Juliusz Verne 20 000 MIL PODMORSKIEJ ŻEGLUGI Wydawnictwo Zielona Sowa Kraków CZĘŚĆ PIERWSZA ROZDZIAŁ I Uciekająca skała Nie zapomniano zapewne dotąd dziwnych, niepojętych i trudnych do objaśnienia zjawisk, które miały miejsce w 1866 roku. Kupcy, armatorzy, dowódcy okrętów, marynarze statków handlowych i pasażerskich, europejskich i amerykańskich, oficerowie marynarki wojennej wszystkich krajów, a nawet rządy poszczególnych państw, do najwyższego stopnia byli zainteresowani tymi wydarzeniami. Od pewnego czasu okręty spotykały na morzu Jakąś rzecz ogromną", przedmiot długi, wrzecionowatego kształtu, niekiedy świecący, większy i szybszy od wieloryba. Informacje dotyczące tego zjawiska, notowane na różnych wybrzeżach, zgadzały się co do szczegółów budowy przedmiotu, szybkości, nareszcie szczególnej żywotności, jaką był obdarzony. Jeśli to był wieloryb, to wielkością przerastał wszystkie znane dotąd gatunki. Wziąwszy pod uwagę dane z wielokrotnych obserwacji, odrzucając mocno zaniżone określenie długości tego przedmiotu na dwieście stóp oraz przesadzone opisy, dające mu milę szerokości, a trzy mile długości - można jednakże zakładać, że ta fenomenalna istota, jeśli naprawdę istniała, była o wiele większa od okazów znanych uczonym. Dnia 20 lipca 1866 roku parowiec „Governor Higginson", należący do Towarzystwa Żeglugi Parowej Kalkuty i Birmy, spotkał ów obiekt poruszający się w odległości pięciu mil na wschód od wybrzeży Australii. Kapitan Baker sądził początkowo, że trafił na nieznaną skałę; już nawet zabierał się do oznaczenia jej dokładnego położenia, gdy wtem z niezwykłego przedmiotu ze świstem wytrysnęły na wysokość stu pięćdziesięciu stóp dwa słupy wody. Jeśli zatem we wnętrzu wysepki nie leżał ukryty gejzer, to okręt widocznie natknął się na nieznanego do tej pory wodnego ssaka, wyrzucającego przez nozdrza słupy wody zmieszanej z powietrzem i parą. Takie samo zjawisko zaobserwował dnia 23 lipca tego samego roku na morzach Oceanu Spokojnego „Cristobal- Colon", statek należący do Towarzystwa Żeglugi Parowej Indii Wschodnich i Pacyfiku. Tak więc ten nadzwyczajny „wieloryb" mógł przenosić się z miejsca na miejsce z zadziwiającą szybkością - w przerwie trzech dni tylko „Governor Higginson" i „Cristobal- Colon" widziały go w dwóch punktach, oddalonych od siebie o siedemset mil morskich. W piętnaście dni później, o dwa tysiące mil stamtąd, „Helvetia", okręt należący do Kompanii Narodowej i „Shannon", kursujący dla Poczty Królewskiej, płynące z różnych stron po Oceanie Atlantyckim pomiędzy Europą i Stanami Zjednoczonymi, przy spotkaniu zakomunikowały sobie wiadomość o dostrzeżeniu potwora pod 42° 15' szerokości północnej, a 60° 35' długości zachodniej. * Mila morska - jednostka długości równa 1852 m. Z tych obustronnych relacji można było oznaczyć długość zwierzęcia co najmniej na trzysta pięćdziesiąt stóp angielskich, gdyż „Shannon' i „Helvetia" były mniejsze od niego, chociaż każdy z tych statków miał sto metrów długości. Największe wieloryby spotykane w okolicach Wysp Aleuckich, Kulammak i Umgulli, nigdy nie mierzyły więcej niż pięćdziesiąt sześć metrów długości. Te wiadomości oraz nowe spostrzeżenia, czynione na pokładzie transatlantyckiego statku „Pereire", protokół sporządzony przez oficerów francuskiej fregaty „La Normandie", bardzo gruntowne spostrzeżenia zebrane przez sztab komandora Fitz- Jamesa na statku „Lord- Clyde" poruszyły i zaniepokoiły opinię publiczną. Potwór stal się modnym przedmiotem rozmów. Śpiewano o nim w kawiarniach, szydzono z mego w dziennikach, grano o nim sztuki w teatrach. Gazety jedne za drugimi powtarzały baśnie o istotach urojonych i olbrzymich, począwszy od białego wieloryba, Moby Dicka* z dalekich stref północy, aż do krakena*, którego macki mogły zatopić w głębinach oceanu duży statek. Twierdzenia te popierano cytatami z autorów starożytnych, zdaniami Arystotelesa i Pliniusza, którzy dopuszczali istnienie takich potworów; potem przytaczano norweskie powieści o biskupie Pontoppidame. relacje Pawła Heggede i w końcu raport Harringtona, który twierdził, że w 1857 r., będąc na pokładzie okrętu „Castillan", na własne oczy widział ogromnego węża. Wywiązała się nieskończona polemika pomiędzy wierzącymi i niedowiarkami w instytutach naukowych i dziennikach. Problem istnienia potwora wywoływał wielkie emocje. Przez sześć miesięcy trwały namiętne spory. Na poważne artykuły Brazylijskiego Instytutu Geograficznego, berlińskiej Królewskiej Akademii Nauk, Brytyjskiego Towarzystwa Naukowego, Instytutu Smithsoniańskiego w Waszyngtonie - na artykuły pism: „The Indian Archipelago", „Cosmosu" księdza Moignona, „Mittheilungen" Petermanna, na kroniki naukowe wielkich dzienników francuskich i zagranicznych, brukowa prasa odpowiadała z niewyczerpaną werwą. Dowcipni dziennikarze, parodiując zdanie Linneusza*, przytoczone przez przeciwników potwora, utrzymywali, że „natura nie stwarza głupców", zaklinając swych współczesnych, aby nie krzywdzili natury, przypuszczając istnienie jakichś Krakenów, węży morskich, Moby Dicków i innych mozolnie spłodzonych niedorzeczności. W końcu w artykule jednego z najostrzejszych pism satyrycznych, pewien jego redaktor rzucił się na potwora jak Hipolit, zadając mu ostateczny cios i dobijając wśród wybuchów ogólnego śmiechu. Dowcip pokonał naukę! * Okolo 106 metrów, licząc stopę angielską na 30,4 centymetrów (przyp. aut.). * Moby Dick - olbrzymi wieloryb, występujący w wydanej w 1851 r. Powieści Hermana Melville'a. * Kraken - gigantyczna, drapieżna ośmiornica, znana z wielu legend skandynawskich. * Karol Linneusz (1707- 78) - przyrodnik szwedzki, stworzył system klasyfikacji roślin i zwierząt. Autor „Gatunków roślin". W pierwszych miesiącach 1867 roku, gdy problem wydał się już nieaktualny, nowe fakty' zostały podane do publicznej wiadomości. Nie chodziło już wtedy o rozwiązanie zadania naukowego, ale o uniknięcie rzeczywistego i bardzo groźnego niebezpieczeństwa. Kwestia przedstawiała się całkiem inaczej. Potwór przedstawiony został jako wysepka czy skała, ale skała uciekająca, niepochwycona, nieokreślona. W nocy z 5 na 6 marca 1867 r. okręt „Moravian", należący do Montrealskiego Towarzystwa Oceanicznego, znajdując się pod 27° 30' szerokości i 72° 15' długości, uderzył prawą stroną rufy o skałę, nieoznaczoną na żadnej mapie. Płynął on z szybkością trzynastu węzłów na godzinę. Tylko dzięki mocnej konstrukcji „Moravian", chociaż podziurawiony, nie utonął. Wypadek ten zdarzył się około godziny piątej nad ranem. Oficerowie służbowi rzucili się do rufy okrętu i z największą uwagą przyglądali się powierzchni oceanu, lecz nic nie dojrzeli, prócz silnego wini jakby gwałtownie poruszonej wody w odległości około 400 sążni. Zapisano jak najdokładniej położenie tego miejsca i „Moravian" popłynął w dalszą drogę. Czy uderzył on o skałę podmorską, czy też o jakiś ogromny szczątek rozbitego statku - nie wiadomo. Lecz gdy naprawiono kadłub okrętu, okazało się, że znaczna część kilu została całkowicie strzaskana. Zdarzenie to, jakkolwiek bardzo ważne, zostałoby zapomniane jak tyle innych, gdyby się nic powtórzyło w trzy tygodnie później i nic nabrało ogromnego rozgłosu z powodu prestiżu towarzystwa, którego własnością był statek. Któż nie znał nazwiska sławnego armatora angielskiego, Cunarda? Ten zręczny przemysłowiec zaprowadził w 1840 roku komunikację pocztową między Liverpoolem i Halifaxem, obsługiwaną z początku przez trzy okręty. Po ośmiu latach tabor kompanii powiększył się o cztery statki, a w dwa lata potem przybyły dwie potężniejsze jednostki. W roku 1853 towarzystwo okrętowe Cunarda, któremu odnowiono przywilej przewożenia depesz, powiększało kolejno swoją flotyllę okrętami: „Arabia", „Persia", „China", „Scotia", „Jawa" i „Russia", które wszystkie byty tak ogromne, że oprócz słynnego „Great- Estern" nie było większego statku. Tak, więc w 1867 roku armator ten posiadał już dwanaście okrętów. * Węzeł - jednostka miary szybkości statków, wyrażonej w milach morskich na godzinę. Sążeń - dawna miara długości, ok. l,8- 2 metry. Podaję te krótkie i pobieżne dane, aby każdy wiedział, jak wielkie jest znaczenie tego towarzystwa transportów morskich, znanego światu całemu ze swej mądrej i pożytecznej działalności. Od dwudziestu sześciu lat okręty Cunarda przepłynęły Atlantyk dwa tysiące razy - a każda z tych podróży była pomyślna; opóźnienie nigdy nie miało miejsca. Nie tylko człowiek lub statek, ale nawet żaden list nigdy nie został zagubiony. Mimo potężnego współzawodnictwa Francji, pasażerowie preferują linię armatora. Dlatego nikt nie zdziwi się, że taki rozgłos zyskał wypadek jednego z najpiękniejszych parowców, należących do tej właśnie kompanii. Dnia 13 kwietnia 1867 r., przy spokojnym stanie morza i sprzyjającym wietrze, okręt „Scotia" znajdował się pod 15° 12' długości i 45° 27' szerokości geograficznej. Płynął z szybkością trzynastu węzłów. O godzinie 4 minut 18 wieczorem, gdy pasażerowie zebrani byli w wielkim salonie, od spodu z lewej burty okrętu dal się odczuć lekki wstrząs. Statek został uderzony przez coś ostrego i dziurawiącego. Potrącenie wydawało się tak lekkie, że nie zwrócono by na nie uwagi, gdyby nie krzyk dyżurnych, którzy wpadli na pomost, wołając: „Toniemy! Toniemy!". Początkowo pasażerowie bardzo się przestraszyli, ale uspokoił ich kapitan Anderson. Faktycznie, niebezpieczeństwo nie mogło być poważne, okręt bowiem podzielony był na siedem przedziałów szczelnymi grodziami; w żadnym więc przypadku woda nie mogła go zalać. Anderson udał się natychmiast na najniższy pokład i zobaczył, że piąty przedział zalany był wodą, a gwałtowność jej przypływu dowodziła, że dziura musiała być dość znaczna. Na szczęście w tym przedziale nie było kotłów, bo mogłoby dojść do wybuchu. Kapitan kazał jednemu z marynarzy zanurkować w celu rozpoznania uszkodzenia; w chwilę potem dowiedziano się, że w zewnętrznym poszyciu okrętu jest dziura szeroka na dwa metry. Takiego otworu nie można było szybko zatkać; parowiec musiał odbywać dalszą drogę z kołami zanurzonymi do połowy. Znajdował się wtedy o trzysta mil od przylądka Clear, a po trzech dniach opóźnienia, żywo niepokojącego Liverpool, wpłynął do portu macierzystego. Gdy inżynierowie przystąpili do oględzin okrętu, nie wierzyli własnym oczom. Głęboko, pod nie zanurzającą się częścią statku, ujrzeli rozdarcie w kształcie trójkąta równoramiennego. Blacha żelazna była przecięta równo, jakby jakieś bardzo ostre narzędzie, przeszywszy grube na cztery centymetry poszycie, cofnęło się samo ruchem wstecznym. Takie było ostatnie wydarzenie, które do najwyższego stopnia zainteresowało na nowo opinię publiczną; i od tej chwili wszystkie wypadki na morzu, nie mające wyraźnej przyczyny, szły na konto potwora. Fantastyczne to zwierzę musiało ponosić odpowiedzialność za wszystkie katastrofy, których liczba niestety była znaczna. Powszechnie zaczęto się stanowczo i kategorycznie domagać, aby nareszcie pomyślano o uwolnieniu mórz od tego „straszliwego wieloryba". ROZDZIAŁ II Za i przeciw W czasie gdy miały miejsce te wypadki, powracałem / wyprawy naukowej do niezdrowych okolic Nebraski w Stanach Zjednoczonych, dokąd wysłał mnie rząd francuski jako nadetatowego profesora Paryskiego Muzeum Historii Naturalnej. Po sześciu miesiącach spędzonych w Nebrasce, obładowany cennymi zbiorami, przybywałem do Nowego Yorku pod koniec marca. Odjazd do Francji wyznaczony był na pierwsze dni maja, czekając więc, zająłem się uporządkowaniem moich kolekcji mineralogicznych, botanicznych i zoologicznych, gdy właśnie zdarzył się wypadek z okrętem „Scotia". Byłem doskonale poinformowany o całym jego przebiegu. Tajemnica ta mocno mnie intrygowała. Nie mogąc sobie wyrobić żadnego zdania na podstawie lektury gazet, bujałem myślą pomiędzy różnymi możliwościami. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że coś się wydarzyło, a niewierni mogli palcem dotknąć dziury w okręcie. Po moim przybyciu do Nowego Jorku kwestia ta wywołała wielkie emocje. Przypuszczenia o pływającej wyspie, o nieuchwytnej skale, podtrzymywane przez łatwowierne umysły, zostały stanowczo odrzucone. Faktycznie, jeśli ta skała we wnętrzu swoim me miała mechanizmu, to jakże mogła przenosić się z miejsca na miejsce, i to jeszcze z taką nadzwyczajną szybkością? Z tej samej przyczyny odrzucono myśl o jakimś pływającym szkielecie okrętu. Pozostawały tylko dwa możliwe rozwiązania tej zagadki. Stąd powstały dwa różne stronnictwa; jedno utrzymujące, że to był potwór o kolosalnej sile - inne, że to była szybka łódź podwodna. Ostatnie przypuszczenie, najbardziej prawdopodobne, nic pokrywało się z wynikami poszukiwań, jakie prowadzono na obu półkulach. Trudno przypuszczać, aby jakiś prywatny człowiek miał do swojej dyspozycji taki przyrząd mechaniczny. Gdzie i kiedy kazałby go zbudować, jakim sposobem mógłby to utrzymać w tajemnicy? Tylko jedno z państw mogłoby posiadać podobną machinę niszczącą, a w tych nieszczęśliwych czasach, kiedy geniusz człowieka wysila się na pomnożenie środków walki, bardzo było możliwe, że jakiś rząd sfinansował budowę tak ogromnej machiny. Lecz i to przypuszczenie upadło wobec oświadczeń rządów. Ponieważ na lęku przed nieznanym niebezpieczeństwem cierpiała komunikacja przez oceany, nie można było wątpić o prawdziwości tych wypowiedzi. Zresztą jak można przypuścić, aby budowa takiego statku podmorskiego mogła ujść uwadze publicznej9 W takich okolicznościach zachowanie tajemnicy jest bardzo trudne dla człowieka prywatnego; dla państwa zaś, którego wszystkie poczynania śledzone są przez nieprzyjazne potęgi - niemożliwe. Tak więc po poszukiwaniu w Anglii, Rosji, Prusach, Hiszpanii, Włoszech. Ameryce, a nawet i Turcji, teoria Monitora Podmorskiego całkowicie upadła. Wrócono więc do koncepcji potwora. Po moim przybyciu do Nowego Jorku wiele osób pytało mnie o to zjawisko. Ogłosiłem we Francji drukiem dzieło in quarto w dwóch tomach pod tytułem: „Tajemnice wielkich głębin morskich". Ta książka, łaskawie przyjęta przez uczonych, kreowała mnie na specjalistę w tej dość tajemniczej części historii naturalnej. Chciano znać moje zdanie. Dopóki mogłem, zaprzeczałem istnieniu faktu; lecz wkrótce przyparty - jak to mówią - do ściany, musiałem zająć konkretne stanowisko. „New York Herald" wezwał publicznie czcigodnego Piotra Aronnax, profesora Muzeum Paryskiego, do wydania swojej opinii. Ponieważ nie mogłem dłużej milczeć, przeanalizowałem problem pod wszystkimi jego politycznymi i naukowymi względami. Podaję tu zakończenie artykułu, jaki ogłosiłem w numerze z 30 kwietnia. Tak więc, zbadawszy jeden po drugim wszystkie wnioski i odrzuciwszy wszystkie domysły - wypada koniecznie przypuścić istnienie jakiegoś niezwykle silnego zwierzęcia morskiego. Wielkie głębiny oceanu są jeszcze całkowicie nieznane. Co się dzieje w tych bezdennych przepaściach? Jakie istoty mieszkają i mogą mieszkać dwanaście czy piętnaście mil angielskich pod powierzchnią wód? Jakie są organizmy tych zwierząt? - zaledwie można się tego domyślać. Na wstępie należy odpowiedzieć na następujące pytanie: Czy znamy wszystkie istoty zamieszkujące naszą planetę, czy też, nie? Jeśli ich nie znamy, jeśli natura ma jeszcze dla nas tajemnice, mc łatwiejszego, jak założyć istnienie ryb lub wielorybów, nowych gatunków albo nawet rodzajów żyjących w głębinach, a mogących czasem pokazać się na powierzchni przypadkiem lub dla fantazji. * Monitor - nazwa pancernika, używanego przez flotę Unii podczas wojny secesyjnej, słynnego z bitwy stoczonej z konfederackim okrętem „Merrimack". In quarto (łac.) - format książki, w którym każda kartka stanowi ćwiartkę arkusza drukarskiego. Natomiast, gdy znamy wszystkie żyjące gatunki, należy koniecznie szukać tego okazu pomiędzy istotami morskimi już opisanymi, a w takim przypadku jestem gotów założyć istnienie olbrzymiego narwala. Narwal pospolity, czyli jednorożec morski, dochodzi często do sześćdziesięciu stóp długości. Powiększcie pięć, nawet dziesięć razy te rozmiary, dajcie mu odpowiednią siłę i odpowiednią broń zaczepną, a otrzymacie żądane zwierzę. Będzie ono miało wielkość zgodną z obserwacjami oficerów statku „Shannon" oraz narządy mogące podziurawić okręt „Scotia". Faktycznie, narwal uzbrojony jest w ząb główny, twardy jak stal. Znaleziono kilka takich zębów w ciałach wielorybów, z którymi narwal zwykle walczy. Muzeum Wydziału Lekarskiego w Paryżu posiada jeden taki kieł, długi na dwa metry dwadzieścia pięć centymetrów a szeroki 48 centymetrów u nasady. Wyobraźcie sobie więc broń dziesięciokrotnie silniejszą, zwierzę dziesięciokrotnie potężniejsze; wypuśćcie je z szybkością dwudziestu mil na godzinę, pomnóżcie jego masę przez jego szybkość, a otrzymacie istotę zdolną wywołać interesujące nas katastrofy. Dokąd nie wyciągnę innych wniosków, będę się upierał przy jednorożcu morskim kolosalnych rozmiarów, uzbrojonym już nie w halabardę, ale w prawdziwą ostrogę, jak opancerzone fregaty. Być może poznamy jeszcze inne fakty - lecz póki to nie nastąpi, nie ma innego sposobu wytłumaczenia tego niepojętego dotąd zjawiska." Przyznaję, że pisząc te słowa, popełniłem nadużycie, lecz starałem się uratować swój profesorski prestiż, który mógłby zostać ośmieszony przez Amerykanów. Tak naprawdę dopuszczałem istnienie nieznanego nauce potwora. Artykuł mój wywołał gorące dyskusje oraz wielki rozgłos; znalazła się pewna liczba stronników mego zdania, pozwalającego zresztą na snucie różnych spekulacji. Ludzi fascynują doniesienia o istotach niezwykłych, dla których morze wydaje się być najwłaściwszym miejscem. Właśnie w morzu żyją gatunki największych znanych ssaków, mięczaków, przerażających swym wyglądem skorupiaków, jak na przykład długie na sto metrów homary, lub kraby (raki morskie) ważące po dwieście ton. W dawnych epokach zwierzęta lądowe, czworonożne, gady, ptaki, miały olbrzymie rozmiary. W przeciągu wieków istoty' żyjące na powierzchni ziemi stawały się mniejsze. Ale w morzu, gdzie przemiany nie następowały tak szybko jak na lądzie, mogły przetrwać wielkie potwory. * Fregata - szybki i zwrotny żaglowiec z jednym pokładem armatnim, odpowiednik współczesnego krążownika. Dałem się porwać marzeniom, których podtrzymywać nie powinienem. Powtarzam raz jeszcze, ustaliła się opinia co do natury owego zjawiska; niektórzy przyjęli hipotezę o istnieniu ogromnego stworzenia, nie mającego nic wspólnego z bajkowymi wężami morskimi. Lecz gdy jedni widzieli w tym naukowe zadanie do rozwiązania - inni sądzili, że trzeba oczyścić ocean z tego niebezpiecznego potwora i tym sposobem zapewnić swobodną żeglugę. Popierały to niektóre dzienniki przemysłowe i handlowe. Gdy głosy opinii publicznej stawały się coraz bardziej natarczywe, Stan) Zjednoczone pierwsze objawiły gotowość działania. W Nowym Jorku podjęto przygotowania do ścigania narwala. Starannie wyekwipowano i uzbrojono szybki statek „Abraham Lincoln" pod dowództwem kapitana Farraguta. Jednak kiedy zdecydowano się ścigać potwora, ten nie pokazał się więcej. Przez dwa miesiące nikt o nim nie słyszał, nie spotkał go żaden okręt. Statek wyposażono jak na daleką wyprawę; zaopatrzono w odpowiednie przyrządy, lecz nic wiedziano, w którą skierować go stronę. Niecierpliwość wzrastała z każdym dniem - gdy 2 lipca dowiedziano się, że „Tampico", parowiec kursujący na linii od San Francisco do Szanghaju, przed trzema tygodniami spostrzegł znowu potwora na północnych wodach Oceanu Spokojnego. Wiadomość ta wywołała nadzwyczajne wrażenie. Nie pozwolono Farragutowi nawet na dwadzieścia cztery godziny zwłoki. Okręt jego zaopatrzony już był w żywność i paliwo. Załoga była w komplecie, pozostało tylko rozniecić ogień w kotłach, wydobyć z nich parę i odpłynąć - czego też i sam dowódca pragnął najgoręcej. Na trzy godziny przed wyjściem „Abrahama Lincolna" z Brooklynu, otrzymałem list następującej treści: Wielmożny Pan Piotr Aronnax Profesor Paryskiego Muzeum Historii Nturalnej Fifth Avenue Hotel New York Szanowny Panie! Jeśli chce pan wziąć udział w wyprawie, którą podejmuj e „Abraham Lincoln ", rząd Stanów Zjednoczonych z przyjemnością będzie widział Francję reprezentowaną przez pana w tym przedsięwzięciu. Kapitan Farragut zatrzymał kabinę do pańskiego rozporządzenia. Z głębokim szacunkiem Sekretarz Stanu do Spraw Marynarki J. R. Hobson ROZDZIAŁ III „Jak pan sobie życzy" Trzy sekundy przed nadejściem listu pana J. B. Hobsona, tyle myślałem o ściganiu „potwora", co o poszukiwaniu przejścia północno zachodniego. W trzy sekundy po odczytaniu pisma czcigodnego sekretarza marynarki byłem całkowicie przekonany, że prawdziwym celem mojego życia jest ściganie potwora i uwolnienie od niego świata. Powracałem właśnie z męczącej podróży, strudzony i spragniony wypoczynku. Tęskniłem za moim krajem, za przyjaciółmi, za mieszkaniem przy Ogrodzie Botanicznym, za kasztanami i moimi ukochanymi zbiorami. Jednak nic nie mogło mnie powstrzymać. Zapomniałem o wszystkim - i ani chwili się nie zawahałem przyjąć oferty rządu amerykańskiego. Zresztą, myślałem sobie, wszystkie drogi prowadzą do Francji, potwór na pewno doprowadzi mnie do europejskich wybrzeży. Szlachetne to zwierzę da się złapać na wodach francuskich - wskutek czego będę mógł złożyć w Paryskim Muzeum Historii Naturalnej jakiś fragment jego szkieletu. Nim to jednak nastąpi, wypadało szukać narwala w północnej stronie Oceanu Spokojnego, co oddalało mnie od kraju. - Conseil! - zawołałem niecierpliwym głosem. Conseil był moim służącym, który towarzyszył mi we wszystkich podróżach. Był to dzielny Flamandczyk, którego lubiłem i który to uczucie odwzajemniał. Flegmatyk z natury, dokładny z zasady, nie dziwił się nadzwyczajnym wydarzeniom. Na przekór swemu imieniu, nigdy nie doradzał, nawet gdy tego od niego żądano. Przez obcowanie z uczonymi z naszego niewielkiego światka w Ogrodzie Botanicznym Conseil nabył pewnych wiadomości. Ograniczały się one do umiejętności klasyfikacji okazów z historii naturalnej. Poza tym był dzielnym i zacnym młodzieńcem. Conseil jeździł ze mną wszędzie od dziesięciu lat, bez względu na trudy podróży i odległości. Miał trzydzieści lat - był więc młodszy ode mnie o lat dziesięć. Przejście północno- zachodnie - droga morska łącząca Ocean Atlantycki ze Spokojnym, okrążająca kontynent amerykański od północy; od XVI w. Poszukiwało jej wielu badaczy; jako pierwszy przebył jaw latach 1903- 06 Roald Amundsen. Conseil (franc.) - rada. Conseil miał tylko jedną wadę. Był zaciekłym formalistą, zwracał się do mnie zawsze w trzeciej osobie, tak że w końcu stawało się to aż nudnym i obraźliwym. - Conseil! - wolałem, zabierając się drżącymi z niecierpliwości rękoma do przygotowań. Będąc pewny gotowości mego służącego, zazwyczaj nie pytałem go, czy chce jechać ze mną w podróż; teraz jednak chodziło o wyprawę, która mogła się przeciągnąć bardzo długo, o przedsięwzięcie niebezpieczne, gdyż ścigane zwierzę potrafiło zatopić okręt jak łupinę orzecha. Było się nad czym zastanowić, nawet człowiekowi najwytrwalszemu w świecie. Co też powie Conseil? - Conseil! - zawołałem. Służący wszedł do pokoju. - Przygotuj wszystko do podróży. Za dwie godziny wyruszamy. - Jak pan sobie życzy - spokojnie odpowiedział Conseil. - Nie mamy ani chwili do stracenia. Zapakuj do mojej walizy wszystkie moje przybory podróżne, ubrania, koszule, obuwie itd. - A zbiory pana? - Później się nimi zajmiemy. - Jak to! A archioteria i hyracoiheria, oreodonty, cheropotamy i inne? - Pozostaną w hotelu. - A babirusa pana profesora? - Żywić ją tu będą przez czas naszej nieobecności. Zresztą wydam rozporządzenia, aby wysiano do Francji całą naszą menażerię. - Więc nie powracamy do Paryża? - zapytał Conseil. - I owszem... tak... tak... - odpowiedziałem wykrętnie - ale musimy trochę zboczyć z drogi. - Jak pan uważa. - Wiesz mój przyjacielu, tu chodzi o potwora..., o sławetnego narwala... Popłyniemy, aby uwolnić od niego morza!... Autor „Tajemnic wielkich głębin morskich" nie może odmówić przyjęcia udziału w tej ważnej, chociaż niebezpiecznej wyprawie. Nie wiadomo, dokąd dotrzemy! Ta bestia może być bardzo kapryśna! - Popłynę razem z panem profesorem - odpowiedział Conseil. - Ale najpierw zastanów się dobrze, me chcę przed tobą niczego ukrywać. Jest to jedna z tych podróży, z których nie zawsze się powraca. - Popłynę z panem - powtórzył. W kwadrans później nasze bagaże było gotowe. Conseil szybko się uwinął i byłem pewny, że niczego nie brakowało. * Babirusa - dzika świnia żyjąca na wyspach Archipelagu Malajskiego. Zapłaciłem rachunek i dałem zlecenie, aby wysłano do Paryża moje paki z wypchanymi zwierzętami i zasuszonymi roślinami. Niedługo potem znaleźliśmy się na pokładzie „Abrahama Lincolna" już gotowego do wypłynięcia. Zapylałem o kapitana Farraguta. Jeden z marynarzy zaprowadził mnie do oficera z dziarską miną, który wyciągając rękę, spytał: - Pan Piotr Aronnax? - Tak - odpowiedziałem. - Kapitan Farragut? - W swojej własnej osobie. Witam w osobie szanownego profesora pożądanego gościa. Kajuta pańska jest przygotowana. Nie chcąc przeszkadzać kapitanowi przed odpłynięciem, poprosiłem, aby zaprowadzono mnie do kabiny. „Abraham Lincoln" był doskonale wybrany i bardzo dobrze wyposażony do czekającego go zadania. Była to fregata o dużych rozmiarach, z kotłami, które pozwalały doprowadzić ciśnienie pary do siedmiu atmosfer. Średnia szybkość statku wynosiła osiemnaście i trzy dziesiąte mili na godzinę; prędkość to bardzo znaczna, ale jeszcze niedostateczna do pościgu za olbrzymim potworem. Wyposażenie fregaty było komfortowe. Byłem zadowolony ze swojej kajuty. - Wygodnie nam tu będzie - powiedziałem do Conseila. - Tak wygodnie, z przeproszeniem pana profesora - odpowiedział - jak pustelnikowi w ślimaczej skorupie. Zostawiłem służącego zajętego naszymi bagażami, a sam wyszedłem na pomost, aby się przypatrzyć ostatnim przygotowaniom do podróży. W tej chwili kapitan kazał odwiązać ostatnie łańcuchy, łączące okręt z nowojorskim nabrzeżem. Tak więc, gdybym się spóźnił o kwadrans - a może nawet mniej - straciłbym okazję odbycia nadzwyczajnej, nieprawdopodobnej wyprawy, której najrzetelniejszy nawet opis może zostać przyjęty z niedowierzaniem. Dowódca nie chciał tracić ani jednego dnia, ani jednej godziny; jak najprędzej starał się dostać się na morza, na których spodziewano się spotkać potwora. Kazał zawołać przełożonego nad maszynami parowymi. - Czy kotły są już pod parą? - zapytał. - Tak jest - odrzekł główny mechanik. - Go ahead! - zakrzyknął kapitan Farragut. Na ten rozkaz maszyniści puścili w ruch koła zamachowe, para zagwizdała, łopatki śruby z coraz większą gwałtownością zaczęły rozbijać fale i „Abraham Lincoln" wypłynął, otoczony małymi statkami parowymi, zapełnionymi gapiami, którzy go odprowadzali. * Go ahead (ang.) – cala naprzód. Nabrzeże portu brooklińskiego i cały nowojorski brzeg East River roił się tłumami ciekawskich. Pól miliona osób wyrzuciło w powietrze trzykrotne „hurra!". Tysiące chustek unoszących się ponad tłumem powiewały w stronę statku aż do jego wypłynięcia na wody Hudsonu, to jest do krańca półwyspu, na którym usytuowany jest miasto Manhattan. Po dwóch godzinach statek płynął już wzdłuż niskiego i żółtego wybrzeża Long Islad, a o godzinie ósmej wieczorem całą silą pary pędził po szarych wodach Atlantyku. ROZDZIAŁ IV Ned Land Kapitan Farragut był dzielnym marynarzem. On i jego okręt stanowili jedną całość, jedną duszę. O istnieniu potwora nie wątpił ani prze/ chwilę i na pokładzie swego statku nie pozwalał na zaprzeczanie temu pewnikowi. Wyobrażał sobie ściganą istotę na podobieństwo Lewiatana. Poprzysiągł sobie, że uwolni od niej morza. Był jak kawaler rodyjski, idący na spotkanie węża, niszczącego jego wyspę. Albo kapitan Farragut zabije narwala, albo narwal zabije kapitana. Inaczej, według niego, być nie mogło. Oficerowie podzielali zdanie swego zwierzchnika. Często rozmawiali, sprzeczali się, obliczali szansę spotkania z potworem. Niejeden z nich wchodził na oko, by pełnić tam z dobrej woli służbę, którą przeklinałby w innym przypadku. Przez cały dzień marynarze nie mogli usiedzieć na miejscu; wdrapywali się na maszty, jakby im pomost okrętowy przypiekał nogi. A przecież „Abraham Lincoln"' me pruł jeszcze dotąd nawiedzanych przez tajemniczą istotę wód Oceanu Spokojnego. Członkowie załogi z upragnieniem czekali na spotkanie jednorożca, aby go złowić, wciągnąć na pokład, obedrzeć ze skóry i poćwiartować. Z natężoną uwagą obserwowali morze. Prócz tego kapitan Farragut mówił o jakichś dwóch tysiącach dolarów, przeznaczonych na nagrodę temu, kto pierwszy dostrzeże i wskaże potwora. Łatwo zgadnąć, jak wytężały się oczy na pokładzie „Abrahama Lincolna". * Lewiatan - nazwa demonicznego potwora morskiego zwyciężonego przez Boga; występuje kilkakrotnie w Starym Testamencie. Co do mnie, przyznam się, że nie ustępowałem innym i codziennie przeczesywałem wzrokiem horyzont. Statek najlepiej byłoby teraz nazwać „Argusem ". Tylko Conseil swoją obojętnością kontrastował z ogólnym zapałem. Powiedziałem już, że kapitan Farragut starannie zaopatrzył swój okręt we wszystko, co było potrzebne do złowienia olbrzymiego wieloryba. Posiadaliśmy wszelkie znane przyrządy, od wyrzucanego ręką harpuna, do kusz ładowanych bełtami o wielu ostrzach i sztucerów nabijanych eksplodującymi ładunkami. Na przednim pokładzie stała potężna nowoczesna armata, ładowana odtylcowo, której model miał się być eksponowany na Wystawie Powszechnej w 1877 roku. Narzędzie to, pochodzenia amerykańskiego, wyrzucało czterokilogramowy pocisk stożkowy na odległość szesnastu kilometrów. „Abraham Lincoln" był znakomicie zaopatrzony we wszystkie środki niszczące, ale najważniejsze, że na jego pokładzie znajdował się Ned Land, król harpunników. Był on Kanadyjczykiem niesłychanie zręcznym i niezrównanym w wielorybniczym rzemiośle; posiadał, prócz biegłości we władaniu bronią, zimną krew, odwagę i spryt. Mówiono, że nie było wieloryba tak silnego i przebiegłego, który by ocalał przed jego harpunem. Ned Land miał lat około czterdziestu. Był to mężczyzna ogromnego wzrostu - mierzył przeszło sześć stóp angielskich - silnie zbudowany, z miną poważną; mało mówił, bywał niekiedy gwałtowny, zwłaszcza wtedy, gdy mu się sprzeciwiano. Cala jego postać zwracała na siebie uwagę. Sądzę, że kapitan Farragut postąpił mądrze, przyjmując tego człowieka na pokład swojego okrętu. W obecnej wyprawie jego ręka i oko były bardzo cenne. Mógłbym porównać go potężną lunetą, będącą zarazem śmiercionośną bronią, w każdej chwili gotową do strzału. Kanadyjczycy są bliscy Francji i możliwe, że to narodowość przyciągała go do mnie, bo pomimo swej małomówności Ned okazywał mi wyraźną sympatię. Rozmawiał ze mną często i wtedy słuchałem uważnie tego języka, którym mówił jeszcze Rabelais, a który dotąd jest używany w niektórych prowincjach Kanady. Rodzina harpunnika pochodziła z Quebeku i słynęła jako ród śmiałych rybaków jeszcze w tej epoce, gdy to miasto należało do Francji. Ned rozmawiał ze mną coraz częściej, a ja lubiłem słuchać jego opowiadań o przygodach, których doznał na morzach podbiegunowych. Z wdziękiem naturalnej poezji opisywał on swoje łowy i walki; opowiadania jego przybierały formę epicką i zdawało mi się, że słyszę jakiego Homera kanadyjskiego, przedstawiającego „Iliadę" krain leżących na najdalszej Północy. Argus, Argos - w mitologii greckiej olbrzym o stu oczach, z których polowa była zawsze otwarta. Franciszek Rabelais (ok. 1494- 1553) - pisarz francuski; autor „Gargantui i Pantagruela"; od jego czasów język francuski uległ znacznym przeobrażeniom, które ominęły frankofońskich mieszkańców Kanady. Opisuję tu tego śmiałego towarzysza takim, jakim go wówczas poznałem; mimo że upłynęło już dużo czasu, pozostaliśmy przyjaciółmi - przyjaźń zaś nasza zrodziła się i zawiązała wśród wstrząsających wypadków i okoliczności. Chciałbym żyć jeszcze sto lat, żeby cię dłużej wspominać, dzielny mój Nedzie. A oto, jakie było zdanie Neda Landa o potworze morskim. Nie bardzo wierzył on w narwala i nie podzielał panującej na statku opinii; unikał też starannie rozmowy na ten temat, ja jednak postanowiłem kiedyś go wybadać. Pewnego ślicznego wieczora, 30 lipca, to jest w trzy tygodnie po naszym wypłynięciu, statek znajdował się na wysokości Białej Zatoki, o trzydzieści mil od wybrzeży Argentyny. Minęliśmy już zwrotnik Koziorożca i byliśmy o siedemset tylko mil na południe od Cieśniny Magellana. Za tydzień „Abraham Lincoln" pruć będzie fale Oceanu Spokojnego. Ja i Ned Land siedzieliśmy na rufie okrętu, rozmawiając o różnych sprawach, spoglądając na tajemnicze morze, którego głębin człowiek jeszcze nie zbadał. Naturalnie sprowadziłem rozmowę na temat olbrzymiego wieloryba, zastanawiając się nad możliwościami powodzenia naszej wyprawy; widząc, że Ned pozwala mi mówić, a sam uparcie zachowuje milczenie, chciałem go zmusić do odpowiedzi: - Jak to być może, Ned - zapytałem - że nie jesteś przekonany o istnieniu potwora, którego ścigamy? Czy masz jakieś własne powody do wątpliwości, niedowierzania? Wielorybnik patrzył na mnie przez chwilę, zanim odpowiedział. Uderzył się ręką w swe szerokie czoło, co zresztą czynił dosyć często, przymrużył oczy i nareszcie stwierdził: - Być może, panic Aronnax. - Jednak, mój drogi, jako wielorybnik z zawodu, obyty z wielkimi ssakami, żyjącymi w morzu – ty, którego wyobraźnia z łatwością przyjąć powinna przypuszczenie o istnieniu wielorybów niezmiernej wielkości, moim zdaniem, powinieneś najmniej wątpić o tym. - W tym właśnie względzie mylisz się, profesorze - odrzekł Ned. - Przeciętny człowiek może wierzyć w nadzwyczajne komety przebiegające przestrzeń kosmiczną lub w istnienie przedpotopowych potworów, zaludniających wnętrze kuli ziemskiej - lecz ani astronom, ani geolog nie uwierzy w takie chimery. Tak samo i wielorybnik. Ścigałem już mnóstwo wielorybów różnego gatunku, lecz nie spotkałem takiego, który ogonem swym lub zębem mógłby uszkodzić żelazne okucie okrętu. - A jednak wymienia się statki, przebite na wylot zębem narwala. - Statki drewniane, być może - odpowiedział Kanadyjczyk - a i żadnego z tych nie widziałem na własne oczy. Więc dopóki mieć nie będę dostatecznie przekonywającego dowodu, zaprzeczam, aby wieloryb, kaszalot lub narwal mogły dokonać czegoś podobnego. - Ale musisz się zgodzić, Ned... - Nie, panie profesorze, nie! Zrobię, co zechcesz, z wyjątkiem tego. Czy czasem nie chce pan mówić o ośmiornicy olbrzymiej? - Nie, gdyż ośmiornica jest mięczakiem, więc już sama nazwa wskazuje na wątłość jej ciała. Choćby miała pięćset stóp długości, nie może zagrażać takim okrętom jak „Scotia" lub „Abraham Lincoln". Trzeba więc do rzędu bajek zaliczyć wszystkie groźne wyczyny krakenów i innych potworów tego rodzaju. - A więc, panie przyrodniku - rzekł Kanadyjczyk sarkastycznym tonem - upiera się pan przy swoim zdaniu i zakłada istnienie jakiegoś ogromnego wieloryba? - Tak jest, Ned. Powtarzani to z przekonaniem opartym na logice faktów. Wierzę w istnienie ssaka, potężnie zbudowanego, uzbrojonego w ząb czy róg, którego siła niszcząca jest straszna. - Hm! - odmruknął wielorybnik, potrząsając głową, jak człowiek nie dający się przekonać. - Zgodzisz się z tym, mój zacny Kanadyjczyku - mówiłem dalej, - że jeśli takie zwierzę istnieje, jeśli zamieszkuje głębiny oceanu, to zapewne musi posiadać niezwykle silny organizm, nie dający się z niczym porównać. - A na cóż mu ten organizm? - zapytal Ned. - Bo trzeba niezmiernej siły. aby się utrzymać w warstwach tak głębokich i oprzeć się ich ciśnieniu. - Doprawdy? - rzekł harpunmk, patrząc na mnie przymrużonymi oczyma. - Otóż mój zacny wielorybniku, jeśli w głębinach przebywają zwierzęta, długie na kilkaset stóp i odpowiednio grube, to powierzchnia ich ciała wynosi miliony centymetrów kwadratowych, a zatem muszą wytrzymywać ciśnienie, wynoszące miliardy kilogramów. Oblicz więc, jaki musi być opór ich szkieletu i jaka potęga ich organizmu, aby zdołały oprzeć się takiej sile. - Muszą chyba - odpowiedział Ned Land - być wyrobione z żelaznych ośmiocalowych blach, jak okręty opancerzone. - Tak jest. mój kochany! Pomyśl więc o zniszczeniu, jakie może sprowadzić taka masa, rzucająca się na okręt z szybkością pociągu pospiesznego. - Tak... rzeczywiście... być może... - bąkał Kanadyjczyk, zachwiany moim rachunkiem, ale nie chcący się poddać. - Więc cię przekonałem? - Przekonałeś mnie o jednej rzeczy, panie przyrodoznawco: jeśli podobne istoty istniałyby w głębi mórz, musiałyby być tak straszliwie silne, jak powiadasz. - Ale gdyby nie istniały, to czym usprawiedliwisz, uparty wielorybniku, wypadek, jaki się zdarzył okrętowi „Scotia"? - Być może... - zaczął Ned z wahaniem. - Co być może? - Być może... to nieprawda! - odpowiedział Kanadyjczyk, powtarzając mimowolnie sławne stwierdzenie pana Arago. ROZDZIAŁ V Na los szczęścia Przez pewien czas w naszej podróży nie wydarzyło się nic godnego uwagi, lecz pewnego dnia nastąpiło /darzenie, które dało nam poznać zadziwiającą zręczność Neda Landa i nauczyło nas, jakie można mieć do niego zaufanie. Na otwartym morzu, naprzeciw Wysp Falklandzkich, okręt napotkał amerykańskich wielorybników, którzy nas zapewnili, że nic nie wiedzą o narwalu. Jeden z nich, kapitan okrętu „Monroe", wiedząc, że Ned Land znajduje się na pokładzie naszego statku, prosił go o pomoc w złowieniu wieloryba, którego spostrzeżono z daleka. Kapitan Farragut, pragnąc dać wielorybnikowi możliwość wykazania swej sprawności, pozwolił mu przejść na pokład „Monroe". Przypadek tak dobrze posłużył naszemu Kanadyjczykowi, że zamiast w jednego wieloryba, wbił harpun w dwa - jednemu w samo serce, a drugiemu w bok, dopędziwszy go po kilku minutach pogoni. Dopraw:dy, jeśli nasz potwór dostanie się kiedyś w pobliże Neda Landa, z pewnością nie ujdzie cało. Nasz okręt płynął wzdłuż południowo-wschodniego brzegu Ameryki z wielką szybkością. Dnia 3 lipca byliśmy przy wejściu do Cieśniny Magellana, na wysokości Przylądka Dziewic. Kapitan Farragut nie chciał płynąć przez to kręte przejście; kazał obrać taki kurs, abyśmy opłynęli przylądek Horn. Cała załoga jednomyślnie uznała słuszność tego rozkazu. Bo rzeczywiście. czy można było przypuszczać, byśmy mogli zdybać narwala w tej wąskiej cieśninie? Dnia 6 lipca, około trzeciej po południu, „Abraham Lincoln" opłynął o piętnaście mil na południe tę samotną wysepkę, tę skalę zapomnianą na krańcu lądu amerykańskiego, której marynarze holenderscy nadali nazwę swego miasta rodzinnego: Horn. Kurs wyznaczony został na północny zachód i następnego dnia płynęliśmy już po wodach Oceanu Spokojnego. - Baczność! Uwaga! - powtarzali marynarze. * Dominique-Francois Arago (1786- 1853) - słynny francuski fizyk i astronom. I rzeczywiście, wytężony wzrok całej załogi okrętu nie zelżał ani na chwilę; obdarzeni umiejętnością widzenia w ciemności, mieli szansę uzyskania przyrzeczonej nagrody. Ja także wytężałem uwagę nie mniej niż inni, chociaż nie nęciły mnie pieniądze. Poświęcając zaledwie kilka minut na posiłek i kilka godzin na odpoczynek, obojętny na deszcz lub upał, nie opuszczałem prawie pomostu okrętowego i chciwym wzrokiem omiatałem rozległą przestrzeń oceanu. Ileż to razy podzielałem podniecenie załogi, gdy przypadkiem jakiś wieloryb wychylił swój czarniawy grzbiet ponad fale. Pomost statku zapełniał się ludźmi; ze wszystkich stron tłumnie zbiegali się oficerowie i marynarze; każdy zadyszany, niespokojnym wzrokiem śledził wieloryba. Ja patrzyłem, jakbym oczy chciał wypatrzyć, a Conseil tymczasem, ze zwykłą sobie flegmatycznością, powtarzał spokojnym tonem. - Gdyby trochę mniej wytrzeszczali oczy, widzieliby lepiej i więcej. Ale próżne były nasze wzruszenia. „Abraham Lincoln" zmieniał kierunek, pędził na wskazane zwierzę i spotykał zwykłego wieloryba lub kaszalota, uciekającego wśród potoków przekleństw. Pogoda ciągle nam sprzyjała, podróż odbywała się w najlepszych warunkach. Na półkuli południowej panowała wówczas zima, bo lipiec odpowiada tam naszemu styczniowi - lecz morze ciągle pozostawało spokojne i panowała dobra widoczność. Ned Land uparcie nie wierzył w narwala, udawał nawet, że wcale nie pilnuje powierzchni morza, chyba że dostrzeżono wieloryba. Choć jego niezwykła bystrość wzroku mogła wyświadczyć wielkie usługi, zawzięty Kanadyjczyk przez osiem godzin dziennie spał lub czytał, w swej kajucie. Wyrzucałem mu nieraz jego obojętność. - Tam nie ma nic, panie Aronnax, a gdyby i było jakieś zwierzę, jakim cudem mamy na nie trafić? Czyż nie płyniemy na los szczęścia? Widziano ponoć tego potwora na morzach Oceanu Spokojnego; gotowy jestem temu wierzyć, ale dwa miesiące upłynęło już od tego spotkania, a wnosząc z temperamentu waszego dziwadła, nie lubi ono długo przebywać w jednej okolicy. Posiada też niezmierną łatwość przenoszenia się z miejsca na miejsce. Pan to wie lepiej ode mnie, panie profesorze; natura nic nie robi bez powodu, i z pewnością nie dałaby łatwości szybkiego poruszania się zwierzęciu, któremu to nie było koniecznie potrzebne. Jeżeli więc nawet pańskie zwierzę istnieje, to jest już bardzo daleko! Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Faktycznie płynęliśmy na oślep. Dlatego też mieliśmy bardzo małe szansę powodzenia - a jednak nikt nie wątpił o pomyślnym rezultacie i każdy z marynarzy był pewny, że niedługo spotka się z narwalem. Przedstawiono to dowódcy statku - ale on nie chciał nawet słuchać. Marynarze nie ukrywali swego niezadowolenia, na czym musiała ucierpieć ich gorliwość w służbie. Nie powiem, że nastąpił otwarty bunt, ale przyszło do tego, że po dość drugim oporze kapitan Farragut, jak niegdyś Kolumb, zażądał trzech dni zwłoki. Jeżeli w ciągu tych trzech dni potwór się nie pojawi, „Abraham Lincoln" powróci na morza europejskie. Przyrzeczenie to, dane 2 listopada, wywarło dobry skutek, bo ożywiło upadające morale załogi. Z nową uwagą obserwowano przez lunety ocean. Upłynęły dwa dni. Okręt płynął powoli. Używano wielu sposobów dla obudzenia uwagi zwierzęcia, lub wydobycia go ze stanu apatii, gdyby znajdowało się w tych okolicach. Do wieczora 4 listopada nie wyjaśniono tajemnicy. 5 listopada w południe kończył się termin żądanej zwłoki. Po oznaczeniu pozycji kapitan Farragut, wierny swemu przyrzeczeniu, miał przyjąć kurs na południowy wschód i opuścić północne wody Oceanu Spokojnego. Okręt znajdował się wówczas na 31° 15' szerokości północnej i 136° 42' długości wschodniej. Od wybrzeży japońskich byliśmy oddaleni o dwieście mil. Zbliżała się noc, gęste chmury zakrywały tarczę księżyca, wchodzącego w pierwszą kwadrę. Morze lekko falowało. Stałem oparty o prawą burtę okrętu, Conseil spokojny i zimny patrzył obojętnie przed siebie. Prawie cała załoga, zawieszona na drabinkach sznurowych i linach, badała uważnie ciemniejący coraz bardziej widnokrąg. Oficerowie, zaopatrzeni w lunety, starali się dostrzec coś wśród mroku. Niekiedy ponury ocean rozjaśniał się promykiem światła księżycowego, przedzierającego się spoza chmur, po czym na powrót tonął w ciemnościach. Przekonywałem się coraz bardziej, że Conseil uległ ogólnemu nastrojowi, być może po raz pierwszy w życiu nerwy tego zucha były napięte. - No, Conseil - odezwałem się do niego - oto ostatnia sposobność zarobienia dwóch tysięcy dolarów. - Niech pan pozwoli zauważyć - odrzekł Conseil - że nigdy nie liczyłem na tę nagrodę; a choćby rząd Stanów Zjednoczonych przyrzekł i sto tysięcy dolarów, również nie pomyślałbym o nich. - Masz słuszność. Ta wyprawa to niemądre przedsięwzięcie, w które zbyt lekkomyślnie się wdaliśmy. Straciliśmy wiele czasu i daremnie ulegaliśmy wzruszeniom. Od sześciu miesięcy mogliśmy już być we Francji... - Wrócić do wygodnego mieszkanka, do muzeum. Już poklasyfikowałbym szkielety babirusa zostałaby już umieszczona w swojej klatce w Ogrodzie Botanicznym, ściągając tłumy ciekawskich. - Masz słuszność, Conseil, a jeszcze ludzie będą z nas żartować po powrocie. - Faktycznie - spokojnie odrzekł służący, - sądzę, że będą z nas żartować i muszę z przykrością stwierdzić... Dnia 20 lipca na 105° długości przepłynęliśmy zwrotnik Koziorożca, a 27 tegoż miesiąca przecięliśmy równik na 110 południku. Zanotowawszy to położenie, kapitan zwrócił okręt bardziej na zachód i wpłynął w środek wód Oceanu Spokojnego. Farragut myślał słusznie, że warto trzymać się głębin, oddalając się od lądów i wysp, których zwierzę widocznie unikało, „pewnie dlatego, że zbyt mało tam dla niego wody", jak orzekł sternik. Okręt, wziąwszy zapas węgla, minął wyspy Sandwich, Paumotu i Markizy, przeciął zwrotnik Raka na 132° długości i skierował się w stronę Morza Wschodniochińskiego. Byliśmy wreszcie w okolicy ostatnich igraszek potwora. Na pokładzie okrętu panowało niezwykłe podniecenie. Cała załoga uległa nerwowej gorączce, której opisać nie jestem w stanie. Nikt nie jadł, nikt nie chciał myśleć o spaniu. Drobna pomyłka, przywidzenie, optyczne złudzenie wachtowego wprawiały marynarzy w ruch, w szaleństwo, w jakiś stan podniecenia; powtarzało się to ze dwadzieścia razy w ciągu dnia i zbyt gwałtownie oddziaływało na wszystkich, aby wkrótce nie miał nastąpić wybuch. I rzeczywiście nastąpił. Przez trzy miesiące - trzy miesiące, których każdy dzień wydawał się wiekiem - „Abraham Lincoln" przemierzał wszystkie północne wody Oceanu Spokojnego, goniąc za wszystkimi wskazanymi mu wielorybami, zbaczając często z kursu, przeskakując od jednego wybrzeża do drugiego z szybkością narażającą nieraz bezpieczeństwo - i tak przeszukał wszystkie punkty na całej przestrzeni pomiędzy wybrzeżami Japonii i Ameryki. I nic, nic. - wszędzie tylko nieskończony bezmiar fal. Ani śladu niczego, co mogłoby być podobne do gigantycznego narwala, pływającej wysepki, szczątków rozbitego okrętu, uciekającej skały lub jakiegokolwiek innego niezwykłego zjawiska. Reakcja musiała nastąpić. Z początku podniecenie opuściło wszystkich, ustępując miejsca zwątpieniu. Na pokładzie okrętu zrodziło się nowe uczucie, złożone w trzech dziesiątych ze wstydu, a w siedmiu dziesiątych z wściekłości. Wszystkich gniewało to, że pozwolili sobie ulec jakiejś mrzonce. Cały arsenał argumentów zbieranych przez rok posypał się w gruzy i każdy myślał tylko o tym, jak powetować sobie godziny snu i posiłku tak głupio dotąd marnowane. Ze zwykłą umysłowi ludzkiemu zmiennością, z jednej ostateczności przerzucono się w drugą. Najgorętsi stronnicy przedsięwzięcia stali się teraz jego najzaciętszymi wrogami. Reakcja ogarnęła całą załogę, i tylko upór kapitana Farraguta sprawił, że okręt wrócił na południe. Bądź, co bądź, to bezowocne poszukiwanie długo trwać nie mogło. Załoga „Abrahama Lincolna" zrobiła wszystko, co było w jej mocy. Nigdy jeszcze amerykańscy marynarze nie dali więcej dowodów cierpliwości i gorliwości; nie oni byli winni niepowodzeniu. Trzeba było wracać. - Cóż takiego musisz stwierdzić? - Że będziemy mieli tylko to, na co zasłużyliśmy. - To prawda. - Kiedy ma się zaszczyt bycia uczonym jak pan profesor, nie wystawia się swej naukowej sławy na... Conseil nie mógł dokończyć swego komplementu, gdyż panującą na statku ciszę przerwał gromki głos. Był to głos Neda Landa, który krzyczał: - Oho! Potwór, tam, pod wiatr... Właśnie przecina nam drogę! ROZDZIAŁ VI Pod pełną parą Na ten okrzyk cała załoga rzuciła się w stronę harpunnika. dowódca, oficerowie, sternicy, marynarze, chłopcy okrętowi, nawet maszyniści i palacze opuścili swe stanowiska; wydano rozkaz zatrzymania statku i fregata posuwała się już tylko siłą rozpędu. Otaczała nas głęboka ciemność, i mimo że Kanadyjczyk miał bardzo dobry wzrok, pytałem sam siebie, co też mógł widzieć. Serce bilo mi jak młotem. Ned Land nie mylił się i wkrótce wszyscy zobaczyliśmy przedmiot, który on wskazywał ręką. W odległości 240 sążni od fregaty, z prawej burty powierzchnia morza wydawała się świecić własną poświatą. Nic było to zwykle zjawisko fosforescencji. Potwór, zanurzony na kilka sążni pod powierzchnią wody, rzucał ten silny a niepojęty blask, o którym jednak wspominały raporty wielu dowódców okrętów. Wspaniałe promienie musiała wytwarzać wielka siła oświetlająca. Światło wyznaczało na morzu ogromny, mocno wydłużony owal, w którego środku znajdowało się ognisko rzucające olśniewający blask, zmniejszający się stopniowo. - Jest to nagromadzenie fosforyzujących molekuł - zawołał jeden z oficerów. - Nie, proszę pana - odpowiedziałem z przekonaniem. - Ani folady*, ani salpy nie wydają nigdy tak potężnego blasku. To światło jest wyraźnie natury elektrycznej... Zresztą proszę popatrzyć, ono się porusza. Posuwa się naprzód! Rzuca się na nas! Na fregacie podniósł się straszliwy harmider. - Cisza! - rozkazał kapitan Farragut. - Zwrócić okręt do wiatru! Cała wstecz! Marynarze rzucili się do steru, maszyniści do maszyn. „Abraham Lincoln", zawracając przez lewą burtę, zakreślił półkole. - Ster w prawo! Maszyny naprzód! - krzyknął kapitan. Rozkazy spełniano błyskawicznie; fregata zaczęła odsuwać się od źródła światła. Nie - było inaczej. Powinienem napisać, że zamierzała się odsunąć, lecz tajemnicze zwierzę zbliżało się do niej z szybkością dwa razy większą. Zaledwie oddychaliśmy, oniemiali i osłupiali bardziej ze zdziwienia niż z obawy. Niezwykła istota dopędzała nas z najwyższą łatwością. Okrążyła fregatę pędzącą z szybkością czternastu węzłów i otoczyła ją kręgiem światła. Potem odsunęła się na dwie lub trzy mile, pozostawiając za sobą fosforyczną smugę, podobną do kłębów pary, jakie wyrzuca lokomotywa pociągu pospiesznego. Nagle od ciemnych krańców widnokręgu, do których dotarł, potwór zawrócił znowu ku fregacie z przerażającą szybkością i w odległości dwudziestu może stóp od niej zatrzymał się, przygasił swój blask, nie zanurzając się jednak w wodzie, bo światło nie ulegało stopniowemu zmniejszaniu się, tylko nagle znikło. Potem ukazał się z drugiej strony okrętu, lecz nie wiadomo w jaki sposób. Czy opłynął go, czy też przesunął się pod jego spodem. Zetknięcie się z nim groziło nam straszliwym niebezpieczeństwem. Dziwiły mnie obroty fregaty. Uciekała, zamiast nacierać. Powinna była ścigać, a tymczasem sama była ścigana; przekazałem tę uwagę kapitanowi. Na jego spokojnej zwykle twarzy odczytałem nieopisane zdziwienie. - Panie Aronnax - powiedział - nie wiem, z jaką groźną istotą mam do czynienia i nie chcę nierozważnie narażać mego okrętu wśród takich ciemności. Zresztą, jakże atakować, gdy nie wiemy kogo? Jakże się bronić przeciw niemu? Poczekajmy do dnia, a wtedy role się odwrócą. - Ale już teraz nie wątpisz, kapitanie, w istnienie zwierzęcia? - zapytałem. - Nie, profesorze; jest to w istocie narwal olbrzymi, ale jednocześnie elektryczny. - Być może - dodałem - nie można się do niego zbliżyć, tak samo jak do węgorza elektrycznego lub do drętwy*. * Sążeń - jednostka długości równa 1,55 metra. Folady - muszle dwuskorupne. * Salpy - mięczaki morskie. * Drętwy - rodzina ryb chrzestnych, licząca 35 gatunków; na ich ciele umieszczone są narządy elektryczne, o różnicy potencjałów sięgającej nawet 220 V. - Racja - odrzekł kapitan. - Jeśli to stworzenie posiada w sobie jeszcze siłę piorunującą, jest bez zaprzeczenia najgroźniejszym zwierzęciem, jakie kiedykolwiek powołał do życia Stwórca. Dlatego też mam się na baczności. Przez całą noc załoga była w gotowości, nikt nie pomyślał o śnie. „Abraham Lincoln", nie mogąc walczyć szybkością, zwolnił swój bieg; utrzymywano na nim tylko niewielką parę. Narwal, idąc za przykładem fregaty, pozwalał się nieść falom. Zdawało się, że również postanowił nie opuszczać placu bitwy. Jednakże około północy zniknął albo - lepiej powiedziawszy - „zgasi" jak zdmuchnięta nagle lampa. Czy uciekł? Należało się i tego obawiać. Lecz na siedem minut przed pierwszą po północy dał się słyszeć ogłuszający gwizd, podobny do tego, jaki wydaje strumień wody wyrzucony z nadzwyczajną gwałtownością. Kapitan Farragut, Ned Land i ja byliśmy wówczas w kajucie oficerskiej na rufie okrętu i stamtąd ciekawym wzrokiem pragnęliśmy przebić gęste ciemności. - Nedzie - rzekł kapitan - czy często słyszałeś ryczące wieloryby? - Często, panie kapitanie, ale nigdy takie, których wypatrzenie przyniosłoby mi dwa tysiące dolarów zysku. - To prawda - masz prawo do nagrody. Ale powiedz mi, czy ten odgłos jest podobny do tego, jaki wydają wieloryby, wyrzucając wodę przez swe nozdrza? - Odgłos jest taki sam, lecz ten, jaki przed chwilą słyszeliśmy, brzmi bez porównania silniej. Nie ulega wątpliwości, że mamy blisko siebie wieloryba. Jeśli pan pozwoli - dodał harpunnik - jutro przy świetle dziennym rozprawimy się z nim. - Jeśli będzie miał nastrój do spotkania, panie Land. - Niech ja się tylko zbliżę do niego na cztery długości harpuna - odparł Kanadyjczyk - będzie musiał spotkać się ze mną! - Lecz abyś się zbliżył - rzekł dowódca - trzeba by ci dać łódź wielorybniczą? - Bez wątpienia, kapitanie. - A to oznaczałoby narażenie życia moich ludzi... - Także i mojego - krótko stwierdził harpunnik. Około godziny drugiej w odległości pięciu mil pod wiatr od fregaty znowu ukazał się blask. Pomimo szumu wiatru i morza słychać było wyraźnie ogromne uderzenia ogona i silny „oddech" zwierzęcia. Zdawało się, że gdy narwal wychylał się na powierzchnię, powietrze wpadało do jego płuc, jak para w maszynach o sile dwóch tysięcy koni. - Hm! - pomyślałem sobie - piękny mi wieloryb, co posiada siłę pułku kawalerii. Czuwano bezustannie aż do rana i przygotowywano się do walki. Wydobyto i rozłożono broń potrzebną do polowania. Porucznik kazał nabić moź- dzierzyki, wyrzucające harpun na odległość mili i długie kartaczownice z pękającymi kulami, które zadają śmiertelne rany. Ned Land przygotował tylko swój harpun, broń straszną w jego ręku. O szóstej zaczęło świtać i wraz z pierwszym brzaskiem zorzy zniknęlo elektryczne światło narwala. O siódmej było już całkiem jasno, lecz poranna mgła zaciemniała widnokrąg i najlepsze lunety nic nie pomogły. Stąd ogólny gniew i niezadowolenie. Ulokowałem się na jednej z rei bezmasztu; kilku oficerów wdrapało się aż na sam wierzchołek. O ósmej mgła opadła na fale. Widnokrąg pojaśniał. I znowu, jak poprzedniego dnia, rozległ się głos Neda Landa. - Jest, tam... z lewej burty od rufy okrętu! Wszystkie oczy zwróciły się we wskazany punkt. W odległości półtorej mili od fregaty długie, czerniawe ciało wystawało na wysokość jednego metra ponad fale. Ogon jego poruszał się z nadzwyczajną gwałtownością. Nigdy jeszcze nie widziano tak silnie rozbijanej wody morskiej. Ogromna biała bruzda przemieszczała się śladem zwierzęcia i zakreślała długą linię krzywą. Fregata zbliżyła się do wieloryba. Mogłem mu się dokładnie przyjrzeć. Raporty okrętów „Shannon" i „Helvetia" nieco przesadziły jego rozmiary; uznałem, że jego długość nie mogła wynosić więcej niż dwieście pięćdziesiąt stop. Co do jego grubości, trudno było ją określić, lecz w ogóle zwierzę wydało mi się bardzo proporcjonalnie zbudowane. Gdy przypatrywałem się temu dziwnemu stworzeniu, wyrzuciło ono ze swych nozdrzy na wysokość czterdziestu metrów dwa wielkie strumienie pary i wody, co ostatecznie upewniło mnie o systemie jego oddychania. Wywnioskowałem więc, że zwierzę to należało do podtypu kręgowców, gromady ssaków, rzędu waleni, do rodziny... Tu nie mogłem jeszcze nic stwierdzić. Rząd waleni obejmuje trzy rodziny: wielorybów właściwych, kaszalotów i delfinów - w tej ostatniej właśnie sklasyfikowane są narwale. Każda z tych rodzin dzieli się na kilka rodzajów, każdy rodzaj na odmiany. Nie wątpiłem, że zdołam uzupełnić mą klasyfikację przy pomocy Opatrzności i kapitana Farraguta. Załoga z niecierpliwością oczekiwała na rozkazy swego dowódcy. Ten, przypatrzywszy się uważnie zwierzęciu, kazał wezwać maszynistę i zapytał go, czy ma dość pary. - Tak jest, kapitanie - odpowiedział maszynista. - Dobrze. Każ zwiększyć jeszcze ogień i ruszajmy pełną parą! * Bezanmaszt - tylny maszt trójmasztowca. Przeciągłe „hurra!" powitało ten rozkaz. Wybiła godzina walki. W kilka chwil po tym dwa kominy fregaty buchały gęstymi kłębami czarnego dymu, a pomost drżał od wstrząsów kół zamachowych. „Abraham Lincoln", popychany siłą swej potężnej śruby, pędził prosto na zwierzę, które czekało obojętnie i pozwoliło okrętowi zbliżyć się na jakieś 60 sążni. Następnie, nie zanurzając się, cofało się powoli, utrzymując się wciąż w tej samej odległości. Taka gonitwa trwała około trzech kwadransów, a fregata w tym czasie nie zdołała zbliżyć się ani na jeden sążeń do potwora. Powstała obawa, że nigdy go nie dościgniemy. Kapitan Farragut niecierpliwie szarpał swą gęstą brodę. Wreszcie przywołał do siebie Neda Landa; Kanadyjczyk stawił się na wezwanie. - I cóż, panie Land - zapytał dowódca - czy dalej radzi mi pan spuszczać szalupę na morze? - Nie - odrzekł Ned - bo widzę, że to bydlę nie da się złapać, chyba że samo zechce. - Co więc robić? - Powiększyć jeszcze siłę pary, jeśli to tylko możliwe. Ja, jeśli pan pozwoli, stanę przy przednim maszcie w pogotowiu i cisnę harpunem, jeśli zdołamy zbliżyć się na stosowną odległość. - Dobrze, Ned - odpowiedział kapitan Farragut. - Panie maszynisto! - krzyknął - każ zwiększyć ciśnienie pary. Ned Land zajął swoje stanowisko. Ogień w kotłach zwiększono: śruba robiła czterdzieści trzy obroty na minutę, a para wydobywała się gwałtownie przez klapy, „Abraham Lincoln" pędził z szybkością osiemnastu i pół mili na godzinę. Lecz tą samą prędkość utrzymywało i przeklęte zwierzę. Jeszcze przez godzinę fregata czyniła wysiłki, nie mogąc się ani na jeden sążeń przybliżyć. Było to bardzo upokarzające dla jednego z najszybszych statków marynarki amerykańskiej. Załogę okrętu ogarnęło niezadowolenie. Marynarze przeklinali potwora, który nie raczył nawet stanąć do pojedynku. Kapitan Farragut przygryzał wargi i szarpał w złości swoją brodę. Raz jeszcze wezwał maszynistę i zapytał go, czy nie może dać więcej pary. - Nie mogę, kapitanie - padła odpowiedź. - A klapy bezpieczeństwa, czy są obciążone? - Do sześciu i pól atmosfer. - Obciąż je pan do dziesięciu! Rozkaz był prawdziwie amerykański. Nic inaczej zachowywali się urządzający sobie wyścigi kapitanowie parowców na Missisipi. - Conseil - powiedziałem do stojącego przy mnie dzielnego chłopca - czy wiesz, że możemy wylecieć w powietrze? - Skoro pan tak każe! - spokojnie odpowiedział Conseil. Przyznam, że w owej chwili byłem jak najdalszy od wydawania tego rodzaju rozkazów. Klapy bezpieczeństwa zostały obciążone. Dosypano węgla do pieców. Wentylatory dostarczyły ogromnej ilości powietrza. Szybkość fregaty jeszcze się zwiększyła - trzęsły się jej maszty, a kłęby dymu zaledwie przecisnąć się mogły przez zbyt wąskie kominy. Niecierpliwy dowódca zapytał sternika o prędkość. - Dziewiętnaście mil i trzy dziesiąte - padła odpowiedź. - Powiększyć jeszcze ogień! Maszynista spełnił rozkaz. Manometr wskazywał dziesięć atmosfer. Lecz wieloryb również „powiększył swą parę", bo bez najmniejszej trudności przyspieszył do dziewiętnastu i trzech dziesiątych mili. Straszliwy pościg! Nie mogę opisać emocji, jakie mnie ogarniały. Ned Land stal na swym stanowisku z harpunem w ręku. Kilka razy zwierzę pozwalało zbliżyć się do siebie. - Dopędzamy go! Dopędzamy! - wolał Kanadyjczyk. Lecz gdy tylko podnosił broń, wieloryb odsuwał się z szybkością, którą ocenić wypadałoby na trzydzieści mil na godzinę. Raz nawet, podczas największego naszego pędu, jakby drwiąc sobie z fregaty, opłynąl ją dookoła. Krzyk wściekłości wydobył się ze wszystkich piersi. W południe nie byliśmy bliżej potwora niż o ósmej rano. Kapitan Farragut zdecydował się wówczas użyć najbardziej stanowczych środków. - Ach! - mówił z gorączkową niecierpliwością - to zwierzę płynie prędzej niż „Abraham Lincoln", ale zobaczymy, czy zdoła prześcignąć jego stożkowe pociski. Armata na przedzie okrętu została załadowana i wycelowana. Padł strzał, lecz kula przeszła o kilka stóp nad oddalonym o pół mili wielorybem. - Niech strzela, kto najzręczniejszy! - wrzasnął kapitan. - Pięćset dolarów nagrody dła tego, kto przeszyje tą bestię z piekła rodem! Do dziś pamiętani starego, siwobrodego kanoniera o spokojnym spojrzeniu i pozbawionej emocji twarzy. Zbliżył się do armaty, ustawił ją i długo celował; wreszcie rozległ się potężny huk, a po nim okrzyki radości całej załogi. Pocisk nie chybił: trafił zwierzę, lecz nie przeszył go na wylot, zsunął się tylko po jego zaokrąglonej powierzchni i w odległości dwóch mil wpadł do morza. - Aha! - zawołał z gniewem kanonier - ten łotr opancerzony jest jak widzę sześciocalową blachą. - Przekleństwo! - krzyknął kapitan Farragut. Polowanie rozpoczęto na nowo, a kapitan, nachylając się do mnie, rzekł: - Będę go ścigał, choćby moja fregata miała rozbić się na najdrobniejsze szczątki. - Ma pan zupełną słuszność - powiedziałem. Można się było spodziewać, że zwierzęciu zabraknie sił szybciej niż maszynie parowej. Ale tak nie było. Godziny upływały, a po nim nie było znać zmęczenia. Na pochwalę „Abrahama Lincolna" trzeba przyznać, że walczył niestrudzenie. W tym niefortunnym dniu 6 listopada przepłynął niemal pięćset kilometrów. Lecz nadeszła noc i pokryła ciemnościami wzburzony ocean. Sądziłem, że to już koniec naszej wyprawy i nigdy więcej nie zobaczymy potwora". Pomyliłem się. Na dziesięć minut przed jedenastą wieczorem światło elektryczne ukazało się znowu w odległości trzech mil od fregaty, a było tak samo czyste i mocne, jak poprzedniej nocy. Narwal zdawał się być nieruchomy. Może odpoczywał, pozwalając się kołysać falom. Kapitan Farragut postanowił skorzystać z tej sposobności. Wydano rozkazy. Fregata zwolniła bieg, posuwając się ostrożnie, aby nic obudzić czujności swego przeciwnika. Często zdarza się spotkać na pełnym oceanie wieloryby głęboko uśpione i wtedy można łatwo na nie napaść. Ned Land niejednego ubił w taki sposób. Kanadyjczyk stal jak posąg, niewzruszony na swym stanowisku, gotów do natychmiastowego działania. W pewnej chwili zobaczyłem jak wielorybnik podnosi w górę swą niebezpieczną broń. Zaledwie dwadzieścia stóp dzieliło go od nieruchomego zwierzęcia. Jednym szybkim ruchem wyciągnął nagle rękę i wyrzucił harpun. Słyszałem uderzenie oręża trafiającego w jakieś twarde ciało. Światłość elektryczna zgasła i dwa potężne słupy wody spadły na pomost fregaty. Jak wzburzony potok przelewały się od dziobu ku rufie, przewracając ludzi i porywały wszystko, co napotkały po drodze. Dało się odczuć gwałtowny wstrząs - a ja, przerzucony przez barierę, nie mając czasu uchwycić się czegokolwiek, zostałem wrzucony do morza. ROZDZIAŁ VII Wieloryb nieznanego gatunku Chociaż wpadłem do morza całkiem niespodziewanie, nie straciłem jednak przytomności. Pogrążyłem się początkowo na przeszło dwadzieścia stóp. Jestem dobrym pływakiem - a choć nic rywalizowałbym z Byronem i Edgarem Poe, którzy byli mistrzami w tej sztuce, jednak dwoma silnymi ruchami wydobyłem się na powierzchnię. Z początku szukałem wzrokiem fregaty. Czy spostrzeżono, że mnie brakuje? Czy kapitan kazał spuścić łódkę na morze? Czy mogłem spodziewać się ocalenia? Głęboka ciemność pokrywała wszystko dookoła. Widziałem jak przez mgłę ogromną czarną masę uciekającą na wschód; jej światła niknęły w oddali. Była to fregata. Czułem, że jestem zgubiony. - Ratunku! - wołałem, płynąc rozpaczliwym wysiłkiem za okrętem. Przeszkadzało mi ubranie, które przemokło i przylgnęło mocno do ciała, paraliżując wszystkie moje ruchy. Tonąłem, krztusiłem się... - Ratunku! Był to ostatni krzyk, usta wypełniła mi woda, ciężar bezwładnego ciała ciągnął mnie w głębinę... Nagle silna dłoń pochwyciła mnie za ubranie i szybko wyciągnęła na powierzchnię; usłyszałem następujące słowa: - Niech pan się wesprze na moim ramieniu, będzie panu dużo wygodniej pływać. Uchwyciłem za rękę mego wiernego Conseila. - To ty! - wołałem - ty! - We własnej osobie - odpowiedział Conseil - na rozkazy. - Wstrząs wyrzucił cię razem ze mną w morze? - Nie. Ponieważ jestem służącym pana profesora, pozwoliłem sobie podążyć za nim. Poczciwy młodzieniec uważał to za rzecz całkowicie naturalną. - A fregata? - zapytałem. - Fregata! - odrzekł Conscil, okręcając się, aby móc płynąć na grzbiecie - wydaje mi się, że nie warto na nią liczyć. - Co ty mówisz? - Mówię, że w chwili kiedy wskoczyłem za panem do wody, słyszałem, jak na pokładzie wołano: „Śruba i ster strzaskane!..." - Strzaskane? - Tak! Strzaskane zębem potwora. Innego uszkodzenia „Abraham Lincoln" chyba nie doznał. W każdym razie, na nasze nieszczęście, fregata nie ma steru i nie może się zwrócić, dokąd zechce. - Więc jesteśmy zgubieni. - Być może - spokojnie odpowiedział Conseil. - Jednakże mamy jeszcze kilka godzin czasu, a przez kilka godzin wiele można zdziałać. Zimna krew służącego i jego ufność dodały mi odwagi. Płynąłem z większą siłą, lecz wkrótce osłabłem - ubranie ciążyło mi jak ołów. Spostrzegł to Conseil. - Przepraszam, ale muszę zrobić cięcie. To mówiąc, wsunął otwarty nóż pod moje ubranie, jednym pociągnięciem rozpruł je od góry do dołu; kiedy ściągnął je ze mnie, pływałem za dwóch. Z kolei oddałem tę samą przysługę Conseilowi i wtedy swobodnie unosiliśmy się na falach jeden obok drugiego. Jednak nasze położenie było okropne. Może nie dostrzeżono na statku naszej nieobecności! A gdyby nawet zauważono ją, fregata bez steru nie mogła płynąć pod wiatr na nasz ratunek. Można więc było liczyć tylko na lodzie. Conseil, biorący rzeczy praktycznie, ułożył odpowiedni plan. Zadziwiająca natura! Ten flegmatyczny osobnik czuł się w oceanie swobodny jak w domu. Ponieważ jedyna szansa naszego zbawienia była w doczekaniu się lodzi wysłanych z fregaty, więc wypadało tak się urządzić, abyśmy na nie jak najdłużej mogli czekać. Postanowiłem, zatem podzielić nasze siły tak, abyśmy nie wyczerpywali ich jednocześnie. Jeden z nas kładł się na grzbiecie nieruchomo z rękami na piersiach, a drugi, płynąc, popychał go przed sobą. Tak zmieniając się co dziesięć minut, moglibyśmy pływać jeszcze kilka godzin, a może nawet i do rana. Mała to wprawdzie była szansa, ale nadzieja tak głęboko jest zakorzeniona w sercu człowieka! Zresztą, było nas dwóch; ponadto, chociaż ratunek wydawał się nieprawdopodobny, nie mogłem stracić wszelkiej otuchy, nie mogłem „rozpaczać". Spotkanie fregaty z wielorybem miało miejsce około jedenastej wieczorem. Do świtu brakowało jeszcze ośmiu godzin, ale zmieniając się kolejno, mogliśmy pływać przez ten czas - tym bardziej, że morze było bardzo spokojne. Niekiedy usiłowałem przeniknąć wzrokiem ponure ciemności, wśród których błyszczała tylko fosforescencja wywołana naszymi poruszeniami. Patrzyłem na świetlną falę rozbijającą się o moją rękę. Około pierwszej po północy czułem się mocno zmęczony. Napadało mnie odrętwienie i kurcze we wszystkich częściach ciała. Conseil musiał mnie podtrzymywać; na nim jednym spoczywało teraz ocalenie nas obu. Niedługo usłyszałem mocno przyspieszony i krótki oddech biednego chłopca, wyczerpującego swe ostatnie siły. - Puść mnie, puść mnie! - zawołałem. - Opuścić pana? Nigdy! Prędzej sam utonę! W tej chwili wśród rozstępujących się chmur, które wiatr pędził na wschód, ukazał się księżyc i rozjaśnił powierzchnię morza. Dobroczynne światło orzeźwiło nasze siły. Podniosłem głowę, rzuciłem wzrokiem na wszystkie strony. Spostrzegłem fregatę w odległości pięciu mil od nas, wyglądała jak wielka czarna masa, trudna do rozpoznania. Lecz nie mogłem dostrzec nigdzie łodzi. Chciałem krzyczeć, lecz na co przydałoby się to z takiej odległości? Wargi moje, napuchnięte, żadnego me mogły wydać głosu. Conseil silniejszy ode mnie usiłował wołać i słyszałem go kilkakroć krzyczącego: - Ratunku! Ratunku! Odpoczywaliśmy przez chwilę, słuchając uważnie i może to było złudzenie wskutek napływu krwi do ucha - ale wydawało mi się, że jakiś glos odpowiedział na wołanie Conseila. - Czy słyszałeś? - wyszeptałem cicho. - Słyszałem! Conseil zrozpaczonym głosem jeszcze raz zawołał o pomoc. Tym razem byliśmy pewni, że się nie mylimy. Głos ludzki odpowiedział na nasze wołanie. Czy był to głos jakiegoś nieszczęśliwca, równie jak my opuszczonego wśród oceanu, jakiejś drugiej ofiary wstrząsu okrętu? A może to wysłana z fregaty łódź nie mogła nas znaleźć w ciemności? Conseil uczynił ostatni wysiłek, oparł się na moim osłabionym ramieniu, wydobył się z wody i nagle opadł wyczerpany. - Co widziałeś? - Widziałem... - szeptał - widziałem..., ale nie mówmy o tym.... zbierzmy nasze siły!... Co widział? Nie wiem. Lecz nie rozumiem, dlaczego wtedy pierwszy raz na myśl przyszedł mi potwór!... Ale ten glos?... Minęły już czasy, w których Jonaszowie szukali schronienia w brzuchu wielorybów! Conseil ciągnął mnie za sobą; niekiedy biedak podnosił głowę, patrzył przed siebie i wydawał krzyk, na który z coraz bliższej odległości odpowiadał jakiś głos. Ledwie mogłem to słyszeć. Moje siły wyczerpywały się zupełnie; palce mi zesztywniały, ręka była nieczuła; usta konwulsyjne otwarte, napełniły się słoną wodą; zimno na wskroś przejmowało mnie dreszczem. Ostatni raz podniosłem głowę, potem pogrążyłem się w oceanie... * Jonasz - biblijny prorok, który po wyrzuceniu w morze przez załogę przewożącego go statku przez trzy dni przebywał we wnętrznościach olbrzymiego wieloryba i dzięki temu bezpiecznie dotarł na brzeg. W tej samej chwili uderzyłem się o jakieś twarde ciało, które ostatkiem sił chwyciłem. Poczułem, że czyjeś ręce wyciągają mnie z wody, a moja pierś swobodniej oddycha i wówczas zemdlałem... Wkrótce wróciłem do przytomności, dzięki silnemu tarciu mego ciała. Otworzyłem oczy... - Conseil - wyszeptałem. W tej chwili przy słabym blasku księżyca zachodzącego za widnokrąg ujrzałem nie twarz Conseila, lecz inne oblicze, które natychmiast rozpoznałem. - Ned! - zawołałem. - W swojej własnej osobie! Ned, pędzący za swą nagrodą! - odrzekł Kanadyjczyk. - Ty także wpadłeś w morze przy wstrząsie fregaty? - Tak jest, panie profesorze, lecz szczęśliwszy7 od was, zaraz prawie zdołałem się dostać na pływającą wysepkę. - Wysepkę? - Albo raczej na waszego narwala olbrzymiego. - Nie rozumiem cię, Ned. - Teraz zrozumiałem, czemu mój harpun nie mógł w nim ugrzęznąć i zsunął się po jego skórze. - Dlaczego, Ned, dlaczego? - Dlatego, panie profesorze, że ta bestia zrobiona jest z blach stalowych. Ostatnie słowa Kanadyjczyka niepomiernie mnie zdumiały. Siedziałem nie na grzbiecie zwierzęcia, lecz na przedmiocie na wpół zanurzonym w wodzie, który nam służył za schronienie; czułem go pod mymi stopami. Było to w rzeczy samej ciało twarde, nieprzeniknione, a na pewno nie owa miękka substancja, jaka tworzy ciała wielkich morskich ssaków. Lecz to twarde ciało mogło być kościstą skorupą zwierząt przedpotopowych - i w takim razie miałbym słuszność, mieszcząc potwora między takimi płazami ziemnowodnymi, jak żółwie i aligatory. Jednak nie. Czarniawy grzbiet, na którym siedziałem, był śliski, gładki, nie chropowaty; przy dotknięciu wydawał metaliczny dźwięk, jakby - rzecz trudna do wiary - zrobiony był z blachy stalowej. Nie było żadnej wątpliwości, że zwierzę, potwór, zjawisko nadprzyrodzone, które tak intrygowało cały uczony świat, rozpalało wyobraźnię i budziło niepokój w sercach marynarzy obu półkul ziemskich - było zjawiskiem jeszcze bardziej zadziwiającym - dziełem ręki ludzkiej. Odkrycie istoty najbardziej mitologicznej nie zdziwiłoby mnie do takiego stopnia i nie rozstroiło tak mego umysłu. Wszystko co wielkie i nadzwyczajne pochodzi od Stwórcy i to rzecz bardzo prosta; lecz znaleźć nagle coś tak po ludzku a tajemniczo urzeczywistnionego, było na pograniczu obłędu. Bądź co bądź znajdowaliśmy się na grzbiecie jakiegoś statku podwodnego, wyobrażającego, o ile mogłem wnosić, kształt ogromnej stalowej ryby. Ned Land wyraził już swoje zdanie na ten temat - a ja i Conseil musieliśmy się z nim zgodzić. - Lecz w takim razie - mówiłem - przyrząd ten posiada mechanizm, pozwalający mu przenosić się z miejsca na miejsce, i jakąś załogę nim kierującą. - Tak się wydaje - odrzekł wielorybnik - a jednak od trzech godzin, jak przebywam na tej pływającej wyspie, nie dała ona jeszcze żadnego znaku życia. - Czy ten statek nie płynie? - Nie, panie Aronnax. kołysze się na falach, ale się nie porusza. - Wiemy jednak z pewnością, że obdarzony jest ogromną szybkością; a ponieważ dla wytworzenia tej szybkości potrzebna jest maszyneria i maszynista, przypuszczam więc, że jesteśmy ocaleni. - Hm... - mruknął Ned Land tonem, nie dowodzącym zupełnego przekonania. W tej chwili, jakby dla usprawiedliwienia moich hipotez, w tylnej części tego dziwnego przyrządu, który popychała do przodu najwidoczniej śruba, powstało jakieś wrzenie i kolos zaczął się poruszać. Mieliśmy tylko czas przesunąć się na jego przednią część, wystającą nad wodę na osiemdziesiąt centymetrów. Na szczęście szybkość statku nie była zbyt duża. - Dopóki płynie horyzontalnie - mruczał Ned Land - nie mam nic przeciwko temu; ale jak przyjdzie mu ochota zanurzać się, to i dwóch dolarów nie dałbym za swoją skórę. Było rzeczą konieczną porozumienie się z istotami zamkniętymi w tej maszynie. Szukałem na zewnątrz jakiegoś otworu, jakiejś ścianki lub jakiegoś mechanizmu - lecz nic nie mogłem znaleźć. Nity wiążące z sobą blachy były doskonale zaciśnięte. Poza tym księżyc skrył się już za chmury, więc zostaliśmy pogrążeni w ciemności. Trzeba było czekać dnia, aby znaleźć sposób kontaktu z załogą podmorskiego statku. Nasze ocalenie zależało jedynie od kaprysu tajemniczych sterników kierujących tym przyrządem, Gdyby zdecydowali się na zanurzenie, czekałaby nas pewna śmierć. Jeśli taki wypadek nie nastąpi, to nie wątpiłem, że nawiążemy z nimi rozmowę. Bo i w rzeczy samej, jeśli nie wytwarzali tlenu, to musieli niekiedy powracać na powierzchnię oceanu dla odświeżenia powietrza i zapewnienia możliwości oddychania - co mogło być możliwe dzięki istnieniu aparatu łączącego statek z atmosferą. Nadziei ocalenia nas przez kapitana Farraguta wypadało wyrzec się zupełnie. Płynęliśmy na zachód, a szybkość nasza wynosić mogła dwanaście mil na godzinę. Śruba rozbijała fale z matematyczną jednostajnością, wychylając się niekiedy i wyrzucając wodę na znaczną wysokość. Około godziny czwartej rano szybkość statku wzrosła tak, że fale silnie nas potrącały i z trudnością przychodziło nam się utrzymywać. Na szczęście Ned przypadkowo odkrył szeroką obręcz otaczającą górną część kadłuba i do niej mocno się przyczepiliśmy. Wreszcie nastał świt. Moja pamięć nie była w stanie zachować wszystkich doznanych wtedy wrażeń. Przypominam sobie tylko jeden szczegół, że podczas ciszy na morzu niejednokrotnie słyszałem jakieś tony niewyraźne, jakby przelotną harmonię, przy oddalonych akordach. Jaka więc była tajemnica tej podmorskiej żeglugi, której wyjaśnienia cały świat szukał na próżno? Jakie istoty przebywały w tym dziwnym statku? Jaki napęd przenosił go z miejsca na miejsce, z szybkością tak nadzwyczajną? Nadchodził dzień; otaczały nas jeszcze poranne mgły, które wkrótce miały się rozwiać. Zamierzałem uważnie zbadać kadłub, który w swej górnej części formował pewien rodzaj platformy, gdy poczułem, że okręt powoli się zanurza. - Ech! Do tysiąca diabłów! - wrzasnął Ned, tupnąwszy nogą w blachę. - Otwórzcie nam niegościnni żeglarze. Nie wierzyłem, aby nas usłyszano wśród ogłuszających uderzeń śruby. Na szczęście ustało zanurzanie się statku. Wewnątrz dał się słyszeć odgłos gwałtownie odsuwanych zawiasów. Podniesiono klapę, w otworze ukazał się człowiek, który wydał dziwny okrzyk i zniknął natychmiast. W kilka minut później ośmiu tęgich zuchów z zakrytymi twarzami milcząc wyszło z włazu i wciągnęło nas do wnętrza niezwykłej machiny. ROZDZIAŁ VIII Mobilis in mobili To gwałtowne porwanie zostało dokonane z błyskawiczną szybkością. Nie wiem, jak czuli się moi towarzysze, gdy ich wciągano do tego pływającego więzienia, lecz mnie dreszcz przebiegł po całym ciele. Z kim mieliśmy do czynienia? Zapewne z jakimiś rozbójnikami, wykorzystującymi morze w całkiem nowy sposób. Zaledwie zamknął się za mną ciasny otwór, znalazłem się w zupełnej ciemności; nagle przeniesiony ze światła w ciemnicę, nic w pierwszej chwili nie mogłem dostrzec. Czułem, że moje nagie nogi wlokły się po stopniach żelaznej drabiny. Ned Land i Conseil, uchwyceni równie silnie, wleczeni byli za mną. U spodu drabiny drzwi uchyliły się i natychmiast zamknęły za nami z ponurym odgłosem. Byliśmy sami. Gdzie? Wówczas nie wiedziałem jeszcze. Panowała tu ciemność tak gęsta, że po upływie kilku minut moje oczy nie mogły jeszcze pochwycić tej nikłej drobinki światła, jaka towarzyszy nawet najczarniejszej nocy. Ned Land, rozgniewany takim sposobem postępowania, nie powściągał swego oburzenia. - Do miliona diabłów! - wolał - oto ludzie, którzy gościnnością przypominają Kaledończyków*. Brakuje tylko, aby byli ludożercami. Nie dziwiłoby mnie to wcale, ale doprawdy, nie dałbym się zjeść tak łatwo. - Uspokój się przyjacielu - rzekł Conseil. - Nie unoś się przedwcześnie. Jeszcze przecież nie jesteśmy na rożnie. - To prawda, że nie na rożnie - odparł Kanadyjczyk - ale już w piecu z pewnością! Tak tu ciemno, ale na szczęście, mam mój „Bowie knife" przy sobie, i widzę jeszcze tyle, że potrafię go użyć w potrzebie. Pierwszy z tych zbójów, który się zbliży do mnie... - Nie gniewaj się niepotrzebnie, Ned, i me narażaj nas wszystkich tą przedwczesną gwałtownością. Kto wie, czy nas nie podsłuchują. Lepiej starajmy się dowiedzieć, gdzie jesteśmy. Poruszałem się po omacku. Wkrótce natknąłem się na ścianę z żelaznych nitowanych blach. Zwracając się w przeciwną stronę, znalazłem drewniany stół obstawiony stołkami bez poręczy. Podłoga tego więzienia zasłana była dość grubą matą z nieznanego mi materiału, która głuszyła odgłos kroków. Na gołych ścianach nie było śladów drzwi ani okien. Conseil - idąc z przeciwnej strony - spotkał się z mną i powróciliśmy do środka tej kajuty, mającej, jak się zdawało, dwadzieścia stóp długości a dziesięć szerokości; wysoka zaś była na tyle, że Ned Land, pomimo swego ogromnego wzrostu, swobodnie się w niej mieścił. Pół godziny upłynęło bez żadnej odmiany, gdy nagle po okresie zupełnej ciemności wzrok nasz poraziło ostre światło. Więzienie nasze napełniło się blaskiem tak mocnym i żywym, że z początku nie można go było znieść. Po białości i natężeniu poznałem oświetlenie elektryczne, rodzące wkoło podmorskiego statku owo zjawisko fosforescencji. Zamknąłem mimowolnie oczy, a otworzywszy je, spostrzegłem, że światło wydobywało się z matowej półkuli, umieszczonej w górnej części kajuty. * Kaledończycy - nazwa nadana przez Rzymian mieszkańcom Szkocji. * Bowie knife (ang.) - nóż o szerokim ostrzu, który zaprojektował ponoć James Bowie (ok. 1796- 1836), bohater wojny o niepodległość Teksasu. - Nareszcie coś widać! - zawołał Ned Land, który stał ze swym nożem w ręku w postawie obronnej. - Niemniej jednak - zauważyłem - naszą przyszłość ciągle widzę w ciemnych barwach. - Cierpliwości! - odezwał się powolny i spokojny Conseil. Oświetlenie kajuty pozwoliło mi obejrzeć ją w najdrobniejszych szczegółach. Nie było w niej nic oprócz stołu i pięciu stołków. Ukryte drzwi musiały zostać szczelnie zamknięte. Żaden szmer nie dochodził do naszych uszu. Wszystko wewnątrz tego statku zdawało się martwe. Czy posuwał się naprzód, czy był na powierzchni oceanu, czy też zanurzył się w jego głębinach - nie mogłem tego odgadnąć. Jednak światło ukazało się nie bez przyczyny. Sądziłem, że w ślad z nim przyjdą i ludzie. Nie oświetla się celi, jeśli chce się zapomnieć o istotach w niej zamkniętych. Nie pomyliłem się. Wkrótce usłyszeliśmy hałas odsuwanych rygli; drzwi się uchyliły, weszło dwóch ludzi. Jeden był małego wzrostu, muskularny, barczysty, z dużą głową obficie pokrytą czarnymi włosami, wzrokiem żywym i przenikliwym - w całej swej postawie nacechowany tą południową żywością, która charakteryzuje we Francji ludność prowansalską. Diderot słusznie twierdził, że każdy gest człowieka ma znaczenie metafory. Ten mały człowieczek był zdania tego żywym potwierdzeniem. Drugi nieznajomy zasługiwał na bardziej szczegółowy opis. Poznałem w nim od razu charakterystyczne cechy: pewność siebie, widoczną w dumnym uniesieniu głowy i chłodnym, uważnym spojrzeniu czarnych oczu; spokój, który zdradzała blada raczej niż kolorowa skóra, energię, którą było można poznać z nagłego marszczenia brwi, nareszcie odwagę, którą znać było w silnym i pełnym oddechu zapowiadającym znaczny zasób żywotnych sił. Dodam jeszcze, że ten człowiek miał minę wyniosłą, a jego pewny i spokojny wzrok odbijał wielkie myśli; wszystko razem w ruchach ciała i twarzy składało się, według fizjonomistów, na opis nieprzeciętnej osobowości. Czułem się wobec niego mimowolnie uspokojony, dlatego też wróżyłem pozytywnie o naszym spotkaniu. Czy ten człowiek miał trzydzieści pięć lat, czy też pięćdziesiąt, nie byłem w stanie stwierdzić. Wzrost miał wysoki, czoło szerokie, nos prosty, usta czysto zarysowane, zęby białe, a ręce delikatne. Miał jeszcze coś szczególnego w spojrzeniu. Gdy patrzył na jakiś przedmiot, wówczas marszczył brwi, przymrużał swe szerokie powieki, jakby chciał tym sposobem zmniejszyć rozległość przestrzeni, na którą spoglądał. A cóż to był za wzrok. Jak on przenikał masy wodne i czytał w głębi oceanów. Obaj nieznajomi mieli na głowach berety z futra wydry morskiej, odzież natomiast sporządzona była z jakiejś szczególnej tkaniny, która dobrze uwypuklała ich postać i pozwalała na swobodę ruchów. Wyższy z nich - widocznie dowódca statku - przypatrywał się nam z niezwykłą uwagą, me mówiąc ani słowa. Następnie, zwracając się do swego towarzysza, przemówił w niezrozumiałym dla mnie języku. Był to język harmonijny, giętki, którego samogłoski zdawały się ulegać bardzo niejednostajnemu akcentowaniu. Drugi odpowiedział poruszeniem głowy i dodał dwa lub trzy wyrazy całkiem niezrozumiałe; później zaczął badać mnie wzrokiem. Powiedziałem po francusku, że nie rozumiem jego języka, lecz on nie zdawał się rozumieć tego, co mówię; położenie więc stawało się coraz bardziej kłopotliwe. - Może pan profesor opowie naszą historię - rzekł do mnie Conseil. - Może ci panowie zrozumieją z tego choć pojedyncze wyrazy. Rozpocząłem więc opowiadanie naszych przygód, bardzo powoli i dobitnie, nie opuszczając najmniejszego szczegółu; wymieniłem nazwisko i zawód każdego, a potem formalnie przedstawiłem siebie jako profesora Aronnax, Conseila jako mego służącego i Neda Landa jako wielorybnika. Człowiek o łagodnych i spokojnych oczach słuchał mnie cierpliwie, grzecznie i z widoczną uwagą. Lecz z twarzy jego nie można było wywnioskować, czy zrozumiał moje opowiadanie. Gdy skończyłem, nie powiedział ani słowa. Wypadałoby użyć języka angielskiego, który stawał się coraz powszedniej używany. Jednak znałem go tylko biernie, nie w mowie. - No, teraz na ciebie kolej, panie Land; zdobądź się na najlepszą angielszczyznę, jaką kiedykolwiek mówił czystej krwi Anglosas, a może będziesz lepszy niż j a. Ned nie dał się prosić i powtórzył moje opowiadanie. Treść była ta sama, lecz forma zupełnie inna. Kanadyjczyk odsłonił w opowieści porywczość swego charakteru. Skarżył się gwałtownie na uwięzienie go z pogwałceniem wszelkich praw; zapytywał, dlaczego był zatrzymany, powoływał się na habeas corpus, groził, że będzie dochodzić swej krzywdy, szarpał się, krzyczał, gestykulował, a w końcu wyraźnie dał do zrozumienia, że umieram z głodu. Tak było w istocie, choć prawie o tym zapomnieliśmy. * Denis Diderot (1713- 1784) - pisarz i filozof francuski epoki oświecenia. Fizjonomista - zwolennik teorii, wiążącej z rysami twarzy charakter i uzdolnienia ludzi * Habeas Corpus Act (łac.) - ustawa angielska z 1679 r., zabraniającą aresztowania obywatela bez nakazu sądu. Bardzo się zdziwił harpunnik, widząc, że go nie lepiej ode mnie zrozumiano. Nasi goście zdawali się nie pojmować ani mowy Arago, ani języka Faradaya. Mocno zakłopotani, wyczerpawszy na próżno nasze zasoby filologiczne, nie wiedzieliśmy, co dalej robić, kiedy Conseil szepnął mi do ucha: - Gdyby pan profesor pozwolił, opowiedziałbym wszystko po niemiecku. - Jak to! Ty znasz niemiecki? - zawołałem. - Jestem Flamandczykiem, z przeproszeniem pana profesora. - Nie masz za co przepraszać. I owszem, mój chłopcze, i owszem, zaczynaj. Conseil spokojnym głosem opowiedział po raz trzeci nasze przygody. Lecz pomimo eleganckich zwrotów i silenia się na najlepsze ich wymawianie, jego niemczyzna także pozostała bezskuteczna. Na koniec, przynaglony potrzebą, przypominając sobie wszystko, co mi w pamięci pozostało ze szkolnych czasów, postanowiłem rzecz przedstawić po łacinie. Cyceron zatkałby sobie uszy i wypędził mnie do kuchni. Jakoś jednak wybrnąłem z tej próby - lecz... bez skutku. Po tym ostatnim przemówieniu dwaj nieznajomi, zamieniwszy ze sobą kilka wyrazów w swej niezrozumiałej mowie, wyszli, nie pożegnawszy nas nawet jednym z owych uspokajających gestów, rozumianych w całym świecie. Gdy się drzwi za nimi zamknęły, Ned Land gwałtownie zawołał. - To niegodziwość! Jak to? Mówi się do tych łotrów po francusku, po angielsku, po niemiecku, po łacinie, a żaden z nich nic chce odpowiedzieć. - Uspokój się, Ned - rzekłem do wrzeszczącego harpunnika - gniew do niczego nie doprowadzi. - Ale czy pan wie. panie profesorze - odpowiedział nasz. towarzysz - że możemy umrzeć z głodu w tej żelaznej klatce. - Och! - odparł filozoficznie Conseil - jeszcze dość długo wytrzymamy. - Moi przyjaciele - powiedziałem - nie trzeba tracić nadziei. Znajdujemy się wprawdzie w nie najlepszych warunkach, ale czekajmy, aż sobie będziemy mogli wyrobić opinię o dowódcy i załodze tego statku. - Ja mam już o nich dokładną opinię - odpowiedział Ned Land. - Są to łotry... - Dobrze, ale z jakiego kraju? - Z kraju łotrów! * Michael Faraday (1791- 1867) - angielski fizyk i chemik, słynny ze swych odkryć w dziedzinie elektryczności. 