sobą. Dopiero po oswojeniu z blaskiem zobaczyłem matkę Soni, dziewczęta i wozy milicyjne. Kapitan Danley zbliżył się do nas i spytał z tym swoim nieodłącznym sardonicznym wykrzywieniem warg: - Zadowoleni? Porwała mnie złość, zła złość, czułem, że zrobię awanturę, nie mogłem się opanować, dlatego zadrżał mi głos: - Z czego zadowoleni? Że tamci uciekli? Pan kapitan wie, kto uciekł? - No? - nie przestawał się niby uśmiechać. - Sam Mirinda! - Hm, nie mam pojęcia, kto zacz ów Mirinda - odpowiedział z namysłem. - Główny herszt bandy „ZWYCIĘZCY” - powiedziałem głośniej. - A, „ZWYCIĘZCY”, tej organizacji z Oceanu? Podniosłem głos: - Tak, tak! I panie kapitanie, dlaczego służba bezpieczeństwa nie zatrzymała zbiegów? Wystarczył jeden nabój obezwładniający... Kapitan stracił cierpliwość: - Technikę operacji pozostaw mnie. Mogę ci tylko wytłumaczyć - Trybunał Sprawiedliwości Z.R.Z. zakazał stosowania naboi „TES-TES” jako zatruwających żywy organizm nieodwracalnie. Byłem zaskoczony, już działały rozporządzenia, już wkraczało „nowe” w dawną codzienność. - ... i dlatego ich puścicie? - spytałem wskazując dalekie wzgórza, którymi musieli przedzierać się przestępcy. - Nie nasza sprawa, nimi zajmują się oddziały sił zbrojnych Republik, właśnie one przeczesują wzgórza. - Oni chcą odlecieć na planetę „BEN” - powiedziałem. - Wiem, był komunikat. Przedzierają się do starych bunkrów, tam mają rakietę. Franz uzupełnił: - To „Lazurowa Grota”, konstrukcji Benniego. - O to to. Nie martwcie się, „Lazurowa Grota” jest już w rękach ZRZ, czekają tylko na właścicieli. Niech się przedrą, a zostaną przyjęci z honorami - zaśmiał się głośno kapitan. - To wszystko w porządku - powiedziałem - Dziękuję, panie kapitanie za pomoc. - Zadowolony? - powtórzył kapitan. - Tak jest, zadowolony. Dziękuję. Kapitan zwrócił się do Franza: - Pojedziesz z porucznikiem do Trybunału. Musisz złożyć zeznania w swojej sprawie. Jesteś poszukiwany, rysopis się zgadza - żartobliwie poklepał Franza po zbrudzonym, zapylonym swetrze. - Kłaniaj się dziewczętom, „Kapitanku” - poprosił Franz wsiadając do „Iskry” z porucznikiem. - Nie zapomnę - zapewniłem. My pojechaliśmy luksusowym samochodem, który przywołała matka Son i z rodzinnego garażu. To była najwspanialsza jazda w moim życiu, auto fruwało po jezdni, szybkość przekraczała szybkość milicyjnych „Iskier”. - Co myślisz o Franzu? - spytała Sonia. - Nieźle się trzyma. Cięty na Benniego. I... dziewczęta, on mi uratował życie... Opowiedziałem dokładnie przebieg operacji w „Lazurowej Grocie”, szczególnie scenę z syczącym przedmiotem. - Widzisz, Soniu? Widzisz? - trzepała Ula ściskając koleżankę. Sonia rozmarzonymi oczami patrzyła daleko, myślę, że to jest chyba szczęście - ta duma z Franza. - Sońka - zacząłem - Sońka, nie zapomniałaś o pastylkach „DEVA”? - Nie zapomniałam. - Słuchaj, czy nie uważasz, że „SURSUM CORDA” musi się wypowiedzieć? - Cały czas tak sądzę - powiedziała wprost. - Bardzo się cieszę. Zwołaj zebranie. - Jeszcze nie wszyscy wypłynęli na ląd - zauważyła Ula. - Słusznie - zgodziła się Sonia - poczekamy. Jak tylko wyjadą, zbierzemy się. - Fajnie, dziewczęta. - I „Kapitanku”, dziękuję - cicho powiedziała Sonia. - Drobiazg - mruknąłem. Żeby nie przedłużać sprawy powiedziałem - hej, podrzućcie mnie do Delfinarium. Obiecałem Rikowi, że wpadnę... - Poklep go - zaproponowała Ulka - ode mnie, „Kapitanku”, a tak, żeby zapamiętał - roześmiała się. - Poklepię. Wyskoczyłem. Auto jak promień sunęło dalej. XVII. Bohater historycznego filmu Na drugi dzień po powrocie z Beleco złapał mnie Piotrek „Tropiciel”: - Cześć, Pomian! Cała buda o tobie mówi, dziewczyny z ciebie bohatera robią, istny szał. Z ręką na sercu, byłeś tam? - Niby gdzie? - W Oceanie, w tym Beleco, czy Verco? - Byłem. - Tłukliście zamaskowanych? - Nie, akcja była bezkrwawa, zdaje się, że zginęły tylko roboty i to niektóre. - Nie rób ze mnie wariata, nawet gazety donosiły o „powstaniu” w Verco i Beleco, o zdobyciu sztabu „ZWYCIĘZCÓW”. I myślisz, że uwierzę, że to wszystko bez wystrzału? - Na tym polega humanitarne załatwienie porachunków. Nie