WOJCIECH ŚWIDZINIEWSKI CZARKA JADU - Odchodzę. Rafał stał przy oknie patrząc na bawiące się w piaskownicy dzieci. „Być znowu takim szkrabem. Nie martwić się przyszłością. Nie wiedzieć, co to miłość, śmierć. Za największą stratę uznawać przegapienie dobranocki, bać się tylko potwora spod łóżka i brodatego sąsiada z piątego piętra. Żyć bezpiecznie pod opieką dwóch największych bogów, Ojca i Matki.” Stukot szpilek o drewnianą podłogę, niby tykanie wielkiego zegara. Coraz głośniejszy. Coraz bliższy. I w końcu cisza. Czas stanął. - Odchodzę. Chłodne, smukłe palce, zakończone zadbanymi długimi paznokciami wślizgnęły się w jego dłoń. Pamiętał te palce. I wzorki na paznokciach. Chłopiec spadł z huśtawki. Podniósł się i rozpłakał. Rafał słyszał cień tego płaczu przez szybę. „Gdyby tak można było płakać bez skrępowania, pełnym gardłem.” Do płaczącego podeszła dziewczynka i dała mu cukierka. Uspokoił się, rozwinął papierek i wepchnął krówkę do buzi. Uśmiechnął się. „I gdyby cukierki wciąż były lekarstwem na łzy bólu. ”Nie poprosisz, żebym została?” „Proszę, zostań! - to nigdy nie skutkuje. Ani kiedy jest się dzieckiem, ani w dorosłym życiu.” Rafał pokręcił powoli głową. Dobrze wiesz, że to nic nie da. Bardzo bym chciał, lecz nic z tego nie będzie. Obie strony musiałyby chcieć. W naszym przypadku jedno z nas już zdecydowało. Nie ma sensu ciągnąć niczego na siłę. Smukłe palce zacisnęły się mocno na męskiej dłoni. - Przepraszam. - Rafał skinął głową. - Pozostaniemy przyjaciółmi? - i głos Magdy drżał, a on niemal widział jej łzy. Rafał walczył z samym sobą, czyby się nie odwrócić i nie przygarnąć jej do siebie. Nie! Im szybciej skończy się to pożegnanie, tym lepiej dla niego. Dla nich. W miarę chęci i możliwości. Smukłe palce powoli i z wyraźną niechęcią wysunęły się z jego dłoni. Poczuł jej usta na policzku. Bardzo dobrze znał te wargi. Ich smak i miękkość. - Dziękuję. Dziękuję za wszystko - usłyszał szept pod koniec pocałunku. I ten szept, kiedyś namiętny, teraz będący smużką dymu po dawnym ogniu... Ten szept też pamiętał. I ten oddech... I zapach włosów... - Ja też dziękuję - poruszył bezgłośnie wargami. Zegar ruszył. Dźwięk jego wahadła oddalał się, by ostatecznie zniknąć wraz z cichym „kling” zamykanych drzwi. Odeszła zostawiając próg spragniony jej cienia i klamkę tęskniącą za jej smukłymi palcami. Dzieci dalej bawiły się na podwórku. Do dobranocki jeszcze mnóstwo czasu. Rafał drgnął i odwrócił się od okna. Miał już tego wszystkiego dość. W sercu czuł pustkę, a w głowie miał kłębowisko myśli, rozbieganych i spanikowanych. Objąwszy dłońmi głowę, zacisnął pięści na długich czarnych włosach, tak mocno, jakby chciał je wyrwać, i zaczął łkać. Wtedy coś zaczęło wypierać jestestwo Rafała. Coś potężnego, na poły demonicznego, na poły boskiego. Rozrywało go od środka na kawałki, zmuszając, by resztki człowieka schroniły się w najgłębszych zakamarkach umysłu. W końcu te drobiny człowieczeństwa znalazły sobie miejsce obok równie wystraszonych resztek osobowości klaczy i kobiety. Rafał wyprostował się i powiódł wzrokiem po pokoju, jakby po raz pierwszy zobaczył to pomieszczenie. Jego oczy były czarnymi czeluściami, w których, niczym płomień świecy, drgały ogniste płomyki, a twarz wykrzywiła mu się w cierpieniu. Sygin-Magda odeszła. Nikt już nie wymieni czarki ze zbierającym się jadem. Loki-Rafał zachwiał się i w ostatniej chwili przytrzymał krzesła. Ze strachem spojrzał na sufit, stamtąd oczekując zagrożenia. W jego głowie, a jednocześnie niejako ponad nią, rozbrzmiał syk żmii. Kropla jadu spadła mu na czoło. Loki-Rafał w konwulsjach padł na podłogę, która zadrżała pod ciężarem boga olbrzyma uwięzionego w ciele śmiertelnika. Zadrżała również Islandia. Loki odpłynął w gorączkowy sen. Ręce i nogi miał skute grubymi pordzewiałymi łańcuchami. Nie, to nie stalowe okowy, to ludzkie jelita, sine i skrwawione. Widział bezkresną łąkę, na środku której siedział białobrody Wszechmocny. Nad nim dostojnie fruwały anioły-walkirie. Do tronu miał zaledwie kilkadziesiąt kroków, a mimo to wędrował do niego cały dzień. Okowy z jelit jego własnego syna zaciskały się coraz mocniej, z każdym krokiem ocierając mu nogi, aż jego szlak stał się ścieżką krwi. Kiedy w końcu znalazł się u stóp boskiego tronu, zadał nieme pytanie. Wszechmocny smutno skinął głową. Loki uniósł do góry skute ręce i wydał z siebie potężny okrzyk, w którym znaleźć można było radość zmieszaną z nutą zwycięstwa, jak i zapowiedź straszliwej zemsty. Jelita-powróz rozsypały się w pył, a z niewidzialnej półki nad głową zsunęła się po jego ciele żmija i odpełzła w niebiańskie trawy. Loki był wolny. Odwrócił się od Wszechmocnego i ruszył przez bezkresne łąki. Z dołu, z trzewi ziemi, dobiegło go pianie koguta, po chwili drugie. Na ten dźwięk uśmiechnął się okrutnie. Gdy Loki odzyskał przytomność, po Rafale zostało tylko truchło wciśnięte w najdalszy kąt umysłu boga. Wciąż leżał, tak jak upadł, na podłodze. Dookoła panowała cisza, spotęgowana przez noc i mrok pokoju. Nagle włączył się telewizor. Na