'Marek Juliusz Cyceron (106- 43 p.n.c.) - polityk, pisarz i mówca rzymski, jeden z mistrzów klasycznej łaciny. - Mój poczciwcze, ten kraj nie jest jeszcze dokładnie oznaczony na mapie, a właśnie narodowość tych dwóch nieznajomych najtrudniejsza jest do odgadnięcia! Wiemy tylko, że to nie Francuzi, nie Anglicy i nie Niemcy. Jednak nie wiem dlaczego, ale tak mi się coś wydaje, że obaj oni urodzeni są w strefie umiarkowanej. Jest w nich coś południowego. Ale czy to są Hiszpanie, Turcy. Arabowie czy Hindusi, tego z ich typu fizycznego nie można poznać. Co do ich mowy, tej stanowczo jej nie rozumiem. - Co to za nieprzyjemności spotykają człowieka, gdy nie zna wszystkich języków - wtrącił Conseil - jak to źle, że nie ma jednego języka wspólnego dla wszystkich! - I to by się na nic nie przydało - odpowiedział Ned Land. - Czy nie widzisz, że te łotry mają swój odrębny język, język wymyślony na to, aby do rozpaczy przywodzić uczciwych ludzi, pragnących obiadu. Przecież we wszystkich krajach na świecie zrozumiano by mnie, gdybym otworzył usta, poruszył szczękami, kłapnął zębami i wargami? Czy to nie znaczy, tak dobrze w Quebeku, jak i w Pomotu, w Paryżu, jak i na Antypodach: „Głodny jestem, dajcie mi jeść?..." - O! - rzeki Conseil - Bywają osoby tak niedomyślne... Gdy domawiał tych słów, otworzyły się drzwi. Wszedł posługacz niosący dla nas odzież: kamizelki i spodnie przydatne do żeglugi morskiej, zrobione z materiału, którego gatunku rozpoznać nie mogłem. Gdy ubieraliśmy się w pośpiechu, niemy, a może i głuchy nawet, posługacz ustawił stół i położył na nim trzy nakrycia. - A, to już coś na serio - rzeki Conseil - wcale nieźle się zaczyna. - Ech! do diabła! - mruknął zapalczywy Kanadyjczyk - cóż my tu możemy jeść? Wątróbkę żółwiową, polędwicę z rekina i befsztyk z psa morskiego! - Zobaczymy - odpowiedział Conseil. Na stole czekały na nas przykryte srebrnymi pokrywami, symetrycznie ustawione półmiski. Usiadłszy, zrozumieliśmy, że mamy do czynienia z ludźmi cywilizowanymi - i gdyby nie zalewające nas elektryczne światło, sądziłbym, że się znajduję w jadałnej sali hotelu Adelphi w Liverpoolu albo Grand Hotelu w Paryżu. Jednak muszę dodać, że chleba i wina zupełnie brakowało. Woda była czysta, świeża, ale to zawsze tylko woda - co wcale nie przypadało do smaku Nedowi. Wśród potraw, jakie nam podano, poznałem różne delikatnie przyrządzone ryby - lecz o niektórych daniach nic nie umiałem powiedzieć, nawet tego, czy dostarczyło ich królestwo zwierząt, czy też roślin. Co do nakrycia, to było wytworne i gustowne. Łyżki, widelce, noże, talerze - miary na sobie literę otoczoną wyrazami następującej dewizy: Mobilis N in mobili „Ruchome w ruchomym" Dewiza ta odnosiła się do tego podmorskiego statku - i dlatego właśnie przyimek in oznacza w niej w, a nie na. Litera „N" była zapewne początkową głoską imienia zagadkowej osoby, rozkazującej w głębinach morskich. Ned i Conseil, nie wdając się w żadne dyskusje, zabrali się do jedzenia, a ja wkrótce poszedłem za ich przykładem. Zresztą byłem spokojny o nasz los i wiedziałem tyle przynajmniej, że załoga statku nie miała zamiaru zamorzyć nas głodem. Wszystko jednakże ma swój kres; wszystko mija, nawet głód ludzi, którzy nie jedli od piętnastu godzin. Zaspokoiwszy apetyt, poczuliśmy gwałtowną potrzebę snu. Reakcja bardzo naturalna po nieskończenie długiej nocy, podczas której walczyliśmy ze śmiercią. - Pewny jestem, że będę spał wybornie - rzekł Conseil. - A ja już śpię! - odpowiedział Ned Land. Dwaj moi towarzysze wyciągnęli się na dywanie i wkrótce zapadli w najgłębszy sen. Ja nie uległem tej potrzebie tak łatwo. Do głowy cisnęło się zbyt wiele myśli, zbyt wiele nasuwało mi się pytań i zagadnień nierozwiązanych, bym mógł zmrużyć powieki. Gdzie byliśmy? Jaka dziwna i niepojęta siła nas niosła? Czułem, a przynajmniej zdawało mi się, że czuję, jak statek zanurzał się w najgłębsze warstwy morza. Ścigały mnie jakieś widma. W tym tajemniczym schronieniu dostrzegałem cały świat nieznanych zwierząt, których bratem rodzonym, żywym, poruszającym się i jak one wielkim, był ów podmorski statek... Wkrótce jednak mój mózg uspokoił się; wyobraźnia rozpłynęła się w niewyraźnej jakiejś, błędnej senności i zapomniałem o wszystkim, pogrążony w głębokim śnie. ROZDZIAŁ IX Gniew Neda Landa Nie wiem, jak długo trwał mój sen, ale musiał być mocny, bo przebudziwszy się, poczułem, że jestem całkowicie wypoczęty. Obudziłem się pierwszy; moi towarzysze spoczywali jeszcze głęboko uśpieni, każdy w swoim kącie. Zaledwie wstałem z dość twardego posłania, oprzytomniałem i rozpocząłem zaraz przegląd naszej celi. Nic się nie zmieniło w jej wewnętrznym urządzeniu. Więzienie pozostało więzieniem, a więźniowie więźniami. Podczas naszego snu służący zebrał nakrycia ze stołu. Nic więc nie zapowiadało bliskiej zmiany w naszym położeniu i na serio zapytywałem sam siebie, czy naszym przeznaczeniem było na zawsze pozostać w tej klatce. Byłoby to dla mnie tym przykrzejsze, że o ile głowę miałem swobodniejszą, o tyle oddychałem z trudem. Chociaż cela była dość przestronna, widocznie zużyliśmy w większej części znajdujący się w niej tlen. Powietrze w pomieszczeniu wymagało odświeżenia, podobnie zapewne, jak we wszystkich pomieszczeniach statku. Nasunęło mi się pytanie, jak sobie radził w takim przypadku dowódca tej jednostki pływającej? Jeśli otrzymywał powietrze sposobami chemicznymi, to musiał utrzymywać kontakty z lądem, aby sobie zapewnić potrzebne surowce. Może poprzestawał na nagromadzeniu powietrza pod wysokim ciśnieniem w zbiornikach i wypuszczaniu go następnie odpowiednio do potrzeb swojej załogi? Być może. Albo też używał sposobu najprostszego, najwygodniejszego, najtańszego, a więc najbardziej prawdopodobnego i wypływał jak wieloryb na powierzchnię wód, dla oddychania i odświeżania swego zapasu atmosfery na dwadzieścia cztery godziny? Jakiejkolwiek używał metody, to użyć jej powinien jak najszybciej. Mój oddech był coraz szybszy i bardziej chrapliwy. Walczyłem o każdą najmniejszą ilość tlenu, jaki się jeszcze w naszej celi znajdował - gdy nagle orzeźwił mnie prąd powietrza czystego i przesiąkniętego zapachem morza. Był to powiew orzeźwiający i nasycony jodem. Otworzyłem szeroko usta, wciągając do płuc świeże powietrze. W tej samej chwili poczułem kołysanie, nie gwałtowne wprawdzie, ale bardzo wyraźne. Statek, żelazny potwór, wypłynął widocznie na powierzchnię oceanu, aby tam odetchnąć jak wieloryb. Poznałem, więc sposób odświeżania atmosfery na okręcie. Gdy mój oddech uspokoił się, poszukałem otworu wentylacyjnego i znalazłem go bez trudności. Ponad drzwiami była dziura do przewiewu, przepuszczająca czyste powietrze i odświeżająca tym sposobem zepsutą atmosferę celi. Gdy się zajmowałem tymi spostrzeżeniami, Conseil i Ned zbudzili się prawie jednocześnie pod wpływem orzeźwiającego powiewu. Przetarli oczy, przeciągnęli ramiona i zerwali się na równe nogi. - Czy pan profesor dobrze spał? - zapytał Conseil ze zwykłą grzecznością. - Bardzo dobrze, mój kochany - odpowiedziałem. - A ty, Nedzie? - Smacznie i głęboko, panie profesorze; ale zdaje mi się, że oddycham teraz morskim powietrzem? Wielorybnik nie mógł czegoś podobnego nie zauważyć. Opowiedziałem Kanadyjczykowi, co zaszło podczas jego snu. - Świetnie - rzekł - to nam wyjaśnia ryki, jakie słyszeliśmy, gdy domniemany narwal znajdował się nieopodal „Abrahama Lincolna". - Tak jest, panie Land, to było jego „oddychanie". - Panie Aronnax, nie mogę się zorientować, która jest godzina, lecz zdaje mi się, że to już pora obiadu! - Obiadu? Powiedz raczej śniadania, mój zacny przyjacielu, bo chyba wczoraj już minęło. - To by oznaczało - wtrącił Conseil - że przespaliśmy dwadzieścia cztery godziny. - I mnie się tak wydaje - odpowiedziałem. - O to się sprzeczać nie chcę - odrzekł Ned Land. - Lecz obiad czy śniadanie... mógłby już coś przynieść sługa okrętowy. - Mógłby przynieść jedno i drugie zarazem - dodał Conseil. - Tak jest - wtrącił Kanadyjczyk - mamy prawo do dwóch posiłków i zaręczam, że dam im radę. - Czekajmy - odpowiedziałem. - Widocznie nie mają tu zamiaru morzyć nas głodem, bo, po co by nam dawali wczoraj obiad. - Chyba nie mają zamiaru nas utuczyć - zauważył Ned. - Ale gdzież tam - odpowiedziałem - nie wpadliśmy przecież w ręce kanibali. - Niczego me można zbyt pochopnie wykluczyć - rzekł Kanadyjczyk całkiem serio. - Kto wie, czy ci ludzie nie są od dawna pozbawieni świeżego mięsa; w takim razie, trzej zdrowo i dobrze zbudowani mężczyźni, jak pan profesor, jego służący i ja... - Pozbądź się tych myśli, panie Land, a co najważniejsze, nie bierz tego za punkt wyjścia do wystąpienia przeciw naszym gospodarzom, gdyż mogłoby to tylko pogorszyć nasze położenie. - W każdym razie - wrzasnął wielorybnik - jeść mi się chce jak sto diabłów, a tu me przynoszą ani śniadania, ani obiadu. - Musimy się zastosować do przyjętych na pokładzie przepisów, a wydaje mi się, że nasze żołądki wyprzedzają bieg tutejszych zegarów. - Trzeba je zatem do siebie dostosować - spokojnie zauważył Conseil. - Już cię znam, przyjacielu Conseil - odpowiedział niecierpliwy Kanadyjczyk. - Niewiele zużywasz żółci i nerwów! Zawsze spokojny! Wolałbyś z głodu umrzeć niż narzekać. - Bo i cóż mi z tego przyjdzie? - odparł mój służący. - I to coś znaczy! I gdyby ci rozbójnicy, a nazywam ich tak przez wzgląd na pana profesora, który zabrania nazywać ich kanibalami - wyobrażali sobie. że zatrzymają mnie w tej dusznej klatce, to grubo by się pomylili. Co pan myśli, profesorze Aronnax, czy długo zamierzają nas trzymać w tym żelaznym pudle? - Prawdę powiedziawszy, nie wiem więcej pod tym względem od ciebie, mój przyjacielu. - Ale jak pan przypuszcza? - Przypuszczam, że przypadek pozwolił nam poznać ważną tajemnicę. Jeżeli załoga tego podmorskiego statku pragnie w ją zachować, a pragnienie to więcej dla niej znaczy niż życie trzech ludzi, to głowy nasze są poważnie zagrożone. W przeciwnym przypadku, „potwór" wypuści nas na świat przy pierwszej lepszej okazji. - Czy tylko nie zechce zaliczyć nas do swej załogi i zatrzymać tym sposobem... - Aż do chwili - wtrącił Ned Land - w której jakaś fregata szybsza lub zręczniejsza niż „Abraham Lincoln" zniszcz}' to zbójeckie gniazdo. - Zupełnie słusznie, panie Land - dorzuciłem - lecz chwilowo nic podobnego się nie wydarzy. Po cóż mówić o rzeczach przypuszczalnych? Powtarzam, że wypada czekać, więc czekajmy, nie róbmy nic, ponieważ nie możemy nic zrobić. - Przeciwnie, panie profesorze - odrzekł rozdrażniony harpunnik - trzeba coś robić koniecznie. - Co więc zamierzasz? - Ocalić nas. - Z więzienia na lądzie jest zwykle bardzo trudno umknąć, ale z podmorskiego, wydaje mi się całkiem niemożliwe. - A co pan Ned na to powie? - wtrącił Conseil. - Przecież Amerykaninowi nie powinno nigdy zabraknąć pomysłów. Wielorybnik milczał zakłopotany. Ucieczka w warunkach, w jakich się znaleźliśmy była całkowicie nierealna. Lecz Kanadyjczyk jest zawsze na pól Francuzem, czego Ned dowiódł swą odpowiedzią. - Panie Aronnax - rzekł po chwili zastanowienia - nie zgaduje pan, co powinni robić ludzie nie mogący ujść ze swego więzienia? - Nie, mój przyjacielu. - Tak się urządzić, aby w nim móc pozostać. - A w każdym razie - dodał Conseil - lepiej pozostać w środku, niż na wierzchu lub pod spodem. - Wyrzuciwszy naprzód strażników i kluczników7 - dodał Ned Land. - Jak to Ned, więc myślisz serio o opanowaniu tego statku? - Bardzo serio - odpowiedział Kanadyjczyk. - To niemożliwe. - Dlaczego? Możemy się przecież doczekać jakiejś przyjaznej sposobności i skorzystać z niej. Jeśli ich tu nie ma więcej niż dwudziestu ludzi, to sądzę, że się ich nie zlękną dwaj Francuzi i jeden Kanadyjczyk. Pomyślałem sobie, że lepiej będzie póki co przyjąć propozycję harpunnika, dlatego też odpowiedziałem: - Czekajmy na rozwój wypadków, a zobaczymy, tymczasem błagam cię, powstrzymaj swą niecierpliwość. Tu działać można tylko podstępem, a więc rozważnie i chłodno. Daj mi słowo, że cokolwiek się wydarzy, nie dasz po sobie poznać gniewu. - Daję słowo, panie profesorze - odpowiedział Ned, chociaż tonem nie bardzo uspokajającym. - Ani jeden gwałtowny wyraz nie wyjdzie z moich ust, nie zdradzę się żadnym gestem, gdybym nawet nie otrzymywał posiłków z pożądaną przeze mnie regularnością. - Mamy więc twoje słowo - powiedziałem do Kanadyjczyka. Rozmowa umilkła, a każdy z nas samodzielnie rozważał nasze położenie. Przyznani się, że mimo zapewnień harpunnika, nie łudziłem się i nie spodziewałem się przyjaznych okoliczności, o jakich marzył. Statek podmorski tak fachowo kierowany wymagał znacznej liczby marynarzy do swej obsługi, a więc na wypadek walki mielibyśmy do czynienia z licznymi przeciwnikami. Zresztą byliśmy zamknięci i nie widziałem sposobu wyjścia z naszej celi. Jeśli dowódca tego statku chce zachować tajemnicę, nie pozwoli nam poruszać się swobodnie po pokładzie swojego okrętu. Jeśli pozbędzie się nas przemocą, to gdzie nas wyrzuci, kiedy i na jaki kawałek ziemi? Wszystko można było przypuszczać i chyba tylko jeden wielorybnik mógł mieć nadzieję odzyskania wolności. Spostrzegłem, że i Ned Land myśli intensywnie. Niekiedy przeklinał, a ruchy jego były coraz gwałtowniejsze. Wstawał, chodził jak zwierzę w klatce, bił o ścianę pięściami i nogami, a czas płynął, głód dawał się odczuwać coraz silniej, sługa okrętowy nie przybywał. Jeśli nie chciano nam zrobić nic złego, to postępowanie takie wobec nas było bardzo niewłaściwe. Taki stan trwał jeszcze przez dwie godziny; gniew Neda wzrósł. Wołał, krzyczał, ale na próżno. Żelazne ściany pozostały głuche. Nie słyszałem nawet najmniejszego szmeru z zewnątrz, jakby na statku wszyscy wymarli. Nie poruszał się, bo czułbym drżenie jego szkieletu pod działaniem śruby; zapewne był zanurzony w głębinie wód. Ponura cisza przerażała mnie. Nie umiałem obliczyć czasu naszego uwięzienia. Traciłem nadzieję, jaką powziąłem po pierwszym kontakcie z dowódcą. Łagodność spojrzenia tego człowieka, spokojny wyraz jego fizjonomii, szlachetna postawa - wszystko to zacierało się w mych wspomnieniach. Zagadkowa postać ukazywała mi się teraz taką, jaką być musiała: niewzruszoną, okrutną. Czułem, że człowiek ten zerwał więzi z ludzkością, zabronił do siebie przystępu uczuciu litości, został wrogiem swych bliźnich, którym wypowiedział wieczną wojnę! Czy chce zamorzyć nas głodem w tej ciasnej celi? Ta potworna myśl spowodowała, że popadłem w przerażenie. Conseil pozostał spokojny, zaś Ned Land ryczał z wściekłości. W tej chwili dał się słyszeć szmer z zewnątrz. Dobiegł nas odgłos kroków na metalowej podłodze. Odsunięto wrzeciądze, otwarto drzwi i ukazał się sługa okrętowy. Zanim zdążyłem przeszkodzić, Kanadyjczyk rzucił się już na niego, powalił go na ziemię i ścisnął go za gardło. Marynarz dusił się pod tym uściskiem. Conseil rzucił się na pomoc na wpół już nieprzytomnemu biedakowi, a ja ruszyłem w odsiecz memu służącemu, gdy nagle zatrzymałem się, jak przykuty do ziemi, słysząc wypowiedziane po francusku słowa: - Niech pan się uspokoi, panie Land, a pan, panie profesorze, zechciej mnie wysłuchać. ROZDZIAŁ X Pan wód Słowa te wypowiedział dowódca statku. Usłyszawszy go. Ned Land poderwał się gwałtownie. Służący okrętowy - który o włos uniknął uduszenia, wyszedł, chwiejąc się, na znak swego pana. Taka była władza dowódcy na tym okręcie, że marynarz najmniejszym ruchem nie śmiał zdradzić swej niechęci do Kanadyjczyka. Conseil zaciekawiony, a ja oniemiały, czekaliśmy w milczeniu na zakończenie całej sceny. Dowódca oparty o róg stołu, z rękami skrzyżowanymi na piersi przypatrywał się nam z głęboką uwagą. Czy wahał się mówić? Czy żałował tych kilku wyrazów wymówionych po francusku? Można było tak sądzić. Po długiej chwili milczenia, którego nikt z nas przerywać nie miał zamiaru, rzekł głosem spokojnym i przejmującym: - Panowie, umiem porozumiewać się dobrze zarówno po francusku, angielsku, niemiecku, jak i po łacinie. Mogłem więc odpowiedzieć warn przy pierwszym spotkaniu, lecz najpierw chciałem was poznać i zastanowić się nad tym, co usłyszałem. Wasze czterokrotne, zgodne wczorajsze opowiadanie upewniło mnie co do tożsamości waszych osób. Wiem teraz, że przypadek postawił wobec mnie pana Piotra Aronnax, profesora z Paryskiego Muzeum Historii Naturalnej, odbywającego naukową misję zagraniczną; Conseila, jego służącego i Neda Landa, Kanadyjczyka z pochodzenia, wielorybnika na pokładzie fregaty „Abraham Lincoln" marynarki Stanów Zjednoczonych Ameryki. Skłoniłem się potakująco. Komendant nie zadawał mi pytań, więc nie było potrzeby odpowiadania. Wyrażał się z wielką łatwością i bez jakiegokolwiek akcentu. Wypowiedzi jego płynęły jasno, dobierał właściwych wyrazów, poprawność jego francuszczyzny była zadziwiająca. A jednak z pewnością nie miałem do czynienia z rodakiem. - Zapewne odnieśliście wrażenie, że się zbyt ociągałem z powtórnym odwiedzeniem was. Uczyniłem to dlatego, że poznawszy waszą tożsamość, chciałem zastanowić się, jak mam z wami postąpić. Wahałem się długo. Przykry splot okoliczności postawił was wobec człowieka, który zerwał z ludzkością. Przyszliście zakłócić mój spokój... - Mimowolnie - rzekłem. - Mimowolnie? - odrzekł nieznajomy silniejszym nieco głosem. - A więc „Abraham Lincoln" ścigał mnie mimowolnie po wszystkich morzach? Czyż mimowolnie wsiedliście na pokład tej fregaty? A wasze kule, czy także mimowolnie odskakiwały od mego okrętu, a pan Land mimowolnie uderzył w niego swoim harpunem? W tych słowach czaił się powściągany gniew. Lecz na wszystkie te zarzuty miałem bardzo naturalną odpowiedź. - Panie - rzekłem - nie są ci zapewne obce wszystkie dyskusje, jakie wywołałeś w Europie i Ameryce. Wypadki wywołane uderzeniem o pański podmorski statek wstrząsnęły opinią publiczną na obu półkulach. Nie mówię już o różnych przypuszczeniach, czynionych dla wyjaśnienia tego zjawiska, którego tajemnicę pan tylko posiada; lecz wiedz o tym, że ścigając cię po morzach Oceanu Spokojnego, „Abraham Lincoln" był przekonany, że poluje na jakiegoś potężnego potwora, od którego za każdą cenę wypadało ocean uwolnić. Półuśmiech rozjaśnił usta dowódcy, który rzeki już spokojniejszym tonem. - Panie Aronnax, chcesz twierdzić, że wasza fregata nie ścigałaby statku podmorskiego, tak samo jak potwora i równie chętnie do niego nie strzelała? Pytanie to mocno mnie zakłopotało; byłem pewny, że kapitan Farragut nie wahałby się ani przez chwilę. Niezawodnie uważałby za obowiązek zniszczyć przyrząd tego rodzaju, tak samo jak olbrzymiego narwala. - Rozumie więc pan - ciągnął dalej nieznajomy - że mam prawo traktować was jako mych nieprzyjaciół. Nie wiadomo było. co na to odpowiedzieć, a zresztą po co wdawać się w dyskusję, gdy siła może zniweczyć każdy argument? - Długo się wahałem - mówił dalej dowódca. - Nic nie zobowiązywało mnie do gościnności wobec was. Jeśli miałem rozstać się z wami, nie było powodu, bym widział was powtórnie. Dosyć byłoby wywieźć was na platformę tego statku, który wam służył za schronienie, zanurzyć się w głębokościach morza i byłby to koniec waszego istnienia. Nie miałbym prawa tak uczynić? - Dzikus mógłby nadać sobie to prawo - odpowiedziałem - ale nie człowiek cywilizowany. - Panie profesorze - żywo odpowiedział dowódca - ja nie jestem tym, kogo pan nazywa człowiekiem cywilizowanym! Zerwałem ze społeczeństwem z przyczyn, które roztrząsać sam tylko mam prawo. Nie podlegam więc społecznym przepisom, proszę, aby pan nigdy się na nie w mojej obecności nie powoływał. Było to powiedziane bardzo dobitnie. Gniew i pogarda paliły się w oczach nieznajomego. W jego życiu zajść musiały jakieś tragiczne wydarzenia, które sprawiły, że usunął się spod praw ludzkich, uczynił niezależnym, wolnym w najściślejszym znaczeniu tego słowa, niedosięgłym. Kto śmiałby ścigać go w głębinach morskich, jeżeli na ich powierzchni drwił sobie z usiłowań przeciw niemu wywieranych? Jaki okręt oparłby się uderzeniu tego okrętu podmorskiego? Jak potężny pancernik mógłby wytrzymać uderzenie ostrogi jego statku? Nikt z ludzi nie mógł od niego żądać rachunku z jego spraw. Bóg tylko, jeśli weń wierzył; sumienie, jeśli je miał, mogli być jedynymi jego sędziami. Takie uwagi pojawiły się w moim umyśle i szybko zniknęły. Nieznajomy tymczasem milczał zamyślony, jak gdyby zamknięty w sobie. Patrzyłem na niego z przestrachem i podziwem. Po dość drugim milczeniu dowódca znowu zaczał mówić: - Wahałem się więc, ale pomyślałem, że interes mój da się pogodzić z miłosierdziem, do którego ma prawo każda ludzka istota. Zostaniecie na moim statku, ponieważ los was na niego rzucił; będziecie na nim swobodni, a za tę swobodę, względną zresztą, jeden wam tylko postawię warunek, który mi waszym słowem poręczycie. - Proszę mówić - odpowiedziałem - sądzę, że warunek będzie taki, jaki każdy uczciwy człowiek może przyjąć. - Tak jest. Możliwe, że nieprzewidziane wypadki zmuszą mnie do zatrzymania panów w ich kajucie przez kilka godzin, a może nawet i przez kilka dni. Nie chcąc nigdy użyć gwałtu, wymagam od panów biernego posłuszeństwa. Tak działając, usuwam od was wszelką odpowiedzialność, gdyż ode mnie już będzie zależeć, by nie dać warn widzieć tego czego widzieć nie powinniście. Czy przyjmujecie ten warunek? Musiały więc dziać się na statku rzeczy co najmniej dziwne, skoro nie mogli ich widzieć ludzie, którzy się me wyrzekli praw społecznych. Nie najmniejsza to była z niespodzianek, jakimi nas przyszłość miała obdarzyć. - Przyjmujemy - odpowiedziałem. - Jednak ośmielę się zadać panu jedno tylko pytanie. - Słucham pana. Powiedział pan, że będziemy zupełnie swobodni na pańskim okręcie? - Najzupełniej. - Zapytuję więc pana, jak rozumie tę swobodę? - Swobodę chodzenia, patrzenia, przyglądania się wszystkiemu, co się tu dzieje, tak samo jak i moi towarzysze, wyjąwszy niektóre okoliczności. Widocznie nie rozumieliśmy się. - Proszę darować - powiedziałem - ale to swoboda więźnia, mającego prawo chodzić po swojej celi... Tego nam za mało. - A jednak musi wam to wystarczyć. - Jak to, więc mamy się wyrzec zobaczenia kiedyś naszej ojczyzny, naszych przyjaciół, naszych krewnych?! - Tak jest. Lecz zrzucić z siebie to nieznośne jarzmo, które ludzie nazywają wolnością, nie tak jest trudno, jak się zdaje! - A to pięknie! - zawołał Ned Land - ja nigdy nie dam słowa na to, że nie będę chciał umknąć. - Nie żądam takiej obietnicy, panie Land - rzekł zimno dowódca. - Proszę pana - wtrąciłem, unosząc się mimowolnie - pan nadużywa swej pozycji. To jest okrucieństwo! - Nie, to jest łaskawość. Jesteście moimi jeńcami. Ocaliłem was, choć mógłbym pogrążyć w głębinach oceanu! To wy mnie napadliście! Wy mi przyszliście wydrzeć tajemnicę, której żaden człowiek znać nie powinien, tajemnicę mojego bytu! I myślicie, że ja was odeślę na ląd, który już dłużej mnie znać nie powinien! Nigdy! Zatrzymując was ochraniani samego siebie. Słowa te okazywały stanowcze postanowienie dowódcy, przeciwko któremu nie pomogłyby żadne argumenty. - Tak więc - powiedziałem - daje nam pan po prostu wybór pomiędzy życiem i śmiercią! - Nie inaczej. - Moi przyjaciele - stwierdziłem - na tak postawione twierdzenia nie ma co odpowiedzieć. Ale żadne słowo nie wiąże nas względem dowódcy tego statku. - Żadne - odpowiedział nieznajomy. I dodał łagodniejszym tonem. - Teraz pozwólcie mi skończyć to, co miałem powiedzieć. Znam pana. panie Aronnax. Jeśli nie pańscy towarzysze, to pan nie powinien tak bardzo uskarżać się na wypadek, wiążący pański los z moim. Między ulubionymi książkami, które studiuję, znajdzie pan i swoje dzieło „O wielkich głębiach morskich". Czytam je często. Wykorzystał pan to, co udostępnia nauka ziemska. Lecz nie wie pan wszystkiego, nic wszystko pan widział. Pozwól sobie powiedzieć, panie profesorze, że nie pożałujesz czasu spędzonego u mnie. Od- będziesz podróż po krainie cudów. Będziesz zapewne nieustannie zdziwiony i osłupiony, nie tak łatwo nasycisz się widokami, jakie się będą przesuwać przed naszymi oczami. W podróży podmorskiej, którą odbędę, a która być może będzie już ostatnią, ujrzę na nowo wszystko, co badałem w głębi tych mór/, tyle razy przeze mnie przepływanych, a pan będzie moim towarzyszem w studiach. Od dzisiaj wchodzi pan w nowy całkiem żywioł, zobaczy pan to, czego nie widział żaden człowiek; boja z moimi towarzyszami nie liczymy się wcale a nasza planeta, dzięki moim staraniom, odkryje panu swoje ostatnie tajemnice. Nie mogę zaprzeczyć, że te słowa wywarły na mnie bardzo dobre wrażenie' dotknięto mej słabej strony i zapomniałem na chwilę, że rozpatrywanie tych wzniosłych rzeczy nie mogło zastąpić straconej wolności. Zresztą liczyłem że przyszłość może przynieść jakieś rozwiązanie tej tak ważnej dla nas sprawy. Dlatego też poprzestałem na odpowiedzi: - Nawet jeśli pan zerwał z ludzkością, przecież nie wyparł się pan ludzkich uczuć. Jesteśmy rozbitkami przyjętymi z litości na pokład, nie zapomnimy o tym. Ja ze swej strony rozumiem, że jeśli dla nauki można się wyrzec wolności, to w pańskim towarzystwie będę mógł ją czymś zastąpić. Sądziłem, że dowódca poda mi rękę na potwierdzenie naszego porozumienia, ale nie uczynił tego. Żałowałem tego nie ze względu na siebie, lecz na niego. - Ostatnie jeszcze pytanie - rzekłem w chwili, gdy ten niezwykły człowiek chciał się oddalić. - Słucham, panie profesorze. - Jak mamy pana nazywać? - Dla panów - odpowiedział dowódca - jestem kapitanem Nemo: pan zaś i pańscy towarzysze staliście się dla mnie pasażerami „Nautilusa". Na rozkaz kapitana wszedł służący. Nemo wydał mu polecenie w tym dziwnym języku, którego nie mogłem rozeznać; następnie, zwracając się do Kanadyjczyka i Conseila, powiedział: - Znajdziecie posiłek w waszej kajucie, pójdźcie za tym człowiekiem. - Temu nie sposób odmówić - zamruczał harpunnik. Wyszli w końcu z celi, w której siedzieli zamknięci od przeszło trzydziestu godzin. - A teraz panie Aronnax, pójdziemy i my na śniadanie. - Jestem do pańskich usług, kapitanie. Poszedłem za kapitanem Nemo i zaraz po przejściu drzwi znaleźliśmy się w oświetlonym elektrycznością korytarzu. Następnie weszliśmy do sali jadalnej, przybranej i umeblowanej z gustowną elegancją. W dwóch krańcach sali wznosiły się wysokie dębowe kredensy inkrustowane hebanem, zapełnione na półkach fajansem, szkłem, porcelaną dużej wartości. Naczynia srebrne i złote roztaczały blask w promieniejącym oświetleniu. Na środku sali stal bogato zastawiony stół. Kapitan Nemo wskazał mi miejsce, które miałem zająć. - Proszę usiąść - rzekł do mnie - i proszę jeść z apetytem. * Nemo (lac.) - nikt. Nautilus (lac.) - pływak. Śniadanie składało się z kilku potraw dostarczonych przez morze i kilku takich, których nie znalem. Przyznam, że były smaczne, ale miały swój zupełnie odrębny smak, do którego zresztą nietrudno mi się było przyzwyczaić. Kapitan Nemo patrzył na mnie. Nie pytałem go o nic, ale on sam zgadywał moje myśli i sam odpowiadał na pytania, które chciałbym mu zadać. - Większej części tych potraw nie zna pan wcale - powiedział do mnie - jednak może je pan jeść bez obawy, są zdrowe i pożywne. Od dawna zrezygnowałem z pokarmów używanych na lądzie i nie cierpię na tym. Ludzie, stanowiący załogę mojego statku, są silni, a żywią się tym samym co i ja. - Więc wszystkie te pokarmy pochodzą z morza? - zapytałem. - Tak, panie profesorze, morze zaspokaja wszystkie nasze potrzeby. Zakładam sieci i wydobywam je pełne; czasem znowu poluję wśród tego żywiołu, który zdaje się być niedostępny dla człowieka; zdobywam zwierzynę kryjącą się w moich podmorskich lasach. Moje trzody, jak trzody starego pasterza Neptuna, pasą się bez obawy na rozległych łąkach oceanu. Mam tam obszerną posiadłość, z której wciąż czerpię, i którą wciąż zasiewa ręka Stwórcy. Patrzyłem na Nemo z pewnym zdziwieniem i powiedziałem. - Rozumiem, kapitanie, że pańskie sieci dostarczają wybornych ryb; mniej pojmuję polowanie na zwierzynę wodną, lecz zupełnie nie widzę, skąd pan mógłby zdobyć choćby kawałek mięsa. - Ja - odpowiedział kapitan Nemo - nie jadam nigdy mięsa zwierząt lądowych. - A cóż to jest takiego - wskazałem na półmisek, na którym pozostało jeszcze kilka kawałków polędwicy. - To, co się panu wydaje mięsem, panie profesorze, jest po prostu polędwicą z żółwia morskiego. Patrz, oto tu wątróbka z delfina, którą wziąłbyś za potrawkę z wieprzowiny. Mój kucharz jest mistrzem w przyrządzaniu tych przeróżnych płodów oceanu. Proszę spróbować wszystkich tych potraw. Oto konserwa ze strzykwy, którą Malajczyk ogłosiłby niezrównaną, tu znów krem z mleka wieloryba i cukru z porostów z morza północnego; wreszcie pozwól pan sobie polecić konfitury z anemonów morskich, nieustępujące w niczym konfiturom z najsmaczniejszych owoców. I kosztowałem wszystkiego, wprawdzie raczej z ciekawości niż jako smakosz, a tymczasem kapitan Nemo zdumiewał mnie nieprawdopodobnymi opowiadaniami. - Panie Aronnax, morze - niewyczerpane źródło pożywienia - nie tylko mnie karmi, ale jeszcze i ubiera. Tkaniny, które cię okrywają, robione są z włókien pewnych muszli, a ten fioletowy odcień otrzymują dzięki wydzielinie aplizji, mięczaka żyjącego w Morzu Śródziemnym. Perfumy, które stoją na toaletce w pańskie kajucie, są wydestylowane z roślin morskich. Materac wykonany jest z najmiększej morskiej trawy. Pióro, którym będziesz pisać, jest z fiszbinu, atrament zaś to ciecz wydzielana przez mątwy. Wszystko teraz mam z morza, jak w przyszłości wszystko wróci do niego! - Jest pan miłośnikiem morza, kapitanie! - Tak, kocham morze! Morze, to niezmierne królestwo natury! W morzu rozpoczęło się wszelkie życie i zapewne w morzu przetrwa najdłużej. Tu panuje całkowity spokój. Morze nie da się podbić. Na jego powierzchni ludzie mogą jeszcze egzekwować swoje niegodziwe prawa: bić się, wyniszczać, przenieść na nią wszystkie okropności ziemskie. Ale już o trzydzieści stóp pod powierzchnią kończy się ich władza - potęga mknie! Ach, panie Aronnax! Żyć żyć tylko w morzu! Tu tylko można osiągnąć niezależność! Tu nie mam nad sobą pana! Jestem wolny! Kapitan Nemo zamilkł nagle zmieszany swym niezwykłym wybuchem. Może obawiał się, że powiedział zbyt wiele? Przez jakiś czas chodził bardzo wzruszony, lecz wkrótce jego nerwy uspokoiły się, twarz odzyskała swój nieprzenikniony wyraz i zwracając się do mnie, powiedział: - Teraz, profesorze, jeśli chce pan zwiedzić „Nautilusa", jestem na pańskie rozkazy! ROZDZIAŁ XI „Nautilus" Kapitan Nemo wstał, a ja wszedłem za nim przez podwójne drzwi w głębi sali, następnie weszliśmy do pokoju takiej samej wielkości, jak ten, który opuściłem. Była to biblioteka. Wysokie szafy z czarnego palisandru, inkrustowanego miedzią, dźwigały na szerokich półkach znaczną liczbę jednolicie oprawionych książek. Szafy te stały naokoło sali, a pod nimi rozścielały się obszerne sofy, pokryte ciemną skórą, powyginane bardzo wygodnie, i ruchome pulpity, w miarę potrzeby dające się zbliżyć lub oddalić. Na środku stał stół, a na nim mnóstwo broszur, pomiędzy którymi widać było kilka starych już dzienników. Światło elektryczne oblewało tę harmonijną całość, a padało z trzech kuł, wpuszczonych w połowie w ozdoby architektoniczne sufitu. Z prawdziwym zdziwieniem patrzyłem na tę salę tak oryginalnie urządzoną i ledwie wierzyłem własnym oczom. - Kapitanie - rzekłem do mego gospodarza, który rozsiadł się na sofie - ta biblioteka przyniosłaby zaszczyt niejednemu z pałaców na stałym lądzie i jestem "szczerze zachwycony, gdy pomyślę, że ona znajduje się z tobą w największych głębinach oceanu. - Gdzie można znaleźć większą samotność, głębsze milczenie, panie profesorze? - odpowiedział Nemo. - Czy pański gabinet w muzeum może zapewnić lepszy wypoczynek? - Nie, i muszę dodać, że mój gabinet jest bardzo ubogi w porównaniu z pańskim. Pan tu posiada sześć do siedmiu tysięcy tomów... - Dwanaście tysięcy, panie Aronnax. Są to jedyne więzi, jakie mnie jeszcze łączą z ziemią. Lecz świat skończył się dla mnie w dniu, w którym „Nautilus" po raz pierwszy zanurzył się pod wodę. W tym dniu zakupiłem ostatnie książki, ostatnie broszury, ostatnie dzienniki i od tej chwili pragnę wierzyć, że ludzkość ani myśleć, ani pisać nie umie. Te książki, panie profesorze, są do twojej dyspozycji; możesz z nich korzystać, ile ci się spodoba. Podziękowałem kapitanowi i zbliżyłem się, by przejrzeć zawartość biblioteki. Obfitowała ona w książki traktujące we wszystkich językach o nauce, moralności i literaturze - lecz nie dostrzegłem nigdzie ani jednego dzieła o ekonomii politycznej. Na uwagę zasługuje ten ciekawy szczegół, że wszystkie te książki ustawione były bez względu na języki, w których je napisano - a ta mieszanina dowodziła, że kapitan „Nautilusa" musiał czytać biegle wszystko, co mu wpadło w ręce. Znalazłem książkę Józefa Bertranda „Założyciele astronomii", a ponieważ wiedziałem, że wyszła w 1865 roku, mogłem stąd wywnioskować, że wodowanie „Nautilusa" nie nastąpiło przed tą datą. Tak więc od trzech dopiero lat kapitan Nemo wiódł swoje podwodne życie. Spodziewałem się zresztą, że jeszcze inne dzieła pozwolą bardziej dokładniej określić jego losy, lecz miałem dysponować wystarczającą ilością czasu na poszukiwania, a nie chciałem opóźniać dalszej przechadzki po niezwykłym okręcie. - Dziękuję panu - powiedziałem do kapitana - że mi pan pozwala na korzystanie z tej biblioteki. Są tu skarby wiedzy, a ja nie zaniedbam zapoznać się z nimi. - Ta sala nie jest tylko biblioteką; służy ona także jako palarnia - rzekł kapitan. - Do palenia? - zawołałem. - Więc można palić na tym okręcie? - Naturalnie! - To mnie skłania do stwierdzenia, że utrzymuje pan stosunki z Kubą. - Nie - odpowiedział kapitan - proszę przyjąć to cygaro, panie Aronnax. a chociaż nie pochodzi ono z Hawany, będzie pan z niego zadowolony, jeśli jest pan znawcą. Przyjąłem podane mi cygaro, formą swoją przypominające londressy, ale wykonane jakby ze złotych liści. Zapaliłem je i wciągałem w siebie pierwsze jego dymki z namiętnością znawcy, który nie palił od dwóch dni. - Wyborne - powiedziałem - ale to nie tytoń. _ Nie _ odpowiedział kapitan - ten tytoń nie pochodzi ani z Hawany, ani ze Wschodu. Jest to rodzaj porostu wodnego, bogatego w nikotynę, którego mi trochę skąpo morze udziela. Ale nie zatęsknisz pan za swoimi londressami. - O, kapitanie! Od dnia dzisiejszego gardzę nimi. - Proszę więc palić i me myśleć o pochodzeniu tych cygar. Choć nie kontrolowała ich straż skarbowa, są - jak mi się zdaje - wyśmienite. - Tym lepsze. W tej chwili kapitan Nemo otworzył drzwi, naprzeciw tych, którymi wszedłem do biblioteki i zaprowadził mnie do bardzo dużego i oświetlonego wspaniale salonu. Był to obszerny czworobok długi na dziesięć metrów, szeroki na sześć a wysoki na pięć. Podświetlony sufit, przyozdobiony arabeskową dekoracją, rzucał jasne a zarazem łagodne światło na wszystkie cuda nagromadzone w tej galerii. Ze trzydzieści mistrzowskich obrazów w starannie dobranych ramach, oddzielonych od siebie tylko iskrzącymi się emblematami, zdobiło ściany okryte tkaniną mającą desenie w surowym stylu. Były tam płótna Rafaela, Leonarda da Vinci, Corregia, Tycjana, Murilla, Holbema, Valasqueza i Rubensa, a także dwa krajobrazy flamandzkie Temersa, trzy niewielkie obrazki rodzajowe Géricaulta i Prud'hona oraz kilka widoków morskich Backuyesena i Verneta. Z dzieł nowocześniejszego malarstwa odznaczały się obrazy Delacroix, Ingres'a, Decampa, Troyona i Meisonnier'a. Kilka pomniejszonych kopii rzeźb antycznych z marmuru lub brązu, wznosiło się na piedestałach po rogach tego wspaniałego muzeum. Oszołomienie, jakie mi przepowiedział dowódca „Nautilusa", zaczęło już ogarniać mój umysł. - Panie profesorze - rzekł ten niepojęty człowiek - wybaczy mi pan nieporządek, jaki panuje w tym salonie. - Kapitanie - odpowiedziałem - nie badając, kim jesteś, czy wolno mi w panu odgadnąć artystę? - Chyba tylko amatora. Lubiłem kiedyś zbierać te piękne dzieła ludzkiej ręki; chciwie poszukiwałem, szperałem niestrudzony i zdołałem zgromadzić trochę przedmiotów wysokiej wartości. Są to moje ostatnie wspomnienia z tej ziemi, która umarła dla mnie. W moich oczach wasi współcześni artyści są już starożytni, jak gdyby istnieli przed dwoma lub trzema tysiącami lat. Mistrzowie nie mają wieku. - A ci muzycy? - rzekłem, wskazując na partytury Webera, Rossiniego, Mozarta, Beethovena, Haydna, Meyerbeera, Herolda, Wagnera, Aubera, Gou- noda i wielu innych, rozrzucone na fortepianie wielkich rozmiarów, zajmującym jedną ścianę salonu. - Ci muzycy - odpowiedział kapitan - są współczesnymi Orfeuszami, bo różnice chronologiczne zacierają się we wspomnieniu zmarłych, a ja umarłem, panie profesorze, tak samo jak pańscy przyjaciele, którzy spoczywają na sześć stóp pod ziemią. Kapitan Nemo zamilkł i zdawał się głęboko pogrążony w swojej zadumie; wzruszony patrzyłem na niego, analizując w milczeniu dziwne zmiany jego fizjonomii. Wsparty na łokciach o kosztowny mozaikowy stolik, nie widział mnie albo też zapomniał o mojej obecności, szanowałem tę zadumę i przeglądałem zbiór bogacący salon. Obok dzieł sztuki ważne miejsce zajmowały osobliwości przyrody. Były to głównie rośliny, muszle i inne płody oceanu, które zapewne znalazł kapitan osobiście. W środku wodotrysk, oświetlony światłem elektrycznym, spadał do zbiornika, utworzonego z olbrzymiej trydakny. Muszla ta, należąca do największego z mięczaków bezgłowych, miała brzegi ślicznie pofalowane, a obwód jej wynosił około sześciu metrów, była większą niż owe piękne trydakny, które Rzeczpospolita Wenecka podarowała Franciszkowi I, a które ten monarcha złożył w kościele świętego Sulpicjusza w Paryżu, gdzie zrobiono z nich dwie olbrzymie chrzcielnice. Wokoło tego zbiornika, za szybami oprawionymi w mosiężne okucia, były ustawione i opatrzone napisami najrzadsze płody morskie, jakie kiedykolwiek oglądał przyrodnik. Można pojąć mój profesorski zachwyt. Dział zwierzokrzewów przedstawiał nadzwyczaj ciekawe okazy polipów i szkarłupni. Podziwiałem wachlarzowate meduzy, miękkie gąbki syryjskie. izisy z Moluków, pannatulę, zwaną piórem morskim, wirgularię z Morza Norweskiego; wreszcie wszystkie te ciekawe gatunki polipów, których nagromadzenie tworzy wyspy i z których kiedyś powstaną całe lądy. Dalsza część zbioru uradowałaby serce każdego konchiologa. Wymienię tylko ozdobny płaszcz królewski z Oceanu Indyjskiego, w regularne białe plamy żywo odbijające od czerwono- brunatnego tlą; spondillus cesarski świetnej barwy, cały najeżony długimi kolcami, rzadkość niesłychana w zbiorach europejskich. Oceniłem jego wartość na dwadzieścia tysięcy franków. Obok, w osobnych gablotach znajdowały się sznury najpiękniejszych pereł, migoczące ognistymi iskrami w świetle elektrycznym. Byłoby niemożliwe wyznaczyć wartość tego zbioru. Kapitan Nemo musiał wydać miliony na nabycie tych okazów i pytałem sam siebie, skąd czerpał fortunę, niezbędną do zaspokojenia fantazji zbieracza, gdy nagle powiedział: - Ogląda pan moje muszle, panie profesorze; rzeczywiście mogą one zainteresować przyrodoznawcę. Lecz dla mnie mają one jeden powab więcej, bo zebrałem je wszystkie sam, a nie ma morza na kuli ziemskiej, gdzie nie czyniłbym poszukiwań. - Rozumiem kapitanie, rozumiem tę rozkosz przebywania pośród tylu bogactw. Żadne muzeum w Europie nie posiada podobnego zbioru tworów oceanu. Ale gdy wyczerpię mój cały podziw dla tych zbiorów, to mi nie zostanie sił i do podziwiania okrętu niosącego te ciekawości! Nie chcę przenikać pańskich tajemnic - przyznam się jednak, że jestem ciekawy niezmiernie poznać siłę poruszającą „Nautilusa", przyrządy pozwalające mm kierować, potężny czynnik, który go ożywia. Na ścianach tego salonu widzę rozwieszone narzędzia, których przeznaczenia nic znam jeszcze! - Takie same znajdują się w mojej kajucie i tam właśnie będę miał zaszczyt wyjaśnić panu zasady ich użytkowania. Lecz chodźmy najpierw obejrzeć 'przygotowaną dla pana kabinę; powinien pan wiedzieć, jak będzie mieszkał na „Nautilusie". Poszedłem za kapitanem. W części dziobu znalazłem me kajutę, ale elegancki pokoik z łóżkiem, toaletą i różnymi innymi meblami. Było za co podziękować mojemu gospodarzowi. - Pańska kajuta jest obok mojej - powiedział, otwierając drzwi - a moja prowadzi do salonu, który niedawno opuściliśmy. Wszedłem do pokoju kapitana. Miał on wygląd bardzo surowy, prawie klasztorny. Stało tam żelazne łóżko, stolik do pracy - wszystko oświetlone półświatłem. Nic, co mogłoby służyć wygodzie. Tylko to, co było koniecznie potrzebne. Kapitan Nemo wskazał mi krzesło. - Proszę usiąść - powiedział do mnie. ROZDZIAŁ XII Wszystko dzięki elektryczności - Profesorze - zaczął kapitan, wskazując na narzędzia porozwieszane na ścianach swojego pokoju - oto przyrządy niezbędne „Nautilusowi" do żeglugi. Tu i w salonie mam je zawsze pod kontrolą; wyznaczają one dokładnie położenie i kierunek ruchu statku wśród oceanu. Niektóre są panu z pewnością znane, jak termometr wskazujący temperaturę wewnątrz „Nautilusa"; barometr, który mierzy ciśnienie atmosferyczne i przepowiada zmianę pogody; hydrometr pokazujący stopień suchości atmosfery; strom-glass, którego mieszanina, rozkładając się, zapowiada nadejście burzy; busola, według której obieram kierunek drogi; sekstant, który wedle wysokości słońca na niebie uczy mnie poznawać, pod jaką jestem szerokością; chronometry pozwalające mi obliczyć długość geograficzną i na koniec lunety dzienne i nocne, które służą mi do sprawdzenia wszystkich punktów widnokręgu, gdy „Nautilus" wypłynie na powierzchnię wód. - Tak, to zwyczajne narzędzia, potrzebne każdemu żeglarzowi - odpowiedziałem - znam ich zastosowanie. Lecz tu są także inne, odpowiadające zapewne szczególnym potrzebom „Nautilusa". Ten kompas, po którym przebiega ruchoma igła, czy to manometr? - W samej rzeczy. Wskazuje on ciśnienie zewnętrzne wody, a przez to głębokość, na jakiej znajduje się mój statek. - A te sondy nowego gatunku? - To sądy termiczne, wskazujące temperaturę różnych warstw wody. - Ale inne narzędzia, których zastosowania nie znam? - Tutaj, panie profesorze, muszę zacząć od kilku słów wyjaśnienia. Istnieje czynnik potężny, posłuszny, szybki, łatwy do kierowania, który ożywia mój statek. On daje mi światło i ciepło. On stanowi „duszę” moich przyrządów mechanicznych. Czynnikiem tym jest elektryczność. - Elektryczność! - zawołałem dość zdziwiony. - Tak jest. - Jednakże, kapitanie, pański statek posiada nadzwyczajną szybkość, która nie zgadza się z tym, co wiem o elektryczności. - Panie profesorze - odpowiedział kapitan Nemo - moja elektryczność nie jest elektrycznością pospolitą; ale to wszystko, co w tym przedmiocie mogę powiedzieć. - Nie będę więc nakłaniał pana do odkrycia mi przyczyn; wystarczy mi podziwiać skutki. Zadam tylko jedno pytanie, na które może mi pan nie odpowiedzieć, jeśli jest niedyskretne. Pierwiastki, które zabrał pan na pokład do wywoływania tego cudownego czynnika, musiały zużyć się bardzo szybko. Czym, na przykład, zastępuje pan cynk, nie mając możliwości zakupienia go na lądzie? - W wodzie morskiej występuje w znacznej ilości chlorek sodu. Otóż ja wydobywam z niego sód i używam go do stosów. - Sód? - Tak, proszę pana. Sód z rtęcią tworzy amalgamat, który zastępuje cynk w ogniwach stosu Bunsena. Tylko sód się zużywa, a morze samo mi go dostarcza. Przy tym dodać muszę, iż stosy sodowe są uważane za najsilniejsze i że ich siła elektrodynamiczna jest dwa razy większa niż stosów cynkowych. - Rozumiem, panie kapitanie, wyższość sodu w warunkach, w jakich się pan znajduje. Morze zawiera go w sobie - to dobrze. Ale trzeba go przecież jakoś wytwarzać. Jak to pan robi? - Używam w tym celu ciepła węgla z podziemnych złóż. - Podziemnych? - spytałem z naciskiem. - Albo podmorskich, jeśli pan woli - odrzekł kapitan Nemo. - Jak to! Więc pan może eksploatować kopalnie podmorskie węgla kamiennego? - Będzie mnie pan widział przy tej czynności, panie Aronnax. Proszę tylko wykazać nieco cierpliwości. Wszystko zawdzięczam oceanowi; on wydaje elektryczność, a elektryczność daje „Nautilusowi" ciepło, światło, ruch, jedynym słowem - życie. - Ale nie powietrze, którym oddychacie? - O! Mógłbym wyrabiać i powietrze na moje potrzeby, lecz to zbędny wysiłek gdyż mogę wypłynąć na powierzchnię morza, kiedy mi się podoba. Wprawdzie elektryczność nie daje powietrza do oddychania, jednak porusza potężne pompy, gromadzące je we właściwych zbiornikach, co mi pozwala przedłużyć w potrzebie mój pobyt w głębi morza, a nawet pozostać tam, gdy chcę, bardzo długo. - Kapitanie! - odpowiedziałem - poprzestaję na dziwieniu się. Widocznie znalazłeś to, co ludzie znajdą kiedyś niezawodnie, prawdziwą siłę dynamiczną elektryczności. - Nie wiem, czy inni ją znajdą - zimno odpowiedział Nemo - ale jeśli zechce pan iść za mną, zwiedzimy teraz tył „Nautilusa". Faktycznie, znałem bardzo dobrze całą przednią część tego podmorskiego statku, którego części dokładnie tu powtarzam: sala jadalna, długa na pięć metrów, oddzielona od biblioteki nieprzepuszczalną grodzią; biblioteka, pięć metrów; wielki salon, 10 metrów; dalej kolejna grodź i pokój kapitana, liczący pięć metrów; moja kabina, dwa metry pięćdziesiąt centymetrów; rezerwuar powietrza, mający siedem metrów pięćdziesiąt centymetrów, ciągnący się aż do belki środkowej. Wszystko razem miało trzydzieści pięć metrów długości. Grodzie posiadały drzwi zamykające się hermetycznie dzięki kauczukowym wyłogom, co zabezpieczało statek od zalania w przypadku, gdyby woda w jakiś sposób przedostała się do wnętrza. Poszedłem za kapitanem przez boczne korytarze i doszliśmy do środka okrętu. Tam znajdował się rodzaj studni zawierającej dwie nieprzepuszczalne przegrody. Do wyższej jej części prowadziła żelazna drabinka, przyczepiona do ściany. Pytałem kapitana, do jakiego celu ta drabinka służyła. - Ona prowadzi do szalupy - odpowiedział. - A więc macie i szalupę? - zapytałem zdziwiony. - Tak. To wyborna łódź: lekka, niezatapialna; służy nam do spacerów i do połowu. - Lecz by ktoś mógł skorzystać z szalupy, „Nautilus" musi znajdować się na powierzchni morza? - Nie. Łódź przylega szczelnie do górnej części poszycia statku, zajmując wgłębienie specjalnie tam dla niej przygotowane. Przytwierdzona jest mocno, a miejsce połączenia nie przepuszcza wody. Ta drabina prowadzi do otworu, zrobionego w poszyciu „Nautilusa", który odpowiada podobnemu otworowi w boku szalupy. Zamykają za mną otwór w okręcie, ja zamykam otwór w sza- lupie za pomocą śruby naciskającej, uwalniani łódź od przytrzymujących ją sztab i wypływam z nadzwyczajną szybkością na powierzchnię morza. Wtedy otwieram starannie aż dotąd zamknięty pomost, ustawiam maszt, zaciągam żagle, lub biorę się do wiosła i spaceruję sobie. - Ale jak pan wraca? - Ja nie wracam, panie Aronnax, to „Nautilus" wypływa po mnie. - Na pańskie rozkazy? - Na moje rozkazy. Przewód telegraficzny łączy mnie ze statkiem. Puszczam telegram i dosyć na tym. - W samej rzeczy - rzekłem oszołomiony tymi cudami - nic prostszego i łatwiejszego. Minąwszy klatkę ze schodami dochodzącymi do górnego pokładu, spostrzegłem kajutę długą na dwa metry, w której Conseil i Ned Land, zachwyceni ucztą, żwawo się nią zajmowali. Następne drzwi prowadziły do długiej na trzy metry kuchni, położonej między obszernymi spiżarniami. Tam elektryczność zastosowano do gotowania. Przewody dochodzące aż pod kociołki udzielały platynowym grzejnikom ciepła, wszędzie jednakowo utrzymywanego i rozdzielanego. Elektryczność ogrzewała także przyrządy destylacyjne, które odsalały wodę morską, zmieniając ją w pitną. Przy kuchni urządzono wygodną łazienkę, do której dowolna ilość wody cieplej lub zimnej płynęła po odkręceniu kurków. Za kuchnią znajdowała się kajuta dla załogi, długa na pięć metrów. Ponieważ drzwi były zamknięte, nie mogłem widzieć jej urządzenia, dzięki któremu mógłbym wywnioskować o liczbie osób potrzebnych do obsłużenia „Nautilusa". W głębi wznosiła się czwarta nieprzepuszczalna grodź, oddzielająca tę izbę od maszynowni. Kajuta ta, jasno oświetlona, miała co najmniej dwadzieścia metrów długości. Dzieliła się ona na dwie części: w pierwszej były przyrządy wytwarzające elektryczność, w drugiej mechanizm nadający ruch śrubie. Od razu uderzyła mnie woń szczególnego rodzaju, zapełniająca ten przedział. Kapitan Nemo spostrzegł moje wrażenie. - To gaz wydobywający się z ogniw sodowych; który stanowi niewielką niedogodność. Co rano czyścimy okręt z tego zapachu, otwierając dopływ świeżego powietrza. Ciekawie przyglądałem się maszynerii „Nautilusa". - Jaka jest największa szybkość pańskiego statku? - Pięćdziesiąt mil na godzinę. - Kapitanie Nemo, zgadzam się na obserwację rezultatów i nie szukani ich wyjaśnienia. Widziałem „Nautilusa" manewrującego wobec „Abrahama Lincolna", wiem, co mam sądzić o jego szybkości. Lecz iść, to jeszcze nie dosyć, trzeba wiedzieć, gdzie się idzie! Trzeba mieć możliwość kierowania statkiem. Jakim sposobem zapuszczacie się do wielkich głębin, skoro spotykacie ciśnienie setek atmosfer? Jak powracacie na powierzchnię oceanu? Na koniec, jak utrzymujecie się na żądanej głębokości? Może to niedelikatnie z mej strony, że zadaję te pytania? - Nie, panie profesorze - odpowiedział kapitan po krótkim wahaniu. - Przecież nigdy już pan nie opuści mojego statku. Chodźmy do salonu. Tam jest nasza prawdziwa pracownia i tam dowie się pan wszystkiego, co może wiedzieć o „Nautilusie". ROZDZIAŁ XIII Trochę liczb W chwilę potem siedzieliśmy na sofie w salonie, paląc cygara. Kapitan przedstawił mi rysunek zawierający plan, przekrój i elewację „Nautilusa". Potem zaczął rozmowę następującymi słowami: - Ma pan przed oczami wszelkie wymiary statku, który pana unosi. Jest to znacznie wydłużony walec, z zakończeniami stożkowymi. Zbliża się bardzo do kształtu cygara, przyjętego już w Londynie w kilku podobnego rodzaju urządzeniach. Długość okrętu wynosi dokładnie siedemdziesiąt metrów, zaś największa szerokość - osiem. Nie ma więc na długość dziesięć razy tyle co na szerokość, jak wasze najszybsze parowce, ale jego linia jest dostatecznie długa, a kształt dość smukły, aby rozcinana przezeń woda nie tamowała ruchu statku. Kiedy kreśliłem jego plany, chciałem, by znajdując się w wodzie w całkowitej równowadze, zanurzał się na dziewięć dziesiątych, wynurzał się zaś z wody tylko na jedną dziesiątą. „Nautilus" posiada dwa kadłuby: wewnętrzny i zewnętrzny, połączone ze sobą sztabami w kształcie litery T, co mu daje niesłychaną wytrzymałość. Dzięki tej dwukomorowej budowie, mimo, że pusty w środku, statek stawia opór jak głaz. Nie można wgnieść jego poszycia, bo jednolitość jego budowy wynika z konstrukcji, a nie jest skutkiem nitowania. Tak doskonałe zespolenie materiałów, pozwala stawić czoła najburzliwszemu morzu. Dwie powłoki statku zrobione są z blachy stalowej, której gęstość w stosunku do wody wynosi siedem i osiem dziesiątych. Pierwsza jest gruba na pięć centymetrów i waży 397 ton. Druga powłoka oraz kil, balast, różne akcesoria i przyrządy, grodzie i belki rozpierające, składają się na wagę 962 ton - które dodawszy do trzystu dziewięćdziesięciu czterech dziewięćdziesięciu sześciu setnych tony, otrzymamy żądaną sumę - 1359 ton. Zgoda na ten wynik? - Zgoda - odpowiedziałem. - Tak więc - mówił dalej kapitan - kiedy „Nautilus" płynie w takich warunkach, wynurza się z wody na jedną dziesiątą. Otóż urządziwszy zbiorniki balastowe o objętości wyrównującej tą jedną dziesiątą, jeśli je w potrzebie napełnię wodą - statek wypychający wtedy 1510 ton, co równa się jego wadze, zanurzy się zupełnie w wodzie. I tak też się dzieje, panie profesorze. Zbiorniki te istnieją w niższych częściach „Nautilusa". Po otwarciu kranów napełniają się wodą, a statek, zanurzywszy się, górną powierzchnią dotyka poziomu morza. - Dobrze, kapitanie, ale tu właśnie napotykamy na istotną trudność. Rozumiem, że w ten sposób może pan się ślizgać pod samą powierzchnią oceanu. Ale jak zagłębia się pan niżej, czy pański statek podwodny nie ulegnie sile parcia z dołu ku górze? - To prawda, panie profesorze. - Nie widzę więc innego sposobu zanurzenia „Nautilusa", jak wypełnienie go całkowicie wodą. - Drogi profesorze - odpowiedział kapitan Nemo - nie należy nigdy mieszać statyki z dynamiką, bo można popełnić ważny błąd. Nie trzeba wiele pracy, aby dostać się do głębszych stref oceanu, bo ciała posiadają skłonność do pogrążania się. Proszę posłuchać mego rozumowania. - Słucham cię, kapitanie. - Kiedy chciałem oznaczyć, ile należy dodać wagi „Nautilusowi", żeby go całkowicie zanurzyć, wystarczyło mi mieć na uwadze zmniejszanie objętości wody morskiej w miarę pogrążania się w głębsze warstwy oceanu. - To rzecz naturalna - odpowiedziałem. - Woda posiada bardzo małą ściśliwość. Istotnie, wedhig najnowszych obliczeń, zmniejszenie, o którym mowa, wynosi 0,0000436 na jedną atmosferę, to jest na każde trzydzieści stóp głębokości. Jeśli zatem trzeba pogrążyć się na tysiąc metrów, mam na względzie zmniejszenie objętości pod ciśnieniem wywieranym przez słup wody wysoki na tysiąc metrów, to jest pod ciśnieniem stu atmosfer. Zmniejszenie to wyniesie 0,00436. Ciężar statku należy więc powiększyć do 1516,58 tony, zamiast zwykłego 1510. Powiększenie zatem wyniesie 6,58 tony. - Tylko? - Tylko, panie Aronnax; obliczenie to bardzo łatwo sprawdzić. Otóż trzeba panu wiedzieć, że mam dodatkowe zbiorniki, mające sto beczek objętości. Mogę więc zanurzać się bardzo głęboko. Kiedy chcę podnieść się i górą statku dotykać poziomu wód, potrzebuję tylko wypuścić tę wodę, a chcąc wynurzyć „Nautilusa" na jedną dziesiątą jego naturalnej objętości, wystarczy mi opróżnić wszystkie zbiorniki. Nie mogłem nic zarzucić tym dowodzeniom popartym liczbami. - Zgadzam się z pańskimi obliczeniami, kapitanie i byłbym dziwakiem za- eczając im, kiedy codzienne doświadczenia świadczą o ich nieomylności. Ale w tym miejscu widzę następną trudność. - Jaką, panie profesorze? - Kiedy się pan zanurzy na sto metrów głębokości, ściany „Nautilusa" poddane są ciśnieniu stu atmosfer. Jeśli więc wtedy zechcesz opróżnić dodatkowe zbiorniki, dla odjęcia wagi statkowi i podniesienia się ku poziomowi, każesz pompom przezwyciężać owo ciśnienie, które równa się stu kilogramom na każdy centymetr kwadratowy... To wymaga siły... - Którą mogła mi dać tylko elektryczność - przerwał kapitan Nemo. - Powtarzam panu, że potęga dynamiczna maszyn jest prawie nieskończona. Pompy na „Nautilusie" mają cudowną siłę, musiałeś to pan spostrzec, kiedy wyrzuciły słupy wody, które niby potok spadły na pokład „Abrahama Lincolna". Zresztą używam dodatkowych zbiorników wtedy tylko, gdy zamierzam dosięgnąć głębin na tysiąc pięćset lub dwa tysiące metrów, i to zawsze w celu oszczędzenia przyrządów. Kiedy mi przyjdzie ochota zwiedzenia głębin oceanu dwie lub trzy mile pod jego poziomem, używam sposobów dłuższych, choć nie mniej skutecznych. - Jakich, kapitanie? - zapytałem. - Odpowiadając na to pytanie, muszę naturalnie przystąpić do wyjaśnień, jak kieruje się „Nautilusem". - Oczekuję ich z niecierpliwością. - Aby kierować statkiem na lewo, na prawo, słowem, aby robić obroty po płaszczyźnie poziomej, używam zwykłego steru o szerokim grzebieniu, przytwierdzonego do rufy okrętu, a poruszanego przy pomocy koła, bloków i lin. Ale mogę również kierować „Nautilusem" z dołu do góry i z góry na dół po płaszczyźnie pionowej, a pomocą dwóch nachylonych sterów, przytwierdzonych na zewnątrz w środku linii zanurzenia - mogących przyjmować każde położenie i poruszanych wewnątrz za pomocą potężnych dźwigni. Jeśli te stery ustawione są równolegle do statku, „Nautilus" porusza się poziomo! Jeśli zaś są w położeniu pochyłym, stosownie do ich nachylenia okręt zanurza się lub też podnosi dzięki sile śruby. Jeśli chcę szybko wydostać się na powierzchnię, zatrzymuję ruch śruby, a wtedy ciśnienie wody wypycha okręt ku górze, niby balon wypełniony wodorem i wznoszący się ku obłokom. - Brawo, kapitanie! - zawołałem. - Ale jakim sposobem sternik może wyśledzić drogę, którą mu nakreślisz? - Sternik umieszczony jest w oszklonej klatce, która wystaje w wyższej części „Nautilusa" i zaopatrzona jest w szyby soczewkowe. - Jakie szkła mogą się oprzeć takiemu ciśnieniu? Opierają się doskonale. Kryształ jest kruchy przy uderzeniu, stawia jed- znaczny opór. W czasie doświadczeń podczas połowu ryb przy świetle elektrycznym, odbywanych w 1864 roku na morzach północnych - szkla o grubości tylko siedmiu milimetrów, były odporne na ciśnienie szesnastu atmosfer i przepuszczały przy tym promienie światła. Szkła przeze mnie użyte mają dwadzieścia jeden centymetrów grubości w środku soczewki, a więc są trzydzieści razy grubsze od tamtych. - Zgoda, kapitanie Nemo, ale przecież widzieć można dopiero wtedy, kiedy światło rozprasza otaczające mroki; pytam więc, jakim sposobem pośród ciemności wód... - W kabinie sternika, z tyłu, umieszczony jest potężny elektryczny reflektor, oświetlający swymi promieniami morze na przestrzeni pół mili. - Tłumaczę sobie teraz fosforescencję domniemanego narwala, która tak ciekawiła uczonych. Przy sposobności chcę pana zapytać, czy starcie „Nauti- lusa" i „Scotii", które uzyskało taki rozgłos, było wynikiem przypadkowego spotkania? - Najzupełniej przypadkowego. Płynąłem głęboko na dwa metry pod powierzchnią wód, kiedy nastąpiło uderzenie. Zresztą widziałem, że starcie to nie pociągnęło za sobą żadnych złych skutków. - To prawda. Co zaś do spotkania z „Abrahamem Lincolnem"...? - Panie profesorze, żal mi jednego z najlepszych statków marynarki amerykańskiej; ale zaatakowano mnie, więc musiałem się bronić! Ograniczyłem się zresztą do uczynienia fregaty nieszkodliwą dla mnie i sądzę, że łatwo naprawi wszystkie swoje uszkodzenia w najbliższym porcie. Nie mogłem się powstrzymać od zadania jeszcze jednego pytania, które mi się naturalnie nasuwało. - Więc jest pan inżynierem, kapitanie Nemo? - Tak, panie profesorze. Uczyłem się w Londynie, Paryżu i Nowym Jorku. w tych czasach, kiedy jeszcze mieszkałem na lądzie. - Ale jak pan zdołał zachować tajemnicę przy budowie „Nautilusa"? - Każda jego część, panie Aronnax, przysłana została z innego punktu kuli ziemskiej pod fałszywy adres. Kil wykuto mi w Creusot we Francji, wał śruby u Pena i Spółki w Londynie, blachy kadłuba u Scotta w Glasgow. Zbiorniki wykonał Cail i Spółka w Paryżu, maszyny Krupp w Prusach, ostrogę warsztaty Motali w Szwecji, instrumenty precyzyjne Bracia Hart w Nowym Jorku i tak dalej. - a każdy z tych dostawców otrzymywał plan podpisany innym nazwiskiem. - Ale trzeba było te części złożyć i dopasować. - Urządziłem własne warsztaty na bezludnej wysepce, na pełnym morzu. Tam wyuczeni przeze mnie robotnicy, a raczej dzielni towarzysze, przy mojej pomocy skończyli „Nautilusa". Po skończonej operacji, ogień zniszczył ślady naszego pobytu na tej wysepce, którą byłbym chętnie wysadził w powietrze, gdyby to było możliwe. - Tym sposobem, wolno mi przypuszczać, koszta wybudowania tego statku są ogromne. - Panie Aronnax, cena żelaznego okrętu wynosi 1125 franków za tonę. Nautilus", ma niemal tysiąc pięćset ton, więc kosztował l 687 000 franków, dwa miliony z wszystkimi dodatkami, a cztery do pięciu licząc dzieła sztuki i zbiory, które przewozi. - Ostatnie pytanie, kapitanie Nemo. Czy jest pan bogaty? - Jestem bardzo bogaty, profesorze i mógłbym bez uszczerbku zapłacić dwanaście miliardów długów ciążących Francji. Spojrzałem bystro na człowieka, który wypowiedział te słowa. Czyżby chciał nadużywać mojej łatwowierności? Przyszłość miała oświecić mnie pod tym względem. ROZDZIAŁ XIV Czarna rzeka Część kuli ziemskiej zajęta przez wody równa się trzystu sześćdziesięciu dwóm milionom kilometrów kwadratowych, czyli przeszło trzydziestu ośmiu milionom hektarów. Ta płynna masa ma objętość miliarda trzystu siedemdziesięciu milionów kilometrów sześciennych. Utworzona z niej kula miałaby średnicę sześćdziesięciu mil, a jej waga wynosiłaby trzy kwintyliony ton. Aby mieć wyobrażenie o tej liczbie, należy pamiętać, że kwintylion tak się ma do miliarda, jak miliard do jedności, to jest, że w kwintylionie tyle jest miliardów, ile jedności w miliardzie. Ta płynna masa da się jeszcze w przybliżeniu wyrazić ilością wody, którą wylewałyby wszystkie rzeki na ziemi przez czterdzieści tysięcy lat. Kształt lądów pozwala podzielić ocean na trzy części: Ocean Spokojny Ocean Atlantycki i Ocean Indyjski. Niektórzy uczeni wyróżniają jeszcze Ocean Arktyczny, zwany też Lodowatym Północnym. Ocean Spokojny rozciąga się od północy ku południowi, między dwoma kołami biegunowymi i od zachodu na wschód pomiędzy Azją i Ameryką, na przestrzeni stu czterdziestu pięciu stopni długości geograficznej. Jest to spokojny akwen, w prądy są szerokie i powolne, przepływy średnie, deszcze obfite. Taki to ocean miałem zrządzeniem losu przemierzać w najniezwyklejszy sposób. Panie profesorze - rzekł do mnie kapitan Nemo - jeśli pan chce, poznamy dokładnie naszą pozycję i punkt wyjścia naszej podróży. Jest teraz trzy adranse przed dwunastą. Wybierzemy się na powierzchnię morza. Kapitan przycisnął trzykrotnie dzwonek elektryczny. Pompy zaczęły wyrzucać wodę ze zbiorników; wskazówka manometru pokazywała stopniowo ruch „Nautilusa" /, dołu do góry; w końcu zatrzymała się. - Przybyliśmy - rzekł kapitan. Udałem się ku środkowym schodom, prowadzącym w górę. Po wejściu po metalowych stopniach i przeciśnięciu się przez otwory w ścianach, znalazłem się na zewnętrznej platformie „Nautilusa". Wystawała ona nad wodę tylko na osiemdziesiąt centymetrów. Przód i tył statku miały wrzecionowate zarysy, które go pozwalały porównać go do długiego cygara. Zwróciłem uwagę na blachę jego poszycia, podobną do łusek pokrywających ciała wielkich gadów. Teraz rozumiałem, dlaczego pomimo najlepszych lunet statek brano zawsze za morskiego potwora. Bliżej środka platformy znajdowała się do połowy ukryta w kadłubie statku łódka, która tworzyła jedynie niewielką wypukłość. Z przodu i z tyłu wznosiły się dwie kabinki średniej wysokości, o nachylonych ścianach, w większej części wypełnionych przez grube szkła soczewkowe; w jednej znajdował się sternik kierujący „Nautilusem", w drugiej błyszczała potężna elektryczna latarnia, oświetlająca nam drogę. Morze było wspaniałe, niebo czyste bez chmurki. Powolne falowanie oceanu zaledwie dawało się odczuć na statku. Lekki wschodni wietrzyk marszczył powierzchnię wód. Widnokrąg oczyszczony z mgły, pozwalając na dokonanie dokładnych obserwacji. Dokoła nas ocean był pusty. Nie mogłem dostrzec ani skały... ani wysepki... ani śladu „Abrahama Lincolna"... tylko pustka... nieskończoność... Kapitan, uzbroiwszy się w sekstant, zmierzył wysokość Słońca, z której miał obliczyć szerokość geograficzną. Czekał w tym celu kilka minut, aż gwiazda dotknęła brzegu widnokręgu. W czasie dokonywania obserwacji nie drgnął mu ani jeden muskuł; zdawało się, że ręka trzymająca instrument wykuta jest z marmuru. - Południe - rzekł - i jeśli pan chce, panie profesorze... Rzuciłem okiem po raz ostatni na nieco żółtawe fale morza, opływającego wybrzeża Japonii, i zszedłem do wielkiego salonu. Kapitan zaznaczył na mapie punkt, obliczył długość geograficzną, którą porównał z poprzednimi obserwacjami kątów czasowych i rzekł: - Panie Aronnax, jesteśmy pod sto trzydziestym siódmym stopniem i piętnastą minutą długości zachodniej. - Od jakiego południka? - zapytałem żywo, spodziewając się, że odpowiedź kapitana posłuży mi za wskazówkę do określenia jego narodowości. - Mam tu różne chronometry regulowane według południków: paryskiego, londyńskiego i waszyngtońskiego. Na pańską cześć użyję południka paryskiego. Ta odpowiedź nic mi nie dała. Skłoniłem się, a dowódca mówił dalej: - Sto trzydzieści siedem stopni i piętnaście minut długości na wschód od południka paryskiego i trzydzieści stopni, siedem minut szerokości północnej, to jest prawie trzysta mil od wybrzeży japońskich. Dziś, więc 8 grudnia w po- południe, zaczyna się nasza podmorska podróż! A teraz, panie profesorze, pozostawiam pana przy jego studiach. Wyznaczyłem drogę w kierunku wschodnio- północno- wschodnim, na głębokości pięćdziesięciu metrów. Oto mapy, na których będzie pan mógł śledzić przebieg rejsu. Salon jest do pańskiej dyspozycji, a ja się oddalę. Kapitan Nemo ukłonił się i wyszedł. Pozostałem sam, pogrążony w myślach. Czy miałem dowiedzieć się kiedykolwiek, jakiego pochodzenia był tajemniczy dowódca statku, który był dumny z tego, że do żadnego narodu nie należy? Kto mógł obudzić w nim tę nienawiść do ludzkości, pragnienie surowej zemsty? Był że to jeden z niezrozumianych mędrców, jeden z geniuszów „którym - jak mawiał Conseil - zawsze robiono nieprzyjemności", jakiś nowożytny Galileusz, lub uczony w rodzaju Amerykanina Maury'ego*, którego karierę zwichnęły wydarzenia polityczne? Nie mogłem jeszcze nic o nim powiedzieć, ja, którego ślepy traf rzucił na pokład jego statku i którego życie było w rękach kapitana. Jego zachowanie było chłodne, choć uprzejme; zauważyłem jednak, że nigdy nie dotknął mojej wyciągniętej ręki, jak również nie podał mi swojej. Godzinę oddawałem się tym rozmyślaniom, starając się odgadnąć tajemnicę tak mnie intrygującą. Potem mimo woli zwróciłem wzrok na wielką mapę rozłożoną na stole i zatrzymałem palec na punkcie przecięcia obserwowanych długości i szerokości. Morza, podobnie jak lądy, mają swoje rzeki. Są to prądy, łatwe do odróżnienia po temperaturze i kolorze wody; najznaczniejszy z nich nosi nazwę Golfsztrom. Od punktu wskazanego na mapie ciągnął się właśnie jeden z tych prądów, zwany przez Japończyków Kuro Siwo, czyli Czarna Rzeka. Wypływa n z Zatoki Bengalskiej, gdzie go ogrzewają padające pionowo promienie zwrotnikowego słońca, przepływa przez Cieśninę Malakka, obmywa wybrzeża Azji, w Oceanie Spokojnym zatacza łuk na północ - ku Wyspom Aleuckim, unosząc pnie drzewa kamforowego i statki azjatyckich kupców i czystą barwą indygo swych ciepłych wód odznaczając się od fal oceanu. Przez ten właśnie prąd miał przepływać „Nautilus", śledziłem więc jego kierunek, widziałem, jak zginął w niezmierzonym obszarze Oceanu Spokojnego; zdawało mi się, że mnie za sobą pociąga, kiedy Ned Land i Conseil ukazali się w drzwiach salonu. Moi dwaj towarzysze stanęli jak skamieniali na widok zgromadzonych tu cudów. * Matthew Fontaine Maury (1806- 73) - oficer marynarki amerykańskiej, pionier 'grafu i oceanografii, w czasie wojny secesyjnej dowódca obrony przybrzeżnej i ederacji, po klęsce na emigracji w Meksyku i Anglii, do kraju wrócił na pięć lat Przed śmiercią. - Gdzie jesteśmy? - spytał Kanadyjczyk. - Czy w muzeum w Quebecu? - Chyba prędzej - mówił Conseil - w kolekcji Sommerarda*. - Moi przyjaciele - odpowiedziałem, dając im znak, aby weszli - nie jesteście ani w Kanadzie, ani we Francji, ale na pokładzie „Nautilusa", pięćdziesiąt metrów pod poziomem morza. - Muszę wierzyć, skoro pan profesor tak twierdzi - odpowiedział Conseil - ale ten salon może zadziwić nawet takiego Flamandczyka jak ja. - Podziwiaj zatem zbiory przyjacielu; dla zdolnego klasyfikatora jest tu dużo pracy. Nie potrzebowałem zachęcać Conseila; poczciwiec nachylony nad szklanymi szafkami mruczał wyrazy z języka przyrodoznawców: „Gromada brzu- chonogów, rodzina trąbików, rodzaj porcelankowatych, gatunek Cypraea madagascariensis i tak dalej. Ned Land tymczasem, nie należąc do konchiologów, dopytywał się o moją rozmowę z kapitanem Nemo. Dowiadywał się, czy odkryłem, skąd dowódca pochodził, dokąd zmierzał, do jakich głębin ciągnął nas z sobą; słowem, zadawał mi tysiące pytań, na które nie potrafiłem odpowiedzieć. Zreferowałem mu wszystko, czego się dowiedziałem, a raczej to, co nadal budziło moje wątpliwości, i zapytałem z kolei, co też on słyszał lub widział. - Nic nie widziałem, nic nie słyszałem - odpowiedział Kanadyjczyk. - Nie spostrzegłem nawet załogi na tym statku; czyżby ona także była elektryczna? - Elektryczna?! - Doprawdy, niemal można tak pomyśleć. Ale pan, panie Aronnax, któremu nigdy nie brak pomysłów, możesz mi powiedzieć, ilu ludzi może być na statku: dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu, stu? - Nie umiem ci odpowiedzieć, Nedzie. Zresztą zaufaj mi i pozbądź się, przynajmniej na czas jakiś, myśli opanowania „Nautilusa" lub ucieczki. Niejeden chętnie zgodziłby się na położenie, w jakim się znajdujemy, aby tylko odbyć przejażdżkę wśród tych cudów. Toteż zachowujmy się spokojnie i starajmy się zobaczyć jak najwięcej. - Zobaczyć! - zawołał harpunnik - ale właśnie nic nie widać, i nigdy nic nie będzie widać w tej blaszanej beczce! Płyniemy jak ślepi... Zaledwie Ned wymówił te słowa, gdy nagle ogarnęła nas ciemność, ale to ciemność w pełnym znaczeniu tego słowa. Sufit świetlny zagasł z taką szybkością, że poczułem w oczach wrażenie bólu, podobne do odczucia, jakiego wzrok doznaje po przejściu z zupełnej ciemności do jarzącego światła. Oniemiawszy ze zdziwienia, nie poruszaliśmy się wcale, nie wiedząc, jaką niespodziankę przyjemną czy przykrą, nam przygotowano. Wtem dało się słyszeć tarcie, jak gdyby otwierały się boki „Nautilusa". - Teraz nadszedł chyba koniec końca - powiedział Kanadyjczyk. - Rząd hydromeduz... - szeptał Conseil. Nagle blask potężną falą wdarł się do salonu z obu jego boków, przez dwa podłużne otwory. Ukazała się jaskrawo oświetlona lampami elektrycznymi woda. Dwie kryształowe szyby oddzielały nas od morza. W pierwszej chwili zadrżałem na myśl, że ta wątła przegroda mogła się rozprysnąć, ale spostrzegłem, że silne mosiężne okucia pozwalały jej stawiać opór niemal nieograniczony. Widzieliśmy w morzu najdokładniej wszystko, w promieniu milowym naokoło „Nautilusa". Co za widok! Jakież pióro zdołałoby go opisać! Kto potrafiłby odmalować te efekty świetlne, przenikające przez przezroczyste masy - łagodność w stopniowaniu natężenia światła słabnącego w dalszych warstwach oceanu. Wiadomo powszechnie, jaka jest przejrzystość wód morza, przewyższających pod tym względem nawet wodę źródlaną. Materie mineralne i organiczne znajdujące w falach morskich zwiększają nawet ich przezroczystość. W pewnych częściach oceanu, w okolicach Antyli, przez głębię stu czterdziestu pięciu metrów wody można dostrzec z zadziwiającą dokładnością piaszczyste dno morza, a siła przenikliwości promieni słonecznych zdaje się słabnąć dopiero na głębokości trzystu metrów. Ale w żywiole otaczającym „Nautilusa" blask elektryczny rozlewał się wewnątrz samych fal. Można by powiedzieć, że nie było przed nami wody. lecz płynne światło. Jeśli przyjmiemy hipotezę Ehrenberga*. który wierzy w fosforyczne oświetlenie głębin morskich, musimy przyznać, że natura zachowała dla mieszkańców morza najcudowniejszy widok, o którym dopiero mogłem się przekonać, patrząc na tysięczne gry światła. Z obu stron statku otwierał się zapierający dech w piersiach widok na te nie zbadane dotąd otchłanie. Jasność zewnętrzna odbijała od ciemności salonu, a my patrzyliśmy przez czysty kryształ, niby przez szyby olbrzymiego akwarium. „Nautilus" zdawał się stać w miejscu. Powodem tego złudzenia był brak stałych punktów odniesienia. Czasem jednakże smugi wody, prutej przez ostrogę statku, uciekały przed naszymi oczami z niesłychaną szybkością. Oczarowani, uklękliśmy przed szybami i nikt nie przerywał milczenia, aż Conseil powiedział: - Chciałeś widzieć, przyjacielu Ned, patrz więc teraz. * Alexandra du Sommerard - francuski historyk sztuki i kolekcjoner, jego zbiory stanowią część kolekcji Muzeum Cluny w Paryżu, utworzonym po jego śmierci w 1842 roku. Christian Gottfried Ehrenberg (1795- 1876) - niemiecki biolog, podróżnik, twórca mi- kropaleontologii - nauki badającej skamieniałe ślady mikroorganizmów. - Niezwykłe! Niezwykłe! - rzekł Kanadyjczyk, który zapomniał o gniewie i projektach ucieczki i poddał się nieodpartemu urokowi - warto przywędrować z najdalszych stron, aby coś podobnego zobaczyć! - Ach! - zawołałem - rozumiem pasję tego człowieka! Otworzył sobie bramę do świata, który ukazuje mu niezrównane cuda! - A ryby? - zagadnął Kanadyjczyk. - Nie widzę jakoś ryb. - I cóż one cię obchodzą, przyjacielu - odpowiedział Conseil - kiedy się na nich nie znasz. - Ja się nie znam na rybach? - ryknął Ned Land. - Przyjacielu, wiem, że zabijasz ryby i łowisz je bardzo zręcznie. Złowiłeś mnóstwo tych zajmujących zwierząt. Ale założyłbym się, że nie wiesz, jak je należy klasyfikować. - I owszem - odparł poważnie wielorybnik. - Ryby dzielą się na jadalne i niejadalne. - Oto jest podział godny żarłoka. Ale powiedz mi, czy znasz różnicę między rybami kostnoszkieletowymi a chrząstnoszkieletowymi. - Możliwe, panie Conseil. - A podział tych dwóch klas? - Nie domyślani się go nawet - odrzekł Kanadyjczyk. - Dzielą się na rodziny, a te z kolei rodzaje, podrodzaje, gatunki, odmiany... - Otóż właśnie, przyjacielu Conseil - rzekł wielorybnik, nachylając się w stronę szyby w ścianie - różne gatunki i odmiany przepływają przed nami! - Tak, to ryby! - zawołał Conseil. - Wyglądamy, jakbyśmy stali przed akwarium! - Nie - powiedziałem - bo akwarium jest zawsze tylko klatką, a tu ryby są swobodne jak ptaki w powietrzu. - Dalej, przyjacielu Conseil, nazywaj je, nazywaj - mówił Ned Land. - Tego nie potrafię. To rzecz mego pana. I w istocie, poczciwy chłopak, zaciekły klasyfikator, nie był przecież naturalistą i nie wiem, czy zdołałby odróżnić tuńczyka od bonita. Zupełnie inaczej niż Kanadyjczyk, który bez wahania mógł nazwać każdą rybę. - To rogatnica - powiedziałem. - I to chińska - dodał Ned Land. - Rodzaj balist, rodzina kolczasto- pancernych, rząd zrosłoszczękich - wyrecytował Conseil. Nie było wątpliwości, że Ned i mój służący we dwóch złożyliby się na dobrego przyrodnika. Kanadyjczyk się nie mylił. Gromada rogatnic, z ciałem pozbawionym żeber i chropowatą skórą, igrała wokół „Nautilusa"; poruszały one czterema rzędami kolców, w które z każdej strony mają zaopatrzony ogon. Trudno zobaczyć coś piękniejszego jak ich powłoka, szara u góry, biała pod spodem, której złote plamki błyszczą wśród ciemnej toni. Między nimi pływały raje, wśród których, ku mej wielkiej radości, dostrzegłem raję chińską, żółtawą na grzbiecie, a bladoróżową pod brzuchem, uzbrojoną w trzy kolce nad okiem: rzadki gatunek już w czasach Laccpede'a, który widział go tylko w zbiorze rysunków japońskich. Przez dwie godziny cała ta ławica eskortowała „Nautilusa". Wśród igraszek, skoków i współzawodnictwa o piękność, blask i szybkość przemknęły przed nami: zielona labra; barwena berberyjska, znaczona podwójną czarną pręgą; wąsaty kiełb z zaokrąglonym ogonem, barwy białej z fioletowymi plamami na grzbiecie; skumbria japońska, cudowna makrela tych mórz, z ciałem niebieskawym i srebrzystą głową; świetne lazurki, których sama nazwa zastępuje opis; leszczaki pręgowane. o płetwach niebieskożółych - inne z pasami poprzecznymi i czarną pręgą na ogonie; leszczaki pasiaste, wytwornie ściśnięte w swoich sześciu pasach; bekaśniki, których pewne okazy dochodzą do długości metra; salamandry japońskie; mureny, przypominające węże długie na sześć stóp, z małymi żywymi oczkami, z pyskiem najeżonym zębami, etc. Zachwyt nasz ciągle utrzymywał się na najwyższym poziomie. Ned nazywał ryby, Conseil klasyfikował je, ja podziwiałem zwinność ich ruchów i piękno kształtów. Nigdy przedtem nie widziałem tylu tych zwierząt żywych, swobodnych, w ich naturalnym środowisku. Nie będę opisywał tej różnorodności cieszącej nasz wzrok, tego bogactwa mórz japońskich i chińskich. Ryby zbierały się liczniej niż ptaki w powietrzu, przywabiane olśniewającą jasnością elektrycznego światła. Nagle w salonie zrobiło się jasno. Metalowe ściany zasunęły się, czarujące widowisko zniknę- ło. Długo jeszcze o nim marzyłem, w końcu wzrok mój napotkał przyrządy wiszące na ścianach. Busola wskazywała kierunek północno- wschodni; manometr - ciśnienie pięciu atmosfer, odpowiadające głębokości pięćdziesięciu metrów, a szybkościomierz - prędkość piętnastu mil na godzinę. Oczekiwałem na kapitana Nemo, ale nie pojawił się wcale. Zegar wskazywał godzinę piątą. Ned Land i Conseil powrócili do swej kajuty, ja do mego pokoju. Znalazłem tam przygotowany obiad. Składał się z zupy żółwiowej, barweny o białym mięsie, której niezwykle smaczna wątróbka została podana oddzielnie, wreszcie z mięsa holokanty cesarskiej, która delikatnością smaku przewyższa, w mojej opinii, łososia. Spędziłem wieczór na czytaniu, pisaniu i rozmyślaniu. Potem, gdy sen zaczął mnie morzyć, wyciągnąłem się na pościeli i usnąłem, a „Nautilus" mknął bystrym prądem Czarnej Rzeki. ' Bernard Lacépéde (1756- 1825) - francuski przyrodnik i polityk. ROZDZIAŁ XV Listowne zaproszenie Nazajutrz, 9 listopada, obudziłem się po przespaniu dwunastu godzin. Conseil przyszedł według zwyczaju, dowiedzieć się Jak pan profesor przepędził noc" i ofiarować swoje usługi. Zostawił swego przyjaciela Kanadyjczyka śpiącego tak smacznie, jak człowiek, który całe życie nic innego nie robi. Pozwoliłem zacnemu chłopcu wygadać się do woli, niewiele mu odpowiadając; zbyt mocno bowiem zajmowała mnie nieobecność kapitana Nemo na wczorajszym pokazie i spodziewałem się zobaczyć go dzisiaj. Wkrótce włożyłem moje ubranie z bisioru, nad którym już wcześniej zastanawiał się Conseil. Wytłumaczyłem mu, że było zrobione z lśniących i miękkich włókien, za pomocą których czepiają się skał szyneczki - gatunek mięczaków, występujący gromadnie na brzegach Morza Śródziemnego. Z włókien tych robiono dawniej piękne materiały, miękkie i ciepłe pończochy, rękawiczki. Załoga „Nautilusa" mogła ubierać się tanim kosztem, obywając się bez upraw bawełny, bez owiec i jedwabników. Ubrawszy się, poszedłem do dużego salonu. Był pusty. Zagłębiłem się w badaniu skarbów konchiologii, nagromadzonych w oszklonych szafach. Przeglądałem również ogromne zielniki, pełne najrzadszych roślin morskich, które, choć zasuszone, zachowały jednak swe cudne barwy. Upłynął cały dzień, a kapitan Nemo nie zaszczycił mnie swoją wizytą. Drzwi salonu nie uchyliły się. „Nautilus" utrzymywał kurs w kierunku wschodnim, przy dwunastomilowej prędkości i zanurzeniu na pięćdziesiąt do sześćdziesięciu metrów. Na drugi dzień, l O listopada, również pozostawiono nas samym sobie. Ned i Conseil większą część dnia spędzili ze mną. Dziwiła ich nieobecność kapitana. Czy ten szczególny człowiek był chory? Czy chciał zmienić swe zamiary względem nas? Jak dotąd, jak zauważył Conseil, mieliśmy zupełną swobodę i byliśmy dobrze żywieni. Gospodarz dotrzymywał warunków układu. Nie mogliśmy narzekać, a zresztą niezwykłość naszego losu stanowiła sama w sobie nagrodę. Jedenastego listopada świeże powietrze, rozchodzące się wewnątrz „Nautilusa", stanowiło dla mnie znak, że wróciliśmy na powierzchnię oceanu, by odnowić zapas tlenu. Skierowałem się ku środkowym schodom i wyszedłem na platformę. Dochodziła szósta rano. Powietrze było mgliste, morze szare, ale spokojne. Fale zaledwie dawały się odczuć. Czy kapitan Nemo, którego spodziewałem się tu spotkać, nadejdzie? Zobaczyłem tylko sternika na posterunku w swej szklanej klatce. Przysiadłszy na krawędzi platformy statku, z rozkoszą wciągałem w płuca słone wyziewy. Wschodzące słońce rozproszyło powoli mgłę. Promienna kula wynurzała się zza wschodniego horyzontu. Morze zapłonęło. Rozwiane w górze chmury zabarwiły się cudnymi odcieniami, a mnóstwo „kocich języczków" zapowiadało całodzienny wiatr. Ale co znaczył wiatr dla „Nautilusa". którego nawet burze nie mogły dosięgnąć. Podziwiałem ten piękny wschód słońca, tak wesoły i ożywczy - gdy nagle usłyszałem, że ktoś wchodzi na platformę. Przygotowałem się, by powitać kapitana, ale zamiast niego wszedł jego zastępca. Przeszedł przez platformę, zdając się nie spostrzegać mej obecności. Przyłożywszy do oczu potężną lunetę, zbadał z niezmierną uwagą horyzont. Potem zbliżył się do klapy i wymówił zdanie, którego brzmienie dokładnie tu przytaczam. Zachowałem je dobrze w pamięci, bo każdego rana powtarzało się w jednakowych okolicznościach. Słowa oficera brzmiały: - Nautron respoc lerni virch. Co znaczyły - tego nigdy wiedział nie będę. Po wymówieniu tych słów oficer zszedł na dół. Myślałem, że „Nautilus" wraca do swej podmorskiej żeglugi, pospieszyłem więc do klapy i przez podłużny korytarz, dostałem się do mego pokoju. Upłynęło pięć dni, a położenie statku nie uległo zmianie. Każdego ranka wychodziłem na platformę. Co dzień to samo zdanie wychodziło z ust tego samego marynarza. Kapitan Nemo nie pokazywał się. Sądziłem, że go już nigdy nie zobaczę, gdy 16 listopada, wróciwszy do swego pokoju z Nedem i Conseilem, zastałem na stole list do mnie adresowany. Rozerwałem z niecierpliwością kopertę. Pismo było wyraźne, staranne, zakrawało nieco na gotyckie, przypominając kształt liter używanych w Niemczech. List brzmiał następująco: Do Pana Profesora 17 listopada 1867 r. Piotra Aronnax. na pokładzie „Nautilusa " Kapitan Nemo zaprasza profesora Aronnax na polowanie, które odbędzie jutrzejszego rana w swych lasach wyspy Crespo. Spodziewa się, że profesorowi nic nie przeszkodzi w nim uczestniczyć i z przyjemnością będzie widział razem z nim jego towarzyszy. Dowódca „Nautilusa" Kapitan Nemo * Małe białe chmurki, lekkie i nastrzepione po brzegach (przy. aut.). - Polowanie! - zawołał Ned. - I to w lasach na wyspy Crespo - dodał Conseil. - Więc ten dziwak jednak wysiada na ląd - zauważył Ned Land. - Wydaje mi się, że to dość jasno wyrażone - odparłem, powtórnie odczytując list. - A więc należy przyjąć zaproszenie - rzeki Kanadyjczyk. - Raz stanąwszy na ziemi, zobaczymy, jak postąpić dalej. Zresztą nie gniewa mnie to wcale, że zjem sobie parę kawałków świeżego mięsa. Nie starając się wyjaśnić sprzeczności, zachodzącej pomiędzy okazywanym przez kapitana Nemo wstrętem do wysp i lądów, a jego zaproszeniem na polowanie w lasach, poprzestałem na odpowiedzi: - Zobaczmy przede wszystkim, gdzie leży wyspa Crespo. Wziąłem mapę obu półkul i pod 32° 4' szerokości północnej a 167° 50' długości zachodniej znalazłem wysepkę odkrytą w 1801 r. przez kapitana Crespo, która na dawnych mapach hiszpańskich zwana była Rocca de la Pląta, to jest „Srebrna Skała". Znajdowaliśmy się zatem blisko tysiąc osiemset mil od miejsca, z którego wyruszyliśmy, a zmieniony nieco kurs „Nautilusa" wyznaczony był w kierunku południowo- zachodnim. Wskazałem moim towarzyszom tę drobną skałę, położoną w północnej części Oceanu Spokojnego. - Jeżeli kapitan Nemo - powiedziałem - wysiada niekiedy na ląd, to przynajmniej wybiera wyspy całkowicie bezludne. Ned Land, pokręciwszy tylko głową, nic mi nie odpowiedział; to samo zrobił i Conseil, po czym obaj odeszli. Po kolacji, podanej przez milczącego i niewzruszonego stewarda, udałem się na spoczynek, myśląc o jutrze nie bez pewnego podniecenia. Nazajutrz, 17 listopada, zbudziwszy się, poczułem, że „Nautilus" stoi