Jan Wołek "PO" Projekt serii Jan Bokiewicz Ilustracja na obwolucie Wiesław Wałkuski Opracowanie typograficzne obwoluty, okładki i stron tytułowych AndrzejLudwik Włoszczyński © Copyright by Jan Wołek, Warszawa 1987 ISBN 8306015274 24 — Technikum Rolnicze. J • ", — Zatrudniona w charakterze? — Pomoc kuchenna. Kobieta przede mną wpłaca jeszcze sto dziewięćdzie siąt na PZU. Chowa kwitek w kieszeń szarego wytartego misia. Podrywa z podłogi brązową tekturową walizkę, chwilę walczy z drzwiami, miesi nogami bure błocko na niesione przez kuracjuszy. — Zawód? v ., « i • — Artysta. « t , — A co to jest? 5 f r f — Nie wie pani? •. — To to ja wiem, ale jaka to dziedzina. — Sztuka. — Takiej to ja tu nie mam. Może być nauka. • • — Może być. Niech będzie. Taksówkarz, który mnie tu przywiózł, bierze moją wa lizkę. Jestem skrępowany. Mówiłem mu, że to dopiero miesiąc po operacji. On rozumie. Zresztą też był w sana torium w Ciechocinku. Czternaście lat latał na myśliw cu, ale rozhermetyzowała mu się kabina Pękły bęben ki w uszach. Zrosło się, ale w jednym została dziura wielkości główki od szpilki. W Ciechocinku był właści wie na wczasach. Ma córkę i sukę collie. Skundlona suka. Szczeka na jednego faceta, którego nie lubi żona. Taksówkarz nosi zieloną wojskową kurtkę. Lada ma sie dem lat. Suka nie wiem. To jest typowa poniemiecka willa. Rodzaj domu wcza sowego. Jeden z tych, o których niewiele wiedzą nawet najbardziej zasiedziali mieszkańcy. Przybudówki, nad budówki, tarasy, balkony, oszklone werandy, pruski mur. Stoi na stoku wzniesienia, wśród z rzadka rosną cych jodeł. Ulica nazywa się Ogrodowa. Ogrodowa 7. Siedem to podobno szczęśliwa liczba. Myślę: siedem grzechów głó wnych, siedem krów chudych, siódmy miesiąc — lipiec. Ogrodowa — lipiec. Ogrodowa to nazwa słoneczna. Ogród zimą nie istnieje albo istnieje dla ogrodnika. Nie jestem ogrodnikiem; dla mnie zimą nie istnieje. W wyły siałym powietrzu jest tylko ażurowy kościec. Umiem czytać te kości. Wiern, co jabłoń, co grusza. Nie są mi po trzebne owoce, aby je zidentyfikować. Ale mimo wszyst ko ogród zimą nie istnieje. Zresztą nie ma tu żadnego ogrodu. Jest tylko: „Szpital Sanatoryjny nr 4 Gastrolo giczny". Nazwa ulicy jest ciepła, wymyślona latem. Ro zleniwiona w słońcu, w soczystej, żywej zieleni. Lada z trudem drapie się po oblodzonym podjeździe, buksuje. Nie podjedzie. Radzę, żeby złapał kołami pobo cze, gdzie jest więcej sypkiego śniegu. Zjeżdżamy w dół parę metrów. Rozpędza samochód, łapie pod koła pasmo śniegu, wjeżdżamy pod kamienne schody. Obok pryzma koksu. Taksówkarz wnosi mi walizkę i wózek, który miał ułatwić jej transport. Płacę, dziękuję. W korytarzu stoi parę walizek. Stawiam i swoją. Ko bieta z recepcji prosi trzy panie, właścicielki walizek, do pokoju obok. Mnie, właściciela czarnej walizki i wózka, także. Tam siedzą dwie kobiety. Jedna z nich ma zna czek z napisem „dietetyk". Pisze na maszynie. Tytuł ma szynopisania: „jadłospis". Trzy panie proszą o wspólny pokój. Znają się już z podróży. Dla każdej z nich dwie pozostałe to podwójna tajemnica. Musi jej starczyć na ponad trzy tygodnie pobytu tutaj. Dają kartki, biorą kartki, wychodzą. Ja nie proszę o trzyosobowy. Nie znam nikogo; leciałem samolotem. Nie proszę także, bo wiem, że i tak dostanę; zameldowałem się ostatni. Odda ję dowód, jedynego białego kruka, jakiego posiadam. — Wytniemy panu kilo osiemdziesiąt z kością. — Na Banacha wycięli mi mniej — próbuję dowcipnie protestować. — No cóż, takie mamy przepisy. Przepisy rzecz święta. Mogę jej oddać także kartki na 6 cukier i mąkę. Jest mi to obojętne. Pani jest miła, choć ma wrzodowe poczucie humoru. Informuje mnie, że będę mieszkał w „czwórce", bo innych miejsc już nie ma. Zre sztą tam jest jeden młody. Nie protestuję. To nie hotel. Mogłem jechać z trzema paniami pociągiem. Ciągnę walizkę korytarzem. Po prawej i po lewej stro nie ta sama reprodukcja, a obok przy schodach win da. To właściwie jest mnie w stanie zdziwić. Ta win da jest typowa, żywcem wyjęta z nowoczesnego bloku i wszczepiona trzypiętrowej poniemieckiej willi. I je szcze coś mnie zadziwia. Bardzo. Na schodach dogania mnie pani bez poczucia humoru. Daje mi klucz od 6a. Pierwsze piętro. Koniec korytarza. „Będzie pan mie szkał sam." To graniczy z cudem. Natychmiast staję się podejrzliwy. A może to kara? Za co? Ci ludzie przyje żdżają tu także po nowe twarze, po znajomości na całe życie. Ja nie chcę znajomości na całe życie. Jest dobrze. Korytarz ciemny. Pani pokojowa tłumaczy, że w mieście nie ma żarówek. Uspokajam ją, że w stolicy także. Pró buję trafić w dziurkę. Pokój ma trzy na pięć. Nie, chyba mniej. Przez trzy tygodnie z okładem będę jedynym wła ścicielem szafy, umywalki, stolika, łóżka i nocnej lam pki. Jest także radio. Za oknem dachtaras, na który można wejść po trzech stopniach niezręcznie dorobio nych do parapetu. Kaloryfer grzeje. Klucz wieszam na okiennej klamce, okna są dwa. Będzie tu wisiał przez trzy tygodnie. To jest jego miejsce. Daję mu je. Mam do tego prawo. Biorę ten lokal w posiadanie i zamierzam wprowadzić tu swoje rządy. Więc wprowadzam rządy. Stolik pod okno. Fotel pod ścianę. Wyłączam radio. Nie będę słuchał. Na stole kładę magnetofon i nocną lampkę. Stawiam budzik. Układam papiery, kalendarz, czarny długopis „Koral". Wypróż niam walizkę. Wypełniam szafę. Jestem z siebie zadowo lony. Schodzę na dół na obiad. Dziś jeszcze tutaj, ale od jutra stolik nr 6 i tak będzie przez trzy tygodnie. Póki co, siedzę z dwiema paniami i panem. Jedna z pań ma spodnie z imitacji skóry. Kiepska imitacja. Polewamy zupę. Pan po mojej prawej nalewa mi. „Pan jest starszy" — tłumaczy. „Gówno prawda" — myślę i uśmiecham się do niego. Jemy. Kontrolujemy się. Na drugie ryba i zie mniaki. Kompot z jabłek. „Kujękuję, dzeniadzenia." Schodzę do miasta. Muszę poczynić pewne inwestycje. Przez miasto snują się potoki. Dużo mostków. Zabudo wa niska, wypoczynkowosanatoryjna, poniemiecka. Naprawdę ładnie. Ale dużo ludzi. Wczasowicze i rekon walescenci. Rozpoznaję ich bez pudła. Bez pudła roz pozna; także miejscową młodzież. Ubrani kolorowo, zbyt kolorowo. Jakby nieudolnie naśladują przyjezd nych. Przyjezdni to ich lornetka na świat. Rezerwuję bi let w Orbisie. Kupuję dwie szklanki, choć nie zamierzam z nikim dyskutować przy herbacie. Wiem, że jedna się zbije, a nie chce mi się łazić z byle powodu. Kupuję pro szek do prania, papierosy i popielniczkę za cenę umow ną. Nie umawiałem się, ale jest mi potrzebna. Kupuję znaczki na listy, pastę do butów i szczotkę. Wracam. Gubię drogę, ale odnajduję ją. Do pokoju wchodzę z uczuciem powrotu do domu. Dzięki przedmiotom. Znajomym przedmiotom. Przyno szę nowe. Poznajcie się, proszę. To jest popielniczka, a to szklanki. Obrzydliwy wzorek? — to nie ich wina. Siadam. Piszę listy. Szybko. Krótko. Jak telegramy. O osiemnastej wrzodowcy forsują drzwi stołówki. Wszyscy są dla siebie mili. Eleganccy. Każdy na tyle, na ile go stać. W sumie nieeleganccy. Wiążą się już w grupy. Adorują. To te trzy i czteroosobowe pokoje. Rozmawia ją. Ja nie rozmawiam. Ja mam jedynkę. Tym razem siadam przy stoliku 6. Siedzi tu już jedna z pań z obiadu i będzie siedzieć trzy tygodnie. Dwaj starsi faceci tyle samo. Pani jest po woreczku. Ryż z ja błkami. Bryja. Przypomina mi się podłużny ryż z ja kiejś paczki. Szwedzi są pierdolnięci. Potem jakaś kieł basa. Tracę pewność siebie. Mówiono mi, że tego nie mogę. Jednak jem. Chwilę czekam na nagłą śmierć, ale nie przychodzi. Więc zjadani jeszcze drożdżowe ciasto, którego też mi nie wolno. „Kujękuję, dzeniadzenia." W pokoju w widocznym miejscu wieszam kartkę: Koryto: " 8.00 w 13.00 .,, v 18.00 •"" Łt i Razem: 39.00 Potem biorę szczotkę i pucuję buty. Nieżyjący stryj Antoni był pucybutem w austriackiej armii. Mówił, że najlepiej czyści się gazetami. A skąd ja ci, stryjku, wez mę w tej dziurze austriackie gazety? Jest dziewiąta wieczór Cisza. Wszyscy śpią. Nie będę się wygłupiał. Też idę. Pierwsze koryto o ósmej. 23 : Dziś jest dziś. Wczoraj było wczoraj. Tak jest zawsze. Bardzo lubię budziki. Dzięki nim większość moich dni zaczynała się zawsze zwycięstwem. Nie mówię: kończy ła. Nastawiam na nieprzyzwoicie wczesną godzinę, a gdy zaczyna krzyczeć, że to już, odbieram mu głos. Zasypiałem długo. Co jakiś czas skowyczała rura, przejeżdżały gdzieś samochody. Ich światła przedzierały się przez rząd świerków pod oknem, przemykały po ścianie. Tuż za głową mam kaloryfer. Otworzyłem okno. Usunąłem podgłówek, nie lubię wysoko. Na krześle przy łóżku postawiłem budzik i w zasięgu ręki gardan. Tym razem zwycięstwo było połowiczne. Rozkrzyczał się o siódmej, przestawiłem go na siódmą trzydzieści. Wstałem. Wszyscy byli już na baczność, czekali otwarcia drzwi stołówki. Przyglądałem się dyskretnie. Dzisiaj większość zaryzykowała już styl domowy. Raczej zasyg nalizowała go pewnymi rekwizytami. Są to głównie szy dełkowane w przeróżne nieestetyczne sposoby kapcie z wiskozy oni i szale one. Rozmawiają już śmiało. 9 Znają swoje imiona. Jeden przez drugiego, ale cicho li cytują się w swoich zmaganiach z bólem. Jest dużo do powiedzenia. Tak będzie jeszcze przez dwadzieścia trzy dni. Wyliczyłem to dokładnie. Zresztą może ten temat wysyci się wcześniej. Dałem jej na imię Bela. Nie wiem, jak ma naprawdę na imię. Nie jest mi to potrzebne i z pewnością nie bę dzie. Dla mnie jest Bela, i nic jej do tego. Nigdy zresztą nie dowie się, że dwadzieścia trzy dni przed wyjazdem wrzodowiec, chrzciciel tylko z imienia, ochrzcił ją pow tórnie. Przed chwilą wróciłem z miasta. Dzień jest roziskrzo ny. Słońce jest wniebowzięte i dzieciarnia też. Chodniki oblodzone, szedłem ostrożnie. Miasteczko jest naprawdę piękne. Chwilę stałem przy domu, który szczególnie mi się spodobał. Jest wciśnięty w nierówność terenu jak wielki głaz. Na bardzo stromym stoku, u którego stóp płynie potok. Jedna ze ścian domu jest jego kamiennym brzegiem. Schodząc ze stoku od strony kościoła można poklepać ten dom po dachu, a przecież ma trzy piętra, lub bez trudu wskoczyć na jeden z balkonów, choćby tam, gdzie powieszono białe lustra bielizny. Balkonów jest wiele. Drewniane. Gawronie gniazda rozrzucone w nieoczekiwanych miejscach między wieżyczkami i zała maniami dachu. Wielka, stara willa z tych, co to przypo minają ogromne grzyby, strzeliste i uginające się pod ciężarem zbyt ciężkiego kapelusza. Kościół na wzgórzu jest młody, jasny. Tak zwany nowy barok. Nie ma więcej niż osiemdziesiąt lat. Dobrze • komponuje się z zabudową miasteczka. Nie gryzie krajo l brązu. Wchodzę do środka. Wnętrze jest czyste, klarow ne. Nie jest jeszcze przewalone ornamentami, rzeźbami, obrazami i wotami, które mają zwracać uwagę Boga, ale odwracają uwagę ludzi od zamkniętego w bryle wysiłku architekta. Tak będzie do czasu, póki nie zostanie zagra cony zmaterializowanymi w przedmiotach błaganiami kolejnych pokoleń. Teraz jednak jest czysty. Widać kon 10 strukcję kopuły i stropu i na białych ścianach Krzyżowa Droga wygląda bardziej zachęcająco niż sanatoryjna ścieżka zdrowia. Tu musiał stać kiedyś inny kościół. Pe wnie był drewniany. Ale był na pewno, bo przecież tędy szła droga ze Śląska na Czechy i Morawy, tędy ciągnęli kupcy, za kupcami zbójcy, a że zbójcy to grzech, więc i ci, którzy dają rozgrzeszenia. Może jacyś watykańscy posłowie? Kościół musiał być. Musiał. Tam, gdzie są ku pcy, zbóje i watykańscy posłowie, wiernym nie pozostaje nic innego niż modlić się po trzykroć bardziej żarliwie. Kupcy i złodzieje osiedlili się tu na stałe. Mają swoje sklepiki i stragany. Można w nich kupić wszelkie obrzy dlistwo świata, więc chętnych nie brak. Tu przeróżne wyroby przeistaczają się w brzęczącą monetę i w ko sztowne wille identyczne jak witryny sklepów, głupie i brzydkie, boleśnie kąsające krajobraz. Są jak te plasti kowe tulipany, które wprost z pamiątkarskiego sklepu czyjeś łapy zaniosły do kościoła. Wracałem małymi uliczkami. Wzdłuż nich i w poprzek przepływają potoki w kamiennych korytach. Są częścio wo zamarznięte i woda niska. Wiosną podniesie się, przewali, góry otrząsną się z wody jak niedźwiedź. Teraz jest styczeń. Piąłem się ku sanatorium z mozołem. Kara waniarski koń. Na skrzyżowaniu ulic koparka próbowa ła dogrzebać się do pękniętej rury. Mały rudy piesek obszczekiwał ją desperacko ze wszystkich stron, podbie gał do łyżki i uskakiwał zręcznie. Był bardziej zadziorny niż wściekły. Ważył może ze trzy kilo. Sam kiedyś byłem takim psem. Wszedłem do budynku. Korytarz jest szarozielony. Wczoraj tego nie zauważyłem. Taki pozostanie jeszcze przez dwadzieścia trzy dni. W powietrzu niezręcznie spotkał się zapach pasty do podłóg z zapachem gotowa nego obiadu. Tak pachnie mieszczaństwo. Z przedsionka do stołówki, który jest zarazem salką telewizyjną, do chodziły składne dźwięki orkiestry Glena Millera. Tak dźwięczy mieszczaństwo. Gdzieś skowyczał odkurzacz. Dałem pokojowej żarówki, które kupiłem w mieście. 