sztuka zostawić trupy i zgliszcza - powiedziałem. - Bzdury! Nawet dzieciaki nie uwierzą. Nie bądź skromniaczek. Oglądaliśmy film o tym, jak wypuszczasz delfiny. - W głowie ci się przekręciło, nikt nie filmował - rozgniewałem się. Piotrek potrafił kłamać jak z nut. - Telewizja ciachała zdjęcia, nie wiedziałeś? A to heca! Zaczynałem się łamać. Wiedziałem, że kamery w Verco i Beleco są zawsze czynne. Tak, to może być prawda. Wniosek z tego, że i o Franzu będzie. Cały dowód, więc da się oczyścić „miłość” Soni. Tylko, czy ten narwaniec Piotrek nie plecie trzy po trzy? Zawsze lubił wpuszczać w kawał kogo się dało. - Czego milczysz, kumpel? To epokowy film, historyczny. Ryczeliśmy ze śmiechu, jak skakałeś po drabince. - No właśnie, ryczeliście ze śmiechu. Taki to i historyczny film - oburzyłem się, wściekły nie na Piotrka, a na Franza, że mnie do działania nie przygotował i poszliśmy „na żywioł”.. - ... ty, ale z tą linką to ci nie szło. Dopiero jak delfiny ruszyły, dech nam zaparło. Riko to bohater, mówię ci, epoka, historia... Czekałem, aż przestanie. - ... ty, Pomian, nasza „HUMANIZM” już zaprogramowana przez profesora, okazja, co? Wypichciła zadanie, ot, co chcesz: reportaż, referacik okolicznościowy, esej, opowiadanko, nowela... Istny komeci ogon. Co ma być? Przełomowa chwila w dziejach świata. Kapujesz? Te Zjednoczone Republiki Ziemskie i ozdobniki-życie. Ty, myślę, że ciebie w to centrum wsadzę. Będziesz moim bohaterem, kapujesz? Przełazisz przez bariery, te błyski, delfiny, masa i Riko, to będzie szał! Nasz nowy historyk mówi, że najlepsza praca wejdzie na stałe do programu maszyny. Zostać w maszynie dla potomnych... przyszłego rocznika, może i dalszych? Kapujesz, Pomian? Chodź do świetlicy, spiszę parę szczególików, albo nagram jak mówisz, fajno? Autentyczny materiał, bomba. - W świetlicy byłem, złapali mnie jak przestępcę prosto z „POLONII” ci z młodszych grup. Dziękuję za taką przyjemność. - Co im mówiłeś? - zdenerwował się Piotrek. Ba! Jemu chodziło o prawo do pierwokupu, cwaniak... - Nie zawracaj głowy, spieszę się. Mam do załatwienia trochę spraw z Beleco... - Odbierasz mi szansę, zlituj się, Pomian. Co z ciebie za kolega? - Odczep się, mam tego dosyć! - Ciągle jesteś narwany, przecież ja z serdeczności. Kto cię lepiej opisze, jak nie ja. Sam się będziesz wychwalał? - Piotrek, nie będę się wychwalał i nie chcę żeby ktokolwiek... odczep się - parsknąłem. - Pomian, nawet ci nie pamiętam tego prztyczka w kark przy dyrektorze, a ty jak skała. Daj się ubłagać! - Piotruś, wiesz coś o „Dolinie Wisielców”, albo o... „Lazurowej Grocie”? - Hm, to złe miejsce, ojciec kategorycznie zabrania tam jeździć, czekaj, złodzieje, bandyci, takie szumowiny... oni robią tam swoje sejmiki. Lubię sensację, ale nie chcę słyszeć o makabrze, tam się mordują... - wystękał czerwony z oburzenia, a jeszcze więcej ze strachu. - No to ja, Piotrusiu wczoraj tam byłem... i to w towarzystwie kapitana służb ochronnych Z.R.Z. oraz... - Ale łżesz! - Mam ci opowiedzieć szczegóły? - Wolę o Oceanie, o zbirach naczytam się w taśmoprasie. Ocean, to jest temat... - Piotrek rozmarzył się, lecz prędko wyrwałem go z medytacji. - Aleś faja, nie masz dziennikarskiego węchu - właśnie tam zadekowali się przestępcy z „Beleco”. Przegrałeś, Piotrek. Jeszcze ci powiem: „Lazurowej Groty” już nie ma, nie będzie postrachem dla Portowych maluchów... dla takich jak ty! Uciekłem, zostawiając znieruchomiałego „Tropiciela”. A film reklamowany musiał być, bo ludzie poznawali mnie na ulicy, uśmiechali się serdecznie. Słyszałem szepty: „To ten od delfinów”, „To on, dobrze się spisał”, „Łebski chłopak”. Może nie potrzebowałem skrywać się pod ziemię? Może I moje łamańce nad basenem w Verco nie były kompromitacją? Sam nie wiedziałem, odpowiadając na uśmiechy i pozdrowienia. W tym euforyjnym usposobieniu przyszedłem do mamy. Mama była w swoim pokoju, odczytywała taśmę mikroskopijnego komputerka. Nie chciałem, by przerywała, usiadłem obok. Dolatywał chropawy głos: „... wodór i tlen mamy stąd, z Oceanu. Sztuczną fotosyntezę znamy doskonale. Ocean jest dla nas