ekranie gorączkowa! się reporter: - ...prawdziwy cud! Dzisiaj rano wyciągnięto spod zwałów gruzów żywego człowieka! Początkowo myślano, że nie żyje. W końcu minęło już dziewięć dni od wielkiego trzęsienia ziemi na Islandii, a Sven Bjarnisson, kiedy go wydobywano spod gruzów jego własnego domu, znajdował się w stanie śmierci klinicznej. Odniósł zbyt poważne obrażenia, żeby można mieć nadzieję, że żyje: jego lewy bok przebijał stalowy pręt zbrojeniowy, mężczyzna stracił również prawe oko. Jego ciało ułożono wraz z innymi zwłokami. Jednakże jeden z ratowników... Telewizor, tak samo jak się nagle włączył, równie znienacka się wyłączył. - Idę do ciebie, bracie - uśmiechnął się Loki, a płomyki jego oczu zamieniły się w dziki ogień. * * * Loki, Odyn i Honir wylegując się odpoczywali po kolejnej biesiadzie w jesionowo-wiązowym zagajniku. Odyn ziewnął szeroko, leżąc w cieniu kępy drzew rosnącej na łące Asgardu. - Przestaniesz, do cholery! - wrzasnął Honir wypluwając źdźbło trawy i odwracając się do Lokiego. - To nie ja - powiedział Loki z niewinną miną. Leżał na brzuchu za plecami Honira i rzucał w niego czym popadnie. Honir spojrzał na Odyna. Ojciec bogów leniwie na niego łypnął: - Odwal się, nie jestem w nastroju do figli. Honir znowu poczuł, jak coś wpada mu za koszulę. Zerwał się przeklinając i rzucił się na Lokiego. Trickster przeistoczył się w orła i uciekł na gałąź pobliskiego drzewa. Honir pomstował z dołu. Odyn uśmiechnął się pobłażliwie: - Trza coś wymyślić, bo Loki nie da nam spokoju... Już wiem! Honir, uspokój się! Loki, złaź! Mam pomysł! Dwaj bogowie spełnili polecenie ojca bogów i wysłuchali, co miał im do powiedzenia. Nawet im się spodobało - wszystko dobre, byle tylko zabiło nudę. Odyn podszedł do jesionu, położył na nim ręce i powiedział: - Mężczyzno, daję ci kształt i rozum na podobieństwo moje! Nadaję ci również imię: Askr! Drzewo zamieniło się w ciało mężczyzny. Odyn w podobny sposób, posługując się wiązem, powołał do życia kobietę i nadał jej imię Emba. Bogowie patrzyli na dzieło Odyna: zimne, nieruchome ciała. - Słabo - powiedział Loki i kucnął przy Askrze. Chwycił go za lodowate ręce, a ogniki w jego oczach zapaliły się żywiej. Bóg ognia ogrzewał ciało mężczyzny tak długo, aż krew się w nim zagotowała i zaczęła krążyć w żyłach. I choć już się zdawało, że Loki tchnął w niego ciepło i energię, to jednak Askr nadal się nie poruszył ani nie dawał oznak życia. Trickster trzasnął go dwa razy w policzki. Mężczyzna otworzył oczy i szarpnął się nabierając głośno powietrza. Loki uśmiechnął się i powiedział: - Na pamiątkę, że to ja, Loki, bóg ognia, dałem ci ciepło i krew, zostawiam swój ślad na tobie, człowieku, a są nim rumieńce. Następnie podobnie ożywił Embę. Pierwsi ludzie wstali, po czym bezmyślnie krążyli po łące. Odyn próbował z nimi rozmawiać, ale Askr i Emba nie rozumieli, co ojciec bogów do nich mówi. - To najgłupsze stworzenia, jakie widziałem - zdenerwował się w końcu Odyn i chciał ludzi jednym gestem zamienić z powrotem w drzewa, lecz Honir powstrzymał go. - Ja to załatwię - i dał im dusze. Mężczyzna i kobieta po raz pierwszy spojrzeli na siebie i na świat ze zrozumieniem, a dostrzegłszy trójkę bogów, padli im do kolan i oddali cześć. - He, he! - zaśmiał się Odyn. - To lubię! Idźcie, rozmnażajcie się i oddawajcie cześć bogom i boginiom Asgardu i Wanaheimu! Niech wasze modły i ofiary dadzą nam boską siłę! Ludzie zaludnili Midgard. Jednakże, jako że nie jedli Złotych Jabłek Idunn, dających nieśmiertelność, umierali, a ich dusze błądziły między żywymi po Midgardzie, przeznaczonym dla człowieka środkowym świecie. Wtedy to Odyn zdecydował, że ci, którzy w życiu doczesnym się zasłużyli, po śmierci będą ucztować u boku ojca bogów i jego żony, Frigg. Pozostali mają udawać się do Niflheimu, krainy smutku i ciemności, gdzie władzę sprawuje Hel, córka Lokiego, bogini o twarzy połowicznie zżartej przez zgniliznę. I tak się stało. Wojownicy, którzy zginęli na polu bitwy, biesiadują w Walhalli, a ci, którzy odeszli umierając w naturalny sposób, a niczego wiekopomnego nie dokonali za życia, idą na służbę do Hel. * * * - Przyjechał pan Joachim. - Diabli go nadali! - Piter podniósł się z klęczek, odłożył pędzel i wyszedł z wykopu. Obrzucił krótkim spojrzeniem swoje stanowisko archeologiczne, wytarł ręce o utytłane w piachu spodnie i przetarł twarz ręcznikiem podanym mu przez asystenta, tego samego, który powiadomił go o przybyciu głównego sponsora wykopalisk. - Chodźmy - powiedział z ciężkim westchnieniem. Piter spodziewał się, że Joachim zechce obciąć im fundusze, i wcale się temu nie dziwił. Grzebali się na tym wzgórzu od początku sezonu i praktycznie nic nie znaleźli. Zeszli na dół, wzdłuż jednego z wykopów, w którym pracowało paru studentów. Na dole wzniesienia czekał na nich landrover z Joachimem za kierownicą. Joachim był rosłym mężczyzną w trudnym do określenia wieku. Pierwsze, co w jego postaci przykuwało wzrok, to bujna, płowa broda. Tym razem było jeszcze coś, czego archeolog wcześniej nie zauważył. Na szyi