11 Wkręciła jedną w korytarzu. Teraz bez kłopotów trafi łem w dziurkę. Mam pierwszą wizytę u lekarza. To mój opiekun i za razem dyrektor sanatorium. Po raz setny opowiadam o wrzodach, kamicy, nerkach, trzustce i innych podro bach. Ogląda moje blizny, opukuje, nasłuchuje, mierzy, wypytuje. Z urody przypomina pewnego czeskiego ko mika, może to jego brat? — do granicy z dziesięć kilome trów. Ma rumianą, mimiczną twarz, jest bardzo miły, troskliwy i opiekuńczy. Na ścianie w jego gabinecie re produkcja Renoira. Daje mi jakąś kartkę, którą przy obiedzie mam oddać Beli. Przydzielono mi dwa posiłki dodatkowo. Wracam do pokoju i w widocznym miejscu kładę nową kartkę: Koryto: 8.00 lł 10.00 13.00 16.00 18.00 Razem: 65,00 To już jest wynik. Więc dałem jej na imię Bela, choć prawdopodobień stwo, że tak w istocie ma na imię, jest żadne. Nie nady mam się na oryginalność, to imię po prostu mi do niej pasuje. Bela jest kelnerką. Jest wielka jak Statua Wol ności. Ani „statua", ani „wolność" nie są słowami, które budzą moje zaufanie, ale Bela budzi. Jest w niej solid ność tego poniemieckiego domu, który mi się tak podo bał, choć Bela nie jest poniemiecka. Może mieć ze trzy dzieści lat. Jest ogromna. Potężna. Ale przecież w grun cie rzeczy proporcje ma jak najbardziej prawidłowe. Je dynie rysy twarzy jakby zadośćczynią tej rozrzutności natury. Buzię ma drobną i bardzo ładną. Włosy miały 12 być chyba rude, ale jakimś zrządzeniem losu są bordo. To nie przeszkadza, a nawet jakby pasuje do tej nieco dziennej postaci. Z jej masą nie chce się także zgodzić jej niezwykła ruchliwość. Błyskawicznie przenosi swoje wielgachne cycki i, co dziwne, ma jeszcze siłę unieść parę talerzy. Faceci kurczą się, kiedy przechodzi, jakby poddają się jeszcze przed bitwą. Wyglądają śmiesznie. Rekonwalescenci. Już nie trupy, jeszcze nie mężczyźni. Półchłopki. Bela jest miła. Dorabiam jej ideologię, ale już na korytarzu, na serwetce. Przy stole nie chcę. Mogą pomyśleć, że funkcjonariusz obyczajówki lub, co gorsza, poeta. W końcu mam jedynkę. Bela ma wszystkiego w nadmiarze V" Ale w proporcjach godnych Polikleta " Cóż z tego " Kiedy na całym świecie 7 Nie ma takiej trąby Co by zwaliła to Jerycho s » b Choć Bela • " Macha białą flagą cyca if "rś » I opuszcza zwodzone majty Jest takie obiegowe powiedzenie, że w przyrodzie nic nie ginie. Pytam, obiegowo, jak to odnieść do naszej pamięci? Ile mogłem mieć wtedy lat? Przeszłość już nigdzie się nie spieszy. Niczego nie pragnie doścignąć. Teraz mogę ją już przemierzać spacerowym krokiem. Zatrzymać się tu i ówdzie. Wszystko jest „po". Tyle że pamięć jest przy mglona, widzę nieostro, fragmentarycznie lub w ogóle nic nie wiem. I nie wiem bezpowrotnie, i to jest to utra cone na zawsze, choć było moją własnością, moją na wy łączność. Czasem ktoś próbuje mi to zwrócić, opowiada, przypomina, ale w sobie nie mogę znaleźć tych zdarzeń. Więc przyjmuję tę opowieść jak prezent, kurczowo trzy mając się świadomości, że nie ma powodu, aby mnie okłamywali. Między przeszłym zdarzeniem a mną rodzi 13 się ordynarna wiara, której nie lubię, bo jest przejawem słabości, aktem rezygnacji. I tak będzie coraz częściej, że na „pamiętasz?" będę odpowiadał „nie". Więc ile mogłem mieć wtedy lat? Trzy, cztery? Gdzieś jest ta fotografia z brzegami w ząbki i oderwanym ro giem. Na niej naburmuszony chłopiec patrzący z gniew ną płaczliwością w obiektyw. Na głowie biały kapelusik. Ma na sobie jakąś koszulkę zapiętą pod szyję, krótkie spodnie na szelkach, krótkie skarpetki z paskiem i białe buty do kostki niemiłosiernie poobijane na czubkach. W ręce trzyma nadgryzione, duże jabłko. Trzyma je w nienaturalny sposób, ani zdecydowanie do siebie, ani od siebie, tak jakby ulubioną czynność gryzienia jabłka przerwano mu kategorycznym nakazem przyjęcia jakiejś pozy. Ten chłopiec to ja, ale to nie jest pewne, bo nie pa miętam swojej twarzy z tego czasu. W domu stryjka, gdzie wówczas mieszkałem, lustra były zbyt wysoko, abym miał czym nakarmić pamięć. Przekonywający wy daje mi się tylko wyraz twarzy. Gniewny, obrażony na wszystko i wszystkich, w szczególności na obcego czło wieka, który mnie fotografował. Jest pewne, że był to obcy człowiek, bo nikt z bliskich i znajomych nie mógł posiadać tak zbytkownego przedmiotu, jak aparat foto graficzny. Tak. Ten grymas mógł być mój. Pamiętam, że nie umiałem się śmiać. Długo. Może nawet do dziś. Jeśli teraz czasem to robię... musiałem się nauczyć, ale tak, jak tonący uczy się pływać. Śmiech nigdy nie wychodził ze mnie; raczej do mnie dochodził. Kiedy wszyscy się śmiali, stawało się to znakiem, że i ja powinienem roz ciągnąć usta. Zawsze jednak był to tylko jeden ich kącik i nigdy nie odsłaniałem zębów. To wszystko z tym na burmuszonym, wbitym w ziemię spojrzeniem dawało w efekcie wyraz ironii i mogło być nawet prowokujące, choć nic o tym nie wiedziałem. Wśród moich rówieśni ków roześmianych prostacko od ucha do ucha byłem przygnębiająco stary. Więc ile mogłem mieć wtedy lat? Trzy? Trzydzieści? Tak. To mogłem być ja. Przemawia za tym miejsce. Za 14 stojącym chłopcem, za mną, jest pałac. To jest pałac w Zatorze, gdzie wychowywałem się pewien czas. Ten pa łac pamiętam. Pamiętam, że jest, i pamiętam, że jest ład ny. Nic więcej. Nie potrafię odtworzyć jego położenia ani wyglądu. Wiem, że ładny, i wiem, że było lato. Zre sztą z tego okresu nie pamiętam zim. Cały czas było lato. Jakby zima nie istniała. Jakby nie podlegała zachowaw czej roli pamięci. Jakby była czymś, co należy przespać i zapomnieć jak kiepski sen. Być może to tylko prawo statystyki. Lato obfituje w mnogość zdarzeń godnych zapamiętania. Zima nie. Moje zimy zaczynają się później i ich wspomnienie przywołują tylko wydarzenia nie tuzinkowe. To one każą pamiętać o zimie. Ale wtedy było jeszcze lato i to był ładny pałac, choć jego wyglądu nie pamiętam, tak jak potem, później były ładne dziewczyny, ale nie wiem, która z nich była blon dynką, a która brunetką i jak wyglądały. Były ładne i to jest jedyny pewnik, który pozostał. Sąd prosty, katego ryczny, łatwy do zapamiętania. Została tylko emocja, a nie pamięć zdolna do odtworzenia. I nie jest ważne, że tę emocję podpierały być może jakieś szczególne sytua cje. Nie jest ważne, że Ewa czy Maria były ładniejsze przez wiosnę, która tamtego roku była wyjątkowo pięk na. Nie jest ważne dlatego, że to było dawno. Że nie obu dziłem się z ręką w nocniku i ten sen jakby jeszcze trwa, ale płynie już równolegle do mnie i dla kogoś innego. Więc to był pałac w Zatorze, gdzie wychowywałem się wychowywano mnie pewien czas. Można przypuszczać, iż wiedziałem, że to jest Zator, ale jeśli wiedziałem coś o innych miejscach na świecie, to mogły to być tylko: Warszawa, Wadowice, Andrychów i Gierałtowice. Jeśli wiedziałem. Mogłem też wiedzieć, co to jest ból albo po czucie krzywdy. Nie wiem, czy wiedziałem, ale z gryma su twarzy tego chłopca, mnie, można wnioskować, że wiedział, wiedziałem. Więc byłem w Zatorze. Nie mo głem być w Warszawie, choć tam się urodziłem. Bieda była wielka. Tak wielka, że musiano mnie oddać. Nie była jednak tak wielka, by mnie oddać Cyganom, który 15 mi mnie straszono. Było mnie komu oddać. Dziś mogę się obruszyć, jaki jest sens w rodzeniu dzieci, gdy nie można ich wykarmić, ale mogę się obruszyć tylko dlate go, że mnie urodzono. Wzięli mnie stryjenka i stryj Antoni, brat dziadka. Swoich mieli dwoje: Antka i Marysię. Antek był nastola tkiem, Marysia parę lat starsza ode mnie. Stryj Antoni prócz tego, że w pierwszej wojnie był pucybutem w au striackiej armii, był pracownikiem kolei albo ściślej mó wiąc „przy kolei". To wszystko wiern z późniejszych kontaktów. Jako trzy, czterolatek pamiętam niewiele. Dom stał przy stacji. Może pięćdziesiąt metrów. Pię trowy, wielorodzinny. Typowy dom dla pracowników kolei. Ubogi, z pękatym dachem i ogródkami niewiele większymi od pudełka zapałek. Przy domu stały szere giem chlewiki pozamykane na kłódki, gdzie trzymano króliki lub kury i z rzadka tylko w zgodzie z przeznacze niem tych pomieszczeń świnię albo kozę. Do domu wchodziło się przez chłodną, ciemną sień o kamiennej posadzce. Po prawej od wejścia pięły się drewniane schody na piętro, ale do stryja trzeba było iść dalej sie nią, aż do tych drzwi po prawej na parterze. Drzwi na wprost prowadziły do ogródka. Mieszkanie składało się z kuchni i pokoju. W kuchni był piec, kredens, na którym stał moździerz i stare pu szki po herbacie pełne przeróżnych, bardzo potrzebnych szpargałów, pod skrzynkowym oknem stół, dalej mied nica do mycia się i różne haftowane makatki z dziesię ciorgiem przykazań kuchennych. I jeszcze mała, drew niana ławeczka, którą stryj wystrugał dla mnie i gdzie na wyścigi z białym szpicem Miśkiem wyżerałem z bla szanej miski grysik — towar deficytowy w Warszawie. Pokój był ciemny. Dwa ogromne łóżka, stół, szafa i Chrystus w Ogrójcu — wielka reprodukcja wisząca niemal w każdym domu. Były tam jeszcze jedne drzwi prowadzące niegdyś do drugiego pokoju, ale drugiego pokoju nie było, bo zamieniono go w kolejowy bufet i z tego to powodu drzwi były zamknięte na klucz. W bufe 16 cię pito piwo z beczki, wódkę ze szklanek, śpiewano i je dzono, słowem robiono to wszystko, co zwykło się robić w kolejowym bufecie, w miejscowości Zator, w latach pięćdziesiątych. Ogródek był mały. Chce się powiedzieć: duża donicz ka. Ale co miało się pomieścić, to się pomieściło. A miała się pomieścić szopa, w której stryj trzymał parę króli, pieniek, siekierkę, kosę i grabie, oraz marchew, pietru szka, kalarepa, cebula, róże i piękny, rozpięty na drew nianej pergoli powój o wielkich, granatowych i białych kwiatach. Za płotem ogródka była fosa, a w niej żaby, a z drugiej strony spożywcza zielona budka pana Szo staka, skąd zawsze wychodziłem z lizakiem lub cukier kiem, bo pan Szostak mnie lubił i ja go lubiłem bardzo, choć umiałem się uśmiechać tylko połową twarzy. To wszystko pamiętam rnniej więcej dokładnie. Nawet nie wiem, kiedy odłożyło się to w mojej pamięci. Nie są dzę, abym spamiętał to jako czterolatek, to było już póź niej. Moje cztery lata pozwoliły mi zapamiętać tylko fragmenty. I nic w tym szczególnego, że jedynie te frag menty, w których wydarzeniom towarzyszył ból, obawa, przestrach. Czyli wszystko to, co antycypuje w przysz łość jako nauka, jako przestroga i z czym spotykamy się coraz częściej i częściej, aż do zobojętnienia. Szuter to gruby żwir, który wydobywano ze Skawy i ładowano na pociągi. Stryj ładował szuter. Z tego żył; z tego żyłem i ja. Pamiętam, że siadywałem z nim przy ogniu nad rzeką, że pieczono ziemniaki i ja dostawałem swój na liściu kapusty. I pamiętam dokładnie, jak wio sną jechaliśmy z szutrem przez rzekę. Skawa była bura i wezbrana. Woda sięgała koniom wyżej brzuchów. Sie działem na górze szutru widząc, jak potężny nurt gro źnie przechyla wóz. Konie ledwo ciągnęły. Furmani ba tożyli e niemiłosiernie i nie czas było zajmować się mną. Kurczowo trzymałem się piachu, czyli tego, czego trzy mać się nie można, spodziewając się w każdej chwili przewrócenia platformy. To był strach. Paraliżujący strach. Pamiętani dobrze. Miałem cztery lata. 17 Szuter z wozów ładowano na wagony. Ja także mia łem swoją szufelkę, którą coś przesypywałem. Postawio no mnie w wagonie. Nie pamiętam, czy miałem ten biały kapelutek. Pamiętni natomiast, jak nagle wagony zaczę ły się toczyć, a stryjek i inni zniknęli mi z oczu. Nie wie działem, co znaczy przetaczanie