niewyczerpanym magazynem paliwa i tlenu do oddychania. Tlen wzbogacamy nam tylko znanymi składnikami, podtrzymującymi zdrowie - jesteśmy długowieczni. Mirinda przekroczył sto pięćdziesiąty rok życia, około dziewięćdziesiątki jest nas wielu. Chorzy u nas są uzdrawiani. Ci, którzy stąd nie wychodzą, czują się doskonale, nigdy nie chorują. Przetrwamy was - Ziemian. My, ludzie morza, jesteśmy potęgą. Nie przekonasz sztabu, masz jedno wyjście - pracować dla nas, a włos z głowy twojego syna nie spadnie. Tylko wtedy. My - to jedyna potęga świata. Jedyna.” Taśma na sekundy milkła, ale znów odzywała się, tylko innym głosem. Rozpoznałem - to mówił ojciec. „... mam przeciw wam broń, której użyję, jeżeli nie poddacie się mnie, przedstawicielowi Zjednoczonych Republik Ziemskich”. „... oddaj swój wynalazek, a będziesz po wsze czasy największym dobroczyńcą ludzkości.” „... wy nie jesteście ludzkością, jesteście mierzwą, największym jej wstydem!” Długo szła milcząca taśma, czegoś nie zanotowała, nie uchwyciła. „... do celi „UKWIAŁÓW”! Precz! Napisałeś wyrok na swego syna! Precz! Będziesz nas prosić, byśmy cię wysłuchali, ale będzie za późno! Czekamy półtorej godziny, Pomian!” Taśma zaszeleściła i zeskoczyła z rolki... Matka zamknęła mini-magnetofonik. Na wierzchu błyszczał złoty order, który nadany był kilkanaście lat wstecz mojemu ojcu za wynalezienie „TLEBENTALU”. Ojciec dobrze skrył mikrofon. Sztab „ZWYCIĘZCÓW” cenił ojca za niezastąpione proszki dla podmorskiego świata i tego orderu wpiętego w klapę ubrania nie podejrzewano. Widziałem ściętą cierpieniem twarz mamy. - Męczyli go? - spytałem - Hanka mówiła o celi „UKWIAŁÓW”, ale nie podawała szczegółów. - Nie mówmy. Ojciec po haśle od Ludmiły, które przeniosłeś, wiedział, że Bazyli czeka właśnie tam. Ojciec przebrnął przez „TO”, chciał zyskać na czasie, by przygotować pierwsze kroki powstania. - Zrobiłem, co polecił - powiedziałem. - Dobrze zrobiłeś, ojciec wiele zdążył opowiedzieć. Pomówmy więc o tobie. - Wracam z akcji - wypaliłem bez ogródek. - Z jakiej znów akcji? Zacząłem opowiadać. Mama słuchała uważnie, a później w zamyśleniu zapytała: - Czy wiesz, że Giuseppe zabił Amoka? - To okrutne. Nie mogę uwierzyć! - Niestety - to prawda. Pisze o tym dzisiejsza prasa. Teraz rozumiem motywy jego postępku - to miłość podyktowała Włochowi ten czyn. Nie chciał, by delfin tęsknił przez resztę swego życia... - Amok mógł przetrwać, można go było obłaskawić, pomóc przecierpieć rozstanie... - Może tak, a może nie. Pamiętaj, że właśnie tylko Amok nie ruszył na sygnał alarmu - został i rozpoczął niemal „ludzkie” czynności, zanalizował rozkaz, czuł instynktownie, że coś się dzieje nie tak, jak trzeba, może zadrżał o swego pana? Amok zginąłby z żalu. Czy wiesz, co się działo z Rikiem, kiedy nie odwiedziłeś go po lekcjach jak zapowiedziałeś? Musiał wypłynąć w morze, to do niego podobne, ale nie byłem pewny. Mama dokończyła: - Riko wypłynął cię szukać - i znalazł. Mieliśmy natychmiast przekazaną przez ciebie depeszę. - Delfiny - to nasza ostoja - powiedziałem z powagą. Mama uśmiechnęła się, jednak nie umiałem znaleźć innego określenia swoich uczuć. Przeskakując na inny temat mama postawiła nowe pytanie: - Jesteś za pastylkami „DEVA”? Za leczeniem wszystkich zbrodniarzy? Ojciec coś wspominał. Chcę jednak usłyszeć od ciebie. - Tak, mamo, jestem za. - Nic więcej nie mów. Walcz o swoje racje. - Mamo, to jest racja w ogóle. - Jak tak uważasz, idź do ojca, walcz. - Tata u siebie? - spytałem rozgorączkowany. Nadarzała się wreszcie szansa szczerej rozmowy. - Ojca nie ma, wyjechał do Beleco. Przemyśl jeszcze wszystko, bo z ojcem nie ma żartów - uśmiechnęła się. Wiedziałem o tym, miałem wiele przepraw, które nie wywietrzały z mojej pamięci. - Młodzież z „SURSUM CORDA” chce pójść do Trybunału Sprawiedliwości, będziemy dyskutować... - Lepiej przez ojca, ale zaczekajcie, ojciec jest w trakcie ważnego osiągnięcia. W laboratorium Beleco przystąpiono do wyrobu neutralizatora „MĄTW”. Poprzednie doświadczenia na lądzie nie udawały się, podejrzewano sabotaż... - Mamo, czy mama wie, ten inżynier