Joachima wisiał srebrny młot Thora. - Znalazłeś coś? - bez ogródek zaczął główny finansjer badań. Piter zacisnął zęby. Co mu powiedzieć? Na nic Joachimowi przyda się informacja, że znaleźli korzenie potężnego drzewa, największego, jakie do tej pory oglądał, dookoła którego ułożony był kamienny krąg. Na razie badali wnętrze owego kręgu. - Nie mamy nic, co by pana... nas interesowało. Joachim pokręcił z rezygnacją głową. - Chcę zobaczyć wykopaliska. Może jednak coś się znajdzie. Głos Joachima zmienił się od ich ostatniego spotkania. Stał się bardziej donośny i głębszy. Przechodzili od wykopu do wykopu. Piter objaśniał, a sponsor w milczeniu słuchał. Nie zwracał uwagi na znaleziska z późniejszego okresu niż wikiński. Obojętnie obejrzał monetę z XVII wieku i skorupy naczyń z późnego średniowiecza. Potem poprosił o pokazanie stanowiska rokującego największe nadzieje. Piter zaprowadził go do swego wykopu, składającego się w głównej części z plątaniny martwych korzeni. - To wszystko? - beznamiętnie spytał Joachim. - Hmm - chrząknął zakłopotany szef archeologów. - Tak. Raczej wszystko, ale mam pewną teorię. Jeśli drzewo, którego korzenie widzimy, było miejscem świętym, to wszelkich znalezisk należy spodziewać się poza kręgiem kamiennym, który mógłby stanowić granicę między sacrum i profanum. Okolice drzewa stałyby się wtedy miejscem boskim, do którego nie miałby dostępu żaden człowiek. Czekamy jeszcze na wyniki badań dendrologicznych. Gdyby tym drzewem okazał się jesion, moglibyśmy mieć prawie stuprocentową pewność, że w grę wchodzi miejsce kultowe. Joachim uśmiechnął się. - Dobrze kombinujesz. Kop tutaj - wskazał na ścianę archeologicznej odkrywki, z której wystawały korzenie. - Teraz? - zdziwił się Piter. - Teraz. Tylko ostrożnie. Mam pewne przeczucie. Piter westchnął i wskoczył do wykopu. Joachim funduje te badania i chociaż jest archeologicznym ignorantem, to przynajmniej ze względu na jego dotacje należy robić to, o co prosi. Ogrodową łopatką, warstwa po warstwie zbierał ziemię ze ściany wykopu. Za którymś skrobnięciem osypało jej się nieco więcej i światło dzienne ujrzała deska. Piter przerwał i zdziwiony spojrzał na Joachima. Oczy fundatora płonęły nieludzkim blaskiem. - Skąd...? - Nieważne! - warknął fundator nerwowo bawiąc się młotem Thora. - Odkop ją! Odkop skrzynię! - Skrzynię? - ciarki przeszły archeologowi po plecach. „Skąd on wie, że to skrzynia? Przecież na razie odsłoniłem tylko deskę!” - No już! Piter systematycznie zaczął odgarniać ziemię. Po chwili ukazała się druga deska i następna. Obok niego wylądował szpadel. - Szybciej! - Ale to jest stanowisko archeo...! - Kop, człowieku! - ten głos, władczy, nie znający sprzeciwu, mający w sobie coś z boskiej potęgi. I ten ton! „Człowieku” zabrzmiało niemal pogardliwie. Nigdy wcześniej Piter nie zauważył takiego zachowania u sponsora. Archeolog nie był w stanie oprzeć się nakazowi Joachima, choć próbował z tym walczyć. Jakaś siła zawładnęła jego ciałem. Chwycił szpadel i bezsilnie szlochając, zaczął odgarniać ziemię szybkimi sztychami. Odkopał wreszcie cały przedmiot, który rzeczywiście okazał się skrzynią. Piter pokręcił z niedowierzaniem głową. - Otwórz ją! - znów ten rozkazujący ton. - Ale... - próbował protestować wystraszony archeolog. - Otwieraj! Piter podważył wieko skrzyni. Nie stawiło praktycznie żadnego oporu. - Co tam jest? - niecierpliwił się Joachim. - Róg... Chyba do grania... - Gjallarhorn... - odetchnął z wyraźną ulgą Joachim i się uśmiechnął. Tajemniczy blask w jego oczach przygasł. - Gjallarhorn? - archeolog wytrzeszczył w zdumieniu oczy. - Ten Gjallarhorn? Róg Heimdalla, który obwieści początek Ragnaroku? - Ten sam. Podaj mi go. - Niemożliwe... To tylko mit! Ale... - oponował Piter. - Te tysiąc lat bardzo was zmieniło - zniecierpliwiony Joachim pokręcił głową. - Podaj mi go. Daj dotknąć przynajmniej... Piterowi zakręciło się w głowie. „Tysiąc lat...” - Joachim mówił tak, jakby żył już tysiąc lat! Z przerażeniem patrzył, jak jego własne ręce, wbrew woli właściciela, drżąc sięgają w kierunku rogu. Gjallarhorn, mityczny róg Heimdalla... Palcami dotknął ustnika. Potężny ból rozerwał mu czaszkę. Zacisnął kurczowo powieki, a mimo to widział dziwaczne obrazy. Jakąś ucztę, drakkary, jednookiego mężczyznę, olbrzyma o płonących oczach, kobietę z koszem pełnym złotych jabłek. Piter odchodził wypierany przez inną świadomość, która jak pędząca lokomotywa wdzierała się do jego duszy. Zanim zemdlał, zanim znikł, usłyszał Joachima: - Jesteś, Rigu. * * * Pewnego dnia Loki, któremu znudziło się dokuczanie śmiertelnikom, wrócił do Asgardu i spacerował po pałacach Asów. Oglądając wszystkie zbytki i kosztowności, którymi przyozdabiali swe siedziby Asowie, zastanawiał się, jakiego psikusa mógłby im sprawić. Zauważył wtedy Freyę przymierzającą biżuterię, a jego szczególną uwagę przyciągnął naszyjnik Brisingamen, największy skarb bogini. Loki zatarł z uciechy ręce i czekał, aż Freya opuści komnatę. Wślizgnął się wtedy do pomieszczenia, ukradł naszyjnik, a następnie chyłkiem