składu. Nie wiedziałem, że wkrótce wagony staną. Wiedziałem tylko, że odje żdżam z tą swoją łopatką i już nigdy w życiu nie zobaczę stryjenki Józki, stryja Antoniego, Marysi i Antka ani na wet Miśka, który wyżerał mój grysik. To też był parali żujący strach. Miałem cztery lata. I pamiętam ciągłe walki z Miśkiem o grysik. Pamię tam, jak wtykał mi mordę do miski, a ja dławiąc się pró bowałem prześcignąć go w jedzeniu. I to też był strach. Miałem cztery lata. I to wszystko, co pamiętam. Niewiele? Tak, niewiele. Tych kilka zdarzeń, a prócz tego jasny, rozmglony obraz stryjenki, wiecznie krzątającej się po kuchni. Stryja An toniego uśmiechniętego, śpiewającego lub gwiżdżącego. I umiejscawiam go przy piecu i widzę, jak pucue buty. Ale z faktów tylko to, czemu towarzyszył strach. Znacznie później dotarły do mnie piosenki stryja, któ ry był moim ojcem. Bujał mnie w drewnianej kołysce albo ostrzył brzytwę na pasku, albo robił coś równie wa żnego i śpiewał: Kołysała baba dziada M Na dębowej żerdzi, • • Nie mogła go ukołysać, t Bo jej strasznie pierdzi. •ó i jeszcze: Gdzie ty idziesz, kobito? Do stodoły, po żyto, Nie zamykaj za sobą, Bo ja idę za tobą. Dzija, dzija, dzija ra, Ą.3i »;.V itf U Siit l Jak ta banda pięknie gra! Jest tam mały bębenek, Jest tam wielka fujara, Ta banda, Ta banda, Jak ta banda pięknie gra! albo: Płaczże, Jasiu, płacz, Jedzie Kocia Mać Na żelaznym wózku, W czarnym kapeluszku, Musimy cię dać. Ból lubi, gdy zwracamy na niego uwagę. My nie lubi my, ale zwracamy ją, gdy on przekroczy granicę i staje się stanem dominującym wszystko inne. Nie musi być bardzo intensywny; wystarczy, że nie ma niczego, co by mogło od niego odwrócić uwagę. Nie jest wymierny, je dnak pozornie ten sam za dnia i w nocy nie jest tym sa mym bólem. Bardzo lubi, gdy zwracamy na niego uwagę. Nieustanna dolegliwość, której towarzyszy wykonywa nie jakichś czynności, nie jest tak dolegliwa. Zostaje jakby rozcieńczona w roztworze wydarzeń. Gdy jednak próbujesz zasnąć, zostajesz z nią sam na sam, me sposób nie dostrzec jej obecności. Adorujesz ją, a ona obrasta w pióra, aż zdominuje cię całkiem. Do zasypiania po trzebny jest całkowity spokój. Chyba że potrzeba snu stała się dokuczliwością większą niż ta, która nam ten sen chce odebrać. Nastawiłem już budzik i zgasiłem światło. Jest ledwie dziesiąta, ale tutaj oznacza to zupełnie co innego. Boli mnie ząb. Nie zasnę. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Nie jest to ból porównywalny z tymi, za sprawą których je stem w tym łóżku i w tym pokoju, ale wystarczający, by mnie ubezwłasnowolnić. Zjadam pigułę. Ostatnio jem ich dużo i za każdym razem wzdycham do dentysty, dla 18 19 którego nie mam czasu, i tak prawdopodobnie będzie jeszcze dwadzieścia trzy dni, a może dłużej. Za ścianą gadają. Jeszcze o woreczkach, jelitach, żo łądkach i tych wszystkich częściach, których brak na ry nku, a nie dorobi ich żaden rzemieślnik. Wyczyszczę buty. To moa obsesja. Jak tak dalej pój dzie, do powrotu zetrę je na japonki. Odczuwam bole śnie brak austriackiej prasy. tł0 22 i Smyczku Kochany. 30 l 85 Zaczęło się. Jestem kuracjuszem pełną mordą. Dziś o siódmej trzydzieści pielęgniarka, nazwijmy ją „sio strzykawką", przyniosła mi plan lekcji. To się fachowo nazywa Przepis leczniczy sanatoryjny nr 809. Zapisano mi kąpiele CO tlenek węgla albo może dwutlenek? i ką piele czterokomorowe. Prócz tego kuracja pitna — „Wielka Pieniawa" Długoszowski?. O ósmej było śnia danie. Zaraz potem pobiegłem z wywieszonym językiem na kąpiel CO. Punkt 2 Przepisu leczniczego głosi: „Za biegów nie należy brać bezpośrednio po obfitym posiłku, w stanie zmęczenia lub zdenerwowania". Musiałem pę dzić, bo zabieg przewidziano na ósmą trzydzieści, a każ de spóźnienie jest tu rozumiane jako rezygnacja z przy jemności. Zakład Przyrodoleczniczy jest jakieś trzysta metrów od sanatorium. Tłumaczono mi, że mam iść po łuku, więc żeby sobie skrócić drogę, poszedłem po cięci wie. Zrobił się z niej jeszcze większy łuk. Jutro spróbuję znaleźć z kolei jego cięciwę. Mój Zakład to budynek o długich korytarzach, po obu stronach których są ponu merowane gabinety. W tę i w tę drugą łażą różne panie w białych kitlach. Są to „łaziebne", stare i brzydkie. Ta moja, najstarsza i najbrzydsza, trochę psioczyła na moje spóźnienie, ale w sumie jest sympatyczna. Kazała mi po czekać, bo w międzyczasie wannę zajął jakiś inny mę czennik. W końcu wyszedł i poproszono mnie. Nie je stem taki pewien, czy ona tę wannę myje, ale może to 20 także dla zdrowia? Wydała mi dyspozycje, żebym sie dział spokojnie z głową uniesioną nad brzeg wanny chyba podejrzewa, że przyjechałem się tu utopić przez dziesięć minut, a potem wyciągnął korek, wytarł się i wyszedł. Wanna jest zupełnie normalna. Tyle że nie ma kranu, tylko wlot wody u dna, a przy ścianie mnóstwo różnych pokręteł. Woda leci skądś spod ziemi i jest dziwna. Nie powiem, żeby to było specjalnie przyjemne. Trudno przyzwyczajam się do nowości, a do mętnej wody w ogó le nie mam przekonania. Trochę przypomina szczynę opoja. Jest żółtobrązowa, ani twarda, ani miękka, letnia. Nie wiem na pewno, czy szczyna opoja jest „ani twarda, ani miękka", ale chyba nie jest gazowana? Na po wierzchnię wyskakują różne bąbelki i kółeczka i już po chwili tak zarosłem tym gazem, że wyglądałem jak pie czarka. Długo tej wody nie kontemplowałem, bo przy snąłem. Wydawało mi się, że spałem z pół godziny, toteż jak się obudziłem, wyskoczyłem szybko, wytarłem się i wyszedłem. Pani była zdumiona, że już, i kazała mi wy począć po zabiegu, ale nie było po czym, jak też nie było czasu, bo miałem jeszcze sprawy do załatwienia, więc pobiegłem. Odebrałem bilet w Orbisie. Sypialny na dwudziestego lutego, godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści dwie. Więc jeszcze dwadzieścia dwa dni. Chciałem sobie kupić szary chlebak, ale była kolejka. Dziś jest pochmurno i odwilż. Strumienie rozpanoszyły się w korytach na do bre. Zostały tylko resztki lodu, za to na chodnikach, ile zapragniesz. Już nie chodzę powoli. Pędzę jak wariat. Jeśli się mam wypieprzyć, to i tak się wypieprzę. Zwal niam tylko na mostkach, zgodnie z przepisami ruchu, bo balustrady są bardzo niskie. Nie wiem, co z tą „Pieniawa". Mam pić trzy razy dziennie, przed posiłkami, a posiłków jest pięć. Czy rza dziej jeść, czy częściej pić? Do wodopoju jest jakieś trzy sta metrów. Chyba kupię jakiś bidon, żeby tyle nie bie 21 Smyczku, bądź dzielna i uważaj na siebie. Dopytuj się, co z telefonem. Zadzwoń do stolarzy. Całuję Cię z całej siły, jaka we mnie została. Uściskaj Tyfusa i Furię. Powiedz im, że to ode mnie. Zrozumieją. J. PS Mam nadzieję, że ta „Pieniawa" to nie to samo, w czym się kąpałem. Aha. Kupiłem tusz, stalówki i blok szkolny. Spróbuję porysowć, ale nie mam obsadki. „Gdybyśmy mieli cienką blachę, moglibyśmy robić kon serwy, ale nie mamy mięsa" — koniec cytatu. Szukam swoje „Wielkiej Piemawy". Idę przez Park Zdrojowy, tu wszystko jest „zdrojowe". Raczej domy ślam się tego parku, niż go widzę, bo parku zimą nie ma, tak jak nie ma ogrodu. Domyślam się go po kopcach róż, symetrycznie posadzonych tujach i jałowcach, i równo wytyczonych alejach. Śnieg chudnie i kuli się, odkrywa połacie wymęczonej, ubiegłorocznej zieleni. Wygląda to kiepsko. Jak mokre szmaty. Ale choćby nawet cały śnieg spłynął, to jeszcze nie będzie park. W dwóch mijanych kioskach pytam o obsadkę do stalówki lub czarne fla mastry. Nie mają. W sklepie chemicznym kupuję mały plastikowy bidon i wędruję dalej w poszukiwaniu „Pie niawy". W końcu znajduję ją. „Wielka Pieniawa" mie szka w długim przeszklonym budynku o paradnym pod jeździe z kolumnadką. Tuż obok podobny budynek, w którym uwił gniazdko teatr, oczywiście „Zdrojowy", a opodal jest muszla koncertowa, pod której kulistym da chem złożono parkowe ławki. O tej porze roku nikt tu nie gra, ale bywało lepiej, sądząc z podartego plakatu zachęcającego do wysłuchania Orkiestry Zdrojowej. Przed wejściem do pijalni grupa miejscowych pun ków. Przyglądają mi się z zaciekawieniem i z pewnym zadowoleniem, mam na sobie punkerską kurtkę z duńs ką flagą na ramieniu. Jeden mówi: „Patrzcie, przyjechał człowiek ze Szwajcarii." W tym kategorycznym stwier dzeniu nie przeszkadza mu wcale fakt, że Szwajcar z za 22 interesowaniem czyta informacje po polsku. Szwajcar potrafi. Odchodzę jednak od drzwi, żeby nie wyjść na zupełnego „szwajcara", i wchodzę do środka. Pomny zasad zachowania wśród wron, podejmuję pierwsze próby krakania. Rozśmieszają mnie ogromnie ci wszyscy kuracjusze wędrujący w zimowych paltach pomiędzy palmami i ciumkający wodę z przeróżnych dzbaneczków uzbrojonych w rurki. Mają przy tym takie miny, jakby zawartością tych szklanek była co najmniej baśniowa „woda życia" i z każdym łykiem ich życie przedłużało się o kilka lat. Nie mam takiego kubka, więc staję w kolejce do stoiska, w którym można się zaopa trzyć w ten niezbędny przedmiot. Są tam najróżniejsze dzbanuszki, szklaneczki, dwojaczki, trojaczki i puchar ki. Malowane, lakierowane i opisane na wszelkie sposo by. Nie brakuje także wazonów i kieliszków do wódki, co mnie nie dziwi, bo jeśli woda jest rzeczywiście taka genialna, to warto mieć wrzody, by wypróbować jej moc, a nie ma pewniejszej drogi do ich zdobycia niż gorzała. Kupuję plastikowy kubek z pokrywką, uroczy komple cik z bidonem, i dodatkowo szklaną rurkę. Obok pomie szczenie z półkami. „Przechowalnia szklanek." Bardzo mnie to rozśmiesza, ale do środka. Tu panuje zdrojowa powaga. Myślę, czy nie przechować kubka za jedyne pię tnaście złotych na turnus, ale rezygnuję. Będę tu wpadał tylko raz dziennie nabrać „Pieniawy" do bidonu. Do strzegam jeszcze kartkę: „Z powodu zmiany rozkładu jazdy autobusów PKS przechowalnia czynna do siedem nastej. Przepraszamy." Ja to rozumiem. Za tymi szkla nymi bibelotami jest żywy człowiek. „Z powodu cukrzy cy ginekologa wypożyczalnia beretów czynna do szóstej rano. Zapraszamy." Ze swoim plastikowym kubkiem i rurką ruszam w stronę okrągłej studni pośrodku budynku. Kotłuje się i bąbluje w niej i wokół niej. Wszystko za sprawą czte rech mosiężnych kranów, z których wali „Pieniawa". Wyłożone kafelkami dno studzienki jest brudnożółte od siarczanów, szczawów czy innych diabłów. Leży tam 23 parę monet. Oni tu jeszcze wrócą. Cholera, widzę parę niemieckich fenigów. To jest jak groźba! Nie wiedzieć czemu, przypomina mi się stojące na słupach w środku miasta hasło: „Znamy okrucieństwa wojny — chcemy żyć w pokoju!", i trzymający się rozpaczliwie jednego ze słupów zalany w dupę facet. Dyskretnie podglądani, jak to się robi. Nic nadzwy czajnego. Napełnia się kubek i się żłopie. Napełniam, Woda jest zimna. Coś tu nie gra! Mam wyraźnie napisa ne, że należy mi się ciepła. Idę więc z tym kubkiem do kobiety z przechowalni i pytam, gdzie to można pod grzać. Trochę mi to krakanie nie wyszło. Ciepła jest w sąsiednim kranie. Napełniam i piję. Mam szacunek dla tej „Pieniawy", toteż oburza mnie widok bab, które myją w niej kubki. Uspokaja mnie jednak informacja, że wydajność źródła wynosi trzysta litrów na minutę. Moja wydajność w najlepszych czasach: jedna alpaga w win dzie na odcinku parter — trzecie piętro. „Pieniawa" ro śnie w moich oczach i w moich ustach. Nie jest najgor sza. Zostawia trochę goryczy w gardle, ale to nie to co „Zuber", którego kiedyś łyknąłem na kacu i zrzygałem się do spodu. Nie jest to też „Igmandi", którą w Kalocsy kochany Ferenc próbował mnie ratować widząc, jak się wiję z bólu. Więc łażę po tym pałacu i ciumkam „Pieniawę", i nie wiele się różnię od tych wszystkich wrzodowców, choć moje kostropate drugie ja krzyczy: „Jak ci nie wstyd! Ty? — skandalista, kontestator i obrazoburca?" A no — ja. Napełniani bidoh i wychodzę. Muszę wyglądać z tym bidonem u paska jak stary, głupi druh. „U pingwina dziób się zgina" — gram rólkę, którą sobie wyznaczy łem, i omijam kałuże. Więc szanuję tę „Pieniawę" i mam nadzieję, że ona się stara. Mam nadzieję, że ona się stara pozlepiać jakoś te moje popierniczone podróbki. Chcę i wierzę, że będą mi długo potrzebne, że tak będzie jeszcze. 