z „BIATRONU” portowego to człowiek „ZWYCIĘZCÓW”? On wykańczał nasze węgorze... Może i ojcu przeszkadzał? Opowiedziałem o spotkaniu - moje przypuszczenie było słuszne. Inżynier pomagał w niektórych pracach. Rozmowę przerwał telefon. To mnie proszono. Dzwoniła Ulka. Zobaczyłem ją w wizjerze i aż mi się zrobiło weselej. Mówiła: - Cześć, „Kapitanku”, młodzież wróciła z Beleco. Jutro u Soni zebranie. - O której? - Przed lekcjami, koło dziewiątej. Nie spóźnij się. - Czy ja się kiedyś spóźniam? Zauważyłaś? - No nie, klepię z przyzwyczajenia. Cześć. Do zobaczenia! - I znikła. Stałem chwilę trochę wytrącony z równowagi. Ula ciągle mi się podobała. Ciągle więcej... Tymczasem mama przywołała barek. Wjechał i o radości, zobaczyłem ciasteczka. Czy w każdej rodzinie Portu czci się nasz powrót z Oceanu tak słodko? U Soni, ciastka, teraz mama występuje w pełni uroczyście. - Dawno nie było takiej frajdy, mamo! - To z okazji pomyślnych wydarzeń - zaśmiała się. - Historyczne ciasteczka. - Trafiłeś, historyczne, częstuj się i niech nam smakują. - Świetne ciasteczka, mamo! - Nie schlebiaj. - Wyśmienite ciasteczka - powiedziałem któryś raz - dobrze się przy nich myśli i rozmawia. Rozmawialiśmy i myśleliśmy - do ciastek był przewyborny koktajl. Przypomniały mi się burzliwe godziny „porwania” „Polonii 75”, pobyt w Verco i w cudownym Beleco, niespodziewanie dla samego siebie zacząłem opowiadać. Mama huśtała na nodze domowy pantofelek, popijała koktajl przez słomkę i co chwila sięgała do patery z ciastkami. Wstaliśmy po zjedzeniu co do okruszynki i wypiciu zawartości dużego dzbanka. Zorientowałem się, że mój monolog zainteresował mamę i wychodził nieźle. Pożegnałem mamę, pewnie prędko się nie zobaczymy. Wyjeżdżała do Kolonii „TA-MA” - swojego miejsca pracy. XVIII. Dialog z Prapra - Odwiedzam XX wiek Wróciłem do internatu „OCEAN”. Przeżycia głębinowe nie zwalniały od nauki, trzeba było nadrabiać zaległości, poprawić konto ocen. Ranga „Kapitanka” zobowiązywała. Nie mogłem być nadal lekceważony przez CONNAISSAN CE, czy inne komputery. Nie bez oporów godziłem się jednak na zablokowanie mego czasu lekcjami, na karb przyszłej zależności chciałem ten wieczór spędzić w atmosferze piękniejszej, niż nużący obowiązek. Otworzyłem „WARSA”. Zdecydowałem się na dialog z PRAPRA - to mi się należało w nagrodę za ostatnie wyczyny. Ze względu na „POLONIĘ 75” byłem ciekawy lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Co działo się wtedy w Polsce? Oto słowa PRAPRA: „... Polska staje się krajem, z którym jak ongiś świat zaczyna się liczyć. Tak, liczymy się! Liczymy się na arenie międzynarodowej.” Wydaje się, że Prapra marzy, by te lata upamiętnić. Długo przesuwa się filmowa taśma. Może to właśnie? Może to mówi o rodowodzie „Polonii 75” najwięcej? „... zdobyłem tytuł „Mistrza nurkowania”. Spędziłem urlop pod wodą. Zaprosił mnie przyjaciel z czasu wojny. Tak, czar tych dni zrobił mnie niewolnikiem morza. Nie potrafię się już wyrzec uroków głębin. Wszystkim znajomym podaję adres: Brytyjski Ośrodek Nurkowy w Warfleet Creek k/Dartmouth... Drugi raj jest koło Marsylii. Tam byłem dwa razy...” Nasi przodkowie w atrakcyjny sposób poznawali tajemnice morza, ale mieli wiele trudności, PRAPRA pisze o chorobach nurków, o skafandrach. - My mamy „TLEBENTAL” - chciałem powiedzieć do PRAPRA i roześmiałem się - byłem sam w pokoju, w teraźniejszości zupełnie odmiennej niż tamte dalekie czasy. Jednak to wtedy stawiano pierwsze kroki w głąb Oceanów, od nurka w skafandrze, z aparatem tlenowym, mieszankami do oddychania na różnych głębokościach po pierwsze statki głębinowe: batysferę amerykańskiego zoologa Beebe’a oraz batyskaf Augusta Piccarda i mezoskaf jego syna Jakuba, po roboty podwodne, statki, wreszcie osiedla i marzenie o człowieku wodnym. Tyle mówi w swoich wykładach komputer „Ocemor”, teraz zapisana zostanie nowa karta poza „TLEBENTALEM” Pomiana - miasto głębinowe Verco-Beleco. Słuchałem dalej słów o morzu, które zafascynowało PRAPRA do tego stopnia, że zbudował „Polonię 75” i przekazał ją pokoleniom, a którą ja - ocaliłem. .... ci, którzy