całkiem nieruchomy. Ubrałem się szybko i poszedłem do dużego salonu. Zastałem tam kapitana Nemo, który już mnie oczekiwał. Na mój widok wstał, ukłonił się i zapytał, czy zechcę mu towarzyszyć. Ponieważ nie napomknął ani słówka o naszym ośmiodniowym niewidzeniu się, więc i ja nie wspominałem o tym, odpowiadając po prostu, że jestem, wraz z mymi towarzyszami, gotów do drogi. - Ośmielę się tylko - dodałem - zadać panu jedno pytanie. Jakim sposobem, zerwawszy wszelkie stosunki z ziemią, posiada pan lasy na wyspie Crespo? - Panie profesorze - odpowiedział kapitan - lasy, które posiadam, nie potrzebują od słońca światła ani ciepła. Nie mieszkają w nich lwy, rysie, tygrysy, czy jakiekolwiek czworonożne zwierzęta. Znam je tylko ja; dla mnie jednego one rosną. Nie są to lasy lądowe, ale podmorskie. - Podmorskie lasy! - zawołałem. - Tak, panie profesorze. - I chce mnie pan do nich zaprowadzić? - Właśnie. - Pieszo? - I suchą stopą. - Polując? - Polując. - Z bronią w ręku? - Z bronią w ręku. Spojrzałem na dowódcę „Nautilusa" wzrokiem, który nie wyrażał dlań nic pochlebnego. „Widocznie cierpi na urojenia - pomyślałem. - Miał napad, który trwał osiem dni i dotąd jeszcze w pełni nie ustał". Szkoda, wolałbym uważać go za oryginała niż szaleńca. Myśl ta dawała się wyraźnie wyczytać z mej twarzy - ale kapitan Nemo kazał mi tylko iść z sobą. Weszliśmy do sali jadalnej, gdzie zastawione było śniadanie. - Panie Aronnax - rzekł kapitan - proszę zjeść ze mną bez ceremonii śniadanie. Porozmawiamy, jedząc. Przyrzekłem panu przechadzkę po lesie, lecz nie obiecywałem, że odbędziemy tam piknik. Proszę się posilić jak człowiek, który będzie musiał długo czekać na obiad. Zabrałem się ochoczo do uczty, złożonej z rozmaitych ryb i zrazów ze strzykw, przyprawionych smakowitymi algami, jak Porphyria lacimata i Laurentia primafetida. Za napój służyła czysta woda, do której, za przykładem kapitana, dodałem kilka kropel nalewki, robionej z algi znanej pod nazwą rodomenia palmowata. Kapitan Nemo jadł, z początku nie mówiąc ani słowa; potem odezwał się do mnie: - Panie profesorze, kiedy zaproponowałem panu polowanie w mych lasach na wyspie Crespo, sądził pan, że zaprzeczam sam sobie. Gdy objaśniłem, że tu chodzi o lasy podmorskie, myślał pan, że jestem szaleńcem. Nie trzeba nigdy sądzić ludzi tak lekkomyślnie... - Ale kapitanie, proszę wierzyć... - Proszę posłuchać, a zobaczy pan, czy wypada zarzucać mi sprzeczność lub obłąkanie. Podobnie jak ja wie pan doskonale, że człowiek może żyć pod wodą, byle tylko miał z sobą zapas powietrza niezbędnego do oddychania. W pracach podmorskich robotnik w nieprzemakalnym ubraniu, z głową zamkniętą w metalowym pudle, otrzymuje powietrze za pomocą pomp tłoczących i regulatorów odprowadzających. Nurek w takich warunkach nie ma dosyć swobody. Związany jest z pompą kauczukową rurą, istnym łańcuchem przykuwającym go do ziemi. Będąc tak przyczepieni do „Nautilusa", nie moglibyśmy odejść daleko. - Lecz w jaki sposób możemy być wolni? - zapytałem. - Za pomocą wynalezionego przez pańskich rodaków przyrządu Rouquay - rola- Denayrouze'a, który udoskonaliłem, może pan bez najmniejszego zagrożenia organizmu przebywać w nowych warunkach fizjologicznych. Przyrząd ten składa się ze zbiornika z grubej blachy, który napełniam powietrzem pod ciśnieniem pięćdziesięciu atmosfer. Butlę tą zawiesza się z tyłu na szelkach jak tornister żołnierski. Górna jej część tworzy zawór skąd powietrze nie może uchodzić inaczej, jak tylko przy swym normalnym ciśnieniu. W przyrządzie Rouquayrola takim, jak go powszechnie używają, wychodzące z pudełka dwie kauczukowe rurki łączą się z wypukłą pokrywą zatykającą usta i nos; jedna z nich wprowadza powietrze do oddychania, drugą uchodzi zużyte - a język zatyka według potrzeby jedną lub drugą. Ja zaś, wystawiając się na wysokie ciśnienie głębin morskich, muszę chronić głowę w podobnej do używanej przez nurków miedzianej bani, do której przylegają owe dwie nirki do wdychania i wydychania. - Świetnie, kapitanie Nemo. Jednak powietrze, które pan z sobą zabiera, musi się szybko zużywać; a gdy nie zawiera więcej nad piętnaście procent tlenu, staje się niezdatne do oddychania. - Bez wątpienia, panie Aronnax; ale jak już mówiłem, pompy „Nautilusa'" pozwalają mi wypełnić rezerwuar przyrządu przy bardzo wysokim ciśnieniu. Tym sposobem mam powietrze do oddychania na dziewięć do dziesięciu godzin. - Nie mogę nic zarzucić temu rozumowaniu - odpowiedziałem. – Zapytam tylko, jak oświeca pan sobie drogę na dnie oceanu? - Przyrządem Ruhmkorffa, panie Aronnax. Składa się on z ogniwa Bunse- na, które wprawiam w działanie nie za pomocą dwuchromianu potasu, lecz sodu, który mogę czerpać z morza do woli. Cewka indukcyjna kumuluje wytworzoną elektryczność i odprowadza do odpowiednio urządzonej lampy. W reflektorze tym znajduje się szklana wężownica, zawierająca osad węglowodoru. Gdy przyrząd jest czynny, gaz ten wydaje silne białe światło. - Kapitanie Nemo, wszelkie moje wątpliwości zbijasz tak przekonywającymi odpowiedziami, że nie śmiem już dłużej ich żywić. Jednakże, jeżeli zmuszony jestem zgodzić się na przyrządy Rouquayrola i Ruhmkorffa, niech mi wolno będzie zrobić pewne zastrzeżenie co do sztucera, w który chcesz mnie uzbroić. - Ależ nie mówiłem o broni palnej - odpowiedział kapitan. - A więc to wiatrówka? - Naturalnie. Jak pan sobie wyobraża produkcję prochu na mym pokładzie, gdy nie mam ani saletry, ani siarki, ani węgla. - Zresztą - dodałem - żeby skutecznie strzelać pod wodą, trzeba by pokonać znaczny opór. - To jeszcze nie przeszkadzałoby. Jest pewien rodzaj luf, udoskonalonych no Fultonie przez Anglików: Filipa Colesa i Burleya, Francuza Frucy'ego i Włocha Landiego, ze specjalnym systemem zamkowym, z których można strzelać w takich warunkach. Ale, powtarzam panu, nie mając prochu, zastąpiłem go powietrzem pod wysokim ciśnieniem, którego dostarczają mi obficie pompy „Nautilusa". - Powietrze to musi się szybko zużywać. - Mam mój przyrząd Rouquayrola, który w potrzebie może mi go dostarczyć. Wystarczy osobny wentyl. Zresztą panie Aronnax, sam się pan przekona, że na podmorskich łowach niewiele potrzeba ładunków i powietrza. - Wydaje mi się jednak, że w tym półświetle i wśród płynu tak gęstego w stosunku do atmosfery, strzały nie mogą nieść daleko i rzadko bywają śmiertelne. - Każdy strzał z tej broni jest śmiertelny i gdy zwierzę zostanie tylko dotknięte pociskiem, pada nieżywe. - Dlaczego? - Bo mojej broni nie nabija się zwykłymi kulami, ale drobnymi szklanymi kapsułkami, wynalezionymi przez austriackiego chemika Leniebrocka, których posiadam znaczny zapas. Te szklane kapsułki, pokryte stalowym płaszczem i obciążone ołowianą stopką - prawdziwe butelki lejdejskiej, naładowane elektrycznością pod bardzo wysokim napięciem. Za najmniejszym uderzeniem pękają, a najsilniejsze zwierzę pada martwe. Dodam jeszcze, że nie są większe niż ziarno grubego śrutu, i że nabój zwykłej fuzji mógłby zawierać ich dziesięć. - Pozostaje mi tylko wziąć strzelbę. - powiedziałem, wstając od stołu. - Zresztą gdzie pan pójdzie, tam pójdę i ja. Kapitan poprowadził mnie na rufę „Nautilusa". Przechodząc koło kajuty Neda i Conseila, zawołałem moich towarzyszy, którzy natychmiast ruszyli za nami. Weszliśmy do kajuty leżącej na samym krańcu okrętu, obok hali maszyn, ażeby ubrać się w spacerowe ubrania. * Butelka lejdejska - najstarszy rodzaj kondensatora elektrycznego wynaleziony w latach 1745- 46 przez P. van Musschenbroeka w Lejdzie oraz, niezależnie od niego, przez E. J. von Kleista w Kamieniu Pomorskim. ROZDZIAŁ XVI Przechadzka po dnie morskim Kajuta w której się znajdowałem, była zarazem arsenałem i szatnią „Nautilusa"'. Tuzin aparatów do nurkowania był przygotowany dla wybierających się na przechadzkę. Ujrzawszy je, Ned Land okazał widoczną niechęć do włożenia tego ubioru. - Ależ lasy wyspy Crespo, są to lasy podmorskie. - Tak... - mruknął harpunnik, zły, gdyż rozwiały się jego marzenia o świeżym mięsie. - A pan, panie Aronnax, ubierze się w ten kaftan? - To konieczne, Nedzie. - Wolno panu - odrzekł, wzruszając ramionami - ja jednak, o ile mnie gwałtem nie zmuszą, nie włożę go za nic w świecie. - Nie będą cię zmuszać, panie Nedzie - odezwał się kapitan Nemo. - Co ty na to, Conseil? - zapytał Land. - Ja pójdę wszędzie, gdzie wybiera się profesor - odparł Conseil. Na wezwanie kapitana przybyło dwóch członków załogi, którzy pomogli nam we włożeniu ciężkich, nieprzemakalnych kombinezonów z kauczuku, które mogły wytrzymać bardzo wysokie ciśnienie. Można powiedzieć, że ubraliśmy zbroje, zarazem giętkie i mocne. Strój nasz składał się z kaftana i spodni, zakończonych grubym obuwiem z ołowianymi podeszwami. Tkanina kaftana pokryta była miedzianymi blaszkami, które opancerzały pierś, chroniły ją od naporu wody i pozwalały płucom oddychać swobodnie; rękawy kończyły się giętkimi rękawicami, niekrępującymi poruszeń ręki. Była ogromna różnica pomiędzy tym udoskonalonym ekwipunkiem, a niekształtnymi przyborami nurkowymi wynalezionymi jeszcze w XVIII wieku, jak np. korkowe pancerze, kaftany bez rękawów, dzwony nurkowe. Kapitan Nemo, jeden z jego towarzyszy - olbrzym, posiadający zapewne ogromną siłę - Conseil i ja włożyliśmy szybko te nurkowe stroje. Pozostawało tylko wsunąć głowę w metalową banię. Wcześniej jednak poprosiłem kapitana, by mi pozwolił obejrzeć naszą broń. Jeden z załogi „Nautilusa" podał mi jednolufową fuzję ze stali, z dużą pustą wewnątrz kolbą, która służyła za rezerwuar zgęszczonego powietrza, po pociągnięciu kurka dostającego się przez zawór do metalowej lufy. Magazynek, wpasowany w zagłębienie kolby, zawierał dwadzieścia elektrycznych pocisków, które za pomocą sprężyny same wsuwały się w lufę. Po każdym wystrzale broń była natychmiast repetowana. - Kapitanie Nemo - powiedziałem - ta broń jest doskonała i łatwa w użyciu. Chciałbym jak najszybciej ją wypróbować. Lecz jak dostaniemy się na dno morza? - W tej chwili, panie profesorze, „Nautilus" spoczywa na dnie dziesięć metrów pod powierzchnią i pozostaje nam tylko wyruszyć. - Ale jak wyjdziemy? - Zobaczy pan. Kapitan Nemo włożył na głowę metalową banię. Conseil i ja zrobiliśmy to samo, słysząc jak Kanadyjczyk życzył nam szyderczo „szczęśliwych łowów". Górna część naszej odzieży zakończona była miedzianym kołnierzem, do którego przyśrubowywało się metalowy szyszak. Trzy wycięte w nim otwory, opatrzone grubymi szkłami, pozwalały na rzucanie spojrzeń w każdą stronę. Po przymocowaniu mojego hełmu przyrząd Rouquayrola zaczął natychmiast działać, i muszę przyznać, że oddychałem zupełnie dobrze. Z lampą Ruhmkorffa zawieszoną u pasa i fuzją w ręku byłem gotów do drogi. Przyznam jednak otwarcie, że w tym ciężkim stroju i przykuty do pomostu ołowianymi podeszwami nie zdołałbym postąpić kroku. Nagle poczułem, że mnie popchnięto do małego, przyległego do szatni pokoiku. Towarzysze moi byli transportowani za mną. Usłyszałem, jak zamknęły się za nami drzwi opatrzone w szczelne zasuwy i ogarnęła nas głęboka ciemność. Po kilku minutach usłyszałem przeraźliwy świst. Okazało się, że za pomocą zaworów wpuszczono wodę, która zalała nas, napełniając wkrótce cały pokój. Wówczas otworzył się właz w boku „Nautilusa" i ujrzeliśmy bladą poświatę. Chwilę później stąpałem po dnie morskim. Jakże mam przekazać wrażenia pozostałe mi z tej podwodnej przechadzki! Słowa są bezsilne na oddanie tylu cudownych zjawisk. Skoro nawet pędzel niezdolny jest odtworzyć wiernie właściwych wodnemu żywiołowi uroków, jak pióro mogłoby temu podołać? Kapitan Nemo szedł przodem, a jego towarzysz postępował o kilka kroków za nami. Conseil i ja trzymaliśmy się obok siebie, jak gdyby możliwa była wymiana okrzyków entuzjazmu przez nasze metalowe skorupy. Nie czułem już ciężaru mej odzieży, obuwia, zbiornika z powietrzem, ani nawet grubej bani, w której moja głowa kołatała się jak migdał w łupinie. Wszystkie te przedmioty zanurzone w wodzie, traciły część swej wagi równą wadze wypychanego przez nie płynu. Było mi więc wygodnie dzięki działaniu tego prawa fizycznego, odkrytego przez Archimedesa. Przestałem czuć się jak z trudem poruszający się automat, ba - miałem nawet dość znaczną swobodę ruchów. Światło, rozjaśniające dno trzydzieści stóp pod powierzchnią oceanu, zadziwiało mnie swoją mocą. Promienie słoneczne z łatwością przenikały masy wody, rozpraszając jej zabarwienie. Rozróżniałem wyraźnie przedmioty w odległości stu metrów. Dalej otoczenie nieznacznie i stopniowo przybierało barwę ultramaryny, by w oddali zatrzeć się w mglistej pomroce. Woda, która mnie otaczała, zdawała się być rodzajem powietrza, gęstszego od naszej ziemskiej atmosfery, lecz niemal równie przejrzystego. Nad sobą widziałem spokojną powierzchnię morza. Szliśmy po drobniutkim, gładkim piasku, nie pomarszczonym jak piasek wybrzeży, noszący ślady kołysania się fali. Lśniący ten kobierzec, istny reflektor, z zadziwiającą silą odbijał promienie słońca - stąd właśnie pochodził dziwny blask, przenikający wszystkie atomy płynu. Czy uwierzą mi, gdy powiem, że w tej trzydziestostopowej głębinie widziałem tak wyraźnie, jak wśród jasnego dnia na ziemi? Przez kwadrans stąpałem po iskrzącym się piasku, usianym skorupkami muszel. Kadłub „Nautilusa", podobny kształtem do długiej skały, powoli znikał nam z oczu - ale świecąca jasno latarnia miała ułatwić nam powrót w przypadku, gdyby w wodzie zapanowała ciemność. Szliśmy wciąż dalej, a rozległa piaszczysta równina zdawała się nie mieć granic. Odgarniałem ręką zapadające za mną płynne zasłony, a ślad moich kroków zacierał się natychmiast pod ciśnieniem wody. Wkrótce niektóre kształty przedmiotów, majaczących ledwie w oddali, zarysowały się przed moimi oczami. Ujrzałem na pierwszym planie skaty pokryte najpiękniejszymi okazami zwierzokrzewów i stanąłem zdumiony zjawiskiem właściwym tylko podmorskiej otchłani... Była wówczas godzina dziesiąta rano. Promienie słońca padały na powierzchnię fal pod dosyć ostrym kątem - i pod dotknięciem ich światła, rozszczepionego przez złamanie się jakby w pryzmacie, kwiaty, skały, odziomki, muszle mieniły się siedmioma kolorami słonecznego widma. Był to cud - owa gra barwnych odcieni, istny kalejdoskop kolorów, zielonego, żółtego, pomarańczowego, fioletowego, niebieskiego, błękitnego; słowem całej palety szalonego kolorysty. Czemu nie mogłem podzielić się z Conseilem dojmującymi wrażeniami, kotłującymi się w moim mózgu i współzawodniczyć z nim w okrzykach zachwytu? Czemu nie umiałem, jak kapitan Nemo i jego towarzysz, wymieniać swych myśli za pomocą umownych znaków? Nie mając innych możliwości mówiłem sam do siebie; krzyczałem w miedzianym pudle, zamykającym mi głowę, zużywając może na próżne słowa więcej powietrza niż należało. Na ten wspaniały widok Conseil również przystanął. Oczywiście, wobec tylu rozlicznych okazów zwierzokrzewów i mięczaków dzielny młodzieniec popadł znowu w szał klasyfikowania. Polipy i jeżówce obficie zalegały piasek. Różne odmiany izyd, kornularie, pęki okulin, określanych dawniej nazwą białych korali, najeżone na kształt grzyba gąbki, anemony morskie - wszystkie one tworzyły kwiecisty ogród, ubarwiony jeszcze porfitami, strojnymi kryzką lazurowych macek, rozgwiazdami, tworzącymi całe konstelacje na piasku i asterofitami, mającymi wygląd cieniutkiej koronki utkanej rękami najad, której festony kołysały się przy lekkim falowaniu wody, spowodowanym naszymi krokami. Z niekłamaną przykrością deptałem nogami te świetne gatunki mięczaków, zalegające tysiącami grunt; owe pogrzebyki spiralne, młotki, donaksy i wiele innych tworów oceanu. Ale trzeba było iść - i szliśmy dalej, a tymczasem przepływały nam nad głowami gromady żegawnic, ciągnąc za sobą rozkołysane ultramarynowe macki; meduzy, których opałowe lub bladoróżowe parasole osłaniały nas od promieni słonecznych, i pelagie ogonkowe, które w ciemności siałyby nam drogę fosforycznymi światełkami. Obejrzałem wszystkie te dziwy na ćwierć milowej przestrzeni, zatrzymując się tylko na chwilę i podążając za kapitanem Nemo, który mnie przyzywał skinieniem. Po pewnym czasie zmieniła się budowa dna. Piaszczysta równina zmieniła się w pokład lekkiego iłu, zwany przez Amerykanów oazę, złożony wyłącznie z krzemistych lub wapiennych muszel. Następnie przebiegliśmy łąkę wodorostów, podmorskich roślin nie wyrwanych jeszcze przez wodę i rozradzających się z niezmierną bujnością. Te gęsto splecione trawniki, miękkie przy dotknięciu stopą, mogłyby współzawodniczyć z najdelikatniejszymi dywanami, utkanymi ręką człowieka. Zieloność, rozścielająca się nam pod stopami, rozwijała się jednocześnie ponad głowami. Lekka altana z roślin morskich - zaliczonych do licznej rodziny wodorostów, z której poznano już dwa tysiące gatunków - splatała się na powierzchni wód. Zauważyłem, że rośliny zielone trzymały się najbliżej powierzchni morza, a czerwone średniej głębokości, pozostawiając szarym i czarnym tworzenie ogrodów w odleglejszych warstwach oceanu. Algi są prawdziwym cudem natury, jednym z dziwów flory. Rodzina ta wydaje zarazem najdrobniejsze i największe rośliny na kuli ziemskiej. Jak bowiem naliczono czterdzieści tysięcy tych niedostrzeżonych odziomków na przestrzeni pięciu milimetrów kwadratowych, tak znowu widziano fukusy, których długość przekraczała pięćset metrów. Upłynęło półtorej godziny od chwili opuszczenia „Nautilusa". Zbliżało się południe. Poznałem to po pionowym padaniu promieni słonecznych, które przestały się załamywać. Czarodziejski taniec barw ustępował powoli; szmaragdowe i szafirowe odcienie zatarły się na naszym widnokręgu. Szliśmy miarowym krokiem, rozlegającym się dziwnym odgłosem po dnie. Najmniejszy szelest rozchodził się z szybkością, do której ucho nie przywykło na lądzie. W samej rzeczy, woda jest lepszym przewodnikiem głosu niż powietrze - i ten przebiega w niej z poczwórną prędkością. W pewnym miejscu grunt obniżył się znacznie. Światło przybrało jednostajny odcień. Doszliśmy do głębokości stu metrów, znosząc ciśnienie dziesięciu atmosfer. Mój strój nurkowy był tak dobrze dostosowany, że nie doznawałem z tego powodu żadnej dolegliwości. Poczułem tylko lekkie drętwienie stawów w palcach, lecz i to wkrótce minęło. Nie odczuwałem znużenia po dwugodzinnej przechadzce. W wodzie poruszałem się z zadziwiającą łatwością. Promienie słońca dochodziły jeszcze do tej głębokości, ale światło już słabło. Miejsce silnego blasku zajął czerwonawy półmrok, coś pośredniego pomiędzy dniem a nocą. Widzieliśmy jednak dostatecznie drogę przed sobą i nie było jeszcze potrzeby używania przyrządu Rhumkorffa. Nagle kapitan Nemo przystanął, czekając aż się do niego zbliżę, i wskazał mi ręką ciemne bryły, wyrastające z cienia w niewielkiej odległości. ROZDZIAŁ XVII Podmorski las Nareszcie przybyliśmy do wrót tego lasu, niewątpliwie najpiękniejszego w niezmierzonej posiadłości kapitana Nemo. Dowódca „Nautilusa" uznawał go za swoją własność i przypisywał sobie do niego prawa podobne do tych, jakie mieli pierwsi ludzie u zarania dziejów. Kto zresztą mógłby mu zaprzeczać prawa do posiadania tych podmorskich obszarów? Czy istniał śmielszy od niego pionier, który z toporem w ręku przyszedłby tu przerzedzać ciemne gęstwiny? Podmorski las tworzyły wielkie drzewiaste rośliny. Gdy znaleźliśmy się pod jego szerokim sklepieniem, uderzył mnie w pierwszej chwili szczególny układ gałęzi, którego dotychczas nigdy jeszcze nie widziałem. Ani jedna trawka wyścielająca dno, ani jedna z gałązek sterczących na drzewach, nie leżała, nie zginała się, nie rozciągała się wzdłuż płaszczyzny poziomej. Wszystkie wystrzeliwały ku powierzchni oceanu. Najcieńsze włó- kienka sterczały prosto, niby żelazne druty. Wstężyce i liany rozrastały się wyprężone i prostopadłe. Roślinność ta pozostawała zwykle nieruchoma, a odchylona ręką, powracała natychmiast do pierwotnego położenia. Było to prawdziwe królestwo prostopadłości. Wkrótce przyzwyczaiłem się do tego dziwnego układu i do otaczającego nas mroku. Dno lasu usiane było ostrymi głazami, które trudno było omijać. Flora podmorska wydała mi się nawet bogatsza od znajdującej się w strefach północnych lub zwrotnikowych, gdzie jej gatunki nie są tak liczne. Mieszałem z początku mimowolnie dwa królestwa: zwierzokrzewy z wodnymi porostami, zwierzęta z roślinami. Któż zresztą nie byłby się omylił? Fauna i flora tak blisko współżyją w tym podmorskim świecie! Zauważyłem, że wszystkie twory królestwa roślinnego trzymały się gruntu nader powierzchownie. Pozbawione korzeni, zachowując się obojętnie względem ciał stałych, piasku, muszli lub kamieni, które je podtrzymują - rośliny podmorskie potrzebują od nich tylko podpory, nie czynników rozwoju, podstawę istnienia mając w wodzie, która je odżywia. Większa część roślin wypuszcza zamiast liści płatki fantastycznych kształtów, zabarwionych pewną określoną gamą kolorów, obejmującą różowy, karmin, zielony, oliwkowy, płowy i brunatny. „Ciekawa anomalia, dziwny żywioł - rzekł pewien przyrodnik - w którym królestwo zwierząt kwitnie, a królestwo roślinne kwiatów jest pozbawione''. Wśród tej roślinności, rozmiarami przypominającej drzewa strefy umiarkowanej, a także w jej cieniu gromadziły się prawdziwe krzaki żywych kwiatów: skupiska zwierzokrzewów, na których rozkwitały meandryny, dzwonki żółtawe z przezroczystymi mackami, pęki zwierzokwiatów rozścielające się jak trawa, a dla dopełnienia złudzeń, ryby- muchy jak roje kolibrów latające z gałązki na gałązkę. Około godziny pierwszej kapitan Nemo dał hasło do odpoczynku. Byłem z tego bardzo zadowolony. Wyciągnęliśmy się wszyscy w naturalnej altance z alarii, których długie i cienkie wstęgi strzelały w górę prosto jak strzały. Ta chwila wytchnienia wydała mi się rozkoszna. Do zupełnego uroku brakło jeszcze tylko rozmowy. Ale niepodobna było ani pytać, ani odpowiadać. Przybliżyłem tylko moją wielką mosiężną głowę do głowy Conseila. Spostrzegłem błyszczące zadowoleniem oczy, a mój sługa na znak radości poruszył się w swej skorupie w bardzo zabawny sposób. Dziwiło mnie to, że po czterogodzinnej przechadzce nie odczuwałem gwałtownego głodu. Nie umiem powiedzieć, co było przyczyną tego stanu. Doznawałem za to nieprzezwyciężonej chęci do snu, co się zdarza wszystkim nurkom. Toteż wkrótce oczy mi się zamknęły za grubą szybą i zapadłem w głęboką senność, zwalczaną dotychczas tylko ruchem. Kapitan Nemo i jego dzielny towarzysz dali mi dobry przykład, wyciągnąwszy się także wygodnie. Jak długo byłem pogrążony w uśpieniu?... nie mógłbym ściśle określić - ale kiedy się obudziłem, zdawało mi się, że słońce nachylało się ku widnokręgowi. Kapitan Nemo już wstał, a ja zacząłem się przeciągać, kiedy niespodziewane zjawisko postawiło mnie na nogi. O kilka kroków od nas potworny pająk morski wysokości jednego metra patrzył zezowatymi ślepiami i gotów był rzucić się na mnie. Chociaż mój ubiór nurka był dość gruby i mógł mnie ochronić od ukąszeń tego zwierzęcia, nie potrafiłem powściągnąć odruchu zgrozy. Conseil i marynarz „Nautilusa" przebudzili się w tej chwili. Kapitan Nemo wskazał swemu towarzyszowi obrzydłego skorupiaka, który został powalony uderzeniem kolby; widziałem jak straszne łapy tego potwora wiły się w ostatnich konwulsjach. To spotkanie naprowadziło mnie na myśl, że inne zwierzęta, jeszcze straszniejsze, musiały nawiedzać te ciemne gęstwiny - i że mój ubiór nie zawsze zasłoniłby mnie od ich napaści. Dotychczas o tym nie pomyślałem, postanowiłem więc mieć się na baczności. Przypuszczałem zresztą, że ten wypoczynek był końcem naszej przechadzki, lecz pomyliłem się, gdyż kapitan zamiast wracać na statek, puścił się jeszcze dalej na tę zuchwałą wycieczkę. Dno obniżało się ciągle, po coraz wyraźniejszej jego pochyłości widocznie zmierzaliśmy do większych głębin. Była prawdopodobnie godzina trzecia, kiedy doszliśmy do wąskiej doliny, wyżłobionej między dwiema pionowymi wysokimi skalami i leżącej na głębokości stu pięćdziesięciu metrów. Dzięki doskonałości naszych przyrządów przekroczyliśmy o dziewięćdziesiąt metrów granicę, którą natura dotychczas zakreślała podmorskim wycieczkom człowieka. Mówię sto pięćdziesiąt metrów, choć żadnym instrumentem nie mogłem oznaczyć tej odległości. Ale wiedziałem, że nawet w najprzejrzystszych morzach promienie słoneczne dalej przeniknąć nie mogą. A tu właśnie otoczyła nas zupełna ciemność. O dziesięć kroków nic nie podobna było dostrzec. Szedłem po omacku, gdy nagle spostrzegłem żywy blask białego światła. Kapitan Nemo uruchomił swój przyrząd elektryczny; jego towarzysz naśladował go. Conseil i ja poszliśmy za ich przykładem. Poprzez obrót przełącznika połączyłem cewkę ze szklanym wężem, a światło czterech latarni rozjaśniło morze w promieniu dwudziestu pięciu metrów. Kapitan Nemo zapuszczał się coraz dalej w ciemne głębie lasu, którego zarośla rzedły coraz bardziej. Zauważyłem, że życie roślinne zamierało prędzej niż zwierzęce. Rośliny morskie nie pojawiały się już na jałowym gruncie, a spotykaliśmy jeszcze dużą ilość zwierząt, zwierzokrzewów, stawonogów, mięczaków i ryb. Idąc, przypuszczałem, że światło przyrządu Ruhmkorffa zwabi do nas niektórych mieszkańców tych ciemnych otchłani. Ale jeśli się zbliżali, to tylko na odległość niedogodną dla myśliwych. Kilka razy widziałem nawet, jak kapitan Nemo zatrzymywał się i celował, ale po chwili rozwagi opuszczał broń i szedł dalej. W końcu około godziny czwartej skończyła się ta cudowna wycieczka. Potężna ściana skalna, wyrosła przed nami; było to skupisko olbrzymich głazów, potworne granitowe urwisko, z ciemnymi pieczarami, ale bez śladu krawędzi, której można by się było uchwycić. Dotarliśmy do wybrzeży wyspy Crespo. Tu zaczynał się stały ląd. Kapitan Nemo zatrzymał się nagle. Powstrzymał nas w pochodzie, i mimo że gorąco pragnąłem przebyć tę ścianę, trzeba było być posłusznym. W tym miejscu kończyły się posiadłości kapitana Nemo i ich granicy nie chciał przekroczyć. Z tamtej strony ciągnęła się część globu, której wyrzekł się na zawsze. Zaczął się odwrót. Kapitan Nemo stanął znów na czele naszej gromadki i szedł bez wahania. Zdawało mi się, że powracaliśmy do „Nautilusa" inną drogą. Ta nowa bardzo stroma, a zatem trudna do przebycia trasa, zbliżyła nas szybko do powierzchni oceanu. Jednak powrót do górnych warstw nie był tak nagły, aby zmniejszenie się ciśnienia wody mogło nadwerężyć nasze organizmy w sposób groźny dla wszystkich nurków. Wkrótce wodę zaczął rozświetlać słoneczny blask, którego natężenie stopniowo się zwiększało, a ponieważ słońce stało już nisko nad widnokręgiem, łamiące się światło odbijało na brzegach różnych przedmiotów widmowy pierścień. Na głębokości dziesięciu metrów postępowaliśmy pośród wielu małych rybek różnych gatunków, ale nie natrafiliśmy na żadną morską zwierzynę godną wystrzału. W pewnej chwili spostrzegłem, jak kapitan szybko przyłożył broń do ramienia. Nastąpił wystrzał, usłyszałem lekkie syknięcie, a potem jakieś zwierzę padło rażone strzałem o kilka kroków od nas. Była to wspaniała wydra morska, enhydra, jedyny czworonóg wyłącznie morski. Zdobycz, długa na metr i pięćdziesiąt centymetrów, musiała być bardzo cenna. Skóra jej, barwy brunatno- kasztanowatej na grzbiecie, a srebrzystej pod spodem, dostarcza futro tak poszukiwane na targach rosyjskich i chińskich: delikatność i połysk sierści sprawiały, że jego wartość dochodziła do dwóch tysięcy franków. Towarzysz kapitana Nemo podniósł zwierzę, przewiesił je przez ramię, następnie wszyscy znów wyruszyli w drogę. Całą godzinę szliśmy po piaszczystej równinie, która często wznosiła się mniej niż na dwa metry od powierzchni morza. Widziałem wtedy nad sobą własne odwrócone odbicie, tak że ponad nami widać było taką samą gromadkę, powtarzającą wszystkie ruchy i gesty, z tą tylko różnicą, że poruszała się ona do góry nogami. Zauważyłem jeszcze jedno zjawisko: przemieszczanie się jakby dużych obłoków szybko się zbierających i jeszcze szybciej rozpraszających. Zastanowiwszy się, pojąłem, że te chmury były po prostu falami i dostrzegłem nawet białą pianę zdobiącą wierzchołki bałwanów. Potrafiłem też wyśledzić cienie wielkich ptaków przelatujących nad naszymi głowami; ich odbicia ślizgały się szybko po powierzchni spienionego morza. Przy tej sposobności byłem świadkiem jednego z najpiękniejszych strzałów, jaki kiedykolwiek oddał jakikolwiek myśliwy. Szybując zbliżył się do nas wielki ptak o szerokich skrzydłach, wyraźnie widoczny spod wody. Towarzysz kapitana Nemo wycelował i strzelił, kiedy ptak był już tylko o kilka metrów nad powierzchnią morza. Ofiara padła rażona pociskiem i pod swoim ciężarem spłynęła aż do stanowiska myśliwego, który też zabrał zaraz swą zdobycz. Był to wspaniały okaz albatrosa. Ten wypadek nie zatrzymał naszego pochodu. Przez dwie godziny szliśmy to po piaszczystym dnie, to po uciążliwych dla wędrowców łąkach wodorostów. Byłem już bardzo zmęczony, kiedy spostrzegłem światło rozpraszające ciemności wód w promieniu pół mili. Była to latarnia „Nautilusa". Liczyłem, że po dwudziestu minutach znajdziemy się na jego pokładzie, a tam odetchniemy swobodnie. Zdawało mi się, że mój zbiornik dostarcza mi już bardzo ubogiego w tlen powietrza. Nie przewidziałem jednak spotkania, które opóźniło nieco nasze przybycie. Pozostałem o jakieś dwadzieścia kroków w tyle, kiedy spostrzegłem kapitana Nemo, wracającego nagle ku mnie. Silną ręką przygiął mnie ku dołowi, a jego towarzysz to samo zrobił z Conseilem. Początkowo nie wiedziałem, co myśleć o tym niespodzianym napadzie, ale uspokoiłem się, widząc, że kapitan pada na ziemię tuż przy mnie i nie porusza się wcale. Podniosłem nieco głowę i spostrzegłem przemykające nad nami olbrzymie cielsko. Krew zastygła mi w żyłach! Poznałem grożące nam olbrzymie ryby. Była to para wielkich rekinów, o długich ogonach, mętnych i szklistych ślepiach; materię fosforyczną wydzielały one przez dziurki umieszczone koło pysków. Co za potworne „robaczki świętojańskie", które potrafią w swych żelaznych szczękach zetrzeć człowieka na miazgę! Nie wiem, czy Conseil zajmował się ich klasyfikacją; co do mnie, przypatrywałem się ich srebrzystym brzuchom i najeżonym zębami paszczom, zupełnie bez naukowej ciekawości. Obserwowałem je raczej w jako niedoszła ofiara, niż zapalony przyrodnik. Na szczęście, te żarłoczne zwierzęta niedobrze widzą. Przepłynęły, nie spostrzegłszy nas i musnąwszy zaledwie brunatnymi płetwami; uniknęliśmy cudem prawie niebezpieczeństwa nierównie groźniejszego niż spotkanie tygrysa w dżungli. W pół godziny potem, kierując się światłem latami elektrycznej, doszliśmy do „Nautilusa". Zewnętrzny właz był otwarty, a kapitan Nemo zamknął go natychmiast po naszym wejściu do śluzy. Potem przycisnął sprężynę; usłyszałem działanie pomp wewnątrz statku i po kilku chwilach pomieszczenie zostało opróżnione z wody. Wtedy otworzyły się drzwi wewnętrzne i weszliśmy do garderoby. Tam zrzuciliśmy nie bez wysiłku nasze ubiory nurków. Zmęczony, upadając ze znużenia i senności, udałem się do mego pokoju, odurzony tą nadzwyczajną wędrówką po morskich głębinach. ROZDZIAŁ XVIII Cztery tysiące mil pod Oceanem Spokojnym Nazajutrz, osiemnastego listopada, całkowicie przyszedłem do siebie po męczących wydarzeniach dnia poprzedniego i wszedłem na platformę w chwili, kiedy oficer „Nautilusa" wymawiał swój codzienny frazes. Przyszło mi na myśl, że ta formuła stosowała się zapewne do stanu morza, albo miała znaczyć: „Niebezpieczeństwa nie widać". W istocie ocean był pusty. Ani śladu żagla na widnokręgu. Brzegi wyspy Crespo zniknęty podczas nocy. Morze odbijało promienie słoneczne, przybierając kolor indygo. Podziwiałem wspaniałą panoramę oceanu, kiedy na platformie ukazał się kapitan Nemo. Zdawał się nie spostrzegać mojej obecności i zaczął obserwacje astronomiczne. Ukończywszy je, oparł się o klatkę latarni i długo błądził wzrokiem po falach. Tymczasem ze dwudziestu marynarzy z „Nautilusa", potężnych i dobrze zbudowanych, weszło na platformę. Przyszli wyciągnąć sieci założone w nocy. Marynarze ci należeli widocznie do różnych narodowości, chociaż u wszystkich dostrzegłem typ europejski. Sądzę, że rozpoznałem wśród nich Irlandczyków, Francuzów, kilku Słowian oraz Greka lub Kreteńczyka. Ludzie ci byli nad wyraz małomówni i posługiwali się między sobą tym dziwnym narzeczem, którego pochodzenia nie mogłem się nawet domyślić. Powstrzymałem się więc od zadawania im jakichkolwiek pytań. Sieci wyciągnięto na pokład. Były to szerokie sakwy, podobne do tych, jakich używa się na brzegach normandzkich, w których pływający drąg i przeciągnięty' przez niższe oka łańcuch zabezpiecza otwór przed zamknięciem. Taki sak, ciągnięty na żelaznej ramie, wymiata dno oceanu i zabiera po drodze wszystkie jego twory. Tym razem dostarczył ciekawych okazów z tych obfitych w ryby okolic; żaboryby, które swym śmiesznym ruchom zawdzięczają także nazwę komediantów; czarne komersony uzbrojone w macki; giętkie bali- sty, opasane czerwonymi prążkami; kolcobrzuchy księżycowe, wydzielające jad; kilka minóg oliwkowej barwy; długonosy pokryte srebrzystą łuską; zielo- nawe miętusy; kilka odmian kielbi oraz trzy wspaniale tuńczyki, które - mimo szybkości w pływaniu - me zdołały umknąć przed siecią. Oceniłem połów na przeszło tysiąc funtów ryby. Ilość to była znaczna, ale nie zadziwiająca, zważywszy, że sieć zostaje w wodzie przez kilka godzin i zamyka do swego nicianego więzienia cały świat wodny. Nie miało więc nam braknąć żywności doskonałego gatunku, którą szybkość „Nautilusa" i przyciąganie jego światła mogły w każdej chwili uzupełnić. Te różne morskie produkty zostały natychmiast przez otwory zrzucone do spiżarni i przeznaczone do spożycia na świeżo lub do zakonserwowania. Gdy potów się skończył i kiedy odświeżono zapas powietrza, sądziłem, że „Nautilus" dalej będzie odbywał swoją podmorską wycieczkę, i chciałem wrócić do mej kajuty, kiedy kapitan Nemo, zwróciwszy się do mnie, rzekł bez żadnych wstępów: - Proszę spojrzeć na ten ocean, profesorze, czy nie jest on obdarzony prawdziwym życiem? Czy nie podlega porywom gniewu i czułości? Wczoraj zasnął, za naszym przykładem; dziś budzi się po spokojnej nocy. Ani „dzień dobry", ani „dobry wieczór". Czy nie wyglądało to, jak gdyby ten dziwny człowiek prowadził ze mną zaczętą dawniej rozmowę? - Niech pan patrzy! - mówił dalej - budzi się pod pieszczotami słońca! Ożywa znowu swym codziennym życiem! Zaprawdę zajmujące jest śledzenie żywotności tego organizmu. Widoczne było, że kapitan Nemo nie żądał ode mnie żadnej odpowiedzi, a mnie wydało się niepotrzebne częstować go takimi frazesami, jak „w istocie", „zapewne" lub „ma pan słuszność". Mówił do siebie, robiąc długie przerwy. Było to głośne rozmyślanie. - Tak... Ocean posiada prawdziwe krążenie, dla wywołania którego dość było Stwórcy Wszechrzeczy rozproszyć w nim ciepło, sole i żywe organizmy. Ciepłota stwarza różnice gęstości, które są powodem powstania prądów i prze- ciwprądów. Parowanie, zerowe w okolicach podbiegunowych, silne w strefach równikowych, powoduje ciągłą wymianę wód zwrotnikowych. Zobaczy pan źródło tych zjawisk, gdy znajdziemy się pod biegunem. Powiedziałem sobie: „Pod biegunem! Czyżby ten awanturniczy wędrowiec aż tam chciał nas zaprowadzić?". Kapitan tymczasem milczał i spoglądał na żywioł tak dokładnie i tak bezustannie przez siebie badany. Potem mówił dalej: - Sole, panie profesorze, znajdują się w morzu w znacznej ilości. Gdyby zebrał pan cały zapas rozpuszczony w wodzie, otrzymałby pan objętość czterech i pół miliona mil sześciennych, która rozpostarta na kuli ziemskiej, pokryłaby ją warstwą wysoką na dziesięć metrów. Proszę nic sądzić, że zasolenie wody jest tylko kaprysem natury. Nie. Chroni ono morza przed nadmiernym parowaniem. Rola to bardzo ważna, rola regulatora równowagi na kuli ziemskiej. Kapitan Nemo zatrzymał się, wstał, postąpił parę kroków po platformie i powrócił do mnie. - Co do wymoczków - mówił dalej - tych żyjątek, których miliony mieszczą się w jednej kropelce, a osiemset tysięcy ma wagę jednego miligrama, odgrywają one niemniej ważną rolę. Pochłaniają sole morskie, przyswajają sobie ciała stałe z wody i - prawdziwi twórcy wapiennych kontynentów – fabrykują korale i polipy koralowe! Dzięki nim kropla wody, pozbawiona części mineralnych, staje się lżejsza, wznosi się w górę, pochłania sole pozostawione po wyparowaniu, obciąża się, spada i przynosi żyjątkom nowy żywioł do pochłonięcia; stąd podwójny prąd do góry i na dół, a więc zawsze ruch, zawsze życie! Życie silniejsze niż na lądach, bujniejsze, nieograniczone, rozlewające się po wszystkich częściach tego oceanu; żywioł śmiertelny dla człowieka, ale dający życie miliardom zwierząt - i mnie! Ile razy kapitan Nemo przemawiał w ten sposób, zmieniał się cały i wywoływał we mnie niesłychane poruszenie. - Toteż - dodał - tu dopiero żyje się prawdziwie. Nie dziwiłbym się założeniu miast pływających, nagromadzeniu domów podmorskich, które, jak „Nautilus" wypływałyby co rano dla oddechu na powierzchnie wód; byłyby to miasta wolne, niezależne! Choć kto wie, czy jakiś despota... Kapitan zakończył to zdanie gwałtownym gestem. Po czym zwrócił się wprost do mnie, jakby dla odpędzenia przykrych myśli: - Panie Aronnax - zagadnął - czy wie pan, jaka jest głębokość oceanu? - Znam tylko rezultaty głównych sondowań. - Czy mógłby pan je przytoczyć? - Oto liczby - odpowiedziałem - które zachowałem w pamięci. Jeśli się nie mylę, znaleziono średnią głębokość ośmiu tysięcy dwustu metrów w północnym Atlantyku, a dwa tysiące pięćset metrów w Morzu Śródziemnym. Najważniejsze sondowania poczyniono w południowym Atlantyku, pod trzydziestym piątym stopniem. Wykazały one głębokość dwunastu tysięcy metrów, czternastu tysięcy dziewięćdziesięciu jeden metrów i piętnastu tysięcy stu czterdziestu dziewięciu metrów. W rezultacie przypuszcza się. że gdyby dno morskie było zniwelowane, miałoby średnią głębokość około siedmiu kilometrów*. - Dobrze, panie profesorze - odpowiedział kapitan Nemo. - Mam nadzieję, że pokażę panu coś lepszego. Co do średniej głębokości tej części Oceanu Spokojnego, zapewniam pana, że nie jest większa niż cztery metry. To mówiąc, kapitan podszedł do drzwi i zszedł po drabinie. Poszedłem za nim i znalazłem się w wielkim salonie. Śruba została w tejże chwili wprawiona w ruch, opływały dni, tygodnie, a kapitan Nemo bardzo rzadko mnie odwiedzał. Jego zastępca jak najdokładniej oznaczał pozycję „Nautilusa" za pomocą punktów na mapie; tym sposobem mogłem ciągle śledzić kierunek, w którym się posuwaliśmy. Conseil i Land godzinami przesiadywali w mojej kabinie. Conseil opowiedział przyjacielowi wrażenia ze swej wycieczki, więc Kanadyjczyk żałował, że nam nie towarzyszył. Ja zaś nie traciłem nadziei, że jeszcze nadarzy się sposobność zwiedzenia lasów oceanicznych. Niemal codziennie ściany salonu rozchylały się na kilka godzin, karmiąc nasze oczy widokiem podmorskiego świata. * Według obecnych badań średnia głębokość Oceanu Spokojnego wynosi 3957 m, Indyjskiego - 3897, zaś Atlantyckiego - 3602. „Nautilus" kierował się na południowy wschód. Pewnego dnia. nie wiem z jakiego powodu, statek dotarł do warstw wodnych, leżących dwa tysiące metrów pod powierzchnią morza. Termometr wskazywał temperaturę 4.25 °C, typową, jak się zdaje, dla podobnych głębin. Dwudziestego szóstego listopada o trzeciej rano okręt przepłynął zwrotnik Raka pod 172° długości; dnia 27 przemknął koło Wysp Hawajskich, gdzie sławny Cook* znalazł śmierć 14 lutego 1779 r. Zrobiliśmy cztery tysiące osiemset sześćdziesiąt mil, licząc od punktu, z którego wypłynęliśmy. Rano, wszedłszy na platformę, spostrzegłem w odległości dwóch mil Hawaii, naj- znaczniejszą z siedmiu wysp archipelagu. Odróżniałem wyraźnie jej uprawne pola, pasma gór ciągnące się równolegle do wybrzeża i wulkany, wśród których panuje Mauna Kea, wznoszący się cztery tysiące metrów nad poziomem morza. Między innymi stworzeniami morskimi sieć dostarczyła wachlarzówek, polipów o pięknych kształtach, które zamieszkują tą część oceanu. „Nautilus" utrzymywał kierunek południowo- wschodni. Przepłynął równik l grudnia pod 142° długości, po czym po spokojnej, pozbawionej przygód podróży nie przerwanej żadnym ważniejszym wypadkiem, znaleźliśmy się blisko Markizów. Widziałem porosłe lasami góry, rysujące się na widnokręgu, ponieważ kapitan Nemo nie lubił zbliżać się do lądu. W tych okolicach sieci dały nam piękne okazy ryb: dorady z lazurowymi płetwami i złocistymi ogonami, których mięso uważam za wyborne; węgorzowate, prawie zupełnie pozbawione łuski, ale bardzo smaczne; kościonosy o kościstych szczękach, żółtawe tasardy, słowem ryby godne zająć miejsce w kuchni naszego statku. Opuściwszy okolice tych rajskich wysp, pozostających pod opieką Francji, „Nautilus", między 4 a 11 grudnia, przepłynął blisko dwa tysiące mil. W ciągu tej drogi należy odnotować spotkanie niezmiernej gromady kalmarów, ciekawych mięczaków podobnych do sepii. Rybacy francuscy nadali im nazwę rogaczy. Te zwierzątka, dokładnie badane przez przyrodników starożytności, dostarczyły zarówno metafor mówcom greckim, jak i dobrego pożywienia bogatym obywatelom. Tak więc w czasie podróży morze darzyło nas rozrzutnie i bez ustanku najpiękniejszymi swymi widokami. Zmieniało dekoracje i układ sceniczny dla dostarczenia przyjemności naszym oczom, dając nam możność nie tylko podziwiania dzieł Stwórcy w wodnym żywiole, ale zbadania największych tajemnic oceanu. * James Cook (1728- 1779) - angielski odkrywca, badacz Oceanu Spokojnego, zabity w starciu z krajowcami. * Mauna Kea - wygasły wulkan i najwyższy szczyt Hawajów, leży na wyspie Hawaii, jego wysokość wynosi 4205 m. W dniu 11 grudnia byłem zajęty czkaniem w wielkim salonie. Ned Land i Conseil przypatrywali się oświetlonym falom przez otwory w ścianach. „Nautilus" stał nieruchomy. Zbiorniki były napełnione, więc statek znajdował się na głębokości tysiąca metrów, w okolicach oceanu, w których czasem tylko ukazywały się większe ryby. Czytałem właśnie książkę Jana Mace „Słudzy żołądka" i zachwycałem się dowcipnym sposobem podania sensu moralnego, kiedy Conseil przerwał mi lekturę. - Czy mógłby pan profesor tu podejść - rzekł zmienionym głosem. - Cóż takiego Conseil? - Niech pan patrzy. Podszedłem do szyby i wyjrzałem. W promieniach elektrycznego światła dostrzegłem zawieszoną w wodzie olbrzymią, czarną i nieporuszoną masę. Przyjrzałem się jej uważnie, pragnąc rozpoznać naturę tego wieloryba. Nagle straszna myśl przeszła mi przez głowę. - To okręt! - zawołałem. - Tak - odparł Kanadyjczyk - rozbity okręt, który idzie na dno. Ned nie mylił się. Mieliśmy przed oczami statek z poobcinanymi linami, wiszącymi jeszcze przy łańcuchach. Kadłub zdawał się być w dobrym stanie; widocznie katastrofa miała miejsce zaledwie przed kilku godzinami. Trzy kikuty masztów, zdruzgotanych w wysokości dwóch stóp ponad pomostem, wskazywały, że statek musiał postradać żagle. Leżąc na boku, napełnił się wodą i przechylał się na prawą burtę. Smutny był widok tego szkieletu pogrążonego w morskich głębinach, ale smutniejszy stokroć obraz pokładu, na którym leżało jeszcze kilka trupów zaplątanych między linami! Naliczyłem czterech mężczyzn, z których jeden stał u steru i kobietę na wpół wychyloną z okienka kajuty, trzymającą na ręku dziecko. Mogłem nawet rozpoznać jej rysy jasno oświetlone latarnią „Nautilusa" i nie uszkodzone przez wodę. W ostatnim wysiłku zdołała widocznie podnieść maleństwo ponad swoją głowę; jego rączki oplotły silnie szyję matki! Postawa czterech marynarzy wydała mi się straszliwa, zastygli w konwulsyjnych ruchach, dobywali widocznie ostatnich sił dla wyrwania się spomiędzy krępujących ich lin. Tylko sternik z twarzą surową i poważną, siwiejącymi włosami przylegającymi do czoła, a ręką jak gdyby przyrośniętą do koła steru, zdawał się jeszcze kierować swoim trzymasztow- cem w otchłaniach oceanu! Co za scena! Staliśmy oniemiali, z bijącymi sercami, wobec tego obrazu ostatnich minut tragedii, jakby zamrożonego na fotografii. Widziałem już ogromne rekiny zbliżające się do przynęty ludzkich ciał! „Nautilus", zręcznie sterowany, opłynął zatopiony statek. Na przytwierdzonej z tyłu tablicy mogłem przeczytać nazwę: „Floryda Sunderland" ROZDZIAŁ XIX Wanikoro Wstrząsający ten widok był śladem pierwszej z szeregu smutnych katastrof morskich, których ofiary miał spotkać „Nautilus" na swej drodze. Od czasu jak wypłynął na morza bardziej uczęszczane, widzieliśmy nieraz gnijące w wodzie pudła okrętów, a nieco głębiej działa, kule, kotwice, łańcuchy i tysiące innych przedmiotów z żelaza, które rdza niszczyła niemiłosiernie. Unoszeni wciąż przez „Nautilusa", żyjąc na nim jak samotnicy, minęliśmy 11 grudnia archipelag Tuamotu, rozciągający się na przestrzeni tysiąca pięciuset kilometrów od południowego wschodu ku północnemu zachodowi, pomiędzy 13° 30' a 23° 50' szerokości południowej i 125° 30' a 151° 30' długości zachodniej. Archipelag ten, zajmując powierzchnię trzystu mil kwadratowych, składa się z sześćdziesięciu grup wysp, którym Francja narzuciła swój protektorat. Wyspy te są formacji koralowej. Powolne, ale ciągle wznoszenie, wywołane pracą polipów, połączy je kiedyś razem. Potem ta nowa wyspa spoi się z sąsiednimi archipelagami, od Nowej Zelandii i Nowej Kaledonii aż do Markizów - i powstanie kolejny kontynent. Kiedy powyższą teorię rozwinąłem kapitanowi Nemo, odpowiedział mi ozięble: - Nie nowych lądów potrzeba Ziemi, lecz nowych ludzi! Kurs zawiódł właśnie „Nautilusa" ku wyspie Clermont- Tonnerre, jednej z najciekawszych w archipelagu, odkrytej w 1822 r. przez kapitana Beila na okręcie „Minerwa". Mogłem przyjrzeć się koralowcom madreporowym, dzięki którym powstały wyspy tego oceanu. Madrepory mają tkankę powleczoną skorupą wapienną. Tworzące je swoimi wydzielinami zwierzątka żyją miliardami w głębi swych komórek. Z owych wapiennych wydzielin powstają z czasem skały, rafy, wysepki. Tu formują one okrągły pierścień otaczający lagunę, czyli mały wewnętrzny staw, pozostający przez swe szczeliny w związku z morzem. Gdzie indziej wznoszą wały raf, na kształt istniejących na brzegach Nowej Kaledonii. W innych miejscach, jak np. przy wyspie Reunion i Mauritiusie, dźwigają poszarpane rafy, tworzące wysokie prostopadłe ściany, w pobliżu których głębokość oceanu bywa zazwyczaj bardzo wielka. Płynąc równolegle do urwistych wybrzeży Clermont- Tonnerre, w odległości zaledwie kilkuset sążni, podziwiałem olbrzymią pracę dokonaną przez mikroskopijnych robotników. Ściany te były wyłącznym dziełem madreporów, znanych pod nazwą nakłutek, porytów, gwiazdecznic i meandryn. Polipy te rozwijają się szczególniej we wzburzonych warstwach powierzchni morza i tym sposobem zaczynają od góry swoje budowy, zatapiające się powoli z resztkami utrzymujących je wydzielin. Taka jest przynajmniej teoria Darwi- na, wyjaśniająca sposób powstawania atoli, prawdziwsza według mnie od teorii uznającej za fundamenty prac polipów góry lub wulkany, zanurzone na kilka stóp pod poziomem morza. Mogłem przypatrzeć się z bliska owym naturalnym murom, bo woda wskazywała przy nich przeszło trzynaście stóp głębokości, a lśniący wapień iskrzył się przy naszym elektrycznym świetle. Conseil zapytał mnie, jak długo mogło trwać tworzenie się wałów - i osłupiał, gdy mu powiedziałem, że przyrost w ciągu jednego wieku uczeni obliczają na jedną ósmą cala. - A więc na ich wzniesienie, potrzeba było?... - Stu dziewięćdziesięciu dwóch tysięcy lat, mój Conseilu. Czyni to biblijne dni stworzenia nadzwyczaj długimi. Zresztą powstanie węgla, to jest zmineralizowanie lasów zalanych przez wodę i poddanych ciśnieniu warstw skalnych, wymagało jeszcze dłuższego czasu. Należy wnioskować, że dni biblijne oznaczają epoki, nie zaś czas od jednego wschodu słońca do drugiego; bo według samej Księgi Rodzaju słońce nie istnieje w pierwszym dnia stworzenia. Gdy „Nautilus" wrócił na powierzchnię oceanu, mogłem ogarnąć wzrokiem cały obszar niskiej i lesistej wyspy. Madreporowe jej skały zostały widocznie użyźnione przez burze. Kiedyś zapewne kilka ziaren, porwanych przez huragan z pobliskiego lądu, upadło na pokłady wapienia, pomieszane ze szczątkami ryb i roślin morskich, które utworzyły urodzajną glebę. Kokosowy orzech pchany falą dotarł do nowego brzegu. Ziarno wypuściło korzeń. Drzewo wzrastając, zatrzymało swymi konarami parę wodną. Powstał strumień. Roślinność powoli się rozrastała. Kilka zwierzątek, robaczków, owadów przypłynęło na kłodach, które wicher wyrwał na sąsiedniej wyspie. Żółwie zaczęły znosić tu jaja, ptaki gnieździć się na młodych drzewach. Tym sposobem rozwinęło się życie zwierzęce; wreszcie, znęcony zielenią i żyznością, pojawił się człowiek. W taki sposób powstały koralowe wyspy, olbrzymie dzieła mikroskopijnych żyjątek. Wieczorem Clermont Tonnerre zniknęła w oddali, a kurs „Nautilusa" znacznie się zmienił. Dotknąwszy zwrotnika Koziorożca pod sto trzydziestym piątym stopniem długości, zwrócił się na północny zachód, przebywając całą strefę międzyzwrotnikową. Choć letnie słońce sypało szczodrze swoje promie- nie, nie cierpieliśmy z powodu gorąca - na głębokości trzydziestu stóp pod powierzchnią wody temperatura nie przekraczała dwunastu stopni. Piętnastego grudnia pozostawiliśmy na wschodzie archipelag Wysp Towarzystwa z piękną Tahiti, królową Oceanu Spokojnego. Rankiem spostrzegłem w odległości kilku mil wyniosłe szczyty tej wyspy. Wody jej dostarczyły na nasze stoły wybornych makreli, pelamid, bialoryb i kilku odmian węża morskiego, zwanego mureną. „Nautilus" przebył osiemset mil. Przepłynął pomiędzy Archipelagiem Tonga, gdzie przepadły załogi okrętów „Argo", „Port-au-Prince" i „Duke of Portland" - a Archipelagiem Żeglarskim, gdzie poległ kapitan de Lange, przyjaciel La Perouse'a*. Następnie zbliżyliśmy się do Archipelagu Fidżi, na którym krajowcy wymordowali marynarzy „Unii" i kapitana Bureau z Nantes, dowódcę „Pięknej Józefiny". Archipelag ten, rozciągający się na przestrzeni stu mil z północy na południe a dziewięćdziesięciu od wschodu na zachód, leży pomiędzy 6 a 2 stopniem szerokości południowej i 174 a 179 stopniem długości zachodniej. Składa się z olbrzymiej liczby wysp, wysepek i skal, z których godniejszej uwagi są wyspy Viti Levu, Vanua Levu i Kandavu, odkryte przez Tasmana w roku 1643, tym samym, w którym Torricelli wynalazł barometr, a Ludwik XIV wstąpił na tron. Pozostawiam czytelnikowi do oceny, który z tych trzech faktów okazał się najpożyteczniejszy dla ludzkości. „Nautilus" zbliżył się do zatoki Wailea, miejsca tragicznych przygód kapitana Dillona, który pierwszy wyjaśnił tajemnicę zniknięcia La Perouse'a. Zatoka ta dostarcza obficie wybornych ostryg. Najedliśmy się ich nad miarę, otwierając, według przepisu Seneki, dopiero na stole. Mięczaki te należą do gatunku zwanego ostrea lamellosa, bardzo pospolitego na Korsyce. Ławica tutejsza musiała być bardzo liczna i gdyby nie pływy morskie, niezmierne ich stosy zapełniłyby niezawodnie całą zatokę; każda bowiem sztuka zawiera do dwóch milionów jajek. Jeżeli Ned Land nie żałował swego łakomstwa, to dlatego, że ze wszystkich pokarmów jedynie ostryga nie powoduje niestrawności. Faktycznie potrzeba nie mniej jak szesnaście tuzinów tych bezgłowych mięczaków na trzysta piętnaście gramów substancji azotowej, niezbędnej na dzienne pożywienie człowieka. Dwudziestego piątego grudnia „Nautilus" przepływał obok archipelagu Nowych Hebryd, odkrytych w 1606 r. przez Quirosa, a w 1768 rozpoznanych przez Bougainville'a; dzisiejszą nazwę nadal im w roku 1773 Cook. * Jean- Francois La Pérouse (1741- 1788) - podróżnik francuski, zginął w czasie wyprawy odkrywczej na Pacyfiku. Jego losy przez czterdzieści lat pozostawały niewyjaśnione. * Peter Dillon (1785- 1847) - żeglarz angielski, w 1826 r. odnalazł szczątki okrętów La Perouse'a, które przywiózł do Paryża. Trzon archipelagu stanowi dziewięć dużych wysp, rozsianych na studwudziestomilowej przestrzeni. Przepłynęliśmy nieopodal Auru; wyspa ta, gdy się jej przyglądałem, wydała mi się jednym zielonym lasem, nad którym górował wyniosły cypel skalny. Był to dzień Bożego Narodzenia i Ned zdawał się serdecznie tęsknić za rodzinnym świętem, do którego tak bardzo przywiązani są protestanci. Od ośmiu dni nie widziałem kapitana; 27 rano zjawił się w dużym salonie z miną, jakby dopiero przed pięciu minutami mnie opuścił. Byłem zajęty określaniem drogi „Nautilusa" na mapie. Nemo zbliżył się, przyłożył do mapy palec i wyrzekł jedno tylko słowo: - Wanikoro. Był to wyraz czarodziejski. Nazwa wysepek, przy których La Perouse'a spotkała zguba. - „Nautilus" płynie ku Wanikoro? - zapytałem. - Tak, panie profesorze - odpowiedział kapitan. - Będę mógł zwiedzić te wyspy, wsławione rozbiciem „La Boussole" i „L'Astrolabe"? - Owszem, panie profesorze, jeżeli pan zechce. - Kiedy tam przybędziemy? - Już jesteśmy. - Wybiegłem na platformę, Nemo szedł za mną. Badawczo rozglądałem się wokoło. W strome północno- wschodniej sterczały z wody dwie wyspy wulkaniczne nierównej wielkości, okrążone koralową rafą mającą czterdzieści mil obwodu. Mieliśmy przed sobą właściwą wyspę Wanikoro, której Dumont d'Urville nadał nazwę Wyspa Poszukiwań. Ląd był pokryty zielonością od brzegu aż do skalnych grani, nad którymi górował szczyt Kapogo, wysoki na czterysta siedemdziesiąt sześć sążni. Przebywszy wąskim przesmykiem zewnętrzny wał raf, „Nautilus" znalazł się wśród sterczących skał, gdzie głębokość morza wynosiła trzydzieści do czterdziestu sążni. W cieniu zielonych mangowców spostrzegłem około tuzina krajowców, niezmiernie zdziwionych naszym przybyciem. W tej długiej, ciemnej bryle, sunącej tuż pod powierzchnią wody, upatrywali może straszliwego wieloryba, wobec którego należało zachować ostrożność. Wówczas kapitan Nemo zapytał mnie, co wiem o losach La Perouse'a. - Wiem to, co wszyscy wiedzą, kapitanie - odrzekłem. - A czy mógłby mi pan powiedzieć, o czym wiedzą wszyscy? - zapytał znów nieco szyderczym tonem. - Jak najchętniej. Opowiedziałem mu to wszystko, co wyjaśniły ostatnie raporty Dumonta d'Urville'a. La Pérouse i kapitan de Langle wysłani zostali w r. 1785 przez Ludwika XIV w podróż morską naokoło świata. Wypłynęli na korwetach „La Boussole" i „L'Astrolabe" i nigdy już nie powrócili. W roku 1791 rząd francuski, zaniepokojony losem swych załóg, uzbroił dwa wielkie statki, „La Recherche" i „L'Esperance". Wypłynęły one z Brestu 28 września, pod dowództwem Bruniego d'Entrecasteaux. Poszukiwania były bezowocne. Statki przepłynęły nieopodal Wanikoro, nie zatrzymawszy się nawet przy niej. Cała wyprawa skończyła się bardzo nieszczęśliwie: kosztowała bowiem życie dowódcy, dwóch jego poruczników i kilkunastu marynarzy. Dopiero doświadczony badacz Oceanu Spokojnego, kapitan Dillon, odnalazł ślady rozbitków. Jego okręt, „Święty Patryk", przepływał 15 maja 1824 r. obok wyspy Tikopia, należącej do archipelagu Nowe Hebrydy. Wówczas to dopłynął do niego na pirodze pewien läskar, który zaoferował kapitanowi srebrną rękojeść szpady z resztkami zatartego napisu. Hindus twierdził także, że bawiąc przed sześciu laty na Wanikoro, widział dwóch europejskich rozbitków ze statków, które rozbiły się o rafy tej wyspy. Dillon domyślił się, że chodzi o okręty La Perouse'a, których zniknięcie poruszyło cały świat. Chciał dotrzeć do Wanikoro, gdzie według laskara znajdowały się liczne szczątki rozbitych statków, ale przeszkodziły mu wichry i prądy. Powrócił więc do Kalkuty, gdzie zainteresował swoim odkryciem Kompanię Wschodnioindyjską. 23 stycznia 1827 podjął poszukiwania na nowym okręcie, w towarzystwie jednego z francuskich urzędników. Statek Dillona długo błąkał się po Pacyfiku, aż wreszcie zawinął do brzegów Wanikoro. Tam jego kapitan zebrał liczne szczątki po katastrofie. Wątpliwości rozwiały się więc ostatecznie. W tym samym czasie Dumont d'Urville nie wiedząc o pracach Dillona wypłynął już w morze, aby gdzie indziej szukać śladów katastrofy, i w dwa miesiące po opuszczeniu Wanikoro przez Anglika rzucił kotwicę w Hobart Town. Tam do kapitana dotarła wiadomość o najnowszych odkryciach. Nie wiedząc, czy dawać wiarę doniesieniom prasowym i marynarskim opowieściom, zdecydował się puścić śladami Dillona. Dwunastego Lutego dotarł do brzegów Wanikoro, opłynął barierę raf i w dwa dni później zarzucił kotwicę w lagunie Wanu. Z początku krajowcy zaprzeczali wszystkiemu i wzbraniali się zaprowadzić marynarzy na miejsce katastrofy. Takie zachowanie pozwalało mniemać, że zamęczyli nieszczęsnych rozbitków i teraz boją się zemsty. Jednakowoż w końcu dali się namówić i zrozumiawszy, że nie potrzebują się obawiać żadnych represji, zawiedli porucznika Jaquinot na miejsce rozbicia. Tu, na cztery sążnie pod wodą, leżały kotwice, armaty, części żelazne i ołowiane, wszystkie wryte w wapienne złoża. Nie bez znacznych trudności d'Urville wydobył kotwicę, działo z brązu, ołowiany blok balastu i dwie kartaczownice. Wypytując krajowców kapitan dowiedział się. że La Pérouse, utraciwszy oba okręty, zbudował na wyspie niewielki statek i odpłynął w nieznanym kierunku. Dumont d'Urville wzniósł więc pod kępą mangowców pomnik w kształcie piramidy ku wiecznej pamięci słynnego żeglarza i jego towarzyszy. Taką to historię opowiedziałem kapitanowi Nemo. - Tak więc nikt dotychczas nie wie, gdzie zginął ów trzeci statek? - Nikt nie wie. - Jeśli pan pozwoli... Kapitan dał mi znak, abym szedł za nim. Weszliśmy do salonu. „Nautilus" znajdował się kilka metrów pod powierzchnię wody. Rozsunięto stalowe powłoki. Podbiegłem do szyby i, pod warstwą korali, opływanych przez ławice barwnych rybek, dostrzegłem szczątki, których nie zdołano wyrwać z dna morskiego: żelazne uchwyty, kotwice, działa, kule, resztki windy okrętowej, fragment dziobnicy. Kapitan Nemo rzekł poważnie i spokojnie: - Kilku marynarzy pozostało na Wanikoro. Reszta, choć osłabiona i nękana chorobami, odpłynęła z La Pérousem. Skierowali się ku archipelagowi Salomona i tam zginęli co do jednego, rozbiwszy się na zachodnim brzegu głównej wyspy. - Skądże pan wie o tym wszystkim? Wtedy Nemo pokazał mi blaszaną, przeżartą rdzą szkatułkę, ozdobioną herbami Francji. Kiedy ją otworzył, ujrzałem zwój papierów, pożółkłych, ale jeszcze czytelnych. Były to instrukcje La Perouse'a, na marginesach widniały własnoręczne adnotacje Ludwika XVI! - Jakaż to piękna śmierć dla marynarza! - rzekł kapitan Nemo. - Jak malowniczy jest grób wśród koralowców!... Obyśmy nie mieli innego, ja i moi towarzysze. * Läskar - nazwa marynarzy i żołnierzy hinduskich w służbie Europejczyków. ROZDZIAŁ XX Cieśnina Torresa W nocy z 27 na 28 grudnia „Nautilus" opuścił brzegi Wanikoro, z dużą szybkością udając się w kierunku potudniowo- zachodnim, w ciągu trzech dni przebył odległość siedmiuset pięćdziesięciu mil francuskich, oddzielającą grupę La Perouse'a od północno- wschodniego cypla Papui. Pierwszego stycznia 1868 r. Conseil z samego rana przyszedł do mnie na platformę. - Panie profesorze - rzeki poczciwy chłopiec - czy wolno mi życzyć panu dobrego roku? - I owszem, Conseilu! Zupełnie tak samo jak ongiś w mym gabinecie w Ogrodzie Botanicznym. Wytłumacz mi tylko, co w obecnych okolicznościach rozumiesz przez „dobry rok". Czy rok mający położyć koniec naszej niewoli, czy też rok dalszego trwania tej niezwykłej podróży? - Dalibóg - odrzekł Conseil - nie wiem, co panu odpowiedzieć. To pewne, że widujemy ciekawe rzeczy i że od dwóch miesięcy nie mieliśmy okazji się nudzić. Moim zdaniem, nie znajdziemy nigdy podobnej sposobności. Prócz tego pan Nemo, który zupełnie usprawiedliwia swoje łacińskie nazwisko, nie przeszkadza nam więcej, niż gdyby go wcale nie było. - To prawda, Conseilu. Myślę, że byłby to dobry rok, gdybyśmy mogli jak najwięcej zobaczyć. A co sądzi o naszej podróży Ned Land? - Jest przeciwnego zdania niż ja - odpowiedział Conseil. - To umysł praktyczny i liczący się z wymaganiami żołądka. Patrzeć na ryby i jeść ciągle same ryby - to dla niego za mało. Brak wina, chleba, mięsa przeszkadza przywykłemu do befsztyków Anglosasowi, tęskni też szczerze za whisky i ginem. - Co do mnie, Conseilu, tutejsza dieta wcale nie sprawia mi przykrości. - Mnie tak samo - odpowiedział Conseil - toteż radbym tu zostać, tak jak Land pragnąłby drapnąć. Zatem jeżeli rozpoczynający się rok będzie zły dla mnie, to będzie dobry dla niego - i na odwrót. Panu profesorowi zaś życzę tego, co może mu sprawić przyjemność i koniec. - Dziękuję, Conseilu. Proszę cię tylko, abyś przyjął serdeczny uścisk ręki. Obecnie nie mogę ci dać nic więcej. - Jeszcze nigdy pan profesor nie był tak hojny, jak dzisiaj - rzekł poczciwy młodzieniec i odszedł. Drugiego stycznia zrobiliśmy już jedenaście tysięcy trzysta czterdzieści mil. Przed ostrogą „Nautilusa" roztaczały się niebezpieczne obszary Morza Koralowego, omywającego pólnocno- wschodnie wybrzeża Australii. Płynęliśmy w kilkumilowym oddaleniu od groźnej rafy, o którą 10 czerwca 1770 r. o mały włos nie rozbiły się okręty Cooka. Statek, na którym znajdował się sam admirał, uderzył o skałę i nie zatonął jedynie wskutek szczęśliwego zbiegu okoliczności - kawał rafy koralowej, oderwany siłą uderzenia, pozostał w przedziurawionym kadłubie okrętu. Chętnie zwiedziłbym tę rafę, na trzysta sześćdziesiąt mil długą, o którą morze, ustawicznie w tym miejscu wzburzone, uderza wciąż z ogromną siłą i łoskotem, podobnym do huku piorunów. Ale nachylone stery „Nautilusa" pociągały nas w tej chwili w niezmierzoną głębinę i nie mogłem dojrzeć wyniosłych koralowych ścian. Musiałem poprzestać na oględzinach kilku okazów ryb złowionych w nasze sieci. Zauważyłem między innymi germony, gatunek skumbrii wielkich jak tuńczyki, z błękitnawym bokiem, pręgowanym w ukośne pasy, które znikały po śmierci zwierzęcia. Ryby te towarzyszyły nam gromadnie i dostarczyły na stół niezmiernie delikatnego mięsa. Złowiono też znaczną ilość leszczaków, mających smak dorady, oraz ostrolotek, prawdziwych podmorskich jaskółek, kreślących na przemian w powietrzu i w wodzie fosforyczne kręgi. W dwa dni po przepłynięciu przez Morze Koralowe, 4 stycznia, ujrzeliśmy brzegi Papui. Przy tej okazji kapitan Nemo uprzedził mnie, iż zamierza dostać się na Ocean Indyjski przez Cieśninę Torresa. Rozmowa nasza na tym się skończyła. Ned spostrzegł z przyjemnością, że nasz statek zbliża się do mórz europejskich. Cieśnina Torresa uważana jest za podwójnie niebezpieczną: z powodu skał, które ją otaczają, i tubylców odwiedzających te brzegi. Oddziela ona od Australii wielką wyspę Papuę, zwaną także Nową Gwineą. Nowa Gwinea ma dwa tysiące kilometrów długości, siedemset szerokości i ponad osiemset tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni. Leży pomiędzy 0° 19' a 10° 2' szerokości południowej, i 128° 23' a 146° 15'^długości wschodniej. W południe, w chwili kiedy porucznik mierzył wysokość słońca, dostrzegłem wierzchołki gór Arfak, wznoszące się stopniowo i zakończone szpiczastymi szczytami. „Nautilus" stanął więc u wejścia najniebezpieczniejszej na kuli ziemskiej cieśniny, którą tylko najśmielsi żeglarze ważą się przebywać. Odkrył ją na początku XVII w. Luis Vaez de Torres, a korwety Dumonta d'Urville'a, osiadłszy w niej na mieliźnie, o mało nie zginęły. Nawet „Nautilus", wyższy nad wszelkie morskie niebezpieczeństwa, ostrożnie zapuszczał się pomiędzy koralowe rafy. Cieśnina Torresa ma około trzydziestu czterech mil szerokości, znajduje się na niej niezliczona ilość wysp, wysepek i skał, które żeglugę po niej czynią prawie niemożliwą. Kapitan zastosował przed jej przepłynięciem wszystkie środki ostrożności. „Nautilus" posuwał się z umiarkowaną szybkością po powierzchni wody. Jego śruba uderzała o fale wolno jak ogon wieloryba. Ja i dwaj moi towarzysze zasiedliśmy na pustej platformie. Przed nami sterczała kabina sternika i chyba się nie mylę, że zasiadał w niej kapitan Nemo, kierujący osobiście „Nautilusem". Dokoła statku morze burzyło się z nieopisaną wściekłością. Prąd idący z południowego wschodu z szybkością dwóch i pół mili na godzinę, rozbijał się o sterczące z wody koralowe rafy. - To dopiero paskudne morze! - rzekł Ned. - W istocie niegodziwe - odpowiedziałem - i wcale nieodpowiednie dla takiego statku jak „Nautilus". - Ten potępieniec kapitan - mówił znowu Kanadyjczyk - musi być bardzo pewny swego; bo oto widzę tam koralowe ostrza, które rozerwałyby na tysiąc sztuk jego pudło, gdyby się tylko o nie otarło. Faktycznie, położenie było niebezpieczne, ale „Nautilus" zdawał się jak zaczarowany przemykać między groźnymi skałami. Nie trzymał się ściśle drogi, która okazała się fatalna dla Dumonta d'Urville'a. Wziął kierunek bardziej na północ, ominął wyspę Murraya i wrócił od południowego wschodu ku przesmykowi Cumberland. Myślałem, że go odważnie przepłynie, gdy tymczasem, zwracając na północny zachód, udał się wśród mnóstwa mało znanych wysp i wysepek ku wyspie.Tounda i Złemu Przesmykowi. Zadawałem sobie pytanie. czy Kapitan Nemo nie posunął nierozwagi aż do szaleństwa, chcąc wprowadzić swój statek w przejście, w którym osiadły korwety Dumonta d'Urville'a. kiedy zmieniając powtórnie kierunek bardziej na prawo, zwrócił się w stronę wyspy Gueboroar. Była wtedy godzina trzecia po południu. Fale rozbijały się przy przypływie. „Nautilus" zbliżył się do wyspy, której zielony brzeg dotąd jeszcze pamiętam. Byliśmy od niej oddaleni przynajmniej o jakieś dwie mile. Nagle zostałem wywrócony gwałtownym wstrząśnięciem. „Nautilus" uderzył o skałę i stanął nieruchomo, pochyliwszy się nieco na lewą burtę. Powstawszy, ujrzałem na platformie kapitana Nemo z jego zastępcą. Badali położenie statku, wymieniając uwagi w swoim niezrozumiałym języku. Położenie było następujące: w odległości dwóch mil z prawej strony leżała wyspa Gueboroar, na południe i wschód sterczało parę koralowych szczytów, które odpływ zaczynał odsłaniać. Osiedliśmy na jednej z tych wód, gdzie przypływy i odpływy nie są bardzo znaczne, co stanowiło okoliczność niesprzyjającą podniesieniu „Nautilusa". Statek nie doznał żadnego uszkodzenia, tak silnie spojone było jego pudło. Jednak nie mogąc zanurzać się ani płynąć, podmorski przyrząd kapitana Nemo stawał się nieprzydatny. Rozmyślałem tak, gdy kapitan, jak zwykle spokojny i obojętny, podszedł do mnie. - Nieszczęście - rzekłem. - Nie - odpowiedział - wypadek. - Ale wypadek - odparłem - który może pana zmusić do powrotu na ziemię, od której tak pan ucieka. Kapitan Nemo spojrzał na mnie z dziwnym wyrazem twarzy i pokręcił głową. Było wyraźnie widoczne, że nic go nie zmusi do powrotu na ląd. Potem powiedział: - Panie Aronnax, „Nautilus" nie jest zgubiony. Będzie jeszcze unosił pana pośród dziwów oceanu. Nasza podróż dopiero się zaczęła i nie chciałbym pozbawić się tak prędko zaszczytu pańskiego towarzystwa. - Jednak, kapitanie Nemo - odpowiedziałem, nie zwracając uwagi na szyderczy ton jego mowy - „Nautilus" osiadł u szczytu przypływu. Pływy na Oceanie Spokojnym są słabe i jeżeli nie potrafi pan zrobić „Nautilusa" lżejszym, co zdaje mi się niemożliwe, nie wiem jakim sposobem zdoła się podnieść. - Przypływ na Oceanie Spokojnym jest słaby; ma pan zupełną słuszność, panie profesorze - odpowiedział kapitan Nemo. - Ale w cieśninie Torresa, trafia się jeszcze półtora metra różnicy między wysokim a niskim poziomem morza. Mamy dziś czwarty stycznia, a za pięć dni nadchodzi pełnia księżyca. Otóż byłbym bardzo zdziwiony, gdyby ten uprzejmy satelita nie podniósł dostatecznie masy wód. To rzekłszy, kapitan Nemo odszedł ze swym porucznikiem do wnętrza „Nautilusa". Statek nie ruszał się i stał niezachwiany, jakby zamurowały go swym niespożytym cementem koralowe polipy. - I cóż, panie profesorze? - spytał Ned Land, zbliżając się do mnie po odejściu kapitana. - Będziemy czekać spokojnie na przypływ morza 9 tego miesiąca, bo zdaje się, iż księżyc wyniesie nas na fali. - I ten kapitan nie myśli zarzucić kotwic, założyć łańcuchy na swą maszynę i robić co można, by się wydostać? - Skoro wystarczy mu przypływ - wtrącił spokojnie Conseil. Kanadyjczyk, spojrzawszy na niego, wzruszył ramionami i przemówił z pewnością siebie doświadczonego marynarza. - Panie profesorze, może mi pan uwierzyć, że ten kawał żelaza nie będzie już nigdy pływać po morzu, ani pod powierzchnią. Obecnie można go chyba tylko do sprzedać na wagę. Uważam więc, iż nadeszła wyborna chwila, aby pożegnać kapitana Nemo. - Przyjacielu - odpowiedziałem - nie zwątpiłem jeszcze w „Nautilusa". Za cztery dni będziemy wiedzieli, co mamy sądzić o przypływach Oceanu Spokojnego. Zresztą pomysł ucieczki byłby może dobry przy brzegach Anglii albo Prowansji, ale nie na wodach Papui. Zawsze będzie dość czasu na taką ostateczność, jeżeli „Nautilus" nie zdoła się podnieść. - Ale czy nie można by choć spróbować wyjść na ląd? - odparł Ned. - Oto wyspa. Na tej wyspie są drzewa. Pod nimi zaś zwierzęta lądowe, dostarczyciele kotletów i rostbefów, na które mam wielki apetyt. - W tym punkcie Ned ma słuszność - odezwał się Conseil - i zupełnie podzielam jego zdanie. Czy nie mógłby pan profesor wyjednać u kapitana Nemo, aby nas kazał przewieźć na wyspę, choćby tylko dlatego, żebyśmy nie zapomnieli, jak chodzi się po ziemi. - Mogę go poprosić, ale odmówi. - Niech pan spróbuje - rzekł Conseil - a dowiemy się, co sądzić o uprzejmości kapitana. Bardzo się zdziwiłem, gdy Nemo udzielił pozwolenia. Zrobił to nawet z wielką grzecznością i ochotą, nie żądając obietnicy powrotu na pokład. Ucieczka przez Nową Gwineę byłaby tak niebezpieczna, że nawet Ned Land nie chciał jej spróbować. Lepiej było pozostać więźniem na pokładzie, „Nautilusa", niż wpaść w ręce krajowców. Przeznaczono na następny ranek do naszego rozporządzenia szalupę. Nie pytałem, czy kapitan Nemo będzie nam towarzyszyć. Myślałem nawet, że nie przydzielą nam nikogo z załogi i że Ned Land będzie musiał zająć się żeglugą sam jeden. Zresztą ląd znajdował się nie dalej jak o dwie mile. a poprowadzenie lekkiej łodzi pomiędzy rzędami raf, tak groźnych dla wielkich statków, było dla Kanadyjczyka prawdziwą fraszką. Nazajutrz, 5 stycznia, szalupa spuszczona została z wysokości platformy na morze. Dwóch ludzi dało sobie z tym radę. Wiosła leżały na statku i pozostało nam tylko zająć w nim miejsce. O ósmej rano, uzbrojeni w siekiery i strzelby elektryczne, odbiliśmy od „Nautilusa". Morze było dosyć spokojne; lekki wietrzyk powiewał od lądu. Conseil i ja dzielnie wiosłowaliśmy, a Ned sterował w wąskich przesmykach miedzy rafami. Szalupa dawała się łatwo kierować i szybko płynęła. Ned nie umiał pohamować swojej radości. Był więźniem, który wymknął się spod klucza i nie myślał o tym, że będzie musiał powrócić. - Mięso - powtarzał ustawicznie - będziemy jedli mięso i to jakie mięso! Prawdziwą dziczyznę! Szkoda tylko, że bez chleba... Nie twierdzę, że ryby nie są smaczne, ale co za dużo to niezdrowo. Kawał świeżego mięsa, upieczonego na rozżarzonych węglach, przyjemnie urozmaici nasze codzienne pożywienie. - Żarłok! - odpowiedział Conseil - sprowadza mi ślinkę do ust. - Trzeba jeszcze sprawdzić - powiedziałem - czy lasy te obfitują w zwierzynę i czy czasem nie pojawia się tu gruby zwierz, który chętnie sam upoluje myśliwego. - Panie Aronnax - odrzekł Kanadyjczyk, który zdawał się mieć zęby tak ostre, jak ostrze siekiery - zjem nawet tygrysa, jeżeli nie ma innych zwierząt na tej wyspie. - Ned staje się niebezpieczny - odezwał się Conseil. - Mówcie sobie, co chcecie - odrzekł harpunnik - ale każde czworonożne stworzenie bez piór albo dwunożne z piórami powitam pierwszy wystrzałem z mej broni. O godzinie wpół do dziesiątej, szalupa zatrzymała się na piaszczystym brzegu, przebywszy szczęśliwie wał koralowy, otaczający wyspę Gueboroar. ROZDZIAŁ XXI Kilka dni na lądzie Wysiadając na brzeg, doznałem żywego wzruszenia. Ned ostrożnie dotknął ziemi stopą, jakby nie ufał własnym zmysłom. A przecież, według wyrażenia kapitana Nemo, dopiero od dwóch miesięcy byliśmy „pasażerami" na „Nautilusie" - to jest, mówiąc otwarcie, w niewoli u dowódcy statku. Po kilku minutach oddaliliśmy się od brzegu na odległość strzału karabinowego. Ląd stanowiła tu naga skała koralowa, ale w niektórych łożyskach wyschłych strumieni widać już było tworzący się grunt. Wspaniałe lasy zasłaniały nam widnokrąg; ogromne drzewa, niekiedy na dwieście stóp wysokie, zdawały się spojone z sobą plecionką lian, wyglądającą jak setki hamaków, kołyszących się w powiewach wiatru. Las tworzyły mimozy, fikusy, kazuaryny i palmy, wszystko bujne, liczne, pomieszane ze sobą. Pod zieleniejącym sklepieniem, u stóp olbrzymich pni szerzyły się rośliny z rodziny storczykowatych i paproci. Nasz Kanadyjczyk nie zważał na bogactwo flory, stawiając pożyteczne przed przyjemnym. Spostrzegłszy drzewo kokosowe, strącił z niego kilka owoców i roztłukł je; mieliśmy więc mleko do picia i miąższ owocu do jedzenia - tym większa przyjemność, że na pokładzie „Nautilusa" nie podawano nam niczego podobnego. - Wyborne - rzekł Ned Land. - Przewyborne - poprawił Conseil. - Myślę - stwierdził Kanadyjczyk - że pan Nemo nie obraziłby się, gdybyśmy mu przynieśli ładunek kokosowych owoców. - Nie obrazi się, ale nie skosztuje - odpowiedziałem. - Tym gorzej dla niego - zawyrokował Conseil. ~ A tym lepiej dla nas - dodał Kanadyjczyk - będziemy mieli więcej dla siebie. - Poczekaj, kochany Nedzie - rzekłem do wielorybnika, zabierającego się już do strącania owoców z innego drzewa - kokos to znakomity owoc, ale zanim zawalimy nim szalupę, zobaczmy, czy nie ma na tej wyspie czegoś innego, równie pożytecznego. Świeże jarzyny bardziej przydałyby się w kuchni. - To prawda - wtrącił Conseil - podzielmy łódź na trzy części; w jednej złożymy owoce, w drugiej jarzyny, a w trzeciej zwierzynę, choć tej ostatniej nie widzieliśmy tu jeszcze. - Musimy wejść głębiej w las, ale pilnujmy się; bo choć wyspa nie wydaje się zamieszkała, jednak mogą być na niej indywidua mniej niż my wybredne w wyborze pożywienia. - Aa! Rozumiem - wtrącił wielorybnik, znacząco kłapiąc szczękami. - O czym myślisz, Ned? - spytał Conseil. - Cóż... zastanawiam się nad pożytkami z ludożerstwa. - O czym ty gadasz, mój przyjacielu?! Ty - ludożercą! Nie będzie już bezpiecznie mieszkać z tobą w jednej kajucie; któregoś pięknego ranka mógłbym się obudzić na wpół zjedzony! - Conseil, lubię cię naprawdę, nie próbowałbym cię zjeść bez potrzeby. - Od dziś nie będę ci ufał. Chodźmy na polowanie; trzeba koniecznie dać temu kanibalowi mięsa, zanim skonsumuje wiernego sługę pana profesora. Las nam sprzyjał: znaleźliśmy jadalną roślinę, jedną z najpotężniejszych w tych okolicach podzwrotnikowych, dającą to, czego brakowało na pokładzie. Było to drzewo chlebowe, bardzo obficie rosnące na wyspie Gucboroar; gatunek, który spotkaliśmy, nie ma pestek. Ned Land znał dobrze jego owoce, bo jadał je nieraz w swoich poprzednich podróżach i umiał doskonale przyrządzać. Gdy je tylko zobaczył, nie mógł wytrzymać, żeby nie rzucić się do jedzenia. - Musimy skosztować bochenka z drzewa chlebowego; prędko się uwinę. Przy pomocy szkiełka rozniecił ogień, a ja i Conseil zebraliśmy co okazalsze owoce. Niektóre były jeszcze niezupełnie dojrzałe, a pod ich grubą skórą był miąższ biały, ale włóknisty. Inne, żółtawe już i galaretowate, jak gdyby czekały na głodnych. - Zobaczy pan, jaki to wyborny chleb - zachwycał się Ned. - Szczególnie dla tych, którzy dawno chleba nie jedli - odparł Conseil. - To coś lepszego niż chleb, to najznakomitsze ciasto. Czy już pan tego próbował? - Nigdy. - To niech się pan przygotuje na ucztę. Niech będę najlichszym z harpunników, jeśli profesor nie zażąda dokładki. Przyznam, że jadłem z wielką przyjemnością. - Szkoda, że owoce szybko się psują, nie warto zbierać ich na zapas. - Nie ma pan racji, profesorze. Mówi pan jak botanik, a ja postąpię jak piekarz. Conseil, nazbieraj owoców, zabierzemy je, gdy będziemy wracać do szalupy. - Jakże trzeba je przyrządzić? - Miąższ zarobimy jak ciasto i pozwolimy mu przefermentować. Taką papkę można przechować bardzo długo. Potem piecze się ją w piecu, a choć ciasto będzie nieco kwaśne, z pewnością panu zasmakuje. Znaleźliśmy jeszcze banany, mango i ananasy. Poszukiwania zabrały nam sporo czasu, lecz nie żałowaliśmy go. Conseil brał przykład z Neda, który idąc na przedzie, wprawną ręką zbierał, co spotkał dobrego do jedzenia. Wreszcie mój sługa rzekł: - Trzeba już wracać do łodzi. - Jak to, już? - zawołał Ned. - Mamy przecież wrócić, nim noc zapadnie. - A któraż to godzina? - Będzie co najmniej druga - odpowiedział Conseil. - Ruszajmy! Nadźwigaliśmy się dobrze, zanim przybyliśmy do łodzi, ale Ned ciągle nic był zadowolony ze zgromadzonych zapasów. Los mu sprzyjał, bo tuż przy brzegu spostrzegł gromadę drzew wysokich na dwadzieścia pięć stóp, z rodzaju palm. Drzewa te, równie cenne jak chlebowe, uważane są za jedne z najpożyteczniejszych na Wyspach Malajskich. To sagowce; rosnące dziko i mnożące się jak morwy, przez nasiona lub odroślą. Kanadyjczyk umiał radzić sobie z tymi drzewami: chwycił siekierę i posługując się nią sprawnie i silnie, powalił wkrótce parę pni, których dojrzałość można było poznać po pokrywającym je białym proszku. Patrzyłem na jego pracę bardziej okiem przyrodnika, niż smakosza. Ned zdjął z każdego pnia pas grubej na cal kory, pod którą była tkanka długich włókien zlepionych czymś w rodzaju kleistej mączki. Właśnie ta mączka to sago, główny pokarm ludności malajskiej. Na razie harpunnik musiał poprzestać na porąbaniu pni na szczapy, zostawiając sobie na później wyciśnięcie mączki, wlanie jej do form i wysuszenie na słońcu. Nareszcie o piątej wieczór, władowawszy do łodzi nasze bogactwa, popłynęliśmy ku okrętowi, na który dotarliśmy w ciągu pół godziny. Nikt nie wyszedł na nasze przyjęcie - jakby ogromny cylinder z blachy żelaznej nie krył w sobie żywej duszy. Po wniesieniu naszych zdobyczy, poszedłem do mego pokoju, gdzie zastałem posiłek. Zjadłszy go, udałem się na spoczynek. Nazajutrz, dnia 6 stycznia, nie dał się odczuć na pokładzie żaden przejaw życia. Łódź nasza była tam, gdzie ją przyczepiliśmy - postanowiliśmy więc zrobić kolejną wycieczkę na wyspę. Ned Land obiecywał sobie odbyć w innej części lasu szczęśliwsze niż wczoraj polowanie. O wschodzie słońca już wypływaliśmy; łódź niesiona falami bijącymi od morza ku lądowi prędko przyniosła nas do brzegu. Wysiadłszy, zdaliśmy się na instynkt Kanadyjczyka w wyborze strony, w którą należało się udać. Ned zwrócił się ku zachodowi, przebywszy w bród kilka strumieni, dotarł na wyniosłą płaszczyznę obrzeżoną wspaniałym lasem. Kilka zimorodków krążyło koło strumienia, ale nie można było podejść ich z bliska. Ta ostrożność była wskazówką, że nie ufały takim dwunożnym stworzeniom jak my. Jeżeli nawet wyspa nie jest zamieszkana, od czasu do czasu bywają na niej ludzie. Przebywszy dosyć bujną łąkę, podsunęliśmy się pod niewielki gaj, w którym latało i śpiewało mnóstwo ptaków. - Tu są tylko ptaki - rzekł Conseil. - Niektóre z nich można zjeść - odparł Ned. - Gdzież tam! Przecież to papugi.. - Dla tych, którzy nie mają nic innego, nawet papuga będzie bażantem. - Byleby ją dobrze przyprawić - dodałem. Papugi raźno przelatywały z gałęzi na gałąź. Ponieważ nie dano im starannego wychowania i nie nauczono używać mowy ludzkiej, czyniły harmider po swojemu. Przeszedłszy kawałek rzadkiego zagajnika, doszliśmy do zarośniętej krzewami równiny. Prześliczne ptaki, zmuszone przez układ swych długich piór do latania pod wiatr, zrywały się spod naszych stóp. Falisty lot, wdzięczny kształt skrzydeł, piękno barw, zachwycały nasze oczy. Poznałem je od razu. - To rajskie ptaki - zawołałem - należą do rzędu wróblowatych. Zmiłuj się Ned, upoluj choć jednego. - Spróbuję, chociaż przyznam, że lepiej radzę sobie z harpunem niż fuzją. Ustrzelenie jednego z tych płochliwych stworzeń w locie nie było rzeczą łatwą, toteż zużyliśmy tylko na darmo część naszej amunicji. Około jedenastej przebyliśmy pierwszy wieniec wzgórz, podnoszących się coraz wyżej ku środkowi wyspy. Nie spotkaliśmy jeszcze żadnej zwierzyny, a byliśmy już bardzo głodni. Szczęściem Conseil ubił parę grzywaczy, oskubał je szybko, zatknął na rożen i upiekł przy ogniu z suchych gałęzi. Mieliśmy wyborne śniadanie; ponieważ gołębie żywią się tu gałką muszkatołową, która nadaje ich mięsu znakomity smak. - To jak pulardy żywione truflami - rozpływał się w pochwałach Conseil. - A czy ty jesteś zadowolony, Nedzie?. - Trzeba mi czegoś czteronogiego, panie profesorze. Te gołąbki dobre są tylko jako przekąska. Dopóki nie będę miał z czego zrobić kotletów, nie powiem, że jestem szczęśliwy. - Mnie do pełni zadowolenia brakuje tylko rajskiego ptaka. - Szukajmy więc, czego nam trzeba, ale bliżej morza. Tu na stokach gór zwierzyny jest mniej niż w okolicznych lasach. Miał słuszność i poszliśmy za jego radą. Idąc z godzinę, dostaliśmy się do prawdziwego lasu sagowców. Spłoszyliśmy kilka nieszkodliwych węży; rajskie ptaki uciekały, gdy się zbliżaliśmy i doprawdy zwątpiłem w możliwość schwytania jednego z nich. Nagle usłyszałem triumfalny okrzyk Conseila, który podbiegł do mnie z pięknym okazem w ręku. - Zuch z ciebie, mój drogi! - zawołałem. - Pan profesor jest zbyt łaskawy. - Bynajmniej, spisałeś się po mistrzowsku! Złapać takiego ptaka żywcem i bez użycia sideł, to sztuka nie lada. - Niech pan profesor przypatrzy mu się bliżej, wtedy zobaczy pan, że niewielka to była sztuka. Ten ptak jest kompletnie pijany. - Co ty mówisz, pijany? - A tak; upił się gałką muszkatołową, którą zbierał gdy go pochwyciłem. Patrz, Nedzie, jakie są skutki braku wstrzemięźliwości. - Do stu diabłów - zaklął Kanadyjczyk - ostatni łyk trunku wypiłem przed dwoma miesiącami. Przyjrzałem się ptakowi i przekonałem się, że Conseil miał słuszność. Upajający sok muszkatołowy sprawił, że nieszczęsne stworzenie popadło w bezwład, nie mogło latać i ledwo trzymało się na nogach. Nie martwiło mnie to jednak - przecież w końcu ptak wytrzeźwieje. Był to egzemplarz najpiękniejszego z ośmiu gatunków znajdujących się na Nowej Gwinei i sąsiednich wyspach, bardzo rzadki, zwany wielkim szmaragdem. Długi na trzydzieści centymetrów, główkę miał stosunkowo małą, a niewielkie oczka umieszczone blisko nasady dzioba. Jego ubarwienie godne jest podziwu: dziób ma żółty, nogi szare, skrzydła orzechowe z purpurowymi krańcami, głowę i wierzch szyi bladożółte, spód szyi szmaragdowy, a brzuch i piersi kasztanowe. To niezwykłe stworzenie krajowcy nazywają ptakiem słońca. Bardzo chciałbym sprowadzić jeden egzemplarz do Paryża i przekazać go Muzeum, które nie posiada żywego okazu. - Czy to taka rzadkość? - pytał Kanadyjczyk tonem myśliwca, nie dbającego o artystyczną wartość zwierzyny. - Nawet nieżywe okazy są przedmiotem ożywionego handlu; toteż krajowcy fałszują je, jak inni robią to z perłami i diamentami. - Jak to - zawołał Conseil - ptaki rajskie bywają fałszowane? A jak tego dokonują? - Gdy wieją wiatry wschodnie, rajskie ptaki gubią swe pióra, zwane przez Przyrodników piórami podskrzydłowymi z ogonów. Zbierają je fałszerze, do- zepiają papudze pewnego gatunku i takie wytwory ludzkiej przemyślności zdobią niejedną kolekcję. Byłem bardzo zadowolony, bo miałem rajskiego ptaka; Kanadyjczyka to nie zaspokajało, gdyż marzył o kotletach. Lecz i do niego uśmiechnęło się szczęście. Około godziny drugiej ubił dziką świnię, zwaną przez miejscowych mieszkańców „bari- utang". Ned, dumny ze swej zdobyczy, oczyścił ją szybko wypatroszył i wyciął z jej mięsa około pól tuzina kotletów, które postanowiliśmy usmażyć wieczorem. Następnie ruszyliśmy na dalsze polowanie, w którym Ned i Conseil mieli się jeszcze odznaczyć. Otóż w pewnej chwili wypłoszyli z krzaków gromadę kangurów, uciekających na swych sprężystych nogach. Kule elektryczne poruszają się jednak szybciej niż najszybsze zwierzęta. - To jest dopiero tup - wołał Ned, rozpalony powodzeniem - szczególnie, gdy się go odpowiednio przyrządzi! „Nautilus" będzie przyzwoicie zaopatrzony. Dwa, trzy, pięć! Zjemy to wszystko sami, a tamtym odludkom pokażemy figę! Byliśmy zachwyceni rezultatem naszego polowania. Ned zamierzał powrócić następnego dnia na tę czarodziejską wyspę, bo chciał z niej zabrać wszystko, co nadawało się do jedzenia. Ale wypadkami potoczyły się inaczej. O szóstej wieczorem powróciliśmy na brzeg; nasza łódź stała