24 Kiedyś miałem w poszanowaniu wodę „Jana".To była moja woda. Mój zdrój. Nie wiązałem z nią oczywiście żadnych nadziei, bo me było powodu. Ile lat temu? Dwa naście? Trzynaście? Byłem nastolatkiem, ledwie z dowo dem. Pewnie tak, jak te punki, które przylepiły rni „Szwajcara". Nic nie było mnie w stanie ruszyć. O bólu, o strachu wiedziało się niewiele. Ot, bójka, ucieczka, podbite oko, jakieś złamanie. Pojechaliśmy tam w kilku. Autostop. Dwa stare na mioty. Każdy miał może z tysiąc na miesiąc. Musiało wystarczyć. Jeśli nie, łapaliśmy się jakiejś pracy. I zdo bywaliśmy świat. Miejscowość leżała koło Krynicy, gdzie już zdążyłem zapoznać się z „Janem" i obśrniać śmiertelnie poważne stado kuracjuszy na wybiegu. Na mioty rozbiliśmy na kamienistym brzegu potoku, wpa dającego opodal do Popradu. Żyliśmy. W lesie, po dru giej stronie potoku odkryłem źródło. Było całkiem ma lutkie. Zagłębienie w ziemi wielkości niewielkiej mied nicy. Woda pulsowała, wypływała spod spodu i odpły wała gdzieś niemal niewidzialną strugą. Była idealnie czysta. Kalia, nie woda. Na dnie biały piasek. Klękałem i piłem z wierzchu ostrożnie, żeby nie zbełtać. Z pewno ścią były w niej minerały i pieniła się jak z syfonu. Była smaczna. Może byłem setną lub tysięczną osobą, która odkryła obecność tego źródła, ale było zbyt małe i nie wydajne, aby położyła na nim betonową łapę jakako lwiek cywilizacja. I to było wystarczającym powodem, by móc się poczuć jedynym odkrywcą i właścicielem tej nitki wody, cieniutkiej jak rurka rtęci w termometrze. I dzięki niej mogłem się wypiąć na cały zdrój „Jana", który był tak samo mój jak wszystkich tych, którzy zale wają pałę w noc świętojańską. Teraz mogłem powie dzieć: „Zdrój Jana W., mieszkańca pomarańczowego, wyblakłego namiotu z drugiej strony potoku". Długo zresztą w tych namiotach nie mieszkaliśmy. Wygnały nas z nich nie kończące się deszcze i kazały szukać pewniejszego locurn. I znaleźliśmy je we trzech na poczcie, takiej maleńkiej poczcie, którą prowadziła i w 25 której mieszkała urocza panienka z poczty. Rozkocha liśmy się w sobie szybko i na krótko i zamieszkaliśmy tam wszyscy. Zawsze jednak pomiędzy pełnym wdzięcz ności spółkowaniem z panienką a piciem piwa, które w wiadrach nosiliśmy z pobliskiego baru „Krakus", znajdowałem czas, aby zanurzyć twarz w swoim źródeł ku. Nawet potem, kiedy przejąłem część obowiązków gospodyni, sprzedając mieszczaństwu znaczki i widokó wki i uważając, by się nie pomylić w wydawaniu reszty. A nie było to proste, zważywszy, że o ile moja górna część uśmiechała się i dziękowała, o tyle dolna, niewi dzialna dla klienteli, była miejscem żarliwych penetracji panienki, ze szczególnym zainteresowaniem dla tych fragmentów mężczyzny, których używanie musi spowo dować zmianę wyrazu jego twarzy. W każdym razie to chyba te gorliwe zabiegi spowodowały mnożenie się do brych opinii o „przemiłym młodym personelu poczty". Mnożyły się jednak tylko do owego sądnego dnia, kiedy to skacowany Janusz przez okienko stryszku, na którym mieszkał, nalał na głowy kolejce stojących po znaczki i widokówki. Więc wtedy o bólu wiedziało się jeszcze niewiele, tak ak się nie wie, co to jest historia, kiedy nie uczestniczyło się w jej tworzeniu. Z tym, że za historią trzeba się od wrócić, a ból był jeszcze przed nami. Trzeba się też było odwrócić do panienki z poczty, a ona długo machała ręką, gdy z plecakiem i z pomarańczowym namiotem szedłem ku szosie na Warszawę, Ale nie było to rozsta nie dotkliwe. I żadne z nas nie czuło bólu. Może zaledwie taki mały jak ten, który odczuwamy szczypiąc się dla sprawdzenia, czy to aby nie sen. Tak omijając kałuże docieram do swojego Sanatorium nr 4. Włażę po schodach na ganek. Śnieg spłynął. Teraz widzę, że schody są z żółtego piaskowca. Idę szarozielo nym korytarzem na „międzyposiłek". Kisielek Wracam do pokoju. Rozbieram się. Niestety, śnieg spłynął także z dachutarasu za oknem. Odkrył pety i inne przejawy 26 walki wrzodowców z regulaminem. Chwilę kręcę się po pokoju. Biorę rolkę papieru „do tyłu" i chcę wyjść, ale nagle opadają mnie wątpliwości. Będę tu jeszcze dwa dzieścia dwa dni. A jak skończy się rolka? Czy dadzą je szcze? Siadam, biorę pióro, przypominam sobie rachu nek z jedną niewiadomą. Idzie mi ciężko, ale przecież obliczyłem. W majestacie arytmetyki jest mój koronny argument. Jeśli zwiększyli mi ilość posiłków z trzech do pięciu, to z obliczeń wynika, że winni mi są nie jedną rolkę, ale 1,66 rolki! To jest zwycięstwo. Potędze liczb muszą ulec. Z lekkim sercem idę do sraczyka. Zimno jak w psiarni. Najlepiej wchodzić zaraz po kimś. Fakt, że nie każdy wrzodowiec musi być od razu przedstawicielem koncernów „Lancóme" czy „Estee Lauder", ale przynaj mniej deska jest ciepła. „Nauka to potęgi klucz." Myślę z wdzięcznością o moim matematyku i walę, ile wlezie. 21 • ii Wstałem bardzo późno. Za dziesięć ósma. Przepłuka łem twarz i usta. Pobiegłem na śniadanie. Kiełbasa. Zja dam i przez parę minut spodziewam się nadejścia nagłej śmierci. No cóż, im bliżej niedźwiedzia, tym jesteśmy ostrożniejsi. Śmierć jednak zlekceważyła mnie. Widać ma w okolicy wdzięczniejsze przypadki. Ja jestem zbyt krnąbrny i życie zdecydowanie mi się podoba. Momen tami. Pobekuję tylko z cicha, oglądając opuchnięte od snu twarze, które mnie otaczają. Część nie jest opuch nięta, bo skóra i kości nie puchną. Bela też nie jest, ale ona chyba w ogóle się nie kładzie. Bez względu na porę jest równie energiczna, uśmiechnięta i świeża. Jest wprost nieludzka. Obnosi to swoje ogromne zdrowie i je śli ktoś tu do niej wzdycha, to nie do Belikobiety, jak sądzę, bo nie dałby jej rady nawet traktor, ale do Beli zdrowie. Bela jest jak rzeźba „soc". Choćby ta czterome trowa stachanówka z gołębiem, która stoi w Parku Ujaz dowskim i którą zawsze podlewa Tyfus. Podejrzewam zre sztą, że Tyfcio nic nie wie o jej istnieniu. Nigdy na nią 27 nie podnosił łba, tylko obszczywa buty i biegnie dalej swoją psią ścieżką, a ona zostaje kamienna i niewzru szona z gołębiem, którego poderwać do lotu może jedy nie trzęsienie ziemi. Po śniadaniu był u mnie doktor. Jest naprawdę ogro mnie sympatyczny. Polecił mi sanatoryjną dentystkę. Ufam mu. Zresztą nie mam innego wyjścia. Już się nie boję ani kiełbasy, ani tego makowca, który jadłem wczo raj, deklamując do siebie dla dodania otuchy: Makowiec był chory I leżał w łóżeczku, I przyszedł pan doktor, Jak się masz koteczku? To taki głupi dowcip. Słowa „makowiec" i „pan ko tek" mają tyle samo sylab. W tym oklepanym wierszyku nie zwraca się już uwagi na sens, więc „makowiec" ma szansę przejść niezauważony. To tak, jakbyśmy zamiast „Sport" napisali na tych do niedawna popularnych pa pierosach „Szprot" tym samym liternictwem. Mało kto zauważy zmianę. Pamiętam, jak kiedyś Wolant miał wygłosić ze sceny zagadkę: „Nazwa jakiego znanego zakładu przemysło wego ukryta jest w znanym wierszu: Litwo, ojczyzno moja, m • j. • l T • :TXO5itó fłi Ty jesteś jak zdrowie, , , TI . , J, , as o.w BO ri. Ile cię trzeba cenie, n t j • • "»nwn j ,?,• Patawag się dowie, , „ ;r Kto cię stracił." " V cv 1 9 i • . •.. Ale Wolant był lekko trafiony i powiedział: „Pafawag! Ojczyzno moja..." i już nie musiał kończyć. Czy aby błędu Wolanta nie po pełniłem w moim „makowcu"? 28 Laluniu Najmilsza. 31 l 85 Znasz mnie tyle lat, a pewnie nawet przez myśl Ci nie przeszło, podobnie jak mnie, że jestem świetnym prze wodnikiem. Od dziś mam na to niezbity dowód. Gdyby jakiś przewodnik miał Cię zaprowadzić na Halę Bora czą, a zaprowadziłby na Lipowską, to masz prawo go kopnąć. A mnie nie kopnął, choć prawdę powiedziawszy nikogo nigdzie nie prowadziłem. Ale przewodnikiem je stem świetnym. To się nazywało „kąpiel czterokomoro wa". Musiałem wsadzić nogi i ręce do wanienek z wodą i puścili przeze mnie prąd. Nie jest to najmilsze, bo swę dzi i szczypie jak pokrzywy; przewodziłem jednak najle piej, jak umiem. Myślę, że gdyby mi wsadzili żarówkę w pysk, to bym świecił niczym Gwiazda Betlejemska. Wyobraź sobie wszystkich wczasowiczów i innych wrzo dowców z kończynami w miednicach i żarówkami w py skach! Toż karnawał w Rio w porównaniu z tym wido wiskiem to świeczka przy Słońcu. Komunizm władza rad elektryfikacja. Elektryfikacja władza rad — ko munizm. A ja głupi nie wierzyłem w prąd! Co gorsza, za wsze się go bałem, bo to nie widać, nie słychać, a ko pie i nie można mu oddać. Oczywiście musiałem go tro chę sprawdzić. Zabronili mi wyciągania czegokolwiek z wody podczas przewodzenia, ale na małą chwilkę wy jąłem tytułem doświadczenia. Oczywiście mnie kopnął, tyle że poprawić już nie zdążył, bo włożyłem z powro tem. To podobno, nie kopanie, tylko przewodzenie, dzia ła kojąco na nerwy, ale byłem tak podniecony, że nie zauważyłem żadnych zmian. Z czasem może mi to spo wszednieje jak staremu kablowi. W każdym razie trochę podziałało, bo babę w sklepie opierdoliłem mniej, niż na to zasługiwała. Spytałem ją, dwukrotnie, czy są czarne flamastry. Odpowiedziała, że są, więc pół godziny sta łem w kolejce, tu podobno są najlepsze klocki i „chiń czyki" na świecie, więc cały ten świat przyjeżdża, żeby kupić. Gdy wreszcie dobrnąłem, okazało się, że owszem bywają, ale dziś tylko czerwone. Trochę łaziłem po mieście. Składają się na nie głównie 29 kuracjusze nazywam ich „marnotrawni", bo marnie trawią, a przynajmniej ich wrzodowa CZĘŚĆ i turyści. Ale przecież w mieście widać jakieś ślady normalnego życia. Nie tego zewnętrznego blichtru w kolorowych pi kowanych kurtkach, z nartami czy „Fieniawą" w garści. Tu i ówdzie coś się buduje, ktoś sypie piasek na oblodzo ne chodniki i przechowuje szklanki. Tu jest „Przecho walnia szklanek"! Z pewnością nie robią tego ani nar ciarze, ani marnotrawni. Więc są tu jacyś normalni lu dzie, których dziadowie zjeżdżając na nartach zahaczyli się o jakąś sosnę i już zostali. A potem była przerwa. Potem te ziemie zrobiły się odzyskane i znowu się ktoś zahaczył. Wydaje mi się, że umiem tych zahaczonych odróżnić. Nie po prozaicznym „pani Basiu" w sklepie ani po tym, że sprzedawczyni Basi nie dowozi się z War szawy. Raczej po sposobie traktowania tych, co tu tylko na chwilę. Jesteśmy dla nich jak powietrze, jak drzewa, które tu rosną. Ot, zwykły element krajobrazu, bez twa rzy i imienia. Dopiero gdyby któremuś dać w ryj, to może by zauważył, ale podejrzewam, że bardziej by go to zdumiało, niż oburzyło, tak jak musiało zdumieć jego dziadka nagłe zahaczenie o drzewo. Patrzą bez zaintere sowania, obojętnie, nie szokuje ani nie zastanawia ich nic. Mają opatrzone te wszystkie urokliwe domy, stru mienie i zakamarki. Nawet gdy ciągną sanki, nie robią tego odświętnie, niedzielnie, dla samego ciągnięcia, jak przyjezdni, ale tak, jakby te sanki były naturalnym przedłużeniem ręki, przedmiotem, który jest po to, aby ułatwić transport soli lub mąki ze sklepu pani Basi. Chodniki są jeszcze oblodzone i jest trochę śniegu. Ale tylko trochę. W nasłonecznionych miejscach stopniał zu pełnie. To, że nie ma śniegu, to jeszcze nie dowód, że ogrody żyją. Pierwsze zachłyśnięcie się powietrzem, pierwszy krzyk jest wtedy, gdy zakwitną forsycje i mle cze. Przebiśniegi, zawilce, krokusy i te inne obłoczki to jeszcze nie to. To tylko emisariusze. Rewolucja, którą można stłumić w zarodku. Chwilowo zima przeżyła no 30 kaut, i to w pierwszej rundzie. Ale ona się podniesie. To pewne. Olciu. Gdybyś znalazła chwilę czasu, to napisz ze dwa słowa. Nie więcej. Wystarczy. Jak Tyfus i Furcia? Ucałuj, kogo uważasz za stosowne, resztę mam w du pie. PS. Na obiad sztuka mięsa w sosie schrzanionym. r.; A rano słońca nie było. To znaczy było, ale na słowo honoru. Nad Kotliną wisiały chmurska opasłe i bure. Jak szambowozy. Coś się tam jednak działo w tym nie bie, bo kolory ciągle się zmieniały, a na krawędziach chmur, tu i ówdzie, zapalały się błękitne i żółte koronki. W końcu słońce zdecydowało się wyleźć spod tej kołdry. Trochę anemiczne, jak przez matową szybę. Zawsze to jednak słońce. W mieście czuje się dym. Ale to nie są spaliny. To jest ten zdrowy dym z pieców, w których pali się węglem i drewnem. Nie jest ciężki ani smolisty. Jest jakby prze zroczysty, neonowy. Snuje się między domami z cieka wością. Przy obiedzie Bela, franca, nie dała mi noża. Mówi, że nie ma. Oni wszyscy traktują mnie tutaj tak, jakbym za mierzał zostawić im swoje kłopotliwe zwłoki. Myślę, że gdybym poprosił o dwa metry sznura od bielizny, to by ta szafa zdrowia zemdlała. Nie jestem zadowolony z Beli. Zachowuje się niezgodnie ze scenariuszem, który dla niej wymyśliłem. Od śniadania tokuje do niej jakiś wąsaty Kozak. Wygląda na młodszego kreślarza w ja kimś biurze projektów lub na starszego referenta, już nawet nie wiem gdzie. Jego wiekowi współtowarzysze od stolika podjudzają go, jak mogą. Gdyby odeszli, zwi słby jak dziurawa prezerwatywa. Na razie jednak po kwikują niczym szczeniaki. Jakbym słyszał: „Te, przy pierdol mu, lepszy jesteś!" Strasznie ich to podnieca. Dobrze, że w sąsiedztwie jest sanatorium dla sercowych. 