zgłębią.Ocean, nie zginą z głodu”... PRAPRA myślał perspektywicznie, był dalekowzroczny. Natychmiast po tych słowach omówione były przekroje, detale, fragmenty batyskafu, oprzyrządowanie i wzmianka: „... niech się nazywa „Polonia 75”... tak uczczę te lata najwspanialsze w moim życiu...” Na drobnym ekraniku czytnika pojawił się zgrabny batyskaf. Aż mi serce podskoczyło - „Polonia 75”, moja błękitna „Polonia”. Jak drobna kropla batyskaf spadł w toń, na ekraniku ukazał się tekst: „... błękit otoczył nas, ośmiornice przylepiły się do iluminatora jak wargi w pocałunku. Eksplozje krewetek, silne, oświetlające niczym reflektor, jesteśmy oczarowani, Natalia i ja. W łąkach morza złociły się glony kiedy wracaliśmy ku powierzchni. W dzisiejszym zjeździe spotkaliśmy na dnie wrak okrętu. Natalia chce tu jeszcze powrócić - może uda się wyszukać jakiś ciekawy eksponat... przydałyby się pieniądze, podobno niezliczone skarby zamyka dno morskie... wtedy wybudowałbym wielki batyskaf-statek, moglibyśmy spędzić tam resztę życia. Cisza morza leczy nerwy. Odcięcie się od świata... Natalio, bądź cierpliwa!” Taśmy tak mało, już się kończy - czy PRAPRA i jego Natalia zrealizowali swe marzenia? „... myślę, że tak powinno być: cały glob powiązany łańcuchem przyjaznych dłoni. Jedność, tylko ona bowiem może uratować Ziemię. Leczcie złych! Wam przekazuję moje ostatnie przesłanie, wam przyszłym, uzbrojonym w bogatszą wiedzę i technikę...” XIX. Narada „Sursum Corda” Elektronowy zegar zasygnalizował pobudkę. Błyskawicznie otworzyłem oczy, zeskoczyłem na sprężynowy prostokąt „BUM-BUM” pulsujący zgodnie z rozkazem odbieranym przez automat otwierający okna. Poddałem się fali napływającego powietrza wchodząc w program tele-instruktora ćwiczeń. Refren muzyczny zakończył dźwięcznym akordem seans gimnastyczny. Z „BUM-BUM” wybiegły impulsy rozsuwające drzwi łazienki. Wybór mieszanki prysznicowej nie sprawiał kłopotu, niezmiennie o tej porze aplikowałem sobie odżywczo-wzmacniającą „SANTE” (znaczy - zdrowie) trzy minuty biczów i kaskad balsamicznego tuszu. Wypadłem z kabiny purpurowy, wskoczyłem w ubranie i śmignąłem do jadalni. Wszystkie czynności poranne zabierały mi w sumie dwadzieścia minut. Stałem chwilę przy wizjerze zajęć szkolnych, by zapoznać się z aktualnym programem. No tak, dziś była przede wszystkim pracownia HISTORII z „najdroższą” CONNAISSANCE. Wyrok podpisany, trzeba nastawić wypoczęty mózg na robotę serio. Wybiegłem na ulicę omijając taśmociąg mknący spod drzwi internatu do szkoły. Zajęcia były dopiero koło jedenastej, więc najpierw do Rika - nie mogłem opuszczać przyjaciela w biedzie, tego przyjaciela, który stał się pierwszym bohaterem „dni i chwały” w Verco... Później do Soni. Kiedy zameldowałem się w Delfinarium, Rika w izolatce nie było. Treser Maurycy krzyknął wesoło, że delfin bryka w ogólnym basenie. Leciałem jak uskrzydlony.. Zatrzymałem się przed osłoną basenu, chciałem zrobić przyjacielowi niespodziankę: wyjąłem z sejfu moją gitarę. dotknąłem strun. Popłynęła pierwsza melodia. Nie grałem koncertowo, ale z uwagi na fenomenalny słuch delfina, unikałem jak ognia fałszu. Repertuar miałem liryczny, znałem gust Rika. Uwielbiał minorowe tonacje. Dziś chciałem wypaść szczególnie dobrze - to było moje podziękowanie za bohaterstwo w Verco. W wielkiej ciszy płynęły arie i pieśni. Kiedy po zakończeniu jednej z najmilszych melodii zastanawiałem się, co zagrać, posłyszałem niezwykłą chlastaninę ogonami w wodzie. Wybiegłem z gitarą na podium tresera. - Riko, Kolaska, Kolas, co wyprawiacie? - Tsziiit, biiii - cieszył się Riko i nie ustawał w poklepywaniu wody. To samo czyniła para. - Bijecie brawo? Wbiegł Maurycy: - Powtórz „Marzenie” Schumanna. O to cię proszą. Zabisowałem, by na tym zakończyć koncert. Bolały mnie palce, rzadko brałem instrument do ręki. Zresztą muzyka muzyką, trójka słuchaczy musiała odpocząć - zbliżała się pora ich śniadania. Miałem dla pupili wyżerkę. Przyniosłem kilka żywych okoni. Będzie zabawa. Delfiny uwielbiały polowanie. Wrzucałem do basenu okonie jeden po drugim. Zaczęło się. Riko nie zapomniał, że