tam, gdzie ją zostawiliśmy, a „Nautilus", podobny do długiej skały, leżał na morzu o jakieś dwie miłe od brzegu. Ned wziął się do przyrządzenia obiadu - a znał się na tym idealnie. Upieczone na węglach kotlety wydawały rozkoszną woń, rozlewającą się w powietrzu. Gotów byłem iść za przykładem Kanadyjczyka i zachwycać się pieczoną świeżą wieprzowiną. Koniec końców, obiad mieliśmy doskonały. Zapijaliśnn go lekko sfermentowanym sokiem z pewnego rodzaju orzechów kokosowych, który nastroił nas niezwykle wesoło. - A co by się stało, gdybyśmy nie wrócili na noc do „Nautilusa"? - zapytał Conseil. - Najlepiej by było nigdy tam nie wracać! - rzekł Ned Land. W tej chwili upadł przy nas kamień i przerwał przemowę wielorybnika. ROZDZIAŁ XXII Piorun kapitana Nemo Spojrzeliśmy w stronę lasu, nie podnosząc się. - Kamień nie może spaść z nieba - stwierdził Conseil - chyba, że byłby meteorytem. Trafność tej uwagi potwierdził drugi kamień, starannie zaokrąglony, który wytrącił Conseilowi z ręki soczyste udko grzywacza. Zerwaliśmy się, gotowi odpowiedzieć ogniem z fuzji na zaczepkę. - Czy to małpy? - zapytał Ned Land. - Coś bardzo podobnego - odrzekł Conseil - dzicy. - Do łodzi! - zawołałem, kierując się w stronę morza. Istotnie, trzeba było się cofać, bo o sto kroków od nas, na skraju gaju z prawej strony, pojawiło się ze dwudziestu krajowców uzbrojonych w łuki i proce. O jakieś dziesięć sążni od nas stała szalupa. Dzicy zbliżali się wolno, zasypując nas gradem strzał i kamieni. W ciągu dwóch minut byliśmy już nad wodą. Jak najszybciej znieśliśmy nasze zapasy i broń do szalupy, zepchnęliśmy ją na wodę i założyliśmy wiosła. Ledwie odbiliśmy od brzegu, gdy około stu dzikich weszło w wodę po pas, wyjąc i wygrażając nam. Spojrzałem na „Nautilusa", by zobaczyć, czy zbliżający się goście nie wywołają na pokładzie jakiegoś ruchu: Lecz nie! Ogromna machina leżała na wodzie - nikt nie pokazał się na jej pokładzie. Po upływie kwadransa byliśmy już na statku; wejście było otwarte. Przycumowaliśmy łódź i weszliśmy do środka. Udałem się do salonu, w którym rozbrzmiewała muzyka. To kapitan Nemo grał na organach, zatopiony we własnych myślach. - Kapitanie! - zawołałem. Nie słyszał mnie. - Kapitanie! - powtórzyłem, dotykając jego ramienia. - Ach! To pan - rzekł, drgnąwszy i zwracając się do mnie. - No i co? Powiodło się polowanie, nazbieraliście roślin? - Wszystko poszło dobrze - odparłem - lecz niestety ściga nas gromada dwunogich istot, których bliskość wydaje mi się niepokojąca. - Istot dwunogich? - Dzikich. - Dzikich! - rzekł kapitan ironicznie. - Dlaczego się pan dziwi, że spotkał Pan dzikich, stawiając nogę na stałym lądzie. Gdzie ich nie ma? A wreszcie, czy ci, których nazywa pan dzikimi, są gorsi od innych? - Ależ, kapitanie!... - Ja spotykałem ich wszędzie. - Lecz jeśli nie chce pan ich przyjąć na pokład „Nautilusa", musi pan przedsięwziąć pewne środki ostrożności. - Proszę się uspokoić, panie profesorze, nie ma się o co martwić. - Ale jest ich liczna gromada. - A iluż mniej więcej? - Najmniej stu. - Panie Aronnax - rzeki kapitan Nemo, kładąc znów palce na klawisze - Choćby zbiegli się tu wszyscy krajowcy Nowej Gwinei, nie są oni w stanie zagrozić „Nautilusowi". Palce kapitana zaczęły przebiegać po klawiszach, ale zauważyłem, że dotykał tylko czarnych, co dawało melodii szkocki charakter. Zapomniał o mojej obecności, a ja też nie miałem zamiaru zakłócać jego marzeń. Wyszedłem na pokład. Noc już zapadła nagle, jak zwykle pod tą szerokością geograficzną. Dostrzegałem tylko mgliste zarysy wyspy Gueboroar, lecz ognie rozpalone na jej brzegu wskazywały, że dzicy nie myśleli się oddalić. Spędziłem w samotności kilka godzin, to myśląc o krajowcach, to zapominając o nich wobec niezwykłego piękna podzwrotnikowej nocy. Wspomnienia moje pobiegły ku Francji, w ślad za tymi gwiazdami zodiaku, które pewno przyświecaj ą j ej już od kilku godzin. Księżyc jaśniał wśród konstelacji na zenicie. I pomyślałem, że ten wierny towarzysz Ziemi powróci znów jutro na to samo miejsce, by podnieść wody morza i wyrwać „Nautilusa" z jego koralowego więzienia. Widząc, że ciemne fale pozostają spokojne i cisza zapadła też pod drzewami na wyspie, około północy udałem się do mojej kajuty i spokojnie zasnąłem. Noc minęła bez żadnych niespodziewanych wypadków. Widocznie Papuasi trwożyli się samym widokiem potwora osiadłego w zatoce - gdyby nie to. mogliby łatwo dostać się do wnętrza „Nautilusa" przez otwarty właz. O szóstej rano 8 stycznia wyszedłem na pokład; nadszedł świt, wkrótce dostrzegłem wyspę pośród podnoszącej się mgły, która odsłoniła najpierw wybrzeże a potem szczyty. Krajowcy byli tam ciągle, ale daleko liczniejsi niż wczoraj; było ich może z pięciuset lub sześciuset. Niektórzy, korzystając z odpływu, doszli po wierzchołkach raf na jakieś dwa węzły od statku. Widziałem ich całkiem wyraźnie. Byli to prawdziwi Papuasi, ludzie pięknej rasy, o czole szerokim i wysokim, grubym, ale nie spłaszczonym nosie, białych zębach. Ich wełniste czupryny, zafarbowane na czerwono, odbijały wyraźnie od czarnego ciała, błyszczącego jak u Nubijczyków; w uszach, przeciętych u dołu i rozciągniętych, wisiały kolczyki z kości, a prawie wszyscy byli zupełnie nadzy. Tylko pewna ilość kobiet znajdujących się między nimi miała osłony, spadające od bioder aż do kolan, niby krynoliny z liści, podtrzymywane plecionymi przepaskami. Niektórzy z dzikich, pewnie naczelnicy, mieli naszyjniki ze szkiełek czerwonych i białych; wszyscy prawie uzbrojeni byli w łuki, strzały i tarcze, a na plecach mieli rodzaj sieci zawierającej okrąglaki, którymi zręcznie potrafili razić wroga z procy. Najbliżej „Nautilusa" znajdował się jeden z wyższych rangą tubylców, udrapowany w tkaninę z liści banana, wycinaną u dołu w zęby i przetykaną jaskrawymi taśmami. Przypatrywał się on statkowi bardzo uważnie. Łatwo mógłbym go powalić, bo był dość blisko, ale wolałem czekać na jakąś zaczepkę z jego strony. W konfliktach Europejczyków z dzikimi, tym pierwszym przystoi odpierać ataki drugich, ale nie samemu napadać. Dopóki poziom wody był niski, krajowcy krążyli w pobliżu „Nautilusa". zachowując się spokojnie. Słyszałem, jak wymawiają często wyraz „assai", zapraszają mnie gestami, bym przybył na ląd; nie wydawało mi się jednak właściwe usłuchać tego zaproszenia. Ned Land był bardzo markotny, że nie mógł tego dnia udać się na wyspę dla uzupełnienia zapasów; za to bardzo zręcznie zajmował się konserwowaniem zdobytego mięsa i owoców. Co do tubylców, około jedenastej rano powrócili na ląd, bo morze zaczęło się podnosić i pokrywać wierzchołki raf. Liczba ognisk na wybrzeżu jeszcze wzrosła. Zapewne nowi wojownicy przybywali z sąsiednich wysp, albo też z samej Nowej Gwinei. A jednak nie spostrzegłem ani jednej łodzi. Poprosiłem Conseila, aby przyniósł mi siatkę, jaką łowi się ostrygi. - Zdaje się, że ci dzicy nie są złośliwi. Jaka jest opinia pana profesora? - A jednak są to ludożercy, mój kochany. - Można być ludożercą, a uczciwym człowiekiem, jedno drugiemu nie przeszkadza. - Zgadzam się z tobą; niech sobie będą poczciwymi ludożercami, niech poczciwie pożerają tych, co im wpadną w ręce. Ponieważ nie mam ochoty zostać pożarty, nawet przez najuczciwszego z ludzi, zachowam ostrożność, bo jak się wydaje, nasz dowódca nie myśli o tym. A teraz do roboty. Przez dwie godziny nie znaleźliśmy nic ciekawego. Gdy już nie spodziewałem się żadnych sukcesów, złowiłem rzadko spotykany dziw natury. Conseil zdziwił się, gdy zobaczył jak nagle zapuściłem rękę w sieci i z gwałtownym okrzykiem wydobyłem jedną z muszel. - Co się stało - zapytał zdziwiony - czy coś ugryzło pana profesora? - Bynajmniej, mój drogi, ale dałbym palec za to, co teraz znalazłem. - A cóż to takiego? - Muszla - powiedziałem, pokazując triumfalnie moją zdobycz. - Ależ to zwykły mięczak - rzekł i począł wymieniać swoje terminy klasyfikacyjne. - Tak, ale ta muszla skręcona jest od lewej ku prawej stronie, zamiast od prawej ku lewej. - Czy to być może? - Tak, mój kochany, jest to muszla prawoskrętna. - Prawoskrętna! - powtórzył Conseil z bijącym sercem. - Niech mi pan wierzy - jeszcze się nigdy nie czułem tak wzruszony biorąc muszlę do ręki! Rzeczywiście było się czym wzruszyć. Wiadomo bowiem z obserwacji przyrodoznawców, że według praw natury wszystko zwraca się od prawej ku lewej stronie. Planety i ich satelity krążą i obracają się dookoła swej osi z prawej ku lewej. Większość ludzi sprawniej i częściej posługuje się prawą ręką, dlatego też ich wytwory: schody, zamki, sprężyny w zegarkach, itp., są lewoskrętne. Natura wierna jest temu samemu prawu także w kształtach muszli - zwykle lewoskrętnych, wyjątki od tej reguły są nadzwyczaj rzadkie. Wpatrywaliśmy się z Conseilem w nasz skarb: obiecywałem sobie wzbogacić nim jakieś muzeum - gdy wtem, jakby naumyślnie, kamień ciśnięty przez jednego z dzikich, strzaskał muszlę w ręku służącego. Krzyknąłem rozpaczliwie. Conseil pochwycił fuzję i wycelował ją w dzikusa, wywijającego procą o jakieś dziesięć metrów od nas. Chciałem powstrzymać sługę, ale padł strzał, który strzaskał naramiennik z amuletów, wiszący na ręku dzikiego. - Conseil, co robisz? - zawołałem. - A cóż! Czy ten kanibal nas nie zaczepił? - Żadna muszla nie jest warta życia człowieka. - Łotr jakiś - krzyknął Conseil - wołałbym, żeby mi rękę zgruchotał. Służący mówił szczerze, ale ja byłem innego zdania. Nasze położenie zmieniło się w czasie połowu, chociaż nie spostrzegliśmy tego. Około dwadzieścia łodzi otaczało „Nautilusa". Te pirogi wyżłobione z pni drzew, wąskie, dobre do pospiesznej żeglugi, utrzymywały się w równowadze za pomocą dwóch bambusowych pływaków, umieszczonych nad powierzchnią wody. Kierujący nimi półnadzy wioślarze byli zręczni, toteż z niepokojem patrzyłem na zbliżanie się łodzi. Widocznie ci Papuasi spotkali się już z Europejczykami i ich statkami. Ale nasz długi żelazny cylinder, leżący w zatoce bez masztów, bez komina, powinien ich zdziwić. Że mieli nieprzyjazne zamiary, dowód już w tym, że początkowo trzymali się z daleka; widząc nieruchomość statku, nabrali odwagi i postanowili zaznajomić się z nim bliżej. Właśnie do tego nie należało dopuścić. Naszą bronią, nie wydającą odgłosu, nie mogliśmy zrobić na nich wrażenia, gdyż dzikusy szanują głównie to, co robi łoskot. Piorun padający bezgłośnie nie przerażałby ludzi, choć niebezpieczna jest przecież błyskawica, a nie odgłos grzmotu. Pirogi posunęły się jeszcze bliżej w stronę naszego statku, na który spadła chmura strzał. - Do diabła, to grad! - krzyknął Conseil. - A może jeszcze zatruty. - Trzeba zawiadomić kapitana - powiedziałem, wchodząc do wnętrza. W salonie nie było nikogo; pozwoliłem sobie zapukać do drzwi prowadzących do kajuty Nemo. Odpowiedziano mi „proszę". Zastałem kapitana pogrążonego w jakichś rachunkach, w których pełno było iksów i innych znaków algebraicznych. - Czy nie przeszkadzam? - zapytałem grzecznie. - Rzeczywiście, jestem zajęty, panie profesorze, ale zapewne sprowadziły tu pana ważne pobudki. - Bardzo ważne. Łodzie krajowców otoczyły nas i zapewne za kiłka minut zaatakuje nas kilkuset napastników. - Aa! - rzeki spokojnie Nemo - Więc przybyli na swoich pirogach? - Na pirogach. - Trzeba zamknąć wejście. - Też tak uważam. - To łatwe - rzekł kapitan i nacisnął przycisk, który przekazywał odpowiedni rozkaz linią telegraficzną. - Gotowe - rzekł po kilku chwilach. - Wszelkie otwory zostały zamknięte. Przecież się pan nie obawia, aby rozwalili ściany, którym nie mogły dać rady pociski waszej fregaty. - Tego się nie obawiam, kapitanie; ale jest inne niebezpieczeństwo. - Jakie? - Jutro o tej samej godzinie trzeba będzie otworzyć okna dla odświeżenia powietrza w „Nautilusie". - To prawda, nasz statek oddycha jak skorupiak. - Jeśli wówczas Papuasi będą na platformie, nie wiem, jak pan przeszkodzi ich wtargnięciu? - Przypuszcza pan. że wejdą na statek? - Jestem tego pewien. - A więc niech wejdą, po co im przeszkadzać. W gruncie rzeczy są to biedacy, a nie chcę, żeby moje odwiedziny wyspy Gueboroar przyprawiły choć jednego z nich o stratę życia. Powiedziawszy, co miałem do powiedzenia, chciałem odejść, ale kapitan zatrzymał mnie i zaprosił, bym usiadł przy nim. Wypytywał o naszą wycieczkę na wyspę, o nasze polowanie i nie okazywał tej tęsknoty za świeżym mięsem. Jaka dokuczała Kanadyjczykowi. Rozmowa dotyczyła różnych przedmiotów, i choć kapitan nie pozbył się swej tajemniczości, jednak był uprzejmiejszy niż zwykle. Między innymi mówiliśmy o obecnym położeniu „Nautilusa", który uwiązł w tym samym miejscu, gdzie o mało nie zginął Dumont d'Urville. W związku z tym kapitan stwierdził: - Był to jeden za waszych najzdolniejszych żeglarzy. To prawdziwy francuski Cook. Nieszczęsny uczony! Uchroniwszy się od lodów podbiegunowych, od koralowych skal Oceanii, od ludożerców na Oceanie Spokojnym, zginąć nędznie w katastrofie kolejowej. Jeśli ten człowiek mógł zebrać myśli w ostatnich chwilach swego życia, można sobie wyobrazić jego osłupienie. Mówiąc to kapitan Nemo wydawał się być wzruszony, co podniosło go w mych oczach. Oglądaliśmy na mapie drogi, którymi ów francuski żeglarz opływał dookoła świat, rozważaliśmy jego dwukrotną próbę zbliżenia się do bieguna południowego, która zakończyła się odkryciem Ziemi Amelii i Ludwika Filipa; wreszcie jego badania hydrograficzne prowadzone w Oceanii. - Co wasz d'Urville zrobił na powierzchni morza - mówił kapitan Nemo - ja czynię wewnątrz oceanu, a łatwiej i dokładniej od niego. Jego miotane huraganami okręty nie wytrzymują porównania z „Nautilusem", w którym mam zaciszny gabinet i bezpieczne schronienie wśród wód. - A jednak - odparłem - jest niejakie podobieństwo między korwetami d'Urvile'a i pańskim statkiem. - A to jakie, panie Aronnax? - Bo i „Nautilus" osiadł na mieliźnie. - Nie osiadł na mieliżnie, panie profesorze - odpowiedział zimno kapitan - „Nautilus" przystosowany jest do spoczywania na dnie morskim, a ja me muszę podejmować prac, jakie przeprowadzić musiał d'Urville, aby spłynąć na wodę. Jego okręty o mało się nie roztrzaskały, mój nie jest nawet zagrożony. Jutro, we wskazanym dniu, o oznaczonej godzinie, przypływ podniesie nas nieznacznie i znów puścimy się poprzez morza. - Masz pewność, kapitanie... - Tak - rzekł Nemo, wstając. - Jutro o godzinie czternastej minut czterdzieści „Nautilus" spłynie z raf bez uszkodzenia i opuści Cieśninę Torresa. Wyrzekłszy te słowa, kapitan skłonił się lekko, co stanowiło sygnał do odejścia; poszedłem więc do mej kajuty. Zastałem tam Conseila, ciekawego przebiegu rozmowy z kapitanem. - Mój drogi - powiedziałem - kapitan bardzo ironicznie przyjął moje zawiadomienie, że „Nautilus" jest zagrożony przez dzikich Papuasów. Cóż ci więc mam powiedzieć? Zaufaj mu i kładź się spać. - Nie potrzebuje pan czegoś od mnie? - Niczego nie potrzebuję. A co robi Ned? - Pichci pasztet z kangura i powiada, że to będzie wyśmienite. Zostawszy sam, położyłem się, ale nie spałem spokojnie. Słyszałem kroki dzikich na pokładzie nade mną i ich przenikliwe okrzyki. Tak przeszła noc; załoga nie reagowała. Tyle ją obchodzili kanibale, co obchodzą dobrze uzbrojoną fortecę mrówki chodzące po jej murach. Wstałem o szóstej. Okrętu nie otworzono, więc świeże powietrze nie zostało wprowadzone do wnętrza, ale rezerwuary, napełnione nim na wszelki wypadek, zasiliły kilkoma metrami kubicznymi tlenu ogołoconą z niego atmosferę „Nautiłusa". Pozostałem u siebie aż do południa, nie widząc wcale kapitana Nemo. Nie było widać, by na statku czyniono jakieś przygotowania do podróży. Poczekawszy jeszcze trochę, udałem się do salonu. Zegar wskazywał wpół do trzeciej, więc za dziesięć minut woda powinna się podnieść do najwyższej swej wysokości i jeśli kapitan nie zanadto zuchwale obiecywał spłynięcie statku, to „Nautilus" powinien się wyswobodzić. Jeśli nie, na długie miesiące pozostanie uwięziony w koralowym łożu. Dało się odczuć kilka drgnień, które przebiegły przez szkielet statku, niby zapowiedź tego, co nastąpi; było słychać, jak się kruszyły nierówności koralowego dna. Pięć minut po wpół do trzeciej zjawił się w salonie kapitan Nemo. - Zabieramy się do drogi - rzekł. - Ach! - wykrzyknąłem. - Kazałem otworzyć wejście na pokład. - A Papuasi? - Papuasi? - odpowiedział kapitan, wzruszając nieco ramionami. - Gotowi wejść do wnętrza statku. - A to jak? - Przez wejście, które pan każe otwierać. - Panie Aronnax, niekoniecznie można wejść do „Nautilusa", nawet jeśli otwory nie są zamknięte. Wytrzeszczyłem oczy na kapitana. - Pan mnie nie rozumie? - zapytał. - Nie rozumiem - odpowiedziałem. - Niech pan sam zobaczy. Poszedłem ku głównym schodom. Conseil i Ned Land już tam byli i przyglądali się ciekawie, co będzie, gdy wejście zostanie otwarte. Z zewnątrz słychać było przeraźliwe wrzaski i nawoływania. Gdy odsunięto pokrywy, ukazało się około dwudziestu strasznych postaci. Gdy tylko pierwszy krajowiec położył rękę na poręczy schodów, został odrzucony niewiadomą siłą i uciekł, krzycząc wniebogłosy. Dziesięciu innych, którzy próbowali wejść, spotkało to samo. Conseil był zachwycony. Gwałtowniej usposobiony Ned Land nie mógł wytrzymać na miejscu i rzucił się ku schodom. Ale gdy schwycił się poręczy, natychmiast coś go wywróciło. - Do tysiąca szatanów! - zawołał. - Uderzył we mnie piorun! Te słowa wyjaśniły mi wszystko. To już nie była poręcz, ale sztaba metalowa pod wysokim napięciem; kto jej dotknął, musiał doznać strasznego wstrząsu, który mógłby być śmiertelny, gdyby kapitan Nemo posłużył się całą potęgą swych ogniw. Śmiało można by powiedzieć, że kapitan odgrodził się od napastników nieprzebytą elektryczną zasłoną. Przerażeni Papuasi umknęli, a my śmiejąc się ukradkiem, uspokajaliśmy i rozcierali biednego Neda Landa, który klął jak potępieniec. Tymczasem „Nautilus"', wzniesiony najwyższą falą przypływu, opuścił swe koralowe łoże dokładnie dwadzieścia minut przed trzecią, jak to zapowiedział kapitan. Śruba uderzała w wodę. Szybkość statku zwiększała się stopniowo i płynąc po powierzchni wód, opuścił cało niebezpieczne mielizny Cieśniny Torresa. ROZDZIAŁ XXIII Głęboki sen Nazajutrz 10 stycznia „Nautilus" opuścił się pod powierzchnię morza i płynął z dużą szybkością, mogącą wynosić trzydzieści pięć mil na godzinę. Obroty śruby były tak szybkie, że nie mogłem ich dojrzeć ani policzyć. Kiedy pomyślałem sobie, że elektryczność nie tylko dawała statkowi ruch. światło i ciepło, ale też broniła go jeszcze od napaści zewnętrznych, zamieniając w świętą arkę, której nie mógł dotknąć żaden napastnik, żeby nie został piorunem rażony - podziw mój nie miał granic i przenosił się z dzieła na jego twórcę. Posuwaliśmy się prosto ku zachodowi i 11 stycznia minęliśmy Przylądek Wessela, położony pod 135° długości a 10° szerokości północnej, tworzący wschodni cypel Zatoki Karpentaria. Skały podwodne były tu dość liczne, ale rzadziej rozrzucone i zaznaczone na mapie z największą dokładnością. Z tych okolic zwróciliśmy się ku południowemu zachodowi; dziób okrętu kierował się w stronę Oceanu Indyjskiego. Dokąd nas prowadzi ten fantasta kapitan Nemo? Czy zawróci ku brzegom Azji, czy się skieruje ku Europie? Jedno i drugie nie zdawało się prawdopodobne u człowieka, który uciekał od zamieszkałych lądów. A może zapuści się na południe, okrąży Przylądek Dobrej Nadziei, a potem przylądek Horn? Kto wie, może będzie wolał udać się na Ocean Spokojny, po którym „Nautilus" żeglować może łatwo i niezależnie? Przyszłość miała nam to pokazać. Dnia 15 stycznia spacerowałem z kapitanem po platformie statku. Zapytał mnie, czy jest mi znana rozmaitość gęstości wód morskich. Przyznałem się do swej niewiedzy, dodając, że nauka nie dysponuje w tym temacie większymi osiągnięciami. - Ja robiłem odpowiednie doświadczenia - rzekł - i mogę zaręczyć za ich prawdziwość. - Wierzę - odparłem - ale „Nautilus" jest światem sam dla siebie, a tajemnice zdobyte przez uczonych znajdujących się na jego pokładzie nie dotrą do ludzi zamieszkujących ziemię. - To prawda, panie profesorze. „Nautilus" żyje sam dla siebie - rzekł kapitan po chwili milczenia. - Tym samym są dla Ziemi planety towarzyszące jej w biegu naokoło słońca i nigdy praca uczonych na Saturnie lub Jowiszu nie będzie znana ich ziemskim kolegom. Ale ponieważ przypadek zetknął mnie z panem, podzielę się wynikami mych badań. - Słucham, panie kapitanie. - Wiadomo panu, że woda morska jest gęstsza niż słodka, ale jej gęstość nie jest jednostajna. Przyjmując gęstość słodkiej wody za jednostkę, trzeba do niej dołożyć dwadzieścia sześć tysięcznych dla Oceanu Spokojnego, a trzydzieści tysięcznych dla Morza Śródziemnego... „Alia! - pomyślałem sobie - to on i na Morze Śródziemne zagląda!" - ...osiemnaście tysięcznych dla Morza Japońskiego, a dwadzieścia osiem tysięcznych dla Adriatyku. Widoczne było dla mnie, że „Nautilus" nie unikał mórz europejskich - z czego wywnioskowałem, że kapitan zawiezie nas, być może wkrótce, ku lądom cywilizowanym. Zdawało mi się, że Ned Land usłyszy o tym z zadowoleniem. Kilka dni z rzędu minęło nam na doświadczeniach różnego rodzaju, odnoszących się do stopnia zasolenia wody morskiej na różnych głębokościach, do jej elektryczności, zabarwienia, przejrzystości - a w każdej tematyce kapitan Nemo wykazywał dogłębną i udokumentowaną wiedzę. Następnie przez kilka dni nie widziałem go wcale, żyłem jak samotnik na statku. Dnia 16 stycznia ja i moi towarzysze widzieliśmy ciekawe zjawisko. Ściany salonu były odsłonięte. Latarnia „Nautilusa" nie płonęła, więc na statku Pogrążonym w wodzie panował jakiś nieokreślony mrok. Niebo burzliwe gęstymi pokryte chmurami dopuszczało do pierwszych warstw wody niedostateczne światło. W tym świetle największe ryby wydawały się jak cienie o nieco obrysowane - gdy nagle „Nautilus" wpłynął w mocną światłość. Zdawało mi się początkowo, że zapalono latarnię, z której światło elektryczne rozlewało się na wodę; myliłem się, a szybka obserwacja wykazała mi moją pomyłkę. „Nautilus" pływał wśród fosforyzujących pokładów wody, które błyszczały tym bardziej, że je otaczała toń ciemna. Fosforescencja ta pochodziła od niezliczonych ciałek świetlnych, których blask wzmagał się przy tarciu o metalowy pancerz statku. Wówczas rozbłyski tryskały wokół nas niby strugi ołowiu roztopionego w piecu ognistym, albo metaliczna, rozżarzone do białości masa. To iskrzenie czyniło dla wzroku wrażenie tła świetlnego, przeszywanego ognistymi pociskami; blask zamieniał się w cień tam, gdzie żadnego cienia nie było. Nie było to już łagodne promieniowanie naszego zwyczajnego na statku światła; była tam niezwykła potęga i niezwyczajny ruch! Widać było, że światło wkoło nas żyje. Żyło istotnie, bo było to nagromadzenie wielkich ilości żyjątek morskich, wielkości ziarnka prosa; kuleczek materii przezroczystej, opatrzonych nitkowatymi mackami, których naliczono aż dwadzieścia pięć tysięcy sztuk w trzydziestu centymetrach sześciennych wody. Blask ich zwiększał się jeszcze dzięki meduzom, rozgwiazdom, aureliom, foladom daktylowym i innym fosforyzującym zwierzokrzewom. „Nautilus" długo płynął przez te błyszczące fale, a my dziwiliśmy się, widząc wielkie zwierzęta morskie igrające w nich, niby bajeczne salamandry. Patrzyliśmy na pogrążone w tym nie parzącym płomieniu zwinne i zgrabne delfiny, te niestrudzone pajace morza - na trzy łokcie długie. Pokazywały się także ryby: rogatnice różnego rodzaju, makrele i pełno innych. Czarodziejski był ten olśniewający widok. Być może, że jakaś właściwość atmosferyczna powiększała wydatność tego zjawiska - może burza się zbierała na powierzchni wód, ale na głębokości kilku metrów „Nautilus" nie czul jej skutków i kołysał się łagodnie wśród spokojnej głębi. Posuwaliśmy się wciąż, ciągle zachwycani czymś nowym a cudownym. Conseil obserwował zwierzokrzewy, mięczaki, ryby. Dzień upływał szybko. Ned według swego zwyczaju myślał o urozmaiceniu pożywienia. Każdy z nas był jak ślimak w swej własnej skorupie - i zdaje mi się, że nietrudno byłoby człowiekowi zamienić się w prawdziwego ślimaka. Nasz tryb życia zdawał się nam łatwy i naturalny; zapomnieliśmy niejako, że na powierzchni kuli ziemskiej istnieje jakiś świat inny niż nasz - gdy pewien wypadek przypomniał nam o wyjątkowości naszego położenia. Byliśmy w dniu 18 stycznia pod 105° długości a 15° szerokości geograficznej; pogoda była niepewna, morze się burzyło, wiatr wschodni dął dość silnie. Barometr, stojący nisko od kilku dni, zapowiadał teraz walkę żywiołów. Wyszedłem na pokład właśnie w chwili, gdy pierwszy oficer mierzył kąty godzinowe. Czekałem, jak to bywało moim zwyczajem, aż wypowie zwykłą swą formułę. Ale tego dnia zamiast niej posłyszałem jakieś zdanie równie dla mnie niezrozumiałe - i prawie natychmiast zobaczyłem kapitana Nemo, jak uzbrojony w lunetę, bacznie śledzi widnokrąg. Stal tak kilka minut nieruchomo, nie spuszczając oka z przestrzeni objętej szkłem lunety. Potem ją opuścił i zamienił kilka słów z porucznikiem, który zdawał mi się być miotany jakimś wzruszeniem, nieudolnie maskowanym. Kapitan lepiej panował nad sobą i pozostał chłodny; zdawał się zresztą robić porucznikowi jakieś uwagi, na które ten odpowiadał zapewnieniem bardzo stanowczym. Tak przynajmniej wnioskowałem z ich tonu i gestów. I ja także starannie wpatrywałem się w przestrzeń w kierunku, który absorbował ich uwagę, ale nic nie dostrzegłem. Woda i niebo zlewały się w jedną linię, niczym nie przerwaną. Kapitan Nemo przechadzał się po pokładzie z końca w koniec, nie patrząc na mnie, a może i nie widząc mnie. Chód jego był pewny, choć nie tak regularny jak zwykle. Zatrzymywał się czasem, a skrzyżowawszy ręce na piersiach, przyglądał się morzu. Czego szukał w nie zmierzonej przestrzeni? „Nautilus" był o jakieś kilkaset mil od najbliższego lądu! Porucznik wziął znów lunetę i uporczywie badał horyzont, to posuwając się, to cofając, niekiedy uderzając nogą o podłogę; jego nerwowe zachowanie silnie kontrastowało ze spokojem kapitana. Powinno się było wkrótce wszystko wyjaśnić, bo na rozkaz kapitana śruba zaczęła się szybciej obracać. W tej samej chwili porucznik znów zwrócił na coś uwagę kapitana, który wstrzymawszy swą przechadzkę, skierował lunetę na wskazany punkt i długo się przypatrywał. Zaintrygowany nie na żarty, pobiegłem do salonu i przyniosłem doskonałą perspektywę, której zwykle używałem; oparłszy ją na wystającej klatce latarniowej, zabierałem się do obserwacji całej linii zetknięcia się morza z niebem. Nic jeszcze nie zobaczyłem, gdyż wyrwano mi perspektywę z ręki. Odwróciłem się. Przede mną stał kapitan zmieniony nic do poznania. Jego wzrok i postawa wyrażały gwałtowną nienawiść. Stał nieruchomy, moja lorneta potoczyła się do jego nóg. Czy to ja byłem mimowolnym sprawcą tego wybuchu gniewu? Czyżby temu niepojętemu człowiekowi zdawało się, że odkryłem jakąś tajemnicę, której goście na „Nautilusie" nie powinni poznać? Ale nie! Nie ja byłem przedmiotem nienawiści kapitana, bo nie patrzył na mnie, a jego oko uporczywie zwrócone było na nie zbadany przeze mnie punkt na widnokręgu. W końcu Nemo zapanował nad sobą: jego twarz, tak bardzo przed chwilą zmieniona, przybrała zwykły wyraz. Powiedział do porucznika kilka słów w nieznajomym języku, a potem rzekł do mnie tonem prawie rozkazującym: - Panie Aronnax, żądam, by pan dotrzymał jednego z danych mi przyrzeczeń. - O co chodzi, kapitanie? - Da się pan zamknąć ze swymi towarzyszami, dopóki nie uznam za stosowne was uwolnić. - Ma pan prawo rozkazywać - odpowiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. - Ale chciałbym pana o jedną rzecz zapytać. - To niemożliwe, panie profesorze. Nie było sensu dyskutować po takim stwierdzeniu, należało być posłusznym, gdyż wszelki opór byłby daremny. Zszedłem do kajuty zajmowanej przez Conseila i Neda i przekazałem im postanowienie kapitana. Łatwo się domyśleć, jak to przyjął Kanadyjczyk, lecz nie pora było wdawać się w rozprawy. Czterech ludzi należących do załogi stało już przy drzwiach i zaprowadziło nas do tej samej celi, w której spędziliśmy pierwszą noc po wstąpieniu na pokład „Nautilusa". Ned Land zaczai protestować przeciw rozkazowi kapitana, ale za całą odpowiedź zamknięto za nami drzwi. - Cóż pan na to powie? - zapytał Conseil. Zrelacjonowałem mym towarzyszom, co zaszło; dziwili się jak ja, ale tyle co i ja rozumieli. Pogrążyłem się w myślach, a dziwny wyraz twarzy kapitana stał mi przed oczami. Nie zdołałem wyciągnąć żadnych wniosków. W pewnej chwili Ned Land powiedział: - Patrzcie państwo! Jest śniadanie! Istotnie, śniadanie było podane. Widocznie kapitan wydał rozkaz równocześnie z przyspieszeniem ruchu statku. - Proszę mi pozwolić - rzekł Conseil - abym dał jedną radę. - Mów, mój chłopcze, mów. - Zjedzmy śniadanie; będzie to najroztropniej, bo nie wiadomo, co się może zdarzyć. - Masz słuszność, Conseilu. - Na nieszczęście - wtrącił Ned - dali nam tylko to, co zwykle jadają na statku. - Mój bracie - odparł Conseil - czy wolałbyś, żeby wcale nic nie dali? Ta uwaga położyła koniec wszelkim skargom harpunnika. Zasiedliśmy do stołu i jedliśmy w milczeniu. Ja nie miałem apetytu, Conseil zmuszał się, jak mówił, żeby jeść przez prostą ostrożność, ale Ned posuwał się jak najdalej i nie darował ani kawałkowi. Po posiłku każdy z nas usadowił się na swoim miejscu. Wówczas zgasła świetlana kula i otoczyła nas najzupełniejsza ciemność. Ned usnął niebawem i Conseil także. Zacząłem rozważać, jakie mogą być powody, że ten czujny chłopiec zasnął, gdy i sam poczułem jakąś ciężkość na mózgu. Chciałem mieć oczy otwarte, a zamykały mi się gwałtem. Opadły mnie jakieś przykre przywidzenia. Niezawodnie domieszano nam do śniadania czegoś usypiającego. Więc nie dosyć, że nas zamknięto, że nie widzieliśmy, co się dzieje, ale jeszcze zamierzano nas uśpić. Usłyszałem, jak zamykano okiennice; ustało lekkie kołysanie się statku na falach. Czyżby „Nautilus" opuścił powierzchnię oceanu i zapuścił się w warstwę wód spokojnych? Chciałem walczyć z napadającą mnie sennością, ale daremnie. Oddech mi osłabł, dreszcze zaczęły przebiegać po moich ociężałych i obezwładnionych członkach. Powieki jakby pokrywki z ołowiu zapadały mi na oczy. Chorobliwa senność zbudziła mi w mózgu jakieś widziadła; rozproszyły się one, ale dlatego tylko, że zapadłem w zupełną nicość. ROZDZIAŁ XXIV Państwo koralowe Nazajutrz zbudziłem się z bardzo lekką głową i zdziwiłem się bardzo, widząc, że znajduję się w mojej kajucie. Moi towarzysze zapewne zostali także przeniesieni do swojej. Prawdopodobnie więc nie wiedzieli, podobnie jak i ja, o tym, co wydarzyło się w nocy na okręcie. Chyba jakiś przypadek w przyszłości odkryje nam tę tajemnicę. Nie miałem co robić u siebie; trzeba było spróbować, czy jestem jeszcze jeńcem czy człowiekiem wolnym. Okazało się, że byłem wolny. Otworzyłem drzwi, przeszedłem korytarz i wszedłem na główne schody. Okiennice, które wczoraj zamknięto, były teraz otwarte. Wyszedłem na platformę. Conseil i Ned już tam byli. „Nautilus" wydawał się nam równie spokojny i tajemniczy jak zawsze; pływał po powierzchni z umiarkowaną szybkością - zdawało się, że nic się na pokładzie nie zmieniło. Ned swym bystrym wzrokiem przepatrywał morze, ale nic nie dostrzegł: ani żagla, ani lądu. Wszędzie były tylko wydłużone i jakby czesane wiatrem fale, na których statek kołysał się dosyć silnie. „Nautilus", odświeżywszy swoje powietrze, zanurzył się znów na jakieś Piętnaście metrów, aby mógł szybko wrócić na powierzchnię fal - co się też niejednokrotnie powtarzało w tym dniu, 19 stycznia, wbrew zwyczajowi. Za każdym razem porucznik wychodził na pokład, a potem zwykły frazes rozlegał się wewnątrz statku. Kapitan Nemo nie pokazywał się wcale. Z załogi statku widziałem tylko milczącego służącego, który jak zwykle spełniał wobec mnie swoje obowiązki. Około drugiej byłem właśnie w salonie, porządkując moje notatki, gdy zjawił się kapitan. Ukłoniłem mu się, a on oddał mi ukłon gestem ledwie widocznym, ale nic nie mówił. Wróciłem do mej czynności, przypuszczając, że mi udzieli jakiś wyjaśnień o tym, co wydarzyło się poprzedniej nocy - ale się pomyliłem. Spojrzałem na niego, wydawał się zmęczony. Oczy miał zaczerwienione, jakby nie spał, a na jego twarzy widać było smutek a nawet zmartwienie. Chodził tu i tam, siadał, wstawał, brał pierwszą lepszą książkę i kładł ją z powrotem; przyglądał się przyrządom obserwacyjnym, nie notując, jak to czynił zwykle, swych spostrzeżeń. Zdawało się, że sobie miejsca znaleźć nie może. W końcu zbliżył się do mnie i zapytał: - Czy jest pan lekarzem, panie Aronnax? Nie spodziewałem się takiego pytania; toteż patrzyłem na niego prze/, chwilę, nie odpowiadając. - Czy pan zna się na leczeniu? - powtórzył - Wielu z pańskich kolegów poświęca się medycynie... - I ja jestem lekarzem - odpowiedziałem po chwili - i długo praktykowałem, nim przeszedłem do muzeum. - To dobrze. Był wyraźnie zadowolony z mej odpowiedzi, ponieważ jednak nie wiedziałem, do czego zmierza, czekałem, aż mnie znów zapyta, postanawiając odpowiadać stosownie do okoliczności. - Panie Aronnax - rzekł kapitan - czy pan by się zgodził wziąć w opiekę jednego z moich ludzi? - To ktoś jest chory? - Jest. - Jestem gotów iść z panem. - Chodźmy. Wyznaję, że serce mi mocno biło. Nie wiem dlaczego, ale zdawało mi się. że choroba człowieka na pokładzie musiała być związana z tym, co wydarzyło się wczoraj - a ta tajemnica zajmowała mnie przynajmniej tyle, co i chory. Kapitan poprowadził mnie na rufę „Nautilusa" i weszliśmy do kajuty położonej tuż obok izby marynarzy. Człowiek mogący mieć około czterdziestu lat leżał tam na łóżku; twarz jego wyrażała energię, zdradzała typ anglosaski. Pochyliłem się nad nim. Nie był on chory, lecz ranny, głowa jego, owinięta zakrwawionym bandażem, spoczywała na dwóch poduszkach. Gdy odwiązy- wałem opatrunek, marynarz patrzył na mnie swymi wielkimi oczami, ale ani nie syknął. Zbadałem choremu puls - był przerywany; kończyny już stygły, zbliżała się śmierć, a niepodobieństwem było ją opóźnić. Opatrzyłem tego biedaka, uporządkowałem bandaże i zwróciłem się do kapitana. - Czym został raniony? - O to mniejsza - zabrzmiała odpowiedź. - „Nautilusa" spotkało uderzenie, które wyrwało jedną z przekładni silnika, a ten człowiek został uderzony, gdy osłaniał mojego zastępcę, który stał obok... Brat poświęcił się dla brata, przyjaciel dla przyjaciela - rzecz to bardzo prosta. Wszyscy na „Nautilusie" rządzą się tym prawem. Ale co może pan powiedzieć o chorym? Ociągałem się z odpowiedzią. - Może pan mówić śmiało - rzekł kapitan - on nie rozumie po francusku. Spojrzałem raz jeszcze na rannego i stwierdziłem: - Za dwie godziny będzie już po nim. - Nie ma żadnego ratunku? - Nie ma. Dłonie kapitana zwarły się kurczowo, a kilka łez spłynęło z jego oczu. Nie myślałem, że ten człowiek umie płakać. Patrzyłem na umierającego. Życie uchodziło z niego widocznie; bladość jego wydawała się jeszcze większa przy blasku światła elektrycznego zalewającego łóżko. Spoglądałem na tę inteligentną twarz, pokrytą przedwczesnymi zmarszczkami, może wskutek jakichś nieszczęść albo nędzy. Czyhałem na kilka ostatnich słów, mogących odkryć tajemnicę jego pochodzenia. - Może się pan oddalić, panie Aronnax - rzekł kapitan. Opuściłem kajutę umierającego i poszedłem do siebie, wzruszony niezmiernie tą sceną. Cały dzień miotały mną jakieś ponure przeczucia. W nocy źle spałem, a w częstych przerwach snu zdawało mi się, że słyszę coś, niby westchnienia odległe, niby psalmy pogrzebowe. Może to była modlitwa za umarłych, wypowiadana w nieznanym mi języku. Nazajutrz rano, gdy wyszedłem na pokład, już był tam kapitan Nemo. Spostrzegłszy mnie, zwrócił się zaraz w moim kierunku, mówiąc: - Panie profesorze, może pan zechce udać się dziś na podmorską wycieczkę? - Czy razem z mymi towarzyszami? - zapytałem. - Jeśli będą chcieli, to i owszem. - Jesteśmy na pańskie usługi, kapitanie. - Więc idźcie ubrać się w skafandry. O umierającym, a może już zmarłym, nie powiedział ani słowa. Poszedłem szukać Neda i Conseila, żeby im przekazać propozycję kapitana. Mój służący chętnie ją przyjął, a wielorybnik tym razem się nie wzbraniał. Była ósma rano; o wpół do dziewiątej byliśmy już przebrani jak należało na czekającą nas przechadzkę i zaopatrzeni w dwa przyrządy: do oświetlania i oddychania. Otworzono podwójne drzwi i razem z kapitanem oraz dwudziestoma członkami załogi stanęliśmy na dnie, na którym spoczywał „Nautilus" na głębokości dziesięciu metrów pod powierzchnią wody. Lekka pochyłość prowadziła nas jeszcze głębiej, na faliste dno, zupełnie inne niż to, które zwiedzałem podczas pierwszej podwodnej wycieczki na Oceanie Spokojnym. Nie było tu miałkiego piasku, ani łąk lub lasów morskich. Rozpoznałem od razu, że okolica, do której nas prowadził kapitan Nemo, była państwem koralowym. Oświetliwszy sobie drogę aparatem Ruhmkorffa, szliśmy obok ławicy koralowej tworzącej się dopiero; z czasem zapełni ona pewno tę część Oceanu Indyjskiego. Postępowaliśmy wzdłuż niezmiernie gęstych i poplątanych z sobą krzaków koralowych, pokrytych jakby małymi kwiatkami, prążkowanymi biało. Tylko że te krzaki nie rosły jak na ziemi, z dołu do góry, ale przeciwnie, przytwierdzone do skał, wszystkie rozrastały się od góry w dół. Przypadek zdarzył, że spotkałem najpiękniejsze okazy zwierzokrzewów. Korale w tym miejscu dorównywały pięknością tym, które są poławiane w Morzu Śródziemnym na brzegach Francji, Włoch i Północnej Afryki. Żywe ich barwy usprawiedliwiały owe poetyczne nazwy: „krwawego kwiatu" i „szkarłatnej piany", nadawane w handlu najpiękniejszym okazom. Cena korala dochodzi niekiedy do 500 franków za kilogram. W tym miejscu było go tyle pod falami morskimi, że wszyscy żyjący na świecie z połowu korali mogliby się wzbogacić. Kosztowny ten wytwór podmorski, w połączeniu z innymi zwierzokrzewami, tworzył ławice zbite i nie rozplatane, zwane macciota, na których tu i ówdzie można było dojrzeć okazy korala różowego. Krzaki stawały się coraz gęstsze, rozgałęzienia potężniały. Prawdziwe ulice i skamieniałe galerie ukazały się naszym oczom. Kapitan Nemo wszedł w ciemną galerię, której łagodna pochyłość sprowadziła nas do głębokości stu metrów. Światło naszych łatani ukazywało czarodziejski widok, czepiając się chropowatych nierówności tych naturalnych arkad i sklepień. Pomiędzy koralowcami znajdowały się inne polipy, niemniej ciekawe: melity, stawowato rozgałęzione irydy, kępami spotykane koraliny, to zielone, to czerwone, prawdziwe porosty inkrustowane w wapienie, które przyrodnicy po długich wahaniach zgodzili się zaliczyć do świata roślinnego. Po dwugodzinnym pochodzie dosięgneliśmy wreszcie głębokości blisko trzystu metrów, czyli ostatniej granicy porostów koralowych. Spotkaliśmy tam już nie krzaki pojedyncze lub krzewy skromnie rosnące, ale las niezmierny, potężną wegetację mineralną, ogromne skamieniałe drzewa połączone girlandami wdzięcznych plumarii, lian morskich bogato ubarwionych. Pod wybujałymi gałęziami tych drzew przeszliśmy swobodnie; u stóp naszych rurkokrzewy, gwiazdowce, meandryny, gąbki i dzwonki tworzyły kwiecisty kobierzec, usiany olśniewającymi klejnotami. Kapitan zatrzymał się nareszcie; zatrzymałem się także, podobnie jak nasi towarzysze, którzy stanęli półkolem obok swego dowódcy. Przypatrzywszy się lepiej, spostrzegłem, że czterech spomiędzy nich dźwigało na barkach jakiś przedmiot o podłużnym kształcie. Byliśmy w środku obszernej polany, otoczonej bujnym drzewostanem podmorskiego lasu. Z naszych latarni płynęło na to miejsce przygaszone światło. Na krańcach polany była już ciemność zupełna i tylko żywe zwierzątka w koralu iskrzyły się gdzieniegdzie. W środku polany, na skałach zwalonych na kupę, stał koralowy krzyż i wyciągał swe drugie ramiona zrobione jak gdyby z krwi skamieniałej. Na znak kapitana jeden z towarzyszących nam ludzi odjął od pasa motykę i zaczął kopać otwór. Zrozumiałem, o co chodziło! Ta polana to był cmentarz, a ten otwór miał być grobem; ten podłużny przedmiot, przyniesiony przez ludzi z załogi, to ciało człowieka zmarłego tej nocy! Kapitan Nemo i jego towarzysze przyszli pogrzebać swego kolegę we wspólnym ostatnim mieszkaniu na niedostępnym dnie oceanu. Nie! Nigdy jeszcze nie doznałem takiego jak wówczas wzruszenia; nigdy myśli poważniejsze jak wtedy nie nawiedziły mego umysłu. Nie wierzyłem w to, na co patrzyłem. Kopanie grobu postępowało powoli. Wypłoszone ze swego schronienia ryby uciekały na wszystkie strony. Wapnisty grunt dźwięczał pod uderzeniami motyki, spod której, gdy natrafiła na krzemień zarzucony tam na dnie oceanu, tryskały iskry. Otwór rósł wzdłuż i wszerz i nareszcie stał się na tyle obszerny, by objąć ciało człowieka. Wtedy zbliżyli się ci, którzy nieśli. Owinięte w tkaninę z białego bisioru ciało spuszczono do mokrego grobowca. Kapitan Nemo, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, i wszyscy przyjaciele zmarłego uklękli. Ja i moi dwaj towarzysze pochyliliśmy się ze czcią... A potem zasłonięte otwór grobowca odłamkami oderwanymi z gruntu i powstał mały pagórek. Wówczas kapitan i jego ludzie powstali, zbliżyli się do grobu, każdy z nich raz jeszcze ugiął kolano i wszyscy wyciągnęli ręce na znak ostatecznego pożegnania. Potem żałobnicy zawrócili w stronę „Nautilusa", przechodząc pod kamiennymi łukami lasu, przez ulice wzdłuż krzaków koralowych, wstępując coraz wyżej. Światła statku ukazały się w końcu; ich smugi były naszymi przewodnikami. O godzinie pierwszej byliśmy z powrotem. Zmieniwszy ubranie, wyszedłem na platformę, a przygnieciony nawałem myśli, usiadłem przy latarni oświetlającej statek. Wkrótce nadszedł kapitan Nemo. Podniosłem się i powiedziałem: - Tak więc, jak przewidziałem, człowiek ten zmarł w nocy. - Umarł, panie Aronnax - odpowiedział kapitan. - A teraz spoczywa przy swych towarzyszach, na koralowym cmentarzu. - Tak, zapomniany przez wszystkich, ale nie przez nas. My żłobimy groby, a polipy pieczętują w nich na całą wieczność naszych zmarłych! Zasłaniając sobie nagle twarz drżącymi rękami, kapitan daremnie usiłował powściągnąć łkanie; potem powiedział: - Tam jest nasz zaciszny cmentarz, tam, o kilkaset stóp pod powierzchnią wód! - Przynajmniej wasi zmarli są tam bezpieczni od rekinów. - Tak - odparł poważnie kapitan - od rekinów i od ludzi! CZĘŚĆ DRUGA ROZDZIAŁ I Ocean Indyjski Tu rozpoczyna się druga część podróży pod morzami. Pierwsza zakończyła się wzruszającą sceną z cmentarza koralowego, która na długo pozostawiła głębokie wrażenie w mojej duszy. Tak więc w głębinach tego niezmierzonego morza upływało życie kapitana Nemo; tam także, w nieprzeniknionych przepaściach, przygotował dla siebie mogiłę. Żaden potwór oceanu nie zakłóci ostatniego snu owych mieszkańców „Nautilusa", owych przyjaciół na zawsze do siebie przykutych, zarówno w śmierci, jak w życiu! Tam są bezpieczni - „nawet od ludzi!" - dodał kapitan. I zawsze taka dzika, nieubłagana nieufność wobec społeczeństwa ludzkiego! Jeśli chodzi o mnie, nie poprzestawałem już na przypuszczeniach, które zadowalały Conseila. Poczciwy chłopiec, uparcie widział w dowódcy „Nautilusa" tylko jednego z tych wielkich, a nie cenionych należycie uczonych mężów, którzy wzgardą odpłacają ludzkości za jej obojętność. Dla niego był to geniusz niezrozumiany, co sprzykrzywszy sobie doznane na ziemi zawody, schronił się w te niedostępne pustynie, gdzie jego wielka dusza żyła w zupełnej swobodzie. Moim zdaniem jednak, to przypuszczenie wyjaśniało tylko jedną stronę charakteru kapitana Nemo. W istocie, tajemnica ostatniej nocy, podczas której wrzucono nas do więzienia i pogrążono w sztucznym śnie, gwałtowność, z jaką kapitan wytrącił mi z rąk lunetę, gdy chciałem skontrolować widnokrąg i wreszcie śmiertelna rana. którą otrzymał jeden z jego ludzi, przy nie wytłumaczonym starciu „Nautilusa" - wszystko to wywoływało u mnie nowe domysły. Nie! Kapitan Nemo nic poprzestawał na uciekaniu od ludzi! Jego straszny przyrząd służył nie samemu tylko pragnieniu wolności - ale może jeszcze interesom jakiejś nieznanej, okropnej zemsty. Jednak nic nie jest dla mnie oczywiste; w tych ciemnościach dostrzegam zaledwie blade światełka i muszę poprzestać na pisaniu, że tak powiem, pod dyktando wypadków. Zresztą, nic nas nie wiąże z kapitanem Nemo. Wie on, że ucieczka z „Nautilusa" jest niemożliwa. Nie jesteśmy nawet więźniami na słowo. Nie krępuje nas żadne zobowiązanie honorowe. Jesteśmy jeńcami, więźniami, których przez grzeczność nazywają gośćmi. Jednakże Ned Land nie wyrzekał się nadziei odzyskania wolności. Pewny jest, że skorzysta z pierwszej okazji, jaką mu los nastręczy. Prawdopodobnie i ja tak samo uczynię. A przecież nie bez żalu wyniosę część tajemnic „Nautilusa", które pozwoliła przeniknąć mi wspaniałomyślność kapitana. Czy powinienem nienawidzić, czy też podziwiać tego człowieka? Jest on ofiarą czy też katem? A przy tym, jeśli mam otwarcie wyznać, nim opuszczę go na zawsze, chciałbym dokończyć tę podróż podmorską dookoła świata, której początki są tak wspaniale. Chciałbym zbadać cały szereg cudów nagromadzonych pod morzami kuli ziemskiej. Chciałbym widzieć to, czego jeszcze żaden człowiek nie widział, choćby tę nienasyconą żądzę wiedzy przyszło swym życiem zapłacić! Bo i cóż dotychczas odkryłem? Nic, lub prawie nic; przepłynąłem tylko sześć tysięcy mil po Oceanie Spokojnym. A jednak wiem, że „Nautilus" zbliża się do lądów zamieszkanych i byłoby okrucieństwem poświęcać towarzyszy dla mej namiętności do badań naukowych, jeśli zdarzyłaby się dobra sposobność do ucieczki. Wypadnie pójść z nimi, a może nawet być ich przewodnikiem. Czy jednak kiedykolwiek nadarzy się sposobność? Człowiek, przemocą pozbawiony wolności, marzy o szansie jej odzyskania - lecz uczony ciekawy poznać nowe zjawiska, lęka się jej i unika. W dniu 28 stycznia 1868 r., w południe, porucznik wyszedł zmierzyć wysokość słońca. I ja wstąpiłem na platformę i zapaliwszy cygaro, przypatrywałem się jego pomiarom. Wydało mi się rzeczą oczywistą, że ten człowiek nic rozumiał po francusku, gdyż kilkakrotnie robiłem głośne spostrzeżenia, które powinny zwrócić jego uwagę, jeśli by je zrozumiał; pozostał jednak niemy i obojętny jak zwykle. Gdy z pomocą sekstantu przeprowadzał obserwacje, jeden z marynarzy „Nautilusa" - ten sam tęgi chłop, który nam towarzyszył w pierwszej podmorskiej wycieczce do wyspy Crespo - przyszedł czyścić szyby latarni. Wówczas przypatrzyłem się dokładnie temu przyrządowi, którego moc stokrotnie pomnażały ogniwa soczewkowe, ustawione jak w latarniach morskich, utrzymujących światło w stosownej odległości. Gdy „Nautilus" zabierał się do nowej podmorskiej podróży, wróciłem do salonu. Okiennice ścian się zamknęły i statek sunął prosto na zachód. Płynęliśmy wodami Oceanu Indyjskiego, rozległej płaszczyzny zajmującej pięćset pięćdziesiąt milionów hektarów, a tak przezroczystej, że zawracało się w głowie, gdy się patrzyło w jej zwierciadło. „Nautilus" płynął zwykle między stu a stu dwudziestoma metrami głębokości. Tak było przez dni kilka. Dla kogoś innego, nie tak szalenie rozkochanego w morzu, godziny z pewnością wydałyby się długie i nudne; ale codzienne przechadzki po platformie, gdzie wdychałem orzeźwiające powietrze oceanu, widok bogatych wód przez szyby salonu, czytanie książek w bibliotece i pisanie notatek i pamiętników, zajmowały cały mój czas i nie zostawiały mi ani chwili na nudy. Stan naszego zdrowia był zadowalający. Dieta na pokładzie nieźle nam służyła i jeśli chodzi o mnie, mógłbym się znakomicie obejść bez dań mięsnych, które Kanadyjczyk, protestując przeciw postnym potrawom, chętnie do nich dołączał. Prócz tego, w tej niezmiennej temperaturze nie obawialiśmy się nawet kataru. Przez kilka dni widywaliśmy znaczną liczbę ptaków wodnych. Niektóre z nich, zastrzelone i stosownie przygotowane, dostarczyły nam wcale smacznego pieczystego. Sieci „Nautilusa" wyciągnęły już kilka gatunków żółwi morskich, z wypukłym grzbietem, których skorupa jest wysoko ceniona. Te płazy, z łatwością się zanurzające, mogą długo przebywać pod wodą, zamknąwszy mięsistą klapę przy zewnętrznym otworze kanału nosowego. Niektóre z tych żółwi, gdy je schwytano, spały jeszcze, skorupą zabezpieczone od żarłoczności zwierząt morskich. Mięso ich jest nieszczególne, ale jaja stanowią smakowitą potrawę. Co do ryb, zawsze budziły one nasz podziw, ilekroć przez otwarte okiennice śledziliśmy tajemnice ich wodnego życia. Zauważyłem kilka gatunków, których dotąd nie znałem. Głównie przedstawię ostrygowate, spotykane tylko na Morzu Czerwonym, Oceanie Indyjskim oraz tej części Atlantyku, która oblewa brzegi Afryki Równikowej. Ryby te, podobnie jak żółwie, jeżówce, pancerniki i skorupiaki, są osłonięte pancerzem, który nie jest ani kredowy, ani kamienny, lecz prawdziwie kostny. Niekiedy przybiera on formę trójkątną, to znowu czworokątną. Wymienię jeszcze, z notatek codziennych spisywanych przez Conseila, pewne ryby w rodzaju rybojeżów, właściwych tym morzom; spenglery z czerwonawym grzbietem i białą piersią i rybojeże elektryczne, ozdobione najżywszymi barwami. Od 21 do 23 stycznia „Nautilus" płynął z szybkością dwudziestu dwóch mil na godzinę. Jeśli w tym pędzie mogliśmy rozpoznawać różne odmiany ryb, przypisać to trzeba okoliczności, iż zwabione światłem elektrycznym, same usiłowały nam towarzyszyć. Większa część nie mogła jednak nadążyć i pozostawała w tyle. Kilka zaledwie zdołało przez pewien czas utrzymywać się na wodach obok statku. Dnia 24 z rana, pod 12° 5' szerokości południowej a 94° 33' długości, ujrzeliśmy koralową wyspę Keeling, zarośniętą wspaniałymi drzewami kokosowymi, a po raz pierwszy zwiedzoną przez Darwina i kapitana Fitz Roy'a. „Nautilus" płynął w małej odległości wzdłuż urwistych wybrzeży tej niezamieszkanej wyspy. Wkrótce zniknęła z widnokręgu i droga nasza przebiegała w kierunku północno- zachodnim ku Półwyspowi Indyjskiemu. - Zbliżamy się do krajów cywilizowanych - mówił do mnie tego dnia Ned - lepsze to od owej Nowej Gwinei, gdzie częściej można spotkać dzikich niż sarny! Na ziemi indyjskiej, panie profesorze, są drogi, koleje żelazne, miasta angielskie i francuskie. Nie ujdzie się pięciu mil, aby nie spotkać ziomka. Czy nie jest to stosowna pora, by porzucić do diabla kapitana Nemo? - Nie, Ned, nie myśl jeszcze o tym - odpowiedziałem stanowczym tonem. - Sam widzisz, że „Nautilus" zbliża się do lądów zamieszkanych, że powraca do Europy i do niej nas wiezie. Gdy już wpłyniemy na nasze morza, wtedy zobaczymy, co rozsądnie uda nam się przedsięwziąć. Zresztą, nie sądzę, by kapitan pozwolił nam polować na brzegach Malabaru lub Koromandelu, tak jak w lasach Nowej Gwinei. - Czy nie można się obyć bez jego pozwolenia? Nie odpowiedziałem Kanadyjczykowi. Nie miałem ochoty się sprzeczać, a zresztą w duchu gorąco pragnąłem wykorzystać do reszty dziwny los, który nas rzucił na pokład „Nautilusa". Od czasu jak minęliśmy wyspę Keeling szybkość naszego statku była coraz mniejsza; nieraz zapuszczaliśmy się w dalekie głębie, po dwa i trzy kilometry pod powierzchnię wody - nigdy jednak nie dotarliśmy do dna Morza Indyjskiego, którego nawet sondy trzynaście tysięcy metrów długie dosięgnąć nie mogły. Co do temperatury dolnych warstw wody, termometr niezmiennie wskazywał cztery stopnie powyżej zera. Dnia 25 stycznia ocean był zupełnie samotny. „Nautilus" spędził cały dzień na powierzchni; potężną śrubą rozbijał bałwany i wyrzucał je wysoko. Jak tu się dziwić, że w takich warunkach brano go za olbrzymiego wieloryba? Cały dzień przesiedziałem na platformie, przypatrując się morzu. Nic nie ukazywało się na widnokręgu. Dopiero pod wieczór, około czwartej, zobaczyliśmy długi parowiec, który pędził na pełne morze w kierunku zachodnim. Przez chwilę widać było jego maszty, lecz on nie mógł dostrzec „Nautilusa", zbyt mało wynurzonego na powierzchnię wody. Sądzę, że ten parowiec należał do poczty wschodniej i odbywał służbę między wyspą Cejlon i Sydney, zatrzymując się przy cyplu króla Jerzego i w Melbourne. O piątej wieczorem przed tym szybkim zmrokiem, który w strefie zwrotnikowej łączy dzień z nocą, Conseil i ja podziwialiśmy ciekawe widowisko. Otóż po powierzchni oceanu podróżowała wówczas gromada argonautów Naliczyliśmy ich kilka setek. Należą one do gatunku argonautów brodawkowatych właściwych Morzu Indyjskiemu. Miłe te mięczaki poruszały się, cofając za pomocą rurki, którą wyrzucają wciągniętą w siebie wodę. Z ośmiu ich macek sześć przedłużonych i zwężonych płynęło na powierzchni wody, dwie pozostałe zaokrąglone pletwowato rozciągały się na wietrze niby lekki żagiel. Doskonale widziałem ich muszlę śrubowatą, którą Courier trafnie porównał do zgrabnej szalupy. W istocie prawdziwy to statek, unoszący zwierzę, które go wydzieliło, a jednak do niego nie przystający. - Argonauta może opuścić swoją muszlę - powiedziałem do Conseila - ale nigdy jej nie opuszcza. - Zupełnie tak samo jak kapitan Nemo - odpowiedział roztropny chłopiec. - Dlatego lepiej zrobiłby, nazywając swój okręt „Argonautą". Przez całą prawie godzinę „Nautilus" płynął pośród tej gromady mięczaków. Potem, nie wiem dlaczego, zdjął je przestrach ogromny. Jak gdyby na dany znak wszystkie żagle się zwinęły, ramiona opadły, ciała się skurczyły, muszle, przewracając się, zmieniły środek ciężkości i cała flotylla zniknęła pod wodą. Stało się to w okamgnieniu i nigdy jeszcze okręty eskadry nie manewrowały z tak dokładną jednostajnością. W tej chwili zapadła nagle noc i bałwany, z lekka poruszane wiatrem, spokojnie przedłużały się pod „Nautilusem". Nazajutrz 26 stycznia przebyliśmy równik na osiemdziesiątym drugim południku i wpłynęliśmy na półkulę północną. Podczas tego dnia towarzyszyła nam potężna gromada żarłaczy. Groźnych tych zwierząt jest niezliczona ilość na tych morzach, które z tego powodu są bardzo niebezpieczne. Z tych żarłaczy, jedne z grzbietami brunatnymi, a brzuchami białawymi, uzbrojone były jedenastoma rzędami zębów; drugie oczkowate, miały na szyi czarne plamy, otoczone białym kółkiem, co czyniło je podobnymi do oczu; inne wreszcie miały zaokrąglone pyski i cętkami czarnymi zasiane. Często te zwierzęta rzucały się ku szybom salonu z gwałtownością dość niepokojącą. Ned nie posiadał się wówczas ze złości; chciał wypłynąć na powierzchnię wód i harpunem godzić w te potwory, zwłaszcza w pewne żarłacze z paszczą uzbrojoną zębami rozłożonymi jak mozaika, lub w inne, długie na pięć metrów, pstrokate jak tygrysy. Wkrótce jednak „Nautilus", zdwoiwszy szybkość, z łatwością zostawił w tyle te rekiny. Dnia 27 stycznia przy rozległej Zatoce Bengalskiej spotkaliśmy kilkakrotnie trupy pływające po powierzchni morza. Byli to mieszkańcy miast indyjskich, spławiani po rzece Gangesie na otwarty ocean. Sępy, jedyni grabarze tego kraju, nie miały jeszcze czasu ich pożreć. Nic brakło jednak żarłaczy do pomocy w tej pogrzebowej pracy. Około siódmej wieczorem „Nautilus", na wpół zanurzony, płynął po morzu mlecznym. Cały ocean, jak daleko sięgnąłeś wzrokiem, zdawał się być mleczny. Był to skutek promieni księżycowych? Nie, gdyż księżyc, od dwóch dni na nowiu, niknął jeszcze pod widnokręgiem w promieniach słońca. Całe niebo, mimo gwiaździstych promieni, zdawało się czarne w porównaniu z bielą morza. Conseil nie chciał wierzyć własnym oczom i rozpytywał mnie o przyczynę tego osobliwego zjawiska. Na szczęście mogłem mu udzielić objaśnienia. - Morzem mlecznym - rzekłem - nazywana jest rozległa przestrzeń białych bałwanów, często widywanych przy brzegach Amboise i w tych stronach. - Jednak, proszę pana - odrzekł Conseil - czy nie mógłby mi pan wyjaśnić, jaka przyczyna sprawia ten skutek - gdyż chyba woda nie przemieniła się w mleko. - W istocie, mój chłopcze, nie przemieniła się i tę zdumiewającą cię białość, sprawia niezliczone mnóstwo wymoczków, niby świętojańskich robaczków, galeretowatych, bezbarwnych, nie grubszych jak włos, a nie dłuższych nad piątą część milimetra. Niektóre z tych żyjątek łączą się na przestrzeni kilku mil. - Kilku mil! - powtórzył zdziwiony Conseil. - Tak, mój chłopcze, nie wysilaj umysłu przy dodawaniu liczby tych wymoczków! Liczba to nieskończona, bo jeśli się nie mylę, byli już żeglarze, którzy po czterdzieści mil płynęli na tym morzu mlecznym. Z ciekawością przypatrywałem się zjawisku. Przez kilka godzin „Nautilus" ostrogą swoją pruł białe bałwany i jak zauważyłem, bez szelestu ślizgał się po mydlanej wodzie, jak gdyby płynął w wirze pienistym, który tworzyły przeciwne prądy ścierające się w przystani. Około północy morze przybrało nagle zwyczajną barwę, ale za nami, aż do granic widnokręgu, niebo, odbijając biel bałwanów, zdawało się długo jeszcze zachowywać świetlane barwy zorzy północnej. ROZDZIAŁ II Nowa propozycja kapitana Kiedy „Nautilus" wypłynął na powierzchnię 28 stycznia w południe, o osiem mil na zachód od niego widać było ziemię. Przypatrywałem się malowniczym wzgórzom, których wierzchołki musiały sięgać dwóch tysięcy stóp. Po dokonaniu pomiarów zszedłem do salonu i kiedy nasze położenie ustalone zostało na mapie, dowiedziałem się, że mamy przed sobą Cejlon. W tej chwili ukazał się kapitan Nemo wraz ze swym zastępcą. Rzucił okiem na mapę i zwrócił się do mnie: - Wyspa Cejlon słynie ze swych pereł, panie profesorze. Czy zechciałby pan zwiedzić jedno z miejsc połowu. - Bez wątpienia, kapitanie. - Dobrze. Nie będzie to rzeczą trudną. Każę wpłynąć do zatoki Mannar. Dobijemy tam jeszcze tej nocy. Tu kapitan szepnął kilka słów oficerowi, który natychmiast wyszedł. Wkrótce okręt zanurzył się w swój płynny żywioł, a po chwili manometr wskazał głębokość trzydziestu stóp. - Ale, ale, panie profesorze... Czy nie obawia się pan rekinów? - Rekinów?! - wykrzyknąłem. Pytanie wydawało mi się co najmniej niewłaściwe. - A więc? - powtórzył Nemo. - Przyznam się, kapitanie, że nie jestem za pan brat z tymi rybami. - My wszyscy jesteśmy już z nimi oswojeni. Z czasem i pan do nich przywyknie. Zresztą będziemy uzbrojeni i być może upolujemy po drodze jakiegoś żarłacza. Do zobaczenia o świcie. Powiedziawszy to swobodnym tonem, kapitan opuścił salon Po chwili nadeszli Conseil z Nedem; obaj spokojni, z wesołymi minami. Nie odczuwali strachu. - Wie pan co, profesorze? - powiedział Ned Land. - Ten pański kapitan (niech go diabli wezmą) zrobił nam przed chwilą bardzo uprzejmą propozycję. - Zaprosił nas na zwiedzanie, razem z panem profesorem, wspaniałych cejlońskich ławic perłowych - dodał Conseil. Przyjaciele zasiedli na kanapie, a Kanadyjczyk zagadnął: - Czy pan profesor zechciałby nam objaśnić, co to jest perła? - Mój poczciwy Nedzie - odpowiedziałem - dla poety perlą jest łzą morza, dla ludów Wschodu jest stwardniałą kroplą rosy; dla elegantek jest klejnotem podłużnego kształtu i mlecznej barwy, który noszą na palcach, na szyi lub w uszach; dla chemika jest mieszaniną soli, kwasu fosforycznego i węglanu wapnia z odrobiną pewnej masy galaretowatej. W końcu dla przyrodników jest to tylko chorobliwe wydzielanie organu, wydającego perłową macicę w pewnych muszlach złożonych, dwuskorupowych. Wszystkie te skorupiaki wydzielające perłową macicę, to jest materię niebieską, fioletową lub białą, która zdobi wnętrze ich skorupy, mogą wydawać perły. - Czy również ślimaki? - spytał Kanadyjczyk. - Tak. Ślimaki pewnych wód Szkocji, Walii, Saksonii i Francji. - Wyśmienicie - rzekł Ned - będę teraz baczniej zwracał na nie uwagę. - Jednak - mówiłem dalej - najdoskonalszym mięczakiem wydzielającym perłę jest ostryga. Perła, zwykle kształtu kulistego, albo przystaje do muszli, lub wpija się w ciało mięczaka. Przystająca do muszli nie da się poruszyć, wolna zaś zatopiona jest w ciele zwierzęcia. Zawiązkiem perły jest zawsze ciało twarde, takie jak ziarnko piasku, dokoła którego osiada w ciągu kilku lat materia perłowa i powoli twardnieje. - A czy bywa po kilka pereł w jednej ostrydze? - spytał Conseil. - Bywa, mój chłopcze. Pewne perłopławy tworzą prawdziwe naszyjniki. Przytacza się nawet przykład ostrygi, która miała, w co jednak wątpię, przeszło sto pięćdziesiąt rekinów. - Rekinów! - zdumiał się Ned. - Powiedziałem rekinów? - spytałem zmieszany. - Chciałem powiedzieć, sto pięćdziesiąt pereł. Słowo „rekin" nie miałoby tu żadnego sensu. - Zapewne cena pereł zależy od ich wielkości? - spytał Conseil. - Nie tylko od wielkości - odpowiedziałem - ale także od kształtu, barwy i wreszcie od blasku, który nadaje tym większą cenę im bardziej jest mieniący się i różnobarwny. Najpiękniejsze perły nazywają się dziewiczymi lub doskonałymi. Tworzą się one samoistnie w tkance mięczaka, są białe, często nieprzezroczyste, z blaskiem opałowym, okrągłe lub elipsoidalne, służą do zdobienia kolczyków i jako cenniejsze sprzedaje sieje na sztuki. Okazy przylegające do ścianek muszli i nieforemne sprzedaje się na wagę. Do pośledniejszych gatunków należą małe perełki, znane pod nazwą nasionek. Sprzedaje się je na miarę i służą głównie do haftowania ornatów i kap liturgicznych. - Rozróżnianie pereł według wielkości musi być mozolne i zajmować dużo czasu - wtrącił Kanadyjczyk. - Nie, przyjacielu. Dokonuje się go za pomocą sit z dziurkami różnej wielkości. Perły pozostające w przetaku, mającym od dwudziestu do osiemdziesięciu dziurek, są pierwszorzędne. Te zaś, które nie przechodzą przez przetak mający od stu do ośmiuset dziurek, są drugorzędne. W końcu te, do których używa się przetaków z dziewięciuset lub tysiącem otworków, stanowią nasionka, czyli drobne perełki. - Dowcipny sposób - rzekł Conseil - i jak widzę, podział i klasyfikacja pereł odbywa się mechanicznie. A czy może nam pan powiedzieć, jaki dochód przynosi eksploatacja ławic ostryg perłowych? - Według książki Sirra - odpowiedziałem - prawo połowu pereł na wodach Cejlonu wydzierżawione zostało za roczną opłatą trzech milionów żarla- czy. - Chyba franków! - poprawił Conseil. - Tak, chciałem powiedzieć franków. Sądzę jednak, że połów nie przynosi takich dochodów jak dawniej. Podobnie rzecz się ma z wodami amerykańskimi, które za panowania Karola V przynosiły cztery miliony franków dochodu, a teraz nie dają i trzech milionów. W ogóle eksploatacja pereł daje rocznie około dziewięciu milionów franków. - Czy nie było sławnych pereł, wysoko cenionych? - spytał Conseil. - Owszem, były, mój chłopcze. Powiadają, że Cezar darował Serwilli perłę, cenioną na sto dwadzieścia tysięcy franków na naszą monetę. - A ja słyszałem - wtrącił Kanadyjczyk - że pewna starożytna dama piła perły roztopione w occie. - To Kleopatra - objaśnił Conseil. - Potrawa nie musiała być smaczna - dodał Ned. - Na pewno, przyjacielu Nedzie - odpowiedział Conseil - ale kieliszek octu, kosztujący półtora miliona franków - zawsze to osobliwość! - Żałuję, że nie ożeniłem się z tą bogatą panią - rzekł Kanadyjczyk, machając ręką dość niebezpiecznie dla swoich sąsiadów. - Patrzcie go! Chciałby być mężem Kleopatry! - zawołał Conseil. - A cóż ty myślisz? Już, już miałem się ożenić i nie moja to wina, że małżeństwo nie doszło do skutku - poważnie odpowiedział Kanadyjczyk. - Kupiłem już naszyjnik perłowy dla Kasi Tender, mojej narzeczonej, która zresztą wyszła za innego. Otóż ten naszyjnik kosztował tylko półtora dolara, a przecież, niech pan profesor mi wierzy, perły te me przecisnęłyby się przez przetak o dwudziestu dziurkach. - Poczciwy Nedzie - odpowiedziałem, śmiejąc się - były to perły sztuczne, kulki szklane napełnione wewnątrz płynem wschodnim. - Ba! - odrzekł Kanadyjczyk - i ten płyn wschodni musi drogo kosztować! - Wcale nie. Jest to po prostu srebrzysta masa łuski płotkowej, zebrana z wody i przechowana w amoniaku. Nie ma ona żadnej wartości. - Rozumiem! Dlatego zapewne Kasia Tender wyszła za innego - filozoficznie odpowiedział Ned Land. - Wracając jednak do wysokiej wartości pereł - odezwałem się znowu - wątpię, czy kiedykolwiek jakiś monarcha posiadał cenniejszą od tej, którą ma kapitan Nemo. - Czy tej? - spytał Conseil, wskazując na pyszny klejnot w oszklonej szafce. - Tej samej, i nie pomylę się, oceniając ją na dwa miliony... - Franków! - żywo dodał Conseil. - Tak, chciałem powiedzieć dwa miliony franków, a jednak kapitana nic ona nie kosztuje; po prostu poszedł i wziął. - Ba! - zawołał Ned - my tak samo zrobimy podczas jutrzejszego spaceru. A może znajdziemy lepsze? - Wątpię - rzekł Conseil. - Dlaczego nie? - Przypuśćmy, że tak; lecz na co przydadzą ci się miliony na pokładzie „Nautilusa"? - Na pokładzie na nic - odpowiedział harpunnik - ale gdzie indziej... - Oho, gdzie indziej! - rzekł Conseil, kiwając głową. - Bądź co bądź - wtrąciłem - Ned Land ma słuszność. Jeśli kiedykolwiek zawieziemy do Europy lub do Ameryki perlę wartą kilka milionów, wówczas zapewne chętniej uwierzą naszym opowiadaniom. - I ja tak myślę - rzekł Kanadyjczyk. - Wszystko to bardzo piękne - wtrącił Conseil, który chętnie wracał do naukowej strony rozmowy - czy jednak polowy pereł nie są niebezpieczne? - Nie - żywo odpowiedziałem - zwłaszcza jeśli się przedsięweźmie pewne środki ostrożności. - A cóż się ryzykuje w tym rzemiośle? - spytał Ned. - Można połknąć trochę wody morskiej? - Kto wie. Ned. Może spotkać nas coś gorszego: na przykład, mój zuchu - dodałem, naśladując flegmę kapitana Nemo - czy boisz się rekinów? - Ja, wielorybnik z rzemiosła, miałbym się bać rekinów? Moim obowiązkiem jest drwić z nich sobie! - Ale mój drogi - dodałem - tu nie chodzi o łowienie ich przy pomocy oszczepu lub harpuna, o wyciąganie na pomost okrętu, odcinanie toporem ogona, platanie brzucha i wyrzucanie serca do morza! - A o cóż chodzi? - O prawdziwą walkę. - W wodzie? - Właśnie, w wodzie. - E, panie profesorze, a do c/ego jest dobry harpun? Trzeba panu wiedzieć, że te rekiny to są niezdarne bydlęta. Żeby cię capnąć, muszą się na grzbiet obrócić, a tymczasem... Ned Land miał osobliwy sposób wymawiania tego wyrazu „capnąć", taki. że aż mnie zimne dreszcze przenikały, gdy go słyszałem. - A ty, Conseil, co myślisz o tych żarłaczach? - Ja? - odrzekł Conseil - ja otwarcie powiem panu, co myślę. „Nareszcie" - pomyślałem. - Jeśli pan zamierza walczyć z rekinami - rzekł Conseil - nie rozumiem powodu, dla którego ja, wierny sługa mojego pana, nie miałbym także z mmi walczyć! ROZDZIAŁ III Perła warta dziesięć milionów franków Nadeszła noc. Udałem się na spoczynek, ale spałem dość źle. Ciągle śniły mi się żarłacze i wydawał mi się trafny źródłosłów, według którego rekin pochodzi od wyrazu łacińskiego requiem. Nazajutrz o czwartej rano obudził mnie posługacz okrętowy, którego kapitan Nemo przeznaczył do moich usług. Spiesznie wstałem, ubrałem się i poszedłem do salonu. * Requiem (łac.) - msza żałobna, a także towarzyszący jej utwór muzyczny. Kapitan Nemo już mnie tam oczekiwał. - Panie Aronnax - rzekł do mnie - czy jest pan gotów do drogi? - Jestem gotów. - Więc proszę ze mną. - A moi towarzysze, kapitanie? - Są już zawiadomieni i czekają na nas. - Czy nie włożymy naszych skafandrów? - spytałem. - Jeszcze nie teraz. Nie dałem „Nautilusowi" zbliżać się do brzegu i jesteśmy dość oddaleni od ławicy Manaarskiej; kazałem jednak przygotować łódź, która nas powiezie na miejsce najstosowniejsze do wylądowania i tym sposobem oszczędzi nam dość długiej wędrówki. Nasze stroje nurków są na tej łodzi; włożymy je w chwili, gdy się rozpocznie podmorska wycieczka. Kapitan Nemo zaprowadził mnie do środkowych schodów, którymi się wchodzi na platformę. Tu zastałem już Neda i Conseila, zachwyconych myślą o przygotowującym się „spacerze". Pięciu marynarzy „Nautilusa", z wiosłami w ręku, oczekiwało nas w łodzi przywiązanej linką do pokładu. Noc była jeszcze dość ciemna. Gęste chmury okrywały niebo, na którym ledwie kilka gwiazd dostrzec było można. Zwróciłem oczy w stronę lądu; tu jednak widziałem tylko mgliste zarysy, utworzone z trzech czwartych części widnokręgu na południowym zachodzie. „Nautilus" opłynął zachodni brzeg Cejlonu i był teraz na zachód od zatoki albo raczej golfu utworzonego przez ten ląd i wyspę Manaar. Tu, pod ciemnymi wodami rozciągała się ławica ostryg, niewyczerpane pole pereł, mające przeszło dwadzieścia mil morskich długości. Kapitan Nemo, Conseil, Ned i ja usiedliśmy w tyle łodzi. Sternik stał z przodu, a jego czterej towarzysze wspierali się na wiosłach. Odwiązano linkę i odpłynęliśmy od „Nautilusa". Łódź skierowała się na południe. Marynarze nie spieszyli się. Zauważyłem, że ich wiosła, głęboko zanurzane w wodzie, uderzały regularnie co dziesięć sekund, według metody ogólnie przyjętej w marynarce wojennej. Gdy łódź płynęła swoim torem, rozpryskujące się kropelki wody, padającej na czarne bałwany morza, podobne były do roztopionego ołowiu; wietrzyk wiejący od otwartego oceanu lekko kołysał łódź, o której dziób rozbijały się fale. Siedzieliśmy w milczeniu. O czym myślał kapitan Nemo? Zapewne o ziemi, do której płynęliśmy, która wydawała mu się zbyt blisko, gdy Kanadyjczyk sądził przeciwnie, że jest jeszcze zbyt oddalona. Co do Conseila, ten miał minę turysty, którym powoduje prosta ciekawość. Około wpół do szóstej pierwszy brzask na widnokręgu wyraźniej oznaczył wyższą linię wybrzeży. Dość równa i płaska na wschodzie, podnosiła się kulista ku południowi. Pięć mil oddzielało nas jeszcze od brzegów, które ginęły we mgle. Morze było puste na przestrzeni między brzegami i łodzią - ani statków, ani nurków. Głęboka cisza i samotność panowały w tym miejscu spotkań poławiaczy pereł. Jak już objaśnił mnie kapitan Nemo, przybywaliśmy w te strony o cały miesiąc za wcześnie. O szóstej rozwidniło się nagle z szybkością właściwą strefom zwrotnikowym, nie mającym ani świtu ani zmierzchu. Promienie słoneczne przebiły zasłonę z chmur nagromadzonych na widnokręgu wschodnim i gwiazda dzienna wznosiła się szybko. Teraz wyraźnie widziałem ziemię i drzewa rosnące tu i ówdzie. Łódź zmierzała do wyspy Manaar, która się zaokrągla w stronie południowej. Kapitan Nemo podniósł się z ławki i patrzył na morze. Na dany przez niego znak zarzucono kotwicę, a łańcuch jej zaledwie się zanurzył. Dno znajdowało się na głębokości nie większej jak jednego metra. w tym miejscu bowiem był jeden z najwyższych punktów ławicy. Łódź obróciła się zaraz, popychana odpływem, który ją ciągnął na otwarte morze. - Stanęliśmy więc na miejscu, panie Aronnax - rzekł wówczas kapitan Nemo. - Widzi pan tę ściśniętą zatokę? Tu właśnie za miesiąc zbiorą się liczne statki perłołowców i w tych wodach nurkowie będą robić śmiałe poszukiwania. Położenie zatoki jest bardzo dogodne do tego rodzaju połowów. Osłonięta jest od silniejszych wiatrów; morze nigdy tu nie jest bardzo burzliwe, a ta okoliczność bardzo sprzyja pracy nurków. Teraz ubierzemy skafandry i rozpoczniemy przechadzkę. Nic na to nie odpowiedziałem i patrząc na te podejrzane wody, przy pomocy marynarzy zacząłem wkładać na siebie ciężkie ubranie morskie. Kapitan Nemo i dwaj moi towarzysze także się ubierali. Żaden z ludzi „Nautilusa” nie miał nam towarzyszyć w tej wycieczce. Wkrótce byliśmy aż po szyję uwięzieni w kauczukowym ubraniu, a szelki przytrzymywały nam na plecach przyrządy z powietrzem. Co do przyrządów Ruhmkorffa. nie było o nich mowy. Przed włożeniem głowy w miedziane pudło, zwróciłem na to uwagę kapitana Nemo. - Przyrządy te na nic by się nam nie przydały - odpowiedział kapitan. - Nie pójdziemy na wielkie głębie, a promienie słoneczne dostatecznie rozjaśnią nam drogę. Zresztą nie byłoby roztropne zabierać pod wodę latarnię elektryczną. Jej blask mógłby niespodziewanie ściągnąć któregoś z niebezpiecznych mieszkańców tych wód. Gdy kapitan domawiał te słowa, odwróciłem się do Conseila i Neda, ale ci dwaj przyjaciele mieli już głowy zamknięte w metalowym pudle, nie mogli więc ani słyszeć, ani odpowiadać. Jedno jeszcze pytanie miałem zadać kapitanowi Nemo: - A broń nasza? - spytałem - nasze strzelby? - Strzelby! A to po co? Przecież wasi górale ze sztyletem w ręku walczą z niedźwiedziem, a czyż stal nie jest pewniejsza od ołowiu? Oto jest tęgi sztylet. Zatknij go pan za pas i ruszajmy w drogę. Spojrzałem na mych towarzyszy. Byli uzbrojeni jak my, a ponadto Ned wywijał potężnym harpunem, który przed opuszczeniem „Nautilusa" włożył do łodzi. Potem, idąc za przykładem kapitana, dałem sobie nakryć głowę ciężkim metalowym czerepem, a nasze zbiorniki powietrza natychmiast zostały wprawione w ruch. Po chwili marynarze z łodzi wysadzili nas jednego po drugim i na głębokości półtora metra zstąpiliśmy na gładki piasek. Kapitan Nemo skinął na nas ręką, byśmy szli za nim i schodząc po lekkiej pochyłości zniknęliśmy pod falami. Tu opuściły mnie myśli niepokojące mój umysł. Stałem się nadzwyczajnie ufny. Łatwość poruszania się wzmacniała moje zaufanie, a osobliwość widowiska żywo zajmowała moją wyobraźnię. Słońce przesyłało już dostateczną ilość promieni pod wodę. Można było rozpoznawać najdrobniejsze przedmioty. Po dziesięciu minutach drogi byliśmy pięć metrów pod wodą, a grunt stawał się prawie płaski. Na nasz widok, niby stado bekasów na trzęsawisku, zrywały się gromady ryb z rodzaju jednopłetwych, opatrzonych jedyną płetwą przy ogonie. Poznałem zaraz jawańczyka, istnego węża osiem decymetrów długiego, z sinym brzuchem, którego łatwo można by wziąć za węgorza morskiego, gdyby nie miał złocistych pręg po bokach. Z rodzaju bezskrzelowych, których ciało jest owalne, równie długie jak szerokie i ściśnięte, widziałem okazy o najpiękniejszych barwach, noszące swoją płetwę grzbietową jak kosę; ryby jadalne, które ususzone lub zamarynowane dają wyborną potrawę, znaną pod nazwą kara- wad; widziałem także trankebary należące do rodzaju głowaczów, których ciało okryte jest pancerzem łuskowatym. Stopniowe podnoszenie się słońca coraz bardziej rozjaśniało masy wód. Grunt z wolna się zmieniał. Po drobnym piasku mieliśmy prawdziwą żwirów- kę z zaokrąglonych kamieni, zasłaną kobiercem mięczaków i zwierzokrzewów. Pomiędzy okazami tych dwóch działów zauważyłem placeny o skorupach wąskich i nierównych: gatunki ostrygowych właściwe Morzu Czerwonemu i Oceanowi Indyjskiemu, lucyny pomarańczowe o kręgowatej muszli; purpury perskie, które dostarczały „Nautilusowi" przedziwnej farby; skały rogate, jedenaście centymetrów długie, a sterczące pod wodą niby ręce gotowe cię pochwycić; ślimaki śrubowce najeżone kolcami; języczki bezgłowe dwuskorupne; muszle jadalne, zasilające targi Indii; mięczaki ogonkowe lekko świecące i w końcu przedziwne oczkowce wachlarzowate, wspaniałe wachlarze, stanowiące jedną z najbogatszych roślin tych mórz. Pośród tych żywych roślin i pod altanami flory wodnej biegały niezgrabne legiony stawowatych, w szczególności żabieńce zębate, których skorupa tworzy trójkąt nieco zaokrąglony i ohydne partenopy, których widok budzi wstręt. Niemniej ohydnym zwierzęciem, którego kilkakrotnie spotkałem, był potworny krab, obserwowany przez Darwina, któremu natura dała instynkt i siłę potrzebną do żywienia się orzechem kokosowym. Włazi on na przybrzeżne drzewa, strząsa orzechy, które tłuką się, upadając i otwiera je potężnymi nożycami. Tu, pod jasnymi falami krab ten biegał z nieporównaną zwinnością, gdy raki morskie, z gatunku spotkanego przy brzegach Malabaru, z wolna i z trudnością poruszają się między potłuczonymi skałami. Około siódmej stąpaliśmy już po ławicy perlicowej, na której ostrygi perłowe odradzają się milionami. Mięczaki te przylegały do skał i były do nich silnie przywiązane owym bi- siorem brunatnego koloru, który im nie pozwala przenosić się z miejsca na miejsce - w czym ostrygi są niższe nawet od ślimaków, bo tym natura nie odmówiła możliwości chodzenia. Perliczka meleagrina, rodzicielka pereł, której dwie skorupy są prawic równe, ma kształt zaokrąglonej muszli, z szerokimi ścianami, chropowatymi na zewnątrz. Niektóre z tych muszli były przekładane zielonawymi paskami, jaśniejącymi z wierzchu. Należały one do młodych ostryg. Inne z powierzchnią szorstką i czarną, stare, liczące dziesięć lat i więcej miały do piętnastu centymetrów szerokości. Kapitan Nemo wskazał mi ręką na to obfite nagromadzenie perliczek i zaraz poznałem, że ta kopalnia była prawdziwie niewyczerpana, gdyż siła twórcza przyrody o wiele przewyższa niszczący instynkt człowieka. Ned, wierny temu instynktowi zniszczenia, skwapliwie zapełniał najpiękniejszymi mięczakami siatkę, którą miał u pasa. Grube skorupiaki patrzyły na nas nieruchomymi oczami, a pod naszymi nogami pełzały mariany, krwawniki i pierścieńce, wyciągające swoje różki i macki. W tej chwili otworzyła się przed nami obszerna jaskinia, wydrążona w malowniczej gromadzie skal ubarwionych najpiękniejszą florą podmorską. Początkowo jaskinia wydała mi się najzupełniej ciemna. Zdawało się, że promienie słoneczne stopniowo w niej gasły. Kapitan Nemo wszedł do jaskini, a my za nim. Oczy moje wkrótce przyzwyczaiły się do tego mroku. Przypatrywałem się kapryśnym zagięciom sklepienia, które się wspierało na naturalnych słupach, szeroko osadzonych na granitowej podstawie, niby ciężkie kolumny architektury toskańskiej. Dlaczego nasz niepojęty przewodnik zaprowadził nas w głąb tej podmorskiej katakumby? Niebawem miałem się o tym dowiedzieć. Zstępując po dość spadzistej pochyłości, zeszliśmy na dno pewnego rodzaju okrągłej studni. Tu kapitan Nemo zatrzymał się i ręką wskazał przedmiot, którego jeszcze nie spostrzegłem. Była to ostryga nadzwyczajnych rozmiarów, trydakna olbrzymia, chrzcielnica, w której zmieściłoby się jezioro wody święconej. Koncha, której szerokość przekraczała dwa metry, a więc większa od tej, jaka zdobiła się „Nautilusa". Zbliżyłem się do tego fenomenalnego mięczaka. Bisiorcm swoim przylegał do granitowej tablicy i na niej samotnie rozwijał się w cichych wodach jaskini Trydakna ta mogła ważyć trzysta kilogramów. Otóż taka ostryga ma piętna kilogramów mięśni i potrzeba by mieć żołądek bajecznego olbrzyma, żeby połknąć. Oczywiście, kapitan Nemo wiedział o istnieniu tej muszli dwuskorupnej. Nie po raz pierwszy ją odwiedzał - sądziłem, że prowadząc nas do tego miejsca, chciał nam tylko pokazać osobliwość natury. Pomyliłem się. Kapitan Nemo miał swój własny interes w poznaniu teraźniejszego stanu tej trydakny (dosłownie: starczającej na trzy kęsy). Dwie skorupy mięczaka były na wpół otwarte. Kapitan zbliżył się, wsuną swój sztylet między muszle, żeby się nie zamknęły, a potem ręką podniósł u brzegów tunikę błonkowatą, tworzącą osłonę zwierzęcia. Tu, między liściowatymi zwojami zobaczyłem wolną perlę, dochodzącą wielkości orzecha kokosowego. Jej kształt kulisty, doskonała przezroczystość i przedziwny blask tworzyły z niej klejnot nieocenionej wartości. Ciekawością zdjęty, wyciągnąłem rękę, żeby ją wyjąć, zważyć, obejrzeć. Kapitan jecnak zatrzymał mnie i wyciągnąwszy szybkim ruchem sztylet, nagle zamknął obie skorupy muszli. Zrozumiałem wówczas zamiar kapitana Nemo. Zostawiając tę perlę osłoniętą ciałem trydakny, pozwalał jej nieznacznie wzrastać. Z każdym rok wydzieliny mięczaka dodały do niej nowe pokłady współśrodkowe. Tylko kapitan znał jaskinię, gdzie dojrzewał ten przedziwny owoc natury, sam hodował go niejako, aby go kiedyś przenieść do swego muzeum. Może nawet, naśladując przykład Chińczyków i Hindusów, sam spowodował utworzenie tej perły kładąc pod zwoje mięczaka kawałek szkła lub metalu, który potem z wolna okrył się materią perłową. W każdym razie, porównując tę perłę z tą, którą już znałem - i z tymi, które jaśniały w zbiorze kapitana, oceniłem jej wartość co najmniej na dziesięć milionów franków. Pyszny okaz dziwów przyrody, a klejnot zbytku: bo nie wiem, jakie niewieście ucho mogłoby go udźwignąć. Skończyła się wizyta u bogatej trydakny. Kapitan Nemo wyszedł z jas i wstępowaliśmy na ławicę perlicową, pośród przezroczystych wód, których nie mąciła jeszcze praca nurków. Szliśmy pojedynczo, jakby spacerem, zatrzymując się lub oddalając według fantazji. Jeśli chodzi o mnie, wcale już nie troszczyłem się o niebezpieczeństwa, które wytworzyły się w mojej wyobraźni. Dno morza widocznie się zbliżało do powierzchni wód i wkrótce z głębokości metra moja głowa wysunęła się na powietrze. Conseil przyłączył się do mnie i przyłożywszy swą metalową czapkę do mojej, mruganiem oczu powitał mnie przyjaźnie. To wzniesienie dna morskiego miało ledwie kilka sążni szerokości i znowu weszliśmy do swego żywiołu. Zdaje mi się, że teraz mam prawo tak go nazywać. W dziesięć minut później kapitan Nemo nagle się zatrzymał. Myślałem, że chce zawrócić, ale nie. Skinieniem ręki kazał nam skryć się przy nim w głębi szerokiego wydrążenia skały. Ręka jego była wyciągnięta i uważnie patrzyłem w jej kierunku. O pięć metrów ode mnie ukazał się cień i zniżył aż do ziemi. Niepokojąca myśl o rekinach znowu przemknęła po mojej głowie, myliłem się jednak; i tym razem jeszcze nie mieliśmy do czynienia z potworami oceanu. Był to człowiek, człowiek żywy, Hindus, rybak, biedaczysko, który zapewne wyruszył na pokłosie przed żniwami. Zobaczyłem dno jego łodzi stojącej o kilka stóp nad jego głową. Zanurzał się i wypływał kolejno. Kamień ociosany w kształcie głowy cukru, który ściskał nogami, gdy tymczasem sznur łączył go ze statkiem, służył mu do szybszego spuszczania się na dno morza. Były to wszystkie jego narzędzia. Spuściwszy się na dno głębokie pięć metrów, padał na kolana i napełniał swój worek muszlami na chybił trafił zbieranymi. Potem wypływał na powierzchnię, wypróżniał swój worek, wyciągał z wody kamień i na nowo rozpoczynał operację, która nie trwała dłużej niż trzydzieści sekund za każdym razem. Nurek ten nie widział nas, gdyż cień skały nas zasłaniał. A zresztą, jak mógł ten biedny Hindus przypuszczać, że istoty podobne do niego były pod wodą, śledziły jego poruszenia i nie traciły najmniejszego szczegółu jego łowów? Tym sposobem kilkakrotnie wypłynął i zanurzył się znowu, a za każdym razem wyniósł nie więcej jak kilkanaście muszli; musiał bowiem wydzierać je z ławicy, do której przyczepiły się silnym bisiorem. A ile z tych ostryg pozbawionych było tych pereł, dla których narażał swoje życie! Patrzyłem na niego z natężoną uwagą. Manewry jego odbywały się regularnie i przez pól godziny żadne niebezpieczeństwo nie zdawało się mu zagrażać. Oswajałem się więc z widowiskiem tych zajmujących łowów, gdy nagle w chwili, gdy Hindus klęczał na dnie morza, zobaczyłem jak się odwrócił przerażony, podniósł i skoczył, by wypłynąć na powierzchnię wody. Zrozumiałem jego przestrach. Olbrzymi cień ukazał się nad nieszczęśliwym nurkiem. Był to rekin niezwykłej wielkości, opuszczający się po linii przekątnej, z rozwartymi szczękami. Oniemiałem ze zgrozy i nie byłem w stanie się poruszyć. Żarłoczne zwierzę silnym uderzeniem płetw rzuciło się ku Hindusowi, któ- ry zręcznie odskoczył na bok i uniknął zębów rekina, lecz pchnięty ogonem w piersi, padł na dno. Scena trwała może parę sekund. Rekin powrócił i obracając się na grzbiecie, zabierał się do przecięcia swej ofiary na dwoje, gdy kapitan Nemo, który siedział przy mnie, nagle zerwał się na nogi i ze sztyletem w ręku podbiegł do potwora, gotów stoczyć z nim bój śmiertelny. Żarłacz, w chwili gdy miał porwać nieszczęśliwego rybaka, spostrzegł nowego przeciwnika i obracając się brzuchem, szybko skierował się ku niemu. Widzę jeszcze postawę kapitana Nemo. Spokojny, z przedziwną zimną krwią czekał na strasznego żarłacza, a gdy ten rzucił się ku niemu, kapitan ze zdumiewającą zręcznością uniknął starcia i chwyciwszy zwierzę za płetwę przy dolnej szczęce, utopił mu w brzuchu sztylet po rękojeść. Nie na tym koniec: teraz właśnie rozpoczęła się walka. Rekin szarpnął się. Krew strumieniami trysnęła z jego rany. Morze zafarbowało się na czerwono i przez ten ciemny płyn nic już nie widziałem. Nie widziałem nic aż do chwili, gdy przy smudze światła ujrzałem znów zuchwałego kapitana, jak wciąż trzymając płetwę potwora, walczył z nim zawzięcie, prując brzuch nieprzyjaciela, a jednak nie mogąc zadać mu ostatecznego ciosu, to jest ugodzić w serce. Żarłacz, broniąc się, wściekle poruszał wody, których bałwany o mało mnie nie obaliły. Chciałem biec na pomoc kapitanowi, ale zdjęty zgrozą nie mogłem się poruszyć. Patrzyłem obłąkanym wzrokiem. Widziałem zmieniające się koleje walki. Kapitan padł na dno powalony potwornym cielskiem, które na nim ciążyło. Później szczęki rekina otworzyły się, jak ogromne nożyce i już byłoby po kapitanie, gdyby lotem błyskawicy nie nadbiegł Ned