31 Co gorsza, Bela wydaje się być wyraźnie zadowolona z takiego obrotu spraw. Oni chyba zwariowali! Gdyby się we czterech uwiesili u jej spódnicy, nie ściągnęliby nawet za pępek! Rozacze, opamiętaj się! Gdzie z tą sza belką do takiej pochwy! Jestem wściekły. Bela się śmieje i coś z nimi gada. Jak ona może. Przecież wiem o niej więcej niż ona sama. Przewidziałem dla niej zupełnie inną rolę. Mam ochotę krzyknąć: „Bela, ty idiotko, to nie ta kwestia! Wypierdolę cię z tego filmu na ten twój zbity buraczkowy łeb!" Ale wsadzam nos w talerz i dziobię widelcem miękkie mięso dla wrzodowców. Ta małpa nie dała mi noża. Z tej złości znów poszedłem do miasta. Gdyby mi te raz zaaplikowali czterokomorówkę, może bym się uspo koił. A gdybym nie miał ręki? Albo nogi? Wchodzę do sklepu z odzieżą i uspokajam się natychmiast. Za spra wą wiary. Przy ladzie stoi młoda zakonnica. Na dźwięk otwieranych drzwi odwraca się ku mnie ze wskazującym palcem kokieteryjnie opartym o brodę. Typowa filmowa poza: „jestem piękna, ale także myśląca". Wygląda jak Marylin Monroe zamieniona w pingwina. Nie wytrzymuję i zaczynam się śmiać. Muszę wyjść. Marylinpingwin po wraca do oglądania pomarańczowej wykładziny. Wracam w stronę Sanatorium nr 4. Mijam pijalnię. Teraz znam już skróty. Może to „Pieniawa" tak pobu dziła Kozaka. To czemu mnie nie pobudziła? Będę mu siał zmienić Beli scenariusz. Nie ukrywam, że zależy mi na jej udziale. Gdzie ja znajdę taką drugą?! O szesnastej zjadłem „międzyposiłek". Miseczka bu dyniu i filiżanka herbaty na łba. Chwilę czekałem na na głą śmierć, ale już raczej z przyzwyczajenia. Znowu nie przyszła. Za to niemal natychmiast przypomniały sobie o mnie zęby. Wróciłem do pokoju i wyszczotkowałem porządnie jamę. Patrzcie, sukinsyny, jak o was dbam. Nie chciały patrzeć. To śmieszna metoda i wielce niedo skonała. Coś tak, jakbym chcąc zwiększyć bezpieczeń stwo jazdy, odkurzył siedzenia w samochodzie. Tak. Moje metody bywały śmieszne. Ale nie ma śmie sznych metod, kiedy się cierpi. Obrzydzenie i wstyd tak że kładą uszy po sobie. Jest tylko jeden cel: odsunąć od siebie ból, i każdy środek, choćby tylko trochę skutecz ny, choćby tylko odwracał uwagę, jest dobry. Pamiętam, jak w hotelu w Erewaniu przeleżałem pod gorącym pry sznicem dwie noce. Poparzyłem sobie brzuch. Ale to było nawet dobre. Tak jak pożar gasi się wybuchem, tak na ból dobry bywa inny ból. Inny gatunkowo. Kiedy boli ząb, tłamsimy go palcami, dłubiemy w nim, katujemy go, byle tylko przerwać monotonię tej dolegliwości. Więc wtedy w Erewaniu poparzyłem sobie brzuch. Przy oka zji. Moja kalkulacja opierała się na przekonaniu, że boli mnie żołądek. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to nie tylko żołądek, ale i woreczek, i trzustka, i coś jeszcze. Wiedziałem tylko, że „w środku". Dla laika to jednozna czne: boli mnie brzuch, i koniec. A jak boli brzuch, to trzeba działać rozkurczowo i wyrzygać to. co spowodo wało ból. Ale wyrzygać woreczek jest ciężko, nawet gdy by był pełen pereł, a nie kamieni żółciowych. Więc rzy gałem, póki było czym, a potem lałem na siebie wrzątek i cała moja medyczna wiedza trzymała się kurczowo ja kiejś lekcji fizyki sprzed lat, traktującej o specyficznej konstrukcji mostów, które latem rozciągają się, a zimą kurczą. Ta kuracja pomogła mi na tyle, że w końcu atak ustąpił. Wciąż byłem jednak pewien, że to brzuch, więc starałem się nie prowokować go, karmiłem mlekiem jak matka, podsypywałem mu do żłoba owsiane płatki i smarowałem sterane tryby wodą spod ryżu, bo coś mi mówiło, że tak jest dobrze. Może dobrze, może źle, ale życie ze świadomością ciągłego zagrożenia nie należy do przyjemnych i coś w tym musi być, skoro Borgiowie ro bili trucizny z krwi szczutych psami i żyjących w wie cznym strachu prosiąt. Ciągle więc wisiała nade mną obawa, że oto znowu mój brzuch zamieni się w bolesne wielkie jajo o miękkich, drażliwych ściankach; jajo sie 32 33 dzące gdzieś w środku i tak bardzo dokuczliwe, że mo żna tylko klęczeć z głową wciśniętą w poduszkę, jęczeć albo kląć, potem już się nie klnie, i zalewać się zimnym, lepkim potem. A później już wie się z całą pewnością, kiedy bóle są coraz częstsze i cięższe, że tu nie wystarczy nawet zmiana tapicerki, tylko trzeba ten cały burdel od dać do kapitalnego remontu i pogodzić się z faktem, że którąś część wykręcą, ale drugiej już nie wmontują. Patrzę na siebie z pewnym politowaniem. Drażnią mnie marnotrawni z ich krwawymi, pooperacyjnymi ba śniami, a sam różnię się od nich jedynie metodą wyraża nia myśli. Oni opowiadają sobie, ja piszę. Piszę nie tylko dlatego, że być może mam większą łatwość nazywania rzeczy po imieniu, ale także dlatego, że muszę powie dzieć, a nie chcę zawierać znajomości. Nie chcę stać się jednym z nich i skowyczeć w czyjś rękaw. Moim ręka wem jest kartka. Jest to spowiedź bez patrzenia w oczy. Jest to spowiedź przez ścianę konfesjonału. Kartka jest tym konfesjonałem, który dzieli mnie od spowiednika. A jednak padło tu moje nazwisko. Więc nie chcę zawierać znajomości. Nie utożsamiam się z Sanatorium nr 4. I kiedy potrzebna mi była gumka aptekarka, nie poprosiłem o nią żadnej kuracjuszki, tyl ko pielęgniarkę, siostrzykawkę, i nie powiedziałem do niej „siostro", tylko „proszę pani". I poszedłem do sio strzykawki nie dlatego, że jest większe prawdopodo bieństwo, że ma gumkę aptekarkę, ale dlatego, że nie chcę otwierać dzioba do marnotrawnej. A nie chcę go otwierać nie dlatego, że ją lekceważę, bo nie lekceważę nikogo, kto cierpi, ale dlatego, że nawet ta gumka apte karka zobowiązuje. I za jej cenę, nieważne, niską czy wysoką, muszę otworzyć dziób, muszę zacząć się kła niać, pytać o zdrowie i skuteczność zabiegów. Więc dzioba nie otworzę, żeby nie stało się tak, jak w bajce La Fontainea, żeby mi z niego nie wypadł ten kawałek sera, któremu na imię „spokój". I tak będzie jeszcze dwadzieścia jeden dni, póki się z tym nie pogodzą, póki 34 mnie nie znienawidzą lub póki ja nie zmienię zdania. Siostrzykawka miała cały słoiczek tych gumek. Wzią łem dwie, w końcu i tak nie uwierzy, że zamierzam sobie zapleść warkocze. W mieście kupiłem nożyk z drewnia ną rączką, nożyk, rzecz pożyteczna. Wyszedłem przed sanatorium poszukać patyczka. Przedtem rozwaliłem wieszak w pokoju, ale wieszak był bukowy, a nożyk gó wniany. Jeden z krzewów miał ułamaną gałązkę. Oskro bałem ją. Pod korą była zielona, jeszcze żywa tkanka, drewno było wilgotne, chce się rzec: jeszcze ciepłe. Więc ogrodnik miał rację, żeby się o tym jednak przekonać, trzeba było użyć nożyka. Nie od dziś, ale od niedawna wiem, że o wielu rzeczach można się dowiedzieć za po mocą nożyka i równie dobrze jak ja wie o tym wielu ma rnotrawnych z naszego pensjonatu. Jak na ironię, krzew to była właśnie forsycja, której kwitnienie oznacza nie odwracalne przyjście wiosny. Teraz jednak jestem na progu stycznia i lutego, ogród dalej nie istnieje, istnieją patyczki, które łączę ze stalówkami za pomocą gumki aptekarki i w ten sposób wypinam się na wszystkie skle py papiernicze i kioski „Ruchu" całego świata. Jestem samowystarczalnym, marnotrawnym rysownikiem z Sa natorium nr 4, pokój 6a. Robię pierwszy rysuneczek. Za pisuję to „niewiele", które mam za oknem, i bez żadnego skrępowania i kompleksów zasłaniam nim reprodukcję Matissea. I tak będzie jeszcze. Jezus, Maria, znowu czyszczę buty! I robię to ot tak sobie, od niechcenia, bez żadnej wyraźnej potrzeby z ze wnątrz. Buty są przecież czyste jak ręce chirurga. Ale potrzeba jest. Jest we mnie. Nawet nie jest uświadomio na. To raczej potrzeba rąk niż potrzeba wewnętrzna. Przechodziłem od stolika do umywalki. Patrzę — buty! No, jak buty, to trzeba wyczyścić. A może by je schować? Odczuwam brak drugiej lub nawet trzeciej pary nóg. Mógłbym wtedy na jedną wdziać Pionierki, które wła śnie czyszczę, na drugą tenisówki, a na trzecią klapki. A co wtedy z moją czterokomórkową? A co w domu, gdzie mam tych butów więcej? Zaczynam się nad tym 35 poważnie zastanawiać. Skąd mi się to bierze? Czy mo że po stryju Antonim? Wszak wtedy jeszcze moje cie miączko nie było zarośnięte na amen, teraz też nie jest, i oszalałe gwiazdy mogły sobie zapisywać w mojej gło wie, co im ślina. Dziś na murze widziałem napis: „Je stem Jola", więc się grzecznie przedstawiłem: „Jestem Janek". Być może jeden z butów stryjka błysnął wów czas tak intensywnie, że mi się zakodowało? Dość, że jak kleptoman mimochodem wziąłem te buty i czyszczę. Nie robię tego z konieczności. Więc z nudów? Nie nudzę się. Mam co robić. Leczę kiszki, piszę, słucham muzyki, jem, wydalam, mam tusz i piórka. Może to potrzeba ciągłej zmiany, a możliwość dokonywania tych zmian mam ograniczoną. Mogę nieco rozszerzyć wykonywane czyn ności. Na przykład zamiast pisać pierdoły, pisać mądrze. To już są dwie możliwości. Ale nad wszystkim panują nastroje nas jeden i ograniczona wydolność mózgu i ciała. No, jeszcze czas. Nagle zmienił się metraż moich zainteresowań i jestem jakby w celi. Jej powierzchnię ogranicza kilka ścian: pisanie, rysowanie, słuchanie mu zyki, czyszczenie butów i kilka innych. Nie mogę czytać, bo nie mam książek, nie mogę grać, bo nie mam instru mentu, nie mogę malować, bo nie mam sprzętów. Nie mogę wykonywać wielu innych czynności, które są mi przypisane i których liczba jest w gruncie rzeczy za mknięta, ale wystarczająco duża, by nie znudzić się je dną czynnością. Każde kolejne czyszczenie butów jest powrotem do jednego punktu na spirali, ale o stopień dalej w czasie. Daje o sobie znać jedynie pewna bezna dziejność i monotonia te czynności. Bo przecież wracam także do punktów „pisanie" i „rysowanie", ale za każ dym razem piszę i rysuję coś innego. Zatem pracy w pe wnym sensie twórczej nie traktuję jak czynności mono tonnej. Dlaczego więc me robię tego nieprzerwanie? A no dlatego, że już mnie dupa boli. Więc tu, w Sanatorium nr 4, jest moja cela. To jedynka. To dobrze i źle. Dobrze, bo po pierwsze spełniło się moje 36 skryte marzenie, to wystarczy, a co za tym idzie spełnie nie prawie wszystkiego, co ono implikowało: względny spokój, możliwość pisania, bez konieczności dzielenia się z bliźnim informacjami, „o czym to będzie", możli wość rysowania itd. z czyszczeniem butów włącznie. Źle, bo być może obcowanie z innymi dałoby szansę ucieczki przed wieloma pytaniami lub zainspirowałoby mnie na przyszłość. Jednak lepszy wróbel w garści. Ostatecznie wszystko to jest kwestia potrzeb, a że moja potrzeba, choć nie deklarowana ziściła się, więc jest dobrze. Mu siałbym się postarać, żeby w tym „dobrze" znaleźć „źle", ale nie mogę przecież żądać, aby dostarczono mi gitarę „Oyation — Gustom Balladeer" lub płótna i farby „Rowney" czy „Talens". Zrobiono więcej, niż mogłem się spodziewać, i tylko własnej decyzji wyjazdu do Sa natorium nr 4 zawdzięczam zawężony metraż moich du chowych potrzeb i związane z tym obsesyjne pucowanie butów Pionier. Gdyby to była jedynka w twierdzy, a nie w Sanato rium nr 4, byłoby, jak sądzę, gorzej, bo twierdza me za gwarantowałaby mi nie tylko „Ovation", ale nawet bu tów Pionier, że nie wspomnę o radioodbiorniku, którego me używam. Wówczas metraż zawęziłby się tak bardzo, że obcowanie z innymi współwięźniami stałoby się dla mnie błogosławieństwem. Każda zmiana stanu rzeczy, do którego przywykliśmy, mam na myśli zmianę w naszym przekonaniu na gorsze, jest w mniejszym lub większym stopniu bolesna. W ja kim stopniu, to zależy od miary zmiany, która się doko nała. Odruchem naturalnym jest przeciwdziałanie