był przewodnikiem, odnawiał swoje-prawa po okresie choroby, trzaskał ogonem Kolasa, łaskawie dopuszczał do komitywy Kolaskę. Okonie wymykały się, delfiny urządzały gonitwę, trwała ona długo i skończyła się ostatecznie pogromem ryb. Delfiny dokazywały, podrzucały ryby, chwytały, znów darowywały życie i znów groziły. - Bawcie się wesoło, tsziit - gwizdnąłem przez palce, patrzcie, nawet Riko nie zwrócił na to uwagi. Wycofałem się zadowolony. Do spotkania „SURSUM CORDA”. miałem akurat tyle czasu, by zdążyć. Kiedy wszedłem do pokoju, jeszcze nic się nie działo. Siedzieli grupkami. Ula stała samotnie przed niewielkim obrazem. Podszedłem. Znów mnie poraziło - Ula jak w Beleco wyglądała zwiewnie, można ją było zdmuchnąć. Przywitałem się z nią. - jak ci się „to” podoba? - spytała. - Ocean, prawda? - badałem błękitno-szary pejzaż. Coś działo się w tym obrazie, czego nie zdołałem na razie pojąć. - Beleco - powiedziała Ula, zaraz poprawiła się - Beleco, może Verco, a może ty masz rację, to tylko Ocean. - Kto to malował? - Sonia. - Trudno uwierzyć. Nigdy nie podejrzewałem jej o taki talent. - Widzisz, żeby przetrwać w Verco, czegoś się trzeba było uchwycić - Sonia wybrała pędzel. Przyjrzyj się, tam jest AMOK. Amok zastrzelony przez oddalającego się Giuseppa. Patrz uważniej i stara „Ciota” i niemowlak „Daktylek” leżą postrzeleni. Nie mogłem oderwać wzroku. - Co mamy robić? - spytałem ocknąwszy się z zamyślenia. - Będziemy działać - powiedziała spokojnie. - Trzeba dziś powziąć decyzję. Dialog przerwało wejście Soni - prosiła wszystkich do gabinetu. Sonia zaczęła:. - Franz jest nieobecny, poddał się badaniom lekarzy szpitala Instytutu Zdrowia Zjednoczonych Republik Ziemskich. Zdecydował się na to - nie chce, by jakiekolwiek zarzuty „zdrady” były kierowane w jego stronę. Jeżeli jest podejrzenie-musi być i oczyszczenie - urwała. Pewnie przykro było jej mówić o tym. - Tak zrobić powinien - wyskandowała bezkompromisowa Hanka. - Na Franza zawsze można liczyć - uzupełniła Ula. Sonia nie powiedziała nic więcej na ten temat. Kontynuowała zebranie: - Rozważmy zagadnienie, które sprowadziło nas tutaj. W szpitalu Beleco są pacjenci oczekujący na swój nowy los. Z tego, co wiemy, pacjenci uważają się za bohaterów i ciągle nie rozumieją swej winy, a nawet knują plany odwetu. Główny inicjator „ZWYCIĘZCY” Johan Mirinda zdołał uciec z Beleco. Pomruk zdumienia przerwał słowa Soni. - Dyskutujmy. Czas najwyższy się wypowiedzieć... - ciągnęła Sonia. - Bądźmy ze sobą szczerzy, mówmy otwarcie. Natychmiast wystąpiłem z przekazem przesłanek PRAPRA. Miałem satysfakcję patrząc, jak z przejęciem słuchają moich wywodów. Sądziłem, że wygrywam batalię o leczenie, mówiłem - Rony „zła” trzeba tępić. Utwórzmy „Fundusz do Spraw Ronów”. - Powiedziałem także o doświadczeniach ojca nad neutralizatorem „MĄTW”, i, że najlepiej będzie z nim po prostu porozmawiać. Rozgorzała dyskusja, w jej najbardziej zapalnym momencie otworzyły się drzwi gabinetu i stanął w nich Franz. Sonia zbladła, postąpiła dwa kroki ku niemu, ale nie powiedziała słowa. Wszystkim zrobiło się niezręcznie. - Hej, Franz, witaj! - przerwałem milczenie i dopiero wtedy zrobił się normalny nastrój. Niektórzy ściskali wyciągniętą rękę Franza, wypytywali go o zdrowie. Franz powiedział: - Wracam z Trybunału. Wiem, że należy się wam wyjaśnienie, ale nie mam czasu. Musi wam wystarczyć to, że Trybunał pozwolił mi stanąć do dalszej pracy. Jestem jedynym człowiekiem znającym plany „ZWYCIĘZCY” związane z planetą „BEN”... - Polecisz? - zawołałem. - Nie polecę. Jest pilniejsze zadanie. - Jakie? - wyrzuciła z niecierpliwością Hanka. - Posłuchajcie. Trybunał Sprawiedliwości zawiadomiony został przez jednostki operacyjne „Lazurowa Gro ta”, że grupa Benniego zniknęła bez śladu... - Mówiłem milicji - zaperzyłem się - że umkną, ale oni wierzyli w jednostki Z.R.Z., które zdobyły rakietkę i, że uciekinierzy przyjdą grzecznie do ich rąk. - Pokpili sprawę - zezłościła się Hanka. - Niech Franz mówi o zadaniu, nie przeszkadzajcie - poprosiła Sonia. - Zadanie polega na wytropieniu zbiegów. - Oddziały Z.R.Z. nie