i swoim harpunem nie zadał rekinowi śmiertelnego ciosu. Masa krwi zafarbowała fale. Ned dzielnie uderzył. Ugodzony w samo serce potwór rzucał się w potężnych konwulsjach i obalił Conseila. Ned tymczasem oswobodził kapitana, który wstawszy bez rany, poszedł prosto do Hindusa, szybko odciął kamień, wziął omdlałego na ręce i silnie uderzywszy nogą w dno, wypłynął z nim na powierzchnię morza. Wszyscy trzej poszliśmy za jego przykładem i po kilku chwilach, cudownie ocaleni, dostaliśmy się do łodzi rybaka. Pierwszym staraniem kapitana Nemo było przywołać nieszczęśliwego do życia. Nie wiedziałem, czy to się uda. Wprawdzie zanurzenie biedaka niedługo trwało, ale rekin uderzeniem ogona mógł zabić go na miejscu. Szczęściem, silnie nacierany przez Conseila i kapitana, topielec odzyskał przytomność i otworzył oczy. Proszę sobie wyobrazić jego zdziwienie, a nawet przestrach, na widok czterech dużych głów miedzianych nad nim pochylonych! A nade wszystko, gdy kapitan Nemo wyjąwszy z kieszeni swego ubrania torebkę z perłami, wetknął mu ją do ręki! Ta szczodra jałmużna człowieka wód, dana biednemu mieszkańcowi Cejlonu, przyjęta była z drżeniem. Wytrzeszczone i wylękłe oczy nieboraka dostatecznie wskazywały, iż nie widział, jakim nadludzkim istotom zawdzięczał zarazem majątek i życie. Na znak dany przez kapitana, wróciliśmy do ławicy perłowej; po półgodzinnej wędrówce doszliśmy do kotwicy przytrzymującej łódź „Nautilusa". Zasiadłszy w łodzi, każdy z nas przy pomocy marynarzy oswobodził się z ciężkiego miedzianego czerepu. Pierwsze słowa kapitana Nemo zwrócone były do Kanadyjczyka. - Dziękuję ci, panie Land - rzekł do niego. - O, kapitanie - odpowiedział Ned - to tylko rewanż. Należało się to panu ode mnie. Blady uśmiech przemknął po ustach kapitana i na tym się skończyło. - Do „Nautilusa" - rzekł. Łódź szybko przesuwała się po falach. W kilka minut później trafiliśmy na pływające cielsko zabitego rekina. Z czarnej barwy końców jego płetw poznałem bardzo groźnego czarno- płetwaka mórz Indyjskich z gatunku rekinów właściwych. Długości miał przeszło dwadzieścia pięć stóp; potężna paszcza zajmowała trzecią część ciała. Był już dorosły, jak wskazywało sześć rzędów zębów górnej szczęki ułożonych w trójkąt. Kiedy się przypatrywałem bezwładnemu cielsku, z kilkanaście takich samych czernopłetwych żarłaczy ukazało się nagle wokół łodzi; nie zajmując się jednak nami, rzuciły się na trupa i wydzierały sobie jego kawały. O wpół do dziewiątej powróciliśmy na pokład „Nautilusa". Tu zacząłem analizować przygody naszej wycieczki do ławicy Manaar- skiej. Dwie myśli przede wszystkim mnie zastanawiały: niesłychana, do zuchwalstwa posunięta odwaga kapitana Nemo i jego poświęcenie się dla istoty ludzkiej, dla jednego z przedstawicieli plemienia, od którego uciekał pod morza. Cokolwiek mówił ten dziwny człowiek, nie zdołał on przecież stłumić w sobie głosu serca i litości dla bliźnich. Kiedy mu powtórzyłem to spostrzeżenie, odpowiedział mi głosem nieco wzruszonym: - Ten Hindus, panie profesorze, jest mieszkańcem kraju uciśnionych, a jeszcze należę i do ostatniej chwili życia należeć będę do tego kraju. ROZDZIAŁ IV Morze Czerwone W ciągu 29 stycznia wyspa Cejlon zniknęła za widnokręgiem i „Nautilus" z szybkością dwudziestu mil na godzinę przesuwał się po labiryncie kanałów dzielących Malediwy od Lakkadiwów. Płynął nawet wzdłuż wyspy Kittan, odkrytej w 1499 r. przez Vasco da Gamę i jednej z dziewiętnastu głównych wysp Archipelagu Lakkadiwów, położonego między 10° i 14° 31' szerokości północnej i 69° i 50° 72' długości wschodniej. Tak więc przebyliśmy szesnaście tysięcy dwieście dwadzieścia mil morskich od rozpoczęcia naszej podróży na morzach Japonii. Nazajutrz, 30 stycznia, gdy „Nautilus" wypłynął na powierzchnię oceanu, nigdzie jeszcze nie widzieliśmy lądu. Statek nasz płynął w kierunku północno- zachodnim, posuwając się ku Morzu Arabskiemu, wciśniętemu między Arabię a Półwysep Indyjski, przez które wpływa się do Zatoki Perskiej. Oczywiście była to droga bez wyjścia. Dokąd nas prowadził kapitan Nemo? Nie mogłem odgadnąć. Nie zadowoliło to Kanadyjczyka, który w tym dniu pytał mnie, dokąd zmierzamy. - Panie Ned - odpowiedziałem - zmierzamy tam, dokąd nas prowadzi fantazja kapitana. - Ta fantazja - odparł Kanadyjczyk - niedaleko może nas zaprowadzić. Zatoka Perska nie ma wyjścia, a dostawszy się do niej, zmuszeni będziemy wkrótce zawrócić. - Ha, więc zawrócimy, panie Land; a jeśli po Zatoce Perskiej „Nautilus" zechce zwiedzić Morze Czerwone, Cieśnina Bab- al- Mandab otworzy nam do niego drogę. - Ależ, panie profesorze - orzekł Ned - wie pan doskonale, że Morze Czerwone jest zamknięte tak samo jak zatoka, skoro Kanał Sueski nie jest jeszcze przebity*, a choćby i był, statek tak tajemniczy jak nasz nie popłynie kanałami przerywanymi śluzami. A więc Morze Czerwone nie jest trasą, którą powrócimy do Europy. - Ja nie mówiłem, że powrócimy do Europy. - Co więc pan przypuszcza? *Vasco da Gama (ok. 1460- 1524) - żeglarz portugalski, odkrywca drogi morskiej do Indii, w wyprawie 1497- 99 oplynąl Przylądek Dobrej Nadziei i dotarł do Kalikatu. Kanał Sueski - droga wodna, łącząca Morze Śródziemne z Czerwonym, zaprojektowana i zbudowana przez francuskiego architekta F. M. de Lessepsa, otwarta w 1869 r. - Przypuszczam, że po zwiedzeniu tych ciekawych okolic Arabii i Egiptu „Nautilus" powróci na Ocean Indyjski i przez Kanał Mozambicki lub przez otwarte morze dostanie się do Przylądka Dobrej Nadziei. - A po osiągnięciu Przylądka Dobrej Nadziei? - spytał Kanadyjczyk ze szczególnym naciskiem. - Naturalnie, wpłyniemy na Atlantyk, którego jeszcze nie znamy. Jak widzę, przyjacielu, zaczyna cię nużyć ta podróż pod morzami? Więc już przesyciłeś się wciąż urozmaiconym widokiem cudów morskich? Co do mnie, z największą niechęcią przyjąłbym zakończenie tej podróży, którą mało komu udaje się odbywać. - A czy pan wie, panie Aronnax - odpowiedział Kanadyjczyk - że wkrótce upłyną trzy miesiące od czasu, jak jesteśmy uwięzieni na pokładzie „Nautilusa"? - Nie wiem o tym i wiedzieć nie chcę; nie liczę dni i godzin. - Ale jaki będzie koniec? - Wszystko ma swój koniec. Zresztą nic nie poradzimy i daremnie się o to spierać. Gdybyś, mój poczciwy Nedzie, powiedział do mnie: „zdarza się dobra sposobność do ucieczki", mógłbym się nad nią zastanowić; ale tak nie jest i nie będzie, gdyż otwarcie ci wyznam, iż nie wierzę, aby kiedykolwiek kapitan Nemo odważył się wpłynąć na morza europejskie. Z tej krótkiej rozmowy czytelnik pozna, że rozkochany w „Nautilusie" wcieliłem się niejako w skórę jego dowódcy. Co do Neda, zakończył on dialog tymi słowami w formie monologu: - Wszystko to bardzo piękne, ale moim zdaniem, gdzie jest przymus, tam nie ma przyjemności. Przez cztery dni, do 3 lutego, „Nautilus" zwiedzał Zatokę Omańską z różną szybkością i na różnej głębokości. Zdawało się, że idzie na los szczęścia, jakby się wahał co do kierunku drogi; nigdy jednak nie posunął się poza Zwrotnik Raka. Opuszczając to morze, widzieliśmy przez chwilę Maskat, najważniejsze miasto sułtanatu Oman. Podziwiałem jego niezwykły widok pośród otaczających go czarnych skał, od których jaskrawo odbijają jego białe domy i fortyfikacje. Zauważyłem zaokrąglone kopuły meczetów, wysmukłe wieżyczki minaretów, świeże i umajone tarasy. Było to jednak jakby senne widzenie, które w mgnieniu oka znikło, bo „Nautilus" zaraz skrył się pod fale tego posępnego morza. Później w odległości sześciu mil płynął wzdłuż brzegów arabskich ozdobionych górami i starożytnymi ruinami. Dnia 5 lutego wpłynęliśmy do zatoki Adeńskiej, istnego „lejka", który przez szyjkę Bab al-Mandab przelewa wody oceanu w Morze Czerwone. Dnia 6 lutego „Nautilus" zbliżył się do Adenu, zbudowanego na przylądku, który łączy wąskie międzymorze z lądem. Jest to pewien rodzaj niedostępnego Gibraltaru, którego fortyfikacje naprawili Anglicy, opanowawszy je w 1839 r. Zobaczyłem ośmiograniaste minarety tego miasta, które niegdyś było najbogatszym i największym targowiskiem wybrzeża. Sądziłem, że dotarłszy do tego punktu, kapitan Nemo zawróci - pomyliłem się jednak; ku mojemu zdziwieniu stało się inaczej. Nazajutrz, 7 lutego, wpłynęliśmy do cieśniny Bab al-Mandab, której nazwa w języku arabskim znaczy „Wrota Łez". Na dwadzieścia mil morskich szerokości ma tylko pięćdziesiąt dwa kilometry długości i „Nautilus", pędzący z największą szybkością, przepłynął tę przestrzeń niespełna w godzinę. Nic nie widziałem, ani nawet wyspy Perim. Zbyt wiele parowców angielskich i francuskich snuło się w tym ciasnym przejściu, aby „Nautilus" odważył się pokazać na powierzchni. Roztropnie też ukrywał się pod wodą. W końcu w południe pruliśmy już fale Morza Czerwonego. To Morze Czerwone, sławne z tradycji biblijnych, którego deszcze nie odświeżają ani większe rzeki nie zasilają, które ciągle wyczerpuje zbyteczne parowanie i które corocznie traci najmniej półtora metra swoich wód. Dziwna zatoka, która zamknięta jak jezioro, byłaby już może wysuszona, niższa pod tym względem od swoich sąsiadek: Morza Kaspijskiego i Morza Martwego, które tyle tylko tracą wody przez parowanie, ile jej otrzymują przez napływ rzek. To Morze Czerwone ma dwa tysiące sześćset kilometrów średniej szerokości. Za czasu Ptolemeuszów i cesarzy rzymskich było ono wielką arterią handlową świata, a przekopanie kanału wróci mu tę ważną rolę, którą w części już wprowadziły koleje żelazne sueskie. Nie chciałem nawet zastanawiać się, jaki kaprys skłonił kapitana Nemo do wpłynięcia w tę zatokę - ale bezwarunkowo pochwalałem, że „Nautilus" obrał tę drogę. W istocie podczas jego wędrówki, na powierzchni lub w głębi wód, żeby uniknąć jakiegoś okrętu, mogłem badać bardzo zajmujące szczegóły dotyczące tego ciekawego morza. Dnia 8 lutego zaraz o świcie ukazała się nam Mokka, miasto dziś zniszczone, którego mury rozwalają się na sam huk armat, gdzie tu i ówdzie zielenieją drzewa palmowe rodzące daktyle. Miasto niegdyś bardzo ważne, miało sześć rynków publicznych, dwadzieścia meczetów, a jego mury, bronione przez czternaście baszt, tworzyły trzykilometrowy pas. Później „Nautilus" zbliżył się do brzegów afrykańskich, gdzie głębokość morza była znaczniejsza. Tu pod wodą przezroczystą jak kryształ, przez otwarte ściany, mogliśmy patrzeć na przedziwne krzaki błyszczących korali i na skały odziane kobiercem zielonym porostów wodnych i morszczyn. Nieopisane widowisko, cudowna różnorodność krajobrazów przy tych brzegach libijskich! * Ptolemeusze - dynastia pochodzenia macedońskiego, panująca w starożytnym Egipcie w latach 305- 30 p.n.e.., założona przez Ptolemeusza I Sotera. W całym jednak przepychu swojej piękności ukazała się roślinność w okolicy wschodniej, w którą wpłynął teraz „Nautilus"; było to przy brzegach Tehama. Tu bowiem nie tylko zwierzokrzewy kwitły nad powierzchnią morza, ale nadto tworzyły malownicze szpalery i altany wysokie na dziesięć sążni, jedne kapryśniejsze i barwniejsze od drugich, a wiecznie świeże, dzięki wilgotnej żywotności wód. Zawołałem więc do siebie Conseila, podczas gdy „Nautilus", zanurzony do dziewięciu metrów, płynął wolno przy pięknych skałach wybrzeży wschodnich. Tu rosły gąbki różnych kształtów, gąbki szypułkowate, liściaste, gałkowate, palczaste. Usprawiedliwiały one najzupełniej swe nazwy: koszyków, kielichów, wrzecion, rogów łosiowych, łap lwich, pawich ogonów, rękawiczki Neptuna - które im nadali rybacy. Z ich włóknistej tkanki, powleczonej masą galaretowatą na wpół płynną, nieustannie wypływa woda, która naciekłszy do komórek, wypędzana jest z nich ściągliwym odruchem. Ta galaretowata masa niknie po śmierci polipa i gnijąc wydziela amoniak. Wówczas pozostają włókna rogowe lub galaretowate, z których się składa gąbka domowa, mająca barwę rudawą i używaną do różnych celów w zależności od stopnia swej sprężystości, przepuszczalności lub oporu w przemakaniu. Gąbki przylegają do skał, do muszli mięczaków a nawet do łodyg roślin morskich. Ozdabiają one najmniejsze wklęsłości skał, stercząc z nich lub wisząc niby korkowe odrośle. Wyjaśniłem Conseilowi, że te gąbki poławia się dwojakim sposobem, siecią lub ręką. Ostatnia metoda, wymagająca użycia nurków, jest lepsza - gdyż oszczędzając włókno polipa, zostawia mu większą wartość. Co do ryb, były liczne i godne uwagi. Wymienię te, które sieci najczęściej na pokład wynosiły: raje, między którymi wyróżniają się szczególniej owalnego kształtu, barwy ceglastej, cętkowane niebieskimi plamami i dające się rozpoznać po podwójnym zębatym kolcu; raje srebrzyste, raje z ogonem spiczastym, inne pozbawione zupełnie zębów, inne wreszcie chrząstkowate i zbliżone do żarłaczy, dromadery ostrygowate, których garb kończy się zakrzywionym kolcem, długim na półtorej stopy; mureny ze srebrzystym ogonem, modrawym grzbietem i brunatnymi skrzelami; niedopłetwe z rodzaju bezgłowych ze złotymi prążkami na okrągłym ciele, złociste z żółtym łbem; pyszne makrele ozdobione siedmioma poprzecznymi taśmami czarnymi, o płetwach niebieskich i żółtych, z łuską żółtą i srebrną; rogatnice, kiełbie i tysiące innych ryb wspólnych oceanom, które już zwiedziliśmy. 9 lutego „Nautilus" płynął w najszerszej części Morza Czerwonego, między Suakinem na brzegu zachodnim i Kunfidą na wschodnim. W tym dniu, w południe, kapitan Nemo wyszedł na platformę, gdzie już stałem. Postanowiłem sobie nie puścić go, dopóki nie poznam jego dalszych projektów. Zobaczywszy mnie, zbliżył się uprzejmie, ofiarował cygaro i powiedział: - Cóż, panie profesorze, jak się podoba to Morze Czerwone? Czy zauważył pan wszystkie cuda, jakie ono zawiera, jego ryby, zwierzokrzewy, pokłady gąbek i lasy korali? A widział pan miasta na brzegach? - Wszystko widziałem, kapitanie Nemo i „Nautilus" przedziwnie nam w tym dopomagał. Ach, rozumny to statek! - Tak, panie profesorze, rozumny, śmiały i nietykalny! Nie lęka się ani groźnych nawałnic Morza Czerwonego, ani jego bystrych prądów, ani skał podwodnych. - W istocie - rzekłem - to morze uchodzi za najgorsze i jeśli się nie mylę, w czasach starożytnych miało brzydką opinię. - Paskudną, panie Aronnax. Historycy greccy i łacińscy nie mówią o nim korzystnie, a Strabon twierdzi, że jest szczególnie niebezpieczne w porze dżdżystej. Arab Edrisi, który je opisał pod nazwą zatoki Kolzum, opowiada, że znaczna liczba okrętów ginęła na jego piaszczystych ławach i nikt nie ośmielił się żeglować tu w nocy. Ma to być według niego morze huraganów, zasiane niegościnnymi wysepkami i „nie mające nic dobrego" ani w swych głębinach, ani na powierzchni. - Wynika z tego - rzekłem - że ci historycy nie żeglowali na pokładzie „Nautilusa". - Niewątpliwie - z uśmiechem odpowiedział kapitan - i pod tym względem nowożytni nie dalej się posunęli od starożytnych. Potrzeba było całych wieków, by wykryć potęgę mechaniczną pary! Kto wie, czy za sto lat świat zobaczy drugiego „Nautiłusa"! Postępy wynalazków są powolne, panie Aronnax. - Zapewne - odrzekłem - pański okręt wyprzedza o sto, a może i o kilkaset lat swoją epokę. Co za nieszczęście, że tak ważna tajemnica umrze wraz ze swoim wynalazcą! Kapitan Nemo nic nie odpowiedział. Po kilku minutach odezwał się znowu: - Mówiłeś mi pan o niebezpieczeństwach, z jakimi - według opinii historyków starożytnych - połączona jest żegluga na Morzu Czerwonym. - W istocie - odpowiedziałem - czy jednak ich obawy nie były przesadzone? * Strabon (58 p.n.e.- 25 n.e.) - słynny geograf grecki. - I tak, i nie, panie Aronnax - odrzekł kapitan Nemo, który zdawał się gruntownie znać „swoje Morze Czerwone". - Co przestało być niebezpieczne dla okrętu nowoczesnego, dobrze zaopatrzonego we wszystkie przyrządy, mocno zbudowanego i - dzięki posłusznej parze - dowolnie kierującego swymi poruszeniami, to przedstawiało wiele niebezpieczeństw dla statków starożytnych. Wyobraźmy sobie pierwszych żeglarzy, płynących na łodziach spojonych sznurem palmowym, pozatykanych żywicą i pomazanych tłuszczem psów morskich. Nie mieli nawet przyrządów do oznaczenia kierunku i płynęli, zdając się na łaskę prądów, których wcale nie znali. W takich warunkach rozbicia okrętu były i musiały być liczne, ale za naszych czasów parowce, odbywające służbę między Suezem i morzami Południa, mimo przeciwnych wiatrów periodyczne w tej zatoce, nie lękają się już jej gniewów. Dowódcy i pasażerowie nie składają błagalnych ofiar, udając się w drogę; ani po powrocie nie idą, ozdobieni wieńcami i złocistymi wstęgami, dziękować bogom w sąsiedniej świątyni. - Przyznaję - powiedziałem - że para niejako wygnała uczucie wdzięczności z serc marynarzy. Ale, kapitanie, zdaje się, że szczególnie dokładnie poznał pan to morze; czy więc nie mógłby mi pan wyjaśnić, skąd powstała jego nazwa? - Różne są hipotezy, panic Aronnax. Chce pan znać opinię kronikarza z XIV wieku? - I owszem. - Fantastyk ten utrzymuje, że morze otrzymało nazwę po przejściu Izraelitów, gdy faraon zginął w falach, które się zamknęły na głos Mojżesza: Na pamiątkę tego cudu Morze stało się czerwone; I odtąd już w listach ludu, Czerwonym stało się one. - Objaśnienie poetyckie, kapitanie Nemo - odpowiedziałem - me mogę jednak na nim poprzestać. Chciałbym poznać pana osobistą opinię. - Dobrze, panie Aronnax. Według mnie, nazwa Morza Czerwonego jest tłumaczeniem wyrazu hebrajskiego „Edom" i jeśli starożytni nadali mu tę nazwę, stało się to z powodu osobliwego zabarwienia jego wód. - Dotychczas jednak widziałem wody przezroczyste i bez żadnej szczególnej barwy. - Tak, lecz posuwając się w głąb zatoki, spostrzeże pan to dziwne zjawisko. Przypominani sobie, że widziałem Zatokę Tor zupełnie czerwoną, jak krwawe jezioro. - I barwę tę przypisuje pan mikroskopijnym porostom wodnym? - Tak, jest to materia czerwona, klcjowata, wydzielana przez drobne roślinki znane pod nazwą wloskowatych, których potrzeba sztuk czterdzieści tysięcy, aby zapełnić przestrzeń milimetra kwadratowego. Zapewne pan je zobaczy, gdy będziemy w Tor. - Tak więc, kapitanie Nemo, nie pierwszy raz zwiedza pan Morze Czerwone na pokładzie „Nautilusa"? - Nie pierwszy, panie profesorze. - W takim razie, skoro pan wspomniał o przejściu Izraelitów i o katastrofie Egipcjan, zapytam pana, czy dostrzegłeś pod wodami ślady tego wielkiego faktu historycznego? - Nie dostrzegłem, panie profesorze, z oczywistego powodu. - Jakiego? - Z tego, że miejsce, w którym Mojżesz przechodził z całym swoim ludem, jest dziś dokładnie zasypane piaskiem. Rozumie pan, że „Nautilus" nie miałby tam dość wody dla siebie. - I gdzie jest to miejsce? - spytałem. - Leży ono nieco powyżej Suezu, gdyż w tym czasie Morze Czerwone rozciągało się do jezior słonych. Czy ta przeprawa była cudem, czy po prostu korzystaniem w porę z odpływu morza, nie wiadomo. Niemniej Izraelici w tym miejscu przeszli Morze Czerwone, aby się dostać do Ziemi Obiecanej i armia faraona także w tym miejscu zginęła. Sądzę też, że przyszłe poszukiwania w tych piaskach pozwolą wykryć znaczną ilość broni i narzędzi pochodzenia egipskiego. - Oczywiście - odpowiedziałem - i spodziewać się należy dla dobra archeologów, że te poszukiwania prędzej czy później będą czynione, gdy po przekopaniu Kanału Sueskiego nowe miasta powstaną przy jego brzegach. Kanał to jednak nieużyteczny dla okrętu takiego jak „Nautilus". - Tak, ale użyteczny dla całego świata - rzeki kapitan Nemo. - Starożytni dobrze zrozumieli pożytek z komunikacji między Morzem Czerwonym i Śródziemnym dla swoich interesów handlowych; nie myśleli jednak kopać bezpośredniego kanału i poprzestawali na pośrednictwie Nilu. Pewne jest, że na 616 lat przed Chrystusem rozpoczęto budowę kanału przez równinę Egiptu. Przepływało się go w ciągu czterech dni, a szerokość jego była taka, iż dwie galery o trzech rzędach wioseł, mogły obok siebie płynąć. Ptolemeusz II prawdopodobnie ukończył roboty. Strabon widział, jak używano kanału do żeglugi, lecz był do niej przydatny tylko przez kilka miesięcy w roku. Kanał ten służył kontaktom handlowym do okresu panowania dynastii Antoninów, zaniedbany, zasypany przez piaski, następnie oczyszczony z rozkazu kalifa Omara, ostatecznie i stanowczo zasypany został w roku 761 lub 762. - I cóż, kapitanie; tego połączenia dwóch mórz, które o dziewięć tysięcy kilometrów skróci drogę z Kadyksu do Indii i którego nie odważyli się przedsięwziąć starożytni, dokonał de Lesseps i on wkrótce przemieni Afrykę w ogromną wyspę. - Tak, panie Aronnax, masz prawo być dumny ze swojego rodaka. Człowiek ten przynosi większy zaszczyt narodowi, niż najznakomitsi wodzowie! Jak tylu innych, rozpoczął dzieło od zawodów i przykrości; zwyciężył jednak wszystko dzięki silnej woli. I smutna rzecz pomyśleć, że to dzieło, które powinno być międzynarodowe i wystarczyć do uświetnienia swojej epoki, powiedzie się jedynie dzięki energii jednego człowieka. A więc cześć i sława panu de Lesseps! - Tak, cześć i sława wielkiemu obywatelowi! - potwierdziłem zdumiony zapałem, z jakim mówił kapitan Nemo. - Na szczęście - dodał - nie mogę poprowadzić pana przez Kanał Sueski. ale będzie pan mógł zobaczyć Port Said pojutrze, gdy wpłyniemy na Morze Śródziemne. - Na Śródziemne! - zawołałem. - Tak, panie profesorze. Dziwi to pana? - Dziwi mnie to, że mamy tam być pojutrze. - Doprawdy? - Ależ tak, kapitanie; chociaż nie powinienem już dziwić się niczemu, od czasu jak jestem na twoim pokładzie! - Z jakiego jednak powodu to zdziwienie? - Z powodu przerażającej szybkości, jaką chce pan nadać „Nautilusowi'". jeśli w ciągu dwóch dni ma oplynąć Afrykę, Przylądek Dobrej Nadziei i pojutrze być na Morzu Śródziemnym! - Ależ, panie profesorze, kto ci mówił o obraniu drogi koło Przylądka Dobrej Nadziei? - A przecież jeśli „Nautilus" nie ma żeglować po lądzie lub powietrzu i przesuwać się nad kanałem... - Albo pod nim, panie Aronnax. - Pod nim? - Niewątpliwie - spokojnie odpowiedział kapitan Nemo. - Od dawna przyroda zrobiła pod tym językiem Ziemi to, co czynią dziś ludzie na jego powierzchni. - Jak to? Miałoby istnieć przejście? - Tak jest, przejście podziemne, które nazwałem Arabian Tunnel. Zaczyna się ono pod Suezem, a kończy w Zatoce Peluzyjskiej. - Ależ ten kanał składa się z samych ruchomych piasków. - Do pewnej tylko głębokości. Od pięćdziesięciu metrów spotyka się już grunt twardy, skalisty. - I przypadkiem odkrył pan to przejście? - spytałem coraz bardziej zdziwiony. - Przypadkiem i przez drogę dedukcji, panie profesorze, a nawet bardziej przez rozumowanie niż przypadkiem. - Kapitanie, słucham cię, ale uszy nie chcą wierzyć temu, co słyszą. - A, kochany panie! Aures habent et non audient, tak bywa we wszystkich epokach. Nie tylko, że przejście to istnieje, ale nawet korzystałem z niego kilka razy. Inaczej nie płynąłbym dziś na Morze Czerwone, nie mające wyjścia. - A czy nie będzie niedyskrecją z mej strony, jeśli zapytam, jak pan odkrył ten tunel? - Drogi profesorze - odpowiedział mi kapitan - niepotrzebne są sekrety między ludźmi, którzy mają się nigdy nie rozstawać. Nic nie odpowiedziawszy na to przypomnienie naszej niewoli, czekałem na opowiadanie kapitana Nemo. - Panie profesorze - rzekł - proste rozumowanie doprowadziło mnie do wykrycia tego przejścia, które znam tylko ja jeden. Zauważyłem, że w Morzu Czerwonym i w Morzu Śródziemnym jest pewna liczba ryb jednakowego gatunku: tęczaki, płaszczki, okonie i różnobarwne wężoryby, zwane pannicami. Upewniwszy się o tym, zadałem sobie pytanie, czy nie ma komunikacji między dwoma morzami? Jeśli by była, prąd podziemny koniecznie musiał przepływać z Morza Czerwonego do Śródziemnego, z prostej przyczyny różnicy poziomów. Złowiłem więc znaczną liczbę ryb w okolicach Suezu, włożyłem im na ogony miedziane obrączki i wrzuciłem je znowu do morza. W kilka miesięcy później, przy brzegach Syrii, schwytałem kilka ryb ozdobionych moją obrączką. Miałem więc udowodnione istnienie komunikacji między dwoma morzami. Szukałem jej z moim „Nautilusem", wykryłem podziemną przeprawę, puściłem się tam, a wkrótce i pan, panie profesorze, przepłynie tunel arabski! ROZDZIAŁ V Arabian Tunnel Tego dnia powtórzyłem Conseilowi i Nedowi tę część rozmowy, która ich najbliżej obchodziła. Gdy im powiedziałem, że za dwa dni będziemy na wodach Morza Śródziemnego, Conseil klasnął w dłonie, a Kanadyjczyk wzruszył ramionami. * Aures habent et non audient (łac.) - mają uszy, a nie słyszą. - Tunel podmorski! - zawołał. - Komunikacja między dwoma morzami. Słyszał ktoś kiedyś o takich rzeczach? - Przyjacielu Nedzie - odpowiedział Conseil - a słyszałeś kiedyś o „Nau- tilusie"? Nie! A przecież istnieje. Więc nie spiesz się ze wzruszaniem ramion i nie odrzucaj dobrych rzeczy, pod pozorem, że nigdy o nich nie słyszałeś. - Zobaczymy, zobaczymy! - odparł Ned, potrząsając głową. - A zresztą i owszem, rad uwierzyłbym w tę sławną drogę diabelskiego kapitana i dałyby nieba, aby nas poprowadziła na Morze Śródziemne. Wieczorem tego dnia pod 21° 30' szerokości północnej „Nautilus", płynąc na powierzchni morza, zbliżył się do brzegów arabskich. Zobaczyłem Dżed- dah, ważny ośrodek handlowy Egiptu, Syrii, Turcji i Indii. Dość wyraźnie dostrzegłem ogół zabudowań, okręty przycumowane wzdłuż nadbrzeża portu i inne głębiej zanurzające się, które musiały zarzucić kotwicę w przystani. Słońce, znajdujące się dość nisko na widnokręgu, pełnym blaskiem zalewało domy miasta i uwydatniało ich biel. W dali kilka chatek drewnianych lub trzcinowych wskazywało dzielnicę zamieszkaną przez Beduinów. Wkrótce miasto Dżeddah zniknęło w cieniach wieczom i „Nautilus" wrócił pod wody połyskujące fosforycznym światłem. Nazajutrz, 10 lutego, ukazało się kilka okrętów naprzeciw nam płynących; „Nautilus" znowu zanurzył się pod wodę, ale w południe, gdy morze było puste, ukazał się na powierzchni fal. Zabrawszy z sobą Neda i Conseila, wyszedłem na platformę. Przy wilgotnej mgle zaledwie można było dostrzec brzegi w stronie wschodniej. Siadłszy na grzbiecie łodzi, gawędziliśmy o wielu sprawach, gdy Ned, wyciągnąwszy rękę ku morzu, zawołał: - Panie profesorze, czy widzi pan tam jakąś rzecz? - Nie widzę - odpowiedziałem - wiadomo ci jednak, że nie mam tak dobrego wzroku jak ty. - Proszę uważnie patrzeć, tam, po prawej stronie „Nautilusa", prawie na wprost latarni. Czy widzi pan ciemną masę, która zdaje się pomszać? - A prawda! - rzekłem, wzrok wytężywszy - widzę na powierzchni wód jakieś długie czarniawe ciało. - Może drugi „Nautilus" - wtrącił Conseil. - Nie - odpowiedział Kanadyjczyk - albo się grubo mylę, albo też jest to zwierzę morskie. - Czy wieloryby są w Morzu Czerwonym? - spytał Conseil. - Są, mój chłopcze - odrzekłem - spotyka sieje czasami. - To nie wieloryb - mówił Ned, nie spuszczając z oczu dostrzeżonego przedmiotu. - Wieloryby i ja jesteśmy starymi znajomymi i poznałbym zaraz ich ruchy. - Poczekajmy - rzekł Conseil. - „Nautilus" płynie w tamtą stronę i wkrótce zobaczymy, co się święci. Faktycznie, wkrótce byliśmy już tylko o milę morską od czarniawego przedmiotu. Podobny był on do dużego odłamu skały, wyrzuconego na otwarte morze. Co to było, nie mogłem jeszcze na pewno wiedzieć. - Aha! Porusza się, zanurza! - krzyknął Ned. - Do stu diabłów! Co to za zwierzę? Nie ma rozwidlonego ogona jak wieloryby lub kaszaloty, a jego płetwy podobne są do obciętych nóg. - W takim razie... - odezwałem się. - Masz tobie! - mówił dalej Kanadyjczyk - przewrócił się na grzbiet, wymiona wygrzewa na słońcu! - To syrena! - zawołał Conseil - prawdziwa syrena! Ta nazwa syreny wprowadziła mnie na dobrą drogę; poznałem zaraz, że zwierzę to należało do rzędu istot morskich, z których bajeczne podania utworzyły syreny, pół- kobiety, pół- ryby. - Nie - rzekłem do Conseila - to nie syrena, lecz ciekawe zwierzę, którego zaledwie kilka okazów pozostało w Morzu Czerwonym. To dugoń. Tymczasem Kanadyjczyk ciągle patrzył, a oczy jego pożądliwie błyszczały na widok tego zwierzęcia. Ręka zdawała się być gotowa do wyrzucenia harpuna. Rzekłbyś, iż czeka tylko stosownej chwili, by rzucić się w morze i uderzyć na zwierzę w jego żywiole. - Ach, panie - rzekł do mnie głosem drżącym ze wzruszenia - nigdy w moim życiu nie zabiłem jeszcze tego czegoś. W tych słowach był cały wielorybnik. Kapitan Nemo ukazał się w tej chwili na platformie. I on spostrzegł dugonia, a zrozumiawszy uczucia Kanadyjczyka, odezwał się wprost do niego: - Panie Land, gdyby teraz trzymał pan harpun, pewnie by palił rękę? - Bez najmniejszej wątpliwości, panie kapitanie. - I nie gniewałbyś się, gdybyś mógł na jeden dzień zostać znowu harpun- nikiem i dołączyć to morskie zwierzę do tylu innych, które już zabiłeś? - W ogóle bym się nie gniewał. - To możesz spróbować. - Dziękuję, panie kapitanie - odpowiedział Ned, któremu zapałały oczy. - Ale - dodał kapitan - we własnym twoim interesie ostrzegam cię, panie Land, żebyś nie chybił tego zwierzęcia. - Czy tak niebezpiecznie jest polować na dugonia? - spytałem, nie zważając na wzruszenie ramionami Kanadyjczyka. - Rzeczywiście, czasami - odpowiedział kapitan - zwierzę to napastowane rzuca się na łowców i przewraca ich statek. Co do pana Landa, nie obawiam się jednak tego niebezpieczeństwa. Ma bystre oczy i pewną rękę. Jeśli zaś ostrzegam go, żeby nie chybił tego dugonia, to jedynie dlatego, iż uważany jest za doskonałą zwierzynę, a wiem, że pan Land nie pogardza smacznym kęskiem. - A! - wtrącił Kanadyjczyk - więc to bydlę jest jeszcze dobre w smaku? - Tak - mówił kapitan - jego mięso, notabene prawdziwe mięso, jest nadzwyczajnie cenione, a w Malezji podają je tylko na książęcych stołach. Toteż tak zawzięcie polują na nie, że staje się coraz rzadsze, podobnie jak rękowiec. - W takim razie, panie kapitanie - rzekł bardzo poważnie Conseil - jeśli przypadkiem ten, którego tu widzimy, jest ostatnim ze swojego plemienia, może wypadałoby go oszczędzić w interesie nauki? - Może - odparł Kanadyjczyk - ale w interesie kuchni lepiej go upolować. - Zrób to, panie Land - odpowiedział kapitan Nemo. W tej chwili siedmiu ludzi z załogi „Nautilusa", niemych i obojętnych jak zwykle, weszło na platformę. Jeden niósł harpun i sieć podobną do tej, jakiej używa się do łowienia wielorybów. Wyjęto łódź z osady i spuszczono ją na morze. Sześciu wioślarzy siadło na ławach, a sternik stanął z przodu. Ned. Conseil i ja, usiedliśmy w tyle. - A pan nie płynie z nami, kapitanie? - spytałem. - Nie, panie profesorze, ale życzę pomyślnych łowów. Łódka odpłynęła; popychana sześciu wiosłami, szybko skierowała się do dugonia, który wówczas kołysał się na falach w odległości dwóch mil od „Nautilusa"'. Zbliżywszy się na kilka węzłów do zwierzęcia, łódź zwolniła, a wiosła bez szmeru zanurzyły się w spokojnych wodach. Ned z harpunem w ręku stanął na przodzie przy sterniku. Harpun, używany do rzucania na wieloryba, zwykle przywiązany jest do długiego sznura, który się szybko odkręca, gdy go ciągnie zranione zwierzę. Tym razem sznur miał tylko dziesięć sążni; jednym końcem przybity był do beczułki, która płynąc, miała wskazywać drogę dugonia pod wodami. Podniosłem się z ławki i przypatrywałem przeciwnikowi Kanadyjczyka. Ten dugoń, zwany także halikorem indyjskim, podobny jest bardzo do rękowca, pospolicie zwanego krową morską lub syreną. Ciało jego podłużne, kończyło się długim ogonem, a boczne płetwy prawdziwymi palcami. Różni się od rękowca tym, że ma szczękę górną uzbrojoną dwoma długimi i szpiczastymi zębami, tworzącymi z obu stron kły rozchodzące się szeroko. Dugoń, którego miał atakować Ned, był olbrzymich rozmiarów, długi na przeszło siedem metrów. Nie poruszał się i zdawał drzemać na powierzchni wód, co ułatwiło polowanie. Łódź ostrożnie zbliżyła się na trzy sążnie do zwierzęcia. Wioślarze siedzieli nieruchomo, ja podniosłem się znowu. Ned, przechyliwszy się nieco do tyłu, wprawną ręką wywijał harpunem. Nagle rozległ się świst i dugoń zniknął. Harpun silnie rzucony, widać tylko w wodę uderzył. - Do stu diabłów! - wrzasnął wściekły Kanadyjczyk - chybiłem! - Nie, panie Land - rzekłem - zwierzę jest ranione, oto jego krew; ale twój pocisk nie został w ciele. - Mój harpun! Mój harpun! - krzyczał Ned. Kilku marynarzy rzuciło się wpław, a sternik skierował łódź ku pływającej beczułce. Gdy wydobyto harpun, łódź sunęła w pogoni za zwierzęciem. Dugoń wracał czasami na powierzchnię, żeby odetchnąć. Rana nie osłabiła go, gdyż pędził z nadzwyczajną szybkością. Łódź, dzielnie popychana wiosłami, leciała w ślad za nim. Kilkakrotnie zbliżyła się do zwierzęcia o parę sążni i Kanadyjczyk był gotów znowu uderzyć, ale dugoń wymykał się, nagle zanurzając i niemożliwe było go dosięgnąć. Można sobie wyobrazić złość niecierpliwego Neda. Klął biedne zwierzę najognistszymi przekleństwami, jakie zna język angielski. Co do mnie, gniewałem się tylko, że dugoń żartował sobie ze wszystkich naszych zabiegów. Ścigaliśmy go nieustannie przez całą godzinę i zaczynałem już wątpić, czy go złowimy, gdy zwierzę wpadło na niefortunny dla siebie pomysł zemszczenia się na napastnikach. W istocie rzuciło się na łódź, napastując nas w odwecie. Kanadyjczyk wcześnie spostrzegł ten manewr. - Baczność! - zawołał. Sternik szepnął kilka słów w swoim dziwacznym języku, zapewne ostrzegając marynarzy, aby zachowali ostrożność. Dugoń, dotarłszy na dwadzieścia stóp do łodzi, zatrzymał się i łapczywie wciągnął w siebie powietrze szerokimi, jakby przebitymi nozdrzami, które są nie w końcach, lecz na górnej części jego pyska. Potem z silnym zamachem rzucił się na nas. Łódź nie mogła uniknąć tego starcia, na wpół przewrócona, została zalana kilku beczkami wody, którą należało wyrzucić; dzięki jednak zręczności sternika, uderzona z ukosa, a nie wprost, nie zatonęła. Ned, uczepiwszy jedną nogę pod belkę przodu łodzi, harpunem szpikował olbrzymiego zwierza, który zębami schwyciwszy brzeg łodzi, podniósł ją nad wodę, niby lew schwytaną sarnę. Powaliliśmy się jeden na drugiego i nie wiem, jakby się ta przygoda skończyła, gdyby Kanadyjczyk, srodze zawzięty na zwierzę, nie zakończył walki, uderzając nareszcie dugonia w samo serce. Usłyszałem zgrzytanie zębów na żelaznej blasze i dugoń zniknął, ciągnąc z sobą harpun. Wkrótce jednak baryłka wypłynęła na wierzch i po kilku sekundach ukazało się cielsko zwierzęcia przewrócone na grzbiet. Łódź zbliżyła się do niego i ciągnąc za sznur, sprowadziła go do „Nautilusa". Trzeba było użyć bardzo potężnych bloków, żeby wyciągnąć dugonia na platformę. Ważył nie mniej jak sto cetnarów. Rozplatano go na oczach Kanadyjczyka, który ciekawie śledził wszystkie szczegóły tej operacji. Tego dnia sługa okrętowy podał mi na obiad kilka zrazów z mięsa dugonia, wybornie przyprawionych przez miejscowego kucharza. Były bardzo smaczne, nawet lepsze od polędwicy najtuczniejszego wołu. Nazajutrz, 11 lutego, spiżarnia „Nautilusa" wzbogaciła się jeszcze wytworniejszą zwierzyną. Stado jaskółek morskich osiadło na „Nautilusie". Był to gatunek sterna nilotica, właściwy Egiptowi: dziób ma czarny, głowę szarą i kropkowaną, oczy otoczone białymi punkcikami, grzbiet, skrzydła i ogon siwawe, brzuch i piersi białe, a nogi czerwone. Schwytano także kilka tuzinów kaczek Nilu, ptaków dzikich, bardzo smacznych; szyja ich i wierzch głowy są białe z czerwonymi plamkami. Szybkość biegu „Nautilusa" znacznie się wtedy zwolniła. Posuwał się niedbale, jakby włócząc się bez celu. Zauważyłem też, że w miarę jak zbliżaliśmy się do Suezu, woda stawała się coraz mniej słona. Około piątej wieczorem dostrzegliśmy na północy przylądek Ras- Moham- med. Ten przylądek tworzy kraniec Arabii Skalistej, położonej między zatoką Sueską i zatoką Al-Akabu. „Nautilus" wpłynął w cieśninę Jubal prowadzącą do Zatoki Sueskiej. Teraz wyraźnie zobaczyłem wysoką górę panującą między dwiema zatokami, nad Ras- Mohammedem. Jest to góra Oreb, słynny Synaj, na szczycie którego Mojżesz widział w błyskawicach oblicze Boga. O szóstej „Nautilus", pływając na powierzchni lub zanurzony, dostał się do Tor, miasta osadzonego przy zatoce, której wody /dają się być zafarbowane na czerwono, jak to już zauważył kapitan Nemo. Potem zrobiła się noc wśród głuchej ciszy, którą czasami tylko przerywały krzyki pelikana i kilku ptaków nocnych, szum bałwanów, gniewnie uderzających o skały, lub dalekie warczenie kół parowca, rozbijających wody zatoki. Między ósmą i dziewiątą „Nautilus" pozostawał kilka metrów pod wodą. Według mojego obliczenia, musieliśmy już być blisko Suezu. Przez ściany salonu widziałem osady skaliste, jaskrawo oświetlone naszym światłem elektrycznym. Zdawało mi się, że cieśnina coraz bardziej się zwęża. Kwadrans na dziewiątą statek wypłynął na powierzchnię. Wszedłem na platformę. Z wielką niecierpliwością oczekując podróży przez tunel kapitana Nemo, nie mogłem usiedzieć na miejscu i chciałem odetchnąć świeżym powietrzem nocy. Wkrótce w cieniu spostrzegłem bladawy ogień przyćmiony mgłą nocną, ale dość wyraźnie błyszczący o milę od nas. - Latarnia pływająca - odezwał się głos przy mnie. Odwróciłem się i poznałem kapitana. - Jest to ogień ruchomy Suezu - odezwał się znowu. - Wkrótce dostaniemy się do otworu tunelu. - Wejście nie jest łatwe? - Rzeczywiście, jest bardzo trudne. Mam też zwyczaj siadać w klatce sternika i sam manewrować. A teraz, panie Aronnax, jeśli zechce pan zejść stąd, „Nautilus" zanurzy się pod wodę i nie wcześniej wypłynie na powierzchnię, aż przejdzie przez Arabian Tunnel. Poszedłem za kapitanem Nemo. Ściana się zamknęła, zbiorniki napełniły wodą i statek zanurzył się na głębokość dwunastu metrów. Kiedy już chciałem wracać do swego pokoju, kapitan mnie zatrzymał. - Panie profesorze - rzekł - czy nie zechce pan pójść ze mną do klatki sternika? - Nie śmiem o to prosić - odpowiedziałem. - Więc chodźmy. Tym sposobem zobaczy pan wszystko, co można widzieć w tej żegludze jednocześnie podziemnej i podmorskiej. Kapitan zaprowadził mnie ku schodkom środkowym. Przeszedłszy połowę schodów, otworzył drzwi i korytarzem wzdłuż statku doszedł do klatki sternika, która jak wiadomo, sterczy na końcu platformy. Był to pokoik mający po sześć stóp z każdej strony, dość podobny do tych, jakie zajmują sternicy parowców Mississippi lub Hudsonu. Pośrodku obracało się koło prostopadle ustawione i przymocowane do steru, na podwalinie ciągnącej się aż do tylu „Nautilusa". Cztery okienka z soczewkowymi szybami utkwionymi w czterech ścianach pozwalały sternikowi patrzeć we wszystkich kierunkach. Pokoik ten był ciemny - wkrótce jednak oczy moje oswoiły się z tym mrokiem i spostrzegłem sternika, krzepkiego mężczyznę, którego ręce opierały się na dzwonach koła. Przez okienka widać było morze jasno oświetlone latarnią elektryczną, która promieniała w tyle pokoiku na drugim końcu platformy. - A teraz - odezwał się kapitan Nemo - szukajmy naszej drogi. Przewody elektryczne łączyły klatkę sternika z halą maszyn, więc kapitan mógł jednocześnie nadawać „Nautilusowi" ruch i kierunek. Nacisnął tylko guzik metalowy i zaraz szybkość śruby znacznie się zmniejszyła. W milczeniu przypatrywałem się wysokiej i nadzwyczaj stromej skale, wzdłuż której płynęliśmy w tej chwili: była to niewzruszona podstawa piaszczystego gruntu wybrzeża. Tak posuwaliśmy się z godzinę, ledwie na kilka metrów oddaleni od tej skalistej ściany. Kapitan Nemo nie spuszczał oczu z busoli zawieszonej na dwóch współśrodkowych kołach. Na samo jego poruszenie ręki, sternik co chwilę zmieniał kierunek „Nautilusa". Stanąłem przy okienku na lewym boku okrętu i patrzyłem na wspaniałe Pokłady korali, zwierzokrzewów, porostów wodnych i skorupiaków, poruszających ogromne łapy i wyciągających je ze szczelin skały. Kwadrans na jedenastą kapitan Nemo sam stanął przy sterze. Przed nami otworzyła się szeroka, ciemna i głęboka galeria. „Nautilus" śmiało rzucił się w tę przepaść. Po jego bokach dał się słyszeć niezwykły szum. To wody Morza Czerwonego pochyłością tunelu pędziły do Morza Śródziemnego. „Nautilus" leciał w tym prądzie z szybkością strzały, chociaż potężna śruba maszyny, żeby stawić opór prądom, obracała się pod wodę, usiłując ciągnąć statek w kierunku wstecznym. Na ścianach o niskim sklepieniu widziałem już tylko smugi światła, proste kresy i bruzdy ogniste, które tworzył blask elektryczny szybko lecącego statku. Serce mi biło gwałtownie, przyciskałem je ręką. Trzydzieści pięć minut na jedenastą, kapitan Nemo odszedł od koła przy sterze i rzekł, odwracając się do mnie: - Morze Śródziemne. Tak więc, w niespełna dwadzieścia minut, „Nautilus" porwany bystrym prądem przebył Kanał Sueski. ROZDZIAŁ VI Archipelag Grecki Nazajutrz, 12 lutego, o wschodzie słońca „Nautilus" wypłynął na powierzchnię wód. Szybko wybiegiem na platformę. Z odległości trzech mil widziałem w stronie południowej mgliste zarysy Peluzy. Potok przerzucił nas z jednego morza na drugie. Tunel ten jednak, tak łatwy do przebycia z góry na dół, musiał być nieprzebytą drogą, gdyby się chciało płynąć nim pod górę. Około siódmej Ned i Conseil przyszli do mnie na platformę. Dwaj ci nieodłączni towarzysze spali sobie spokojnie, niewiele się troszcząc o „Nauti- lusa". - Cóż, panie profesorze - wyzywającym tonem spytał Kanadyjczyk - czy to jest Morze Śródziemne? - Płyniemy po jego powierzchni, przyjacielu Nedzie. - Czy to być może! - zawołał Conseil - więc tej jeszcze nocy?... - A tak. tej jeszcze nocy, w ciągu kilkunastu minut przebyliśmy owo nic przebyte międzymorze. - Gadaj pan, profesorze, zdrów, nie wierzę - odpowiedział Kanadyjczyk. - I źle robisz, panie Land - stwierdziłem. - Te niskie brzegi zaokrąglające się ku południowi, to brzegi Egiptu. - Głupiemu to powiedz, panie profesorze - powtórzył uparty Kanadyjczyk. - Ależ, mój kochany - reflektował się Conseil - skoro mój pan tak twierdzi, to trzeba mu wierzyć. - Zresztą kapitan Nemo był tak grzeczny, że osobiście pokazywał mi swój tunel i byłem przy nim w klatce sternika, podczas gdy sam kierował „Nautilu- sem" w tym wąskim przesmyku. - A co, Ned, słyszysz, co mój pan mówi? - Mając tak dobre oczy, mój Nedzie - dodałem - możesz zobaczyć bulwary Port Saidu, ciągnące się wzdłuż morza. Kanadyjczyk patrzył z uwagą. - A niechże go nie znam, waszego kapitana! - zawołał nagle - Ma pan słuszność, panie profesorze, jesteśmy na Morzu Śródziemnym. Niech go licho!... Tym lepiej zresztą. Pogadajmy teraz o naszych drobnych interesach, ale tak, żeby nikt nie słyszał. Zrozumiałem zaraz, o czym chciał rozmawiać Kanadyjczyk. W każdym razie - pomyślałem sobie - lepiej będzie pogadać z nim, skoro tego żąda - i wszyscy trzej usiedliśmy przy latarni, gdzie byliśmy wystawieni na wilgotne pryskanie bałwanów. - A teraz, Ned, słuchamy cię - powiedziałem. - Co miałeś nam powiedzieć? - Rzecz bardzo prostą - odrzekł Kanadyjczyk. - Jesteśmy teraz w Europie i nie czekając, aż spodoba się kapitanowi Nemo zawlec nas na morza biegunowe lub ciągnąć znów do Oceanii, wolę pożegnać się z „Nautilusem". Przyznam się, że takie rozmowy z Kanadyjczykiem zawsze sprawiały mi kłopot. Nie chciałem ograniczać wolności moich towarzyszy, a jednak wcale nie miałem ochoty opuszczać kapitana Nemo. Dzięki temu dziwnemu człowiekowi i jego podwodnemu statkowi codziennie uzupełniałem moje studia podmorskie i poprawiałem swoje dzieło o dnach morza wśród jego żywiołów. Czy kiedykolwiek zdarzy mi się podobna okazja do badania cudów oceanu? Z pewnością nigdy! Nie mogłem więc oswoić się z myślą o opuszczeniu „Nau- tilusa" wcześniej, nim skończą się moje poszukiwania. - Przyjacielu Nedzie - powiedziałem - odpowiedz mi otwarcie: nudzisz się na pokładzie? Żałujesz, że los rzucił cię w ręce kapitana Nemo? Kanadyjczyk przez kilka sekund nic nie odpowiedział, potem założywszy ręce na piersi, odparł: - Otwarcie powiem, że wcale nie żałuję tej podróży pod morzami. Będę zadowolony, że ją odbyłem, ale przecież raz powinna się skończyć. Takie jest m°je zdanie. - Bądź spokojny, Ned, skończy się. - Gdzie i kiedy? - Gdzie? Nie wiem. Kiedy? Także nie wiem, albo raczej przypuszczam, iż się skończy, gdy te morza nie będą już miały nic nowego do pokazania nam. Wszystko, co się zaczęło, musi mieć swój koniec na tym świecie. - Ja myślę tak samo jak mój pan - wtrącił Conseil - i może być, że gdy przepłyniemy wszystkie morza kuli ziemskiej, kapitan Nemo wypuści nas na wolność. - Wypuści na wolność? - zawołał Kanadyjczyk. - Chyba wyprawi nas na tamten świat. Czy to chciałeś powiedzieć? - Nie przesadzajmy, panie Nedzie - odezwałem się. - Nie mamy powodu obawiać się kapitana Nemo, ale też nie podzielam opinii Conseila. Poznaliśmy tajemnicę „Nautilusa" i me sądzę, żeby kiedykolwiek jego dowódca zdecydował się odkryć ją całemu światu, wypuszczając nas na wolność. - Ale w takim razie na co pan liczy? - spytał Kanadyjczyk. - Na pomyślne okoliczności, z których możemy skorzystać tak dobrze teraz, jak za pół roku. - Bóg zapłać! - rzekł Ned. - A gdzie będziemy za pół roku? Jeśli łaska, proszę powiedzieć, panie uczony. - Może jeszcze tu, a może w Chinach. Wiadomo ci, Nedzie, że „Nautilus" jest „szybkobiegaczem". Przemierza oceany jak jaskółka powietrze lub jak pociąg pospieszny ląd. Nie obawia się mórz często zwiedzanych. Kto wie, może wkrótce zawinie do brzegów Francji, Anglii lub Ameryki, gdzie będzie można uciec równie łatwo, jak tutaj. - Panie Aronnax - odpowiedział Kanadyjczyk - pańskie teorie mają tę zasadniczą wadę, że mówi pan w czasie przyszłym: będziemy tu! będziemy tam! A ja powiadam w czasie teraźniejszym: jesteśmy tu i trzeba z tego skorzystać. Logika Kanadyjczyka przycisnęła mnie do muru i czułem, że będę pobity na tym polu. Nie wiedziałem już, co powiedzieć w swojej obronie. - Panie profesorze - odezwał się znów Ned - przypuśćmy rzecz niemożliwą, że kapitan Nemo dziś jeszcze ofiaruje panu wolność. Czy ją przyjmiesz? - Nie wiem - odpowiedziałem. - A jeżeli doda, że propozycji, którą dziś czyni, już później nie ponowi, czy pan ją przyjmie? Nic nie odpowiedziałem. - A co sądzi o tym przyjaciel Conseil? - spytał Ned. - Przyjaciel Conseil - spokojnie odpowiedział zacny chłopiec - przyjaciel Conseil nie ma nic do powiedzenia. Jest on najzupełniej bezinteresowny w tej sprawie. Jak jego pan i jego towarzysz Ned, jest on kawalerem. Ani żona, ani dzieci, ani krewni nie czekają go w kraju. Jest w służbie u swojego pana, myśli jak swój pan, mówi jak swój pan i z wielkim żalem oświadcza, że na jego głos liczyć nie trzeba, żeby sobie zapewnić większość. Dwie tylko osoby stoją przeciw sobie: jego pan z jednej, a Ned z drugiej strony. To powiedziawszy, przyjaciel Conseil poprzestaje na słuchaniu i gotów jest notować argumenty za i przeciw. Mimowolnie uśmiechnąłem się, widząc, że Conseil tak najzupełniej niweczył swoją niezależność. Kanadyjczyk jednak musiał być w duchu zadowolony, że nie miał go przeciw sobie. - A więc - odezwał się Ned - skoro Conseil nie istnieje, dyskutujmy z sobą. Ja już swoje powiedziałem, pan mnie słyszał: cóż, więc pan na to odpowie? Widocznie trzeba było dać stanowczą odpowiedź, gdyż wybiegi zaczynały już we mnie budzić wstręt. - Przyjacielu Nedzie - powiedziałem - moja odpowiedź jest taka: masz słuszność i moje argumenty nie pokonają twoich. Nie trzeba liczyć na dobrą wolę kapitana Nemo. Zwykła ostrożność zabrania mu wypuszczenia nas na wolność. Przeciwnie, rozwaga nakazuje nam skorzystać z pierwszej sposobności do ucieczki z „Nautilusa". - Bardzo dobrze, panie Aronnax, to było mądrze powiedziane. - Zrobię tylko jedną uwagę, jedyną. Sposobność powinna być sprzyjająca. Nasza pierwsza próba ucieczki musi się powieść, bo gdy się nie powiedzie, nie znajdziemy już drugiej sposobności, a kapitan Nemo nigdy nam nie przebaczy. - Uwaga bardzo słuszna - odpowiedział Kanadyjczyk - stosuje się jednak do wszelkiej próby ucieczki, czy za dwa dni, czy dwa lata. Otóż problem pozostaje zawsze ten sam; jeśli się zdarzy sprzyjająca okoliczność, trzeba z niej skorzystać. - Zgoda. A teraz, czy zechcesz mnie objaśnić, panie Land, co rozumiesz przez przyjazną sposobność. - Rozumiem to: gdy w ciemną noc „Nautilus" zbliży się do brzegów europejskich. - A wtedy zechcesz ratować się wpław? - Tak, jeśli zbliżymy się do brzegu, a statek unosić się będzie na powierzchni. Nie, jeżeli będziemy oddaleni lub okręt zanurzy się pod wodę. - Cóż w takim razie? - W takim razie pomyślę o opanowaniu łodzi. Wiem, jak się to robi. Wleziemy do wewnątrz, usuniemy zaczepy i wypłyniemy na powierzchnię tak, iż nawet sternik nie spostrzeże naszej ucieczki. - Bardzo dobrze, Ned. Szukaj tej sposobności, ale nie zapominaj, że niepowodzenie nas zgubi. - Nie zapomnę. - A teraz, Ned, czy chcesz wiedzieć, co myślę o twoim projekcie? - I owszem, panie Aronnax. - Otóż myślę, że nie zdarzy się ta przyjazna sposobność. - A to dlaczego? - Bo kapitan Nemo wie doskonale, że nie wyrzekliśmy się nadziei odzyskania wolności, będzie się więc strzegł, zwłaszcza w pobliżu brzegów europejskich. - Podzielam pana zdanie - rzekł Conseil. - Zobaczymy jeszcze - odpowiedział Ned, potrząsając głową z miną zdecydowanego człowieka. - A teraz nie mówmy już o tym, Nedzie - dodałem. - Ani słowa więcej o tym przedmiocie. W dniu, w którym będziesz gotów, uprzedzisz nas, a my pójdziemy za tobą. Polegam zupełnie na tobie. Tak zakończyła się rozmowa, której późniejsze następstwa miały być bardzo poważne. Teraz muszę powiedzieć, że wypadki zdawały się potwierdzać moje przewidywania, ku wielkiemu niezadowoleniu Kanadyjczyka. Czy kapitan Nemo nie ufał nam na morzach uczęszczanych, czy też nie chciał się spotykać z okrętami wielu krajów, prującymi wody Morza Śródziemnego? Nie wiem, ale najczęściej „Nautilus" płynął pod wodą i z dala od brzegów. Albo okręt wynurzał się tylko tyle, żeby wysunąć na powietrze klatkę sternika, lub też zatapiał się w niezmierzone głębiny, gdyż między archipelagiem greckim i Azją Mniejszą nie napotkaliśmy dna niżej dwóch tysięcy metrów. Poznałem więc wyspę Karpathos Jedną ze Sporad, tylko z wiersza Wergiliusza, który kapitan Nemo zacytował mi, kładąc palec na mapie: - Est in Cctrpathio Neptuni gurgite vätes caeruleus... W istocie, wyspa ta była kiedyś miejscem pobytu Proteusza, pasterza trzód Neptuna. Nazajutrz, dnia 14 lutego, postanowiłem poświęcić kilka godzin na zbadaniu ryb archipelagu; nie wiem jednak, z jakiego powodu ściany były przez cały czas hermetycznie zamknięte. Obliczając położenie „Nautilusa", zauważyłem, że zbliżał się do Kandii, starożytnej wyspy Krety. W chwili gdy wsiadałem na pokład „Abrahama Lincolna", mieszkańcy wyspy powstali przeciw panowaniu tureckiemu - co jednak później się stało z powstaniem, nie wiedziałem i zapewne nie dowiedziałbym się od kapitana Nemo, który nie miał żadnych stosunków z lądem. Nic też nie wspomniałem o tym fakcie, gdy wieczorem siedziałem z nim sam w salonie. Zresztą wydawał mi się niezwykle małomówny i zmartwiony. Później, sprzecznie ze swoimi zwyczajami, kazał otworzyć obie ściany salonu i bacznie wpatrywał się w wodę! W jakim celu? Nie mogłem odgadnąć i ze swej strony, korzystając ze sposobności, studiowałem ryby, które przesuwały się przed moimi oczami. * Karpathos - wyspa na Morzu Egejskim, często nazywanym przez Rzymian Morzem * Karpatyjskim. * Wergilisz (70- 19 p.n.e.) - Publius Vergilius Maro, poeta rzymski, autor m.in. epopei Eneida oraz sielanek - Bukolik. * Est in Carpathio... (łac.) - Błękitnooki wieszcz Neptuna, w toni karpatyjskiej mieszka..- Między innymi zauważyłem pewien gatunek kiełbi, wymieniony przez Arystotelesa i pospolicie znany pod nazwą „ślizów morskich", który szczególniej spotyka się w słonych wodach przy delcie Nilu. Obok nich hasały ryby wydające światło fosforyczne, które Egipcjanie zaliczali do zwierząt świętych i obrzędami religijnymi czcili ich ukazanie się w Nilu, jako zapowiedź żyznego wylewu rzeki. Inny mieszkaniec tych mórz zwrócił moją uwagę. Była to remora, która wędruje uczepiona do brzucha rekinów. Według zdania starożytnych, rybki te, uczepiwszy się spodu statku, mogły wstrzymać jego bieg - co ponoć przydarzyło się okrętowi Antoniusza podczas bitwy pod Akcjum, ułatwiając zwycięstwo Oktawiana. Tak to od drobnostki zależą nieraz losy narodów! Nie mogłem się dość napatrzeć na te cuda natury, gdy niespodziane zjawisko odwróciło nagle moją uwagę. W wodzie ukazał się człowiek, nurek mający u pasa skórzany woreczek. Nie był to trup wydany na pastwę falom - był to człowiek żywy, który pływał zręcznie i szybko, niekiedy znikając, żeby odetchnąć na powierzchni, to znowu zanurzając się w morzu. Odwróciłem się do kapitana Nemo i zawołałem wzburzonym głosem: - Boże, rozbitek! Trzeba go uratować! Kapitan nie odpowiedział i oparł się o szybę. Człowiek ten zbliżył się, przytknął twarz do ściany i patrzył na nas. Osłupiałem, spostrzegłszy, że kapitan Nemo dał mu jakiś znak. Nurek odpowiedział ręką, natychmiast powrócił na powierzchnię morza i już się nie pokazał. - Bądź pan o niego spokojny - rzekł do mnie kapitan. - To Mikołaj z przylądka Matapan, przezwany Rybakiem. Znany on jest na wszystkich Cykladach. Śmiały nurek! Woda jest jego żywiołem i żyje w niej więcej niż na ziemi, nieustannie pływając z jednej wyspy do drugiej, nawet do Krety. - Zna go pan więc, panie kapitanie? - Czemu nie, panie Aronnax? To powiedziawszy, kapitan Nemo podszedł do szafy stojącej przy lewej ścianie salonu. Obok szafy stał okrągły żelazny kuferek, na którego wieku była blacha miedziana z cyfrą „Nautilusa" i dewizą Mobilis in mobili. Kapitan, nie zważając na moją obecność, otworzył szafę, w której była znaczna liczba sztab lanego metalu. * Akcjum - przylądek i miasto w zachodniej Grecji, w pobliżu którego w 31 r. p.n.e. doszło o decydującej bitwy morskiej między Oktawianem Augustem a Markiem Antoniuszem i Kleopatrą. Były to sztaby złota. Skąd pochodził ten cenny kruszec? Gdzie kapitan zbierał to złoto i co zamierzał teraz z nim zrobić? Nie powiedziałem ani słowa, patrząc ciekawie. Kapitan Nemo brał sztaby jedną po drugiej, układał je metodycznie w kuferku i cały zapełnił. Oceniłem, że kuferek zawierał wtedy przeszło tysiąc kilogramów złota, to jest około pięciu milionów franków. Kapitan zamknął szczelnie kuferek i na wieku napisał adres literami, jak mi się zdawało, nowogreckimi. To uczyniwszy, kapitan Nemo nacisnął guzik, od którego drut łączył się z kabiną załogi. Ukazało się czterech ludzi i nie bez trudności wynieśli z salonu ciężki kuferek, następnie słyszałem, jak z pomocą bloku windowali go na linie po żelaznych schodach. W tej chwili kapitan Nemo zwrócił się do mnie: - Mówił pan więc, panie profesorze...? - zapytał. - Ja nic nie mówiłem, kapitanie! - W takim razie pozwoli mi pan życzyć mu dobrej nocy. To powiedziawszy, kapitan Nemo wyszedł z salonu. Łatwo pojąć, że wróciłem do swojego pokoju bardzo zaintrygowany. Daremnie usiłowałem zasnąć. Umysł mój wciąż pracował, szukając związku między ukazaniem się tego nurka i szkatułą pełną złota. Wkrótce z pewnego kołysania się statku poznałem, że „Nautilus" opuścił dolne warstwy morza i wypłynął na powierzchnię. Potem słyszałem stąpania na platformie. Zrozumiałem, że odczepiono lód/ i spuszczono ją na morze. Łódź uderzyła o bok „Nautilusa" i po chwili wszelki szmer ucichł. Dwie godziny później usłyszałem znów ten sam szmer i te same stąpania po platformie. Łódź, wciągnięta na pokład, przymocowana została do swojej osady i „Nautilus" zanurzył się w morzu. Tak więc te miliony odesłane zostały pod konkretny adres. Na jaki punkt lądu? Z kim korespondował kapitan Nemo? Nazajutrz opowiedziałem Conseilowi i Kanadyjczykowi wypadki tej nocy. które tak pobudziły moją ciekawość. Towarzysze niemniej byli zdziwieni. - Skąd on jednak bierze te miliony? - spytał Ned. Na to pytanie nie można było znaleźć odpowiedzi. Po śniadaniu poszedłem do salonu i zabrałem się do pracy. Do piątej wieczór opracowywałem swoje notatki. W pewnej chwili poczułem nieznośne gorąco i musiałem zrzucić z siebie ubranie. Gorąco niewytłumaczone, bo nie byliśmy pod szerokościami; a zresztą zanurzony „Nautilus"' nie odczułby podniesienia temperatury Płynął na głębokości sześćdziesięciu stóp, a w takiej głębinie nie mogło go dosięgnąć ciepło atmosferyczne. Pracowałem, ale wkrótce temperatura tak się podniosła, że nie można już było wytrzymać. - Chyba pożar na pokładzie? - pomyślałem. Chciałem opuścić salon, gdy wszedł kapitan Nemo. Zbliżył się do termometru, spojrzał z uwagą i rzekł, zwracając się do mnie: - Czterdzieści dwa stopnie. - Czuję to na sobie, kapitanie - odpowiedziałem - i jeśli to gorąco trochę się powiększy, nie wytrzymam dłużej. - O! panie profesorze, gorąco się nie powiększy, jeśli nie zechcemy. - Więc może pan łagodzić je według swego upodobania. - Nie, lecz mogę oddalić się od jego źródła. - Jest więc na zewnątrz statku? - Oczywiście. Płyniemy w prądzie wody wrzącej. - Czy być może! - zawołałem. - Proszę spojrzeć. Ściany otworzyły się i dokoła „Nautilusa" ujrzałem morze najzupełniej białe. Para siarkowa w kłębach dymu mieszała się z falami, które gotowały się jak woda w kotle. Dotknąłem ręką szyby, ale zaraz musiałem ją cofnąć, tak była gorąca. - Gdzie więc jesteśmy? - spytałem. - W pobliżu wyspy Santoryn, panie profesorze - odpowiedział kapitan - właśnie w samym kanale oddzielającym Nea Kamenni od Palea Kamenni. Chciałem dać panu ciekawe widowisko podmorskiego wulkanu. - A ja myślałem, że tworzenie się tych nowych wysp już się skończyło. - Nie i nigdy się nie skończy w okolicach wulkanicznych - odpowiedział kapitan Nemo - ognie podziemne nieustannie nurtują i podważają ziemię. Już w roku dziewiętnastym naszej ery, według Kasjodora* i Pliniusza, nowa wyspa, boska Tera ukazała się właśnie w miejscu, gdzie świeżo utworzyły się te wyspy. Później wpadła pod wodę jak w przepaść, wysunęła się powtórnie w roku sześćdziesiątym dziewiątym i znów zniknęła. Od tego czasu do okresu współczesnego praca wulkaniczna była zawieszona. Dopiero dnia 3 lutego 1866 roku nowa wysepka, którą nazwano wyspą Jerzego, pośród wyziewów siarkowych ukazała się przy Nea Kamenni i tam osiadła 6 tego miesiąca. W tydzień później, dnia 13 lutego wypłynęła wyspa Aphroessa, zostawiając między sobą i Nea Kamenni - kanał o szerokości dziesięciu metrów. Byłem na tych morzach, gdy ukazało się to zjawisko i mogłem śledzić wszystkie jego etapy. Wysepka Aphroessa, okrągłego kształtu, miała trzysta stóp średnicy a trzydzieści stóp wysokości. Składała się z lawy czarnej i szklistej, pomieszanej z odłamkami szpatu. 10 marca mniejsza wysepka nazwana Ręką ukazała się w bliskości Nea Kamenni i od tego czasu trzy te wysepki, połączone razem, tworzą jedną wyspę. * Kasjodor (ok. 490 - ok. 583) - pisarz clirześcijański, historyk i dostojnik na dwor/e władcy Gotów Teodoryka Wielkiego. - A kanał, na którym w tej chwili jesteśmy? - spytałem. - W tym miejscu - odpowiedział kapitan Nemo, palcem wskazując na mapie archipelag. - Widzi pan, że już umieściłem na niej nowe wysepki. - Kanał ten jednak kiedyś zapełni się ziemią? - Prawdopodobnie, panie Aronnax, gdyż od roku 1866 osiem wysepek z lawy ukazało się naprzeciw portu Świętego Mikołaja przy Palea Kamenni. Jest więc oczywiste, że w niedalekiej przyszłości Nea i Palea się połączą. Na Oceanie Spokojnym wymoczki tworzą lądy, tu zaś dokonują tego zjawiska wulkany. Proszę spojrzeć, czy widzi pan, jak się ta praca dokonuje pod falami? Powróciłem do szyby. „Nautilus" zatrzymał się w biegu. Gorąco stawało się nieznośne. Morze z białego stawało się czerwone, co przypisać należy obecności soli żelaznych. Pomimo szczelnego zamknięcia salonu, czułem nieznośną woń siarki i widziałem szkarłatne promienie, których intensywność zaćmiewała blask elektryczności. Byłem oblany potem, dusiłem się, myślałem, że się już ugotuję jak rosół w garnku! - Nie można dłużej zostawać w tej wrzącej wodzie - powiedziałem do kapitana. - W istocie, nie byłoby to roztropne - odpowiedział obojętnie. Na dany rozkaz, „Nautilus" zmienił kierunek i oddalił się od ognistego pieca, w którym nie mógł bezkarnie zostawać. W kwadrans później odetchnęliśmy na powierzchni morza. Przyszło mi wtedy na myśl, że jeśli Ned wybrałby te strony do wykonania naszej ucieczki, nie wyszlibyśmy żywi z tego morza płomieni. Nazajutrz, 16, opuściliśmy kotlinę, która między Rodos i Aleksandrią ma trzy tysiące metrów głębokości - i „Nautilus", opłynąwszy przylądek Mata- pan, opuścił Archipelag Grecki. ROZDZIAŁ VII Morze Śródziemne w czterdzieści osiem godzin Morze Śródziemne, zwane przez Hebrajczyków wielkim, przez Rzymian - naszym - Mare nostrum, zaś przez Greków po prostu morzem, otoczone drzewami pomarańczowymi, aloesami, kaktusami, sosnami morskimi, pachnące wonią mirtów, zamknięte wśród stromych gór, przesiąknięte przezroczystym i balsamicznym powietrzem, ale nieustannie nurtowane ogniem ziemi, jest prawdziwym polem bitwy, na którym Neptun i Pluton wydzierają sobie panowanie nad światem. Tu właśnie, jak powiada Michelet, na brzegach i na wodach tego morza człowiek orzeźwia się w jednym z najprzyjemniejszych klimatów kuli ziemskiej. Mimo wszystkich tych zalet, tylko w przelocie widziałem kotlinę, której powierzchnia ma cztery miliony kilometrów kwadratowych. Nie mogłem nawet korzystać z osobistych wiadomości kapitana Nemo, gdyż ani razu nie ukazał się podczas całej drogi odbywanej z nadzwyczajną szybkością. Obliczyłem, że blisko sześćset mil „Nautilus" płynął pod wodą i że na całą podróż zużył tylko dwie doby. 16 Lutego z rana opuściliśmy wody Grecji, a dnia 18 o wschodzie słońca przebyliśmy już Cieśninę Gibraltarską. Oczywiste było dla mnie, że Morze Śródziemne nie podobało się kapitanowi Nemo, zapewne dlatego, że było otoczone lądami, od których uciekał. Jego fale i wichry przynosiły mu zbyt wiele wspomnień, jeśli nie zbyt wiele żalów. Nie miał tutaj tej swobody ruchów, niezależności, jaką mu dawały oceany - a jego „Nautilusowi" było za ciasno między zbliżonymi brzegami Afryki i Europy. Toteż pędziliśmy z szybkością dwudziestu pięciu mil morskich na godzinę. Zbyteczne byłoby nadmienić, że Ned z wielkim żalem wyrzec się musiał swoich planów ucieczki. Opuścić „Nautilusa" w takich warunkach, to jak wyskoczyć z pospiesznego pociągu na kolei żelaznej. Zresztą, nasza maszyna tylko w nocy wypływała na powierzchnię, żeby odnowić zapas powietrza i kierowała się jedynie według wskazówek busoli i szybkościomierza. Z wnętrza Morza Śródziemnego widziałem zaledwie to, co podróżny, siedzący w wagonie pospiesznego pociągu, widzi z krajobrazów uciekających przed jego oczami, to jest dalekie widnokręgi zamiast pierwszych planów, które migocą jak błyskawice. Wszelako Conseil i ja mogliśmy zauważyć kilka ryb śródziemnomorskich, które niezmierną siłą swoich płetw przez pewien czas utrzymywały się na wodach blisko „Nautilusa". Czarując przy szybach salonu, dostrzegliśmy kilka ciekawych okazów - i dzięki naszym notatkom możemy w krótkich słowach opowiedzieć historię naturalną ryb tego morza. * Jules Michelet (1798- 1874) - historyk, autor monumentalnych „Dziejów Francji". Z różnych ryb je zamieszkujących, jedne dokładnie widziałem, inne zaledwie spostrzegłem, nie mówiąc o tych, które szybkość „Nautilusa" ukryła przed naszymi oczami. Niech mi więc wolno będzie wyliczać je według tej przypadkowej klasyfikacji. Będzie to najdokładniejszy wyraz moich dorywczych spostrzeżeń. Pośród masy wód jaskrawo oświetlonych strugami elektrycznymi przesuwały się wężykowatym szlakiem niektóre z owych minóg na metr długich, które żyją we wszystkich niemal strefach klimatycznych. Różnobarwne ryby ostroryjkowate, z gatunku rai, szerokie pięć stóp, z białym brzuchem, z szaro- popielatym i cętkowanym grzbietem. Wspaniałe jesiotry potężnymi ogonami uderzały w szyby salonu. Z tych jednak przeróżnych mieszkańców Morza Śródziemnego najdokładniej przy wypłynięciu „Nautilusa" na powierzchnię zbadać mogłem ryb} jednego z rodzajów ościstych, mianowicie tuńczyki z grzbietem czarno- błękitnym, a brzuchem srebrzystym i opancerzonym, które podobno płyną za okrętami, poszukując chłodnego cienia przed ogniem zwrotnikowego nieba. Ich ławice mają zwykle kształt klina, podobnie jak klucze ptaków, którym dorównują szybkością. Z tego powodu starożytni mówili, że znają geometrię i strategię. Jeżeli chodzi o ssaki morskie, wydaje mi się, że na Adriatyku dostrzegłem dwa lub trzy kaszaloty, opatrzone płetwą grzbietową, z rodzaju wyrzucających wodę nozdrzami, pospolicie przez rybaków zwanych dmuchaczami; kilka delfinów z rodzaju kręgogłowych, charakterystycznych dla Morza Śródziemnego i mających liczne jasne prążki na przedniej części głowy - i wreszcie kilkanaście fok, długich na trzy metry, z białym brzuchem i czarną sierścią na grzbiecie, znanych pod nazwą mnichów. Conseil dostrzegł żółwia sześć stóp szerokiego, z trzema podłużnymi ość- mi, sterczącymi wzdłuż skorupy. Ze zwierzokrzewów podziwiałem przez kilka sekund wspaniałe włókno pomarańczowe, które czepiało się szyb salonu. Była to cieniutka tkanka, rozrastająca się w nieskończone gałęzie, zakończone delikatną koronką tak subtelną, że najbieglejsza prządka nic podobnego uprząść nie mogłaby. Na nieszczęście, nie mogłem złowić tego przedziwnego okazu i zapewne nie zobaczyłbym już ani jednego zwierzokrzewu z tych okolic, gdyby pod wieczór 16 „Nautilus" niespodziewanie nie zmienił biegu. Okoliczności byty następujące. Przebywaliśmy wówczas trasę między Sycylią i brzegami Tunezji. Na tej przestrzeni, ściśniętej między Przylądkiem Dobrym i Cieśniną Messyńską, dno morza nagle podnosi się w górę. Tam utworzył się prawdziwy wał forteczny, ponad którym było zaledwie siedemnaście metrów wody, gdy z każdej jego strony głębokość wody przekracza sto siedemdziesiąt metrów. „Nautilus" musiał więc manewrować bardzo ostrożnie, aby się nie potknąć o tę podmorską bramę. Pokazałem Conseilowi na mapie Morza Śródziemnego miejsce, które zajmowała ta długa rafa podwodna. - Ta rafa jest prawdziwym międzymorzem, łączącym Europę z Afryką - zauważył Conseil. - Tak, mój chłopcze - odpowiedziałem, zamyka ona całkowicie Cieśninę Libijską, a sondowania Smitha dowiodły, że dwa lądy były niegdyś połączone między Przylądkiem Boco i Przylądkiem Furina. - Wierzę - rzeki Conseil. - Powiem ci jeszcze - dodałem - że podobne „rogatki" istnieją między Gibraltarem i Ceutą i w dawnych epokach geologicznych całkowicie zamykały Morze Śródziemne. - Ach! - wtrącił Conseil - gdyby jakiś wybuch wulkaniczny wysunął znów te „rogatki" na wodę! - Nie jest to prawdopodobne, Conseilu. - Niech jednak pan pozwoli mi dokończyć; jeśli to zjawisko rzeczywiście nastąpi, będzie to niemały kłopot dla Lessepsa, który z takim mozołem przebija swój kanał. - Przyznaję, ale powtarzam ci, że to zjawisko nie wystąpi. Gwałtowna potęga sił podziemnych nieustannie się zmniejsza. Wulkany, tak liczne w pierwotnych formacjach geologicznych, powoli gasną; temperatura wnętrza Ziemi słabnie, a obniża się ze szkodą dla naszego globu, gdyż ciepło to jego życie. - Jednakże słońce... - Słońce nie wystarcza, Conseilu. Może ono ogrzać zwłoki? - Prawda, że nie może. - Otóż, mój przyjacielu, Ziemia z czasem stanie się zimnym, martwym ciałem. Niemożliwe będzie na niej mieszkać i w istocie będzie nie zamieszkana, jak księżyc, który od dawna stracił swoje ciepło żywotne. - Za ile to wieków? - spytał Conseil. - Za kilkaset tysięcy lat, mój chłopcze. - W takim razie - odpowiedział Conseil - będziemy jeszcze mieli dość czasu do ukończenia naszej podróży, byle tylko Ned nam nie przeszkadzał. I Conseil uspokojony zabrał się znów do poznawania głębin. Podczas nocy z 16 na 17 lutego wpłynęliśmy do drugiej kotliny śródziemnej, której największe głębie wynoszą trzy tysiące metrów. „Nautilus" zagłębił się w najniższe warstwy morza. Tu, w braku cudów przyrodzonych, masy wód przedstawiały mym oczom wiele scen wzruszających i strasznych. W istocie przebywaliśmy wtedy część Morza Śródziemnego, która byta miejscem wielu katastrof. Od brzegów Algierii do brzegów Prowansji wiele okrętów się rozbiło, wiele statków zniknęło pod morzem. Morze Śródziemne jest tylko jeziorem w porównaniu z płaszczyznami wód Oceanu Spokojnego. Jest to jednak jezioro kapryśne, ze zmiennymi falami, dziś przyjazne dla wątlej barki o trójkątnym żaglu, jutro gniewne, na- piętrzone wichrami, druzgocące najsilniejsze okręty. Nic dziwnego, że w tej szybkiej przejażdżce po głębokich wodach widzieliśmy na dnie mnóstwo szczątków okrętów; jedne już oplecione koralami, inne pokryte tylko warstwą rdzy. Z tych rozbitych okrętów jedne zatonęły, zderzywszy się z sobą, drugie - uderzając o podwodne rafy granitowe. Widziałem takie, które zatonęły prostopadle z masztami do góry, z linami, żaglami i innymi przyrządami, zesztywniałymi w wodzie. Zdawały się stać na kotwicy w nierealnej przystani i oczekiwać chwili odpłynięcia. Gdy „Nautilus" przesuwał się między nimi, zalewając je światłem elektrycznym, zdawało się, że te okręty powitają go wywieszeniem bander i armatnimi strzałami! Ale nie, nic prócz milczenia i śmierci na tym polu katastrof! W miarę jak „Nautilus" zbliżał się do Cieśniny Gibraltarskiej, zauważyłem, że dno śródziemnomorskie było gęściej zasłane tymi tragicznymi świadectwami rozbić. Brzegi Afryki i Europy zwężają się tutaj, a w tej ciasnej przestrzeni zderzenia bywają częstsze. Widziałem tu liczne pudła żelazne, fantastyczne wraki parowców, jedne powalone, drugie stojące, podobne do olbrzymich zwierząt. Ileż to istot żyjących zginęło w tych zderzeniach, ile ofiar pogrążyło się w bałwanach! Czy któryś z marynarzy przeżył tę straszną katastrofę, żeby ją opowiedzieć światu? Ach! Jak okropna byłaby historia dna kotliny śródziemnomorskiej, owej rozległej trupiarni, gdzie tyle skarbów przepadło, gdzie tyle ofiar znalazło grób! Tymczasem „Nautilus" - obojętny i szybki, pędził całą siłą śruby wśród tych rumowisk. Dnia 18 lutego około trzeciej rano stanął przy wejściu do Cieśniny Gibraltarskiej. Tu są dwa prądy: jeden wyższy, znany od dawna, który wody oceanu sprowadza do kotliny Morza Śródziemnego; drugi niższy, przeciwny, którego istnienia dowiedziono niedawno, drogą dedukcji. W istocie, masa wód Morza Śródziemnego, nieustannie wzrastając przez napływ fal Atlantyku i rzek w nie wpadających, musiałaby corocznie podnosić powierzchnię tego morza, albowiem jego parowanie nie wystarcza do przywrócenia równowagi. Wcale jednak tak nie jest i naturalnie musiano przypuścić istnienie prądu niższego, który przez Cieśninę Gibraltarską przelewa do kotliny Atlantyku nadmiar wód Morza Śródziemnego. W istocie, fakt ten jest niepodważalny. „Nautilus" właśnie skorzystał z tego prądu i szybko przemknął przez ciasne przejście. Przez chwilę mogłem patrzyć na przedziwne rumowiska świątyni Herkulesa, która według zapewnień Pliniusza i Aweniusza zapadła się pod wodę wraz z wyspą, na której ją postawiono. W kilka minut później płynęliśmy już na falach Atlantyku. ROZDZIAŁ VIII Zatoka Vigo Atlantyk! - rozległa przestrzeń wód, których powierzchnia zajmuje dziewięćdziesiąt milionów kilometrów kwadratowych, długość dwadzieścia tysięcy kilometrów, a najmniejsza szerokość dwa tysiące osiemset. Ocean ten był prawie nieznany starożytnym, z wyjątkiem może Kartagińczyków, tych „Holendrów antyku", którzy w wędrówkach handlowych przemierzali zachodnie wybrzeża Europy i Afryki. Ocean, którego brzegi z równoległymi zakrętami obejmują niezmierny obwód, zasilają największe rzeki świata: Świętego Wawrzyńca, Missisipi, Amazonka, La Pląta, Orinoko, Niger, Senegal, Elba, Loara i Ren, wnosząc mu wody z krajów najbardziej cywilizowanych i najdzikszych. Jego rozległą toń nieustannie przemierzają okręty wszystkich krajów, pod wszelkimi banderami świata. Na południu strzegą jej dwa cyple, których najwięcej lękają się żeglarze: Przylądek Horn i Przylądek Dobrej Nadziei. Gdy „Nautilus" wydostał się na otwarte morze, natychmiast wypłynął na powierzchnię. Tym sposobem przywrócono nam codzienne przechadzki po platformie. Zaraz też wyszedłem z Ncdem Landem i Conseilem. W odległości dwunastu mil ukazywał się w mglistych zarysach Przylądek Świętego Wincentego, tworzący cypel poludniowo- zachodni półwyspu hiszpańskiego. Silny wiatr dął od południa; morze było niespokojne, wzburzone i gwałtownymi uderzeniami bałwanów silnie kołysało statkiem. Niemożliwe było prawie utrzymać równowagę na platformie; zaczerpnąwszy więc trochę świeżego powietrza, powróciliśmy do wnętrza statku. Zszedłem do swojej kabiny, Conseil udał się do własnej kajuty, a Kanadyjczyk, widocznie czymś mocno zajęty, poszedł za mną. Nasza szybka wędrówka przez Morze Śródziemne nie pozwoliła mu wykonać założonych projektów, nie taił też wcale swego niezadowolenia. Gdy zamknęły się drzwi mojego pokoju, Ned usiadł i spojrzał na mnie w milczeniu. - Drogi Nedzie - odezwałem się do niego - rozumiem cię wybornie, ale nie masz sobie nic do zarzucenia. W warunkach, w jakich żeglował „Nautilus", myśl o ucieczce byłaby po prostu szaleństwem! Kanadyjczyk nic nie odpowiedział, lecz zaciśnięte usta i zmarszczone brwi wskazywały, że był uparcie zajęty jedną myślą. - Posłuchaj, przyjacielu - dodałem - nic jeszcze nie jest stracone. Płyniemy ku brzegom Portugalii. Niedaleko od niej są Francja i Anglia, gdzie z łatwością znajdziemy schronienie. O!... gdyby „Nautilus", wypłynąwszy z Cieśniny Gibraltarskiej, skręcił na południe, gdyby nas poniósł w okolice, gdzie brak jest lądów, wówczas podzielałbym twój niepokój. Teraz jednak wiemy, że kapitan Nemo nie stroni od okolic cywilizowanych, i jak sądzę, za dni kilka możesz działać z pewnym widokiem powodzenia. Ned Land jeszcze bystrzej spojrzał mi w oczy i na koniec powiedział: - Uciekniemy dziś wieczorem. Wyprostowałem się nagle. Przyznaję, iż mało byłem przygotowany na tę wiadomość. Chciałem odpowiedzieć Kanadyjczykowi, lecz zabrakło mi słów. - Umówiliśmy się czekać na sposobność - dodał Ned. - Tę sposobność trzymamy w ręku. Dziś wieczorem będziemy tylko o parę mil od brzegów hiszpańskich. Noc jest ciemna. Wiatr wieje od morza. Mam twoje słowo, panie Aronnax, i polegam na nim. Gdy i teraz jeszcze milczałem, Kanadyjczyk wstał i rzekł, zbliżając się do mnie. - Dziś o dziewiątej. Zawiadomiłem już Conseila. O tej porze kapitan będzie zamknięty w swoim pokoju i prawdopodobnie już w łóżku. Conseil i ja wejdziemy na schody środkowe, natomiast pan, panie Aronnax, pozostanie w bibliotece o dwa kroki od nas i czekać będzie na sygnał. Wiosła, maszt i żagle są w łodzi. Udało mi się złożyć tam już trochę zapasów żywności. Postarałem się także o klucz angielski do odkręcenia śrub, które łączą łódź z pudlem „Nautilusa". Tak więc wszystko jest gotowe. Do wieczora, profesorze. - Morze jest niespokojne - zauważyłem. - Racja - odpowiedział Kanadyjczyk - trzeba jednak zaryzykować. Wolność warta jest narażenia się na odrobinę niebezpieczeństwa. Zresztą łódź jest mocna, a kilka mil przy sprzyjającym wietrze to fraszka. A kto wie, może jutro statek wypłynie sto mil na otwarte morze? Jeśli nam okoliczności posłużą, między dziesiątą a jedenastą w nocy dostaniemy się na stały ląd, jeśli nie - zginiemy. Wyruszymy, z Bożą pomocą, dziś wieczorem. To rzekłszy, Kanadyjczyk odszedł, zostawiając mnie prawie ogłuszonego. Wyobrażałem sobie dotąd, że będę miał przynajmniej czas do namysłu i rozważenia projektu ucieczki. Uparty mój towarzysz nie pozwalał mi na to. a zresztą, cóż mógłbym mu powiedzieć? Ned miał całkowitą słuszność: sposobność była dość przyjazna i on z niej korzystał. Czy mogłem cofać swoje słowo i w interesie czysto osobistym narażać przyszłość moich towarzyszy? Czy jutro kapitan Nemo nie mógłby nas zawlec na otwarte morze, z dala od wszystkich lądów? W tej chwili silny świst dał mi poznać, że napełniano zbiorniki, i że "Nautilus" zanurzał się w fale Atlantyku. Pozostałem w mojej kajucie. Chciałem unikać spotkania z kapitanem, żeby ukryć przed nim moje poruszenie. Spędziłem dość smutny dzień, rozdarty między chęcią odzyskania wolności a żalem na myśl o opuszczeniu cudownego Nautilusa" przed ukończeniem moich podmorskich studiów! Porzucać tak ocean, „mój Atlantyk", jak go już z upodobaniem nazywałem, a nie zbadać jego spodnich warstw i nie wydrzeć mu tajemnic, które odsłoniły mi już oceany: Indyjski i Spokojny! Romans wypadł mi z rąk przy pierwszym tomie, moje marzenia przerywały się w chwili najpiękniejszej! Tak upłynęło kilka przykrych godzin, podczas których to chciałem być już bezpieczny na lądzie z moimi towarzyszami, to znowu, na przekorę rozumowi, pragnąłem w duchu, żeby jakieś nieprzewidziane okoliczności stanęły na przeszkodzie w wykonaniu projektów Neda. Dwa razy wchodziłem do salonu. Chciałem zobaczyć na kompasie, czy „Nautilus" nie oddala się od lądu. Ale on wciąż pozostawał na wodach portugalskich, płynąc równolegle do brzegu w kierunku północnym. Wypadało więc poddać się losowi i przygotować do ucieczki. Bagaż mój nie był ciężki. Trochę notatek i nic więcej. Jeśli chodzi o kapitana Nemo, zapytywałem się w duchu, co on pomyśli o naszej ucieczce: czy nabawi go niespokojności, czy wyrządzi mu jakąś krzywdę? Co zrobi w przypadku, jeśli ucieczka będzie wykryta lub chybiona? Niewątpliwie, dotychczas nie miałem powodu narzekać na niego; chyba przeciwnie. Gościnność jego zasługiwała na wszelkie pochwały; była otwarta i szczera. Opuszczając go, nie mogłem jednak być posądzony o niewdzięczność. Żadna przysięga nie przykuwała nas do niego. Liczył on nie na nasze słowo, lecz jedynie na same okoliczności, które miały połączyć na zawsze los nasz i jego. Otwarcie wypowiedziane stwierdzenie, iż na zawsze uwięzi nas na swoim pokładzie, usprawiedliwiało wszelkie próby ucieczki. Od czasu jak oglądaliśmy brzegi Santorynu, nie widziałem kapitana. Czyżbym miał nie zobaczyć go przed naszą ucieczką? Pragnąłem tego i lękałem się zarazem. Wytężyłem słuch; może usłyszę jego stąpania w przyległym pokoju? Nie, cisza najzupełniejsza. Jego pokój musiał być pusty. I przyszło mi na myśl, że może tego dziwnego człowieka nie ma na pokładzie. Od owej nocy, podczas której od „Nautilusa" odbiła łódź, udając się z jakąś tajemniczą misją, moje wyobrażenia o kapitanie nieco się zmieniły. Zacząłem przypuszczać, że zachował pewnego rodzaju kontakty z lądem. Czy nigdy nie opuszczał „Nautilusa"? Często mijały całe tygodnie, a nie zdarzyło mi się go spotkać. Co porabiał przez tak długi czas? Może gdy sądziłem, że siedzi zamknięty jak odludek, on tymczasem spełniał na lądzie jakieś tajemnicze czyny, których natury odgadnąć nie mogłem? Różne domysły snuły się w mojej głowie. W dziwnym naszym położeniu mieliśmy otwarte pole do wszelkich przypuszczeń. Był to dla mnie stan chorobliwy, nieznośny. Dzień oczekiwania zdawał się być długi jak wieczność. Godziny posuwały się zbyt powoli dla mojej gorączkowej niecierpliwości. Przyniesiono mi obiad. Jadłem bez apetytu, zajęty jedną myślą. O siódmej wstałem od stołu. Sto dwadzieścia minut - policzyłem je - oddzielało mnie jeszcze od chwili, w której miałem połączyć się z Nedem Landem. Niepokój i wzruszenie wzrastały. Puls bił gwałtownie. Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Przechadzałem się tu i ówdzie, spodziewając się, że przez ruch fizyczny uspokoję wzburzenie umysłu. Myśl, że nie powiedzie się nasze zuchwale przedsięwzięcie, była najmniejszą z moich przykrości. Serce moje bilo gwałtownie, gdy pomyślałem, że nasz projekt będzie wykryty przed opuszczeniem „Nautilusa" i że przyprowadzą mnie przed kapitana Nemo, rozjątrzonego lub. co gorsza, zasmuconego moją ucieczką. Chciałem po raz ostatni wrócić do salonu. Zawróciłem kroki na korytarz podłużny i wszedłem do owego muzeum, gdzie spędziłem tyle godzin miłych i pożytecznych. I patrzyłem na wszystkie te bogactwa, na te wszystkie skarby. jak człowiek w przededniu pójścia na wygnanie, z którego nie ma powrotu. Te cuda przyrody, te arcydzieła sztuki, wśród których od tylu dni skupiało się całe moje życie - miałem wkrótce opuścić na zawsze. Rad byłbym przez szyby salonu zanurzyć spojrzenie w wodach Atlantyku, ale ściany były szczelnie zamknięte; płaszcz z żelaznej blachy oddzielał mnie od tego oceanu, którego jeszcze nie znałem. Przeszedłem przez salon i zbliżyłem się do drzwi, przez które wchodziło się do pokoju kapitana. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu były na wpół otwarte. Mimowolnie cofnąłem się. Jeśli Nemo był w swoim pokoju, mógł mnie zobaczyć. Nie słysząc jednak żadnego szelestu, zbliżyłem się i zajrzałem. Kabina była pusta. Popchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Ujrzałem widok ten sam, co zawsze: surowy i pustelniczy. Wtedy właśnie spostrzegłem kilka zawieszonych na ścianie akwafort, których nie zauważyłem podczas pierwszych odwiedzin. Były to portrety wielkich mężów: Botsarisa, owego Leonidasa nowożytnej Grecji; 0'Connella*, obrońcy Irlandii; Waszyngtona, twórcy amerykańskiej niepodległości; Manina, patrioty włoskiego; Lincolna, co padł ugodzony kulą stronnika niewolnictwa - i wreszcie, męczennika sprawy oswobodzenia Murzynów Jana Browna, powieszonego na szubienicy. Jaki był związek między tymi postaciami a kapitanem Nemo? Czy ten zbiór portretów mógł naprowadzić mnie na ślad jego tajemnicy? Czy był on rycerzem ludów uciśnionych, oswobodzicielem jęczących w niewoli? Czy brał udział w bojach wstrząsających naszym stuleciem? Czy miałem do czynienia z jednym z bohaterów wojny amerykańskiej, tak krwawej i wiekopomnej? Nagle zegar wybił godzinę ósmą. Pierwsze uderzenia wyrwały mnie z zadumy. Zadrżałem, jakby niewidzialna siła przeniknęła najskrytsze tajniki moich myśli, i wybiegłem z pokoju. Mój wzrok zatrzymał się na busoli. Statek płynął ciągle w kierunku północnym. Szybkościomierz wskazywał bieg umiarkowany, manometr - głębokość sześćdziesięciu stóp. Okoliczności sprzyjały, więc projektowi Kanadyjczyka. Wróciłem do mego pokoju. Ubrałem buty morskie, czapkę z futra wydry, kurtkę z bisioru podszytą skórą foki. Byłem gotów. Czekałem. Tylko szelest wirującej śruby przerywał głębokie milczenie panujące na pokładzie. Słuchałem, nadstawiając uszu, czy nagłe krzyki nie ostrzegą mnie, że Ned został schwytany na gorącym uczynku w czasie próby ucieczki? Ogarnął mnie śmiertelny niepokój. Daremnie usiłowałem zachować zimną krew. Gdy już tylko kilku minut brakowało do dziewiątej, przytknąłem ucho do drzwi pokoju kapitana. Żadnego szelestu. Wyszedłem z mojej kabiny i powróciłem do salonu, który był pusty i pogrążony w półmroku. Otworzyłem drzwi do biblioteki. To samo przyćmione światło, ta sama pustka. Zbliżyłem się do drzwi, z których się wychodziło na środkowe schody i czekałem na sygnał Neda. W tej chwili obroty śruby znacznie się zmniejszyły, a potem zupełnie ustały. Skąd ta zmiana ruchu „Nautilusa"? Nie wiedziałem, czy to powstrzymanie się w biegu miało sprzyjać, czy przeszkadzać naszym zamiarom. Milczenie zakłócało już tylko bicie mojego serca. Nagle dało się odczuć lekkie uderzenie. Poznałem, że „Nautilus" osiadł na dnie oceanu. Niepokój mój wzrósł. Kanadyjczyk nie dawał sygnału. Postano wiłem pobiec do Neda i prosić, aby odłożył wykonanie swoich projektów na później. Czułem, że nasza żegluga nie odbywa się już w zwyczajnych warunkach... * 'Markos Botsaris (ok.1788- 1823) - grecki bohater narodowy, jeden z przywódców1 powstania przeciw Turkom, zginął dowodząc zwycięską dla powstańców bitwą pod Karpenision. * Daniel O'Connell (1775- 1847) - polityk irlandzki, wymusił uchwalenie przez brytyjski parlament Aktu Emancypacji, przyznającego katolikom pełnię praw politycznych. * Daniele Manin (1804- 57) - przywódca skierowanego przeciw Austriakom powstania w Wenecji, w 1848 proklamował Republikę św. Marka; po klęsce na emigracji w Paryżu. * John Brown (1800- 59) - amerykański działacz przeciw niewolnictwu, schwytany podczas próby wywołania powstania w stanach południowych, stracony w Harpers Ferry w Wirginii. W tej chwili drzwi salonu otworzyły się i wszedł kapitan Nemo. Zobaczył mnie zaraz i bez żadnych wstępów rzekł uprzejmym tonem: - A!... panie profesorze, właśnie pana szukałem. Czy zna pan dobrze dzieje Hiszpanii? Nawet ekspert w tej dziedzinie, będąc w moim położeniu, straciłby głowę i nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. - Cóż - odezwał się kapitan Nemo - czy słyszał pan moje pytanie? Zna pan historię Hiszpanii? - Trochę zapomniałem... - odrzekłem. - Wy, uczeni, często zapominacie, czegoście się nauczyli - rzekł kapitan. - Więc proszę usiąść - dodał - a ja opowiem panu bardzo ciekawy ustęp z tej historii. Kapitan wyciągnął się na kanapie, a ja machinalnie usiadłem przy nim w półcieniu. - Panie profesorze - rzekł - chciej mnie posłuchać z uwagą. Historia ta z pewnego względu zajmie pana, gdyż będzie odpowiedzią na kwestie, których zapewne nie mógł pan rozwiązać. - Słucham z największą uwagą, kapitanie - odpowiedziałem, nie wiedząc, do czego właściwie on zmierzał. Pytałem w duchu, czy zajście to nie ma związku z naszymi projektami ucieczki. - Panie profesorze - odezwał się znów kapitan Nemo - jeśli pozwali pan. cofniemy się do roku 1702. Wiadomo panu, że w tym czasie wasz król Ludwik XIV, sądząc, że może jednym skinieniem ręki usunąć Pireneje, narzucił Hiszpanom na króla swego wnuka, księcia andegaweńskiego. Książę ten, który nieudolnie panował pod imieniem Filipa V, musiał walczyć z silnymi nieprzyjaciółmi zewnętrznymi. W istocie, poprzedniego roku domy panujące w Holandii, Austrii i Anglii zawarły w Hadze traktat w celu wydarcia korony hiszpańskiej Filipowi i włożenia jej na głowę jednego z arcyksiążąt, któremu wcześniej dano imię Karola III. Hiszpania musiała stawić opór tej koalicji. Była jednak prawie zupełnie pozbawiona żołnierzy i marynarzy. Szczęściem nie brakło jej pieniędzy, pod warunkiem jednak, iż galeony wyładowane amerykańskim złotem i srebrem dopłyną do jej portów. Otóż pod koniec 1702 r. oczekiwała sutego dowozu, który Francja eskortowała flotą złożoną z dwudziestu trzech okrętów, pod dowództwem admirała Chateau- Renaud. Transport ten miał zawinąć do Kadyksu; admirał jednak, dowiedziawszy się, że flota angielska krąży na tamtych wodach, postanowił zawinąć do jednego z portów francuskich. Dowódcy konwoju hiszpańskiego zaprotestowali przeciw temu postanowieniu i zażądali, żeby ich zaprowadzono do portu hiszpańskiego, jeżeli nie do Kadyksu, to do zatoki Vigo, leżącej na północno- zachodnim brzegu Hiszpanii i nie blokowanej. Admirał Chateau- Renaud był na tyle słaby, że usłuchał tego nierozważnego żądania i galeony wpłynęły do zatoki Vigo. Na szczęście przystań w tej zatoce jest otwarta i nie może być broniona. Wypadało więc pospiesznie znieść na ląd ładunki galeonów przed przybyciem flot sprzymierzonych i byłby na to czas dostateczny, gdyby nagle nie podniesiono nędznej kwestii współzawodnictwa. - Czy z uwagą pan słucha? - spytał mnie kapitan Nemo. - Najuważniej - odpowiedziałem, nie wiedząc jeszcze, z jakiego powodu dawano mi tę lekcję historii hiszpańskiej. - Opowiadam więc dalej. Rzecz miała się tak: kupcy z Kadyksu posiadali przywilej, na mocy którego do nich należało przyjmowanie wszystkich towarów przybywających z Indii Zachodnich. Sprzeczne z tym przywilejem było wynoszenie w zatoce Vigo na ląd przywiezionych na galeonach pieniędzy. Złożyli więc skargę w Madrycie i wyjednali u Filipa V, że konwój, nie wynosząc na ląd swego ładunku, pozostawać będzie pod sekwestrem w zatoce Vigo, dopóki floty nieprzyjacielskie się nie oddalą. Otóż właśnie, gdy zapadło to postanowienie, dnia 22 października 1702 r. okręty angielskie wpłynęły do zatoki. Admirał Chateau- Renaud, mimo słabości swoich sił, mężnie walczył z przeważającym nieprzyjacielem. Spostrzegłszy jednak, że skarby konwoju nieuchronnie wpadną w ręce wroga, kazał podpalić i zatopić galeony, które poszły na dno z ogromnymi swymi skarbami. Kapitan Nemo umilkł. Przyznaję, iż nie wiedziałem jeszcze, z jakiego powodu miałaby mnie zajmować ta historia. - Co dalej? - spytałem. - To dalej, panie Aronnax - odpowiedział kapitan Nemo - że jesteśmy teraz w zatoce Vigo i jeśli pan chce, może pan poznać jej tajemnice. Kapitan wstał i poprosił, żebym z nim poszedł. Miałem czas opamiętać się, idąc za kapitanem. W salonie było ciemno, ale przez szyby błyszczały fale morza. Spojrzałem z uwagą. Dookoła „Nautilusa" w półmilowym promieniu wody zdawały się być zalane światłem elektrycznym. Marynarze w ubraniach nurkowych, czyli tak zwanych skafandrach, wypróżniali na pół przegniłe beczki i rozbite skrzynie wśród czerniejących jeszcze szczątków floty hiszpańskiej. Z tych skrzyń i beczułek sypały się sztaby złota i srebra i niezliczona liczba piastrów i klejnotów. Mnóstwo drogiego kruszcu leżało na dnie. Marynarze zbierali te cenne łupy, przenosili do „Nautilusa" i znów powracali na te niewyczerpane Iowy złota i srebra. Teraz zrozumiałem. Tu była widownia bitwy 22 października 1702 r. W tym właśnie miejscu zatonęły galeony wyładowane skarbami rządu hiszpańskiego. Tu kapitan Nemo, w miarę swoich potrzeb, zabierał miliony na pokład „Nautilusa". Dla niego więc i tylko dla niego Ameryka dostarczyła tych drogocennych kruszców. Był on bezpośrednim i wyłącznym dziedzicem skarbów, wydartych Inkom i ludom zwyciężonym przez Korteza. - Cóż, panie profesorze - zapytał mnie z uśmiechem - czy wiedziałeś, że morze zawiera tyle bogactw. - Słyszałem opowieści o dwóch milionach beczek pieniędzy pogrążonych pod wodami. - Tak, lecz żeby je wydobyć, trzeba by ponieść wydatki większe od możliwych korzyści. Mi zaś wystarczy tylko podnieść to, co ludzie zgubili i nie tylko w zatoce Vigo, ale i w tysiącach miejsc, które były widownią katastrof okrętów i są starannie zaznaczone na mojej mapie podmorskiej. Teraz zapewne pan pojmuje, dlaczego jestem tak bogaty? - Rozumiem. Pozwól mi jednak powiedzieć sobie, panie kapitanie, że biorąc skarby w zatoce Vigo, uprzedził pan tylko prace stowarzyszenia, które się w tym samym celu zawiązało. - Jakiego to? - Stowarzyszenia, które otrzymało od rządu hiszpańskiego przywilej na poszukiwanie zatopionych galeonów. Akcjonariuszy zwabiła perspektywa ogromnych korzyści, gdyż owe skarby na dnie morza ocenione są na pięćset milionów. - Pięćset milionów! - powtórzył kapitan Nemo - może tyle było, ale już nie ma. - Wierzę, kapitanie. Byłoby też uczynkiem miłosiernym ostrzec tych akcjonariuszy. Kto wie zresztą, czy przestroga byłaby dobrze przyjęta. Zwykle gracze bardziej żałują nie tak pieniędzy straconych, jak szalonych nadziei, które się nie spełniły. A zresztą, mniej mi żal tych spekulantów niż tych nieszczęśliwych, którym by bardzo się przydały te bogactwa stosownie rozdzielone, gdy tymczasem teraz pozostaną nieużyteczne. Zaledwie domówiłem tych słów, gdy poczułem, że musiały obrazić kapitana Nemo. - Nieużyteczne! - powtórzył, zapalając się. - Więc sądzisz, mój panie, że bogactwa są stracone, dlatego że ja je zabieram? Więc sądzisz, że dla siebie samego trudzę się gromadzeniem tych skarbów? Kto panu powiedział, że nie robię z nich dobrego użytku? Czy pan uważa, że nie wiem, iż są na świecie istoty cierpiące, plemiona uciśnione; są biedacy, którym trzeba nieść ulgę, ofiary, które pomścić należy? Czy pan mnie nie rozumie?... Kapitan Nemo nagle umilkł, może żałując, że za wiele powiedział. Ja natomiast teraz go rozszyfrowałem. Jakiekolwiek pobudki skłoniły go do szukania wolności pod morzami, przede wszystkim pozostał człowiekiem! Jego serce biło jeszcze dla cierpień ludzkości, jego miłosierdzie służyło zarówno plemionom ujarzmionym, jak jednostkom! I wtedy zrozumiałem, dla kogo były przeznaczone te miliony wyprawione przez kapitana Nemo, gdy „Nautilus" płynął po wodach otaczających Kretę, na której trwało powstanie! * Hemän Cortes (1485- 1547) - hiszpński konkwistador, 1519- 21 podbił imperium azteckie w centralnym Meksyku. ROZDZIAŁ IX Zaginiony ląd Nazajutrz, 19 lutego, Kanadyjczyk przyszedł do mnie z samego rana. Spodziewałem się tego. Był bardzo przygnębiony. - Co teraz będzie, panie profesorze? - Cóż robić, kochany Nedzie, los przeszkodził nam wczoraj. - Otóż to! Ten przeklęty kapitan musiał zatrzymać statek właśnie w tej chwili, w której mieliśmy go opuścić! - Musiał wstąpić do swego bankiera. - Swego bankiera? - A raczej do swego banku. Mówię o oceanie, w którym bogactwa kapitana są bezpieczniejsze, niż byłyby w kasie państwa. Opowiedziałem Kanadyjczykowi, co zaszło wczoraj, mając nadzieję, że to mu wybije z głowy chęć opuszczenia kapitana. Ale skutek mego opowiadania był tylko taki, że Ned zaczął żałować, iż i on nie należał do wyprawy na pole bitwy pod Vigo. - Zresztą - dodał - przecież nie wszystko jeszcze się skończyło! Jeśli harpun chybił celu teraz, to trafi innym razem. Jeśli trzeba, to dziś jeszcze wieczorem... - W jakim kierunku płynie „Nautilus"? - zapytałem. - Nie wiem - odpowiedział. - Więc dowiemy się o tym w południe. Kanadyjczyk poszedł do Conseila, a ja ubrałem się i wszedłem do salonu. Zasmuciły mnie wskazania kompasu; „Nautilus" płynął na południowy zachód. Więc oddalaliśmy się od Europy. Z pewną niecierpliwością czekałem chwili, w której położenie statku zostanie oznaczone. Około wpół do dwunastej rezerwuary zostały wypróżnione, a statek wypłynął na powierzchnię. Wybiegłem na platformę. Ned już tam był. Nie było już widać ziemi, tylko niezmierzoną toń morza. Na widnokręgu słaniało się kilka żagli; pewno były to statki płynące aż do Przylądka San- Roque, by znalazłszy tam przyjazny wiatr, okrążyć z jego pomocą Przylądek Dobrej Nadziei. Było pochmurno - zdawało się, że zbiera się na burzę. Ned, z trudem hamujący złość, usiłował przebić wzrokiem mglisty widnokrąg. Zdawało mu się ciągle, że za tą mgłą zobaczy upragnioną ziemię. Słońce pokazało się na chwilę w południe. Skorzystał z tego porucznik by oznaczyć położenie statku. Po tym, ponieważ na morzu zaczynały się tworzyć fale, zeszliśmy pod pokład i wyjście zamknięto. W godzinę potem widziałem na mapie oznaczone położenie „Nautilusa"; znajdował się pod 16° 17' długości, a 33° 21' szerokości, o sto pięćdziesiąt mil od najbliższego lądu. Nie było co myśleć o ucieczce. Łatwo zgadnąć gniew Kanadyjczyka, gdy się dowiedział o tym położeniu. Co do mnie, żal mój był umiarkowany, zdawało mi się, że mi kamień spadł z serca - i stosunkowo uspokojony, zajmowałem się zwykłymi mymi czynnościami. Wieczorem około jedenastej przyszedł do mnie kapitan całkiem niespodziewanie. Zapytał mnie bardzo uprzejmie, czy nie byłem zmęczony bezsennością nocy poprzedniej. Uspokoiłem go pod tym względem. - Jeśli tak, to może zechce pan wziąć udział w arcyciekawej wycieczce. - Z całego serca, kapitanie. - Bywał pan na dnie podmorskim w dzień i przy świetle słonecznym; nic zechciałby pan zobaczyć, jak też wygląda w nocy? - Owszem. - Będzie to męcząca przechadzka, uprzedzam pana. Trzeba będzie iść długo i drapać się pod górę. Drogi tam me są dobrze utrzymane. - Zaciekawia mnie pan, kapitanie, i tym chętniej pójdę. - W takim razie, profesorze, chodźmy włożyć skafandry. Przybywszy do szatni, zrozumiałem, że ani moi towarzysze, ani członkowie załogi statku nie wybierają się z nami na tę wycieczkę. Kapitan Nemo mc proponował mi nawet, by zabrać z sobą Neda lub Conseila. Ubraliśmy się, założyliśmy pełne zbiorniki powietrza, ale lampy elektryczne nie były przygotowane. Zwróciłem na to uwagę kapitana. - Na nic by się nam nie przydały - odpowiedział. Myślałem, że źle słyszałem, ale nie mogłem powtórzyć mego spostrzeżenia, bo kapitan miał już głowę w kuli metalowej. Więc i ja z moją to samo zrobiłem. Poczułem, że mi włożono w rękę okuty kij, a w parę minut po tym, stanęliśmy na dnie Oceanu Atlantyckiego o trzysta metrów pod powierzchnią morza. Nadchodziła północ. W wodzie było bardzo ciemno, ale kapitan pokazał mi w odległości punkt czerwonawy, jakąś szeroko rozlaną światłość o dwie blisko mile od „Nautilusa". Co to był za ogień, czym się zasilał; dlaczego i w jaki sposób istniał wśród wodnego żywiołu? Nie umiałbym powiedzieć. Dosyć, że nam przyświecał, prawda, że trochę blado, ale dostatecznie, by coś widzieć w ciemnościach. Zrozumiałem, że przyrząd Ruhmkorffa byłby nam niepotrzebny. Ja i kapitan Nemo szliśmy obok siebie w kierunku światła. Grunt wznosił się nieznacznie. Z pomocą lasek stawialiśmy duże kroki, ale droga była trudna, bo często nasze nogi więzły w mule ze zgniłych porostów, posianym płaskimi kamieniami. Idąc, słyszałem nad głową jakieś niby gradowe odgłosy, które wzmacniały się niekiedy; gwałtowny deszcz padał na powierzchni. Mimowolnie przyszło mi na myśl, że zmoknę, znajdując się w wodzie. Musiałem się śmiać z tej dziwacznej myśli. Ale trzeba wiedzieć, że pod grubym okryciem skafandra nie czuje się żywiołu wodnego i zdaje się, jakby się było w atmosferze nieco gęstszej tylko niż na ziemi. Oto i wszystko. Po półgodzinnym pochodzie grunt stal się kamienisty. Meduzy, mikroskopijne skorupiaki, pierze morskie, oświecały go lekko swą fosforescencją. Stosy głazów pokryte były milionami zwierzokrzewów i wegetacją porostów. Nogi ślizgały się na mchu morskim i gdyby nie okuty kij, byłbym nieraz upadł. Gdy oglądałem się za siebie, widziałem coraz to bledsze światełko latami „Nautilusa". Owe nagromadzenia kamieni, o których wyżej mówiłem, miały swój porządek, który zdawał mi się dziwny. Dostrzegałem jakieś olbrzymie bruzdy, ginące w odległości, a których długości nie można było ocenić. I coś innego mi się zdawało, czego istnienia nie mogłem przypuścić. Zdawało mi się, że moje ciężkie ołowiane podeszwy druzgocą jakąś ściółkę z kości, głucho trzaskającą pod nogami. Po jakiej szliśmy równinie? Byłbym zapylał o to kapitana, ale nie umiałem jeszcze tego języka gestów, za pomocą którego rozmawiał on ze swymi towarzyszami podczas podmorskich wycieczek. Tymczasem czerwonawa jasność, w kierunku której szliśmy, wzrastała i zalewała przestrzenie. Obecność tego ogniska wśród wody mocno mnie zaciekawiała. Czy był to jakiś wpływ elektryczny, czy może zbliżałem się ku zjawisku natury, nieznanemu jeszcze uczonym na Ziemi? Albo może - bo i to przyszło mi na myśl - ludzie wpływali w jakiś sposób na ten pożar? Może pod tymi warstwami wody spotkam towarzyszy, przyjaciół kapitana Nemo, żyjących jak on w sposób niezwykły, i których chciał odwiedzić? Może spotkam tam całą kolonię wygnańców, którzy nie mogąc znieść rządów ziemskich, szukali wolności na dnie oceanu i znaleźli ją tam? Wszystkie te myśli szalone, niedopuszczalne, prześladowały mnie. W tym usposobieniu umysłu, podrażniany ustawicznie szeregiem cudów przedstawiających się moim oczom, nie byłbym się zdziwił, odkrywając na dnie morskim jedno z tych miast podwodnych, o jakich marzył kapitan Nemo. Droga nasza rozjaśniała się coraz bardziej. Biaława światłość błyszczała na szczycie góry, wysokiej na jakieś osiemset stóp. Ale było to po prostu odbijanie się światła w kryształowych pokładach wodnych. Ognisko, niepojęte źródło tej jasności, znajdowało się z drugiej strony góry. Kapitan Nemo szedł śmiało w tym labiryncie kamieni na dnie Atlantyku; znał widać tę ponurą drogę i nie lękał się zabłąkać. Postępowałem za nim z niewzruszoną ufnością. Wydawał mi się geniuszem morskim; a gdy postępował przede mną, podziwiałem jego rosłą postać, rysującą się ciemno na rozświetlonym widnokręgu. Mogło być około pierwszej po północy. Przybyliśmy do pierwszych krawędzi góry; ale żeby się na nią dostać, trzeba było zapuścić się na ścieżki gęstego lasu. Tak jest! Lasu obumarłego, bez liści, bez soków; skamieniałego pod działaniem wód, z którego tu i ówdzie strzelały sosny olbrzymie. Jakbym widział nie powalony jeszcze węgiel kamienny, trzymający się korzeniami w pozapa- danym gruncie. Gałęzie tych drzew niby delikatna koronka z czarnego papieru rysowały się wyraźnie na sklepieniu wód. Wyglądało to jak przyczepiony na stromej górze Harzu las, ale las skamieniały. A dalej, niby naturalne wieże, potężne ściany z ostrymi wierzchołkami, jak gdyby bastiony połączone sznurem, pochylone tak, jak nie pozwoliłyby na to prawa ciężkości na ziemi. Ale co się dziwić! Czyż ja sam nie czułem różnicy między gęstością powietrza i wody, w której pomimo mego ciężkiego odzienia, metalowej bani otaczającej mą głowę, podeszew ołowianych przy mym obuwiu, wydzierałem się na pochyłości niezwykle strome i przebiegałem je niemal ze zwinnością i lekkością dzikiej kozy. Czuję, że opis tej podwodnej wycieczki nie będzie się wydawał prawdopodobny. Opowiadam rzeczy na pozór niemożliwe, które przecież są istotne, nie zaprzeczone. Nie marzyłem przecież - widziałem i czułem. W dwie godziny po opuszczeniu „Nautilusa" przebyliśmy linię drzew; o sto stóp nad naszymi łowami sterczał szczyt góry, zasłaniającej nam źródło świetnego promieniowania, znajdujące się z drugiej strony. Niekiedy skamieniałe krzaki przelatywały przed nami w przerażających zygzakach. Ryby wypływały spod naszych nóg, jak ptactwo wypłoszone z wysokiej trawy. Skalisty grunt poprzedzielany był nieprzebytymi załomami, głębokimi grotami, niezgłębionymi otworami, na których dnie słychać było poruszające się stwory. Krew mi cała zbiegła do serca, gdy zobaczyłem macki olbrzymiego mięczaka zastępującego mi drogę, albo jakieś kleszcze straszliwe, zamykające się ze zgrzytem w ciemności jam! Tysiące świecących punktów błyszczało wśród mroku. Były to oczy ogromnych skorupiaków, siedzących w swych kryjówkach; potężnych homarów powstających jak halabardziści, poruszających swymi kończynami z odgłosem przesuwanego żelastwa; olbrzymich krabów, spoczywających jak działa na lawetach; strasznych głowonogów, których splątane długie macki wyglądały jak kłębowisko wężów. Nie znalem jeszcze tego świata olbrzymów; do jakiego rodzaju zaliczyć te stawonogi, dla których skala stanowiła niejako drugi pancerz? Jak natura sprawiła, że od tylu wieków żyją one w zapadłych warstwach oceanu? Nie było czasu na zatrzymanie się. Kapitan Nemo oswojony z tymi potwornymi zwierzętami, nie zwracał na nie uwagi. Nowe niespodzianki spotkaliśmy na szczycie góry, na którą się wspięliśmy Zarysowały się przed nami malownicze ruiny, już wyraźnie pokazujące, że pochodziły z ręki człowieka a nie Stwórcy. Nagromadzenia kamieni, tworzące zarysy zamkow i świątyń, rozciągały się szeroko; pokryte było to wszystko światem zwierzokrzewów jakby kwitnących; mchy i algi niby bluszcze pięły się wokoło tych ruin i okrywały je jak gdyby płaszczem roślinnym. Cóż to była za część świata? Kto poustawiał te skały i kamienie jakby na prehistorycznych uroczyskach? Gdzie mnie przyprowadził ten fantasta, kapitan Nemo? Byłbym się go pytał, ale nie mogłem tego zrobić - więc go zatrzymałem, chwytając za ramię. Ale on tylko wstrząsnął głową i pokazując mi najwyższy szczyt góry, zdawał się mówić: „Chodź dalej, chodź jeszcze!" Poszedłem. W ciągu kilku minut wdrapaliśmy się na szczyt wyższy od okolicznej skalistej masy, o jakieś dziesięć lub dwanaście metrów. Spojrzałem w stronę, którą przebyliśmy. Góra wznosiła się nie wyżej niż siedemset lub osiemset metrów nad płaszczyzną; druga jednak jej strona była wyższa prawie dwa razy. Wzrok mój sięgał daleko i obejmował przestrzeń oświetloną gwałtownymi wypryskami rozżarzonej masy. Ta góra była wulkanem! Na pięćdziesiąt stóp pod szczytem płynęła z krateru rzeka lawy, rozlewającej się ognistymi kaskadami w otaczającym ją wodnym żywiole, a nad wszystkim wznosiła się ulewa z kamieni i żużlu. Wulkan ten zdawał się być niezmierną pochodnią i oświetlał niższą płaszczyznę aż do granic widnokręgu. Powiadam, że krater podmorski wyrzucał lawę, a nie płomienie. Płomieniom potrzeba bowiem tlenu z powietrza, a pod wodą go nie ma; potoki zaś lawy, mające same w sobie pierwiastki palenia, mogą się rozpalić do białości, walczyć zwycięsko z otaczającym je wodnym żywiołem i ulatniać się w ze- tknięciu z nim. Gwałtowne prądy unosiły wywiązujące się gazy; potoki lawy spływały aż do podstawy góry zupełnie, jak materie wyrzucane z Wezuwiusza na Torre del Greco. Istotnie, patrzyłem na zrujnowane miasto zapadłe w gruzy, zwalone, dachy podruzgotane, świątynie zgniecione, łuki i sklepienia rozbite, kolumny powalone na ziemię, a we wszystkim znać było proporcje architektury toskańskiej. Tam oto pokazywały się resztki olbrzymiego wodociągu; tutaj wzniesienie ze spłaszczonego zamku obronnego albo jakiegoś Partenonu; ówdzie ślady bulwaru otaczającego kiedyś starożytny jakiś port na brzegach morza - a w nim okręty handlowe i trójrzędowe statki. Dalej jeszcze, rysowała się długa linia murów zwalonych; widać było opustoszałe ulice, niby pogrzebaną pod wodą Pompeję, którą kapitan Nemo wskrzesił dla mnie. Gdzie więc jestem, na co ja patrzę? Za każdą cenę pragnąłem się o tym dowiedzieć. Chciałem mówić i już brałem się do zerwania sobie z głowy metalowej kuli, trzymającej jaw uwięzieniu. Ale powstrzymał mnie kapitan Nemo, a podniósłszy kawałek kamienia kredowego, podszedł do skały z czarnego bazaltu i nakreślił na niej jeden wyraz: ATLANTYDA Błyskawica przeniknęła mój umysł. Atlantyda! Wzmiankowany prze/ Platona tajemniczy ląd. którego istnieniu zaprzeczało tak wielu myślicieli, uznając wieści o jego zniknięciu za legendę. Miałem teraz przed sobą niepodważalne dowody jego istnienia! To więc była okolica pochłonięta dziś przez ocean, a istniejąca niegdyś poza Europą, Azją i Afryką, za Słupami Heraklesa - ląd, na którym żyło potężne plemię Aliantów, z którym starożytni Grecy wiedli pierwsze wojny! Platon to właśnie zapisał w swych dziełach wielkie czyny z owych bohaterskich czasów. Jego dialog Timeasza z Critiasem napisany był pod natchnieniem Solona, poety i pracodawcy. Pewnego dnia Solon rozmawiał z kilku mądrymi starcami z Sais, miasta istniejącego już od ośmiuset lat, jak o tym świadczyły jego roczniki wyryte na poświęconych murach świątyni. Jeden z tych starców opowiadał dzieje innego miasta, o tysiąc lat starszego. Pierwsza owa osada ateńska licząca dziewięćset wieków, napadnięta była i w części zniszczona przez Atlanto w, którzy, jak mówił ów starzec, zamieszkiwali ląd większy od Azji i Afryki razem wziętych, zalegający przestrzeń od 12 do 14 stopnia szerokości północnej. Panowanie tego ludu rozciągało się aż do Egiptu. Chciał zawładnąć Grecją, ale musiał ustąpić przed nieugiętą obroną Hellenów. Od tego czasu upłynęły wieki. Nadeszły kataklizmy, potopy, trzęsienia ziemi. Jednej doby wystarczyło, by zaprzepaściła się starożytna Atlantyda, której najwyższe szczyty, Madera, wyspy Azorskie, Kanaryjskie i Przylądka Zielonego, widoczne są dziś jeszcze. * Partenon - poświęcona bogini Atenie najwspanialsza świątynia starożytnych Aten. Słupy Heraklesa - starożytna nazwa Cieśniny Gibraltarskiej. Dane historyczne odżyły w mej pamięci na widok napisu skreślonego ręką kapitana Nemo. Dziwnym wiedziony przeznaczeniem, deptałem więc jedną z gór owego kiedyś lądu stałego, dotykałem własną ręką tysiącwiecznych ruin i współczesnych epokom geologicznym! Stąpałem tam, gdzie stąpali współcześni pierwszego człowieka; moim ciężkim obuwiem druzgotałem szkielety zwierząt z czasów prehistorycznych, resztki życia kiedyś osłanianego cieniem skamieniałych dziś lasów! Dlaczego z powodu braku czasu nie mogłem zstąpić z urwistych spadzi- stości tej góry, przebiec w całości ten ląd niezmierny, który zapewne łączył niegdyś Afrykę z Ameryką, zwiedzić potężne przedpotopowe miasta. Może jeszcze znalazłbym wojowniczej sławy pełen Makhimos, pobożny gród Eusebe, którego olbrzymiej urody mieszkańcy wiekowego dożywali żywota, a tak byli mocni, że nagromadzili owe głazy, opierające się dziś jeszcze działaniu wód. Być może nadejdzie dzień, w którym jakieś zjawisko wybuchowe wywiedzie znów w jasne światło słońca te pochłonięte zwaliska! Przecież wskazano miejsca licznych w tej okolicy wulkanów podmorskich; a nieraz okręty przepływające przez te wody doświadczały wstrząsów idących od spodu. Słyszano głuche odgłosy walki żywiołów, toczącej się w głębinach wód; znajdowano popioły wulkaniczne wyrzucane z morza. Dziś jeszcze grunt szarpany jest tam aż do równika siłami wulkanicznymi! Kto zaręczy, że wierzchołki gór podwodnych wzrosłe z materii z łona ich wybuchającej, układającej się kolejami w coraz wyższe warstwy, nie wychylą się w jakiejś odległej przyszłości z wód oceanu. Gdy tak marzyłem i usiłowałem wbić sobie w pamięć szczegóły tego podmorskiego krajobrazu, kapitan Nemo, oparty o omszały słup pomnikowy, stał nieruchomy - jak gdyby skamieniał w niemym zachwycie. Myślał i on także o zaginionych pokoleniach i pytał o tajemnice istnienia ludzkiego? Może w tym to właśnie miejscu kąpał on myśl swoją we wspomnieniach historycznych i tonął w życiu starożytnym, nie chcąc mieć nic wspólnego z nowożytnym. Cóż bym dał, by znać jego myśli, zrozumieć je i podzielać! Całą godzinę pozostaliśmy na tym miejscu, rozglądając się w szerokiej równinie przy świetle lawy, niekiedy bardzo silnym. Wrzenie wewnątrz góry wstrząsało jej wierzchnią skorupę. Odgłosy z głębi, niesione bystrymi prądami wody, brzmiały z majestatyczną pełnością. Księżyc ukazał się za chwilę, a promienie jego, przenikając masę wód, rzucały blade światło na zatopiony Jad. Nieopisany widok! Kapitan powstał, spojrzał raz jeszcze na nie zmierzoną równinę i dal mi znak ręką, bym szedł za nim. Szybko zstąpiliśmy z góry. Przeszedłszy kamienny las, zobaczyliśmy znów światło „Nautilusa", błyszczące w oddaleniu jak gwiazda. Prosto na nie, kapitan skierował swe kroki i przybyliśmy na pokład w chwili, gdy pierwsze barwy jutrzenki zabieliły powierzchnię oceanu. ROZDZIAŁ X Podmorskie kopalnie węgla Nazajutrz, dnia 20 lutego, obudziłem się bardzo późno. Ubrałem się szybko, bo mi pilno było wiedzieć, w jakim kierunku płynie „Nautilus". Z przyrządów astronomicznych odczytałem, że utrzymuje kurs na południe, szybkość dwudziestu mil na godzinę i głębokość stu metrów. Przyszedł Conseil. Opowiedziałem mu o naszej nocnej wycieczce, a że ściany były odsłonięte, mogłem mu jeszcze pokazać część zatopionego lądu. „Nautilus" płynął nie dalej jak dziesięć metrów od powierzchni równiny Atlantydy; byliśmy jak gdyby w balonie pływającym w powietrzu, ponad łąkami na Ziemi, albo jak w wagonie pospiesznego pociągu. Przed naszymi oczami rozciągały się skały fantastycznie powyszczerbiane, lasy ze stanu roślinnego w stan mineralny przekształcone i rysujące się w wodzie jak nieruchoma sylwetka wycięta z papieru. Masy kamieniste osłonięte były tu i ówdzie kobiercem roślinnym; potężne wylewy lawy w różne formy urobione świadczyły o gwałtowności sił wulkanicznych. Oświetlone blaskiem elektrycznego światła, przesuwały się przed naszymi oczami różne widoki - a ja przedstawiałem Conseilowi dzieje Aliantów. Opowiadałem mu o wojnach tego bohaterskiego ludu - a mówiłem jak człowiek, który nie wątpi już o niczym. Ale Conseil słuchał mnie z jakimś roztargnieniem; zrozumiałem wkrótce powód tej niby obojętności na fakty historyczne. Otóż Conseil zobaczył mnóstwo przepływających ryb, a w takim przypadku myślał on tylko o klasyfikacji, oddalał się niejako od świata rzeczywistego. Ryby w Atlantyku nie bardzo różniły się od tych, które spotkaliśmy na innych morzach. Patrząc na różnorodne okazy fauny morskiej, nie spuszczałem z oczu rozległych równin Atlantydy. Niekiedy kapryśny układ gruntu zmuszał „Nautilusa" do zwolnienia biegu; statek wciskał się niby jakaś ryba pomiędzy pagórki blisko siebie położone. Jeśli nie mógł się przebić przez ten labirynt, to wznosił się jak balon, mijał przeszkody, a potem znów się opuszczał, by płynąć o kilka metrów od dna. Rozkoszna to była podróż, zupełnie jak przejażdżka powietrzna, z tą tylko różnica, że „Nautilus" posłuszny był woli człowieka. Około czwartej po południu zmienił się grunt, dotąd będący gęstym mułem, pomieszanym tu i ówdzie ze skamieniałymi gałązkami; teraz był skalisty, złożony z różnych części: bazaltów, law, odłamów czarnego kamienia siarką obwiedzionego. Zdawało się, że się teraz zaczną góry - i w istocie po kilku obrotach „Nautilusa" spostrzegłem, że ze strony południowej jest jak gdyby mur jakiś, zagradzający nam zupełnie drogę. Szczyt jego wystawał niezawodnie nad powierzchnię oceanu: musiał to być jakiś ląd, a co najmniej Wyspy Kanaryjskie albo któraś z wysp Zielonego Przylądka. Nie oznaczono położenia statku, może i umyślnie - toteż nie wiedziałem, gdzie jesteśmy. W każdym razie, ściana ta zdawała się wskazywać, że tu się kończy Atlantyda, której mniejszą część przebiegliśmy dotąd. Noc me przerwała mych badań. Byłem sam, bo Conseil poszedł do swej kajuty. „Nautilus", zwolniwszy swój bieg, bujał ponad masami gruntu, raz tuż nad nimi, jakby chciał na nich osiąść, drugi raz wznosząc się kapryśnie na powierzchnię wody. Wówczas dostrzegłem przez kryształ wodny kilka świetlnych konstelacji i te pięć czy sześć gwiazd, które stanowią ogon Oriona. Byłbym pewnie długo jeszcze przyglądał się pięknościom morza i niebios - ale ściany zasunęły się, bo w tej chwili statek dopłynął do jakiegoś lądu, wznoszącego się prostopadle wysoko w górę. Ciekawa rzecz, jakie będą dalsze jego poruszenia! Poszedłem do siebie, a „Nautilus" się nie poruszał. Położyłem się z postanowieniem, aby wstać za kilka godzin. Tymczasem dopiero o ósmej rano przybyłem do salonu. Z manometru odczytałem, że „Nautilus" znajdował się na powierzchni, a z zewnątrz słychać było odgłosy kroków. Nie było jednak słychać ani czuć bujania się fal. Podszedłem do okna; było odsłonięte, ale nie było widać jasnego dnia, jak się spodziewałem; ciemność otaczała statek. Co to znaczy? Czyżby to jeszcze była noc? Bynajmniej! Ani jednej gwiazdy nie mogłem dostrzec, a wreszcie noc nie bywa tak bardzo ciemna. Nie wiedziałem, co o tym myśleć, gdy jakiś głos się odezwał: - To pan, panie profesorze? - A! To kapitan Nemo - odpowiedziałem - gdzie jesteśmy? - Pod ziemią, panie profesorze. - Pod ziemią? Przecież „Nautilus" płynie po wodzie? - Naturalnie, że po wodzie. - Nic z tego nie rozumiem. - Proszę chwilę poczekać, zaraz zapalę latarnię, a jeśli pan lubi widzieć rzeczy jasno, to będzie pan zadowolony. Wyszedłem na platformę i czekałem. Tak było ciemno, że nie widziałem nawet kapitana. Jednak patrząc na zenit, tuż nad moją głową dostrzegłem coś w rodzaju szarej światłości, rysującej się w jakimś niby okrągłym otworze, Gdy zapalono latarnię, ten cień jaśniejszy przestał być widzialny. Olśniony początkowo nagłym błyśnięciem światła elektrycznego, wkrótce zacząłem się rozglądać. „Nautilus" stal nieruchomy przy brzegu, jak gdyby w zatoce. Więc morze dźwigające nasz statek było zamkniętym jeziorem, którego ściany przeciwległe na milę były od siebie oddalone, a które miało sześć mil obwodu. Z manometru było widoczne, że powierzchnia tego jeziora tak była wysoko jak i powierzchnia morza; więc istniała między nimi komunikacja. Wysokie ściany pochylające się, począwszy od dołu, zaokrąglały się, jak sklepienie, tworząc ogromny odwrócony lejek, wysoki na pięćset lub sześćset metrów. W górze był okrągły otwór, przez który dojrzałem owo niepewne oświetlenie, pochodzące widocznie od jasności dnia na powierzchni. Nie rozglądając się dokładniej w układzie wewnętrznym tej ogromnej jaskini, nie zdając sobie sprawy z tego, czy ona jest dziełem natury czy też człowieka, zwróciłem się do kapitana: - Gdzie jesteśmy? - W samym środku wygasłego wulkanu - odpowiedział Nemo - do wnętrza jego dostała się woda podczas któregoś z potężnych wstrząsów ziemi. Kiedy pan spał, „Nautilus" wpłynął tutaj przez kanał naturalny, znajdujący się na dziesięć stóp pod powierzchnią morza. Mamy tu wygodną przystań, zaciszną, tajemniczą. Czy pan znajdzie na którymkolwiek wybrzeżu port równie zabezpieczający przeciw huraganom? - Rzeczywiście, kapitanie, niemożliwe jest znalezienie miejsca równie bezpiecznego. Co mogłoby kogoś dosięgnąć we wnętrzu wulkanu! Zdaje mi się, że jest otwór u wierzchołka. - Istotnie, jest krater - kiedyś pełen lawy, gazów i płomieni - a teraz otwór odświeżający powietrze, którym tu oddychamy. - A cóż to był za wulkan dawniej? - zapytałem. - Jest to jedna z wysepek, jakich na tym morzu jest wiele. Zewnątrz wygląda jak zwyczajna skała, a dla nas jest ogromną jaskinią; odkryłem ją przypadkiem i bardzo jestem wdzięczny temu przypadkowi. - Ale przecież można by się tu dostać przez otwór będący dawniej kraterem. - Byłoby to tak trudno, jak i wydostać się stąd na powierzchnię. Można by się wdrapać po ścianie na jakieś sto stóp od powierzchni wody - ale dalej ściana tak się pochyla, że nie można utrzymać się na niej. - Widzę kapitanie, że natura pomaga panu wszędzie i zawsze. Na tym jeziorze jest pan zupełnie bezpieczny, bo nikt tu dostać się nie może prócz pana. Ale na co panu jest potrzebne to schronienie? - „Nautilus" nie potrzebuje portu. - Portu nie potrzebuje, panie profesorze - rzekł kapitan - ale potrzebuje elektryczności, która mu nadaje ruch; potrzebuje sodu i węgla kamiennego. A tutaj właśnie są pod wodą całe lasy, zamulone kiedyś w czasach geologicznych; skamieniałe, stanowią węgiel, którego mam tu nieprzebraną kopalnię. - To tutaj pańscy marynarze zamieniają się w górników? - Nie inaczej. Te kopalnie ciągną się pod wodą zupełnie tak jak w Newcastle. Ubrani w skafandry, z motyką i szpadlem w ręku, należący do załogi statku ludzie wydobywają tu węgiel, którego nie potrzebuję szukać w kopalniach na lądzie. Gdy go palę, żeby otrzymać sód, wówczas dym wydobywający się na zewnątrz przez krater daje tej skale pozór dymiącego wulkanu. - A czy będzie się i teraz wydobywać węgiel? - Nie, panie profesorze; pilno mi odbyć podróż podmorską dookoła Ziemi. Toteż wezmę tylko zapas sodu, który mam już przygotowany. Zabawimy tu tylko jeden dzień, bo tyle potrzeba na załadunek, a potem popłyniemy dalej. Proszę korzystać z tego czasu, jeśli chce pan zwiedzić jaskinię. Podziękowawszy kapitanowi, poszedłem wezwać moich towarzyszy, którzy jeszcze nie opuścili swej kajuty. Nie mówiłem im, gdzie jesteśmy. Gdy wyszli na powierzchnię statku, zdawało się Conseilowi, który się niczemu nie dziwił, bardzo naturalne, że obudził się w kraterze, usunąwszy pod wodą. Ale Ned zaraz zaczął oglądać jaskinię i szukać miejsca, przez które można by się z niej wydobyć. Około dziewiątej, po śniadaniu, zeszliśmy na wybrzeże. - Oto znów jesteśmy na lądzie - rzeki Conseil. - Ja tego nie nazwę lądem - rzekł Kanadyjczyk - nie jesteśmy na tylko pod. Między ścianami góry i jeziorem było wybrzeże piaszczyste mogące mieć 500 stóp w najszerszym miejscu. Tym wybrzeżem można było wygodnie obejść jezioro. Podstawa ścian była bardzo nierówna wskutek nagromadzenia się przy niej w malowniczym nieładzie głazów wulkanicznych i ogromnych brył kamienia pumeksowego. Porozrzucane te masy pokryte były polewą, powstałą wskutek nadtopienia się ich powierzchni w żarze wewnętrznym wulkanu i błyszczały od elektrycznego światła latarni na statku. Gdy po nich stąpaliśmy, powstawał z nich pył błyszczący niczym iskry. Im dalej od brzegu, tym bardziej wznosił się grunt i zamieniał się w zwały ułożone wzdłuż, jakby skiby, po których można było wstępować coraz wyżej, byle ostrożnie - bo kawały trachytów złożonych z kryształów feldspatu i kwarcu, lecz nie leżące jedne na drugich, usuwały się pod nogami. Ze wszystkich stron były dowody, że ta ogromna jaskinia została wyżłobiona wulkanicznym działaniem. Zwróciłem na to uwagę mych towarzyszy. - Czy wy sobie wyobrażacie, co się działo w tym olbrzymim kotlisku, gdy pełno było roztopionej lawy i gdy płyn ten, do białości rozpalony, występował aż po brzegi otworu, jak metal stopiony po brzegi formy. - Ja to sobie doskonale wyobrażam - rzeki Conseil - ale czy mi pan powie, dlaczego ta fabryka stanęła, a w miejsce pieca topiącego ziemię i metale jest teraz pusta czeluść wodą od spodu zalana? - Dlatego zapewne, że jakieś wstrząśnięcie ziemi zrobiło w boku góry ten otwór, którym „Nautilus" tutaj się dostał. Tym otworem wody Atlantyku dostały się do wnętrza góry. Walka dwóch żywiołów, wody i ognia, musiała być straszna i skończyła się triumfem Neptuna. Od tego czasu wiele zapewne wieków upłynęło; zaś zatopiony wulkan jest teraz spokojną grotą. - Wszystko to bardzo dobrze - wtrącił Ned - szkoda jednak, że ten otwór, o którym pan mówi. nie powstał nad powierzchnią morza. - Ależ, mój przyjacielu, „Nautilus" nie mógłby się tu dostać w takim przypadku. Woda też nie napłynęłaby do wulkanu, który zatem do dnia dzisiejszego byłby może wulkanem jeszcze. Wstępowaliśmy coraz wyżej. Skiby były przykrzejsze i węższe, a rozdzielały je głębokie jamy, przez które trzeba było przeskakiwać. Niejedno miejsce trzeba było okrążać, przesuwać się na kolanach albo i na brzegu prze- czołgać. Ale przy niejakiej zręczności ruchów i niejakim wysileniu pokonało się te przeszkody. Gdy podeszliśmy na jakieś trzydzieści metrów w górę, natura gruntu zmieniła się, ale nie było łatwiejsze jego przebywanie. Po zwałach i trachytach nastąpiły czarne bazalty. Miały one kształt albo ogromnych płyt o powierzchni gruzelkowatej i pęcherzykowatej, albo regularnych złamów ustawionych jak sklepienia - rodzaj architektury' naturalnej. Pomiędzy tymi bazaltami wiły się skrzepłe dziś potoki lawy, ponapuszczane rysami smoły ziemnej, a gdzieniegdzie rozścielały się pokrycia siarkowe. Światło dzienne, dochodzące przez, otwór krateru, blado oświecało te wulkaniczne wytwory, nagromadzone na wieczne czasy wewnątrz wygasłej kotliny. Nasze podchodzenie w górę musiało się skończyć, spotkaliśmy niezwalczone przeszkody. Sklepienie zaczynało się zaokrąglać: dotąd wstępowało się prawie prosto, teraz trzeba było posuwać się po zaokrąglającej się powierzchni. Roślinność zaczęła się tu mieszać z minerałami. Krzaki, a czasem nawet drzewa, występowały z załomów ściany. Nagle Ned zawołał: - Panie, profesorze! Ul! - Co, uł? - zawołałem z niedowierzaniem. - Tak jest, ul! Pszczoły brzęczą naokoło. - Zbliżyłem się i przekonałem, że to prawda. Przy otworze wyrobionym w podziurawionym pniu smokowca. było kilka tysięcy tych przemyślnych owadów, znajdujących się wszędzie na Wyspach Kanaryjskich. Nie należało wątpić, że Kanadyjczyk zapragnie zrobić sobie zapas miodu, a nie wypadało mi się temu opierać. Zabrał więc nieco suchych liści, oprószył je siarką, zapalił i zaczął podkurzać pszczoły. Brzęczenie ich ustało wkrótce, a Ned wydobył kilka funtów miodu i schował do sakwy. - Zaprawię tym miodem ciasto z drzewa chlebowego, a zobaczycie, co to będzie za przysmak. - Będzie to po prostu piernik - rzekł Conseil. - Piernik, nie piernik - a my chodźmy dalej - zawołałem. Z niektórych załomów ścieżki, którą postępowaliśmy, można było widzieć całe jezioro; latarnia „Nautilusa" oświecała całą tę przestrzeń wodną, na której ani fali, ani zmarszczki nawet nie było. Statek nasz był nieruchomy. Na jego pokładzie i na wybrzeżu poruszali się członkowie załogi, jak czarne mary na tle świetlnej atmosfery. W tej chwili kroczyliśmy po wyniosłej skarpie skalistej, podpierającej sklepienie jaskini. Drapieżne ptaki krążyły tu i ówdzie w zmroku przestrzeni albo uciekały z gniazd zawieszonych na skalistych urwiskach. Były to jastrzębie białe i krzykliwe pustułki; piękne i tłuste dropie umykały po pochyłościach, jak im tylko na to pozwalała szybkość ich szczudeł. Ned przyglądał się pożądliwie tej pysznej zwierzynie! A co się nażałował, że nie miał z sobą strzelby! Nie mogąc ołowiem poczęstować jakiego dropia, próbował dosięgnąć go kamieniem i udało mu się nareszcie zranić jednego. Nie będzie to przesadą, gdy się powie, że aby go schwytać, narażał swoje życie ze dwadzieścia razy - ale złapał go nareszcie i wpakował tam, gdzie poprzednio miód. Z powodu niemożliwości posuwania się dalej skarpą, trzeba było zejść na brzeg. Nad naszymi głowami rozwarta paszcza krateru wyglądała jak wejście do olbrzymiej studni. Widzieć można było przez ten otwór niebo nad górą i chmury szarpane zachodnim wiatrem; widać było, jak wlokły za sobą po wierzchołku góry mgliste swe łachmany. Było to oznaką, że bardzo nisko płynęły, bo szczyt góry wznosił się nad poziom morza nie więcej jak osiemset stóp. W pół godziny po ostatnim znakomitym wyczynie Kanadyjczyka dotarliśmy na drugi brzeg jeziora. Florę stanowiły tam szerokie łany małej rośliny baldaszkowej, wybornej do smażenia, nazywanej koprem morskim. Conseil nazbierał tego kilka pęczków. Ze zwierząt były tam tysiące skorupiaków wszelkiego rodzaju: homary, kraby, korsarze, galateje i ogromna ilość muszli: porcelanek, rozkolców i czaszołek. W tym miejscu spotkaliśmy wspaniałą grotę, na której miałkim piasku ja i moi towarzysze rozciągnęliśmy się wygodnie. Ściany tej groty, oczyszczone ogniem, wyglądały jak pokryte emalią, a iskrzyły się od drobniutkiego pyłku miki, którym hojnie były osypane. Ned macał po murach i chciał dociec, jak też są one grube. Mimowolnie się uśmiechnąłem. Rozmowa zwróciła się na stary temat, na ucieczkę. Nic nie ryzykowałem, zapewniając mych towarzyszy, że przecież kiedyś wydostaniemy się z naszej dzisiejszej niewoli; bo przecież kapitan Nemo po to tylko przybył na południe, aby się zaopatrzyć w sód. Spodziewałem się więc, że teraz zawróci między Europę i Amerykę, co może stanowić sposobność do próbowania ucieczki, która się raz nie udała. Spoczywaliśmy już od godziny w tej prześlicznej grocie. Rozmowa, bardzo żwawa zrazu, zaczęła słabnąć; jakaś senność nas ogarniała. Czemu nie mieliśmy sobie pozwolić na trochę drzemki. Zasnąłem głęboko i zaczęło mi się śnić, że z mego życia przeszedłem w życie mięczaka i że ta grota tworzy drugą na mnie skorupę. Nagle przebudziłem się na okrzyk Conseila: - Uciekajmy, uciekajmy! - Co się stało? - zawołałem, podniósłszy się. - Woda nas zabiera! Zerwałem się. Morze strumieniem wlewało się do naszego zacisza i rzeczywiście należało umykać, skoro nie byliśmy mięczakami. W parę minut znajdowaliśmy się już na wierzchu groty, zupełnie bezpieczni. - Co to się dzieje? Czy znów jakieś zjawisko? - pytał Conseil. - Nic nowego, moi przyjaciele - rzekłem - to przypływ morza o mało nas nie pochwycił. Ocean nabrzmiewa na zewnątrz, a z powodu prawa równowagi, powierzchnia jeziora wznosi się tak, jak i powierzchnia morza. Dobrze, że się skończyło na kąpieli. Chodźmy do „Nautilusa", żeby się przebrać. W trzy kwadranse dokończyliśmy naszego spaceru wokoło jeziora i weszliśmy na pokład. Załoga właśnie kończyła ładowanie zapasów sodu. a „Nautilus" mógł płynąc natychmiast. Jednak kapitan Nemo nie wydał odpowiedniego rozkazu. Chciał czekać na nadejście nocy, aby przebyć tajemne przejście? Być może. „Nautilus" nazajutrz płynął z daleka od jakiegokolwiek lądu, kilka metrów pod powierzchnią Atlantyku. ROZDZIAŁ XI Morze Sargassowe „Nautilus" nie zmienił kierunku. Cała więc nadzieja powrotu na morza europejskie zawiodła. Płynęliśmy na południe, nie wiedząc, dokąd nas kapitan prowadzi. Dnia tego przebyliśmy dziwną część Oceanu Atlantyckiego. Wiadomo, że istnieje wielki prąd wody gorącej, znany pod nazwą Golfström. Wybiegłszy spod Florydy, zwraca się ku Szpicbergenowi, ale nim dojdzie do Zatoki Meksykańskiej, dzieli się pod 44° szerokości północnej na dwa ramiona. Jedno, główniejsze z nich, rzuca się ku wybrzeżom Irlandii i Norwegii, a drugie, ku południowi na wysokość Wysp Azorskich - i minąwszy brzegi Afryki, opasując podłużny owal, wraca ku Antylom. To drugie ramię zdaje się być raczej naramiennikiem, otaczającym swymi ogniwami wody gorącej część morza zimną, spokojną, nieruchomą, która się nazywa Morzeni Sargassowym. Jest to prawdziwe jezioro na otwartym Atlantyku: wody wielkiego prądu potrzebują trzech lat, by je oplynąć wokoło. Właściwie mówiąc, Morze Sargassowe pokrywa całą zatopioną Atlantydę. Niektórzy autorzy twierdzą nawet, że liczne rośliny pokrywające to mor/e pochodzą z ziół zatopionego lądu. Prawdopodobniejsze przecież jest to, że te rośliny, porwane na brzegach Europy i Ameryki, niesione są aż w te strefy prądem Golfstromu. To właśnie była jedna ze wskazówek, na których Kolumb opierał swój domysł o istnieniu nieznanego świata. Gdy okręty śmiałego żeglarza przybyły na Morze Sargassowe, zaledwie się posuwały wśród roślin tamujących ich bieg - co przerażało marynarzy. Zaledwie w trzy tygodnie przebyli tę okolicę. To właśnie morze zwiedzał „Nautilus" w tej chwili. Zdaje się, że to jest łąka prawdziwa zasłana pływającymi fukusami, różnymi porostami wodnymi, jagodami podzwrotnikowymi, tak gęsto i tak zbicie, że tułów okrętu nie bez wysileń ją pruje. Kapitan Nemo nie chciał, żeby śruba „Nautilusa" oplatała się tym zielskiem i płynął kilka metrów pod powierzchnią. Nazwa tego morza pochodzi od wyrazu portugalskiego „sargazzo", znaczącego porost; porost zaś ten pływający stanowi ławicę ogromną. Maury, autor dzieła „Geographic physique du globe", tak tłumaczy nagromadzenie tych porostów w zacisznej okolicy Oceanu Atlantyckiego: „Objaśnienie jedyne, jakie dać można na pochodzenie tych procesów, wynika z doświadczenia znanego powszechnie. Narzuciwszy w naczynie zawierające płyn małych kawałków korka lub innego pływającego ciała i zamieszawszy płyn po brzegach wokoło, zobaczymy, że rozproszone po powierzchni płynu kawałki, zbiegną się do jego środka, to jest do punktu najmniej wzruszonego. Otóż naczynie z płynem, to Atlantyk; Golfström jest prądem wokoło punktu środkowego biegnącym, a tym punktem środkowym, do którego się zbiegają ciała pływające, jest owo jezioro na oceanie, czyli Morze Sargassowe". Można iść za zdaniem Maury'ego. Ja przypatrywałem się temu zjawisku z samego środka tej okolicy, w którą okręty rzadko się zapuszczają. Nad nami Pfywały ciała różnego pochodzenia, nagromadzone między brunatnym zielskiem; byty tam pnie wyrwane z Andów lub Gór Skalistych, a spławione do oceanu rzekami Amazonką lub Missisipi; byty kadłuby i spody okrętów i maszty z linami; wszystko tak obciążone muszlami i kaczenicami, że nie mogły się wydobyć na powierzchnię morza. Z czasem świat się przekona o prawdziwości drugiego zdania Maury'ego, że przedmioty te, gromadzące się tam przez długie wieki, skamienieją pod działaniem wody i wytworzą z czasem pokłady węgla kamiennego. Oto zapasy, jakie baczna natura przygotowuje dla ludzi na wypadek, gdyby wyczerpali kopalnie węgla na stałym lądzie. Przez dziewiętnaście dni, od 23 lutego do 12 marca, „Nautilus", trzymając się środkowej linii Atlantyku, unosił nas ze stałą szybkością stu mil na dobę. Widocznie kapitan Nemo chciał spełnić swój program podmorskiej podróży i nie wątpiłem, że okrążywszy przylądek Horn, zawita znów na morza australijskie należące do Oceanu Spokojnego. Niedaremne więc były obawy Neda. Ani myśleć nie można było o opuszczeniu pokładu na tych morzach rozległych, nie mających wysp. Nie było też sposobu oprzeć się woli kapitana; należało się więc poddać konieczności. Zdawało mi się jednak, że czego nie można osiągnąć podstępem lub siłą, da się zrobić perswazją. Gdy się ta podróż skończy, to zapewne kapitan Nemo zgodzi się na to, żeby nas uwolnić, jeśli przysięgniemy mu, że ani słówkiem nie zdradzimy tajemnicy jego istnienia - a przecież dotrzymalibyśmy tej przysięgi przez sam honor. Tylko trzeba było pomówić z kapitanem o tej delikatnej sprawie. Pytanie jednak, jakby mnie przyjął, gdybym do niego przyszedł z tą propozycją. Przecież od pierwszego naszego z nim zetknięcia oświadczył stanowczo, że tajemnica jego życia wymaga byśmy nigdy pokładu nie opuścili - moje zaś od czterech miesięcy milczenie o tym przedmiocie przekonało go zapewne, żeśmy takie założenia przyjęli. Jeśli ten temat wznowimy, to w umyśle kapitana wzbudzą się podejrzenia, szkodliwe dla zrealizowania naszych zamiarów. Rozważałem nieraz wszystkie te względy, a nawet poddawałem je pod sąd Conseila, który, podobnie jak i ja, na nic zdecydować się nie mógł. Koniec końców, choć niełatwo się zniechęcałem, widziałem jednak, że nadzieja zobaczenia jeszcze kiedyś swoich stron coraz więcej we mnie słabła - szczególnie teraz, kiedy kapitan Nemo zuchwale się zapuszczał na południe Oceanu Atlantyckiego. Ani jeden wypadek godny uwagi nie zdarzył się nam przez te dziewiętnaście dni, o których wyżej wspomniałem. Kapitana nie widywałem prawie wcale, bywał zajęty w bibliotece; znajdowałem tam często pootwierane książki, szczególnie dotyczące nauk przyrodniczych. Moje dzieło o głębiach morskich także miewał pod ręką i widać je przeglądał, bo na marginesach porobił notatki zaprzeczające nieraz moim teoriom i zwalczające moją systematykę. Kapitan Nemo, poprawiając w ten sposób moją pracę, rzadko wdawał się ze mną w rozprawy. Niekiedy słyszałem brzmienie jego melodykonu, na którym grał z wielkim uczuciem, ale to tylko w nocy, wśród najtajniejszej ciemności - gdy „Nautilus" drzemał w pustyniach oceanu. W czasie tej naszej podróży płynęliśmy całymi dniami po powierzchni; morze było tam jak gdyby opustoszałe. Czasem jakiś statek żaglowy płynący do Indii kierował się do Przylądka Dobrej Nadziei. Pewnego dnia gonił nas statek wielorybniczy: myślał, że pędzi za jakimś ogromnym i drogocennym stworzeniem morskim. Kapitan Nemo nie chciał tych ludzi narażać na stratę czasu i skończył daremną pogoń za nami, zapuszczając się w głębiny morskie. Zdarzenie to zajęło mocno Kanadyjczyka i ani wątpię, że żałował, iż ten wieloryb, w którym siedzieliśmy, nie może być zraniony śmiertelnie harpunem rybaków. Ryby, jakie oglądaliśmy - ja i Conseil - w tych okolicach, mało się różniły od obserwowanych w innych szerokościach geograficznych: żarlacze mające pięć metrów długości, o głowie płaskiej i szerszej niż ciało, o płetwach ogoniastych i zaokrąglonych, o siedmiu wielkich czarnych pręgach ciągnących się na grzbiecie wzdłuż i równolegle; albo inne szaropopielate, mające siedem otworów rozgałęzionych, a opatrzone jedną tylko płetwą grzbietową, umieszczoną prawie na środku ciała. Pokazywały się też niekiedy psy morskie, najżarłoczniejsze podobno ryby. Wolno me wierzyć w to, co rybacy opowiadają o tych potworach, ale odnotować to można. Otóż powiadają, że znaleziono w jednym z takich zwierząt łeb bawołu i calutkie cielę; w drugim całą rybę zwaną tuńczykiem i marynarza w kompletnym ubraniu; w innym znów żołnierza z pałaszem, a jeszcze w innym konia z jeźdźcem. Wszystko to, co prawda, nie należy do opowieści godnych wiary; to pewne, „Nautilus" nie mógł schwytać żadnego z tych zwierząt - nie mogłem się zatem przekonać o ich żarłoczności. Całymi dniami towarzyszyły nam wdzięcznie igrające gromady delfinów. Trzymały się one po pięć lub sześć razem, robiąc zarazem obławę jak wilki na polu. Bo też one są równie żarłoczne jak psy morskie, jeśli wierzyć jednemu profesorowi z Kopenhagi, który twierdził, że wydobył z jednego tylko delfina trzynaście sztuk delfinów mniejszego gatunku i piętnaście fok, czyli cieląt morskich. Bo był to największy z tego rodzaju, dłuższy niekiedy niż dwanaście łokci. Rodzina delfinów liczy dziesięć gatunków; te, które tu spotkaliśmy, odznaczały się niezmiernie wąskim pyskiem, a cztery razy tak długim jak czaszka. Długie na trzy metry, ciało miały czarne z wierzchu, a od spodu białoró- żowe. Żeby już skończyć z rybami, wspomnę o wielkiej ilości spotykanych przez nas ryb latających. Ciekawe to bardzo, jak zręcznie delfiny na nie polują. Niech sobie taka ryba latająca rzuca się w powietrze, jak chce, i zakreśla linię rozmaitą, choćby przez taki statek jak „Nautilus", spadając, spotyka się zawsze z otwartą paszczą delfina. Wiele z tych ryb latających ma pysk błyszczący; gdy nocą rzucają się w powietrze i zapadają w wodę, zdaje się, że spadające gwiazdy pogrążają się w morzu. W takich okolicznościach płynęliśmy aż do 13 marca. Tego dnia załoga „Nautilusa" zajęła się, bardzo mnie interesującym, mierzeniem głębokości morskich. Od czasu, jak puściliśmy się w podróż na wodach Oceanu Spokojnego, przepłynęliśmy trzynaście tysięcy mil. Obecnie znajdowaliśmy się pod 45° 37' szerokości południowej i 37° 53' długości zachodniej. Było to właśnie to samo miejsce, w którym kapitan Denliam na okręcie „Herald" zapuścił sondę na czternaście tysięcy metrów, a do dna nie dosięgną!; tu porucznik Parker ze statku amerykańskiego „Kongres" ciągnął sondą piętnaście tysięcy metrów, a do dna nie dotarł. Kapitan Nemo postanowił zejść ze swym „Nautilusem", jak będzie można najgłębiej. Przygotowałem się do spisania wszelkich etapów tego doświadczenia. Odsłonięte ściany statku i rozpoczęto czynności mające nas doprowadzić do warstw niesłychanie głębokich. Naturalnie, że teraz nie można było myśleć o zagłębieniu się za pomocą napełnienia rezerwuarów, bo nie zdołałyby one dostatecznie zwiększyć ciężaru gatunkowego statku. Zresztą, żeby się potem podnieść, trzeba by opróżnić zbiorniki; pompy mogłyby być niedostateczne na zwalczenie parcia zewnętrznego wód. Kapitan postanowił, więc spuścić się na dno oceanu po przekątnej odpowiednio długiej i za pomocą swych powierzchni pochyłych, ustawionych na 45° w stosunku do poziomu wody. Gdy wszystko odpowiednio urządzono, nadano śrubie szybkość obrotową najwyższą, do jakiej była zdolna, i jej cztery łopadki zaczęły bić o wodę z niewypowiedzianą gwałtownością. Kadłub „Nautilusa", party tą potężną siłą, drżał jak wyprężona metalowa struna i zagłębiał się wedle nadanego mu kierunku. Kapitan i ja przyglądaliśmy się w salonie szybko przesuwającej się wskazówce manometru. Minęliśmy niebawem strefę, w której mieszka większa część ryb. Wiele ich żyje tylko blisko powierzchni wód słodkich lub morskich; mniej znacznie w wielkich głębokościach. Do tych ostatnich należy pewien rodzaj psa morskiego, mający sześć szpar do oddychania; tak zwany teleskop, o ogromnych oczach; grenadier, ryba niewielka, bo dochodząca tylko 40 centymetrów długości, a mająca formę głowy podobną do bermycy grenadiera, żyjąca w głębokości 1200 metrów w morzu, a więc pod ciśnieniem 120 atmosfer. Pytałem kapitana, czy zauważył ryby żyjące w większych jeszcze głębokościach. Odpowiedział mi, że rzadko, zapytał mnie wzajemnie, co dzisiejsza nauka wie o tym. - Wic tyle, kapitanie, że zapuszczając się w głębiny oceanu, wcześniej przestajemy spotykać wegetację roślin niż życie zwierzęce. Wiadomo, że tam, gdzie znajdujemy jeszcze istoty ożywione, nie ma już ani jednej wodnej rośliny. Wiadomo, że mięczaki zwane grzebieniami, ostrygi mogą mieszkać na dwa tysiące metrów głęboko w morzu i że Mac Clintock, ten bohater mórz północnych, znalazł żywego mięczaka zwanego rozgwiazdą na głębokości 2800 metrów. Wiadomo i to, że z okrętu „Bull- Dog" złowiono takie samo stworzenie na głębokości 2600 metrów. Przecież pan nie powie, kapitanie, że nauka nic nie wie w tym przedmiocie? - Nie będę tak niegrzeczny, panie profesorze. Ale zapytam się pana, jak można wytłumaczyć, że jakieś istoty mogą żyć na takiej głębokości? - Są dwa powody - odpowiedziałem. - Pierwszy to prądy poprzeczne wody, spowodowane różnym stopniem jej zasolenia, a więc gęstości; prądy te wystarczają do utrzymania życia niektórych stworzeń, takich na przykład jak rozgwiazdy. - Zgoda na to - rzekł kapitan. - Drugim zaś powodem jest to, że tlen, potrzebny do oddychania żywej istocie, znajduje się w wodzie i to coraz obficiej, im głębiej; a ciśnienie warstw niskich wody nie pozwala mu się wydostać na powierzchnię. - A więc i to wiadomo? - rzekł kapitan Nemo tonem lekkiego zdziwienia - to dobrze, że wiadomo, bo tak jest w istocie. Jako dowód przytoczę, że w pęcherzu, pomagającym rybom do pływania, jest więcej azotu niż tlenu, gdy żyją w górnych warstwach wody; więcej tlenu niż azotu, gdy są złowione w niższych warstwach. Zwróciłem oczy na manometr; pokazał głębokość sześciu tysięcy metrów. Zagłębialiśmy się od godziny i ciągle jeszcze zanurzaliśmy się coraz głębiej. Wody zdawały się być jasną pustynią, przezroczystą do najwyższego stopnia. W godzinę potem dosięgliśmy głębokości trzynastu tysięcy metrów - około trzech i ćwierci mili - a jeszcze nie można było domyślać się bliskości dna. Jednak na głębokości czternastu tysięcy metrów dostrzegłem czarniawe szczyty, sterczące w wodzie. Ale któż wie, czy te wierzchołki nie należały do gór tak wysokich jak Himalaje albo Mont- Blanc, może i wyższych jeszcze? W takim razie głębokość tych przepaści nie dałaby się obliczyć. „Nautilus" zapuścił się jeszcze głębiej, mimo ogromnego ciśnienia, któremu został poddany. Czułem jak drgają jego blachy na spojeniach; jego żelazne krokwie naginały się, żelazne ściany wewnętrzne trzeszczały, szkła w ścianach salonu zdawały się płaszczyć pod ciśnieniem wód. I ten wyjątkowy mocny statek nie wytrzymałby na pewno, gdyby nie był zdolny stawiać oporu jak jedna bryła - jak to mówił kapitan. Przesuwając się nad pochyłościami skał zatopionych tymi otchłaniami, dostrzegłem i w tej jeszcze głębokości niektóre muszle, jak rurówki - i niektóre gatunki gwiazd morskich. Wkrótce jednak, w większej niż trzymilowa głębokość, przestały się już pojawiać i te okazy fauny. „Nautilus" minął granice podmorskiego życia, jak balon wznoszący się w górę mija strefy, w których można oddychać. Dosięgnęliśmy głębokości szesnastu tysięcy metrów; statek nasz wytrzymywał wówczas ciśnienie tysiąca sześciuset atmosfer. - Co za chwila! - zawołałem - Przebiegać głębokości, do których nigdy jeszcze człowiek nie dotarł? Kapitanie, co za wspaniałe skały i groty! Ostatnie to zaułki ziemskiego globu, w których życie już nie istnieje. Jaka szkoda, że z tych nieznanych okolic nie zostanie nam nic prócz wspomnienia! - Może pan chce, panie profesorze, mieć coś lepszego niż wspomnienie? - Co pan chce przez to powiedzieć, kapitanie? - To, że możemy sobie sfotografować widok tych zapadłych podmorskich okolic. Nie zdołałem jeszcze wyrazić kapitanowi mego zdziwienia na tę propozycję, a już na jego rozkaz przyniesiono aparat fotograficzny do salonu. Ściany przestronnie odsłonięte pozwalały pochwycić obraz płynu wodnego oświetlonego dokładnie światłem elektrycznym. Nie było ani cieniowania, ani stopniowania w naszym sztucznym świetle; słońce nie byłoby dogodniejsze do tej czynności. Zatrzymano statek, skierowano aparat fotograficzny na głębinę oceanu i po kilku sekundach otrzymaliśmy negatyw. Widzę teraz przed sobą te skały pierwotne, do których nigdy nie dotarło światło słoneczne; te groty ogromne, wyżłobione w skalistych masach; te profile czystości niezrównanej, czarno przedstawiającej się na obrazie, jak gdyby go stworzył jakiś malarz, flamandzki. A w tle widnokrąg gór, ta wspaniała linia falistych kształtów, stanowiąca krańce widnokręgu. Nie można opisać tych skał wygładzonych, czarnych, błyszczących, bez ździebełka meszku, bez plamki; tych kształtów osobliwych, a mocno ułożonych na podścielisku piaszczystym, błyszczącym w świetle elektrycznym, padającym z naszej latarni. Po zakończeniu fotografowania kapitan Nemo powiedział: - Czas już opuścić te głębiny, panie profesorze; nie trzeba prowokować losu i narażać naszego statku dłużej na tak wysokie ciśnienie. - A więc płyńmy do góry. - Proszę się trzymać! Jeszcze nie odgadłem, dlaczego mi się każe dobrze trzymać, gdy coś rzuciło mnie na podłogę. Na rozkaz kapitana zwrócono prostopadle, pochyło dotąd nastawione, linie biegu, działanie śruby odwrócono i „Nautilus", jak balon porwany gwałtownym prądem powietrza, wznosił się z błyskawiczną szybkością, przecinał wody, drgając i grzmiąc cały. W cztery minuty przebyliśmy cztery mile przestrzeni oddzielającej nas od powierzchni oceanu. Statek rozpędzony wyskoczył nad poziom wód, jak jakaś latająca ryba - a spadając znów na fale, wyparł je do gigantycznej wysokości. ' Największa głębokość, stwierdzona w Rowie Mariańskim na Oceanie Spokojnym, wynosi 11 034 m. ROZDZIAŁ XII Kaszaloty i wieloryby Nocą z 13 na 14 marca „Nautilus" wrócił do kierunku na południe. Myślałem, że dotarłszy do przylądka Horn, zawróci się na zachód i skieruje na Ocean Spokojny, by tam zakończyć swą drogę dookoła Ziemi. Stało się inaczej; popłynęliśmy dalej ku Australii! Więc gdzie się udamy? Do bieguna. To szaleństwo! Zacząłem przypuszczać, że zuchwalstwa kapitana Nemo usprawiedliwią obawy Neda. Od niejakiego czasu nie przedstawiał mi już Kanadyjczyk swych projektów ucieczki; stał się małomówny, milczący. Widziałem, że niewola ciążyła mu niezmiernie, że się w nim gromadziły burze gniewu. Jego oczy płonęły ciemnym ogniem, gdy spotykał kapitana - i obawiałem się ciągle, aby wrodzona gwałtowność Kanadyjczyka nie spowodowała jakiegoś wybuchu. Dnia 14 przyszedł z Conseilem do mej kajuty; zapytałem ich, co mi powiedzą. - Chcę panu zadać jedno maleńkie pytanie - rzekł Ned. - I owszem, słucham. - Jak pan myśli, ilu ludzi jest na pokładzie „Nautilusa"? - Nie umiem na to odpowiedzieć, mój przyjacielu. - Zdaje mi się, że obsługa tego statku niewielu potrzebuje ludzi. - Zapewne - odpowiedziałem - zdaje mi się, według tego, jak jest urządzony, że dwunastu ludzi powinno mu wystarczyć. - Racja - rzekł Kanadyjczyk - do czego by ich tu więcej było potrzeba? Patrzyłem bystro w oczy Kanadyjczykowi, starając się odgadnąć jego zamiary. - „Nautilus", jak mi się zdaje, nie tylko jest statkiem, ale i schronieniem dla tych, którzy jak i kapitan Nemo, zerwali ze światem. - Być to może - wtrącił Conseil - ale w końcu „Nautilus" może pomieścić pewną tylko liczbę ludzi i może pan potrafiłby ich obliczyć? - A to jakim sposobem, Conseilu? - Przez kombinację. Znając objętość statku, a więc i ilość powietrza, jaką zawiera; wiedząc z drugiej strony, ile go każdy człowiek zużywa przez oddy- chanie, można coś wywnioskować z konieczności wypływania „Nautilusa" co dwadzieścia cztery godziny na powierzchnię... Conscil skończył to, co chciał powiedzieć, ale odgadłem resztę. - Rozumiem - powiedziałem - ale ten rachunek, łatwy zresztą do wykonania, da liczbę bardzo niepewną. - Mniejsza o to - odparł Kanadyjczyk z naciskiem. - A więc liczmy. Każdy człowiek potrzebuje na godzinę tyle tlenu, ile zawiera sto kwart powietrza; a więc w ciągu dwudziestu czterech godzin zużywa dwa tysiące czterysta kwart powietrza. Poszukajmy teraz, ile razy w objętości „Nautilusa" zmieści się dwa tysiące czterysta kwart powietrza. - Otóż to właśnie! - wtrącił Conseil. - Objętość tego statku wynosi tysiąc pięćset ton, a jedna tona znaczy tysiąc kwart; więc „Nautilus" zawiera w sobie milion pięćset tysięcy kwart, co podzieliwszy przez dwa tysiące czterysta... (Policzyłem szybko za pomocą ołówka) otrzymamy wynik sześćset dwadzieścia pięć. Zatem powietrze zawarte w „Nautilusie" mogłoby wystarczyć dla sześciuset dwudziestu pięciu ludzi przez dwadzieścia cztery godziny. - Sześciuset dwudziestu pięciu! - wykrzyknął Ned. - Pewnym więc być można, że załoga, dowódcy i my w końcu, nie stanowimy wszyscy razem ani dziesiątej części tej liczby. - l to za dużo na trzech! - milczał Conseil. - Tak więc, mój kochany Nedzie, musisz być cierpliwy. - Mało jest powiedzieć, cierpliwy - trzeba być zrezygnowanym. Conseil słusznie powiedział. - Ale przecież - dodał Conseil - niemożliwe, aby ten kapitan Nemo płynął ciągle na południe; będzie musiał się zatrzymać, choćby przed samym biegunem - wówczas wróci na bardziej cywilizowane morza. Wtedy pomyślimy o spełnieniu naszych zamiarów. Kanadyjczyk potrząsnął głową, potarł dłonią czoło i odszedł, nic nie mówiąc. - Niech mi wolno będzie zrobić jedną uwagę - rzekł wówczas Conseil - ten biedny Ned ciągle myśli tylko o tym, czego mieć nie może. Dawne jego życie ciągle mu przychodzi do głowy i żałuje wszystkiego, czego musi sobie odmówić. Gniotą go dawne wspomnienia i dlatego jest smutny. Co on tu ma do roboty? Ani on nie jest taki uczony jak pan, ani nie kocha się tak jak my w osobliwościach morza; poświęciłby wszystko, aby się dostać do jakiej knajpy w swym kraju. Zapewne, że jednostajność życia na „Nautilusie" musiała być nieznośna dla Kanadyjczyka przywykłego do życia swobodnego i czynnego. Rzadko zdarzało się coś takiego, co mogłoby go głęboko zająć. Przecież właśnie tego dmą zdarzyło się coś, co mu przypomniało jego piękne dni wielorybnika. Około jedenastej przed południem „Nautilus", płynący na powierzchni, wpadł między stado wielorybów - co mnie nie zdziwiło, bo wiedziałem, że te zawzięcie prześladowane zwierzęta schroniły się w okolice położone pod wysokimi szerokościami. Wieloryb gra ważną rolę w świecie morskim, a jego wpływ na odkrycia geograficzne był znaczący. Uganiający się za wielorybami Baskowie, potem Asturyjczycy, dalej Anglicy i Holendrzy ośmielili się do oceanu; to wieloryby prowadziły ich z jednego końca Ziemi w drugi. Wieloryby lubią zamieszkiwać morza australijskie i lodowate; stare legendy utrzymują nawet, że rybacy zapędzali się za nimi aż o siedem mil od Bieguna Północnego. Być może, że tak nie było, ale będzie; polując na wieloryby, ludzie dotrą do Bieguna Północnego i Południowego, punktów Ziemi nie poznanych dotąd. Siedzieliśmy na wierzchu statku podczas morza zupełnie spokojnego. Kanadyjczyk pierwszy dostrzegł, a on nie mógł się omylić, wieloryba na widnokręgu w stronie wschodniej. Wpatrzywszy się pilnie, można było widzieć jego czarniawy grzbiet, wznoszący się i kryjący na przemian, o jakieś pięć mil od „Nautilusa". - Ach! - zawołał Ned - gdybym był teraz na pokładzie jakiegoś statku wielorybniczego! Dopiero miałbym rozkosz! Ogromny to jakiś okaz! Patrzcie państwo, jak potężne strumienie wody biją z jego otworów. Niech diabli porwą, że człowiek siedzi tu jak przykuty na tym kawałku blachy! - Widzę, że jeszcze nie zapomniałeś swoich dawnych nawyków, przyjacielu! - Czy j akikolwiek wielorybnik zapomnieć może swego zawodu? Czy się kiedykolwiek znudzą wzruszenia, jakich się przy polowaniu na wieloryby doznaje? - Pewnie nigdy nie polowałeś na tych wodach? - Nigdy, panie profesorze; tylko na morzach północnych, tak w Cieśninie Beringa, jak i w Cieśninie Davisa. - Więc nie spotkałeś się jeszcze z wielorybami australijskimi. Tamte północne nie odważyłyby się przekroczyć gorących wód równika. - Co też pan mówi, panie profesorze! - rzekł Kanadyjczyk z niedowierzaniem. - Mówię, jak jest. - A to dopiero! A przecież ja sam, nic dawniej jak półtrzecia roku temu, schwytałem blisko Grenlandii wieloryba, mającego jeszcze w sobie harpun jednego z wielorybników z Cieśniny Beringa. Pytam się pana, czy mogło tak być, aby wieloryb, uderzony harpunem na zachodzie Ameryki, dostał się na wschodnią jej stronę, jeśli nie przepłynął koło przylądka Horn, lub Przylądka Dobrej Nadziei, a więc nie przebył równika? - Powiem na to - odparłem - że wieloryby trzymają się pewnych miejsc, a ich gatunki żyją tylko w pewnych właściwych im morzach, których nigdy nie opuszczają. Jeśli jeden z nich przeszedł z Cieśniny Beringa do Cieśniny Davi- sa, to dlatego że jest przejście północne między tymi dwoma morzami, czy to od strom Ameryki, czy od strony Azji. - Czyja mam temu wierzyć? - zapytał Kanadyjczyk, przymrużając jedno oko. - Trzeba wierzyć, kiedy pan profesor mówi - odpowiedział Conseil. - Ale czy to zaraz znaczy, że jeśli nigdy nie polowałem w tych stronach, to już nie znam się z tutejszymi wielorybami? - Ja tak twierdzę, mój przyjacielu. - To jeden powód więcej, żeby się z nimi zapoznać - zauważył Conseil. - Patrz, patrz! - krzyknął Kanadyjczyk wzruszonym głosem - zbliża się do nas! Idzie do mnie, kpi sobie ze mnie! Wie, że mu nic zrobić nie mogę! Ned tłukł nogą o pokład; jego ręka drżała, jak gdyby w istocie trzymał w niej harpun. - Czy te zwierzęta są równie wielkie - zapytał - jak te, co żyją w morzach północnych? - Prawie równie wielkie - odpowiedziałem. - O! boja proszę pana, widziałem ogromne wieloryby! Takie, które były blisko sto stóp drugie. A słyszałem, że są przy wyspach Aleuckich okazy długie na sto pięćdziesiąt stóp. - Przesadzono najpewniej, kochany Nedzie. - Ach! Oto podpływa coraz bliżej nas - wolał Kanadyjczyk, nie spuszczając wzroku z morza - idzie prosto na nas! Pan mówi o kaszalocie jakby o jakimś drobmm stworzeniu, a jednak ja słyszałem, że i one bywają ogromne. A jakie one mądre! Podobno niektóre z nich okręcają się roślinami wodnymi, żeby ich nie wypatrzono, żeby myślano, że to wysepka. Ludzie wysiadają na nie jak na ląd, usadawiają się tam, rozpalają ogień... - Budują na nich domy - dorzucił Conseil. - Ma się rozumieć! - dodał, śmiejąc się Ned. - Aż nagle zwierzę zanurza się w wodę i zabiera z sobą mieszkańców na dno. - Mówił o tym wszystkim sławny na morzu podróżnik, Sindbad - dodałem, śmiejąc się jak i inni. - Widać, mój Nedzie, że lubisz historyjki o rzeczach nadzwyczajnych. Co to musiały być za olbrzymy! Przecież nie wierzymy temu wszystkiemu. - Panie przy rodoznawco - odparł Kanadyjczyk - jeżeli chodzi o wieloryby, to we wszystko można wierzyć. Proszę popatrzeć jak on sunie... a jak się ukrywa!... Mówią, że te zwierzęta mogą opłynąć świat w ciągu piętnastu dni. - Nie powiem, że to być nie może. - Ale tego pan pewnie nie wie, panie Aronnax, że zaraz po stworzeniu świata wieloryby mogły pływać jeszcze szybciej. - Doprawdy - a to dlaczego? - Bo wówczas ruszały ogonem w poprzek, na prawo i na lewo. Gdy jednak Stwórca zobaczył, że za prędko pływają, spłaszczył im ogon przeciwnie, niż miały go spłaszczony dawniej i teraz poruszają nim i biją wodę z góry na dół, ze szkodą dla swej szybkości. - A to doskonale! - powiedziałem, a przybierając dawniejszy ton Kanadyjczyka, dodałem - Mam temu wierzyć? - Niekoniecznie - odpowiedział Ned - nie więcej jak i w to, gdybym powiedział, że bywają wieloryby długie na 300 stóp, a ważące 100 000 funtów. - Byłoby to bardzo wiele - odparłem. - A jednak muszą być niektóre ogromne, skoro, jak utrzymują niektórzy, można mieć z jednego wieloryba sto dwadzieścia beczek tranu. - Tyle już i ja widziałem - rzekł Ned. - Wierzę temu. że niekiedy wieloryb równa się stu ogromnym słoniom. Pomyślcie tylko, co za potęga, taka machina rzucona z całą szybkością! - A czy to prawda - zapytał Cosneil - że wieloryb może zatopić okręt? - Okręt nie wydaje mi się, choć opowiadają, że w 1820 r. właśnie na tych samych morzach południowych, na których jesteśmy, wieloryb rzucił się na okręt „Essax" i odepchnął go z taką gwałtownością, że statek ten odskoczył z szybkością czterech metrów na sekundę. Woda dostała się do niego od tyłu i okręt zatonął prawie natychmiast. Ned spojrzał na mnie filuternie: - Ja także poznałem, co to jest uderzenie ogona wielorybiego - rzekł - rozumie się, że tylko w moją łódź. Ja i moi towarzysze wylecieliśmy w górę na sześć metrów. Ale to chyba był maleńki wielorybek, przy tym wielorybie, o którym mówi pan profesor. - Czy te zwierzęta długo żyją? - zapytał Conseil. - Tysiąc lat - odpowiedział bez namysłu Kanadyjczyk. - A skąd wiesz o tym? - Bo tak mówią. - A dlaczego tak mówią? - Bo wiedzą. - Nie, mój kochany, nie wiedzą, tylko przypuszczają, opierając się na rozumowaniu. Po raz pierwszy zaczęto polować na wieloryby czterysta lat temu. Zwierzęta te były wówczas większe, niż dzisiaj. Więc naturalnie można przypuszczać, że mniejszy wzrost dzisiejszych pochodzi stąd. iż nie dają im czasu wyrosnąć jak należy. Dlatego Buffon powiedział, że one mogą i powinny żyć tysiąc lat. Rozumiecie mnie? Ned nie słyszał, bo nie słuchał; pożerał oczami ciągle zbliżającego się wieloryba. - Ach! - zawołał - to nie jest jeden wieloryb! Jest ich tani dziesięć czy dwadzieścia - cała gromada! A ja nic nie mogę zrobić, jak bym miał ręce i nogi związane! - Ależ - zauważył Conseil - trzeba iść do kapitana prosić, żeby pozwolił zapolować. Jeszcze nie skończył, a już Ned zsunął się otworem do wnętrza statku i poleciał szukać kapitana. Niebawem przybyli obaj na zewnętrzny pokład Kapitan przypatrywał się gromadzie wielorybów, igrających może o milę od „Nautilusa". - To wieloryby australijskie - rzekł - statki wielorybnicze majątek by tu znalazły. - A więc, panie kapitanie - odezwał się Ned - nie mógłbym ja zapolować na nie, choćby dlatego tylko, bym nie zapomniał mego dawnego rzemiosła? - Po co polować dla samego tylko zabijania? - rzekł kapitan - nie potrzebujemy tranu. - A jednak pozwolił pan gonić na Morzu Czerwonym za dugoniem! - Bo chciałem dać mej załodze świeżego mięsa, tutaj zaś byłoby to zabijanie dla zabijania tylko. Wiem ja dobrze, że ludzie przywłaszczają sobie ten przywilej, ale ja nie pozwalani na takie mordercze zabawki. Podobni tobie, panie Nedzie, zabijając wieloryby, stworzenia dobre i nieszkodliwe, spełniają czyn naganny; a już wypleniono w Zatoce Baffma te pożyteczne zwierzęta. Daj spokój tym biedakom. Dosyć oni mają naturalnych nieprzyjaciół, kasza- lotów, mieczników, ryb pil, żebyś jeszcze i ty, panie Nedzie, chciał ich niszczyć. Łatwo sobie wyobrazić, jaką miał minę Ned, słuchając tej lekcji moralności. Na co się przydały zapalonemu myśliwemu takie argumenty? Ned patrzył na kapitana i widocznie go nie rozumiał. A jednak kapitan miał słuszność - bo zacięte i nierozważne prześladowanie wielorybów sprawi, że nadejdzie czas. w którym nie będzie już wielorybów w oceanie. Ned gwizdał z cicha amerykańską piosenkę Yankee doodle, włożył ręce w kieszenie i odwrócił się tyłem do nas. Kapitan przypatrywał się ciągle gromadzie wielorybów i powiedział do mnie: - Miałem słuszność, mówiąc, że nie licząc człowieka, wieloryby mają dosyć naturalnych nieprzyjaciół; te oto będą miały niezadługo do czynienia z groźnymi przeciwnikami. Widzi pan, panie Aronnax, tam pod wiatr o osiem mil może od nas, te czarne, poruszające się punkty? - Widzę, kapitanie. - Są to kaszaloty, straszne zwierzęta! Spotykałem niekiedy ich gromad) liczące po dwieście lub trzysta sztuk. O! te należy tępić, bo to są okrutne i złośliwe stworzenia. Na te słowa Kanadyjczyk obrócił się nagle. - Więc, panie kapitanie - powiedziałem - pozwól mu spróbować dla dobra samych wielorybów. - Na co się narażać, panie profesorze? „Nautilus" sam im poradzi. Ma on stalową ostrogę, która tyle znaczy przynajmniej, co harpun wielorybnika. Ned wzruszył ramionami, co miało znaczyć: „kto słyszał, żeby ostrogą statku uderzać na takie stworzenia, kiedy można harpunem?" - Czekajże, panie Aronnax - rzekł kapitan - zobaczy pan polowanie, jakiego nie widział pan jeszcze. Będę bez litości dla tych okrutnych istot, bo to tylko paszczęka i zęby! „Paszczęka i zęby!" - nie można trafniej określić kaszalota mięsożernego, dochodzącego niekiedy do dwudziestu pięciu metrów długości. Ogromna głowa tego potwora morskiego zajmuje około trzeciej części całego ciała. Lepiej jest on uzbrojony niż wieloryb, mający tylko szczękę górną zaopatrzoną fiszbinem, kiedy kaszalot ma dwadzieścia pięć zębów grubych, wysokich na dwadzieścia centymetrów, okrągłych i zaostrzonych, z których każdy waży dwa funty. W górnej części ogromnego łba i wielkich wklęsłościach poprzegradza- nych ścianami chrząstkowatymi, znajduje się trzysta do czterystu kilogramów najkosztowniejszego tranu wielorybiego. Porwał, czyli kaszalot jest zwierzęciem niezgrabnym, ssakiem raczej niż rybą; budowie jego zdaje się czegoś brakować z lewej strony - widzi tylko prawym okiem. Potworna gromada kaszalotów zbliżała się ciągle; dostrzegła wieloryby i chciała rzucić się na nie. Z góry można było być pewnym, że kaszaloty zwyciężą, bo i lepiej są zbudowane do walki za spokojnym nieprzyjacielem, i dłużej mogą wytrwać pod wodą bez wypływania na powierzchnię dla oddechu. Czas było biec na pomoc wielorybom. „Nautilus" zanurzył się; ja, Ned i Conseil zasiedliśmy przy szklanych ścianach salonu. Kapitan Nemo poszedł do klatki sternika, by kierować swym statkiem jako narzędziem zniszczenia. Wkrótce poczuliśmy przyspieszone uderzenia śruby dla zwiększenia szybkości statku. Walka kaszalotów z wielorybami już się rozpoczęła, gdy „Nautilus" podpłynął i zwrócił się tak, by rozdzielić gromadę napastników. Początkowo nie zwracały uwagi na nowego potwora, mieszającego się do walki; ale wkrótce musiały się strzec jego ciosów. Co za spotkanie! Sam Ned wkrótce dal się porwać zapałowi i zaczął przyklaskiwać. „Nautilus" stał się straszliwym harpunem miotanym ręką kapitana. Ciskał się na olbrzymie cielska i przecinał je na pół, zostawiając za sobą drgające dwie części zwierzęcia. Nie czuł nawet potężnych uderzeń ogonów tłukących jego boki, ani tych, których sam dokonywał. Zabiwszy jednego prze- ciwnika, rzucał się na drugiego, odwracając się na miejscu, żeby mu nieprzyjaciel nie umknął; posuwał się, cofał, zagłębiał się ze ściganym przeciwnikiem, wracając w górę, gdy tamten wracał, zadając mu cios w pół lub ukośnie, przecinając lub rozdzierając, przebijając swoją straszliwą ostrogą. Potworna rzeź i łoskot na powierzchni fal! Słychać było jakiś szczególny gwizd rozgniewanych potworowi właściwe im w przerażeniu chrapanie. Wśród warstw wody tak głębokich, że zwykle bywają spokojne, ogony tych zwierząt sprawiały kołysanie się fal jak na powierzchni. Walka, której kaszaloty nie mogły uniknąć, trwała około godziny. Łączyły się one niejednokrotnie i uderzały razem na statek, jak gdyby go własnym ciężarem zgnieść chciały. Przez szyby „Nautilusa" widać było ich ogromne paszcze i groźne spojrzenia. Ned nie mógł się powstrzymać, by im nie grozić i nie złorzeczyć. Usiłowały zająć paszczą nasz statek, jak psy dopadające dzika pod lasem. Ale „Nautilus" porwał je z sobą, unosił w górę lub zatapiał, nie czując ich ciężaru, tym mniej ich tłoczenia. Nareszcie gromada kaszalotów przerzedziła się, fale uspokoiły się, Wypłynęliśmy na powierzchnię, otworzono wyjście i wstąpiliśmy na pokład. Morze pokryte były pokaleczonymi trupami. Gwałtowny jakiś wybuch nic zdołałby bardziej porozdzierać, poszarpać tych mięsistych mas. Pływaliśmy wśród ciał olbrzymich, niebieskawych na grzbiecie, białawych pod brzuchem i jakby garbatych od ogromnych na nich narośli. Kilka kaszalotów widać było na horyzoncie, jak uciekały przerażone. Na przestrzeni kilku kilometrów morze rumieniło się od krwi, wśród której pływał „Nautilus". - I co, panie Land? - zapytał kapitan, przystępując do nas. - A? Cóż, panie kapitanie - odpowiedział Kanadyjczyk uspokojony już ze swego uniesienia - było to straszne widowisko! Aleja nie jestem rzeźnikiem. tylko myśliwym - a to była rzeź! - Była to rzeź zwierząt złoczyńców - odpowiedział kapitan - „Nautilus" to nie nóż przecież. - Już ja wolę mój harpun - odparł Kanadyjczyk. - Każdy używa swej broni - rzekł kapitan, patrząc znacząco na Neda. Ten ostatni gotów był posunąć się do jakiejś gwałtowności, z której mogłyby wyniknąć smutne skutki. Ale gniew jego zelżał na widok wieloryba, do którego się „Nautilus" właśnie zbliżał. Zwierzę to nie uniknęło zębów kaszalota. Był to wieloryb australijski. z głową spłaszczoną, całkowicie czarną. Leżał na boku, nieżywy; jego brzuch rozpłatany był paszczęką napastniczego nieprzyjaciela! U poszarpanych płetw wieloryba trzymał się jeszcze mały wielorybek, także nieżywy. Przez jego otwarty pysk przelewała się woda, szemrząc między o fiszbinami. Kapitan kazał skierować statek tuż obok trupa wieloryba. Dwaj jego ludzie weszli na zwierzę i z wielkim moim podziwem wydobywali z rozpłata- nej piersi wszystko znajdujące się w niej mleko, którego było dwie albo trzy beczki. Kapitan ofiarował mi filiżankę tego mleka, ciepłego jeszcze. Zdobyłem się na oświadczenie, że mleko to jest wyborne i że niczym nie różni się od krowiego. Przyznałem, że tak jest, gdy skosztowałem. Była to więc pożyteczna zdobycz dla załogi - bo można było mieć z tego mleka masło lub ser, urozmaicające pożywienie na statku. Z niepokojem zauważyłem, że od tego dnia stosunek Neda dla kapitana stał się jeszcze gorszy, niż był dotąd. Postanowiłem z bliska czuwać nad mową i gestami Kanadyjczyka. ROZDZIAŁ XIII Ławica lodowa „Nautilus" wrócił do swego poprzedniego kierunku na południe, sunąc ze znakomitą prędkością po pięćdziesiątym południku. Chciał dosięgnąć bieguna? Nie przypuszczałem, wiedząc, że dotąd wszelkie usiłowania dotarcia do tego punktu globu były daremne. Zresztą pora była już bardzo spóźniona, albowiem 13 marzec przy Biegunie Południowym jest tym samym, czym 13 wrzesień przy Północnym. Zaczyna się wówczas period równonocny. Dnia 14 marca pod 55° szerokości spotkaliśmy pływające lodowce, niewielkie kawały, mające w przecięciu do dwudziestu pięciu stóp, tworzące jak gdyby skały, o które morze ze szmerem się ocierało. „Nautilus" płynął po powierzchni. Polujący już dawniej na morzach północnych Ned oswojony był z widokiem tych lodowych wysepek, ja i Conseil podziwialiśmy je po raz pierwszy dopiero. W oddali na południowym widnokręgu rozciągała się biała błyszcząca wstęga. Wielorybnicy nazwali ją „ice- blink" - lodowe mrugnięcie. Nigdy chmury, niezależnie od swej grubości, nie zdołałyby jej zaciemnić. To ławica lodowa. Wkrótce też spotkaliśmy większe kawały lodu, a ich blask zmieniał się odpowiednio do kaprysów atmosfery. Niektóre z tych mas wyglądały jakby żyłami zielonymi napuszczone, niby siarczanem miedzi (koperwas); inne zdawały się być ogromnymi ametystami, które światło przenika; jedne odbijały promienie dzienne na tysiącznych powierzchniach ich kryształów; inne znów przybierały wszystkie odcienie i kolory wapieni, które starczyłyby na zbudowanie z marmuru ogromnego miasta. Im dalej posuwaliśmy się na południe, tym większe były rozmiary tych mas pływających, a one same coraz liczniejsze. Tysiące ptaków podbiegunowych, jak petrele północne, warcabnicc i inne; wszystko to ogłuszało nas swoim krzykiem. Niektóre brały nasz statek za ciało nieżywego wieloryba; siadały na nim i usiłowały dziobać jego dźwięczną powierzchnię. Kapitan często przesiadywał na zewnątrz statku podczas tej żeglugi między lodami, pilnie przyglądając się nieznanym przestrzeniom. Jego spokojne wejrzenie zapalało się niekiedy. Być może, iż sobie myślał, że na tych masach podbiegunowych, wzbronionych niejako ludziom, on sam jest tylko panem, sam może poznawać niedostępne innym przestrzenie. Być może, iż myślał coś podobnego, ale milczał zagłębiony w zamyśleniu, z którego tylko wyrywała go niekiedy konieczność pokierowania osobiście statkiem pomiędzy lodami. A po mistrzowsku umiał unikać uderzenia o lodowiska rozległe czasem bardzo. a wysokie na 70 do 80 metrów. Nieraz zdawało się, że już dalej posunąć się nie można było, szczególniej od 60° szerokości. Ale kapitan tak uparcie szukał przejścia, że zawsze znalazł jakąś ciasną szparę, w którą się śmiało zapuszczał, choć widział, że się ona za nim zamknie. Wiedziony biegłą ręką kapitana „Nautilus" minął lodowiska różnego rodzaju i rozmaicie nazywane przez żeglarzy, stosownie do kształtu i wielkości: „ice- berg", to jest góry, „ice- fields", to jest lite i bezgraniczne na pozór pola lodowate, „drift- ice", czyli pływające lodowce, „packs" to jest pola połamane, nazywane „palchs", gdy są okrągłe, a „streanes", gdy się składają z podłużnych kawałków. Temperatura powietrza była dosyć mroźna; termometr wystawiony na zewnątrz wskazywał dwa lub trzy stopnie poniżej zera. Ale byliśmy ciepło poubierani, w futra z fok lub niedźwiedzi morskich. Wnętrze „Nautilusa", regularnie ogrzewane za pomocą elektrycznych przyrządów, pozwalało nam nie lękać się daleko mocniejszego mrozu. Zresztą mogliśmy się zapuścić w głębiny morza, a tam znaleźlibyśmy znośniejszą temperaturę. Gdybyśmy dwa miesiące wcześniej dotarli pod tę szerokość geograficzną - mielibyśmy ciągły dzień; o tej porze roku były już trzy, cztery godziny nocy. Później przez sześć miesięcy miała tam trwać noc bez ustanku. Dnia 15 marca minęliśmy wyspy Południowe Szetlandy i Orkady. Mówił mi kapitan, że w tych stronach i przy tych lądach żyło tam mnóstwo fok, ale nieumiarkowana chciwość wielorybników angielskich i amerykańskich, niszczących młode foki i samice, wytępiła zupełnie te zwierzęta - i teraz milczenie zalega te strony, tak pełne dawniej życia. Nazajutrz, dnia 16 marca, około godziny ósmej rano „Nautilus", płynąc ciągle po pięćdziesiątym piątym południku, przebył koło podbiegunowe południowe. Lody otaczały nas ze wszystkich stron i zamykały widnokrąg. Jednak kapitan Nemo wślizgiwał się z przejścia w przejście i posuwał się ciągle. Zapytywałem sam siebie: gdzie on myśli się dostać? Conseil utrzymywał, że będzie się posuwał tak długo, jak będzie mógł, a potem stanie. Ja nie mógłbym przysiąc, że tak będzie. Szczerze mówiąc, podobała mi się dosyć ta awanturnicza wycieczka. Zachwycało mnie piękno tych nieznanych mi okolic. Lodowce miały wspaniałe kształty. Tu wyglądały jak jakieś miasto wschodnie, z niezliczonymi meczetami i minaretami; tam znów jakby miasto wstrząśnieniem ziemi ciśnięte na równinę i zburzone. Widoki te przedstawiały się to w różnych barwach promieni słonecznych ukośnie podających, to w tumanach szarej mgły lub w śnieżnym huraganie. Ze wszystkich stron dawały się słyszeć potężne pękania, łoskot walących się gór lodowych, zmieniających gruntownie krajobraz. Jeśli podczas tych łomotów „Nautilus" był w głębi wód, to odgłosy dochodziły do nas z przerażającą gwałtownością, a walenie się mas lodowych wzruszało wodę do znacznej bardzo głębokości. Wówczas „Nautilus" zataczał się lub kołysał oddany na działanie przemożnej siły wstrząśniętych wód. Niejednokrotnie, nie widząc żadnego już