temu stanowi, uchylanie się od niego. Więzień piłuje kraty, bo tęskni do utraconego metrażu. Jeśli nie może tego zro bić, produkuje szachy z chleba, czołgi ze słomy, prze pisuje w brulionach więzienne piosenki, ilustruje je ko lorowym długopisem, wreszcie oddaje się pederastii lub onanizmowi. Wszystko to ma być kompensatą za utraco ny metraż. Nie wierzę, że zakonnik, który świadomie lub nie zrezygnował kiedyś z owego metrażu obrzydliwe 37 słowo!, pogodził się całkowicie z jego utratą. Do obłędu przerysowuje wolumeny, klepie pacierze zgoła po aktor sku i wykonuje te wszystkie mrówcze czynności, które mają zadośćczynić stracie. Zakonnica dzierga koronki, haftuje, krochmali swój kornet do sztywności rynny itd. Pokora? Czy pokora jest wyrzeczeniem się przyjemności? Czy może pogodzeniem z bólem? Chyba nie jest ani wy rzeczeniem się przyjemności, ani pogodzeniem się z bó lem. Każde, nawet ordynarnie mechaniczne, wykonywa nie jakichś czynności w sytuacji utraty metrażu; w bó lu jest szukaniem przyjemności, a przyjemnością jawi się wszystko, co od bólu odwraca uwagę. Każda świado mość utraty tego, co uznaliśmy za wartość nawet jeśli za wartościowe uznaliśmy dopiero po stracie bez wzglę du na to, czy stało się tak za sprawą naszej woli, czy me, jest mniej lub bardzie bolesna. Pomijając kwestie obszaru bólu, jego rozległości, czę stotliwości występowania i intensywności — jest on siłą napędową. Każde jego pojawienie się, pod jakąkolwiek postacią, rodzi w nas potrzebę nie tylko unicestwienia go, ale także zabezpieczenia się na przyszłość. Ból jest złem, które rodzi dobro. Jest złem koniecznym. Więc czy jest złem? Czy trzeba się z nim pogodzić? Czy tu jest po kora? A odruch, który każe nam cofać rękę przed pło mieniem świecy? Przecież zabezpieczamy się. Człowiek się zabezpiecza. Człowiek, który często nie zna miary, i uciekając przed swoim bólem, sprawia go innym, popa dając w zachłanność, egocentryzm, zaborczość. Dobre służy złemu, złe dobremu, toczy się światek. Porwany Paul Getty zbierał skrzętnie obgryzione paz nokcie. Być może ocieram się gdzieś o jakąś małą, zabiedzoną filozofijkę uległości i pokory. Robię to wbrew sobie, ale póki nie zabliźniłem się całkiem, tak będzie jeszcze. A z całą pewnością tak będzie jeszcze przez tych dwa dzieścia jeden dni, które mam przed sobą. Bardzo ogólnikowo nazywam to wszystko bólem. Jest tam i strach, i obawa, i żal, i pretensje, i poczucie za 38 grożenia, i inne wszelkiego rodzaju stany, które nas obligują, wyjąwszy Stany Zjednoczone. Dobrze jest, gdy jesteśmy wolni od tych obligacji. Ale nie można być wo lnym od nich. Gdyby ich nie było, co by pozostało? Jakiś pustostan, marazm, debilny błogostan, ale nawet nie „błogo", bo błogo to już dobrze, a nie ma „dobrze" bez „gorzej", a „gorzej" to już „źle". Trzeba pamiętać, że ży jemy w „interglacjale", pomiędzy jednym zlodowace niem, jednym bólem a drugim. I jeśli pokora, to raczej rozumiana jako uświadomienie sobie, że życie przebiega nam w ciągłym przeskakiwaniu z kamienia na kamień i każdy upadek do wody uczy ostrożności i tak do uto nięcia. I nie ma na to rady i wszelkie pretensje są prete nsjami drzewa do wiatru, że zaniósł jego nasienie na ja łową skałę zamiast do przydomowego ogródka ministra leśnictwa. 20 Obudziłem się. Dzień dobry, luty! Jest siódma trzy dzieści. Odespałem siedmiogodzmną normę. Nie obyło się bez piguły. Ale jestem z siebie zadowolony. Może dziś zasnę łatwiej. Kaloryfer już grzeje. Wczoraj było zimno. Coś reperowali. Z pewnością zahaczeni. Otwieram drzwi na korytarz. Pełno dymu. Zbiorowa inhalacja. Jakiś piec me ma cugu. Zerkam za okno. Wiatr. Tak bywa, kiedy jest silny wiatr. Włączam magnetofon. Nagrania Henia. Wziąłem tylko jedną kasetę, może coś napiszę do którejś z muzyk. Teraz słucham na okrągło. Wcale mi to me przeszkadza. Muzyka jest nienachalna. Nie absorbuje mojej uwagi. Wypełnia ciszę znajomymi dźwiękami, bli skimi, towarzyszącymi mi tu i tam. Pionierki to zupełnie co innego. Pucuję zęby. Kiedyś z pewnością pomylę pa sty. Tak jak przy malowaniu nagminnie wrzucam pędzle do herbaty, a łapię się za terpentynę, żeby łyknąć. Więc pucuję zębiszcza łażąc po pokoju. Zatrzymuję się nad wczorajszą kartką i nie przerywając czyszczenia, czytam parę zdań. Tfuj! Spodziewałem się po sobie nieco więcej 39 poczucia humoru. Przeglądam tę swoją mętną filozofię. Wiem, o co mi chodzi. Rozumiem, ale nie potrafię tego jasno wyłożyć. Wiem, gdzie jest słabo, i wiem dlaczego. Wiem także, że mógłbym to wyjaśnić jedynie za pomocą matematycznych skrótów. Konspektu. Wykresu. Pun któw. Ale niczego nie odszczekam. Gdzieś tam jest racja pomimo naiwności całej terminologii i argumentacji. Sam potrafię znaleźć kontrargumenty. Nie będę ich jed nak szukał, bo wiem, że mam rację. Mam rację od paru miesięcy; będę ją miał jeszcze dwadzieścia dni, może znacznie dłużej. Mam ją dziś, pierwszego lutego. Być może za rok, dwa nie będę jej miał, nie będę się nią inte resował i tak będzie do dnia, gdy moja noga znowu ob ślizgnie się z jakiegoś kamienia i moja racja wróci do mnie jeszcze mocniej. Ścielę. Ubieram się szybko, pakuję ręcznik, bidon, swój Przepis leczniczy nr 809, bo potem już nie będzie czasu. Moich współbiesiadników jeszcze nie ma. Nale wam sobie mlecznej zupy. Jem. Przychodzą. „Dobrydo bry, negonego, kujękuję." Jest jeszcze jajo na twardo, połówka topionego sera i szczypior. Śmierć znowu nie przychodzi, ale szczypior mi się cofa. W stołówce jest głośno i familiarnie. Nie to, co przedwczoraj. Kilka dam w różowych i błękitnych pikowanych szlafroczkach, chwalić Boga, kilka. Spotykają się różnego autoramentu poczucia humoru z przejawami nieuleczalnej ołowicy intelektualnej włącznie. Marny nowego przy stoliku. Nowy ma około trzydziestki. Jest dosyć duży. Uprawia jakiś zawód, ale nie jest to jego zawód wyuczony. Nie dosłyszałem, jakiego się wyuczył. Tutaj mniej więcej wiadomo, „who is who". Tylko ja jestem przykrą nie wiadomą. Chwilowo dopatrują się we mnie wędkarza zawód jak każdy inny za sprawą zielonej ocieplanej kurtki bez rękawów, którą noszę. Nigdy w życiu nie zła pałem ryby inaczej niż „na rękę". Więc jestem niewiado mą. Tym chętniej słuchają, gdy się z rzadka odezwę. Mają nadzieję coś ze mnie wyciągnąć. Nowy idzie na pierwszy zabieg. „Bicze szkockie." Wyjaśniają mu, że 40 będzie ćwiczony wodą pod ciśnieniem, na przemian zim ną i gorącą. Nie. Nie w wannie. Na stojąco. Nie wiem, co mnie podkusiło; wnoszę sprostowanie. „Na stojąco biczują gorącą, dopóki nie straci pan przytomności. Wtedy dla ocucenia zimną i znowu gorącą. Ale na koniec jest zimna." Pocieszam go, że ma szansę wyjść o wła snych siłach. Nowy, o dziwo, robi wrażenie przestraszo nego tymi bredniami. Wykonuje jakiś nieskładny ruch i wylewa kawę na obrus. Pozostali patrzą na mnie z dez aprobatą, potem dziękują i wychodzą. Zazwyczaj wsta ję od stołu ostatni. Beli dzisiaj nie ma. Jest jakaś pry szczata. Zbiera naczynia. Podnoszę się. Podchodzę do drzwi. Pociągam je ku sobie, ale dziwnie jakoś i gwałto wnie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale walę się nimi potęż nie w łeb. Huk jak diabli. Rozmowy nagle cichną. Łeb mam twardy. Uśmiecham się do szanownego gremium i wychodzę bez żadnego gestu, tak jakby głowa z błyska wicznie rosnącym guzem należała do kogoś innego. Bie gnę na piętro. Patrzę w lustro. Wyglądam jak łysy jedno rożec. Rozśmiesza mnie to. Biorę nożyk nożyk rzecz po żyteczna i przykładam do czoła. Po chwili jest ciepły, więc przymierzam się do kolejnych szyb. Ósma dwadzie ścia pięć. Zaraz mam zabieg. Wkładam czapkę na guz, biorę rzeczy i wybiegam. Wiatr jest silny. Bardzo silny. Przewala chmury. Pa stwi się nad mmi. Kotlina jest jak matnia. Zbiegam z ka miennych schodków i natychmiast zwalniam. Nocny mróz i poranna odwilż sprawiły, że normalne chodzenie jest niemal niemożliwe. Na lodzie cieniutka warstwa wody. Ludzie me idą, ale przemieszczają się w zwolnio nym tempie. Ruszam jak o dwóch białych laskach. Zły krok — potoczę się jak łożysko. Mam z góry, idę więc po zeszłorocznej trawie. Tu jeszcze gdzieniegdzie leży śnieg. Za sobą widzę Nowego. Nie spieszy się do tego stopnia, że niemal stoi. Droga, którą przemierzam zwy kle w trzy minuty, zabrała mi kwadrans. W końcu dobr nąłem do Zakładu, oddaję kurtkę w szatni i pędzę na drugie piętro. Dzisiaj jest inna łaziebna. Młoda. Bez 41 słowa skargi podbija mi pieczątkę w Przepisie leczni czym nr 809 i puszcza szczynę do wanny. Rozbierani się i wyciągam w wodzie na całą długość. Dziś jest wyjątko wo gorąca, więc wszystko to, co w zgodzie z regulami nem mam trzymać nad krawędzią, wkrótce zaczyna mnie swędzieć od spływającego potu. Ale jest fajnie. Za oknem przebiło się słońce. Rozproszyło się po podłodze przez matową szybę. Nade mną chińska róża, na mnie różowa blizna przez cały niemal brzuch. Leżę, oglądam sobie tę bliznę. Jest długa i wypukła. Jak dżdżownica. Pod spodem druga, mała, po sączku. W kącie okna stoi drobny, anemiczny kwiatek. Jego łodygi są prawie prze zroczyste jak ze szkła lub lodu. Prawie nie zatrzymują światła. Ten blady, przezroczysty kwiatek, ten blady, przezroczysty facet, to blade, przezroczyste słońce. Bla dy róż, rozbielona czerwień angielska, seledyn, niemal biały błękit. W takich kolorach widziały chyba świat młode księżne, nieuleczalnie chore na suchoty. Tym razem opuszczam wannę na dźwięk dzwonka, ła zienek jest kilka, wszędzie chińskie róże i anemiczne kwiatki, ale nie wszędzie kąpielowe zegary. Bez żalu, bo ukrop dał mi się już we znaki. Wycieram się prędko i ubierani jeszcze prędzej, choć nikt mnie nie popędza. Na dole w holu kilka twarzy, które już widziałem. To marnotrawni z naszego sanatorium. Wypada chociaż uśmiechnąć się, więc się wykrzywiam. Ma to zastąpić „ach, witam", „jak to miło", „życzę przyjemnych zabie gów". Odpowiadają mi podobnymi uśmiechami, które równie dobrze mogą oznaczać „dziękuję, wzajemnie", jak „spierdalaj, niemowo". Ślimaczę w stronę „Pieniawy". Skręcam ku głównej alei prowadzącej do pijalni. Aleja jest szeroka i długa. To główny deptak parku zdrojowego. Wprost w oczy świeci mi słońce. Dokładnie znad kopuły pijalni. Za lewa oblodzoną aleję pomarańczoworóżowyrn światłem. I świeci tylko słońce i aleja. Prócz tej jaśniejącej dziury całe niebo jest granatowe i ołowiane. Dziwne światło. Aleja jak błyszczący pomarańczowy tunel. Przede mną 42 słońce i żywej duszy. Za mną kilkanaście osób trwożnie drepczących ku pijalni. Prowadzę ich jak Mojżesz Ży dów przez Morze Czerwone. Do ich upragnionego Ka naan. Do „Wielkiej Pieniawy". W ogromnej sali, gdzie jest studnia, siedzi dwoje ludzi. Tam, gdzie jest ogromna sala i dwoje ludzi, ludzie ci albo trzymają się za ręce, albo siedzą w najbardziej odległych kątach. Mimo że jest nas tylko troje, moi Ży dzi jeszcze nie dotarli, źródełko bije niestrudzenie z nie słabnącą siłą trzystu litrów na minutę. Woda, której nikt me wypije, beznamiętnie opłukuje orzełki na polskich monetach i parę fenigów. Bezbłędnie trafiam do kranu z ciepłą, napełniam bidon i wychodzę. Zaraz zwalniam gwałtownie i jakbym moimi obutymi w Pionierki noga mi czytał brajla, drepczę do najbliższego sklepu. Kupuję pół kilo cukru, oddaję kartkę. W budynku nieco dalej jest „Pion leczniczy". Budynek parterowy. Raczej „poziom". Okulista nieczynny do od wołania. Stomatolog do pierwszego. Rozumiem, że włą cznie, ale ktoś tam siedzi, więc wchodzę. Pomocnica rwacza. Muszę się zapisać. Na dziś można? Dziś nie przyjmujemy. Na jutro? Jutro wolna sobota. Deklamuję głośno: „Wolna sobota, krwawa niedziela w Belfaście, lany poniedziałek... lany boskie! Może wtorek?" Panien ka zgadza się. Między ósmą a dwunastą. OK, gliniana plombo. Pod górę tak samo niebezpiecznie jak z góry. Z tą róż nicą, że gdy stracę przyczepność, to najbliższe drzewo narazi na szwank tył mojej głowy, a nie twarz. Tył mia zga i guz na czole, ten ze śniadania. Za dużo. Biorę swoje patyczki, tusz i idę rysować. Wychodzę drzwiami od kuchni. Drzwi są osłonięte daszkiem wspartym na drewnianych zastrzałach. Sterta węgla przy piwnicznym okienku, jakieś garnki, belki, słowem, królestwo zahaczonych. Siadam na murku. Rysuję. Szybko, ale już czuję