znalazły, a wy znajdziecie? Łańcuchy wzgórz i grot ciągną się kilometrami - podważyła projekt Hanka. - Ja znajdę - ostro rzucił Franz - oczywiście nie sam i nie w górach. - Gdzie? Gdzie? - zakrzyknęli niemal wszyscy. - W Oceanie - powiedział wolno Franz. - W Oceanie? To jeszcze trudniej niż w górach - ostudziła pewność Franza Hanka. Zawsze umiała wylać strumień wody na rozpłomienione głowy. Franz zignorował uwagę. Poczekał aż się uspokoimy i rzucił: - Słyszeliście o twierdzy „MALBONA ZZ”? Głosy były niezdecydowane, niby wiedziano, a właściwie nikt nic konkretnego nie pamiętał, jedynie Sonia i Ula próbowały trochę wyjaśnić. - Ja... ależ tak - przypomniałem sobie nagle moją - wędrówkę w szarej bezludnej przestrzeni i neony ułożone w kształt „rozarbusto”. Jego listkiem, czy kolcem był właśnie napis „MALBONA ZZ”. Krzyknąłem - widziałem drogowskaz! - Tak, był drogowskaz - poparł mnie jeden z nieznanych mi chłopców. Teraz inni też przypominali sobie. Ale poza tym nic więcej. - Niestety, o „Malbonie ZZ” mówił tylko neon, ale poza kilkoma osobami nikt nie znał do niej drogi. Przede wszystkim dostać się tam było można przez zdalnie otwierane włazy. - Mówił Franz - Tylko dwu ludzi miało tam wolny wstęp z Verco: Massinac i Benni. A dlaczego? Bo tam właśnie jest autentyczna rakieta „Lazurowa Grota”, tam ją budował około dwu lat Benni ze sztabem „niewolników”, to jest techników inżynierów wysokiej klasy. - I ty myślisz, że oni tam dotrą? Że Siły Morskie Republiki jeszcze tam nie urzędują? - zaśmiała się Hankę. - I, że oni nie spodziewają się tego, że ty ich zdradzisz, skoro udało ci się im wyrwać? - Właśnie tak myślą, bo ja nic nie wiedziałem. Aż do dziś - powiedział Franz. Zaczęliśmy się śmiać jak z dobrego dowcipu. - Umiałeś ich wykołować - cieszyli się chłopcy. - Jesteście w błędzie. Nie oszukiwałem ich. Poza tym, co wiecie wy, ja niedużo więcej wiedziałem, słowo - zaklinał się niemal Franz. - Posłuchajcie, to ekstra wiadomość... - Nooo, gadaj - zaatakowaliśmy. - Słuchajcie... dziś z Verco przywieziono do Trybunału zasobnik „ETERNITY XXI”, kapujecie w czym rzecz? Hanka powiedziała: - Zasobniki te miały być dokumentem dla potomnych, umieszczano w nich określone teksty, przedmioty; umieszczano je w głębokich lukach zabezpieczających przed szkodliwym działaniem zewnętrznym... - Właśnie, wydobyty zasobnik zawierał dokumenty dotyczące „Lazurowej Groty” i „MALBONY ZZ” - dokończył Franz. - Skąd go wydobyto? - znów nieco krytycznie zapytała Hanka. - Przypadek. „ETERNITY XXI L.G.”, bo taki jest jego pełny symbol, wyrzucony został przez pamiętny wybuch odcinka metra w czasie akcji „DEL”, czego dokonały roboty z rozkazu Massinaca. Mówię o wysadzeniu metra, bo zasobnik wynurzył się, gdy wpłynęła tam woda. - Co było w zasobniku? - spytałem. - Przede wszystkim plan „Malbony ZZ” i protokół decyzji o locie „Lazurowej Groty” w kosmos w wypadku zagrożenia. - No, to jasne - powiedziałem z przekonaniem - oni tam mogą przybyć. - Jest jeszcze jeden argument, jeden atut i to najważniejszy. - Mów, gadaj! - krzyczeliśmy. - Benni nie zostawi swego brata... - Gdzie był jego brat? Który to? - zawołała teraz Sonia. - Akwus Federico - wyszeptał Franz. - Akwus? Akwus? - pytałem jak rażony mocnym uderzeniem. Wyobraziłem sobie, że człowiekowi - „rybie” grozi wielkie niebezpieczeństwo, nagłość zmiany porazi jego organizm, jeżeli się dostanie w inne środowisko. - Gdzie był Akwus? - Nie znamy Akwusa! - Ja go widziałem - rzuciłem głośno - widziałem go, to wspaniały siedemnastoletni chłopiec - wodnik, żyje w Akwarium... nie wiem tego, czy w Verco, czy w Beleco. Nikt o tym jednak nie wiedział, dziwne. - Więc Akwus istniał naprawdę - ucieszył się Franz. - Ja słyszałem o nim od Benniego. Słuchajcie. Trybunał Sprawiedliwości przyjął moją pomoc dając mi tym szansę rehabilitacji za niepowodzenie „DEL”... - Jesteś już zdrowy, Franz? - przerwała szybko Sonia. - Chyba tak, Benni skradł ze szpitala zastrzyki i brałem je przez cały czas, kiedy z nimi byłem. Poza tym przebadano mnie - nie ma obaw by poprzednie objawy wróciły... - Jak zorganizujesz tę