przejścia, myślałem, że stanowczo zostaliśmy zamknięci między lodami - ale instynkt kapitana umiał z najlżejszej nawet wskazówki wnioskować o nowym przejściu i znajdywać je. Nigdy się nie zawiódł na przypuszczeniach, opierających się na drobnych strumykach niebieskawej wody, spływających z gór lodowych. Toteż byłem pewny, że nie pierwszy raz przebywa w tych okolicach Bieguna Południowego. Nadeszła jednak chwila, a stało się to 16 marca, że już niemożliwe było dalej płynąć. Nie była to ławica lodowa, ale obszerne pole kry, która do siebie poprzymarzała. Ale i to nie zatrzymywało kapitana Nemo. Rzucał on swój statek na lody, jakby klin w jakąś kruchą masę, i rozcinał ją przy przerażającym trzasku. „Nautilus" zdawał mi się wówczas taranem, jakiego niegdyś używano do rozbijania murów obronnych. Kawały lodu, wypierane gwałtownie w górę, zapadały wkoło nas w postaci olbrzymiego gradu. Samą siłą rzutu statek otwierał sobie kanał i zapuszczał się w niego. Niekiedy, porywany sam swym zamachem, wślizgiwał się na lód, druzgotał go swym ciężarem; albo jeśli się zakopał w lodowiska, kruszył je samym kołysaniem się z przodu do tyłu i szeroko je rozszczerbiał. Czasem padał gwałtowny grad, a mgły bywały tak gęste, że z jednej strony platformy nie było widać drugiego jej końca. Wiatr przerzucał się nagle z jednego kierunku w drugi. Śnieg marzł w tak twarde warstwy, że trzeba je było rozbijać ostrymi drągami. Gdy temperatura zewnętrzna dochodziła do 5° poniżej zera, „Nautilus" obmarzał wokoło. Statek zwyczajny zostałby całkowicie unieruchomiony, gdyż zamarzłyby wszystkie jego urządzenia. Tylko statek bez żagli i poruszany energią elektryczną, nie potrzebujący zatem ognia pod kotłem, mógł sobie tutaj poradzić. Barometr stał ciągle bardzo nisko; spadł nawet do 70° 5'. Co do busoli, ta już nic pewnego nie wskazywała; igła jej ciągle przybierała sprzeczne kierunki w tej bliskości bieguna magnetycznego południowego Ziemi. Bo według Hanstena punkt magnetyczny pada prawie na przecięciu się 70° szerokości ze 130° długości; według zaś obserwacji Duperreza na przecięciu się 70° 30' szerokości, a 135° długości. Żeby dojść prawdy, należałoby nanieść dokładnie pomiary na busolach poumieszczanych w różnych miejscach statku i wziąć przeciętną wyników obserwacji. Tymczasem opierano się na przybliżonym oszacowaniu przebytej drogi; ale ta metoda nie może być dokładna przy ciągłym zawracaniu, zmieniającym, co chwilę punkty obserwacyjne. Ostatecznie dnia 18 marca, przeprowadziwszy ze dwadzieścia daremnych szturmów, „Nautilus" został ostatecznie zatrzymany. Przed nim nie były już lodowiska okrągłe lub podłużne, pola lodowe lub góry, ale bezgraniczna i nieruchoma tama lodowa, zbudowana z przymarzłych do siebie gór. - To ławica lodowa - rzekł Kanadyjczyk. Pojąłem, że dla Neda i każdego żeglarza, który nas w tych miejscach wyprzedził, była to zapora nie do przebycia. Słońce pokazało się jeszcze na krótki czas w południe: kapitan skorzystał z tego, żeby ocenić położenie astronomiczne miejsca, w którym się znajdował. Okazało się, że jesteśmy pod 51° 30' długości, a 67° 39' szerokości południowej. Był to więc punkt daleko wysunięty w stronę bieguna południowego. Nie widać było śladu morza i płynnej powierzchni. Przed nami ciągnęła się rozległa najeżona równina, napiętrzona blokami lodowymi bezładnie nagromadzonymi, tak jak to bywa na wielkich zamarzniętych rzekach, tylko na dużo większą skalę. Tu i ówdzie szczyty ostre lub pojedyncze iglice wznosiły się wysoko na dwieście stóp; tam znów szereg pagórków ostro zakończonych, obleczonych barwą szarą, odbijał w sobie, jak w zwierciadle, kilka promieni słonecznych, na pół zatopionych we mgle. A nad tą lodowatą pustynią trwało milczenie, ledwie niekiedy przerwane odgłosem skrzydeł przelatującego samotnie petrela lodowego. Wszystko tu zlodowaciało - nawet głos! „Nautilus" musiał się więc zatrzymać w swym biegu awanturniczym po polach lodowych. - No! Jeżeli jeszcze teraz kapitan Nemo pójdzie dalej - mówił Ned - będzie geniuszem! - A to dlaczego? - Bo nikt nie zdoła przebyć ławicy lodowej. Ten pański kapitan może bardzo wiele, ale do tysiąca diabłów, przecież nie będzie mocniejszy niż natura! A gdzie ona powie: stój! - tam już trzeba stanąć, choćby się nie chciało. - To prawda. A jednak, tak chciałbym widzieć, co jest za tą ławicą! Ten mur lodowy gniewa mnie niezmiernie. - Słusznie pan mówi - rzekł Conseil - mury zostały wynalezione dla drażnienia uczonych. Nigdzie nie powinno być murów. - Mniejsza o nie, bo przecież wiadomo, co jest za tą ławicą - wtrącił Kanadyjczyk. - A co jest? - zapytałem. - Lód i ciągle lód - nic więcej. Nikt nie dostanie się poza ławicę. Niestety, Ned miał słuszność. Dopóki okręty nie będą tak urządzone, by mogły pływać po lądach, będą się musiały zatrzymywać przy ławicy. Toteż i „Nautilus", mimo potężnych środków, którymi rozporządzał, nie mógł rozbić lodów i zmuszony został do znieruchomienia. Tak się dzieje zazwyczaj, że kto nie może iść naprzód, ten się wraca; ale tu inna była sytuacja. Wrócić było takim samym niepodobieństwem, jak iść naprzód, bo przejścia zamknęły się za nami. l gdyby tylko przez czas krótki „Nautilus" stal nieruchomy, zamarzłby całkowicie. Nawet mu się to zdarzyło około drugiej po południu; wokoło niego utworzył się niesłychanie prędko lód. Przyznaję, że postępowanie kapitana zdawało mi się co najmniej nierozsądne. Wyszedłem na platformę i znalazłem tam kapitana rozglądającego się wokoło. - I cóż, panie profesorze - zapytał - co pan myśli o tym wszystkim? - Myślę kapitanie, że uwięźliśmy, że jesteśmy złapani, zamknięci przez lody. - Jak to złapani? - Tak, że nie możemy iść ani naprzód, ani do tyłu, ani w żadną stronę. To oznacza, że jesteśmy „złapani"; tak przynajmniej się mówi w stronach zamieszkałych przez ludzi. - A więc pan myśli, profesorze, że „Nautilus" się nie wydobędzie? - Przynajmniej z wielką trudnością, bo pora roku już jest zbyt późna, żeby liczyć na puszczenia lodów. - Ach! panie profesorze - rzekł kapitan Nemo ironicznym tonem - więc pan zawsze będzie taki sam! Wszędzie pan widzi tylko zawady i przeszkody! A ja panu mówię, że nie tylko „Nautilus" się wydobędzie, ale podąży jeszcze dalej. - Co, jeszcze dalej ku południowi? - zapytałem, patrząc w oczy kapitana. - Tak, pójdzie do bieguna. - Do bieguna! - zawołałem, nie mogąc powściągnąć odruchu niedowierzania. - Tak jest - odpowiedział z zimną krwią kapitan, do Bieguna Południowego, do tego punktu nieznanego, w którym się krzyżują południki kuli ziemskiej. Wie pan przecież, że „Nautilus" działa według mych projektów. Istotnie, wiedziałem o tym; wiedziałem, że ten człowiek jest śmiały aż do zuchwalstwa! Ale pokonać przeszkody nagromadzone przy Biegunie Południowym, nieprzystępniejszym jeszcze niż Północny, do którego przecież dotąd nie zdołali dotrzeć najzdolniejsi żeglarze, było to przedsięwzięcie szalone, na jakie mógł się zdobyć tylko wariat. Więc zapytałem kapitana, czy już odkrył ten biegun, na którym jeszcze żaden śmiertelnik nie stanął? - Nie, panie profesorze - odpowiedział - odkryjemy go wspólnie. Co się innym nie powiodło, mnie się uda. Jeszcze nigdy mego „Nautilusa" nie skierowałem tak daleko na morza australijskie; ale mówię panu, że pójdzie dalej. - Gotowy jestem wierzyć panu - odparłem ironicznym tonem - wierzę! Chodźmy naprzód, nie ma dla nas przeszkód. Skruszymy tę ławicę, wysadźmy ją w powietrze! A jeśli się będzie opierać, to przyczepmy „Nautilusowi'" skrzydła, niech przeleci nad nią! - Nad nią, panie profesorze? - odpowiedział spokojnie kapitan; jeżeli mc nad nią, to pod nią! - Pod nią! - krzyknąłem. Jakby nagłym jakimś objawieniem rozświecił się mój umysł; zrozumiałem od razu myśl kapitana. Cudowne możliwości „Nautilusa" miały nam posłużyć i w tym niezwykłym przedsięwzięciu. - Widzę, że zaczynamy się rozumieć, panie profesorze - rzekł, uśmiechając się kapitan. - Pan nie dopuszcza możliwości takiego przedsięwzięcia: ja mam pewność, że się ono powiedzie. Jest łatwe dla „Nautilusa" to, co dla innego okrętu jest niemożliwe. Jeśli przy biegunie jest ląd, statek mój zatrzyma się przy nim, ale jeśli tam jest morze, dotrze do samego bieguna. - Istotnie - odpowiedziałem, gdyż zrozumiałem i byłem pełny podziwu dla idei kapitana - jeśli powierzchnia morza jest zlodowaciała, to dolne jego warstwy są płynne. Myślę, że ławica ta zapuszcza się w morze cztery razy tyle, ile jej jest na powierzchni. - Tak jest mniej więcej. Na jedną stopę wysokości góry lodowej nad powierzchnią, są trzy stopy pod powierzchnią; a ponieważ te góry nie wyższe są jak sto metrów, to nie zagłębiają się więcej jak na trzysta. A cóż to jest dla „Nautilusa" zanurzyć się na trzysta metrów? - Bagatela, panie kapitanie. - Może nawet zanurzyć się do takiej głębokości, w której temperatura wód morskich wszędzie jest jednakowa; będziemy sobie żartować z trzydziestu lub czterdziestu stopni zimna na powierzchni. - To prawda, rzeczywiście! - powiedziałem z entuzjazmem. - Jedyną trudnością dla nas będzie przebywanie pod powierzchnią przez wiele dni, bez odnawiania powietrza. - Jeśli tylko o to chodzi - odparłem - to przecież „Nautilus" ma obszerne zbiorniki; jeśli napełnimy je powietrzem, będziemy mieli czym odnawiać to, które zostanie zużyte. - I to myśl dobra, panie profesorze - rzekł uśmiechający się ciągle kapitan. - Przedstawiam tylko panu wszystkie trudności, żeby mnie pan nie posądzał o zuchwalstwo. - Czy pan przewiduje jeszcze jakieś trudności? - Jeszcze jedną. Być może, że morze jest przy Biegunie Południowym i że jest całkiem zamarznięte; w takim razie nie będziemy mogli wydobyć się na powierzchnię. - Zapomniał pan, kapitanie, że „Nautilus" ma potężna, ostrogę! Przecież będzie można puścić statek prostopadle ku lodowi i przebić go potężnym uderzeniem. - Ho, ho! Profesorze! Co za pomysły ma pan dzisiaj! - Zresztą - dodałem, zapalając się coraz bardziej - czemu przy Biegunie Południowym morze nie miało być wolne od lodów, tak jest przy Północnym? Bieguny Ziemi nie padają w jednym punkcie z biegunami zimna, ani na półkuli północnej ani południowej; należy więc przypuszczać, że spotkamy albo ląd, albo morze wolne od lodów - przynajmniej dopóki się me przekonamy, że jest zamarznięte. - I ja uważam to samo - rzekł kapitan. - Widzi pan, panie profesorze, tyle zarzutów mi postawiłeś, gdy mówiłem, że dotrę do bieguna, a teraz wynajdujesz mnóstwo pewników, że nam się to uda! Miał słuszność: doszło do tego, że ja, wysuwając zawsze argumenty przemawiające za zachowaniem naukowego obiektywizmu, teraz przewyższyłem kapitana w awanturniczych koncepcjach. Ale me było tak naprawdę. Kapitan Nemo miał swój plan, a moje wątpliwości i argumenty pomagały mu. Wyszedłem na oderwanego od rzeczywistości głupca. Już dłużej się nie ociągał. Na dany znak przybył jego porucznik. Rozmówili się ze sobą krótko tym niezrozumiałym dla mnie językiem; porucznik był już uprzedzony o zamiarze kapitana, lub uważał, że zamiar ten jest do spełnienia, toteż wcale się nie zdziwił. Jego obojętność nie była przecież większa niż obojętność Conseila, gdy mu powiedziałem, co zamierzamy. Rzeki tylko: „Jak pan sobie życzy' - nic więcej. Jeśli chodzi o Kanadyjczyka, gdy mu zakomunikowałem nasze przedsięwzięcie, wzruszył ramionami tak wysoko, jak człowiek zrobić to może. - Lituję się nad tobą, panie profesorze i nad twoim kapitanem! - zawołał. - Ale my dotrzemy do bieguna, panie Nedzie. - Być może, ale nie wrócimy. I poszedł do swej kajuty, by, jak mówił, w niczym się nie przyłożyć do mającego nas spotkać nieszczęścia. Tymczasem rozpoczęły się przygotowania do spełnienia naszego zuchwałego zamiaru. Potężne pompy „Nautilusa" tłoczyły do rezerwuarów powietrze i gromadziły je pod wysokim ciśnieniem. Około czwartej kapitan oznajmił, że otwory na pokładzie zostaną zamknięte. Ostatni więc raz spojrzałem na pole lodowe, którą zamierzaliśmy przebyć. Atmosfera była jasna, czysta, mróz bardzo dojmujący - 12° poniżej zera; ale ta temperatura nie była zbyt dokuczliwa, bo wiatr się uspokoił. Dziesięciu ludzi weszło na platformę statku i tłukli drągami lód, który się wokół niego utworzył; prędko się z tym załatwiono, bo kra nie była jeszcze gruba. Weszliśmy wszyscy do wnętrza. Rezerwuary napełniono i „Nautilus" zaczął się zagłębiać. Zasiadłem w salonie z Conseilem. Patrzyliśmy przez odsłonięte okna w coraz niższe warstwy oceanu. Termometr się podnosił, wskazówka manometru zmieniała położenie. O jakieś trzysta metrów pod poziomem morza wpłynęliśmy, jak to przewidział kapitan, pod denną część pokrywy lodowej, zamarzła falisto. Ale „Nautilus" zapuścił się jeszcze głębiej - na osiemset metrów. Temperatura wody wynosząca na powierzchni 12° poniżej zera, tutaj była o dwa stopnie wyższa. Rozumie się, że wewnątrz statku było znacznie cieplej, dzięki przyrządom ogrzewającym. - Zdaje się - rzekł Conseil - że dotrzemy do bieguna. - Ja jestem pewny tego - odpowiedziałem z głębokim przekonaniem. „Nautilus" płynął wprost do bieguna po 52 południku. Byliśmy pod 67° 30'; więc jeszcze dwadzieścia dwa i pół stopnia dzieliło nas od celu. Płynąc ze średnią szybkością dwudziestu sześciu mil na godzinę, taką samą, z jaką jedzie pociąg, powinniśmy być na biegunie za czterdzieści godzin. Część nocy ja i Conseił spędziliśmy z ciekawości przy szybach salonu. Morze błyszczało od elektrycznego światła naszej latarni, ale było puste. Około godziny drugiej po północy udałem się na spoczynek, Conseil zrobił to samo. W korytarzu spotkałem się z kapitanem. Nazajutrz, dnia 19 marca, o piątej rano znalazłem się w salonie. Log, narzędzie wskazujące szybkość biegu, wskazywał, że pęd „Nautilusa" był umiarkowany. Statek wznosił się ku powierzchni, ale ostrożnie. Rezerwuary opróżniano bardzo wolno. Serce mi biło. Czy my też wydobędziemy się na wolne powietrze? Nie. „Nautilus" uderzył o spód ławicy, a po głuchym odgłosie można było wywnioskować, że lód niezmiernie jest gruby. Było to na głębokości tysiąca stóp, zatem nad nami było około tysiąc trzysta stóp lodu, z których trzysta lub czterysta nad powierzchnią. Ławica była zatem w tym miejscu znacznie grubsza niż tam, gdzie się pod nią zapuściliśmy. Nie było to bardzo pocieszające. Niejednokrotnie tego dnia ponawiał „Nautilus" tę próbę, a zawsze uderzał o sufit lodowy. Wieczorem nasze położenie niewiele się zmieniło, zawsze bywało lodu na czterysta do pięciuset stóp. Grubość ta zmniejszała się widocznie; ale ileż to jeszcze trzeba było płynąć, żeby się wydostać na powierzchnię! Była wówczas ósma godzina. Od czterech godzin powietrze powinno być odmienione w „Nautilusie", według przyjętego zwyczaju. Choć kapitan nie użył dotąd swoich zapasów powietrza, można było jeszcze stosunkowo lekko oddychać. Źle spałem w nocy. Obawa i nadzieja wzruszały mnie na przemian. Wstawałem kilka razy. „Nautilus" ciągle próbował grubości lodu. Około trzeciej rano spostrzegłem, że mieliśmy nad sobą lód już tylko na pięćdziesiąt stóp pod powierzchnią morza; cała zatem grubość lodu mogła wynosić około siedemdziesięciu stóp. Góry lodowe zamieniały się w pole lodowe, w równinę. Nie spuszczałem już dotąd oka z manometru. Płynęliśmy w głębokości coraz mniejszej, pod błyszczącą od światła naszej latarni spodnią powierzchnią lodu. Co milę grubość ławicy zmniejszała się ukośnie w górę. Nareszcie o szóstej rano, w pamiętnym dla mnie na zawsze dniu 19 marca, otworzyły się drzwi salonu i wszedł kapitan Nemo. - Wolne morze! - zawołał. ROZDZIAŁ XIV Biegun Południowy Wybiegłem na platformę. Tak! Morze było wolne. Zaledwie gdzieniegdzie kilka kawałków kry, kilka ruchomych wzgórków, w dali rozległe morze, chmary ptaków w powietrzu, krocie ryb w wodzie przybierającej, stosownie do dna, mocno błękitny lub oliwkowo zielony kolor. Termometr Celsjusza wskazywał trzy stopnie powyżej zera. Było to jakby względną wiosną, zamkniętą poza tym lodowiskiem, którego kształty rysowały się na północnym horyzoncie. - Jesteśmy przy biegunie? - zapytałem kapitana z bijącym sercem. - Nie wiem - odpowiedział. - W południe oznaczę położenie statku. - Czy słońce pokaże się przez te mgły? - rzekłem, spoglądając na szarawe niebo. - Cokolwiek go się pokaże, wystarczy mi - odpowiedział kapitan. W odległości dziesięciu mil morskich od „Nautilusa" wznosiła się w południowej stronie samotna wysepka, na wysokości dwustu metrów. Zamierzaliśmy w jej stronę, lecz z ostrożnością, bo morze mogło być posiane skałami. W godzinę potem dotarliśmy do wysepki; w dwie godziny później okrążyliśmy ją całą. Wąski kanał oddzielał ją od znacznego obszaru ziemi, może stałego lądu, którego krańca nie mogliśmy dojrzeć. Istnienie tej ziemi zdawało się usprawiedliwiać hipotezy de Maury'ego. Amerykański uczony zauważył, że między biegunem południowym a sześćdziesiątym równoleżnikiem, morze pokryte jest pływającymi lodami ogromnych rozmiarów, których nie spotyka się nigdy na północnym Atlantyku. Z tego faktu wyprowadził wniosek, że koło południowe zawiera obszerne lądy, lodowce nie mogą się tworzyć na pełnym morzu, lecz tylko przy brzegach. Według jego obliczeń, masa lądów otaczających Biegun Południowy tworzy ogromną półkulistą bryłę, której szerokość powinna dochodzić czterech tysięcy kilometrów. Jednak „Nautilus" z obawy, aby nie osiąść na mieliźnie zatrzymał się w odległości trzech węzłów od płaskiego wybrzeża, nad którym górowały piętrzące się wspaniale skały. Spuszczono łódź na morze. Kapitan, dwaj ludzie z przyrządami pomiarowymi, Conseil i ja - wsiedliśmy do niej. Była godzina dziesiąta rano. Kanadyjczyk nie chciał zapewne zdradzić swej ciekawości południowego bieguna. Kilka poruszeń wiosłem doprowadziło łódź na piasek, na którym osiadła. W chwili, gdy Conseil chciał z niej wyskoczyć, zatrzymałem go. - Kapitanie - powiedziałem - panu należy się zaszczyt, byś pierwszy wstąpił na tę ziemię. - Tak, profesorze - odparł kapitan - i nie waham się dotknąć stopą tej ziemi biegunowej, bo dotychczas żadna istota ludzka nie zostawiła na niej śladu swych kroków. Rzekłszy to, wyskoczył lekko na piasek. Silne wzruszenie przyspieszało mu bicie serca. Wdrapał się na skałę sterczącą na pochyłości małego przylądka i ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, pałającym wejrzeniem, nieruchomy, milczący - zdawał się obejmować w swe posiadanie te kraje południowe. Po pięciu minutach takiego zachwytu zwrócił się do nas. - Czy zechce pan? - zawołał na mnie. Wyszedłem na brzeg razem z Conseilem; dwaj jego ludzie zostali w łodzi. Grunt na znacznej przestrzeni składał się z czerwonawego tufu, jakby powstałego ze startej cegły i pokryty był żużlem, kawałami lawy i pumeksem. Niepodobna było nie poznać jego wulkanicznego pochodzenia. Miejscami lekkie smużki dymu o zapachu siarki świadczyły, że ognie wewnętrzne zachowały jeszcze swą siłę wybuchową. Wdrapawszy się jednak na wysokie urwisko, nie spostrzegłem w kilkumilowym promieniu żadnego wulkanu. Wiadomo, że w okolicach południowych James Ross znalazł czynne wulkany Erebusa i Terroru, pod sto sześćdziesiątym siódmym stopniem długości i 77° 32' szerokości. Roślinność na tym pustym lądzie wydała mi się bardzo ograniczona. Kilka nichów z gatunku usnea melanoxantha rozpościerało się po czarnych skałach. Pewne mikroskopijne, zarodkowe roślinki, rodzaj komórek rozłożonych pomiędzy kwarcowymi skorupkami; długie, purpurowe i karmazynowe fukusy, unoszone na drobnych pływających pęcherzykach, które wylew fali rzucał na wybrzeże - stanowiły całą ubogą florę tej krainy. W powietrzu latały i podlatywały tysiące rozmaitego gatunku ptaków, ogłuszając nas swoim wrzaskiem. Inne, znajdujące się na skałach, przyglądały się nam bez obawy. Były to tłuściele, lekkie i zwinne w wodzie, niezgrabne i ciężkie na ziemi. Wydając dziwaczne głosy, tworzyły liczne gromady. Pośród ptaków zauważyłem chionisy z rodziny czaplowatych, białe, wielkości gołębia, z krótkim stożkowatym dziobem i otoczonym czerwoną obwódką okiem. Conseil zabił ich spory zapas, bo odpowiednio przyrządzone są smaczną potrawą. W powietrzu przeciągały czarne jak sadze żaglościgi, których rozwinięte skrzydła wynosiły do czterech metrów - słusznie nazwane sępami; olbrzymie petrele, między innymi qiiebrcmte huesos, z łukowatymi skrzydłami, żywiące się m.in. fokami; ogorzałki, rodzaj małych kaczek, białych i czarnych pod spodem ciała - wreszcie cały szereg burzyków, to białawych o skrzydłach z brunatną obwódką, to niebieskich, właściwych wyłącznie morzom południowym. Powiedziałem Conseilowi, że te ostatnie są tak tłuste, iż mieszkańcy wyspy Feroe, nie trudząc się wytapianiem tłuszczu, poprzestają na przyczepieniu do nich knota. - Niewiele więc brakuje - odpowiedział - żeby z nich były gotowe lampy! Trudno zresztą wymagać, by sama natura zaopatrywała je w knoty. O pół mili dalej grunt był całkiem posiany gniazdeczkami bezlotek, pewnego rodzaju norami, przysposobionymi do niesienia jaj, z których wylatywało mnóstwo ptaków. Kapitan Nemo kazał później upolować ich kilka setek, bo ich czarne mięso jest bardzo dobre. Wydawały krzyk podobny do ryku osła. Stworzenia te wielkości gęsi, siwe na wierzchu, a białe pod spodem, z cytrynową obwódką na szyi, pozwalały, nie uciekając, zabijać się kamieniami. Mgła jednak wcale się nie rozpraszała i o godzinie jedenastej nie ukazało się jeszcze słońce. Bez słońca niemożliwe było przeprowadzenie żadnych obserwacji; a w takim razie jakim sposobem przekonać się, czy rzeczywiście dotarliśmy do bieguna? Połączywszy się z kapitanem Nemo, zastałem go opartego w milczeniu na odłamie skały i patrzącego w niebo. Wydawał się zniecierpliwiony, rozdrażniony. Cóż począć. Zuchwały ten człowiek nie mógł tak władać słońcem jak morzem. Nadeszło południe, a gwiazda dzienna nie zjawiła się ani na chwilę. Nie można było nawet rozpoznać miejsca, jakie zajmowała poza mglistą zasłoną. Mgła ta zamieniła się wkrótce w śnieg. - Do jutra - rzekł po prostu kapitan - i wróciliśmy do „Nautilusa" wśród śnieżnej zamieci. Podczas naszej nieobecności zarzucono sieci; przyglądałem się z zajęciem wyciągniętym na pokład rybom. Morza południowe służą za schronienie wielkiej ilości wędrownych ryb, uchodzących przed burzami stref niższych - po to tylko, żeby się stać pokarmem morświnów i fok. Zauważyłem kilka południowych głowaczy, długości jednego decymetra, gatunek chrząstkowatych, białawych, sinopręgowanych i uzbrojonych w kolce; dalej chimery południowe, długie na trzy stopy, z ciałem mocno wydłużonym, białą, srebrzyste lśniącą skórą, grzbietem opatrzonym trzema płetwami i pyskiem zakończonym trąbą, zakrzywioną przy paszczęce. Nawałnica śnieżna trwała do następnego dnia. Niemożliwością było utrzymanie się na platformie. W salonie, gdzie zajęty byłem zapisywaniem przebiegu wycieczki na ląd biegunowy, słyszałem krzyk petreli i żaglościgów. igrających sobie wśród burzy. „Nautilus", płynąc równolegle do brzegu, posunął się jeszcze o jakieś dziesięć mil ku południowi, przy półświetle, jakie dawało słońce strychujące brzegi horyzontu. Nazajutrz, 20 marca, śnieg przestał padać. Mróz był cokolwiek dotkliwszy. Termometr wskazywał dwa stopnie poniżej zera. Rozeszły się chmury i miałem nadzieję, że tego dnia będziemy mogli dokonać obserwacji. Ponieważ kapitan Nemo jeszcze się nie pokazał, łódź zabrała tylko mnie i Conseila i wysadziła na ląd. Grunt był tejże samej wulkanicznej natury. Wszędzie ślady lawy, żużlu, bazaltu, chociaż nie mogłem nigdzie dostrzec krateru, który je wyrzucił. I tu podobnie jak wczoraj, stada ptaków ożywiały tę część biegunowego lądu; dzieliły jednak panowanie z ogromnymi stadami ssaków morskich, patrzących na nas łagodnymi oczami. Były to różnego gatunku foki, jedne wyciągnięte na ziemi, drugie leżące na rozkołysanej krze, inne znów wychodziły z wody lub wracały do morza. Nie uciekały, gdy się zbliżaliśmy, bo dotąd nie miały nic do czynienia z człowiekiem, naliczyłem ich tyle, że wystarczyłoby na zaopatrzenie kilkuset okrętów. - Dalibóg - rzekł Conseil - szczęście, że nie ma z nami Neda. - Dlaczego, Conseilu? - Bo to zacięty myśliwy, byłby je wszystkie pozabijał. - Powiedz mi, Conseilu, czy jeszcze nie poklasyfikowałeś tych wspaniałych okazów fauny morskiej? - Pan dobrze wie - odparł Conseil - że nie jestem bardzo biegły w praktyce. - Dobrze, Conseilu - odpowiedziałem - te dwa rodzaje: foki i morsy, dzielą się jeszcze na gatunki i jeśli się nie mylę, będziemy tu mieli sposobność je poznać. Chodźmy dalej. Była godzina ósma rano. Zostawała nam jeszcze cztery godziny do chwili, w której słońce mogło być obserwowane. Zwróciłem się w stronę obszernej zatoki, zachodzącej półkolem w granitowe skały wybrzeża. Tutaj, śmiało mogę powiedzieć, jak okiem sięgnął dookoła, ziemia i kry zatłoczone były ssakami morskimi - i mimo woli szukałem wzrokiem starożytnego Proteusza, mitologicznego pasterza strzegącego tych niezliczonych stad: tu samiec i samica, tam ojciec czuwający nad rodziną, matka karmiąca małe, kilkoro młodych, urosłych już w siłę, używających swobody o parę kroków. Żeby się przenieść z miejsca na miejsce, robiły drobne podskoki, kurcząc się i rozciągając, przy czym pomagały sobie dosyć niezręcznie płetwami, które u manata, z tego samego rodzaju, tworzą prawdziwe przedramię. Powinienem dodać, że w wodzie, właściwym ich żywiole, stworzenia te o mchomej kości pacierzowej, wąskiej miednicy, krótkiej a zbitej sierści i płetwowatych kończynach - doskonale pływają. Spoczywając na ziemi, zachowywały nader wdzięczne postawy. Toteż starożytni, ze względu na ich łagodną postać, głębokość i wyrazistość wzroku, której by nie zdołało przewyższyć spojrzenie najpiękniejszej kobiety, ciemne i przezroczyste oczy, oraz czarujący układ - poetyzując je, zamienili samce w trytony, a samice w syreny. Zwróciłem uwagę Conseila na znakomity rozwój półkul mózgowych. Żaden z ssaków, z wyjątkiem tylko człowieka, nie jest bogatszy w substancję mózgową. Foki są też zdolne przyjąć pewien stopień wykształcenia; łatwo się oswajają i myślę, że odpowiednio wytresowane, mogłyby oddawać wielkie usługi jako łowcy ryb. Większa ich część spała na skałach lub piasku. Pomiędzy właściwymi fokami, nie mającymi zewnętrznych uszu, czym się różnią od otarii (kotów i lwów morskich) z wydatnym uchem, dostrzegłem odmianę ryjowatek, długości trzech metrów, z białą sierścią, głową na kształt buldoga, z dziesięcioma zębami w każdej szczęce, czterema kłami u góry i dołu, i dwoma trzonowymi, wyciętymi w formie kwiatu lilii. Wśród nich przesuwały się słonie morskie, z krótką i ruchomą trąbą, olbrzymy, mające dziesięć metrów długości. Nie ruszały' się z miejsca, gdy się zbliżaliśmy. - Czy te zwierzęta są drapieżne? - zapytał Conseil. - Nie - odpowiedziałem - gdy się ich nie zaczepia. Ale broniąc swych małych, foka wpada w straszliwą wściekłość i często się zdarza, że rozbija na sztuki łódź rybacką. - Ma prawo. - Nie przeczę. O dwie mile dalej przeciął nam drogę przylądek, osłaniający zatokę od południowych wiatrów. Schodził prostopadle w morze i pienił się na roztrącanej fali. Za nim rozlegały się straszliwe ryki, jakie wydawać mogło tylko stado przeżuwających. - Brawo - odezwał się Conseil - koncert byków. - Nie - odpowiedziałem - to koncert morsów. - Biją się? - Biją się albo się bawią. - Jeżeli pan pozwoli, trzeba by to zobaczyć. - Trzeba zobaczyć, Conseilu. I zaczęliśmy wdzierać się na czarniawe skały, wśród nieprzewidzianych zawałów, po kamieniach oślizgłych od lodu. Nieraz staczałem się, tłukąc sobie boki. Conseil, ostrożniejszy i mocniejszy w nogach, nie chwiał się i podnosił mnie, mówiąc: gdyby pan był łaskaw szerzej stąpać, mógłby pan utrzymać lepiej równowagę. Stanąwszy na szczycie przylądka, spostrzegłem obszerną białą równinę, zapełnioną morsami. Zwierzęta te igrały z sobą. Wydawały ryki radości, nie gniewu. Morsy podobne są kształtem ciała i układem członków do fok. Ale w dolnej szczęce nie mają kłów ani trzonowych zębów; a górne kły, długie na osiemdziesiąt centymetrów, trzymają w osadzie trzydzieści trzy centymetry obwodu. Zęby te, ze ścisłej, nie prążkowanej kości, twardsze jak u słoni i nic tak prędko żółknące, są bardzo poszukiwane. Ze tego powodu morsy ścigane zawzięcie i bezwzględnie tępione, wyginą wkrótce do ostatniego; myśliwi, mordując bez różnicy ciężarne samice i młode, zabijają ich co roku przeszło cztery tysiące. Przechodząc koło tych ciekawych zwierząt, mogłem przypatrzyć się im do woli, gdyż wcale się nie płoszyły. Skóra ich była gruba i pomarszczona, płowego, wpadającego w rudy koloru; sierść krótka i rzadka. Niektóre miały ponad cztery metry długości. Spokojniejsze i mniej lękliwe od swych północnych współbraci, nie rozstawiają jak tamte „strażników", strzegących przystępu do ich obozowiska. Obejrzawszy to stado morsów, pomyślałem o powrocie. W razie bowiem, gdyby kapitan Nemo znalazł warunki sprzyjające obserwacji, chciałem być przy niej obecny. Nie spodziewałem się jednak, by tego dnia pokazało się słońce. Zdawało się, jakby zazdrosna gwiazda nie chciała odsłonić istotom ludzkim tego nieprzystępnego punktu na globie. Pomimo to postanowiłem już wrócić do „Nautilusa". Szliśmy wąskim grzbietem, ciągnącym się po wierzchu urwistego wybrzeża. O wpół do dwunastej przybyliśmy do miejsca wylądowania. Łódź, zatrzymana na piasku, wysadziła już na brzeg kapitana. Spostrzegłem go stojącego na bazaltowej skale; obok leżały instrumenty. Wzrok jego utkwiony był w poziom północny, w bliskości którego słońce opisywało teraz swoją wydłużoną krzywiznę. Stanąłem przy nim w milczeniu. Nadeszło południe i słońce, podobnie jak wczoraj, nie pokazało się. Była to fatalna okoliczność. Obserwacja znowu była niemożliwa. Gdyby i jutro warunki były takie same, wypadało pożegnać się stanowczo z oznaczeniem naszego położenia. W istocie mieliśmy właśnie 20 marca. Nazajutrz, 21, przypadało zrównanie dnia z nocą; nie licząc refrakcji, słońce zniknęłoby za horyzontem na sześć miesięcy, a z jego zajściem rozpoczęłaby się długa noc biegunowa. W czasie równonocy jesiennej ukazywało się ono w północnej stronie i wznosiło coraz wyżej po wydłużonych liniach spiralnych do 21 grudnia. Od tej chwili zaczęło coraz bardziej się zniżać, a nazajutrz miało przesłać tym stronom ostatnie promienie. Zakomunikowałem te spostrzeżenia i obawy kapitanowi Nemo. - Ma pan słuszność, panie Aronnax - odpowiedział - eżeli jutro nie zmierzę wysokości słońca, nie będę mógł tego dokonać przed upływem sześciu miesięcy. Lecz jeśli zabłyśnie nam w południe, to właśnie dlatego, że losy żeglugi sprowadziły mnie na 21 marca na te morza, tym łatwiej mi przyjdzie oznaczyć nasze położenie. - Dlaczego, kapitanie? - Bo kiedy gwiazda dzienna opisuje tak wydłużone spirale, trudno dokładnie zmierzyć jej wysokość i instrumenty narażone są na grube odchylenia. - Jak pan więc postąpi? - Użyję po prostu mojego chronometru. Jeżeli jutro. 21 marca w południe, tarcza słoneczna, biorąc w rachunek załamanie światła, zostanie przecięta na dwie równe polowy przez horyzont północny - będzie to znaczyło, że jesteśmy przy biegunie południowym. - Prawda - powiedziałem. - Jednak twierdzenie to nie jest matematycznie ścisłe, ponieważ zrównanie dnia z nocą niekoniecznie przypada w południe. - Zapewne; ale pomyłka nie wyniesie nawet stu metrów, a więcej nam nie potrzeba. Do jutra więc! Kapitan Nemo wrócił na statek. Conseil i ja pozostaliśmy do piątej na brzegu, chodząc, badając i studiując. Nie znalazłem nic godnego uwagi, oprócz jednego jaja tłuściela, odznaczającego się niezwykłą wielkością, za które jakiś amator zapłaciłby więcej niż tysiąc franków: ze względu na kolor, Pręgi i znaki zdobiące go jakby hieroglifami, stanowiło niepospolitą rzadkość. Złożyłem je w ręce Conseila, który doniósł bez uszkodzenia do „Nautilusa". Zachowałem to rzadkie jajo w oszklonej szafie muzeum. Zjadłem z apetytem na kolację wyborny kawał wątroby foki, podobnej w smaku do wieprzo- winy. Potem położyłem się spać, nie zapomniawszy, jak Hindus, odwołać się do względów promiennej gwiazdy. Nazajutrz, 21 marca, wyszedłszy o piątej rano na platformę, zastałem już kapitana Nemo. - Wypogadza się trochę - rzekł do mnie - mam dobre przeczucie. Po śniadaniu wybierzemy się na ląd, by wyszukać dogodnego miejsca do obserwacji. Gdy to uzgodniliśmy, poszedłem zobaczyć się z Nedem Landem. Chciałem go wziąć z sobą. Uparty Kanadyjczyk odmówił i przekonałem się, że jego posępna małomówność i zły humor z każdym dniem wzrastały. Tym razem jednak jego zaciętość nie bardzo mnie gniewała. W istocie za wiele było fok na lądzie i nie należało wystawiać zapalonego myśliwego na taką pokusę. Po śniadaniu udałem się na ląd. „Nautilus" posunął się przez noc o parć mil. Znajdował się teraz na pełnym morzu, o dobrą milę od brzegu, nad którym górował spiczasty cypel, czterysta do pięciuset metrów wysoki. Łódź niosła wraz ze mną kapitana Nemo, dwóch ludzi z załogi i przyrządy: to jest chronometr, lunetę i barometr. W czasie drogi widziałem znaczną ilość wielorybów. Różne gatunki tych ssaków igrały gromadnie w spokojnych wodach i przekonałem się, że ta kotlina bieguna południowego służyła za schronienie ryboksztaltnym, ściganym zbyt zawzięcie przez myśliwych. Zauważyłem także długie białawe sznury salp, w rodzaju skupionych mięczaków oraz duże meduzy, kołyszące się w wirze fali. O godzinie dziewiątej przybiliśmy do brzegu. Niebo rozjaśniło się. Chmury zbiegały na południe. Mgły pierzchały znad chłodnej powierzchni wód. Kapitan Nemo zwrócił się ku cyplowi, chcąc go zapewne użyć jako obserwatorium. Wejście było trudne, po ostrych kawałach lawy i pumeksu, wśród atmosfery przesyconej częstokroć siarkowymi wyziewami. Kapitan, jak na człowieka odzwyczajonego od poruszania się po ziemi, wdzierał się na najbardziej spadziste pochyłości ze zwinnością i lekkością, której nie mogłem sprostać. Potrzebowaliśmy dwóch godzin czasu, by dojść na szczyt tego cypla. w połowie porfirowego, w połowie bazaltowego. Stamtąd nasz wzrok ogarnął rozległe morze, ku północy wyraźnie rysujące na tle nieba krańcową swą linię. U naszych stóp pola olśniewającej bieli; nad głowami blady błękit oczyszczony z chmur. W północnej stronie tarcza słoneczna, jak kula ognista, przecięta już ostrzem horyzontu. Z głębi wód wzbijały się setki wspaniałych wytrysków W dali „Nautilus" niby uśpiony wieloryb. Za nami, na południe i wschód, niezmierzony obszar ziemi, chaotyczne nagromadzenie skal i lodów, których końca nie można było dojrzeć. Kapitan Nemo, przybywszy na wierzchołek cypla, oznaczył starannie jego wysokość za pomocą barometru - gdyż należało uwzględnić ją przy obserwacji. Trzy kwadranse przed dwunastą słońce, widziane dotąd tylko przez załamanie się światła, ukazało się jak tarcza złocista, rzucając ostatnie promienie na ten ląd opuszczony, na morza, do których człowiek nigdy jeszcze nie dotarł. Kapitan Nemo zaopatrzony w lunetę z mikrometrem nitkowym, który za pomocą zwierciadła usuwał wpływ refrakcji, obserwował gwiazdę zachodzącą z wolna pod poziom, po wydłużonej bardzo linii spiralnej. Trzymałem chronometr. Serce gwałtownie mi biło. Jeżeli zniknięcie połowy tarczy słonecznej przypadnie jednocześnie z południem na chronometrze, jesteśmy na samym biegunie. - Południe! - zawołałem. - Biegun Południowy - odpowiedział kapitan Nemo poważnym głosem, podając lunetę, która pokazywała gwiazdę dzienną, przeciętą przez horyzont na dwie równe połowy. Widziałem jak ostatnie jej promienie zwieńczyły cypel, a potem ciemność zaczęła z wolna wstępować na jego pochyłości. W tej chwili kapitan Nemo, kładąc mi rękę na ramieniu, powiedział: - Profesorze, w 1600 r. Holender Gheritk, uniesiony przez prądy i burze, dotarł do 64° szerokości południowej i odkrył New Shetland. W 1773 r., dnia 17 stycznia, sławny Cook, płynąc po trzydziestym ósmym stopniu długości, przybył pod 67° 30' szerokości, a 30 stycznia 1774 r. dosięgnął po sto dziewiątym stopniu długości, 71° 15' szerokości. Ja zaś, kapitan Nemo, 21 marca 1868 roku dotarłem do Bieguna Południowego pod dziewięćdziesiątym stopniem i obejmuję w posiadanie te strony globu. - W czyim imieniu, kapitanie? - W moim własnym, panie Aronnax. To mówiąc kapitan Nemo rozwinął czarną flagę, z wyhaftowaną złotem literą N. Następnie, zwróciwszy się ku dziennej gwieździe, której ostatnie promienie muskały horyzont morza - zawołał: - Żegnaj mi, słońce! Zniknij, promienna gwiazdo! Zajdź pod to wolne morze i niechaj noc sześciomiesięczna roztoczy swe cienie nad moją nową dziedziną. ROZDZIAŁ XV Nieszczęście czy wypadek Nazajutrz, 22 marca, o szóstej rano zaczęto przygotowania do odjazdu. Ostatnie światełka zmierzchu rozpływały się w ciemnościach nocy. Zimno było dotkliwe. Konstelacje błyszczały nadzwyczaj wyraźnie. Na zenicie jaśniał ów przecudny Krzyż Południa, gwiazda biegunowa stref południowych. Termometr wskazywał dwanaście stopni poniżej zera, a powiew wiatru był ostry. Kry były coraz gęstsze na wolnych wodach. Morze zdawało się zewsząd zamarzać. Liczne czarniawe płaty, rozpostarte po jego powierzchni, zapowiadały rychłe tworzenie się nowych lodów. Widocznie kotlina południowa, zamarznięta w ciągu sześciomiesięcznej zimy, była całkiem niedostępna. Co się działo w tym czasie z wielorybami? Bez wątpienia, wędrując pod lodem, szukały cieplejszych mórz. Foki i morsy, przywykłe żyć w najostrzejszych warunkach, pozostawały w owych zlodowaciałych przestworzach. Wiedzione instynktem ryją sobie w lodowiskach jamy i utrzymując je ciągle otworem, przychodzą do nich odetchnąć powietrzem. Gdy ptactwo wygnane zimnem odleci na północ, wtedy te ssaki wodne zostają jedynymi panami biegunowego kontynentu. Rezerwuary wodne zostały napełnione i „Nautilus" powoli się zanurzał. Na głębokości tysiąca stóp stanął; śruba zaczęła rozbijać fale i skierował się prosto na północ z prędkością piętnastu mil morskich na godzinę. Wieczorem płynął już pod niezmierzoną skorupą lodu. Osłony na szybach salonu były przez ostrożność zamknięte, bo pudło „Nautilusa" mogło uderzyć o jakąś zatopioną bryłę lodu. Toteż spędziłem ten dzień na porządkowaniu notatek. Umysł mój zajęty był całkiem wspomnieniami z bieguna. Dotarliśmy do tego niedostępnego punktu bez niebezpieczeństw, jak gdyby nasz pływający wagon sunął po szynach kolei żelaznej. A teraz naprawdę zaczynał się powrót. Czy i on także gotuje mi podobne niespodzianki? Miałem nadzieję, że tak będzie, gdyż szereg cudów morskich jest nieskończony! Przecież w ciągu pięciu i pół miesiąca trwania naszej podróży, przebyliśmy czternaście tysięcy mil francuskich - a na przestrzeni tej, dłuższej od ziemskiego równika, ileż to ciekawych lub strasznych wydarzeń spotkało nas w drodze: polowanie w lasach Crespo, osadzenie na mieliźnie w Cieśninie Torrensa, cmentarz koralowy, połów pereł na Cejlonie, Arabian Tunnel, ognie Santorynu, skarb w zatoce Vigo, Atlantyda, Biegun Południowy! W nocy wszystkie te wspomnienia, przechodząc z marzenia w marzenie, nie pozwoliły memu mózgowi zdrzemnąć ani na chwilę. O trzeciej rano zbudziło mnie gwałtowne wstrząśnięcie. Podniósłszy się na łóżku, nadsłuchiwałem wśród ciemności, gdy nagle zostałem rzucony na środek pokoju. Oczywiście „Nautilus", uderzywszy o dno morza, znacznie pochylał się na bok. Trzymając się przepierzenia, powlokłem się przez podłużne korytarze do salonu ze świetlnym sufitem. Sprzęty były powywracane. Szczęściem oszklone szafy, silnie przymocowane do podłogi, pozostały nieuszkodzone. Obrazy na prawej ścianie, skutkiem zmiany położenia statku, przyległy szczelnie do obicia; na lewej zaś odstawały przy dolnej ramie o całą stopę. „Nautilus" był więc pochylony na prawy bok, a co więcej, zupełnie nieruchomy. Wewnątrz słyszałem szelest kroków i pomieszane glosy; ale kapitan Nemo nie pokazał się. W chwili, gdy miałem opuścić salon, weszli Ned i Conseil. - Co się stało? - zawołałem żywo. - Chciałem się właśnie pana o to zapytać - odpowiedział Conseil. - Do tysiąca diabłów - krzyknął Kanadyjczyk - ja wiem dobrze, co się stało. „Nautilus" uderzył o dno morskie, a wnosząc z jego położenia, nie sądzę, żeby się teraz tak łatwo wywinął jak pierwszym razem w Cieśninie Torresa. - Ale czy powrócił na powierzchnię morza? - Nie wiemy - odpowiedział Conseil. - Łatwo się o tym przekonać - stwierdziłem. Spojrzałem na manometr. Z wielkim zdziwieniem odczytałem, że wskazywał głębokość trzystu sześćdziesięciu metrów. - Co to ma znaczyć? - zawołałem. - Trzeba się spytać kapitana Nemo - powiedział Conseil. - Ale gdzie go szukać? - wtrącił Ned. - Chodźcie za mną - rzekłem mym towarzyszom. Wyszliśmy z salonu. W bibliotece nie było nikogo. Przypuszczałem, że kapitan Nemo musi się znajdować w klatce sternika. Najlepiej więc było zaczekać. Wróciliśmy wszyscy trzej do salonu. Pominę milczeniem złorzeczenia Kanadyjczyka. Tym razem miał wyborny powód do uniesień. Pozwoliłem mu wybuchnąć gniewem do woli, nic nie odpowiadając. Zostawaliśmy tak przez dwadzieścia minut, usiłując uchwycić najmniejszy szelest rozchodzący się wewnątrz „Nautilusa", gdy wszedł kapitan Nemo. Zdawał się nas nie widzieć. Twarz jego, zwykle tak obojętna, zdradzała pewien niepokój. Popatrzywszy uważnie na busolę i manometr, dotknął palcem jednego punktu mapy półkuli, w tej części, która przedstawiała morze południowe. Nie chciałem mu przerywać. Dopiero po kilku chwilach, kiedy odwrócił się do mnie, powiedziałem, zwracając się do niego wyrażeniem, którego użył w Cieśninie Torresa. - Wypadek, kapitanie? - Nie, panie - odpowiedział - tym razem nieszczęście. - Poważne? - Może. - Czy niebezpieczeństwo jest nagłe? - Nie. - „Nautilus" osiadł na dnie? - Tak. - A to z powodu...? - Kaprysu natury, nie zaś nieświadomości ludzi. Ani jeden błąd nie został przez nas popełniony. Można walczyć z prawami ludzkimi, lecz nie opierać się prawom natury. Dziwną doprawdy chwilę wybrał kapitan Nemo na te filozoficzne uwagi. W rezultacie - odpowiedź jego nic mi nie wyjaśniła. - Czy mógłbym wiedzieć - zapytałem - jaka jest przyczyna tego wydarzenia? - Ogromna bryła, cała góra lodu się przewróciła - odparł. - Gdy lodowce podmywane są od spodu przez cieplejsze wody, lub podrywane przez częste potrącenia, środek ich ciężkości zmienia się. Wówczas zupełnie się przechylają, wywracają koziołka. Oto, co się teraz przytrafiło. Jedna z takich brył, wywracając się, uderzyła w „Nautilusa", płynącego pod wodą. Potem, wślizgnąwszy się pod pudło, unosząc go w górę z nieprzepartą siłą, wprowadziła na miększe pokłady, gdzie obecnie leży na prawym brzegu. - A czy nie można wyswobodzić „Nautilusa", wypróżniając rezerwuary. by tym sposobem przywrócić mu równowagę. - To właśnie w tej chwili robimy. Może pan słyszeć działanie pomp. Proszę spojrzeć na wskazówkę manometru: widać na niej, że „Nautilus" się podnosi, ale razem z nim podnosi się i lodowiec - i jeżeli jakaś przeszkoda nie powstrzyma jego ruchu do góry, to położenie nasze się nie zmieni. W istocie „Nautilus" pochylony był ciągle na prawy bok. Wyprostowałby się bez wątpienia, gdyby lodowiec sam z siebie się zatrzymał. W takim razie jednak, kto wie, czy nie uderzylibyśmy o spodnią powierzchnię lodowiska; zostalibyśmy całkowicie przygnieceni pomiędzy dwoma lodowymi górami? Rozmyślałem nad wszystkimi możliwymi następstwami tej sytuacji. Kapitan Nemo nie przestawał obserwować manometru, „Nautilus" od chwili uderzenia lodowca podniósł się na blisko sto pięćdziesiąt stóp, ale zachowywał ciągle jednakowy kąt nachylenia. Nagle w pudle dal się odczuć lekki ruch. Oczywiście „Nautilus" z wolna się prostował. Przedmioty zawieszone w salonie nabierały powoli normalnego położenia. Ściany zbliżały się do pionu. Żaden z nas nie wypowiedział słowa. Z bijącym sercem uważaliśmy, czuliśmy to podnoszenie się statku. Podłoga wracała pod naszymi stopami do poziomu. Upłynęło tak dziesięć minut. - Wyprostowaliśmy się wreszcie - zawołałem. - Tak - rzekł kapitan Nemo, zwracając się ku drzwiom salonu. - Lecz czy będziemy mogli płynąć? - Zapewne - odpowiedział - gdyż rezerwuary nie są jeszcze wypróżnione, a po zupełnym ich wypróżnieniu, „Nautilus" powinien wrócić na powierzchnię morza. Kapitan wyszedł i wkrótce poznałem, że powstrzymano z jego rozkazu podnoszenie się „Nautilusa" do góry. Rzeczywiście, byłby niedługo uderzył o spód lodowej tafli; lepiej więc było utrzymać go między dwoma lodami. - Ślicznie się z tego wywinęliśmy! - rzekł Conseil. - Tak - odparłem. - Mogliśmy zostać zgniecieni, lub co najmniej uwięzieni przez lody. Wówczas z braku powietrza do oddychania... Tak, ślicznie się wywinęliśmy! - Jeżeli to koniec - mruknął Ned. Nie chciałem zaczynać z Kanadyjczykiem bezużytecznego sporu i nic mu nie odpowiedziałem. Zresztą w tejże chwili otworzyły się klapy i światło z zewnątrz rozlało się po salonie przez odsłonięte szyby. Byliśmy, jak powiedziałem już, wśród całkowitej głębi. Ale po obu bokach „Nautilusa" sterczała w odległości dziesięciu metrów olśniewająca ściana lodu. W górze i pod spodem podobna ściana. W górze, bo spodnia powierzchnia lodowca rozpościerała się jak nieskończony sufit; pod spodem, bo wywrócony lodowiec, osuwając się z wolna, znalazł po bokach dwa punkty oparcia, które utrzymywały go w tym położeniu. „Nautilus" został więc uwięziony w istnym tunelu lodowym, szerokim około dwudziestu metrów i wypełnionym spokojną wodą. Łatwo mu więc było z niego wyjść, posuwając się albo naprzód, albo do tyłu, i odzyskać o kilkaset metrów poniżej wolne przejście pod białą pokrywą. Świetlny sufit zagasł, a jednak salon oświetlony był silną jasnością; potężny bowiem odblask ścian lodowych odbijał gwałtownie snopy światła pochodzące z latarni! Nie zdołam opisać efektu padania promieni Volty na te ogromne bryły o dziwacznych kształtach, których każdy załom, każdy kant, każda ścianka, rzucały odmienne światło, stosownie do słojów lodu. Olśniewająca góra drogich kamieni! - a szczególnie szafirów, krzyżujących niebieski swój połysk z zielonym połyskiem szmaragdów. Gdzieniegdzie opałowe odcienie niezrównanej delikatności przesuwały się wśród iskrzących punktów, jakby ognistych diamentów, których blasku nie mogło znieść oko. Światło latarni „Nautilusa" było sto razy zwiększone, jak światło lampy wśród soczewkowa- tych blaszek pierwszorzędnej latarni morskiej. - Jakże to piękne! Jak piękne - zawołał Conseil. - Tak! - rzekłem - cudowny to widok. Nieprawdaż, Nedzie? - O tak! Do tysiąca diabłów! - krzyknął wielorybnik. - To wspaniałe! Wściekam się ze złości, że muszę to przyznać. Nie widziano nigdy nic podobnego. Ale to widowisko może nas drogo kosztować - i jeżeli mam wszystko powiedzieć, zdaje mi się, że widzimy tu rzeczy, które Bóg chciał zakryć przed okiem człowieka. Ned miał słuszność: to było zbyt piękne. Nagle odwróciłem się na krzyk Conseila. - Co się stało? - zapytałem. - Niech pan zamknie oczy! Niech pan nie patrzy! Mówiąc to, Conseil przyciskał silnie dłonią powieki. - A co ci jest, mój chłopcze? - Jestem olśniony, oślepiony! Oczy moje zwróciły się mimowolnie na szybę, ale nie mogłem znieść pałającego w niej ognia. Zrozumiałem, co zaszło. „Nautilus" zaczął posuwać się z wielką szybkością. Wszystkie spokojne blaski ścian lodowych zmieniły się wówczas w płonące progi. Ognie tych niezliczonych diamentów zlewały się w jedno. „Nautilus", pędzony swą śrubą, płynął wśród błyskawic. Wtedy klapy na szybach salonu zamknęły się. Trzymaliśmy wciąż dłonie na oczach, przenikniętych zupełnie tymi współśrodkowymi światełkami, które krążą przed siatkówką, gdy promienie słoneczne zbyt silnie w nią uderzą. Potrzeba było pewnego czasu, by uśmierzyć wstrząs naszego wzroku. W końcu opuściliśmy ręce. - Dalibóg, nie byłbym nigdy temu uwierzył - rzeki Conseil. - A ja dotąd nie wierzę - odparł Kanadyjczyk. - Gdy powrócimy na ziemię - dodał Conseil - rozpieszczeni tyloma cudami natury, cóż wtedy pomyślimy o tych nędznych lądach i drobnych dziełach stworzonych przez człowieka? Nie, świat zamieszkany nie jest nas godzien. Podobne wyrazy w ustach obojętnego Flamanda wskazują, do jakiego stopnia doszedł nasz zapał. Ale Kanadyjczyk nie zaniedbał rzucić kroplę zimnej wody. - Świat zamieszkany! - rzekł, wstrząsając głową. - Bądź spokojny, przyjacielu Conseilu, nie wrócimy do niego. Była wówczas godzina piąta rano. W tej chwili na przodzie „Nautilusa" nastąpił nowy wstrząs. Domyśliłem się, że jego ostroga musiała uderzyć o bryłę lodu, skutkiem zapewne jakiegoś fałszywego obrotu, albowiem ten podmorski tunel, zawalony krami, niełatwy był do żeglugi. Sądziłem więc, że kapitan Nemo, modyfikując swą drogę, okrążył owe przeszkody, albo przesuwać się będzie krętymi przesmykami tunelu. W każdym razie pochód naprzód nie mógł być całkiem zatamowany. Tymczasem wbrew moim przypuszczeniom „Nautilus" wykonał silny ruch wsteczny. - Cofamy się? - rzekł Conseil. - Tak - odpowiedziałem - zapewne z tej strony tunel jest bez wyjścia. - A wtedy? - Wtedy - rzekłem - zwrot będzie bardzo prosty. Cofniemy się i wypłyniemy przez otwór południowy. Mówiąc to, starałem się okazać większą pewność, niż ją miałem w istocie. Wszakże wsteczny ruch „Nautilusa" stawał się coraz szybszy i w tym kierunku unosił nas z wielką prędkością. - Będzie stąd opóźnienie - rzekł Ned. - Co znaczy parę godzin mniej lub więcej, byle by tylko się wydostać. Przechadzałem się przez kilka minut z salonu do biblioteki. Towarzysze moi, siedząc, milczeli. Po chwili, rzuciwszy- się na sofę, wziąłem do ręki książkę i przebiegałem ją machinalnie oczami. Po kwadransie Conseil, zbliżywszy' się do mnie, zapytał: - Czy to bardzo zajmujące, co pan czyta? - Bardzo! - odpowiedziałem. - Wierzę, bo pan czyta swoją własną książkę. - Moją książkę? Rzeczywiście, trzymałem w ręku „Tajemnice wielkich głębin morskich". Zamknąłem książkę i zacząłem się znowu przechadzać. Ned i Conseil wstali. by odejść. - Zostańcie, przyjaciele - powiedziałem, zatrzymując ich. - Bądźmy z sobą razem, dopóki nie wyjdziemy z tego wąwozu. - Jak pan profesor sobie życzy - odpowiedział Conseil. Upłynęło kilka godzin. Spoglądałem często na instrumenty wiszące na ścianach salonu. Manometr wskazywał, że „Nautilus" trzymał się na głębokości trzystu metrów; busola, że się kierował ciągle ku południowi; log, że się posuwał po dwadzieścia mil na godzinę - szybkość niezmierna w tak ciasnej przestrzeni. Ale kapitan Nemo wiedział, że nie mógł za bardzo się spieszyć i że minuty znaczą teraz tyle co wieki. O godzinie ósmej minut dwadzieścia pięć nastąpiło powtórne wstrząśnięcie, tym razem z tyłu statku. Towarzysze moi zbliżyli się do mnie. Pochwyciłem Conseila za rękę. Pytaliśmy się wzajemnie spojrzeniem, nierównie wymowniej, niż gdyby myśli nasze zmienić w słowa. W tej chwili kapitan wszedł do salonu. Postąpiliśmy do niego. - Droga jest zwalona od południa? - zapytałem. - Tak proszę pana, lodowiec, wywracając się, zatamował wszelkie wyjście. - Jesteśmy zamknięci. - Tak. ROZDZIAŁ XVI Brak powietrza Tak więc dookoła „Nautilusa", z wierzchu, pod spodem wznosiła się nieprzebyta ściana lodu. Byliśmy więźniami lodowca. Kanadyjczyk uderzył w stół swoją olbrzymią pięścią. Conseil milczał, ja patrzyłem na kapitana. Twarz jego przybrała wyraz zwykłej obojętności. Skrzyżował ręce na piersiach, rozmyślał, „Nautilus" już się nie ruszał. Wówczas kapitan przemówił. - Panowie - rzekł spokojnym głosem - w takich warunkach, w jakich jesteśmy, są dwa sposoby umierania. Niepojęty ten człowiek miał minę profesora matematyki, rozwiązującego uczniom zagadnienie. - Pierwszym - mówił dalej - jest umrzeć zmiażdżonym; drugim - umrzeć z uduszenia. Nie wspominam o możliwości śmierci z głodu, bo zapasy „Nautilusa" przetrwają nas zapewne. Zajmijmy się więc wyborem zmiażdżenia lub uduszenia. - Co do uduszenia, kapitanie - odparłem - nie potrzebujemy się go obawiać, bo nasze rezerwuary są pełne. - Prawda - rzekł kapitan Nemo - ale nie dadzą nam więcej powietrza jak na dwa dni. Otóż dopiero trzydzieści sześć godzin jak jesteśmy zanurzeni w wodzie, a już zgęszczona atmosfera „Nautilusa" wymaga odświeżenia. Za czterdzieści osiem godzin nasz zapas zupełnie się wyczerpie. - A zatem kapitanie, uwolnijmy się przed upływem czterdziestu ośmiu godzin. - Spróbujemy przynajmniej, przebijając otaczającą nas ścianę. - Z której strony? - zapytałem. - To nam pokaże sonda. Każę opuścić „Nautilusa" na spód kry, a moi ludzie, zaopatrzeni w przyrządy nurkowe, będą rozbijać lodowiec z najcieńszego boku. - Czy można odsunąć osłony okien? - Oczywiście, przecież już nie płyniemy. Kapitan Nemo wyszedł. Wkrótce rozlegający się świst dał mi poznać, że woda wchodziła do rezerwuarów. „Nautilus" opuszczał się powoli i osiadł na lodzie w głębokości trzystu pięćdziesięciu metrów. - Moi przyjaciele - rzekłem - położenie nasze jest niebezpieczne, ale liczę na waszą odwagę i energię. - Panie - odparł Kanadyjczyk - nie pora na to, żebym miał pana nudzić moimi skargami. Gotów jestem zrobić wszystko dla wspólnego ocalenia. - Dobrze, Nedzie - powiedziałem, podając mu rękę. - Dodam jeszcze - mówił dalej - że jestem równie wprawny do oskarda jak do harpunu; jeżeli mogę się na coś przydać kapitanowi Nemo, to niech mną do woli rozporządza. - Nie odrzuci zapewne twej pomocy. Chodź, Nedzie. Zaprowadziłem Kanadyjczyka do pokoju, w którym marynarze „Nautilusa" zakładali skafandry. Oznajmiłem kapitanowi propozycję Neda i została przyjęta. Kanadyjczyk włożył odzież podwodną i jednocześnie z innymi gotów był do pracy. Każdy z nich miał na plecach przyrząd Rouquayrola, któremu rezerwuary dostarczały obfitą ilość świeżego powietrza. Lampy Ruhmkorffa stawały się nieużyteczne wśród tych wód przenikniętych świetlnymi promieniami. Gdy Ned był już ubrany, wróciłem do salonu i stanąwszy obok Conseila, przypatrywałem się przez odsłonięte szyby pokładom, na których spoczywał „Nautilus". Po kilku minutach ujrzeliśmy tuzin marynarzy, wychodzących na lodową posadzkę, a wśród nich Neda, odznaczającego się swym wysokim wzrostem. Kapitan Nemo był z nimi. Przed rozpoczęciem rąbania zarządził on sondowanie, aby zapewnić dobry kierunek robót. Zapuszczono długie świdry z boków, ale te po piętnastu metrach zatrzymały się o grubsze jeszcze ściany. Na próżno byłoby szturmować do warstwy leżącej nad nami, gdyż tę właśnie tworzyło samo pole lodowe, mające przeszło czterysta metrów grubości. Kapitan Nemo kazał więc sondować warstwę spodnią. Tam dziesięć metrów dzieliło nas tylko od wody; taka bowiem była grubość tej kry. Należało więc wyciąć kawał lodu, odpowiedni wielkością i kształtem poziomemu przekrojowi „Nautilusa". Chodziło o wyrąbanie sześciu tysięcy pięciuset metrów sześciennych, by zrobić otwór, przez który moglibyśmy dostać się pod spód lodowego obszaru. Zabrano się natychmiast do pracy, prowadząc ją z niewysłowionym zapałem i wytrwałością. Zamiast wyrąbywać lód dokoła „Nautilusa", co przedstawiałoby niemałą trudność, kapitan Nemo kazał w odległości ośmiu metrów od lewego boku zakreślić ogromny dół; po czym zaczęto świdrować jednocześnie w kilku punktach jego obwodu. Niedługo oskard ugodził dzielnie w tę zbitą masę i grube kawały lodu lżejsze od wody ulatywały, że tak powiem, pod sklepienie tunelu, którego grubość o tyle zwiększała się w górze, o ile traciła na spodzie. Ale mniejsza o to, skoro warstwa stawała się o tyleż cieńsza. Po dwóch godzinach energicznej pracy Ned powrócił zmęczony. On i jego towarzysze zostali zastawieni przez nowych robotników, do których przyłączyłem się teraz z Conseilem. Kierownictwo nad nami objął porucznik „Nautilusa". Woda wydała mi się szczególnie zimna, ale rozgrzałem się szybko, pracując oskardem. Ruchy moje były bardzo swobodne, mimo że odbywały się w ciśnieniu trzydziestu atmosfer. Kiedy powróciłem po dwugodzinnej pracy, żeby się nieco posilić i odpocząć, odczułem znaczną różnicę pomiędzy czystym powietrzem dostarczanym mi przez przyrząd Rouquayrola, a atmosferą „Nautilusa", nasyconą już dwutlenkiem węgla. Powietrze nie było odświeżane od czterdziestu ośmiu godzin i ożywcze jego właściwości znacznie osłabły. A jednak w przeciągu dwunastu godzin wyrąbaliśmy dopiero na zarysowanej przestrzeni warstwę lodu grubości jednego metra, czyli około sześćset metrów sześciennych. Przypuszczając, że tyle zrobimy za każde dwanaście godzin, potrzeba było jeszcze pięciu nocy i czterech dni na wykonanie tego przedsięwzięcia. - Pięć nocy i cztery dni! - rzekłem do moich towarzyszy - mamy już tylko na dwa dni powietrza w rezerwuarach. - Nie licząc - odparł Ned - że wyszedłszy z tej piekielnej matni, będziemy jeszcze uwięzieni pod lodowiskiem, bez możliwości zetknięcia się z atmosferą. Słuszna uwaga. Któż mógłby przewidzieć minimum czasu, potrzebnego na nasze wyswobodzenie? Czy brak powietrza nie udusi nas przedtem, nim „Nautilus" zdoła wypłynąć na linię fal? Czy przeznaczono mu zginąć w tym grobie lodowym, ze wszystkim, co w sobie zawiera? Położenie wydawało się beznadziejne. Każdy z nas jednak śmiało patrzył mu w oczy i wszyscy postanowili do ostatka spełniać swój ą powinność. Jak przewidziałem, nowa warstwa grubości jednego metra, wycięta została w ogromnym korycie przez noc. Ale rano, przebiegając w przyrządzie nurkowym wśród płynnego żywiołu przy temperaturze sześciu do siedmiu stopni poniżej zera, spostrzegłem, iż boczne ściany powoli się ku sobie zbliżały. Warstwy wody oddalone od rowu, nie ogrzewane pracą ludzi ani działaniem narzędzi, zaczęły zamarzać. Wobec tego nowego, groźnego niebezpieczeństwa, czym się stawały nasze próby ratunku? Jakim sposobem przeszkodzić stężeniu tego płynu, które strzaskałoby jak szklankę, ściany „Nautilusa"? Nie wspomniałem o tym mym towarzyszom. Po co bowiem odbierać im energię, z jaką prowadzili uciążliwą pracę ocalenia! Ale wróciwszy na statek, ostrzegłem kapitana Nemo o tym ważnym powikłaniu. - Wiem - odrzekł mi swoim spokojnym tonem, którego nie mogły zakłócić najgroźniejsze okoliczności. - Jest to jedno niebezpieczeństwo więcej, ale nie widzę żadnego sposobu, by mu zapobiec. Jedynym środkiem ratunku jest działać szybciej niż zamarzanie. Trzeba je wyprzedzić. Oto wszystko. Wyprzedzić! Powinienem już przyzwyczaić się do tego rodzaju wyrażeń. W ciągu tego dnia pracowałem gorliwie przez wiele godzin oskardem. Ta praca mnie podtrzymywała. Zresztą pozwalała ona na opuszczenie „Nautilusa". oddychanie bezpośrednio powietrzem pochodzącym z rezerwuarów i dostarczanym przez przyrządy. Do wieczora rów pogłębił się znowu o jeden metr. Wróciwszy na statek, o mało nie zostałem uduszony dwutlenkiem węgla dominującym w powietrzu. Ach! czemu nie posiadaliśmy odczynników chemicznych, które usunęłyby ten gaz zabójczy! Nie brakowało nam tlenu. Woda zawierała go w znacznej ilości, a rozłożona przez nasze potężne stosy, byłaby go nam obficie dostarczyła. Pomyślałem o tym; lecz na co to się przydało, skoro dwutlenek węgla wytwarzany ustawicznie przy naszym oddychaniu, ogarnął wszystkie części statku? Chcąc go pochłonąć, należało wypełnić fiole potasem i ciągle je poruszać. Otóż nie mieliśmy na statku tej substancji i nic nie mogło jej zastąpić. Tego wieczoru Kapitan Nemo musiał otworzyć rurki rezerwuaru i wpuścić wewnątrz „Nautilusa" parę strumieni świeżego powietrza. Bez tego zapasu nie bylibyśmy się już zbudzili. Nazajutrz, 26 marca, zabrałem się do pracy górniczej, zaczynając piąty metr. Ściany boczne i spodnia powierzchnia lodowca, widocznie grubiały. Oczywistą było rzeczą, że złączą się, zanim „Nautilus" zdoła się wyswobodzić. Na chwilę owładnęła mną rozpacz. Oskard o mało nie wypadł mi z ręki. Po co pracować, skoro miałem zginąć zduszony, zmiażdżony przez wodę, co stawała się kamieniem; skoro mnie czekały męczarnie, jakich okrucieństwo dzikich nie potrafiłoby nawet wymysieć! Zdawało mi się, że się znajdowałem pomiędzy dwiema szczękami straszliwej paszczy potwora, które się nieodparcie przymykały. W tej chwili kapitan Nemo, kierujący robotą i pracujący razem z innymi, przeszedł koło mnie. Trąciłem go lekko i wskazałem ściany naszego więzienia. Ściana z prawego boku zbliżyła się przynajmniej o cztery metry do pudła „Nautilusa". Kapitan zrozumiał mnie i dał mi znak, bym za nim poszedł. Wróciliśmy na statek. Zdjąwszy mój skafander nurka, udałem się do salonu. - Panie Aronnax - powiedział - trzeba się chwycić jakiegoś heroicznego środka albo zostaniemy zamurowani w tej wodzie tężejącej jak cement. - Tak - odpowiedziałem - ale co począć? - Ach! - zawołał - gdyby mój „Nautilus" był tak silny, żeby mógł znieść to ciśnienie i nie zostać zgruchotany! - Więc cóż? - zapytałem, nie pojmując myśli kapitana. - Nie domyśla się pan - odparł - że to marznięcie wody byłoby nam właśnie pomocą! Nie widzi pan, że przez swoje stężenie, rozsadzałaby wiążące nas obszary lodu, jak rozsadza marznąc, najtwardsze kamienie? Nie czuje pan, że zamiast być przyczyną zguby, stałaby się czynnikiem ocalenia? - Tak kapitanie, może. Ale chociaż „Nautilus", posiada wielką siłę oporu, nie zdołałby wytrzymać tak niezmiernego ciśnienia i spłaszczyłby się na listek blachy. - Wiem, profesorze. Nie należy więc liczyć na pomoc natury, lecz na nas samych. Trzeba się oprzeć temu stężeniu, trzeba je zahamować. Nie tylko przybliżają się boczne ściany, ale z przodu i z tym „Nautilusa" nie pozostaje nawet dziesięciu stóp wody. Zamarzanie ogarnia nas ze wszystkich stron. - Jak długo jeszcze - zapytałem - powietrze rezerwuarów pozwoli nam oddychać na statku? - Pojutrze - odparł - rezerwuary będą już próżne. Zimny pot wystąpił mi na twarz. A jednak, czy odpowiedź ta powinna mnie zdziwić? Dwudziestego drugiego marca „Nautilus" zanurzył się w wolnych wodach bieguna. Mieliśmy teraz 26. Od pięciu dni żyliśmy zapasami statku, a co zostało jeszcze czystego powietrza, to należało zachować dla pracujących w wodzie. W chwili, gdy piszę te słowa, doznaję jeszcze tak silnego wrażenia, że ogarnia mnie mimowolna trwoga i czuję niemal, iż braknie mi w piersiach oddechu. Tymczasem kapitan Nemo milczący, nieruchomy - rozmyślał. Widocznie myśl jakaś cisnęła mu się do głowy. Ale zdawał sieją odpychać; odpowiadał sam sobie przecząco. Wreszcie wybiegły mu z ust te dwa wyrazy: - Woda wrząca. - Woda wrząca! - zawołałem. - Tak, proszę pana. Jesteśmy zamknięci w dość ciasnej przestrzeni. Czy strumienie wrzącej wody, wyrzucane ciągle z pomp „Nautilusa", nie podniosłyby temperatury tej przestrzeni i nie opóźniły zamarzania? - Trzeba spróbować - powiedziałem stanowczo. - Spróbujemy, panie profesorze. Termometr wskazywał wówczas na zewnątrz statku siedem stopni poniżej zera. Kapitan Nemo zaprowadził mnie do kuchni, gdzie działały duże naczynia, dostarczające przez parowanie wody do picia. Napełniono je wodą i całkowite ciepło puszczone zostało przez zanurzone w niej wężownice. Za kilka minut woda ta osiągnęła sto stopni! Zwrócono ją do pomp, a w miarę ubywania zastępowano wciąż świeżą. Gorąco wywiązane ze stosów było tak duże, że zimna woda czerpana z morza, przeszedłszy tylko przez przyrząd, wpływała wrząca do pompy. Zaczęło się pompowanie i po upływie trzech godzin termometr na zewnątrz statku wskazywał sześć stopni poniżej zera. W dwie godziny później wskazywał już tylko cztery. - Powiedzie nam się - powiedziałem do kapitana po zbadaniu i skontrolowaniu postępu tej operacji. - Tak myślę - odpowiedział. - Nie zostaniemy zmiażdżeni, pozostaje nam tylko lękać się uduszenia. - Przez noc temperatura wody podniosła się do jednego stopnia powyżej zera. Wrzące wytryski nie zdołały posunąć jej wyżej. Ale ponieważ zamarzanie morza następuje dopiero przy dwóch stopniach poniżej zera, byłem więc pod tym względem zupełnie spokojny. Następnego dnia rów wydrążony był do głębokości sześciu metrów. Pozostawało więc do wyrąbania tylko cztery metry, to jest na czterdzieści osiem godzin pracy. Powietrze nie mogło już być odnawiane wewnątrz „Nautilusa". Toteż dzień ten stawał się z każdą chwilą przykrzejszy. Przygniotła mnie nieznośna ciężkość. Około godziny trzeciej po południu męczące to uczucie wzrosło do wysokiego stopnia. Ziewanie rozciągało mi szczęki. Płuca dyszały, szukając łyku ożywczego tlenu, który stawał się coraz rzadszy. Umysł mój zaczął bezwładnieć. Leżałem rozciągnięty bez sił, prawie bez przytomności. Poczciwy mój Conseil, doznając tych samych cierpień, nie opuszczał mnie ani na chwilę. Brał mnie za rękę, dodawał odwagi i szeptał: - Ach! Gdybym mógł nie oddychać, żeby zostawić panu więcej powietrza. Słysząc to, czułem, że łzy cisnęły mi się do oczu. Przy tak nieznośnym położeniu wewnątrz statku, z jakim pośpiechem, z jaką radością wkładaliśmy skafandry nurkowe, gdy przyszła na nas kolej do pracy! Oskardy dudniły po lodzie, męczyły się ręce, kaleczyły dłonie. Lecz cóż znaczyło znużenie i rany? Ożywcze powietrze płynęło w płuca! Oddychaliśmy! Oddychali! A jednak nikt nie przedłużał swojej podwodnej pracy nad wyznaczony czas. Po skończeniu roboty, każdy składał dyszącym towarzyszom ów życiodajny rezerwuar. Kapitan Nemo dawał przykład i pierwszy ulegał tej surowej karności. Gdy przyszła pora, ustępował swój przyrząd innemu i wracał do zepsutej atmosfery statku, zawsze spokojny, bez śladu znękania, bez skargi. Tego dnia robota wykonywana była z jeszcze większą dokładnością. Pozostały już tylko dwa metry do wyrąbania na całej przestrzeni rowu. Dwa metry tylko dzieliły nas od wolnego morza. Ale rezerwuary powietrza były już prawie wyczerpane. Tę resztkę należało zachować dla robotników. Ani jednego atomu dla „Nautilusa". Wróciwszy na statek, zostałem prawie zaduszony. Co za noc! Nie zdołam jej opisać. Takie cierpienia nie dają się wypowiedzieć. Nazajutrz mój oddech był ciężki. Do bólu głowy przyłączyły się zawroty, wskutek czego byłem jak pijany. Towarzysze moi doznawali takich samych symptomów, kilku ludzi z załogi niemal konało. W tym dniu, szóstym, naszego uwięzienia kapitan Nemo, uważając działanie motyk i oskardów za zbyt powolne, postanowił zgnieść warstwę lodu, dzielącą nas jeszcze od morskiej głębiny. Ten człowiek zachował całą swą zimną krew i energię. Siłą moralną pokonywał cierpienia fizyczne. Myślał, obliczał, działał. Na jego rozkaz ulżono statkowi, który skutkiem zmiany ciężkości gatunkowej, uniósł się z lodowego łożyska. Sprowadzono go więc nad ów ogromny rów, narysowany według poziomego przekroju i napełniono rezerwuary wodne; „Nautilus" opuścił się i osiadł w rowie. Wówczas cała załoga wróciła na statek i podwójne drzwi zostały szczelnie zamknięte. „Nautilus" leżał na warstwie lodu nie mającej nawet całego metra grubości i podziurawionej świdrami w tysiącu punktach. Otworzono zupełnie rury rezerwuarów, w które rzuciło się sto sześciennych metrów wody, zwiększając ciężar „Nautilusa" o sto tysięcy kilogramów. Czekaliśmy, słuchali, zapominając o swych cierpieniach, żywiąc jeszcze nadzieję. Była to ostatnia stawka w grze o ocalenie! Pomimo szumu napełniającego mi głowę, usłyszałem drżenie pod pudłem „Nautilusa", zaczynającego się poruszać. Lód pęki ze szczególnym trzaskiem, podobnym do darcia papieru i „Nautilus" opuścił się. - Przechodzimy! - szepnął mi Conseil do ucha. Nie byłem w stanie mu odpowiedzieć. Porwałem go za rękę i mimo woli konwulsyjnie ścisnąłem. Nagle, party swoim olbrzymim obciążeniem, „Nautilus" wpadł w wodę jak kula, to jest wleciał jakby w próżnię. Wtedy całą siłę elektryczną zwrócono na pompy, które zaczęły natychmiast wyrzucać wodę z rezerwuarów. Po kilku minutach spadanie nasze zostało zahamowane. Niedługo nawet manometr pokazał ruch do góry. Śruba, wirując z całą szybkością, sprawiła, że żelazne pudło drżało w samych nawet nitach, i unosiła nas ku północy. Ale jak długo miała trwać żegluga pod lodowym polem, do wolnego miejsca na morzu? Może jeszcze cały dzień? Wcześniej będziemy martwi! Na wpół rozciągnięty na sofie w bibliotece, dusiłem się. Twarz moja zrobiła się fioletowa, usta sine; wszystkie procesy życiowe pozostawały w zawieszeniu. Nie widziałem już, nie słyszałem. Pojęcie czasu zatarło się w moim umyśle. Muskuły nie mogły się ściągać. Nie mógłbym oznaczyć liczby przebytych w tym stanie godzin. Miałem jednak poczucie zaczynającego się konania. Wiedziałem, że umieram... Nagle odzyskałem przytomność. Kilka tchnień powietrza przeniknęło me płuca. Czy wypłynęliśmy na powierzchnię fali? Czy przebyliśmy już lodowiec? Nie! To Ned i Conseil, dwaj zacni przyjaciele, poświęcali się, by mnie ocalić. Zostało jeszcze w jednym przyrządzie parę atomów powietrza. Zamiast odetchnąć nim sami, zachowali je dla mnie i dusząc się, sączyli mi życie kropla po kropli. Chciałem odepchnąć przyrząd, zatrzymali mi rękę i oddychałem kilka chwil z rozkoszą... Spojrzałem na zegar: była godzina jedenasta przed południem. Mieliśmy więc 28 marca. „Nautilus" pędził z przerażającą prędkością czterdziestu mil na godzinę. Gdzie był kapitan Nemo? Czy już nie żył? Czy towarzysze jego umarli razem z nim? W tej chwili manometr wskazywał, że znajdowaliśmy się tylko o dwadzieścia metrów pod powierzchnią morza. Zwyczajna kra dzieliła nas od atmosfery. Czy nie dałoby się jej przebić? Może! W każdym razie „Nautilus" musiał spróbować. Czułem, że istotnie przebierał prostopadłe położenie, opuszczając tył i podnosząc do góry ostrogę. Wprowadzenie wody starczyło na zmianę równowagi. Potem, pochłonięty potężnym ruchem swej śruby, uderzył w spód kry jakby olbrzymim taranem. Rozbijał ją trochę, cofał się i nacierając znów z całą szybkością, coraz to bardziej rozrywał; aż w końcu wypłynął w najwyższym pędzie na wierzch lodowej płyty, druzgocąc ją swym ciężarem. Otworzono, rzec można, oderwano klapę - i strumień świeżego powietrza ogarnął wszystkie części „Nautilusa". ROZDZIAŁ XVII Z przylądka Horn do Amazonki Nie wiem, jak się dostałem na platformę; może mnie Kanadyjczyk zaniósł. Ale oddychałem, łykałem ożywcze morskie powietrze. Dwaj moi towarzysze napawali się świeżymi jego atomami. Nieszczęśnicy, pozbawieni przez długi czas pożywienia, nie mogą bez szkody dla zdrowia zaspokoić od razu głodu pierwszym, jaki im wpadnie, pokarmem. My przeciwnie: nie potrzebując się wcale hamować, mogliśmy wciągać pełnymi płucami atomy tej atmosfery i wietrzyk sam wlewał nam w usta rozkoszny nektar. - Ach! - powtarzał Conseil - cóż to za dobra rzecz ten tlen. Niech pan śmiało oddycha. Wystarczy go dla wszystkich. Ned nic nie mówił, ale otwierał usta tak szeroko, że przestraszyć mógłby nawet rekina! A co za oddech potężny! Kanadyjczyk „ciągnął" jak piec, w którym się dobrze pali. Niezadługo odzyskaliśmy siły i kiedy spojrzałem dokoła, spostrzegłem, że byliśmy sami na platformie. Nikogo z załogi, ani nawet kapitana Nemo. Dziwni marynarze „Nautilusa" poprzestawali na krążącym wewnątrz powietrzu. Żaden nie przyszedł rozkoszować się pełną atmosferą. Pierwsze słowa, które wymówiłem, były wyrazami wdzięczności i dziękczynienia dwóm moim towarzyszom. Ned i Conseil przedłużyli me istnienie w ostatnich godzinach tego długiego konania. Cała moja wdzięczność nie mogła wynagrodzić ich za to poświęcenie. - Ba, panie profesorze - odpowiedział Ned - nie ma o czym mówić. Jaką mieliśmy w tym zasługę? Żadnej. Wynikało to z prostego rachunku. Pańskie życie było więcej warte niż nasze, należało je więc zachować. - Nie, Nedzie - odparłem - wcale nie było więcej warte. Nikt bowiem nie jest wyższy nad człowieka dobrego i szlachetnego, a ty nim jesteś. - No dobrze, dobrze - powtarzał zakłopotany Kanadyjczyk. - A ty, poczciwy mój Conseilu, dużo wycierpiałeś? - Niewiele, krótko mówiąc. Brakło mi wprawdzie parę łyków powietrza, ale się jakoś bez niego obywałem. Zresztą widziałem, jak pan omdlewał, a to nie dawało mi najmniejszej ochoty do oddychania. Zamykało mi to, jak mówią, gę... Conseil, zmieszany swą paplaniną, nie dokończył. - Moi przyjaciele - rzekłem żywo wzruszony - jesteśmy na zawsze z sobą związani. Nabyliście do mnie prawa... - Którego nadużyję - odparł Kanadyjczyk. - Hę? - mruknął Conseil. - Tak - rzekł harpunnik - prawa zabrania pana z sobą, kiedy opuszczę tego piekielnego „Nautilusa". - Ale - wtrącił Conseil - czy płyniemy w dobrą stronę? - Tak - odpowiedziałem - ponieważ płyniemy w stronę słońca, a słońcem jest tu północ. - Zapewne - rzeki Ned - ale chodzi mi o to, żeby wiedzieć, czy się zbliżamy do Oceanu Spokojnego, czy też Atlantyckiego, to jest do mórz uczęszczanych czy pustych. Nie byłem w stanie na to odpowiedzieć i obawiałem się, by kapitan Nemo nie chciał nas raczej zaprowadzić na ów bezmierny ocean, oblewający zarazem brzegi Azji i Ameryki. Tym sposobem zakończyłby swą podróż podmorską dookoła świata i powrócił na morza, na których „Nautilus" odzyskałby zupełną swobodę. Lecz jeżeli wracamy na Ocean Spokojny, z dala od jakiejkolwiek zamieszkanej ziemi, w cóż wtedy obrócą się projekty Neda? Wątpliwość ta jednak musiała się szybko wyjaśnić. „Nautilus" płynął z dużą prędkością. Koło podbiegunowe zostało przebyte; przód statku zwrócony był do przylądka Horn. Trzydziestego pierwszego marca o siódmej wieczorem znajdowaliśmy się naprzeciw cypla kontynentu amerykańskiego. Wówczas to zapomniane zostały wszystkie minione cierpienia. Wspomnienie tego uwięzienia przez lody zatarło się w naszym umyśle. Myśleliśmy już tylko o przyszłości. Kapitan Nemo nie zjawiał się ani w salonie, ani na platformie. Punkt naszego położenia na morzu, oznaczany codziennie na mapie przez porucznika, pozwalał mi rozpoznawać dokładnie kierunek „Nautilusa". Otóż tego wieczoru widoczne było, ku wielkiemu memu zadowoleniu, że wracaliśmy na północ przez Atlantyk. Zawiadomiłem Kanadyjczyka i Conseila o rezultacie mych spostrzeżeń. - Dobra nowina - rzekł Kanadyjczyk - lecz dokąd „Nautilus" zmierza? - Nie umiem ci tego powiedzieć, Nedzie. - Czyżby kapitan chciał, spróbowawszy bieguna południowego, rzucić się na biegun północny i wrócić na Ocean Spokojny przez sławne przejście pół- nocno- zachodnie? - Nie trzeba go do tego wyzywać - wtrącił Conseil. - A więc - rzeki Kanadyjczyk - przedtem jeszcze wymówimy mu nasze towarzystwo. - W każdym razie - dodał Conseil - ten kapitan Nemo to mistrz w swoim rodzaju i nie będziemy żałować, że go poznaliśmy. - Zwłaszcza kiedy go pożegnamy - odparł wielorybnik. Nazajutrz l kwietnia, gdy „Nautilus" na parę minut przed południem wypłynął na powierzchnię, ujrzeliśmy brzeg zachodni. Była to Ziemia Ognista, której tę nazwę nadali pierwsi żeglarze, widząc gęste dymy wznoszące się z szałasów krajowców. Ziemię Ognistą tworzy znaczna grupa wysp, rozciągająca się na trzydzieści mil francuskich wzdłuż, a osiemdziesiąt wszerz, pomiędzy 53° i 56° szerokości południowej, a 67° 50' i 77° 15' długości zachodniej. Wybrzeże wydało mi się niskie, lecz w dali piętrzyły się wysokie góry. Dostrzegłem nawet górę Sarmiento, wyniesioną na dwa tysiące siedemdziesiąt metrów nad poziom morza - piramidalną bryłę łupku z nader spiczastym szczytem, który, jak mi powiedział Ned, według tego, czy osłonięty jest mgłą, czy widzialny, „wróży pogodę lub niepogodę". - Sławny barometr, mój przyjacielu. - Tak, barometr naturalny, który mnie nigdy nie oszukał, gdy żeglowałem pomiędzy rafami Cieśniny Magellańskiej. W tej chwili szczyt ten rysował się czysto na tle nieba. Była to przepowiednia pogody, która sprawdziła się. Nad tym żyznym i bujnym dnem morza „Nautilus" sunął z niezmierną szybkością. Ku wieczorowi zbliżył się do Falklandów, których chropowate wierzchołki mogłem nazajutrz rozpoznać. Głębokość w tym miejscu była średnia. Sądziłem więc nie bez przyczyny, że te dwie wyspy, otoczone wielką liczbą wysepek, tworzyły niegdyś część Ziemi Magellana. Falklandy zostały prawdopodobnie odkryte przez sławnego Johna Davisa, który nadał im nazwę Davis Southern Islands. Później Richard Hawkins nazwał je Maiden Islands - Wyspami Panieńskimi. Następnie w początkach osiemnastego wieku nazwane zostały przez rybaków z Saint Mało Malwinami, a na koniec Anglicy, do których obecnie należą, dali im nazwę Wysp Falklandzkich. Zapuszczone w tych wodach sieci dostarczały pięknych okazów wodorostów, a zwłaszcza pewnego rodzaju, którego korzenie obciążone były najsmaczniejszymi z jadalnych ślimaków. Gęsi i kaczki osiadały tuzinami na platformie i zapełniły niedługo spiżarnię statku. Z ryb zauważyłem głównie kościste z rodzaju babek, a zwłaszcza diodomy długie na dwa centymetry, posiane na całym ciele białawymi żółtymi plamami. Podziwiałem tak liczne meduzy i najpiękniejsze z tego rodzaju chryzaory, charakterystyczne dla wód malwińskich. Jedne miały kształt półkolistego para- solika w ciemnoczerwone pręgi, zakończonego dwunastoma foremnymi festo- nami; inne znowu koszyczka, z którego wysuwały się szerokie liście i długie czerwone prątki. Płynęły, poruszając swymi czterema liściowatymi ramionami i kołysząc w wodzie obfite zwoje macek. Chciałem zachować kilka okazów tych delikatnych zwierzokrzewów - ale to są mgły, cienie, widma, które po wyjęciu ich z rodzinnego żywiołu, rozpływają się zaraz i ulatniają. Gdy ostatnie wyżyny Malwin zniknęły z horyzontu, „Nautilus" zanurzył się na dwadzieścia do dwudziestu pięciu metrów, sunąc wzdłuż brzegów amerykańskich. Kapitan Nemo nie pokazywał się. Do 3 kwietnia nie opuszczaliśmy wód patagońskich, płynąc na powierzchni, lub w głębi oceanu. „Nautilus" przebył szeroki prąd utworzony przez ujście La Płaty i znalazł się 4 kwietnia naprzeciw Urugwaju, lecz w odległości pięćdziesięciu mil od brzegu. Kierunek utrzymywał stale na północ i posuwał się prawie równolegle do drugich zakrętów wybrzeża Ameryki Południowej. Zrobiliśmy do tego czasu szesnaście tysięcy mil, od punktu wypłynięcia na Morza Japońskie. Około jedenastej przed południem przepłynęliśmy Zwrotnik Koziorożca, pod trzydziestym siódmym stopniem długości, i opłynęliśmy z daleka przylądek Frio. Kapitan Nemo, ku wielkiemu niezadowoleniu Neda, nie lubił widać sąsiedztwa zamieszkanych brzegów Brazylii, bo spieszył z szaloną szybkością. Żadna ryba, żaden ptak najbystrzejszy nie mógł za nami nadążyć i wszystkie osobliwości tych mórz uszły moich spostrzeżeń. Szybkość ta trwała przez kilka dni; 9 kwietnia wieczorem ujrzeliśmy zachodni cypel Ameryki Południowej, utworzony przez przylądek San Roque. Ale wtedy „Nautilus" oddalił się znowu od brzegu, szukając na większych głębinach podmorskiej doliny, ciągnącej się od tego przylądka do Sierra Leone na brzegu afrykańskim. Dolina ta rozdwaja się na wysokości Antyli i kończy na północ olbrzymią wklęsłością, głęboką na dziewięć tysięcy metrów. W tym miejscu pokład geologiczny oceanu przedstawia aż do Małych Antyli skalistą, na sześć kilometrów wysoką i spiczasto zakończoną ławicę; a na wysokości wysp Zielonego Przylądka drugą taką nie mniej znaczną ścianę, zamykającą cały zatopiony ląd Atlantydy. Dno tej niezmiernej doliny najeżone jest kilkoma górami, nadającymi tym gruntom podmorskim malowniczy widok. Mówię to opierając się głównie na mapach, znajdujących się w rękopisie w bibliotece „Nautilusa", wykonanych oczywiście przez samego kapitana Nemo i według jego osobistych spostrzeżeń. Przez kilka dni głębokie i puste wody zwiedzane były za pomocą sterów głębokości i śruby. „Nautilus" robił długie przekątne zygzaki, unosząc się do rozmaitej wysokości. Ale 11 kwietnia wypłynął nagle na powierzchnię i ziemia ukazała się znowu przy ujściu rzeki Amazonki, o bystrym i szerokim prądzie, którego wylew do morza jest tak znaczny, że woda w nim na przestrzeni kilku mil traci słoność. Przebyliśmy równik. O dwadzieścia mil na zachód leżała Gujana, ziemia francuska, na której larwo znaleźlibyśmy schronienie. Ale wiatr gwałtownie dął i mała łódź nie mogłaby się utrzymać na rozhukanych falach. Zrozumiał to pewnie Ned Land, bo nic nie mówił. Ja zaś unikałem z mej strony wszelkiej aluzji do jego projektu ucieczki, nie chcąc popychać go do przedsięwzięcia, które na pewno by się nie powiodło. Wynagrodziłem sobie łatwo tę zwłokę, czyniąc zajmujące studia. Przez te dwa dni, 11 i 12 kwietnia, „Nautilus" nie opuszczał powierzchni morza i sieci jego dały nam prawdziwie cudowny połów zwierzokrzewów, ryb i płazów. 