skierował się do Bifrostu - mostu, który był jedyną drogą prowadzącą do, a także z Asgardu. Jednakże stojący na jego straży Heimdall wypatrzył go i zatrzymał. - Co tam ściskasz w garści? - zapytał podejrzliwie. - Ja? Nic - niewinnie odparł Loki. - Pokaż! - Nie. Heimdall wyciągnął miecz i zadał cios. Loki, żeby odeprzeć atak, musiał wypuścić naszyjnik i sięgnąć po broń. - To Brisingamen, złodzieju! Naszyjnik Freyi! - wściekł się Heimdall. - Oddaj go! - Nie! - uparł się Trickster. Rozgorzała walka. Loki przybrał postać pszczoły i próbował uciec strażnikowi Bifrostu, lecz Heimdall go dogonił. W chwili gdy Loki pod owadzią postacią miał zginąć przygnieciony tarczą, przemienił się w niedźwiedzia i natarł na Asa. Heimdall nie uląkłszy się zaczął go okładać mieczem i choć jego broń nie mogła przebić gęstego futra, Loki-niedźwiedź i tak zmuszony został do ustawicznego cofania się. Strasznie to Lokiego rozjuszyło, toteż zmienił się w ogień, swój naturalny żywioł. Heimdall zasłonił się tarczą przed żarem i dalej napierał, aż zagonił boga olbrzyma do rzeki. Tu Loki zrozumiał, że przegrał walkę. Przyjął więc postać foki i salwował się ucieczką, wskakując do wody. Heimdall podniósł zostawiony przez niego naszyjnik i odniósł Freyi. Od tego dnia wielka nieprzyjaźń panuje między Lokim a Heimdallem i kiedy przyjdzie czas Ragnaroku, tych dwóch bogów będzie walczyć przeciwko sobie. * * * Piter, a właściwie to już Heimdall, otworzył oczy. Był wieczór. Leżał w nieznanym sobie pomieszczeniu, równie obcym co łoże, na którym spoczywał. Dookoła panował półmrok rozświetlany jedynie kinkietem wiszącym nad głową leżącego. W rogu komnaty siedziała jakaś postać. Przy tak słabym świetle mógł stwierdzić tyle tylko, że to mężczyzna o blond brodzie i z symbolem Thora skrzącym się na piersi. - Kto tu...? - odezwał się Heimdall słabym, chrapliwym głosem. - Wreszcie się obudziłeś, Rigu. - Thor? - rozpoznał głos Heimdall. - Co tu robisz? I gdzie ja jestem, a przede wszystkim, skąd tu się wziąłem? - Powoli, Rigu, powoli. Poznajesz to? - Thor wskazał na leżący na stoliku róg. Heimdall zmarszczył czoło. - Nie... Tak! To Gjallarhorn! Ale to znaczy... - Tak, spełnienie się wieszczby Wolwy jest bliskie. Odrodziliśmy się po tysiącu lat, by dopełnić swego przeznaczenia. Mamy teraz ciała ludzi, ale wkrótce, jak tylko zabrzmi twój róg, odzyskamy moc bogów. - Odrodziliśmy się po tysiącu lat? - Tak. Jesteśmy teraz na Gottlandii, w szpitalu... To takie miejsce, gdzie leczy się chorych. Sprowokowałem śmiertelnika do dotknięcia rogu, co przywołało twoją świadomość. Byłeś wcześniej wziętym archeologiem. To taki koleś, co rabuje groby, żeby potem się chwalić tym, co znajdzie. Kompletnie tego nie rozumiem, mógłby przecież wszystko sprzedać za niezłą cenę, a on oddaje do muzeum. Lecz to bardzo poważany zawód, nie to co zwykły złodziej. Ja byłem kupcem, całkiem zamożnym, chociaż nie posiadałem żadnej trzody... Zresztą później ci o tym opowiem. Świat się zmienił. Strasznie się zmienił. - Myślałem, że nasz czas się skończył. A tu taka niespodzianka... - To sprawa Lokiego. On, jak zwykle, wszystko zachachmęcił. Zaraz zresztą będziesz mógł z nim pogadać. Wszystko ci wyjaśni. - Loki uwolnił się z łańcuchów? I ty z nim rozmawiasz? Toż to prawdziwy początek Ragnaroku! - Póki nie zadmiesz w róg, nie będzie żadnego Ragnaroku. Uchyliły się drzwi do szpitalnej sali i smuga światła z korytarza śmiało wtargnęła do środka. Zaraz też przesłonił ją cień i przy drzwiach stanęła wysoka postać o gorejących oczach. Loki zapalił światło. - Rig! Jako żywy! - wykrzyknął bóg olbrzym. - Chociaż jesteśmy wrogami, naprawdę się cieszę na twój widok. - Co masz na głowie? - spytał Heimdall, podejrzliwie patrząc na ciemne okulary Lokiego. - To? Matrixówki. Współcześni dziwnie reagują na gorejące oczy. Okulary pozwalają mi je skrywać. Ale dość tych pierdoł. Thorze? Heimdallu? Zwołuję thing. Proponowałbym, abyście, jak tylko ten tu strażnik Bifrostu dojdzie do siebie, stawili się w Thingvellir na Islandii. Wcześniej odnajdźcie pozostałych. * * * Pewnego dnia do Asgardu przybył Thurs, olbrzym o czarnym obliczu, i złożył propozycję wybudowania murów dookoła grodu Asów. W zamian za to chciał Słońce i Księżyc oraz Freyę za żonę. Bogowie początkowo się obruszyli na takie zachcianki, ale Loki namówił ich, by się zgodzili. - Panowie - powiedział - zgódźmy się, niech Thurs wybuduje nam najwspanialsze mury! Zażądajmy tak potężnych i wspaniałych fortyfikacji i dajmy mu tak krótki termin na ich wykonanie, ażeby się nie wyrobił na czas. Odejdzie wtedy bez zapłaty, a my sami skończymy mury. Bogowie przyklasnęli propozycji Trickstera. Jednakże Thurs okazał się równie sprytny. W pracy pomagał mu Swadelfari, ogier o wielkiej sile i mądrości. Koń zajął się zwożeniem kamieni i drewna, a olbrzym skupił się na budowaniu. Bogowie z trwogą patrzyli na szybko posuwające się prace. W końcu zbliżył się termin ukończenia robót, a Thursowi został tylko ostatni odcinek murów! Przerazili się bogowie, zwłaszcza Freya, mająca zostać żoną