pogoń? - spytałem. - Potrzebuję sprawnego batyskafu i trojga ludzi. - Gdzie ich znajdziesz? - pytałem dalej. - Myślę, że między wami - uśmiechnął się Franz. - Mam „Polonię 75”... i byłbym gotów - wstałem. - Dziękuję, „Kapitanku”, przyjmuję cię do swojej załogi. - Ja także mogę - podniosła dłoń Ula. Radośnie śmiały się jej oczy. - A ja, Franz? Co myślisz o mnie? - Sonia patrzyła mu prosto w oczy. - Tylko to, że cieszę się - szepnął Franz. - To i masz komplet - zaśmiała się Hanka. - Kiedy ruszacie? - Jeszcze dziś. Załoga musi się porozumieć z rodzicami, ja załatwię zwolnienie „Kapitanka” ze szkoły na czas akcji. - Franz, nie przydałby się nam Riko? - nieśmiało zaproponowałem. - Jeżeli zdrów... może i przyda się, sam wiesz najlepiej. - Riko będzie uszczęśliwiony, dawno nie byliśmy na wspólnej wyprawie. Sonia wstała, klasnęła w dłonie, by uspokoić rozgadanych. - Koleżanki i koledzy, sprawy „SURSUM CORDA” przekazuję Hance. Kiedy wrócę, skończymy dyskusję nad leczeniem ronów, zapamiętajcie na czym stanęło - zaśmiała się nieoczekiwanie. Chyba to ona była spośród nas najszczęśliwsza - odzyskała Franza. A ja? Mnie chciało się fikać koziołki. „Ulka, Riko i ja” - nowy kod, myślałem uradowany. Czeka nas może wspaniała przygoda, może tylko trudna i niebezpieczna. Spojrzeliśmy na siebie. Ulka pierwsza roześmiała się bardzo zaraźliwie. Chociaż nic nie mówiła, wiedziałem, że myśli podobnie. W kilka godzin później znaleźliśmy się przy hangarze. Służby pomocnicze podstawiały do zjazdu „Polonię 75”, Franz zapoznał nas z obowiązującymi hasłami rejsu. Pobiegłem z Ulką do Rika - czekał w kanale spływowym blisko szlaku świetlnych boi. Przed minutą, jak było ustalone, Maurycy wyprawił go ze szkolnego Delfinarium. - Płyniemy, Riczku, cieszysz się? - pytałem, a Ulka poklepywała czule grzbiet delfina. Wyglądał jak duże rozpieszczone dziecko, przymilał się, uśmiechał. Od hangaru rozległy się nawoływania. Zostawiliśmy Rika. Będzie czekał, dopóki batyskaf nie dopłynie w rejon boi. Przybiegliśmy na czas, już trzeba było wchodzić do batyskafu. Zatrzasnął się hermetyczny właz i rozpoczęło się zanurzanie. Ula wyjęła dziennik pokładowy i starannie zapisała: „Ocean-Port 2095 rok. Start godzina 1500. Stan załogi: pilot pokładowy - Łukasz Pomian, nawigator - Urszula Szymanik, technik-mechanik - Sonia Złotow, kierownik grupy Franz Sziller. Stacja docelowa - Belecoflota.” Nastawiłem przyrządy. Wzięliśmy prędkość zagłębiania 2m/sek... Krótka podróż, ale ile może się wydarzyć, jeśli zawiedzie chociaż jeden z działających mechanizmów. Płynęliśmy ku bojom. Przy pierwszej z nich dojrzałem za iluminatorem Rika, niekiedy jego głowa zbliżała się tuż do szyby. Na chwilę przeskoczyłem myślą w czas sprzed niewielu dni, w znamienny, zwariowany rejs, uciekinierski rejs „Polonii 75”. I wtedy wyglądałem Rika, chociaż nie miałem żadnej gwarancji, że przybędzie. Teraz płynął karnie w pobliżu. Podobnie jak wtedy zadźwięczał sygnał telefonu. Ula wcisnęła klawisz. Powiedziała służbowo: - Tak jest, oddaję linię. Usłyszałem hasło wywoławcze. Zgłaszała się Stacja. Pozdrawiano nas... Wkrótce odezwał się posterunek Beleco - Flota. Podałem hasło. - Zbliżacie się do strefy zagrożonej, sterujcie w lewo. Po paru sekundach znów połączenie: - Gdzie jest „Kapitanek”? - zabrzmiał dalszy umowny szyfr. - „Kapitanek” to ja - odpowiedziałem i poznałem głos mego ojca. - ...wszedłeś na dobry kurs, już jesteś w łuce „MĄTW”. Czekamy na was. - Przystępujemy do lądowania - zawiadomiłem. Zapadła cisza. Czerwona lampka logu zaczęła pospiesznie mrugać, wzrastała szybkość opadania. - Zrzucajmy balast - zwróciłem się do Uli. - Tak jest - spojrzała na mnie. Pomyślałem, że jej oczy to wielki Ocean prześwietlony blaskami Beleco. Są tylko jedne takie oczy. Ulki oczy. Echosonda sygnalizowała dno. To już. Już. Złoto-czerwona ryba przylgnęła do szyby batyskafu. Na ekranie telewizora „Jonofon-Klein” zasrebrzyły się dalekie, mgliste światełka. Spojrzałem uważniej - zbliżały się... - To warta - powiedział Franz i zapalił wszystkie reflektory. W ich smudze płynął prowadzący „Polonię” Riko...