chłód. Niepotrzebnie wdaję się w szkicowanie okienka nad daszkiem. To psuje kompo 43 zycję. Staje się drugą kropką nad „i". Wymaga znalezie nia łącznika z tym, co mnie tu głównie interesuje. Wyra źnie zaznaczam więc obecność ściany. Dodatkowa robo ta. Rysunek staje się zbyt ciemny. Jest coraz chłodniej. Na balkonie dwaj marnotrawni ćmią papierosy. — Pan nas narysuje. — Nie mogę. Nie zmieścicie się panowie na kartce. Śmieją się. Są zadowoleni. Balkon z pewnością się nie zarwie. Łącznie ważą z osiemdziesiąt kilo. Ja ze swoimi sześćdziesięcioma jestem chiński zapaśnik. Podczas obiadu znowu nie widzę Beli. Gdzie ta cy sterna jeździ? Podchodzi do mnie jeden z balkonu. — Deszcz panu nie przeszkodził? — Nie przeszkodził. Odpowiadam grzecznie i uśmiecham się, ale stawiam kropkę tak oczywistą jak znak „stop". Więc nie będzie dalszych pytań i tym bardziej odpowiedzi. On jest zakło potany mną, ja nim. Nie dowie się „po co", „dlaczego" ani czy to moje hobby, czy zawód. Ja wiem, że człowiek to cudowna konstrukcja. Wspaniałe urządzenie, I należy mieć go w poszanowaniu. Toteż mam w poszanowaniu, ale w swój szczególny sposób. Bez zaglądania pod ma skę. Szanuję, ale nie jestem ciekaw. Zresztą może boję się, żeby nie odkryć czegoś, co sprawi mi nagłą przy krość. Niech tak zostanie. Kiedy oczy nie widzą, serce nie boli. RollsRoyce to też wspaniałe urządzenie. I może być tak samo przydatny podczas koronacji królowej an gielskiej, jak podczas kampanii buraczanej. To zdanie, które właśnie powiedziałem, wiążę wyłącznie z faktem, że pięćdziesiąt dwa procent Anglików spodziewa się ab dykacji starej królowej, a sto procent Polaków zniesie nia kartek na cukier. Rysuneczek, jak wiele takich rysowanych drobiazgów, opatrzyłem komentarzem. Zaadresowałem do Laluchy, która jako żona i plastyk wygłasza zawsze opinie szcze re, fachowe i całkowicie zgodne z moimi. Teraz ogląda 44 jąć go „zimnym" okiem odkrywam w nim różne błędy nie mające żadnego związku z tym, co piszę, prócz może jednego. Pod rysunkiem wpisałem datę trzydziestego pierwszego stycznia, a tymczasem jest pierwszy lutego. Jest to potężny błąd i doprawdy nie wiem, jak mogłem się go dopuścić ja, dla którego tak ważny jest każdy dzień oddalający mnie od Sanatorium nr 4. Pocieszam się jednak, że będzie gorzej. Tym, że będzie gorzej, powi nienem się martwić. Nie martwię się jednak. Nie mar twię się, bo wiem, że nie mam żadnej możliwości prze ciwdziałania temu stanowi. Dziś był to jeszcze błąd, ale za miesiąc i dalej zacznie działać niepamięć, zapomina nie, oddalanie się zdarzeń aż po cienką linię horyzontu, za mgłę. I zapisywanie zdarzeń jest tylko przeciwdziała niem doraźnym, przeniesieniem pamięci w inny, odle glejszy horyzont, ale zawsze kończy się to za jakimś ho ryzontem. Czas to obrzydliwy żigolak, który musi obtań czyć nas wszystkich, czy go o to prosimy, czy nie. Nie pamiętamy jego twarzy, on nie pamięta naszej, ale jest niezmordowany, choćbyśmy padali na pysk. Dziś, lgo lutego 85, brałem kąpiel CO w bladoróżo wej poświacie rannego słońca w towarzystwie chińskiej róży w Zakładzie Przyrodoleczniczym w Kotlinie. Za dwa miesiące powiem; „W lutym 85 brałem kąpiel CO w Zakładzie Przyrodoleczniczym w Kotlinie." Za rok powiem: „W lutym lub marcu 85 brałem kąpiel w Kotli nie." Za dwa lata powiem: „W 85tym brałem kąpiel w Kotlinie." Za dziesięć lat powiem: „Gdzieś w latach 83—87 byłem w Kotlinie." A za pięćdziesiąt lat prawdo podobnie nie powiem nic. Gdyby założyć, że to, co wła śnie piszę, zostanie opublikowane w formie książki, to żywotność informacji o kąpieli i chińskiej róży przeciąg nie się o długość życia owej książki. Będą o nią dbać moje dzieci, jeśli je będę miał, moje wnuki, przez wzgląd na dziadka, prawnuki, przez wzgląd na rodzinę, lub zadba o nią przypadek czy bałaganiarstwo pracownika jakiejś biblioteki, który ciśnie ją za półki, pozwalając przetrwać jej kolejnych kilka pokoleń. Ile to będzie lat? 45 Pięćset? Sześćset? Sześćset lat to jedynie horyzont o dziesięć długości dalej za moirn. Wtedy już nie będzie mnie, nie będzie chińskiej róży, nie będzie Zakładu Przyrodoleczniczego. Może będzie nazwa „luty", może będzie Kotlina, może będzie bladoróżowa poświata albo nie będzie nic. I tak będzie zawsze. Im odleglejszy przedmiot odkrywa nasza latarka, tym szerszy jest jej punkt, ale zarazem przedmiot jest coraz mniej widoczny, aż całkiem zniknie nam z oczu. Toteż nie dziwię się, że coraz częściej zaczynam przywoływanie zdarzeń od zda nia: „Ile mogłem mieć wtedy lat?" Więc ile mogłem mieć wtedy lat? Pięć? Sześć? Siedem? Czy chodziłem już do szkoły numer 32 przy ulicy Mura nowskiej? Numer szkoły i ulicę będę pamiętał długo. Powtarzalność zdarzeń lub nazw utrwala je mocno w pamięci. Nie pamiętam, kiedy dostałem pierwszą dwóję, ale pamiętam, szkołę, bo zabrała mi dużo czasu. Więc ile? Siedem? Osiem? Co pamiętam? Ojciec był wyższy. To zrozumiałe, bo ja byłem niższy. Był szczu plejszy. To już jest jakaś informacja. Nosił płaszcz, pro chowiec. Jasny. Beżowy. Z dwoma rzędami kościanych guzików i półkoliście wyciętym karczkiem. Czarne pół buty z dwiema lub czterema dziurkami, ale bez metalo wego oczka. Latem sandały z paskami na krzyż. Buty pamiętam dobrze, bo często je czyścił lub czyściłem je ja za złotówkę lub pięćdziesiąt groszy. Teczka. To ważne. Duża brązowoczerwona. Z harmonią u dołu. Wiecznie wypchana. Druga teczka, na pasek z dwiema kieszenia mi z przodu i zamkami na kieszeniach. Matka. Rosła blondynka. Suknie z wysoką talią, do pół łydki długie. W duże kwiaty, róże, w pastelowych kolorach. Do sukienek paski. Buty na słoninie. Jedne były zielone zieleń Veronesa, na koturnie. Ciężkie, Sia tki. Dwie lub więcej. Trudne do podniesienia. Tyle pamiętam. Ale kiedy to było? Tryumfował „soc". Ale nie trwał miesiąc! Dom. Ciężka trzydrzwiowa szafa w pokoju matki. 46 Brązowy wielki tapczan z wałkiem. Metalowe łóżeczko dziecięce z opuszczoną siatką, przyszczypywałem sobie nią boleśnie palce, pamiętam świetnie. Dywan z bardzo bogatym wzorem z przewagą bordo i frędzlami. Pokój ojca. Tapczan z wałkiem. Cztery, pięć obrazów. Oszklo na biblioteczka. Okrągły stół pośrodku. Dywan? Radio lampowe. „Pionier"? Antena ze spiralnie skręconego drutu. Huśtały się na niej myszy. Kuchnia. Piec węglo wy — to ważne, pomaga precyzyjniej umiejscowić wszy stko w czasie. Amerykanka, na której spałem potem. Tyle pamiętam. To wszystko. Więc ile miałem wtedy lat? Ano, pięć albo sześć, albo siedem. Co robiłem? Prócz tego, co robią wszystkie dzie ci w tym wieku. Co robiłem na pewno? Na pewno cho dziłem po ziemniaki, pięć lub dziesięć kilo. Na pewno myłem podłogę w kuchni. Potem linoleum. Pastowałem je i glansowałem suknem. Na pewno czyściłem buty. Na pewno po kąpieli w niedzielę matka kładła mnie w łóżku w chustce na głowie. A ze zdarzeń konkretnych? To łatwiej. Krzyśka prze straszyła mnie, wsuwając przez szparę w drzwiach dłoń pomalowaną na jakiś trupi kolor — przerażenie. Ojciec sprał mnie za zniszczenie znaczków — przerażenie i ból. Topiłem się w sadzawce w Ogrodzie Krasińskich — przerażenie. Cukierek utkwił mi w gardle i nie chciał wyjść — przerażenie i ból. Wsadziłem sobie groch do nosa i nie mogłem wyjąć — przerażenie i ból. Potwornie bolał mnie ząb. W Mogielnicy dostałem w dupę za doty knie świeżo narodzonych królików — przerażenie i ból. Lanie za rozdeptanie kurczęcia w Bochni — przerażenie i ból. Zabawka włożona nocą w siatkę łóżka, trudna do zidentyfikowania — przerażenie. Atrament wylany na stół, obrus i podłogę, a potem bicie — przerażenie i ból. I tak mogę długo. Zadziwiająca jest tylko nużąca powtarzalność owego przerażenia i bólu towarzysząca zapamiętanym zdarzeniom. To wszystko miało miejsce do ósmego roku życia. Sukienki i meble pamiętam ze 47 względu na długotrwałość obcowania z nimi. Ze zdarzeń konkretnych prawie wyłącznie to, co w moim przekona niu było złe lub niemile zakłóciło istniejący porządek rzeczy. Mogłem mieć wtedy sześć, siedem lat. Pamiętam cykl wydarzeń ściśle ze sobą związanych i trwających jakiś czas, choć nie pamiętam daty rozpoczęcia tego ciągu. Byłem chory, ale jak to dziecko, nie byłem świadom cho roby, bo nie wiązała się ze szczególnymi dolegliwościa mi. Zresztą niewielki ból bywa przez dzieci „zapomina ny" wobec pełnej uroku i nowości krzątaniny wokół, którą ów ból wywołuje. Miałem, jak mi się zdaje, chore zatoki czy coś podobnego i podejrzenie o niedomaganie przedsionka lub komory serca. Dzięki protekcji ciotki Elżbiety, która pracowała jako siostra oddziałowa w szpitalu dziecięcym, stałem się tego szpitala pacjentem. I tutaj zdarzenia odnotowane w mojej pamięci zagę szczają się. Podkreślam, że nie za sprawą bólu, bo nie przypominam sobie, aby mnie niepokoił. To raczej za sprawą egzotyki miejsca, w którym się znalazłem, z okresu miesiąca czy dwóch odnotowałem więcej niż kie dy indziej w ciągu roku. Trzeba dodać, że egzotyki dosyć specyficznej. Egzotyki szpitalnej uniformizacji, rygoru, zwyczajów, a nade wszystko otaczające mnie egzotyki bólu, choroby i cierpienia. Miejsce nie było miłe. Moja umiejętność kompensacji znacznie mniejsza niż dziś. A jednak uważam za znamienne, że wszelkie wspomnie nia o biegunie dodatnim są bardzo mgliste i nieliczne. Wiem, że rysowałem — czynność, którą bardzo lubię i która mnie uspokaja. Wiem, że dostałem ogromną ksią żkę z kolorowymi obrazkami. Ale z pewnością faktów tych nie odnotowałbym w sytuacji normalne. Zapamię tałem to, bo książka i rysowanie odwracały moją uwagę od nienaturalne ś ci stanu, w którym się znalazłem. Pa miętam też banany, okazuje się, że me jest to wynalazek bazaru na Polnej, ale nie odnotowałem tego jako przyje mności. Wiążę je z przypadkami jak najbardziej niemi łymi. Otóż jedno z dzieci, już potem, gdy byłem na sali 48 ogólnej, panicznie bało się skórek od bananów. Straszo ne tymi skórkami dostawało histerii, a konsekwencje były bardzo przykre dla nas wszystkich. Zabierano nam majtki i tym prostym zabiegiem uniemożliwiano poru szanie się po sali, więc cały dzień leżeliśmy pod kołdra mi, czy kogoś zmuszała do tego choroba, czy nie. To był jeden z moich pierwszych kontaktów z tak zwaną odpo wiedzialnością zbiorową i z uczuciem, które po dziś uważam za najbardziej podłe, z uczuciem bezsilności. A co pamiętam najlepiej? Ano, najlepiej pamiętam po byt w oszklonej izolatce, w której siedziałem jak traszka w słoju, trytony łapało się w sadzawce na Cytadeli, ale to było znacznie później. W tym momencie, słowo honoru, w Sanatorium nr 4 wysiadło światło. Kiedy kończyłem zdanie z Cytadelą, zaczęło mrugać i zgasło całkiem. Piszę jednak dalej. Ten mój mały magnetofonik ma zasilanie z baterii i maleńką czerwoną lampkę kontrolną. Włączyłem. Henio gra wy bacz, Heniu, że cię trochę przyciszę, ale czasami nawet ty mnie rozpraszasz, lampka się pali. Trzymam magne tofon nad samą kartką. Oświetla ledwie dwa wyrazy. Jak wróci światło, obejrzę sobie te koślawce. Dałem słowo honoru, że z tą awarią to prawda. Nie musiałem tego robić, ale w kontekście opowiadania o zabieraniu majtek awaria tego typu o jedenastej wie czór musi się wydać podejrzana. Czyżby gaszenie świa tła było wyższym ewolucyjnie sposobem wywierania presji na niesfornych pacjentów? Nie. Nie wierzę. Przy pominam sobie, ze niemal każde z nas jest posiadaczem elektrycznej grzałki. Grzałka to rzecz potrzebna, choć kategorycznie zabroniona. Zabraniać czegoś to czynić ból. To musi budzić sprzeciw. Herbata to dobra rzecz, ale herbata zakazana to cudowna rzecz. To jest zwycię stwo nad zakazem. To zerwanie pęt. Marnotrawni o tym wiedzą. Więc to chyba przez te grzałki. Ciemno jak w grobie. Nie na darmo Łukasiewicz ślęczał nad świecą, a Edison nad naftową lampą. Próbuję przyzwyczaić się do ciemności. To się nie uda. Nie przesiedziałem życia 4 — Po 49 na dnie studni. Nie mogę się przyzwyczaić. Ciemność jest dla mnie nieprzyjemna. Może nie jest nieprzyjemna w ogóle, ale w tej chwili mi przeszkadza. Palę zapałki. Mam ich dużo. A co by było, gdybym spowodował po żar? Właśnie teraz w tych egipskich ciemnościach? Było by cudownie! Prawdziwe szczęście w nieszczęściu! Wte dy przynajmniej jasno widać, co człowiek traci. Więc szczególnie