straszliwego olbrzyma. Myśleli nawet o zabiciu Thursa, lecz pomni, że dali mu słowo, nie odważyli się na tak haniebny czyn. Doszli do wniosku, że skoro to Loki wpadł na genialny pomysł wystrychnięcia Thursa na dudka, niech on rozwiąże powstały problem. Loki tylko się uśmiechnął i powiedział, że nie ma sprawy. Następnego, ostatniego już dnia robót, kiedy Swadelfari zmierzał z kamieniołomów z ostatnią partią kamieni, Loki przybrał postać pięknej klaczy i wyszedł na drogę przed ogierem. Loki zarżał jak klacz podczas rui, a ogier zerwał się z uprzęży wozu i gonił Lokiego, chcąc go posiąść. Pogoń trwała aż do zmierzchu. W tym czasie bezrobotny Thurs oczekiwał na dostawę surowca, z niepokojem patrząc, jak zbliża się wieczór. Kiedy kula słońca niemal całkowicie skryła się za horyzontem, olbrzym zauważył Swadelfariego uganiającego się za klaczą. Zrozumiał, że to podstęp bogów, wściekł się i ruszył na Asów. Bogowie zwarli szyki i stawiali mu opór tak długo, aż pojawił się Thor, zwany też Zabójcą Olbrzymów. Thor zmiażdżył czaszkę Thursa jednym uderzeniem młota Mjolnira. W tym czasie Swadelfari doścignął Lokiego i posiadł go tak jak zwykły ogier klacz. W ten sposób Asgard zyskał mury, a bogowie nie musieli za nie płacić. Kiedy jednak Loki chciał powrócić do swej prawdziwej postaci, stwierdził, że nie może tego dokonać. Okazało się, że jest w ciąży! Los kazał mu pozostać w końskiej postaci przez osiem miesięcy, do chwili, kiedy urodził najwspanialszego konia świata, rumaka Odyna, ośmionogiego Sleipnira. * * * Człowiek uznawany za Svena Bjarnissona siedział ciepło opatulony na ławeczce przed szpitalem w Reykjaviku. Oparł brodę, pokrytą siwym, kilkunastodniowym zarostem, o ręce splecione na główce jesionowej laski i bez emocji spoglądał jedynym okiem na świat. Czasami ciężko wzdychał, jakby nie mógł się pogodzić z tym, co widzi. Ktoś się do niego przysiadł. Pewnie kolejny pacjent chcący skorzystać ze słonecznego dnia na Islandii. Sven nie zwrócił na niego uwagi, dając tym samym do zrozumienia, że raczej chce posiedzieć w ciszy i samotności. - Przede mną nie musisz udawać, dziadku - zagaił nieznajomy. - To przecież ja jestem mistrzem kamuflażu, Odynie. - Ja nie udaję, Tricksterze. Nie wiem, po co się przebudziłem, i czuję się zagubiony w tym świecie. Mój czas minął wieki temu. To już nie jest moja wyspa, a jej mieszkańcy nie są moimi wyznawcami. Jestem taki stary i taki słaby. - Nie pieprz, Odynie. Jesteś bogiem. Jednym z niewielu starych bogów, jakich pamięta ludzkość. Odyn łypnął okiem na Lokiego, który skrywając swe ogniste oczy pod ciemnymi okularami, uśmiechnął się do niego. - Bogiem? Gdzie są moje świątynie? Gdzie moi wyznawcy? Czy stoi w Uppsali moja największa kącina? Czy rośnie gdzieś jeszcze chociaż jeden jesion, na którym przynajmniej raz w roku poświęca się, w moim imieniu, życie dziewięciu wisielców? - Czasy się zmieniły. Ale bogowie się nie zmieniają, a ty, chcesz czy nie chcesz, jesteś bogiem... - Ehhh... - ni to stęknął, ni to jęknął Odyn. - Wątpisz w swoją moc? Nie czujesz, jak na całym świecie wzrasta liczba twoich wyznawców? - Dupa, a nie wyznawcy! - zdenerwował się Odyn. - Banda przebierańców wyznająca strzępki różnych starych religii! Nie dają mi nic a nic siły! - Nie uważasz, że coś w tym jest, iż wiara w ciebie, chociaż nie tak potężna jak przed tysiąc laty, powraca? Nie widzisz, że twoje odrodzenie jest cudem? - Cudem? - parsknął dziadek. - Bóg uwięziony w ludzkim ciele, jak... jak nie przymierzając Biały Chrystus! - I w kogo dziś wierzy połowa świata? Odyn milczał. Nie mógł nie przyznać racji Lokiemu, ale Loki był mistrzem słowa, intrygi i podstępu. - Bracie - podjął. - To ty stoisz za moim przebudzeniem, czyż nie? Po co każesz mi oglądać ten niezrozumiały dla mnie świat, co? Tym razem Loki nie odpowiedział. Znów zapadła między nimi cisza. Trickster sprawiał wrażenie, że błądzi myślami gdzieś daleko. - No co jest? Zamurowało cię, bracie krwi? Loki wstał. - Chodź, ojcze bogów. Zdejmij te szpitalne ciuchy i ten opatrunek z oka... - Mają mi wstawić szklaną protezę... - Nie wygłupiaj się. Wolę widzieć dziurę ziejącą szkarłatem, niż w pewnej chwili stwierdzić, że masz zeza. Chodź! Zwołałem thing. * * * Nadeszła zima i bogowie, jak każdego roku, ucztowali w morskim pałacu boga morza, Aegira. Aegir uwarzył ogromny kocioł piwa, zastawił stoły najlepszą strawą i sprosił bogów na biesiadę. Pojawili się wszyscy łącznie z Lokim. Tylko Thor miał stawić się później. Trickster, chcąc być duszą towarzystwa, dowcipkował i zabawiał towarzystwo na wszelkie sposoby, jednakże lepsi okazali się słudzy Aegira, Fimafeng i Eldir. Rozzłoszczony Loki dźgnął nożem jednego z nich, pozbawiając go życia. Oburzeni bogowie wyciągnęli miecze i chcieli na miejscu zaszlachtować płomiennego boga, lecz Odyn po raz kolejny wstawił się za swym bratem krwi i cały zatarg skończył się wypędzeniem Lokiego z uczty. Bóg ognia rzeczywiście opuścił hallę Aegira, ale już po chwili wrócił twierdząc, że właściwie niczego złego nie zrobił. Bogowie, pomni