12 kwietnia „Nautilus" zbliżył się w ciągu dnia do wybrzeży holenderskich, około ujścia Maroni. Żyły tam rodzinami liczne gromady manatów, należących jak dugonie i stellery do rzędu syreneidów. Piękne te zwierzęta, spokojne i niedrapieżne, długie na sześć do siedmiu metrów, musiały ważyć przynajmniej po cztery tysiące kilogramów. Powiedziałem Nedowi, że przezorna natura wyznaczyła tym ssakom ważną rolę. One to bowiem, pasąc się również jak foki na podmorskich łąkach, niszczą zbyteczny rozrost traw, zawalających ujścia rzek zwrotnikowych. - A wiecie - dodałem - co się stało, odkąd człowiek wytępił prawie do szczętu te użyteczne stworzenia? Oto zgniłe trawy zatruły powietrze, a zgniłe powietrze to febra, pustosząca te przecudne krainy. Trująca roślinność rozrosła się pod morzami gorącej strefy i klęska rozwinęła się nieodparcie od ujścia Rio de la Płaty aż do Florydy. Jeżeli wierzyć Toussenelowi, to owa klęska jest jeszcze niczym w porównaniu z tą, jaka czeka naszych potomków po wytępieniu w morzach fok i wielorybów. Wówczas to, przepełnione mątwami, meduzami, kałamarnicami, morza te staną się ciągłym ogniskiem zarazy; bo fale nie będą już posiadać żołądków, którym Bóg polecił zbierać szumowiska morskich obszarów. Na przekór tym teoriom, osada „Nautilusa" zabrała z pół tuzina manatów; chodziło bowiem o zaopatrzenie spiżarni w wyborne mięso, daleko lepsze od wołowego i cielęcego. Polowanie to nie było wcale zajmujące. Manaty dawały się zabijać, nie broniąc się. Zapakowano na statek kilka tysięcy kilogramów mięsa przeznaczonego do suszenia. Ukończywszy połów, „Nautilus" zbliżył się do brzegu. W tym miejscu pewna ilość żółwi morskich spała na powierzchni fali. Tym sposobem złowiono mnóstwo żółwi szyldkretowych, szerokości jednego metra, ważących dwieście kilogramów. Pancerz ich pokryty był dwiema cienkimi przezroczystymi rogowymi łuskami, brunatnego koloru z białym i żółtym nakrapianiem. Połowem tym zakończył się nasz pobyt w okolicach Amazonki i z nadejściem nocy „Nautilus" powrócił na pełne morze. ROZDZIAŁ XVIII Mątwy W ciągu kilku dni „Nautilus" oddalił się znacznie od brzegów amerykańskich. Nie chciał widocznie przepływać przez Zatokę Meksykańską lub nieopodal Antyli. Jednakże nie zabrakłoby mu tam wody, bo średnia głębokość mórz wynosi tysiąc osiemset metrów; prawdopodobnie obszary te, usiane wyspami i uczęszczane przez liczne parowce, nie przypadły do smaku kapitanowi Nemo. Szesnastego kwietnia ujrzeliśmy Martynikę i Gwadelupę, w odległości około trzydziestu mil. Dostrzegłem ledwie na chwilę ich wyniosłe cyple. Kanadyjczyk, który zamierzał wykonać swe projekty w tej zatoce, dostając się na ląd bądź też na któryś z przewozowych statków, krążących pomiędzy jedną wyspą a drugą, doznał tym sposobem wielkiego zawodu. Ucieczka byłaby nader łatwa, gdyby Ned zdołał zawładnąć łodzią bez wiedzy kapitana; ale na pełnym oceanie nie było nawet co o tym myśleć. Kanadyjczyk, Conseil i ja mieliśmy na ten temat dość długą rozmowę. Od sześciu miesięcy, będąc więźniami na „Nautilusie", zrobiliśmy siedemnaście tysięcy mil i - jak mówił Ned - nie było żadnego dowodu, żeby się to miało już skończyć. Chodziło o postawienie kapitanowi Nemo kategorycznego pytania: czy myślał bez końca trzymać nas na statku? Odczuwałem niechęć do tego kroku, gdyż - według mojego zdania - nie mógł on do niczego doprowadzić. Nie należało spodziewać się czegokolwiek od dowódcy „Nautilusa", ale liczyć tylko na nas samych. Zresztą od pewnego czasu człowiek ten stawał się coraz bardziej ponury, odosobniony, coraz mniej towarzyski. Zdawał się mnie unikać. Spotykałem go bardzo rzadko. Dawniej znajdował przyjemność w tłumaczeniu mi cudów podmorskich; obecnie pozostawił mnie własnym badaniom i nie przychodził do salonu. Jaka zmiana w nim zaszła? Z jakiej przyczyny? Nie miałem sobie nic do zarzucenia. Może przeszkadzała mu nasza obecność na statku? W każdym razie nie mogłem przypuszczać, żeby się zgodził na zwrócenie nam wolności. Prosiłem więc Neda, aby pozwolił mi zastanowić się, nim zacznę działać. Gdyby ten krok miał pozostać bez skutku, mógł tylko wzbudzić podejrzenie kapitana, pogorszyć nasze położenie i zaszkodzić projektom Kanadyjczyka. Dodani jeszcze, że nie mogłem powołać się żadną miarą na nasze zdrowie. Z wyjątkiem owej ciężkiej biedy w lodowcu bieguna południowego, ani Ned, ani Conseil, ani ja, nigdy nie czuliśmy się lepiej. To zdrowe pożywienie, zdrowe powietrze; ta regularność życia, jednostajność temperatury, nie dawały wcale powodu do chorób. Rozumiałem kapitana Nemo, który był u siebie, udawał się, gdzie chciał, który drogami skrytymi dla innych, lecz wiadomymi sobie, szedł do swego celu. Ale my, my nie zerwaliśmy z ludzkością. Co do mnie, nie chciałem zagrzebać wraz z sobą tych nowych i ciekawych studiów. Miałem teraz prawo napisać prawdziwą książkę o morzu i pragnąłem, żeby ta książka, wcześniej czy później, wyjrzała na świat. Tam nawet w tych wodach antylskich, gdy zanurzony dziesięć metrów pod falą, patrzyłem przez odsłonięte szyby, ileż ciekawych okazów wzbogaciło moje codzienne notatki! Były to pośród innych zwierzokrzewów: galery, znane pod nazwą bąbelnic morskich; meduzy śliczne dla oka, a w dotknięciu prawdziwe pokrzywy, wydzielające gryzącą ciecz. Były to między stawonogami pierściennice, wijące się w wodach i rzucające przy swym przejściu wszystkie blaski słonecznego widma. Były to w gromadzie ryb raje malabarskie, ogromne chrząstkowate, które błąkając się jak szczątki rozbitego statku, zasłaniały niekiedy, niby ciemną okiennicą, szyby salonu. Były to rogamice amerykańskie, dla których natura miała tylko biały i czarny kolor; płetwiaste babki mięsiste i wydłużone; skombry długości szesnastu centymetrów, o krótkich i ostrych zębach, pokryte drobniutką łuską. Dalej zjawiły się chmarami barwe- ny, prawdziwe arcydzieła „sztuki jubilerskiej", poświęcone niegdyś Dianie i poszukiwane szczególniej przez bogatych Rzymian, u których przysłowie o nich mówiło: „Nie ten je jada, kto łowi". W końcu kolcolice złociste, zdobne szmaragdowymi opaskami; tęczaki kolczaste kryły się pod swą zwinną piersiową płetwą; piętnastocalowe zębatki tonęły w fosforycznym świetle; mugile rozbijały wodę grubym mięsistym ogonem; czerwone głębicie zdawały się kosić fale ostrymi płetwami, a godne swej nazwy srebrzyste miesięczniki połyskiwały na poziomie wód jak księżyce, z białawym odblaskiem. Ileż to jeszcze przecudnych, a nieznanych okazów byłbym mógł zauważyć, gdyby „Nautilus" nie opuścił się z wolna na głębokie warstwy! Pochylone jego płaszczyzny zanurzały go na dwa do dwóch i pół tysiąca metrów. Wtedy cały świat zwierzęcy przedstawiały już tylko lilie morskie, gwiazdy morskie, prześliczne pentakryny, głowy meduz, których prosta łodyga unosiła maleńki kielich; stożki i wreszcie fisurelle - duży gatunek nadbrzeżnych mięczaków. Dwudziestego kwietnia podnieśliśmy się do średniej wysokości tysiąca pięciuset metrów. Najbliższą wówczas ziemią były Wyspy Lukajskie, rozsiane na powierzchni wód jak gromada brukowców. Tam sterczały wysokie podmorskie ławice, prostopadłe ściany utworzone z wygładzonych brył, rozstawionych na obszernych podwalinach, a pośród nich czerniały głębokie szczeliny, których nasze promienie elektryczne nie mogły do samego dna rozświetlić. Skały te pokryte były dużymi trawami; ogromne blaszecznice, olbrzymie fukusy tworzyły prawdziwy szpaler wodorośłi godny świata Tytanów. Rozmawiając z Conseilem i Nedem o tych olbrzymich roślinach, przeszliśmy do tematu olbrzymich zwierząt morskich. Pierwsze widocznie są przeznaczone na pokarm dla drugich. Dotąd jednakże przez szyby „Nautilusa", stojącego prawie nieruchomo, dostrzegałem tylko wśród tych długich porostów główniejsze stawonogi z rodzaju krótkoogoniastych; długonogie lambry, fioletowe kraby i właściwe antylskim morzom skrzydłopławki. Było około jedenastej, kiedy Kanadyjczyk zwrócił moją uwagę na jakiś duży ruch, odbywający się w gęstwinie wielkich wodorostów. - A więc - powiedziałem - są to prawdziwe jaskinie mątw i nie zdziwiłbym się, ujrzawszy kilka tych potworów. - Jak to! - zawołał Conseil - kałamarnice, proste kałamarnice z gromady głowonogich? - Nie - odparłem - mątwy potężnych rozmiarów. Ale nasz przyjaciel Land musiał się pomylić, bo nic nie widzę. - Szkoda - odezwał się Conseil - bo byłbym rad przypatrzeć się z bliska jednej z owych mątw, o których słyszałem, że są zdolne nawet pociągnąć okręt na dno otchłani. Zwierzęta te nazywają się krak... - Krak... będzie dosyć - wtrącił szyderczo Kanadyjczyk. - Krakeny - dokończył Conseil, nie zważając na żart towarzysza. - Nigdy nie uwierzę - rzekł Ned - żeby istniały takie zwierzęta. - Czemu nie - odparł Conseil. - Przecież wierzyliśmy w pańskiego narwala. - Byliśmy w błędzie, Conseilu. - Zapewne, lecz tylu innych dotychczas jeszcze w niego wierzy. - To prawda, Conseilu! Ale co do mnie, postanowiłem nie przypuszczać istnienia tych potworów, chyba wtedy, gdy sam je wezmę pod skalpel. - A więc - zapytał Conseil - pan nie wierzy w olbrzymie mątwy? - A któż, u diabła, kiedyś w nie wierzył! - krzyknął Kanadyjczyk. - Bardzo wielu, przyjacielu Nedzie. - Ale nie rybacy. Uczeni... to może. - Przepraszam, Nedzie. rybacy i uczeni. - Ale ja, który teraz do ciebie mówię - rzekł Conseil z najpoważniejszą w świecie miną - pamiętam doskonale, że widziałem duży okręt, ściągnięty pod fale ramionami głowonoga. - Widziałeś to? - zapytał Kanadyjczyk. - Tak, Nedzie. - Własnymi oczami? - Na własne oczy. - I gdzie to, jeśli łaska? - W Saint Mało - odpowiedział bez zmieszania Conseil. - W porcie? - spytał szyderczo Ned. - Nie, w kościele - odparł Conseil. - W kościele! - krzyknął Kanadyjczyk. - Tak, przyjacielu Nedzie. Był to obraz wyobrażający właśnie taką mątwę. - Brawo! - zawołał Kanadyjczyk, wybuchając śmiechem - wyborny Conseilu! - W istocie, Conseil ma słuszność - powiedziałem. - Słyszałem o tym obrazie; ale temat jego wzięty jest z legendy, a wiecie, co należy sądzić o legendach ze stanowiska historii naturalnej. Zresztą, gdy chodzi o potwory, imagi- nacja tak łatwo się gubi! Utrzymywano nie tylko, że te mątwy zdolne są pociągnąć okręt, ale niejaki Olaus Magnus mówi o głowonogu na milę drugim, podobnym raczej do wyspy niż zwierzęcia. Opowiadają także, że biskup z Nidrosu wystawił raz ołtarz na ogromnej skale; po skończeniu mszy skała zaczęła się ruszać i wróciła do morza. Tą skałą była mątwa. - I to już wszystko? - zapytał Kanadyjczyk. - Nie - odpowiedziałem. - Inny biskup, Pontoppidam z Berghem, mówił również o mątwie, po której cały pułk kawalerii mógł defilować. - Nieźle jednak przesadzali ci dawni biskupi - mruknął Ned. - W końcu starożytni przyrodnicy wspominają o potworach z paszczą podobną do zatoki, a tak wielkich, że się nie mogły przesunąć przez Cieśninę Gibraltarską. - Ślicznie! - zawołał Kanadyjczyk. - Ale w tych wszystkich opowiadaniach co wreszcie jest prawdą? - zapytał Conseil. - Nic, moi przyjaciele; nic przynajmniej, co nie przekraczałoby granic prawdopodobieństwa, wchodząc w dziedzinę legendy lub bajki. W każdym razie, imaginacja bajarzy potrzebuje, jeżeli nie przyczyny, to choć pozoru. Nic można zaprzeczać, że istnieją bardzo wielkie gatunki kałamarnic - zawsze jednakże mniejsze od wielorybowych. Arystoteles podaje długość jednej kałamarnicy na pięć łokci, to jest przeszło trzy metry i dziesięć centymetrów. Nasi rybacy spotykają często dłuższe nad jeden metr i osiemdziesiąt centymetrów. Muzea w Trieście i Montpellier posiadają okazy mątw o długości wynoszącej dwa metry. Zresztą według obliczenia przyrodników, zwierzę to sześciostopowej tylko długości miałoby macki dochodzące dwudziestu siedmiu stóp, co wystarcza na zrobienie z niego straszliwego potwora. - Czy pojawiają się one w dzisiejszych czasach? - zapytał Conseil. - Przynajmniej żeglarze często je widują. Jeden z moich przyjaciół, kapitan Paweł Boś z Hawru, parę razy mi opowiadał, iż spotkał takiego ogromnego potwora na Morzu Indyjskim. Ale najbardziej zadziwiającym i nie pozwalającym wątpić o istnieniu tych olbrzymich stworzeń jest wydarzenie, które miało miejsce w 1861 r. - Co to za wydarzenie? - zapytał wielorybnik. - W roku 1861, na północnym wschodzie Teneryfy, pod tą samą prawie szerokością, pod którą się obecnie znajdujemy, załoga awiza „Alekton" spostrzegła płynącą olbrzymią kalamarnicę. Dowódca statku Bouguer, zbliżywszy się do potwora, natarł nań harpunem i strzałami, co nie na wiele się przydało, bo kule i harpuny przechodziły przez to miękkie jak galareta ciało. Po wielu daremnych usiłowaniach, udało się w końcu załodze zarzucić na niego pętlicę, która zsunąwszy się do płetwy ogonowej, zatrzymała się przy niej. Spróbowano wtedy wciągnąć potwora na pokład, lecz ciężar jego był tak wielki, że pod naciskiem powroza oderwał się od ogona i pozbawiony tej ozdoby zniknął pod wodami. - To nie jest przecież fakt! - rzekł Ned. - Fakt niezaprzeczony, mój dzielny Nedzie. Toteż postanowiono nazwać tę mątwę kałamarnica Bouguera. - A jak też ona była długa? - zapytał Kanadyjczyk. - Czy nie miała czasem około sześciu metrów? - wtrącił Conseil, który stanąwszy przy szybie, przyglądał się znowu wklęsłościom i zakrętom ławicy. - Być może - odpowiedziałem. - Czyjej głowa - mówił dalej Conseil - nie była uwieńczona ośmiu mackami, wijącymi się w wodzie jak gniazdo wężów? - Właśnie. - Czy oczy umieszczone na przedzie głowy, nie były bardzo wyłupiaste? - Tak, Conseilu. - A jej paszczęka, czy nie wyglądała zupełnie jak dziób papugi, ale dziób potworny? - W rzeczy samej, Conseilu. - A więc przepraszam pana - odpowiedział Conseil - otóż jeżeli to nie jest kałamarnica Bouguera, to przynajmniej jedna z jej sióstr. Spojrzałem na Conseila. Ned podskoczył ku szybie. - Straszliwa bestia! - krzyknął. Zwróciłem się także do okna i mimo woli cofnąłem ze wstrętem. Przed moimi oczami poruszał się okropny potwór, godzien figurować w tetratolo- gicznych legendach. Była to ogromnej wielkości kałamarnica, długa na osiem metrów. Posuwała się tyłem niezmiernie szybko w kierunku „Nautilusa". Jej osiem ramion, a raczej nóg wyrastających z głowy, które zjednały tym zwierzętom nazwę głowonogich, było dwa razy większe od ciała i kręciło się jak włosy na głowie furii. Można było dokładnie widzieć dwieście pięćdziesiąt baniek, rozłożonych na powierzchni macek w kształcie półkolistych woreczków. Bańki te przylegały czasami do szyb „Nautilusa", wytwarzając sobie próżnię. Paszcza tego potwora - dziób rogowy w kształcie dzioba papugi - otwierała się i zamykała prostopadle. Język osadzony w substancji rogowej, uzbrojony kilkoma rzędami ostrych zębów, wysuwał się, drgając, z tych istnych nożyc. Co za fantazja natury! Ptasi dziób u mięczaka! Ciało jego wrzecionowate i napęczniałe w środkowej części, tworzyło mięsistą bryłę, która musiała ważyć dwadzieścia do dwudziestu pięciu tysięcy kilogramów. Niestała barwa, zmieniająca się z niezmierną prędkością w miarę podrażnienia zwierzęcia, przechodziła kolejno z szarosinej w brunatno-różową. Co tak drażniło tego mięczaka? Zapewne obecność „Nautilusa", groźniejszego niż on - przeciw któremu ssące jego ramiona i szczęki były całkiem bezsilne. A jednak, cóż to za potwory te mątwy, jak silnym życiem obdarzył je Stwórca; jaka musi być siła ich ruchów, skoro mają aż trzy serca! Przypadek postawił nas wobec owej kałamarnicy i nie chciałem stracić sposobności starannego zbadania tego okazu głowonoga. Przezwyciężyłem wstręt, jaki budził we mnie jego widok i wziąwszy ołówek, zacząłem go rysować. Może to ten sam, z którym borykał się „Alekton" - rzekł Conseil. - Nie - zauważył Kanadyjczyk - bo ten jest cały, a tamten stracił ogon. - To by nic nie znaczyło - odpowiedziałem. - Ramiona i ogon tych zwierząt odtwarzają się przez narastanie; a od siedmiu lat ogon kałamarnicy Bouguera miał dosyć czasu, by odrosnąć. - Zresztą - odezwał się Ned - jeżeli nie ten tu, to może któryś z tamtych. Istotnie, inne mątwy zjawiły się przy szybie z prawego boku. Ciągnęły za „Nautilusem" i słyszałem zgrzyt ich dziobów o żelazne pudło. Mieliśmy ich aż za dużo. Nie przestawałem rysować. Potwory te zachowały w naszych wodach tak jednostajną postawę, że mógłbym je skopiować w skróceniu na szybie. Zresztą posuwaliśmy się z umiarkowaną szybkością. Nagle „Nautilus" stanął. Raptowne uderzenie wstrząsnęło całym jego szkieletem. - Czy osiedliśmy na dnie? - zapytałem. - W każdym razie - odrzekł Kanadyjczyk - podnieśliśmy się już, bo czuję kołysanie. „Nautilus" w istocie kołysał się, lecz nie posuwał. Ramiona jego śruby nie biły o fale. Po chwili wszedł kapitan Nemo ze swym porucznikiem. Nie widziałem go już od dawnego czasu. Wydawał się bardzo ponury. Nic mówiąc nic do nas, nie widząc nas może, podszedł do szyby i powiedział porucznikowi parę słów. Ten wyszedł. Wkrótce zamknęły się klapy; sufit zajaśniał. Zbliżyłem się do kapitana. - Ciekawa kolekcja mątw - powiedziałem swobodnym tonem amatora, stojącego przed szklaną ścianą jakiegoś akwarium. - W istocie, panie profesorze - odparł - zaraz też weźmiemy się z nimi w zapasy. Spojrzałem na kapitana, sądziłem, że go niedobrze usłyszałem. - W zapasy? - powtórzyłem. - Tak. Śruba stanęła. Myślę, że rogowe szczęki jednej z tych kałamarnic uwięzły w ramionach śruby, co nam przeszkadza płynąć. - I co pan zamierza zrobić? - Wznieść się na powierzchnię wody i wymordować całe to robactwo. - Niełatwe przedsięwzięcie. - Rzeczywiście. Kule elektryczne bezsilne są na miękkie ciała, w których nie znajdują dostatecznego oporu do wybuchu. Ale uderzymy na nie siekierą. - I harpunem - rzekł Kanadyjczyk - jeśli pan nie odrzuci mojej pomocy. - Przyjmuję ją, panie Land. - Będziemy ci towarzyszyć - powiedziałem - i postępując za kapitanem Nemo, zwróciliśmy się ku głównym schodom. Tam około dziesięciu ludzi, uzbrojonych w okrętowe siekiery, stało gotowych do walki. Conseil i ja wzięliśmy siekiery; Ned chwycił za harpun. „Nautilus" znajdował się wówczas na powierzchni fali. Jeden z marynarzy, stojąc na ostatnich stopniach, odkręcał śruby od klapy. Ale zaledwie mutry zostały zdjęte, klapa podniosła się z niezmierną gwałtownością, oczywiście pociągnięta bańkami macki mątwy. Natychmiast jedno z tych długich ramion wślizgnęło się jak wąż do otworu, a dwadzieścia innych zatrzepotało w górze. Cięciem siekiery kapitan Nemo odrąbał tę okropną mackę, która wijąc się, stoczyła się po stopniach. W chwili, gdy tłocząc się, jedni za drugimi podążaliśmy na platformę, dwa drugie ramiona, mignąwszy w powietrzu, powaliły stojącego przed kapitanem Nemo marynarza i z ogromną silą porwały go do góry. Kapitan z okrzykiem zgrozy rzucił się na platformę. Poskoczyliśmy tuż za nim. Co za okropna scena! Nieszczęsny, pochwycony macką i przylgnięty do jej baniek, kołysał się w powietrzu z woli tej ogromnej trąby. Chrapał, dusił się, wołał: „Ratunku!" Wyrazy te, wymówione po francusku, wprawiły mnie w głębokie osłupienie! Miałem więc na statku rodaka, może kilku... Ach! to rozdzierające wołanie! Będę je słyszał przez całe życie. Nieszczęśliwy był zgubiony. Cóż mogło wyzwolić go z tego silnego uścisku?! Jednakże kapitan Nemo rzucił się na mątwę i cięciem siekiery odrąbał jeszcze jedno ramię. Porucznik walczył zaciekle przeciw potworom, pełzającym po bokach „Nautilusa". Załoga uderzała siekierami. Kanadyjczyk, Conseil i ja wtłaczaliśmy żelaza w te mięsiste bryły. Silna woń piżma przenikała powietrze. Było to okropne. Na chwilę myślałem, że nieszczęsny, splątany przez mątwę, zostanie oswobodzony od potężnego jej ssania. Z ośmiu ramion siedem już było odciętych. Ostatnie, wstrząsając ofiarą jak piórkiem, wiło się w powietrzu. Lecz w chwili, gdy kapitan Nemo i porucznik rzucili się na nie, zwierzę wypuściło ship czarniawej cieczy, wydzielającej się z worka umieszczonego w brzuchu. Zostaliśmy na moment oślepieni; a gdy ta chmura rozwiała się nam sprzed oczu, kałamarnica już zniknęła, a razem z nią i nieszczęśliwy mój rodak. Jakaś wściekłość pchnęła nas wówczas przeciw potworom. Byliśmy jak opętani. Dziesięć do dwunastu mątw wdarło się na platformę i boki „Nautilusa". Zataczaliśmy się w zamieszaniu wśród tych wężowych dzwonów, podskakujących w falach krwi i czarnego atramentu. Zdawało się, że owe lepkie macki odrastały jak głowy hydry. Harpun Kanadyjczyka, tonąc za każdym zamachem w niebieskich oczach kałamarnic, wykipiał je. Ale odważny mój towarzysz powalony został naraz mackami potwora, przed którymi nie zdołał się uchylić. Ach! Że mi serce nie pękło ze wzruszenia i zgrozy! Straszny dziób kałamarnicy rozwarł się nad Nedem. Nieszczęśliwy miał być przecięty na dwoje. Skoczyłem mu na ratunek, ale kapitan Nemo mnie wyprzedził. Siekiera jego zniknęla pomiędzy dwiema ogromnymi szczękami, a Kanadyjczyk cudownie ocalony, zerwał się i zanurzył swój harpun w potrójnym sercu mątwy. - Wypadało mi odwdzięczyć się panu - rzekł kapitan Nemo do Kanadyjczyka. Ned skłonił się, nic nie odpowiedział. Walka trwała przez kwadrans. Pokonane, porąbane, pozabijane potwory ustąpiły nam wreszcie z placu i zniknęły pod wodą. Kapitan Nemo zbroczony krwią, stojąc nieruchomo przy latarni statku, spoglądał na morze, które pochłonęło mu jednego towarzysza i grube łzy spływały mu z oczu. ROZDZIAŁ XIX Golfström Tej strasznej sceny z 20 kwietnia nikt z nas nigdy nie zapomni. Opisałem ją pod wpływem gwałtownego wzruszenia. Później przejrzałem mój opis i przeczytałem Conseilowi i Kanadyjczykowi. Obaj uznali go za wierny, ale blady. Do tworzenia podobnych obrazów potrzeba by pióra najznakomitszego naszego poety, autora „Pracowników morza". Powiedziałem, że kapitan Nemo płakał, patrząc na fale. Boleść jego była niezmierna. Od czasu naszego przybycia na statek utracił już drugiego towarzysza. A jaka to śmierć okropna! Przyjaciel ten, zgnieciony, zduszony, zgru- chotany potwornym ramieniem mątwy, starty na miazgę w żelaznych jej szczękach, nie mógł już spocząć razem z towarzyszami w cichych wodach koralowego cmentarza. Co do mnie, to ów krzyk rozpaczliwy nieszczęśliwego w czasie tej walki głęboko rozdarł mi serce. Biedny Francuz, zapominając umownego języka, w ojczystej mowie rzucił ostatnie wołanie! Tak więc wśród załogi „Nautilu- sa", zespolonej duszą i ciałem z kapitanem Nemo, uciekającej jak on od wszelkiego stosunku z ludźmi, miałem rodaka. Lecz czy on jeden tylko reprezentował Francję w tym tajemniczym stowarzyszeniu, złożonym oczywiście z ludzi różnej narodowości? Była to jeszcze jedna z tych nie rozwiązanych a tak intrygujących mnie zagadek. Kapitan Nemo wrócił do swego pokoju i znowu go przez jakiś czas me widziałem. Ale jakże musiał być smutny, zrozpaczony, niezdecydowany, wnosząc po ruchach tego statku, którego był duszą, na którym odbijały się wszystkie jego wzruszenia. „Nautilus" nie trzymał się określonego kierunku. Posuwał się, wracał, kołysał jak trup za wolą fali. Śruba jego została oswobodzona, a jednak zaledwie jej używał. Płynął na traf. Nie mógł oderwać się od sceny tej walki, od tego morza, które pożarło mu jednego członka załogi. Upłynęło tak dziesięć dni. Dopiero pierwszego maja „Nautilus" przybrał stanowczo kierunek ku północy, dotarłszy najpierw do Wysp Lukajskich przy ujściu Kanału Bahama. Płynęliśmy wówczas z prądem największego ze strumieni morskich, mającego swe brzegi, właściwe sobie ryby i temperaturę. Mówię o Golfstromie. Jest to w istocie rzeka, płynąca swobodnie wśród Atlantyku, której wody nie mieszają się z wodą oceanu; rzeka słona, bardziej słona niż otaczające ją morze. Średnia jej głębokość wynosi trzy tysiące stóp; średnia szerokość - sześćdziesiąt mil. W niektórych miejscach szybkość prądu dochodzi do czterech kilometrów na godzinę. Stała masa jej wód jest większa od wszystkich rzek na kuli ziemskiej. Prawdziwe źródło Golfstromu, rozpoznane przez komendanta Maury'ego. jego punkt wyjścia, jeżeli ktoś woli, leży w Zatoce Gaskońskiej. Tam wody jego, słabo jeszcze wyróżniające się kolorem i temperaturą, zaczynają dopiero się tworzyć. Stąd zmierza na południe, biegnie wzdłuż brzegów Afryki równikowej, rozgrzewa swe fale promieniami strefy gorącej, przebywa Atlantyk, dochodzi przylądka San Roque na wybrzeżu brazylijskim i rozdziela się na dwa ramiona, z których jedno dąży w kierunku Morza Antylskiego. Wówczas Golfström, którego przeznaczeniem jest przywrócić równowagę między temperaturami i zmieszać wody równikowe z północnymi, zaczyna odgrywać swą rolę. Rozgrzany do gorącości w Zatoce Meksykańskiej, posuwa się na północ ku brzegom Ameryki, dochodzi do Nowej Ziemi, skręca pod parciem zimnego prądu Cieśniny Davis, zawraca do oceanu, idąc po jednym z wielkich kół globu w linii krzywej i rozdziela się pod czterdziestym trzecim stopniem na dwa ramiona, z których jedno, zasilone jeszcze południowo- wschodnim prądem wiatru, powraca do Zatoki Gaskońskiej i Wysp Azorskich, a drugie, okrążywszy brzegi Irlandii i Norwegii, dąży aż za Spitzbergen, gdzie temperatura jego spada do czterech stopni, by tam utworzyć wolne morze biegunowe. Po tej rzece oceanu żeglował wtedy „Nautilus". Wyszedłszy z kanału Bahama, Golfström, przy czternastomilowej szerokości i trzystu pięćdziesięciu metrach głębokości, płynie z szybkością ośmiu kilometrów na godzinę. Prędkość ta zmniejsza się w stałym stosunku, w miarę posuwania się na północ - i pragnąć należy, aby ten stosunek ciągle się utrzymywał, bo gdyby, jak niektórzy przypuszczali, szybkość jego i kierunek uległy zmianie, wówczas klimaty europejskie doznałyby przewrotów, których następstw nie sposób nawet przewidzieć. Około południa byłem z Conseilem na platformie. Tłumaczyłem mu rozmaite szczegóły dotyczące Golfstromu. Skończywszy, kazałem mu zanurzyć ręce w prądzie. Conseil usłuchał i bardzo się zdziwił, nie czując żadnego wrażenia gorąca ni zimna. - Pochodzi to stąd - powiedziałem - że temperatura wód Golfstromu przy wyjściu z Zatoki Meksykańskiej niewiele się różni od temperatury krwi. Jest on ogromnym kaloryferem, dzięki któremu brzegi Europy są stale zielone. A jeśli wierzyć Maury'emu, gorąco tego prądu całkowicie zużyte dostarczyłoby tyle ciepła, że można by nim utrzymać w stanie płynnym rzekę roztopionego żelaza, wielkości Amazonki albo Missouri. W tej chwili szybkość Golfstromu wynosiła dwa metry dwadzieścia pięć centymetrów na minutę. Nurt jego tak znacznie się różni od otaczającego go morza, że zaciśnięte wody, wstępując do oceanu, nie układają się z innymi wodami do poziomu. Jakkolwiek ciemne i obfitujące w materie słone, odróżniają się swoim czystym błękitem od zielonych fal morskich. Taka jest zresztą wyrazistość ich lini demarkacyjnej, że „Nautilus" na wysokości Wysp Karolińskich przeciął ostrogą swoją fale Golfstromu, podczas gdy jego śruba rozbijała jeszcze bałwany oceanu. Nurt ten unosił z sobą cały żywy świat. Żeglarki, tak pospolite w Morzu Śródziemnym, ciągnęły tu w licznych gromadach. Pomiędzy chrząstkowatymi odznaczały się szczególnie reje, których wysmukły ogon zajmował prawie trzecią część ciała, tworzące długie na dwadzieścia pięć stóp rombusy; dalej małe, jednometrowe żarłacze, z dużą głową, krótkim i zaokrąglonym pyszczkiem, z kilku rzędami szpiczastych zębów. Dodam także, że w nocy fosforyczne wody Golfstromu współzawodniczyły z elektrycznym blaskiem naszej latarni, zwłaszcza podczas grożącej nam często burzy. Ósmego maja znajdowaliśmy się jeszcze naprzeciw przylądka Hatteras, na wysokości północnej Karoliny. Szerokość Golfstromu wynosi w tym miejscu siedemdziesiąt pięć mil, a głębokość dwieście dziesięć metrów. „Nautilus" błąkał się po omacku. Zdawało się, jakby wszelki nadzór i czujność wygnane zostały ze statku. Przyznaję, że w takich warunkach ucieczka mogłaby się udać. Istotnie, zamieszkane brzegi przedstawiały wszędzie łatwe schronienie. Po morzu uwijały się ustawicznie parowce, krążące pomiędzy New Jorkiem lub Bostonem a Zatoką Meksykańską i przepływało mnóstwo geolet, pełniących służbę przewozową w różnych punktach brzegów amerykańskich. Można było spodziewać się gościnnego na nich przyjęcia. Okoliczności były więc sprzyjające, pomimo trzydziestu mil oddzielających „Nautilusa" od wybrzeży Stanów Zjednoczonych. Jedna tylko niepomyślna okoliczność sprzeciwiała się stanowczo planom Kanadyjczyka. Była zła pogoda. Zbliżaliśmy się ku szlakom często nawiedzanym przez burze, ku krainie trąb i huraganów, powstających właśnie z nurtu Golfstromu. Puścić się w wątłej łodzi na morze, często rozhukane, było narażeniem się na pewną zgubę. Sam Ned Land się z tym zgadzał. Tłumił też w sobie gniew, dręczony okrutną tęsknotą do ziemi, którą tylko ucieczka mogła uleczyć. - Panie - rzekł mi w tym dniu - trzeba, żeby się to już raz skończyło. Chcę wiedzieć, jak się rzecz ma w istocie. Pański Nemo oddala się od lądów i zmierza na północ. Ale oświadczam panu, że dość mi już bieguna południowego i nie pójdę z nim do bieguna północnego. - Cóż robić, Nedzie, skoro ucieczka jest w tej chwili niemożliwa? - Wracani do mojej myśli. Trzeba rozmówić się z kapitanem. Nie wspomniałeś pan nic, kiedy byliśmy na morzach pańskiego kraju. Więc teraz, gdy jesteśmy na morzach mojego, ja sam z nim będę mówił. Kiedy pomyślę, że za kilka dni „Nautilus" będzie się znajdował na wysokości Nowej Szkocji, że tam rozlewa się ku Nowej Ziemi zatoka, w którą wpada Święty Laurenty i że Święty Laurenty to moja rzeka, rzeka Quebeku, mego rodzinnego miasta; kiedy pomyślę o tym wszystkim, to wściekłość mnie ogarnia i włosy powstają na głowie. Proszę mi wierzyć, raczej skoczę w morze, niż tu zostanę! Duszę się tutaj! Kanadyjczyk tracił widocznie resztę cierpliwości. Dzielna jego natura nie mogła pogodzić się z tak drugim uwięzieniem. Z każdym dniem mizerniał na twarzy. Charakter jego stawał się coraz bardziej trudny. Czułem, co musiał cierpieć, bo i mnie także ogarniała tęsknota. Upłynęło już blisko siedem miesięcy, jak pozbawieni byliśmy wszelkiej wiadomości o ziemi. Zresztą odosobnienie się kapitana Nemo, jego zmieniony humor, zwłaszcza od czasu walki z mątwami, jego małomówność - wszystko to przedstawiało mi rzeczy w innych pozorach. Nie czułem już tego zapału, co w pierwszych dniach. Należało być chyba jak Conseil, Flamandczykiem, żeby się zgodzić z takim istnieniem, wśród żywiołu przeznaczonego dla wielorybów i innych mieszkańców morza. W istocie, gdyby ten zacny chłopiec zamiast płuc miał skrzela, to sądzę, że byłaby z niego wspaniała ryba. - I cóż, panie? - odezwał się Ned, widząc, że mu nie odpowiadam. - Chcesz więc, Nedzie, żebym zapytał kapitana Nemo, jakie ma względem nas zamiary? - Proszę pana. - I to pomimo to, że już raz nam je oznajmił? - Tak! Pragnę ostatecznie się upewnić. Proszę zresztą mówić tylko za mnie jednego, w moim imieniu, jeżeli pan zechce. - Ale ja go tak rzadko spotykam. Unika mnie nawet. - Tym większy powód, żeby go poszukać. - Pomówię z nim, Nedzie. - Kiedy? - pytał, nalegając, Kanadyjczyk. - Jak go spotkam. - Panie Aronnax, czy chce pan, żebym ja sam do niego poszedł? - Nie, zostaw to mnie. Jutro... - Dzisiaj - rzekł Ned. - Zgoda. Dziś jeszcze z nim się zobaczę - odparłem Kanadyjczykowi, który działając na swoją rękę, byłby niezawodnie popsuł całą sprawę. Zostałem sam. Postanowiwszy rozmówić się z kapitanem, chciałem to niezwłocznie załatwić. Wolę bowiem każdą rzecz ukończoną, niż pozostawioną do zrobienia. Wróciłem do mego pokoju. Stąd usłyszałem stąpanie w gabinecie kapitana Nemo. Nie należało opuszczać tej sposobności do zobaczenia się z nim. Zapukałem do drzwi, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Zapukawszy powtórnie, nacisnąłem klamkę. Drzwi się otworzyły. Wszedłem. Kapitan znajdował się w swoim pokoju. Pochylony nad stołem do pracy, nie słyszał mnie. Powziąwszy stanowczy zamiar nie odejść stąd, póki go nie wybadam, zbliżyłem się do stołu. Podniósł nagle głowę, zmarszczył brwi i zapytał tonem dość ostrym. - Pan tutaj? Czego pan żąda ode mnie? - Pomówić z panem, kapitanie. - Ależ ja jestem zajęty, pracuję. Czy tej swobody samotności, jaką panu zostawiam, nie mogę mieć także dla siebie? Przyjęcie było nie bardzo zachęcające. Postanowiłem jednak wszystkiego wysłuchać, żeby na wszystko odpowiedzieć. - Kapitanie - rzekłem chłodno - mam z panem mówić o sprawie, z którą nie wolno mi zwlekać. - O czymże to, panie? - zapytał szyderczo. - Czy pan zrobił jakieś odkrycie, które uszło mojej uwagi? Czy morze powierzyło panu nowe tajemnice? Nie rozumieliśmy się. Zanim jednak zdążyłem mu odpowiedzieć, dodał poważniejszym już tonem, wskazując na rozłożony na stole rękopis. - Oto, panie Aronnax, rękopis w kilku językach. Zawiera on streszczenie moich studiów nad morzem i jeśli podoba się Bogu, nie zginie wraz ze mną. Rękopis ten, podpisany moim nazwiskiem, uzupełniony historią mego życia, zostanie umieszczony w małym nie zatapiającym się naczyniu. Ostatni z nas. kto przeżyje wszystkich na „Nautilusie", rzuci ten przyrząd w morze i pójdzie sobie, gdzie go fale poniosą. Nazwisko tego człowieka! Historia życia spisana własnoręcznie! Więc tajemnica jego zostanie kiedyś odkryta. W tej chwili jednak chciałem jak najszybciej przystąpić do rzeczy. - Kapitanie - odparłem - muszę pochwalić twój zamiar. Nie godzi się, aby owoc twych badań zaginął. Lecz sposób, jakiego chcesz użyć, wydaje mi się zbyt niepewny. Kto wie, gdzie wiatry zapędzą ten przyrząd, w czyje ręce on wpadnie? Czyż nie można obmyślić czegoś lepszego? Czyż pan, lub któryś z ludzi pańskich, nie może...? - Nigdy, panie - rzekł kapitan, żywo mi przerywając. - Ale ja, moi towarzysze, gotowi jesteśmy przechować starannie ten rękopis i gdyby pan zwrócił nam wolność... - Wolność! - zawołał kapitan Nemo, wstając. - Tak, panie, i właśnie w tym przedmiocie chciałem się z panem rozmówić. Od siedmiu już miesięcy zostajemy na pańskim statku i dziś, w imieniu mych towarzyszy i własnym, zapytuję pana, czy zamierza nas pan na zawsze tu zatrzymać? - Panie Aronnax - rzekł kapitan Nemo - odpowiem dziś panu to, co ci odpowiedziałem przed siedmiu miesiącami. Kto raz wstąpi na „Nautilusa", ten już nie może go opuścić. - Ależ pan narzuca nam okrutną niewolę. - Nazywaj pan to. jak się panu podoba. - Lecz niewolnik zachowuje wszędzie prawo odzyskania wolności! Jakiekolwiek nastręczą mu się sposoby, może je zawsze uznać za dobre. - Albo warn tego prawa - odpowiedział kapitan Nemo - kto zaprzecza? Czy pomyślałem kiedyś wiązać was przysięgą? - I skrzyżowawszy ręce na piersiach, patrzył mi w oczy. - Kapitanie - rzekłem - powracać drugi raz do tego przedmiotu nie byłoby przyjemne ani dla pana, ani dla mnie. Skoro jednak już został zaczęty, niech mi go wolno będzie wyczerpać. Powtarzam panu, nie chodzi tu tylko o moją osobę. Dla mnie nauka jest podporą, rozrywką, namiętnością, dla której mogę o wszystkim zapomnieć. Jak pan, zdolny jestem żyć w ukryciu i nieznany, ze znikomą nadzieją pozostawienia kiedyś w przyszłości rezultatu mej pracy za pomocą wątpliwego przyrządu, powierzonego na los fali i wichrów. Słowem, mogę podziwiać pana i bez przykrości towarzyszyć mu w roli, którą poniekąd pojmuję, chociaż pod wielu względami życie pańskie otoczone jest dla mnie chmurą zagadek i tajemnic, w których my tylko, ja i moi towarzysze, nie mamy żadnego udziału. A nawet i wtedy, gdy nasze serca mogły uderzyć dla pana, wzruszone widokiem twojej boleści lub zachwycone dziełami geniuszu i męstwa - musieliśmy tłumić w sobie choćby najmniejsze oznaki tej sympatii, którą wzbudza wszystko, co dobre i piękne, bez względu na to, czy pochodzi od przyjaciela, czy wroga. Otóż to uczucie, że jesteśmy obcy wszystkiemu, co pana dotyczy, czyni położenie nasze nieznośnym, niemożliwym nawet dla mnie; ale szczególnie nieznośnym dla Neda. Każdy człowiek, już przez to samo, że jest człowiekiem, wart jest, aby o nim myślano! Czy pan zadał sobie pytanie, ile to mściwych projektów zrodzić mogła miłość wolności i nienawiść niewoli w takiej naturze jak Kanadyjczyka; o czym mógł myśleć, co zamierzać, czego próbować? Zamilkłem. Kapitan Nemo powstał. - Niech Ned Land myśli, zamierza, próbuje, co mu się podoba: mniejsza o to. Nie ja go szukałem. Nie dla mojej przyjemności trzymam go na statku. Jeśli chodzi o pana, panie Aronnax, należy pan do tych ludzi, co zdolni są wszystko zrozumieć, nawet milczenie. Nie mam nic więcej panu do powiedzenia. Niech rozmowa nasza na ten temat będzie zarazem ostatnia, bo drugi raz nie mógłbym nawet pana wysłuchać. Wyszedłem. Począwszy od tego dnia, położenie nasze stało się bardzo drażliwe. Powtórzyłem rozmowę towarzyszom. - Wiemy teraz - rzekł Ned - że nie możemy się niczego spodziewać od tego człowieka. „Nautilus" zbliża się do Long Island. Uciekniemy bez względu na pogodę. Niebo jednak stawało się coraz groźniejsze. Pojawiały się oznaki huraganu. Atmosfera robiła się biaława i mleczna. Po rozpostartych na niebie chmurach pierzastych wysuwały się od poziomu kłęby chmur deszczowych. Inne znów chmury mknęły niżej z niezwykłą szybkością. Morze rosło i wzdymało się w podłużne bałwany. Ptaki znikały, z wyjątkiem petreli, zwolenników burzy. Barometr znacznie opadał i wskazywał w powietrzu niezmierne ciśnienie pary. Mieszanina stromglasu rozkładała się pod wpływem przesycającej powietrze elektryczności. Zbliżała się walka żywiołów. Burza wybuchła w dniu 18 maja, właśnie kiedy „Nautilus" płynął na wysokości Long Island, o kilka mil od przesmyków Nowego Jorku. Mogę opisać tę walkę żywiołów, bo zamiast schronić się przed nią w głębiny, kapitan Nemo, przez niepojęty kaprys, zapragnął stawić jej czoło na powierzchni morza. Wiatr dął z południowego zachodu, początkowo z szybkością piętnastu metrów na sekundę, która wieczorem wzmogła się do dwudziestu pięciu metrów. Jest to szybkość nawałnic. Kapitan Nemo, niewzruszony pod uderzeniami wiatru, zajął miejsce na platformie. Kazał przywiązać się do niej, by go nie porwały rozhukane olbrzymie bałwany. Poszedłem z nim i kazałem się także przywiązać, podziwiając jednocześnie i burzę, i tego niezwykłego człowieka, co jej urągał. Ogromne szmaty chmur zamiatały wzdęte morze. Nie widziałem już ani jednej z owych małych pośrednich fal, tworzących się w głębi wielkich wklęsłości. Nic oprócz długich czarnych bałwanów, których grzbiet nawet się nie rozpryskiwał, tak były gęste i zbite. Wysokość ich co chwilę wzrastała. „Nautilus" raz leżąc na boku, to znowu stercząc jak maszt do góry, zataczał się i kołysał straszliwie. Około piątej spadł ulewny deszcz, nie uśmierzywszy ani wichru, ani morza. Huragan rozszalał się z szybkością czterdziestu pięciu metrów na sekundę, tj. blisko czterdzieści mil na godzinę. Przy takiej sile wywraca on domy, wtłacza drzwi, zrywa dachówki, łamie żelazne kraty, demontuje dwudzie-stoczterofuntowe działa. A jednak „Nautilus" wśród tej nawałnicy usprawiedliwiał zdanie uczonego inżyniera, że „dobrze zbudowane pudło statku nie potrzebuje nigdy obawiać się morza". Nie była to opierająca się skała, którą bałwany te wyrwałyby z posady - ale stalowe wrzeciono; uległe i ruchliwe, bez żagli i masztów, urągające bezkarnie ich wściekłości. Badałem pilnie te rozszalałe bałwany. Wysokość ich wynosiła do piętnastu metrów na sto pięćdziesiąt do stu sześćdziesięciu metrów długości - a szybkość pędu, równająca się połowie szybkości wiatru, piętnaście metrów na sekundę. Objętość ich i siła wzrastały w stosunku do głębokości wód. Zrozumiałem wówczas przeznaczenie tych fal, które więżąc w sobie powietrze i wtłaczając je na dno morskie, niosą tam życie wraz z tlenem. Olbrzymia siła ich ciśnienia może dochodzić, jak obliczono, do trzech tysięcy kilogramów na stopę kwadratową partej powierzchni. One to podczas burzy 23 grudnia 1864 r., rozwaliwszy część miasta Edo w Japonii i przebiegając siedemset kilometrów na godzinę, rozbijały się tego samego jeszcze dnia na brzegach Ameryki. Potęga burzy wzrosła z nadejściem nocy. Barometr, podobnie jak w 1860 roku podczas huraganu przy Wyspie Zjednoczenia, spadł do 710 milimetrów. Ze schyłkiem dnia dostrzegłem na horyzoncie duży statek opierający się z trudnością bałwanom. Przemykał przy małej parze, żeby się utrzymać na fali. Musiał to być jeden z parowców kursujących z Nowego Jorku do Liver- poolu lub Hawru. Wkrótce zniknął w ciemnościach. O dziesiątej wieczorem całe niebo było w ogniu. Atmosferę przecinały wciąż gwałtowne błyskawice. Nie mogłem znieść ich blasku, gdy tymczasem kapitan Nemo, wpatrując się w nie z upodobaniem, zdawał się wciągać w siebie ducha burzy. Straszliwy łoskot napełniał powietrze, łoskot złożony z ryku druzgotanych bałwanów, szumu wichru, huku piorunów. Wiatr szalał na wszystkich punktach horyzontu, a huragan ciągnący ze wschodu powracał tam, przechodząc przez północ, zachód i południe. Ach! Ten Golfström! Usprawiedliwiał zupełnie swą nazwę króla burz! On to tworzy te potężne huragany, powstające wskutek różnicy temperatury warstw powietrza, ułożonych nad jego nurtami. Deszcz zastąpiła ognista ulewa. Można by założyć, że kapitan Nemo, szukając godnej sobie śmierci, pragnął zostać rażony gromem. W gwałtownym kołysaniu się z tyłu na przód „Nautilus" podniósł w powietrze swoją stalową ostrogę, niby strzałę piorunochronu, i widziałem, jak z niej tryskały niezliczone błyskawice. Złamany, wycieńczony z sil, przyczołgałem się do klapy. Otworzyłem ją i zszedłem do salonu. Burza dosięgła wówczas najwyższego stopnia natężenia. Niemożliwe było utrzymanie się na pokładzie „Nautiłusa". Kapitan Nemo wrócił około północy. Usłyszałem, jak rezerwuary zaczęły napełniać się wodą i „Nautilus" zanurzał się z wolna pod fale. Prze/ odsłonięte szyby salonu widziałem spłoszone wielkie ryby, przesuwające się jak cienie w gorejącej wodzie. Niektóre z nich zostały w mych oczach rażone piorunem. „Nautilus'" opuszczał się ciągle. Myślałem, że znajdzie spokój na głębokości piętnastu metrów. Nie. Górne warstwy były zbyt gwałtownie wzburzone. Trzeba było szukać spoczynku aż na pięćdziesięciu metrach w otchłani morza. Ale tam, jaki spokój, jaka cisza, jaki żywioł nie zakłócony! Kto by powiedział, że straszliwy huragan szalał wówczas na powierzchni tego oceanu? ROZDZIAŁ XX Pod 47° 24' szerokości i 17° 28' długości Na skutek tej burzy zostaliśmy odrzuceni na wschód. Wszelka nadzieja ucieczki do przystani Nowego Jorku lub Św. Wawrzyńca zemknęła. Biedny Ned, zrozpaczony, oddał się - jak kapitan Nemo - zupełnej samotności. Con- seil i ja nie rozłączaliśmy się ani na chwilę. Powiedziałem już, że „Nautilus" odsunął się na wschód. Powinienem był ściślej powiedzieć: na północny wschód. Przez kilka dni błąkał się to na powierzchni, to pod falami - wśród ustawicznej mgły, tak groźniej dla żeglarzy. Mgły owe pochodzą głównie z tajania lodów, co utrzymuje niezmierną wilgoć w atmosferze. Ileż to statków zginęło w tych przestworzach, chcąc rozpoznać niepewne ognie na brzegu! Ilu nieszczęść przyczyną stały się te mgły nie przejrzane! Ile okrętów wpadło na siebie, mimo tych przybrzeżnych ogni, ostrzegających świstawek i dzwonów na trwogę! Toteż dno tych mórz przedstawiało obraz pola walki, na którym spoczywały wszystkie ofiary oceanu: stare wraki pokryte mułem i świeże odbijające światło naszej latarni w swoich żelaznych okuciach i miedzianych spodach. Pomiędzy- nimi, ileż to statków do szczętu zaginionych z całą swoją załogą i tłumami wychodźców w owych niebezpiecznych miejscach, tak smutnie zapisanych w statystyce: przylądku Race, wyspie Św. Pawła, cieśninie Belle Ille, ujściu rzeki Św. Wawrzyńca. A ileż to ofiar, od kilku lat dostarczyły tym żałobnym kronikom drogi Royal Mail, Inmann, Montreal! „Solway", „Isis", „Paramatta", „Hungarian", „Kanadyjczyk", „Anglo- Saxon", „Humboldt", „Stany Zjednoczone" - osiadłe na mieliźnie; „Arctic", „Lyończyk" - rozbite jeden o drugi; „Prezydent", „Pacyfik", „City of Glasgow" - zaginione z niewiadomych przyczyn. Smutne zgliszcza, wśród których „Nautilus", przepływając, odbywał jakby przegląd umarłych. Piętnastego maja byliśmy na południowym krańcu ławicy Nowej Ziemi. Ławica ta jest wytworem odsepów morskich, ogromnym stosem organicznych szczątków, przyniesionych bądź to od równika prądem Golfstromu, bądź od bieguna północnego tym przeciwprądem wody zimnej, idącym wzdłuż brzegu amerykańskiego. Tam także gromadzą się błędne głazy, sprowadzane pękaniem lodów. Tam się utworzyła ogromna kostnica ryb, mięczaków i zwierzokrzewów, ginących tu miliardami. Głębokość morza nad ławicą Nowej Ziemi nie jest zbyt wielka, co najwięcej kilkaset sążni. Ale ku południowi wyżłabia się nagle głęboka wklęsłość, jama na trzy tysiące metrów. Tutaj rozszerza się Golfström. Jest to rozlew jego wód. Traci na bystrości i temperaturze, lec/, za to staje się morzem. Z ryb, które „Nautilus" spłoszył swym przejściem, wymienię krążkople- twa, długości jednego metra, z czarniawym grzbietem, pomarańczowym brzuchem, dającego zbyt rzadko naśladowany przykład wierności małżeńskiej; dużego unernaka, rodzaj szmaragdowej mureny, o wybornym smaku; karraka z wielkimi oczami, głową nieco do psiej podobną; szlamówki żyworodne jak węże, babki pękate albo czarne kiełbie wielkości dwóch decymetrów; dlugo- ogonice, zwane tak od długiego ogona z srebrzystym połyskiem - szparkie ryby, zapuszczające się daleko od mórz północnych. Znalazła się także w sieci śmiała, zuchwała, silna, muskularna ryba, uzbrojona kolcami przy głowie i płetwach; prawdziwy niedźwiadek wielkości dwóch do trzech metrów, zacięty wróg szlamówek, miętusów i łososi; był to północny głowacz, z szarym gruczolkowatym ciałem i czerwonymi płetwami. Rybacy „Nautiłusa" mieli niejaką trudność w opanowaniu tego stworzenia, które dzięki układowi swych nakrywek, chroniących organy oddechowe od osuszającego zetknięcia z atmosferą, może c/as jakiś żyć bez wody. Wspomnę teraz dla pamięci boskiny, drobne rybki, towarzyszące długo okrętom na morzach północnych; ostropyski, charakterystyczne wyłącznie dla północnego Atlantyku i raszki oraz dorsze. Pomykając nad ławicą Nowej Ziemi, widziałem dokładnie długie linki, opatrzone dwustu haczykami, które każda łódź tuzinami zapuszcza. Każda linka, zanurzona jednym końcem za pomocą małej kotwiczki, utrzymywała się drugim na powierzchni, przymocowana do korka. „Nautilus" musiał przemykać się zręcznie wśród tej podwodnej sieci. Zresztą niedługo gościł on w tych uczęszczanych stronach. Posunął się do czterdziestego drugiego stopnia szerokości. Było to na wysokości Świętego Jana z Nowej Ziemi i Heart's Content, gdzie przytyka koniec podatlantyckiej liny. „Nautilus", zamiast płynąć dalej na północ, zwrócił się ku wschodowi, jakby chciał postępować w kierunku tego telegraficznego łożyska, w którym spoczywa lina i którego częste sondowania dały niezmiernie dokładny profil. Było to 17 maja, kiedy w odległości około pięciuset mil od Heart's Content i głębokości dwóch tysięcy ośmiuset metrów spostrzegłem leżącą na dnie linę. Conseil nie uprzedzony o tym, wziął ją za ogromnego węża morskiego i gotował się według swego zwyczaju klasyfikować. Wyprowadziłem zacnego chłopca z błędu i chcąc go pocieszyć po tym zawodzie, opowiedziałem mu rozmaite szczegóły jej założenia. Pierwsza lina urządzona została między rokiem 1857 a 1858; po przesłaniu jednak około czterystu telegramów przestała działać. W roku 1863 inżynierowie sporządzili nową, wynoszącą trzy tysiące czterysta kilometrów i ważącą cztery tysiące pięćset ton, która odpłynęła na sławnym „Great- Eastern". Zamiar ten powtórnie się nie powiódł. Otóż 25 maja „Nautilus", zanurzony na głębokości trzech tysięcy ośmiuset trzydziestu sześciu metrów, znajdował się właśnie w tym miejscu, gdzie nastąpiło zerwanie, które zniweczyło całe przedsięwzięcie. Stało się to w odległości sześciuset trzydziestu ośmiu mil od brzegów Irlandii. O godzinie drugiej po południu spostrzeżono, że komunikacja z Europą ustała. Inżynierowie na statku postanowili przed wyciągnięciem z wody przeciąć linę i o jedenastej w nocy uszkodzona część została wydobyta. Naprawiono i spojono końce, po czym z powrotem ją zatopiono. Po kilku dniach jednak zerwała się znowu i nie zdołano już wydostać jej z głębin oceanu. Amerykanie jednak nie zniechęcili się. Śmiały Cyrus Field, promotor przedsięwzięcia, ryzykujący na nie cały swój majątek, ogłosił nowe zapisy, które niezwłocznie zostały pokryte. Urządzono nową linę w lepszych warunkach. Wiązka drutów przewodnich owinięta w gutaperkę, osłonięta została „materacykiem" z materiałów włókienkowatych, zawartym w metalowym okuciu. „Great- Eastern" 13 lipca 1866 r. wypłynął znowu na morze. Zakładanie przebiegało pomyślnie. Zdarzył się jednak następujący wypadek: Spostrzeżono parę razy przy rozwijaniu liny świeżo powbijane w nią gwoździe, widocznie w celu uszkodzenia jej rdzenia. Kapitan Anderson, oficerowie okrętu, inżynierowie zebrali się i ogłosili, że jeśli winny schwytany zostanie na pokładzie, wrzucony będzie bez sądu do morza. Odtąd ten zbrodniczy sabotaż już się nie powtórzył. 23 lipca „Great- Eastern" znajdował się już tylko o osiemset kilometrów od Nowej Ziemi, gdy zatelegrafowano z Irlandii wiadomość o zawartym między Austrią i Prusami rozejmie, po bitwie pod Sadową. W dniu 27 dostrzegł wśród mgły port Heart's Content. Przedsięwzięcie zostało szczęśliwie dokonane; a pierwszą depeszą młoda Ameryka przesłała starej Europie te mądre, tak rzadko zrozumiane wyrazy: „Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli". Nie spodziewałem się zobaczyć liny elektrycznej w pierwotnym stanie. Długi wąż pokryty szczątkami muszli, najeżony dziurkowcami, oblepiony był kamienistym osadem, chroniącym go od dziurawiących mięczaków. Spoczywał spokojnie, wolny od morskich wstrząsów, pod ciśnieniem sprzyjającym przebiegowi iskry elektrycznej, dochodzącej z Ameryki do Europy w trzydzieści dwie setnych sekundy. Trwałość tej liny będzie zapewne wieczysta; zauważono bowiem, że gutaperkowa powłoka umacnia się w wodzie morskiej. Zresztą w łożysku tym, tak szczęśliwie wybranym, łina nie zatapia się nigdy do takiej głębi, żeby jej groziło zerwanie. „Nautilus" postępował za nią na najgłębsze dno, tj. na cztery tysiące czterysta trzydzieści jeden metrów pod wodą, a i tam leżała bez zbyt silnego naprężenia. Następnie zbliżyliśmy się do miejsca wspomnianego już wypadku w 1863 r. Dno oceanu tworzyło tu wąwóz na sto dwadzieścia kilometrów szeroki, a tak głęboki, że gdyby osadzić w nim górę Mont Black, to wierzchołek jej nie wystawałby z wody. Wąż ten zamyka na wschód pionowa ściana, wysokości dwóch tysięcy metrów. Przybyliśmy tam 28 maja i „Nautilus" znajdował się właśnie o sto pięćdziesiąt kilometrów od brzegu Irlandii. Czy kapitan Nemo posunie się w górę, aby przybić do Wysp Brytyjskich? Nie. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu opuścił się na południe i zwrócił ku morzom europejskim. Okrążając Wyspę Szmaragdową, spostrzegłem na chwilę przylądek Clear i ognie latarni Fastenetu, oświetlającej tysiące statków płynących z Glasgow lub Liwerpoolu. Wówczas nasunęło mi się ważne pytanie: Czy „Nautilus" odważy się wpłynąć do kanału La Manche? Ned Land, który zjawił się znowu od czasu, jak się zbliżono do ziemi, nie przestawał mnie wypytywać. Cóż miałem mu odpowiedzieć? Kapitan Nemo był niewidzialny. Pozwoliwszy Kanadyjczykowi zobaczyć brzegi Ameryki - czyżby chciał teraz pokazać brzegi Francji? Wszelako „Nautilus" opuszczał się ciągle ku południowi. Trzydziestego maja przeszedł na wprost Land's End pomiędzy najdalej wysuniętym cyplem Anglii i wyspami Scilly, pozostawiając je z prawego boku. Gdyby zamierzał wejść do La Manche, musiałby skręcić stanowczo na wschód. Nie zrobił tego. Przez cały dzień 31 maja „Nautilus" wciąż zataczał na morzu koła, które mnie mocno intrygowały. Zdawał się szukać jakiegoś miejsca, nie mogąc go bez pewnej trudności wynaleźć. W południe kapitan Nemo wyszedł sam na platformę oznaczyć położenie statku. Nie przemówił do mnie ani słowa. Wy- glądał posępniej niż kiedykolwiek. Cóż mogło tak go zasmucić? Czy bliskość brzegów europejskich? Czy przypomniał sobie porzuconą ojczyznę? Jakiego uczucia w takim razie doznawał - wyrzutów czy żalu? Ta myśl długo mnie nurtowała i miałem przeczucie, że wkrótce przypadek zdradzi tajemnicę kapitana. Nazajutrz, l czerwca, „Nautilus" odbywał te same ruchy. Widocznie szukał na oceanie pewnego punktu. Kapitan Nemo wyszedł jak wczoraj zmierzyć wysokość słońca. Morze było ciche, niebo czyste. W odległości ośmiu mil na wschód duży parowiec rysował się na linii horyzontu. Nie powiewała na nim żadne bandera, nie mogłem więc rozpoznać jego narodowości. Na parę minut przed przejściem słońca przez południk, kapitan Nemo wziął sekstant i obserwował z niezmierną uwagą. Zupełny spokój fali ułatwiał mu to zajęcie. „Nautilus" nieruchomy, nie kołysał się ani przodem, ani z boku. Byłem wówczas na platformie. Skończywszy swą obserwację, kapitan wyrzekł tylko to słowo. - Tutaj. Następnie opuścił platformę. Czy widział ten parowiec, który zmienił swój kierunek i zdawał się do nas zbliżać? Nie wiem. Wróciłem do salonu. Klapa się zamknęła i usłyszałem świst wody w rezerwuarach. „Nautilus" zaczął zanurzać się po linii pionowej, bo zatrzymana śruba nie dawała mu żadnego ruchu. W parę minut potem stanął na głębokości ośmiuset trzydziestu trzech metrów i spoczął na dnie. Wówczas świetlny sufit salonu zagasł, odsunęły się zasłony i ujrzałem przez szyby morze oświetlone żywo na pól mili dokoła promieniami naszej latarni. Popatrzyłem z lewego boku, nie widząc nic więcej prócz bezmiaru spokojnych wód. Z prawego boku sterczała jakaś znaczna wypukłość, która zwróciła moją uwagę. Wyglądała jak zwaliska przysłonięte warstwą białawych muszli, jak płaszczem śniegu. Badając uważnie tę bryłowatość, zdawało mi się, że rozpoznaję zgrubiałe kształty pozbawionego masztów okrętu, który musiał zatonąć przodem. Smutny ten wypadek wydarzył się pewno bardzo dawno. Te zgliszcza, tak oblepione dziś wapnistym osadem wód, musiały przez długie lata przebywać na dnie oceanu. Co to był za okręt? Dlaczego „Nautilus" jego grób odwiedzał? Czy burza zabrała ów statek pod wodę? Nie wiedziałem, co o tym myśleć, gdy naraz usłyszałem obok siebie kapitana Nemo, mówiącego powolnym głosem: - Kiedyś okręt ten nazywał się „Marsylianin". Miał siedemdziesiąt cztery działa i puszczony był na morze w 1762 r. W roku 1778, 13 sierpnia, dowodzony przez La Poype-Vertrieuxgo, walczył mężnie z „Prestonem". W roku 1779, 4 lipca, znajdował się w eskadrze admirała d'Estainda przy wzięciu Grenady. W roku 1781, 5 września, uczestniczył w bitwie hrabiego de Grasse w zatoce Chesapeak. W 1794 r. Republika Francuska zmieniła mu nazwę. Szesnastego kwietnia tegoż roku połączył się w Brest z eskadrą Villaret Joy- euse, przeznaczoną do konwojowania zboża, wiezionego z Ameryki pod dowództwem admirała Von Stabel. W dniach 11 i 12 prairiała II roku Republiki, eskadra ta spotkała okręty angielskie. Profesorze, mamy dziś 13 prairiała, l czerwca 1868 r. Siedemdziesiąt cztery lata temu, w tym samym dniu, w tym samym miejscu, pod 47° 24' szerokości i 17° 28' długości, okręt ten po bohaterskiej walce, straciwszy trzy maszty, zalany na spodzie wodą, gdy trzecia część załogi poległa lub stalą się niezdolna do boju, wolał pogrążyć się w morzu wraz z trzystu pięćdziesięciu sześciu swymi marynarzami, niż poddać - i przybiwszy na rufie swą flagę, znikł pod falami przy okrzyku: „Niech żyje Republika". - To „Mściciel" - zawołałem. - Tak, proszę pana! „Mściciel"! Piękna nazwa! - wyszeptał kapitan Nemo, krzyżując ręce na piersiach. ROZDZIAŁ XXI Hekatomba Sposób, w jaki kapitan opowiadał historię patriotycznego statku, zimny a potem gorączkowy, niespodziewana scena, której byłem świadkiem; ta nazwa „Mściciel", której znaczenia nie mogłem nie rozumieć, wszystko to wywarło na mnie głębokie wrażenie. Nie spuszczałem oczu z kapitana. Wyciągnął ręce ku morzu i rozpłomienionym wzrokiem przypatrywał się kadłubowi chwalebnego okrętu. Być może, że się nigdy dowiedzieć nie miałem, kim jest ten kapitan Nemo, skąd pochodzi i do jakich celów dąży - ale wiedziałem, że w nim człowiek coraz więcej się odcinał od uczonego. On i jego towarzysze zamknęli się w „Nautilusie" niejako zwyczajne odludki, ale jako ludzie pielęgnujący uczucie potwornej, a jednak podniosłej nienawiści, której czas nie mógł osłabić. Czy ta nienawiść czyhała jeszcze na sposobność do wywarcia zemsty? Niedaleka przyszłość miała na to pytanie odpowiedzieć. „Nautilus" uniósł się z wolna ku powierzchni morza; kształty „Mściciela" zacierały się coraz bardziej i wkrótce lekkie kołysanie się było znakiem, że już zupełnie na powierzchnię wypłynęliśmy. W tej chwili dal się słyszeć głuchy odgłos. Spojrzałem na kapitana - nie ruszył się. - Kapitanie! - zawołałem. Nie odpowiedział mi ani słówka. Opuściłem go więc i wyszedłem na pokład statku; Conseil i Kanadyjczyk już tam byli. - Co to za łoskot? - zapytałem. Spojrzałem w kierunku spostrzeżonego poprzednio statku. Zbliżył się już do „Nautilusa", a widać było, że zwiększał swoją parę. Sześć mil jeszcze oddzielało go od nas. - To huk działa - odpowiedział Ned. - Co to jest za okręt? - Z układu żagli i wysokości masztów - odpowiedział Kanadyjczyk - na pewno wnoszę, że to okręt wojenny. Ach! Żeby też uderzył w nas i zatopił, jeśli trzeba będzie, tego przeklętego „Nautilusa". - Co on zrobi „Nautilusowi"! - odrzekłem. - Przecież nie pójdzie go gonić pod powierzchnię fal! Czy ma do niego strzelać na dno morza? Kanadyjczyk zmarszczył brwi, przymrużył oczy i zaostrzywszy w ten sposób bystry swój wzrok, patrzył jakiś czas na okręt. - Nie mogę rozpoznać, do jakiego kraju ten statek należy; nie wywiesił swej bandery. Ale zaręczam, że to jest statek wojenny, bo widzę długi pas ognia przy głównym maszcie. Przez jakiś kwadrans przypatrywaliśmy się temu okrętowi płynącemu prosto na nas. Nie przypuszczałem jednak, żeby z tego okrętu i w takiej odległości dostrzeżono nasz statek - niemożliwe też było, by wiedziano o nim, że jest podwodny. Wkrótce Kanadyjczyk zapewnił mnie. że jest to wielki dwumasztowy pancernik wojenny z ostrogą. Gęsty dym wydobywał się z dwóch jego kominów; na przodzie nie było bandery, a z powodu odległości nie można było dojrzeć, jakiego koloru jest jego flaga powiewająca u masztu, jakby wąska jakaś wstążeczka. Zbliżał się szybko. Jeśli kapitan Nemo dopuści go blisko siebie, to może znajdziemy, jaką sposobność do ucieczki z naszej niewoli. - Proszę pana - powiedział wielorybnik - niech tylko ten okręt zbliży się na milę, a rzucę się w morze i radzę panu to samo zrobić. Nie odpowiedziałem nic na tę propozycję Kanadyjczyka i patrzyłem wciąż na okręt coraz ogromniejszy, w miarę jak się zbliżał. Niech sobie będzie, jaki chce: angielski, francuski, amerykański, rosyjski, turecki - przyjmie nas niezawodnie na pokład, o ile się do niego zbliżymy. - Niech sobie pan przypomni - mówił Conseil - że umiemy przecież trochę pływać; niech mi pan zaufa, już ja mu pomogę zbliżyć się do okrętu, jeśli się pan zgodzi na to, żeby płynąć za Nedem. Miałem coś odpowiedzieć, gdy wtem biały obłoczek wytrysnął z przodu okrętu, a w kilka sekund potem cos ciężkiego, spadającego blisko „Nautilusa", obryzgało wodą tylny jego koniec. Za chwilę usłyszałem huk. - Co to? Strzelają do nas! - zawołałem. - To jacyś dzielni ludzie - szepnął do siebie Kanadyjczyk. - Widać, że nas nie biorą za rozbitków, którzy się przyczepili do kawałka statku. - A to wybornie! - krzyknął Conseil, strzepując z siebie wodę, która z powodu nowej kuli bryzgnęla aż na niego; widać, że poznali narwala i do narwala strzelają. - Ależ pewnie niezadługo spostrzegą, że to nie nanval, tylko ludzie - rzekłem. - Kto wie, czy oni już tego nie spostrzegli i czy właśnie nie dlatego strzelają - odparł Kanadyjczyk, spoglądając na mnie. Na te wyrazy rozjaśniło się mi w głowie. Tak, niezawodnie domyślili się, co to jest za potwór podmorski. Bez wątpienia należy przyjąć, że przy spotkaniu się „Nautilusa" z „Abrahamem Lincolnem", kiedy to Kanadyjczyk cisnął w niego harpunem, kapitan Farragut poznał, że to nie narwal nadnaturalny, ale daleko niebezpieczniejszy od niego podwodny statek. Niezawodnie więc szukano po wszystkich morzach tego groźnego narzędzia zniszczenia. Istotnie groźne, jeśli, jak można było przypuszczać, kapitan Nemo używał „Nautilusa" do wywierania zemsty. I w tę noc, kiedy to uwięził nas w kajucie na Oceanie Indyjskim, musiał także uderzyć na jakiś statek. Ten człowiek, którego pochowano na cmentarzu koralowym, na dnie morskim, był niezawodnie ofiarą uderzenia „Nautilusa" o tamten okręt! Tak, tak niezawodnie - nie mogło to być nic innego. Wykryła się więc część tajemniczego istnienia kapitana Nemo. Być może, że nie wiedziano, kim on jest; ale rządy sprzymierzyły się, by go ścigać, niejako człowieka ekscentrycznego, ale jako nieprzyjaciela, który im zaprzysiągł nieubłaganą nienawiść. Cała straszliwa przeszłość przedstawiła się memu umysłowi; zrozumiałem, że na zbliżającym się okręcie nie są nasi przyjaciele, ale wrogowie, którzy nie będą mieli dla nas miłosierdzia. Tymczasem kule coraz gęściej padały wkoło nas. Niektóre uderzały prawie poziomo o powierzchnię wody i odbijając się od niej, zapadały w morze w znacznej odległości. Żadna jednak kula nie trafiła „Nautilusa". Okręt był oddalony od nas nie dalej jak o trzy mile, pomimo gęstych strzałów, kapitan Nemo nie wyszedł na pokład. A przecież, gdyby któryś z wystrzelonych ku nam ogromnych pocisków stożkowatych, przebijających najgrubsze pancerze okrętowe, uderzył „Nautilusa" w punkt nieszczęśliwy dla niego, zraniłby go śmiertelnie. - Do tysiąca szatanów! - rzekł wówczas Kanadyjczyk - spróbujmy się ratować! Przekażmy jakieś znaki, żeby wiedzieli przecież, że tu są ludzie. I zaczął machać chustką w powietrzu. Ale ledwie zaczął, gdy go przygniotła żelazna jakaś ręka i Kanadyjczyk mimo swej ogromnej siły upadł na pomost. - Nędzniku! - zawołał kapitan - chcesz, żebym cię nadział na ostrogę „Nautilusa", nim ją w ten okręt zapuszczę? Strach było słuchać głosu kapitana, gorzej jeszcze patrzeć na niego! Blady był, bo cała krew zbiegła mu do serca, którego bicie chyba musiało ustać na chwilę. Źrenice naprężyły mu się okropnie; już nie mówił, ale ryczał. Podawszy ciało naprzód, dławił ręką ramię Kanadyjczyka. Puścił go w końcu i zwracając się do okrętu wojennego, z którego kule padały wokoło, zawołał potężnym głosem: - Więc ty wiesz, sługo nienawistnej przemocy, kim ja jestem! I ja nie potrzebuję widzieć twej flagi, żeby cię poznać. Czekaj! Pokażę ci moją! I rozwinął na przedzie swego statku czarną banderę, taką samą, jaką zatknął przy Biegunie Południowym. W tej chwili jedna z kuł uderzyła ukośniej w „Nautilusa" i nie zrobiwszy mu żadnej szkody, odbiła się od niego i przelatując blisko kapitana, wskoczyła w morze. Kapitan Nemo wzruszył ramionami, a zwracając się do mnie, powiedział krótko: - Zejdź pan, i wy zejdźcie. - Kapitanie! - zawołałem - więc pan uderzy na ten okręt? - Zatopię go - odpowiedział kapitan. - Pan tego nie zrobi! - odparłem. - Zechcę zrobić i zrobię - rzekł kapitan zimno - nie waż się pan sądzić mego postępowania. Pech chce, by pan zobaczył to, czego nie powinien pan widzieć. Zaczepiono mnie, moja odpowiedź będzie okrutna. Zejdź pan. - Co to jest za okręt? - Pan nie wie? Tym lepiej; przynajmniej to jedno będzie tajemnicą dla was. Schodźcie! Trzeba było być posłusznym. Z piętnastu marynarzy otaczało kapitana i z nieubłaganą nienawiścią patrzyło na zbliżający się statek. Widać było, że jednakowa chęć zemsty przejmowała wszystkich. Zszedłem z pokładu w chwili, gdy nowa kula poszorowała po „Nautilusie", a kapitan zawołał: - Strzelaj głupcze! Ciskaj nieużytecznie twe kule! Nie unikniesz ostrogi „Nautilusa"! Ale nie w tym miejscu masz zginąć; twój kadłub nie skala schronienia, w którym spoczywają chwalebne resztki „Mściciela". Poszedłem do kajuty; kapitan i jego pomocnik zostali na pokładzie - ale śruba wprowadzona została w pospieszny ruch. „Nautilus" szybko się oddalał i wkrótce już kule z okrętu nie mogły go dosięgnąć. Wciąż jednak nas ścigał. Kapitan Nemo trzymał się w jednakowej od niego odległości. Około czwartej po południu nie mogłem dać sobie rady z niepokoju i niecierpliwości i poszedłem ku głównym schodom. Wyjście na pokład było otwarte, więc wyjrzałem. Kapitan Nemo przechadzał się niespokojnie i patrzył niekiedy na okręt odległy o jakieś sześć mil. W pospiesznym swym biegu,Nautilus" wiódł za sobą okręt ku wschodowi. Czemu go nie atakował? Może się wahał. Chciałem jeszcze raz próbować, czy mi się nie uda odwieść kapitana od jego zamiarów. Ale nakazał mi milczenie, mówiąc: - Spełniam moje prawo, wykonuję sprawiedliwość. Jestem prześladowany, a tam jest prześladowca! Za jego to sprawą straciłem wszystko, co kochałem i czciłem: ojczyznę, żonę, dzieci, ojca i matkę i braci - wszyscy zginęli! A tam, jest wszystko, co nienawidzę! Więc milcz! Ostatni raz spojrzałem na okręt wojenny, wzmagający swą parę - i poszedłem do Neda i Conseila. - Trzeba uciekać! - zawołałem - Dobrze - odparł Kanadyjczyk. - Co to jest za okręt? - Nie wiem - odpowiedziałem - w każdym razie lepiej zginąć z nim razem, niż zostać wspólnikiem odwetu, którego słuszność nie jest nam wiadoma. - I ja tak myślę - odparł zimno Ned. - Czekajmy, aż noc zapadnie. Nadeszła wreszcie noc. Na naszym statku panowało głębokie milczenie. Z kompasu widziałem, że „Nautilus" nie zmienił swego kierunku; śruba jego tłukła o fale z jednakową zawsze szybkością. Płynął po powierzchni morza, kołysząc się lekko to w tę, to w drugą stronę. Postanowiliśmy, ja i moi towarzysze, że uciekniemy z „Nautilusa" wówczas, gdy okręt o tyle się do nas zbliży, że ludzie znajdujący się na nim będą mogli słyszeć nas lub widzieć - bo księżyc, mający jeszcze trzy dni do pełni, świecił jasno. Jeśli dostawszy się na pokład tego okrętu, nie zdołamy go uchronić od oczekującego go losu, przynajmniej uczynimy, czego będą wymagać okoliczności. Niejednokrotnie mi się zdawało, że „Nautilus" mobilizuje się do ataku; ale on tylko pozwalał zbliżyć się i znów potem spiesznie uciekał. Część już nocy przeszło bez żadnego wypadku. Szukaliśmy sposobności do wykonania naszego postanowienia, ale ze wzruszenia, jakie nas przejmowało, bardzo mało mówiliśmy z sobą. Ned chciał się rzucić w morze, ale go powstrzymałem. Zdawało mi się, że „Nautilus" zechce uderzyć na ścigający go okręt na powierzchni - a wówczas nasza ucieczka będzie nie tylko możliwa, ale i łatwa. Nad ranem około trzeciej, niespokojny o to, co nastąpi, wyszedłem na pokład. Kapitan Nemo nie zszedł z platformy; stał przy swej banderze, powiewającej nad jego głową, wpatrzony w okręt. Wzrok jego był natężony; zdawał się przyciągać okręt, ubezwładniać go i prowadzić go za „Nautilusem", jak gdyby ten ostatni holował tamtego. Księżyc był wówczas na południku; gwiazda Jowisza pokazywała się na wschodzie. Wśród ciszy natury, niebo i ocean zdawały się współubiegać o to, które z nich spokojniej się zachowa. Księżyc przeglądał się w morzu jak w najpiękniejszym zwierciadle. Patrząc na tę ciszę i na ten głęboki spokój żywiołów, porównywałem je w myśli z namiętnościami ożywiającymi ludzi płynących w owej chwili po gładkiej powierzchni morza i drżenie mnie przenikało. Okręt zbliżył się do „Nautilusa" o dwie tylko mile; płynął ciągle za fosforyczną światłością, bijącą z naszego statku. Widziałem na okręcie jego latarnię zieloną, czerwoną i trzecią białą, zawieszone na przodowym maszcie. W chwiejnym odblasku tych świateł widać było omasztowanie okrętu i buchające potężne ogniska pod jego kotłami. Snopy iskier, kawałki rozżarzonego węgla wyskakiwały z kominów okrętu i rozświetlały atmosferę nad nim. Do szóstej rano pozostałem na pokładzie „Nautilusa", kapitan Nemo zdawał się mnie nie widzieć. Okręt był od nas o półtorej mili tylko; ze światłem dziennym wznowił ostrzał. Widocznie zbliżała się chwila, w której „Nautilus" uderzy na swego przeciwnika; wówczas ja i moi towarzysze opuścimy na zawsze tego człowieka, na którego nie śmiałem wydać wyroku. Miałem właśnie zejść do wnętrza statku, gdy porucznik wyszedł na pokład a z nim wielu żeglarzy. Kapitan Nemo albo ich nie widział, albo nie chciał widzieć. Ludzie ci zaczęli niejako przygotowywać statek do walki, przygotowania te zaś były bardzo proste i nieliczne. Zdjęto drucianą balustradę otaczającą platformę; klatki w których się mieściła latarnia i sternik zostały tak wsunięte w głąb statku, że prawie z niego nie wystawały. Powierzchnia tego drugiego żelaznego cygara nie przedstawiała zatem nic, czyni mógłby o coś zaczepić. Poszedłem do salonu. „Nautilus" trzymał się ciągle na powierzchni. Światło poranne wciskało się w płynne warstwy wód. Niekiedy, przy pewnym bujaniu się fal, szyby zalewała czerwona jasność wschodzącego słońca. To wstawał straszny ów dzień - 2 czerwca. O godzinie piątej, log, narzędzie mierzące szybkość biegu, wskazywało, że „Nautilus" zwolnił. Widocznie pozwalał okrętowi zbliżyć się do siebie; zresztą i huk strzałów coraz wyraźniej dawał się słyszeć. Kule orały otaczającą nasz statek wodę, wciskając się w nią z dziwnym jakimś świstaniem! - Moi przyjaciele - powiedziałeńi - nadeszła chwila działania; uściśmjmy sobie ręce i oddajmy się boskiej opiece. Ned był zdecydowany, Conseil spokojny, ja zaś byłem wzruszony, zaledwie zdolny panować nad sobą. Przeszliśmy do biblioteki. W chwili, gdy otwierałem drzwi prowadzące ku głównym schodom, usłyszałem, że wyjście na zewnątrz zamykano nagle. Kanadyjczyk rzucił się ku schodom, ale go zatrzymałem. Dobrze znany nam odgłos dał się słyszeć; to woda wchodziła w rezerwuary statku. Toteż za kilka chwil „Nautilus" zagłębił się na kilka metrów pod powierzchnię morza. Za późno zatem było już brać się za to, co zamierzaliśmy. „Nautilus" nie zamierzał uderzyć na okręt na powierzchni, bo tam okręt ten był okryły pancerzem nie do przebicia; chciał uderzyć na niego pod powierzchnią wody, gdyż tam skorupa żelazna nie osłania już ścian okrętu. Zostaliśmy więc znów więźniami, przymuszonymi świadkami okropnego dramatu, który miał się odbyć niedługo. Wreszcie, zaledwie mieliśmy czas na rozważenie okoliczności; zebrani w moim pokoju, patrzyliśmy tylko jeden na drugiego. Oburzenie mnie ogarnęło, myśl przestała działać w mej głowie. Byłem w takim samym przykrym stanie, w jakim się jest, gdy się oczekuje na spodziewany przerażający łoskot. Czekałem i nadsłuchiwałem: całe moje życie zbiegło się do moich uszów. Szybkość „Nautilusa" wzrosła widocznie i coraz bardziej rozpędzał się. Cały jego kadłub drgał jak żywy. Nagle krzyknąłem: poczułem uderzenie, choć stosunkowo lekkie - taka była niezmierna siłą wciskająca w okręt ostrogę „Nautilusa". Słyszałem tarcie i trzeszczenie. „Nautilus" uniesiony swoim rozpędem przeszedł przez cały okręt w poprzek, jak igła przez płótno. Nie mogłem już dłużej wytrzymać. Zrozpaczony, oszalały, wybiegłem z mego pokoju i wpadłem do biblioteki. Był tam kapitan Nemo. Niemy, chmurny, nieubłagany, patrzył przez szybę odsłoniętą od strony okrętu. Ogromna masa zagłębiała się pod wodę, a „Nautilus", żeby być świadkiem tego konania okrętu, razem z nim zstępował w głębiny. Widziałem o dziesięć kroków ode mnie otwarty' kadłub okrętu, słyszałem jak woda wpadała w ten otwór z łoskotem grzmotu; patrzyłem na zatapiającą się podwójną linię dział i parapetów. Pomost zapełniony był uwijającymi się czarnymi postaciami. Woda coraz wyżej wznosiła się, zalewała już pokład. Nieszczęśliwi wdrapywali się na drabiny masztowe, czepiali się żagli, wili się pochłaniani wodą. Było to mrowisko ludzkie zalewane gwałtownie napływającym na nie morzem. Stałem jak sparaliżowany, zmartwiały w boleści; włosy mi stanęły na głowie, oczy się wytrzeszczyły, nie mogłem oddychać. Patrzyłem i ja także bez tchu i głosu! Nieprzeparty pociąg trzymał mnie przy szybie. Ogromny okręt zagłębiał się z wolna, „Nautilus" z nim razem zapadał, jakby dla podpatrzenia wszystkich jego ruchów. Nagle nastąpił wybuch. Ścieśnione powietrze wysadziło pomost okrętu, jak gdyby ogień się dostał do składu prochu. Wskutek tego wybuchu nastąpiło tak gwałtowne odparcie wody, że aż „Nautilus" został nim porwany. Ale od tej chwili nieszczęsny okręt szybko zagłębiać się zaczął; zatapiały się jego drabiny, potem drągi podtrzymujące żagle przy masztach, obwieszone ratującymi się ludźmi jak gronami, na koniec wierzchołek wielkiego masztu. A potem cała ta czarna masa zniknęła w głębinach i cała załoga porwana została w otchłanie wirem tworzącym się wkoło tej czeluści wodnej. Spojrzałem na kapitana. Ten groźny wykonawca sprawiedliwości patrzył ciągle jak prawdziwy archanioł nienawiści. Gdy wszystko się skończyło, zwrócił się ku drzwiom swego pokoju i wszedł do niego. Patrzyłem za nim. Na ścianie w głębi pod portretami bohaterów ujrzałem wizerunek kobiety młodej jeszcze i dwojga małych dzieci. Kapitan Nemo patrzył jakiś czas na te obrazy, potem wyciągnął ku nim ręce, ukląkł i wybuchnął łkaniem. ROZDZIAŁ XXII Ostatnie słowa kapitana Nemo Zasunięto szyby salonu, ale go nie oświetlono; w całym wnętrzu „Nautilu- sa" panowała ciemność i milczenie. Głębiną na sto stóp i z niesłychaną szybkością uciekał od tego miejsca zgrozy. Gdzie pędził ten człowiek po dokonaniu swej straszliwej zemsty, na północ czy na południe? Wszedłem do mego pokoiku, gdzie Ned i Conseil siedzieli, milcząc. Poczułem w sobie nieprzezwyciężony wstręt do kapitana Nemo. Obojętnie, jak bardzo cierpiał z powodu ludzi, nie miał prawa karcić ich w taki sposób. I mnie zrobił, jeśli nie wspólnikiem, to świadkiem swej zemsty; darować mu tego nie mogłem. O jedenastej światło elektryczne pokazało się znowu. Poszedłem do salonu; nie było tam nikogo. Instrumenty żeglarskie wskazywały, że „Nautilus" sunął z szybkością dwudziestu pięciu mil na godzinę, to na powierzchni, to trzydzieści stóp w wodzie. Płynęliśmy Kanałem Kaletańskim ku morzom północnym, a zawsze z równie gwałtownym pośpiechem. Zaledwie można było dostrzec w przelocie długonose żarłacze, młoty, psy morskie z tego gatunku, z których skóry wyrabia się futeraliki; wielkie orły morskie, tłumy hippokampów, czyli koników morskich, podobnych z kształtu do koników szachowych, węgorzy wijących się jak ogniste pręty w ogniach sztucznych, całe armie krabów płynących z założonymi na pancerz kleszczami, w końcu gromady delfinów płynących szybko, jakby „Nautilusa" chciały prześcignąć. Zaledwie to wszystko można było dostrzec, ale ani myśleć o przypatrywaniu się, o klasyfikowaniu. Do wieczora już przepłynęliśmy dwieście mil Atlantyku. Mrok zapadał i morze zatonęło w ciemności, który dopiero miał rozjaśnić księżyc. Powróciłem znów do mego pokoiku i położyłem się, ale zasnąć nie mogłem; a co się zdrzemnąłem, to zaraz mi się śniło o tej strasznej scenie. Od tego okropnego dnia płynęliśmy ciągle. Bóg wie przez jakie okolice, a zawsze w mgłach podbiegunowych. Być może, że „Nautilus" zawitał w stronę Szpicbergenu lub Nowej Ziemi; że przebiegał mało znane okolice Morza Białego i mniej jeszcze znane wybrzeża na północy Azji, na przykład zatokę Oby, Archipelag Larrowa. Nie wiem, bo już nie obliczałem upływającego czasu. Zatrzymano zegary na statku. Zdawało się, że już noc i dzień nie następują po sobie, jak to bywa istotnie w podbiegunowych okolicach. Różne legendy dotyczące stron podbiegunowych, jedne fantastyczniejsze od drugich, przebiegały po mojej głowie. Przypuszczam, ale może się mylę, że się tak awanturowaliśmy przez dwa tygodnie, a może i więcej - i nie wiem jak długo i gdzie tak płynęliśmy, gdyby nie katastrofa, która zakończyła naszą podróż. O kapitanie Nemo nic nie było słychać, ani o jego zastępcy. Nawet żaden z ludzi należących do załogi nie pokazał się ani na chwilę. „Nautilus" trzymał się ciągle pod wodą; a gdy wypływał dla odświeżenia powietrza, otwory odmykały się i zamykały automatycznie, za pomocą właściwego mechanizmu. Nikt nie myślał o oznaczeniu miejsca, w którym byliśmy; toteż i ja nie wiedziałem, gdzie jesteśmy. Także nasz Kanadyjczyk wyczerpał już swą cierpliwość i swoją energię, nie pokazywał się także. Conseil nie mógł z niego wydobyć ani jednego słowa i obawiał się, aby sobie Ned nie odebrał życia pod wpływem nostalgii. Pilnował go więc z prawdziwym poświęceniem. Naturalnie, że życie w takich warunkach było nie do zniesienia. Pewnego ranka - w jakim to było dniu, nie umiem powiedzieć - usnąłem już dobrze po północy pewnie, a usnąłem snem chorobliwym, po prostu ze znękania umysłowego. Ocknąwszy się, spostrzegłem, że Ned stoi pochylony nade mną; szeptał mi cicho: - Uciekniemy, panie. Zerwałem się. - A kiedy uciekniemy? - zapytałem. - Następnej nocy. Zdaje się, że na statku nikt niczego nie pilnuje, jakby tu wszyscy poumierali. Czy pan będzie gotów? - Będę, ale gdzie my teraz jesteśmy? - Dostrzegłem dziś rano we mgle jakiś ląd, może o dwadzieścia mil od nas. - Cóż to za ląd? - Nie wiem - ale nich będzie, jaki chce, uciekniemy w jego stronę. - Dobrze, Ned; tak, umkniemy tej nocy jeszcze, choćbyśmy mieli potonąć. - Morze jest niespokojne, wiatr mocny, ale nie ma co się lękać przebycia dwudziestu mil w lekkim szalupie „Nautilusa". Już tam poprzenosiłem potajemnie nieco żywności i kilka butelek wody. Zresztą jeśli mi ktoś zechce przeszkadzać, to będę z nim walczył; zabić się dam, a nie zostanę. - Umrzemy razem, kochany Nedzie! Zdecydowany byłem na wszystko. Gdy Kanadyjczyk odszedł, wyszedłem na platformę, mogąc się zaledwie na niej utrzymać z powodu gwałtownego uderzenia fal w statek. Niebo było zasiane ciężkimi chmurami; że jednak ziemia była w owej mgle, a my od niej byliśmy niedaleko, trzeba było uciekać. Należało nie tracić ani dnia, ani godziny. Powróciłem do salonu, pragnąc i lękając się zarazem spotkania z kapitanem, chcąc i nie chcąc go widzieć. Cóż bym mu powiedział? Czy powinienem ukrywać przed nim mimowolny wstręt, jaki czułem do niego? Nie, lepiej już było nie spotkać się z nim, zapomnieć go! A jednak!... Jakże mi długi wydawał się ten dzień, ten ostatni dzień, który miałem spędzić na „Nautilusie"! Byłem ciągle sam, bo Ned i Conseil nie mówili ze mną z obawy, żeby nie domyślano się czegoś o naszych zamiarach. O szóstej zjadłem trochę, choć nie byłem głodny, zmuszałem się do jedzenia, żeby mieć siły na przygody, jakie nas mogły spotkać. O wpół do siódmej przyszedł do mnie Ned i powiedział: - Nie zobaczymy się już przed chwilą ucieczki. O dziesiątej księżyc jeszcze nie wzejdzie; skorzystamy z ciemności. Proszę przyjść do szalupy; ja i Conseil już tam będziemy. I wyszedł, nie czekając na mą odpowiedź. Chciałem wiedzieć, w jakim kierunku płynął „Nautilus", więc poszedłem do salonu. Płynęliśmy na północ, cokolwiek ku wschodowi, z przerażającą szybkością i na głębokości pięćdziesięciu metrów. Ostatni raz rzuciłem okiem na cuda natury, na bogactwa sztuki zgromadzone w tym muzeum; na ten zbiór niezrównany a przeznaczony po to, żeby zginął kiedyś w przepaściach morskich z tym, który go zgromadził. Usiłowałem sobie utrwalić w pamięci obraz tego wszystkiego; przesiedziałem więc tam z godzinę, oglądając przy blasku elektrycznego światła skarby osłonięte szkłami. Po skończeniu tego przeglądu powróciłem do siebie. Włożyłem nocne ubranie, pozbierałem swoje notatki i umieściłem je przy sobie. Serce biło mi gwałtownie; zaledwie zdołałem powściągnąć jego uderzę- nią. Niezawodnie kapitan Nemo, gdyby mnie zobaczył w tej chwili, domyśliłby się czegoś z mego zaniepokojenia. Co on teraz robi? Słuchałem pod drzwiami jego pokoju - ktoś chodził: więc on tam był, nie położył się! Co chwilę zdawało mi się, że wyjdzie do mnie i zapyta się: dlaczego ja chcę uciekać. Ciągły niepokój mną miotał, a zwiększała go jeszcze moja wyobraźnia. Do tego doszło wreszcie, że sobie powiedziałem, że lepiej już wejść do niego, spojrzeć mu w oczy i pokazać mu gestem i spojrzeniem, że się go nie obawiam. Były to myśli wariata; na szczęście, że się powstrzymałem i poszedłem położyć się w łóżku, żeby się uspokoić. Po chwili drżenie ciała ustało, ale w podnieconym mózgu przesuwały się szybko jedne po drugich obrazy wrażeń, doznanych podczas mego pobytu na „Nautilusie". Przypomniałem sobie wszystkie moje miłe i niemiłe przygody od chwili, gdy wypadłem z „Abrahama Lincolna": polowanie podmorskie, Cieśninę Torresa, uwięzienie na skałach, koralowy cmentarz, przejście podziemne sueskie, wyspę Santoryn, nurka kreteńskiego, zatokę Vigo, Atlantydę, ławicę lodową. Biegun Południowy, zamknięcie przez lodowce, walkę z głowonogami, burzę na Golfstromie, „Mściciela" i tę straszną scenę z okrętem zatopionym wTaz z jego załogą!... Wszystkie te wypadki przesuwały się w mych myślach, jak tło dekoracyjne w teatrze. Na tym tle wspomnień kapitan Nemo rósł w mym pojęciu na olbrzyma; osobowość jego uwydatniała się i zdawała się nadludzka. To chyba nie musiał być zwyczajny człowiek, ale człowiek morski, geniusz wód! Było już wpół do dziesiątej. Musiałem sobie głowę ściskać obiema rękami, żeby mi nie pękła; zamknąłem oczy, żeby nie myśleć. Jeszcze pól godziny trzeba było czekać! Pół godziny, przez które można było oszaleć od różnych nurtujących mrzonek. W tej chwili posłyszałem dźwięk organów, smutną i chwiejną harmonię, na której płynęła nieokreślona jakaś melodia; były to istne skargi duszy pragnącej się wyrwać ze swych śmiertelnych więzów. Słuchałem wszystkimi mymi zmysłami, zaledwie oddychając i równie jak kapitan Nemo, zatopiony w muzyce, unoszącej umysł za granice zwyczajnego świata. Nagle zdrętwiałem na myśl, że kapitan Nemo był właśnie w salonie, przez który musiałem przechodzić, chcąc się przedostać do moich towarzyszy ucieczki. Spotkam się więc z nim znowu; znowu zobaczy mnie, może przemówi do mnie. Jeden jego gest może wniwecz obrócić moje zamiary; jedno jego słowo może mnie uwięzić na statku! A tymczasem miała już wybić dziesiąta, trzeba było opuścić mój pokój i połączyć się z towarzyszami. Nie było co się ociągać, choćby kapitan Nemo miał mi zastąpić drogę. Otworzyłem ostrożnie drzwi, a jednak zdawało mi się, że skrzypiały okropnie, może tylko w mej wyobraźni. Posuwałem się, macając, po ciemnych korytarzach „Nautilusa", zatrzymując się co chwilę, żeby uspokoić uderzenia mego serca. Przybyłem do drzwi salonu i otworzyłem je, jak mogłem najciszej. W salonie było zupełnie ciemno. Akordy brzmiały z cicha. Kapitan Nemo był więc tam ciągle, ale mnie nie widział. Myślę, że nie byłby mnie zobaczył, choćby było i najwidniej - tak był zatopiony sam w sobie. Poczołgałem się po kobiercu zaścielającym podłogę, strzegąc się dotknąć czegokolwiek, żeby jakiś odgłos nie zdradził mej obecności. Trzeba mi było aż pięć minut do przebycia w ten sposób salonu i dostania się do drzwi prowadzących do biblioteki. Już je miałem otworzyć, gdy westchnienie kapitana przybiło mnie do miejsca. Widocznie poruszył się - pewnie wstanie ze swego fotela. Dostrzegłem go nawet, bo ciemny promyk światła z biblioteki przeciskał się do salonu. Kapitan zwrócił swe kroki w moją stronę; ręce miał skrzyżowane na piersiach, sunął raczej milcząco niż szedł - jak widziadło. Z piersi jego dobywały się przytłumione łkania. I słyszałem, jak wyszeptał kilka wyrazów, ostatnich, jakie z ust jego do moich uszu dojść miały: - Boże wszechmocny! Niech się już raz to skończy!... Było to wyznanie zgryzoty trapiącej sumienie tego człowieka? Przerażony, wsunąłem się pospiesznie do biblioteki, a stamtąd pobiegłem ku głównym schodom i górnym korytarzem przyszedłem do szalupy. Dostałem się do niego otworem w ścianie „Nautilusa"; moi towarzysze już tam byli. - Prędzej, prędzej! - zawołałem. - Zaraz - odpowiedział Kanadyjczyk. Zamknęliśmy najpierw otwarty bok „Nautilusa" i przykręcili śruby obcęgami, w które się Ned zaopatrzył. Dno szalupy także starannie zamknęliśmy i zaczęliśmy odpinać haki przytrzymujące je przy „Nautilusie". Nagle jakiś hałas dał się słyszeć wewnątrz statku. Ktoś żywo rozmawiał. Co to mogło być? Czy spostrzeżono naszą ucieczkę? Poczułem, że mi Ned podsuwał do ręki sztylet. ~ Tak - szepnąłem - będziemy umieli umrzeć! Kanadyjczyk przestał odczepiać szalupę, gdy wtem jeden wyraz, wyraz straszny, wytłumaczył mi powód zamieszania wewnątrz statku. Nie o nas to załoga myślała w owej chwili. - Malström, Malström!... - oto był ten wyraz. Malström! Nie było tragiczniejszego dla nas wyrazu; znaczył on, bowiem, że znajdowaliśmy się w najniebezpieczniejszej okolicy Morza Norweskiego. Czyżby w chwili, gdy mieliśmy odpiąć naszą szalupę, „Nautilus" wpadł w tę wirową czeluść?... Wiadomo, że podczas przypływu morza, wody ściśnięte między wyspami Ferroer i Loffoden, parte są prądem, którego gwałtowności nic się oprzeć nie zdoła. Powstaje stąd wir, z którego żaden jeszcze okręt nie wyszedł. Olbrzymie fale walą się ze wszystkich stron do jednego punktu i wpadają w przepaść zwaną „pępkiem oceanu". Jego silą przyciągająca sięga na piętnaście kilometrów wokoło - a nie tylko wessane bywają tam okręty, ale i wieloryby i białe niedźwiedzie polarne. W ten to odmęt wprowadził kapitan Nemo swój statek może przypadkiem, może umyślnie. „Nautilus" zaczął obiegać koło coraz mniejsze - a z nim i szalupa, nieodczepiona jeszcze od jego boku. Czułem, że mnie napada zawrót chorobliwy' głowy, taki sam, jakiego doznaje się po długim obracaniu się w kółko. Straszne było nasze przerażenie; krew przestała w nas krążyć, czynności nerwowe ustały, zimne, jakby śmiertelne poty, zlewały nas. Ryk wód straszny, rozlegał się na kilka mil wkoło! Wody rozbijały się o ostre skały z przerażającym łoskotem. Tam najtwardsze przedmioty muszą się skruszyć, a pnie drzew wychodzą z tego wiru takie podarte, że Norwegowie mówią o nich, „że się w futra poubierały". Miotani niezmierną siłą, byliśmy w okropnym położeniu. „Nautilus" zdawał się bronić, jak jakiś człowiek; jego muskuły stalowe trzeszczały. Niekiedy stawał na swoją długość, jak koń, co dęba staje - a szalupa zawsze te same przybierała położenia. - Trzymajmy się tego - mówił Ned - i pozakręcajmy mutry przy śrubach; w połączeniu z „Nautilusem" możemy jeszcze być oca... Nie skończył wyrazu, gdy coś trzasnęło okropnie; mutry puściły, a szalupa, wyrwana ze swego łożyska w boku „Nautilusa" jak kamień wyrzucony z procy, wpadło w sam środek wiru. Ja uderzyłem głową o jakąś żelazną sztabkę i straciłem przytomność. ROZDZIAŁ XXIII Zakończenie To był koniec naszej podmorskiej podróży. Co działo się z nami tej nocy, jakim sposobem szalupa nasza wydobyła się ze strasznego wiru Malströmu, jak ja, Ned i Conseil wyszliśmy cało z tej otchłani, nie umiem opowiedzieć. Gdy przyszedłem do zmysłów, leżałem w chacie rybaka na jednej z wysp Loffoden; dwaj moi towarzysze cali i zdrowi byli przy mnie i trzymali mi ręce. Uściskaliśmy się serdecznie. Nie było co myśleć o natychmiastowym powrocie do Francji, bo połączenie między północnymi stronami Norwegii a południem Europy, było bardzo rzadkie. Trzeba było czekać na statek parowy, który co pół miesiąca nawiedza tamte strony. Tam więc, pośród zacnych ludzi, którzy nas przygarnęli, przeglądam moje notatki. Są one bardzo wiernie spisane; nie brakuje ani jednego faktu, ani jeden szczegół nie jest przesadzony. Jest to wierne opowiadanie tej nieprawdopodobnej wyprawy w głębię wód niedostępną człowiekowi, którą postęp uprzystępni kiedyś dla wszystkich. Czy mi ktoś uwierzy? - nie wiem. Zresztą, mało mnie to obchodzi. Wystarczy mi, że mam prawo mówić o morzach, pod którymi w niespełna dziesięć miesięcy przepłynąłem dwadzieścia tysięcy mil, odbyłem podmorską podróż dookoła świata i obejrzałem podczas niej cuda Oceanu Spokojnego, Indyjskiego, mórz: Czerwonego i Śródziemnego, Atlantyku oraz mórz podbiegunowych na południu i na północy. Co się stało z „Nautilusem"? Czy oparł się gwałtownym uściskom Malst- römu? Czy kapitan Nemo żyje, czy dopełnia jeszcze na morzach straszliwego swego odwetu, lub też poprzestał na ostatnich ofiarach? Być może fale morskie wyrzucą kiedyś rękopis, w którym przedstawił historię swego życia; może się świat dowie o prawdziwym nazwisku tego człowieka, a narodowość zaginionego statku może nam odkryje narodowość kapitana Nemo. Spodziewam się, że tak będzie. Mam nadzieję, że potężny „Nautilus" zwyciężył morze w najgroźniejszej jego otchłani, że przetrwał to, czego żaden okręt przetrwać nie zdołał. Jeśli tak jest, jeśli kapitan Nemo żegluje jeszcze po morzach, które mu są przybraną ojczyzną, to oby uczucie zemsty wygasło w jego dzikim sercu! Oby ją wygoniło z jego myśli rozglądanie się po tylu cudach! Wykonawca sprawiedliwości niech ustąpi miejsca uczonemu, dokony- wującemu spokojnych poszukiwań podmorskich. Jeśli jego los jest niezwykły, to i wspaniały zarazem. Sam to osobiście pojąłem podczas mego dziesięciomiesięcznego, nadnaturalnego prawie istnienia. Tak, więc, na pytanie zadane przed sześcioma tysiącami lat przez eklezjastę Pańskiego: „Kto kiedy zbadał głębokości morza?" dwaj tylko ludzie spomiędzy wszystkich odpowiedzieć mogą: kapitan Nemo i ja.