wstawiennictwa Odyna, nie podjęli przeciwko niemu żadnych kroków. Atmosfera zrobiła się dość ciężka, a sytuację jeszcze bardziej pogorszył sam Loki, który zaczął wykpiwać Aegirowych gości. Nauwłaczał wszystkim bogom, łącznie z Odynem. Przyznał się też, że sypiał z ich żonami, a najmilsze chwile spędził z Sif, żoną Thora. Pech chciał, że usłyszał to Thor, który właśnie przybył na ucztę. Rozgniewany bóg piorunów chwycił za swój młot i zamierzył się na Lokiego. I znowu Odyn uratował Tricksterowi życie, za co Płomienny Gigant odwdzięczył mu się mówiąc, że zabił ukochanego syna ojca bogów, Baldra. Tego już było za wiele. Odyn wpadł w szał i stanął na czele bogów chcąc schwytać Lokiego, któremu udało się jednak uciec. Schronił się na szczycie wysokiej góry, gdzie postawił sobie chatę o drzwiach skierowanych w cztery strony świata. Pozwoliło to Tricksterowi obserwować, czy nie nachodzą go bogowie. Odyn, zasiadłszy na swym tronie, Hildskjalfie, skąd widział cały świat, bardzo szybko odkrył kryjówkę Lokiego. Bogowie okrążyli domostwo płomiennego boga i rzucili się, by go schwytać. I tym razem Lokiemu udało się uciec. Zbiegł z góry i pod postacią łososia schronił się w pobliskim jeziorze. Rozwścieczeni bogowie użyli sieci, by go złapać. Część z nich wpędzała ryby do zastawionej pułapki, a inni wypatrywali w sieci przemienionego boga. Kiedy już wszystkie ryby z jeziora zapędzono w pułapkę, a Lokiemu kończyły się drogi ucieczki, Trickster mocno wybił się z wody, chcąc przeskoczyć nad bogami i uciec wodospadem Frananger. Czujny Thor złapał go za ogon, tak silnie, że aż go zmiażdżył - od tej pory wszystkie łososie mają płaskie ogony. Bogowie zwołali thing i jęli radzić, co uczynić ze schwytanym. Nie mogli go zabić, bo znali już przeznaczenie Lokiego - nie mogli zaburzyć porządku świata. Zdecydowali, że ograniczą mu swobodę ruchów. Znaleźli skałę wysoko w górach, do której przykuli Płomiennego Giganta-psotnika. Jako łańcucha użyli jelit jego syna, Walego, zabitego na oczach ojca. Drugiego syna zamienili w wilka. Mało im jednak było kary. Skadi, olbrzymka, której ojca Loki kiedyś zabił, umieściła nad jego głową toczącą jad żmiję. Krople jadu nieustannie spadały na czoło Płomiennego Giganta. Wierna żona Lokiego, Sygin, zbierała ten jad do miseczki, a kiedy czarka wypełniała się po brzegi, wylewała ją. Gdy to robiła, jad padał na głowę Lokiego sprawiając, że bóg wił się z bólu i gniewu, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Stąd też brały się trzęsienia ziemi, a gniew ognistej natury Lokiego powodował wybuchy wulkanów. Cierpienia płomiennego boga miały trwać aż do Ragnaroku. Wtedy to Loki miał się uwolnić z okowów i poprowadzić Olbrzymy do ostatniej walki z Asami i Wanami. Lecz ludzie zapomnieli o starych bogach i do Ragnaroku nie doszło. Wszechmocny zdecydował, że kara Lokiego będzie trwać i trwać, a jak umyślili to Odyn i Wszechmocny, to już wiecie. * * * Loki i Odyn siedzieli na ławeczce przed hotelem „Valhalla" w Thingvellir. Za sobą mieli wąwóz Almannagja, miejsce, gdzie ścierały się dwie płyty tektoniczne: euroazjatycka i północnoamerykańska. Przed sobą jezioro Thingvellavatn i rozlewisko rzeki Oxara, a dalej sztucznie, jeszcze w średniowieczu, utworzony wodospad Oxararfoss - miał zapewnić wodę dla tysięcy ludzi i koni przyjeżdżających tu niegdyś na coroczne althingi. Słońce właśnie zachodziło, skrami zaścielając powierzchnię jeziora. - Przynajmniej tu się niewiele zmieniło, jeśli chodzi o przyrodę, ale to nic dziwnego, skoro Thingvellir jest parkiem narodowym - powiedział Odyn mrużąc oczy i przysłaniając je dłonią. - Kiedy przybędzie reszta? - Za chwileczkę. - Będą wszyscy? Cały Asgard i Wanaheim? - Mam nadzieję - wzruszył ramionami Loki. - Wszystko zależy od Wszechmocnego. - Wszechmocny - prychnął ojciec bogów. - I jego wyznawcy. Nazywają swoją wiarę religią miłości, a tak naprawdę opiera się ona na morderstwie. To religia śmierci, nie miłości! Za naszych czasów było lepiej, świat był mniej zakłamany. - Zakłamany świat, miłość... - szepnął Trickster, by po chwili głośniej podjąć: - Pytałeś mnie, jeszcze w Reykjaviku, po co nas obudziłem... Przez te kilkaset lat nosiłem łańcuchy, którymi była ludzka powłoka. Sam zresztą mnie w nie zakułeś. Cudnie to wymyśliłeś: z boga uczynić śmiertelnika... Przez te wszystkie lata czułem to, co czuli śmiertelnicy, ale nie mogłem nic zmienić w ich... moim życiu... I jeszcze ta żmija nad moją głową i jej jad skapujący mi na czoło... Jedynym ukojeniem przed bólem wywołanym wężową trucizną była miłość niewiasty, która niczym czarka zbierała ten jad. I byłem z wieloma kobietami, setkami kobiet. Każdą kochałem na ludzki sposób, każda była dla mnie Sygin, moją żoną. I każda miłość kiedyś się kończyła, a wtedy jad wypalał mnie do cna. Piękna to była kara, Odynie! Najpiękniejsza we wszechświecie. Pozwalać wierzyć człowiekowi... mnie, że miłość jest wieczna, że Sygin-śmiertelniczka nigdy mnie nie opuści, że zawsze będzie tą czarką, towarzyszką życia zbierającą mój jad... Wiesz co, Odynie? Wszystkie mnie zostawiały, co do jednej miały dość mego jadu. To też element kary? Twoja sprawka? - Nie - stary bóg odpowiedział z przekonaniem. - To twój charakter, twój styl bycia. Cień Lokiego, boga, którego nawet brat krwi miał w końcu dość. To cień, twój cień, jaki kładł się na człowieku. - Czyli nigdy z żadną kobietą nie będę... znaczy się, nie byłbym szczęśliwy? - Nigdy. Ta skaza jest w tobie. Kiedy odchodziliśmy... kiedy zawieszaliśmy naszą obecność, tylko ty miałeś co jakiś czas odzyskiwać boską świadomość. Na to zgodził się Wszechmocny. - Wszechmocny? Wszechmocny pozwolił, bym przez tysiąc lat nie zaznał prawdziwej miłości? Bym się łudził, że czarka już nigdy się nie przepełni? Odyn skinął głową. Oczy Lokiego gorzały za okularami. Ojciec bogów już miał zadać jakieś pytanie, kiedy Loki zaczął znowu mówić. Jego głos, na początku cichy, ledwo słyszalny, stawał się coraz głośniejszy, potężniał z każdym słowem. - Wiele z moich ludzkich powłok nie wytrzymywało tego cierpienia, mojego cierpienia, które częściowo przelewało się przez nich. Popadali w obłęd lub popełniali samobójstwa. To jeszcze nic, dostawałem nową powłokę, kolejnego człowieka, i zaczynałem od nowa poszukiwania kobiety, która choć na chwilę mogłaby się zająć czarką z jadem... Najgorsi byli ci, którzy przestawali wierzyć w miłość... Tak, ci byli najgorsi. Ja potrzebowałem miłości, a oni się przed nią wzbraniali. Prawdziwa mordęga... Setki tysięcy kropel jadu wypalających mnie fizycznie i psychicznie, spadających równym rytmem, sprawiających, że zwijałem się z bólu... A ja, wiedząc co może mnie uchronić przed tym bólem, nie mogłem nic zrobić... Przeklinam tych skurwysynów! Przeklinam tych, którzy przestali wierzyć w miłość! Przeklinam siebie samego, bo i ja przestałem w końcu w nią wierzyć! - Loki zerwał się, ciężko dysząc. Jego plastikowe okulary zaczęły się deformować od żaru bijącego mu z oczu, z oczu boga ognia. Islandzka ziemia, skrywająca pod swym cienkim pancerzem potoki lawy, zadrżała. - I dlatego mnie obudziłeś? - spytał Odyn. - Niedawno... Kilkanaście dni temu - podjął Loki, uspokoiwszy się nieco i jakby nie słysząc pytania Odyna - znowu zostałem sam. I tym razem nie wytrzymałem... Ja, bóg, pragnąłem swojej śmierci... Stałem się taki, jak ci biedacy, co przestali wierzyć w miłość. Zakłamany świat... Tak, miłość to kłamstwo, najpiękniejsze kłamstwo na świecie. Ułuda, w którą wierzą wszyscy. Oprócz mnie. Obiecałem sobie, że już nigdy nie dam się ponieść euforii miłości. Choćby kolejni śmiertelnicy, których byłbym pasożytem, kochali i byli kochani, ja będę ponad tym, będę stał z boku. I zrozumiałem, że jad będzie mnie wypalał po wieczne czasy. Zapragnąłem umrzeć. Wtedy wezwał mnie Wszechmocny. Wszechmocny, ta prawdziwa miłość i krynica miłosierdzia - powiedział z szyderstwem w głosie Trickster. - To on zaproponował ci Ragnarok? - W sumie tak - skinął Loki. - Ale teraz mam troszkę inną koncepcję Zmierzchu Bogów. Poczekajmy na wszystkich, już dawno powinni się zjechać. Słońce skryło się całkowicie za horyzontem, zapaliły się światła przed hotelem. Odyn westchnął: - Nie chcę takiego świata. Patrzę na Thingvellir i mimo że jest całkiem podobne do tego sprzed tysiąca lat, nie widzę niczego. Ten świat nie przedstawia dla mnie żadnej wartości. Kiedyś te pola zapełniały się namiotami, rozsądzano spory, powoływano nowe prawa, ludzie zabijali się tu w pojedynkach, płacili głowizny. A teraz? Coroczny festyn z balonikami i ci współcześni Islandczycy, cienie swoich przodków. Loki zaśmiał się chrapliwie. - Islandczycy nie są jeszcze tacy źli, zachowali wiele z kultury naszych wyznawców, ale co prawda, to prawda. Nie ma tu miejsca dla nas, starych bogów. Jedyne, co możemy zrobić, to odejść z honorem. - Tak - znowu westchnął ojciec bogów. Przed hotelem zatrzymał się landrover i wysiedli z niego Thor z Heimdallem. - Gdzie reszta? - spytał Loki. - Nikogo więcej nie wyczułem. - Thor wzruszył ramionami. - Nikogo więcej nie ma. Tylko my, nasza czwórka. Loki zaklął. - Ten stary oszust zakpił z nas - z rezygnacją powiedział Odyn. - Kto? - spytał Heimdall. - Wszechmocny - wycedził przez zęby Loki i splunął lawą. - W czwórkę nie możemy zrobić Ragnaroku. Nie wiadomo nawet, czy odzyskamy naszą boską moc, po tym, jak Rig zadmie w róg. Za to możemy zdechnąć jako śmiertelnicy, Wszechmocny może nas osądzić, a za nasze uczynki z pewnością pójdziemy do chrześcijańskiego piekła, a jest ono o wiele gorsze niż królestwo Hel. Stary cwaniak! Cała czwórka stała w milczeniu. Odyn ciężko opierał się na swojej lasce, jego głowa trzęsła się jak u starca. Thor bezwiednie bawił się zawieszonym na szyi młotem, a Heimdall z dziwnym wyrazem twarzy przyglądał się Gjallarhornowi. - To się nie może tak skończyć! - z rozpaczą krzyknął Loki i spojrzał w .nocne niebo. - Po to nam zwróciłeś istnienie, żeby jeszcze raz z nas zakpić!? Nie wystarczyło Ci, że odebrałeś nam wiernych!? Nie wystarczyło Ci, że cierpiałem tysiąc lat!? Nie stać Cię na gest pojednania, ażebyśmy skończyli to tak, jak powinno zostać skończone?! Wolwa powiedziała, że po nas nastaniesz Ty i będziesz rządził po wsze czasy! Czego jeszcze od nas chcesz?! Odyn zacisnął ręce na lasce, aż mu zbielały knykcie. - Miałeś rację, mój bracie krwi - powiedział, ciężko kładąc rękę na ramieniu Lokiego. - Jedyne, co możemy zrobić, to odejść z honorom. Chodźmy na logberg, wzgórze prawa, i urządźmy ostatni thing. - Co zamierzasz, ojcze? - spytał Thor. - Jeśli już mam umrzeć, chcę zginąć jak wojownik, z mieczem w ręku. Potrzebuję miodu, chleba i ryb. Trzeba też będzie rozpalić ognisko. Pozostali bogowie kiwnęli głową z uznaniem. Logberg, którą teraz ozdabiał wysoki maszt z flagą narodową Islandii, było miejscem, gdzie w zamierzchłych czasach obradowała logretta, organ ustawodawczy pierwszej republiki w Europie. To tu logsogumadr, „głosiciel prawa”, rozpoczynał thing. Stąd prowadził obrady allsher-jagodi, przewodniczący wolnych Islandii. W tym miejscu, tysiąc lat temu, Islandczycy dobrowolnie przybrali chrześcijańską wiarę. Starzy bogowie rozpalili niewielkie ognisko. Odyn patrzył na butelkę miodu zakupioną przez Lokiego w hotelu. - Nawet nie mamy rogu, żeby go napełnić... - powiedział smutno. - To nie jest nasz świat. Trzeba z tym skończyć. Odrzucił płaszcz i laskę, wziął głęboki wdech i zakrzyknął: Wiem, że wisiałem na wiatrem owianym drzewie Przez dziewięć nocy Oszczepem raniony, Odynowi ofiarowany Sam sobie samemu Na tym drzewie, o którym nikt nie wie Z jakich wyrasta korzeni Chlebem mnie nie karmiono, ni napojem z rogu Wypatrywałem ku dołowi Przyjąłem runy - wołając je przyjąłem Spadłem potem stamtąd Następnie zaczął rysować na ziemi runy mówiąc: - Oto runa Ur, niech da nam siłę, szczęście i żywotność. Oto runa Ken, niech da nam energię. Oto runa Jara, niech da nam sprawiedliwy osąd i prawdziwe widzenie świata. Oto runa Yr, niech nas chroni. Oto runa Eolh, niech da nam moc płynącą z przyjaźni. Oto runa Sigel, niech da nam zwycięstwo! - Wziął do ręki miód i powiedział: - Nigdy się tego nie spodziewałem, a jednak stało się. Nie ma już nikogo, kto by nam składał ofiary, więc sami sobie je złożymy... niech dadzą nam potęgę, jaką mieliśmy przed wiekami. Oto miód dla Odyna, ojca bogów, niech da nam zwycięstwo w nadchodzącej bitwie - i wlał miód do ognia. - Oto chleb dla Freyi, bogini płodności, obyśmy już nigdy nie cierpieli takiego niedostatku jak teraz - przełamał chleb i wrzucił w płomienie. - Oto ryby dla Ran, bogini morza, której nie ma z nami, a która znana była z nieprzychylności śmiertelnikom. Niech pamięć o niej da nam siłę w naszych przyszłych uczynkach. Odyn rzucił ryby w żar i znacząco popatrzył na Lokiego. Bóg ognia chrząknął i zaczął recytować: Wtedy zacząłem dojrzewać i rozumieć i rosnąć i mężnieć Słowa mi z słów słowa stwarzały - Czyny mi z czynów czyny stwarzały Loki włożył ręce w płomienie mówiąc: - Niech ten ogień ofiarowany mi, Lokiemu, płonie wieczną nienawiścią w waszych sercach. Niech ziemia otworzy swe łono i spłynie ogniem, niech niebo rozedrze się i zapłacze ognistym deszczem. - Niech tak się stanie - dopowiedział Thor, a Heimdall zadął w swój róg. Przeciągły dźwięk poniósł się po Thingvellir obwieszczając Zmierzch Bogów. Zadrżała ziemia, pobliski wulkan Skaldbledur plunął ogniem rozświetlając łuną horyzont. Nocne niebo rozbłysło tysiącem błyskawic, dolinę zalał zimny blask. - Czujecie...? - sapnął Thor z niedowierzaniem. Odyn, jakby młodszy o wiele lat, rozrzucił szeroko ramiona i zaśmiał się szyderczo: - Wszechmocny, odzyskaliśmy swą moc i wypowiadamy Ci bitwę! Nadszedł czas wojny i pożogi! Spalimy Twą ziemię i wygubimy Twoich wiernych! Nikt nie będzie pamiętał Twego imienia, nikt nie będzie Cię czcił! Dalej, druhowie, niech nie zostanie kamień na kamieniu! Starzy bogowie zawyli niczym psy spuszczone ze smyczy i rozpoczęło się dzieło zniszczenia. * * * Jakiś czas później, przed tronem Wszechmocnego na jego niebiańskiej, rozsłonecznionej łące ktoś klęczał. - I jak się mają sprawy? - zagaił Bóg. - Wszystko zgodnie z planem? - Tak, Panie. Czterech jeźdźców Apokalipsy pustoszy Ziemię... - Świetnie! Nagroda cię nie ominie. Może nawet znajdzie się dla ciebie miejsce u mego boku - przy tych słowach Bóg wskazał na krążące nad łąką anioły. - Jest jeszcze dużo pracy, Panie Boże, ale już niedługo uporamy się z tym zleceniem. Myślę, że za miesiąc będziesz mógł rozpocząć Zmartwychwstanie. Bóg klasnął z radością w dłonie. Motyle, które go obsiadły, zerwały się do lotu, przestraszone jego gwałtownym ruchem. - Wiedziałem, że na najemników zawsze można liczyć - zarechotał. - Idź już, wiesz, że nie toleruję żadnych opóźnień... - Boga znowu obsiadły motyle. Klęczący podniósł się i w bardzo niskim pokłonie zaczął się wycofywać w głąb łąki. Dopiero później wyprostował się, odwrócił i szybkim krokiem ruszył przed siebie. „Na Ciebie też przyjdzie czas, a wtedy ja będę przy tym i będę się napawał twoim upadkiem. Gdybyś mi tylko oszczędził cierpienia, dał mi miłość, której innym dawałeś w nadmiarze...” - myślał najemnik, a jego oczy gorzały dwoma płomieniami. KONIEC