dobrze pamiętam tę izolatkę. Nie dlatego, że mi się opatrzyła. Dlatego, że była moją kla tką. Opatrzyła mi się natomiast umywalka na żelaznym stelażu z dwoma szklanymi pojemnikami na wodę. Stała niemal w nogach łóżka. Miałem ją bez przerwy przed oczami. Obok łóżka były drzwi z matową szybą. Mogłem ich dosięgnąć ręką. Te drzwi były na stałe zamknięte. Nie wiem, co było z ich drugiej strony, ale mogę się do myślać jakiegoś pomieszczenia, bo spotykali się tam lu dzie w białych fartuchach. Kiedy zapalali światło, a ro bili to bez przerwy, u mnie robiło się całkiem jasno. Sły szałem każde ich słowo, uczestniczyłem niemo w każdej rozmowie. Nie krępowali się mną, bo mnie dla nich nie było, oni natomiast siedzieli niemal na mojej kołdrze. Nie protestowałem. Byłem dzieckiem, pacjentem, a więc czymś, co nie ma prawa protestować. Ale próbowałem walczyć. Było okno, a w nim moja nadzieja. Spodziewa łem się znaleźć po tamtej stronie coś, co odciągnie moją uwagę od realiów szpitalnego życia. Nie znalazłem, jed nak pomocy. Za oknem było przerażające podwórze w kształcie szarego leja. W sąsiednich oknach znajdywa łem takich samych ludzi w białych kitlach, tylko jak by gorszych, bo widzianych od ich „kuchennej" strony i przez burą blendę ustawicznie padającego deszczu. Ten deszcz był nachalny i nie do zniesienia. Dzwonił na wszystkich blaszanych parapetach świata i nie dawał mi zasnąć. Czy to podwórze pamiętam dlatego, że mi się opatrzyło? Nie. Pamiętam je dlatego, że było złe. Że za wiodło moje oczekiwania. Ratunek, którego spodziewa łem się z tamtej strony, nie nadszedł. A co pamiętam z konkretów? Pamiętam, jak kazano mi oddać mocz do analizy. Pamiętam siostrę krzątającą się po pokoju. Byłem wystarczająco duży, żeby wiedzieć już, co to jest wstyd. Obecność siostry krępowała mnie, ale nie chciałem zawieść. Chowałem się gdzieś za firan ką i nie mogłem wydusić z siebie ani kropli. To było przykre. Napojono mnie gorzką herbatą. Siostra niecier pliwiła się. Nic. Drugi kubek. Nic. Przy trzecim zamiast się zsikać, porzygałem się. To było bolesne i upokarzają ce. Kiedy pobierano mi krew, złamała się igła. Więc po bierano po raz drugi. Z jakiegoś powodu zacząłem tracić przytomność. Przeżyłem wielki strach, który przerodził się w przerażenie na widok ogromnego zaniepokojenia i gwałtownej krzątaniny sióstr. Potem już nie odnotowa łem w pamięci niczego, bo straciłem świadomość. Pa miętam, jak zostałem, w moim przekonaniu niesłusz nie, arogancko i w stopniu znacznie przekraczającym potrzebę, zbesztany przez lekarkę. Przerażenie, żal i cał kowity brak poczucia winy. Wina nie uświadomiona nie implikuje poczucia winy. Pamiętam, już potem w sali ogólnej, krwawe nocne opowieści starszych dzieci. Strach. I tak dalej. Oto wydarzenia, które pamiętam mniej więcej dokład nie. Wyłącznie przykre, bolesne. Można przypuszczać, że mój pobyt w szpitalu był „nieudany". Był „nieudany" z gruntu, jak każdy pobyt w takim miejscu. Ale przecież pełne tkliwości starania ciotki Elżbiety zmierzały do umilenia mi tej sytuacji i z pewnością udało się to jej po części. Więc może byłem „nastawiony" na odbiór bo dźców wyłącznie ujemnych? Ale skąd miałem wiedzieć przedtem, że szpital to nic przyjemnego? Nie miałem wcześniejszych doświadczeń, a wszyscy, którzy mnie otaczali, przedstawiali mi ten obraz w najbardziej pa stelowych kolorach. Wrodzona niechęć do nowego? Czy raczej uświadomienie sobie, że coś mi odebrano, że po raz pierwszy w tak znacznym formacie zawężono mój metraż, i poczucie krzywdy związane z tą świadomością. A więc pamiętam to, co bolesne. A może pamiętam dlatego, że każdy ból jest wydarzeniem nietuzinkowym, 51 egzotycznym. Egzotyczne jest to, co odstępuje od uzna nych norm. Egzotyczne jest w pewnym sensie nie natu ralne. Czy więc ból jest stanem nienaturalnym? W takim razie za naturalny należy uznać każdy inny stan wolny od bólu i warunkujący zauważalność jego pojawiania się. Czy ból może być stanem naturalnym? Czy może spowszednieć do tego stopnia? Jeśli występuje perma nentnie? Czy można się z nim pogodzić? Czy można z nim żyć? Być może. Być może. Ale to chyba przypadki rzadkie, waręcz kuriozalne. Zazwyczaj czas bólu jest tylko nikłym procentem czasu trwania naszego życia. Jest jednak. Jego istnienie jest obiektywnie pewne. To on przenicowuje na drugą stronę nasze trzewia, wykręca członki, rozsadza mózg. Lecz przywykliśmy uważać go za nienaturalność, bo nie chcemy się z nim pogodzić. Nie chcemy wierzyć, że dotknie właśnie nas, chociaż każde istnienie ludzkie dowodzi, że tak było, jest i będzie. Tak jak nie chcemy pogodzić się z faktem ograniczoności na szego bytu. Więc może wszelkie akty świadomego czy nienia sobie bólu, samoudręki nie są wynikiem poczucia winy, ale wyrzeczeniem się spokoju dla pogodniejszego przyjęcia bólu wyższego? Bardzo chaotycznie szermuję pojęciem bólu. Określam nim obligatoryjne działanie zdarzeń, wszelkiego rodzaju odstępstwa od miłych przyzwyczajeń, zawody, które nas spotykają itd, itd. Być może powinienem zostawić „ból" jako słowo określające stan powstały w wyniku drasty cznego oddziaływania na system nerwowy. Ale na sy stem nerwowy me oddziaływają wyłącznie bodźce fizy czne. Także imagmacje, wyobrażenia, stresy. Może lepiej byłoby nazwać to „bolesnością" lub jakoś inaczej. Tylko, co to zmieni. Temu, kto cierpi, jest doprawdy obojętne, jak to się nazywa. Zresztą nie mam czasu. Te kartki to jest poligon. To jest papierek lakmusowy moich nastro jów tu i teraz, wkrótce „po". To jest bardzo brudnopis. Tu się nie da nic pozamiatać. To by nie miało najmniej szego sensu. Tak musi zostać. Mam jeszcze dwadzieścia dni. Potem zacznie się normalne życie. Normalne? 52 Wniosków nie wyciągam. Zadałem tylko pytania. Wnioski wyciąga się z odpowiedzi. Jedyny wniosek z py tań to kolejne pytania. Zresztą nie wiem już nic „na go rąco". Ból w zasadzie minął. Trzeba było go słuchać, gdy był. Wiem jedno. Będzie jeszcze czas na wnioski. Przy jego kolejnej wizycie. Byłem dzieckiem. Było o dzieciach. Nie znam się na tym. Nie mam dzieci. Może będę miał. Wiem o nich tyle samo, co każdy mężczyzna, który nigdy nie karmił pier sią. Wiem tylko, że z dziećmi jest jak z własnymi obraza mi. Malowanie to czynność bardzo przyjemna, ale ze sprzedażą są kłopoty. Więc nie będzie także wniosków natury pedagogicznej. Nie odkryję żadnego koła. Może mi się tylko coś wydawać. Zatem wydaje mi się, że z dziećmi trzeba bardzo ostrożnie. Jeśli okłamywać, to mądrze, bo nie wybaczą krzywdy. Niech sobie nie obar czają nią pamięci. Starać się z daleka widzieć każdy ból, który ku nim zdąża. A jeżeli chcecie bawić się w wojnę, to wypierdalać z naszej piaskownicy, bo wiaderkiem w łeb! 19 Obudziłem się nagle. Coś mi nie pasuje. Jest wpół do drugiej w nocy. Aha! — włączyli światło. Palą się wszystkie trzy żarówki w pokoju. Jeszcze parę godzin temu światło było „dobre", a ciemność „zła". Teraz się odwróciło. Więc to tylko sprawa kontekstu. To tylko specyficzność warunków. Ciemność pozostaje „złym". Nie darmo uczyliśmy się ją zwyciężać. Są jednak przy zwyczajenia, których łamanie jest niemiłe. W nocy musi być ciemno. Tak będzie zawsze. Gaszę światło, a jeszcze niedawno było mi potrzebne. Pora jest niestosowna, ale mówię sobie „dzień dobry!" i z powrotem włażę w po ściel. Nie zdążyła ostygnąć. „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje" — jak głosi lu dowe porzekadło. Oczywiście, jak to bywa z porzekadła 53 mi, nie uściśla, o której jest rano ani co daje Pan Bóg. Okazuje się, że za moją siódmą trzydzieści mogę, co naj wyżej, dostać resztki z pańskiego stołu, ale dobre i to. Trzydziestostopniowe upały rozdano widać wcześniej. Póki co, jest chyba z plus pięć. Leje niemiłosiernie. Jak by się ta nasza „Pieniawa" obróciła o sto osiemdziesiąt. Pięknie, jak na drugi lutego w górach. Na moim dachu tarasie już ani placka śniegu. Za to pety, torebki po herbacie, przeróżne opakowania i ziarno, które marno trawni z góry rzucają ptakom. Pet widziany z wysokości trzech metrów nie jest petem widzianym z trzydziestu centymetrów. Mój taras zaczyna się tuż przy okiennej ramie. To dach stołówki dobudowanej do budynku. Między petami drepcze kawka. Jest mokra. Dziobie ziarno i spod nastroszonej od wilgoci czupryny łypie na mnie wściekle bladym okiem, które jest jak rybia łuska. Całkiem jakby miała pretensję, że nie rzucono jej tego ziarna pod jakiś daszek, tylko dokładnie pod rynnę. „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje, kocmołuchu" — informuję ją złośliwie. Idąc na śniadanie, zerkam jeszcze na wczorajsze zapi ski i nie bez satysfakcji myślę, że tego nie da się odszyf rować. Znowu zupa mleczna, biała kawa, bułka z serem. Moi współtowarzysze już są, chuda współtowarzyszka także. Nowy ma wyraźnie kaca. Musiał oblewać „bicze szko ckie". Widać, że ochłonął, uspokoił się. Ten po mojej le wej ma jakieś sześćdziesiąt lat. Czerwoną twarz. Lekko zaciąga. Jego ulubione powiedzonko to „kurczaki jego mać". Ten po przekątnej ma z pięćdziesiąt. Jest miły, sympatyczny. Jeśli jest ojcem, to być może kochanym. Bela już wróciła. Lata po stołówce jak bombowiec. Kozak widać zrobił kalkulację swoich sił, bo wyraź nie spokorniał. Skulił się, jakby Bela miała za chwilę otworzyć luki i zrzucić na jego kozaczy łeb wszystkie bomby. Ale Bela nie zrzuciła. Przechodząc uśmiecha się do mnie. Krzywię się, jak umiem najpiękniej. Oni odcho dzą. Znowu zostałem sam. Jem wolno, nie spiesząc się. 54 Nie mam się gdzie spieszyć. Czterokomorówka dopiero o dziesiątej dwadzieścia. Bela znowu się uśmiecha. Tym razem nie „odśmiechnąłem się", bo to już by było nie bezpieczne. Zostaw te bomby, to pogadamy. Ona zdaje się myśli, że ja specjalnie zostaję po lekcjach. Że kocham się w matematyczce. Więc wstaję od stołu i idę na górę. Mój pokój spowszedniał mi już. Nie znaczy to oczywi ście nic. Nie pogodziłem się z nim i nie mam zamiaru. Za dziewiętnaście dni rozstaniemy się bez żalu i moje miejsce zajmie inny marnotrawny, któremu być może właśnie teraz ból nieubłaganie przypomina o swoim ist nieniu. Więc nie pogodziłem się z moim pokojem. Nie pogodziłem się z jego ośmioma metrami, z jego dwoma oknami i jedną pękniętą szybą, z jego lampką nocną, fi rankami, gadatliwą umywalką ani z dwoma krzesłami, ani koszem na śmieci, ani miednicą. Być może, gdybym wiedział, wiedział na pewno, że to jest moje miejsce na długo, na życie, pogodziłbym się z tym, ale nie bez walki. Próbowałbym zmienić, poprawić, dostosować na miarę czasu, w którym miałbym tu żyć. Tak właśnie, jak zrobi łem na miarę dwudziestu czterech, dziś dziewiętnastu, dni, jakie przyszło mi tu spędzać. Przestawiłem graty, kupiłem trochę przedmiotów. I tak będzie jeszcze. Będę wieszał swoje rysunki. Będę słuchał swojej muzyki. Będę po goleniu przecierał twarz swoją wodą. A wszystko po to, aby zbliżyć te cztery ściany, podłogę i sufit do domu, w którym jest teraz Oleńka, w którym pewnie śpi teraz Tyfus i bawi się Furia, nasza biedna kotka obdarowana przez naturę padaczką, Bóg raczy wiedzieć, za jakie ko cie grzechy. Więc gdybym wiedział, że muszę tu pozostać na życie, Bóg raczy wiedzieć, za jakie moje grzechy, to pewnie bym próbował rozepchnąć te ściany, poubierać to wszy stko i w ogóle coś z tym fantem zrobić. Gdyby jednak nie udało się, może bym się z takim stanem pogodził, ale nigdy do końca, bo pragnie się zawsze więcej, nigdy mniej, a ja swoje więcej już mam i zdążyłem do tego przywyknąć. Lecz „gdyby", to i tak zbudowałbym swój 55 dom. Zbudowałbym go w sobie. Od piwnic do strychu. I byłby to dziwny dom, postawiony ze szczelnie wypeł nianych kartek papieru i rysunków rodzących się pod patyczkiem z krzewu forsycji. Za kwadrans dziesiąta. Pomny, że wczoraj szło się po woli i tego, że dzisiaj wolna sobota, wychodzę wcześniej. Jest gorzej, niż myślałem. Wypłukany lód jest niebezpie cznie śliski. Spływająca woda poleruje go, gdzieniegdzie przeciera sobie w nim szczeliny i spływa małymi struga mi, unosząc resztki piasku, którym posypywano alejki. Śnieg stopniał niemal całkiem. Jest tylko tu, gdzie prze chodzący ludzie ubili go na lód. Na chodnikach. Deszcz pada nieprzerwanie. Jest ciepło. Idę bez czapki i rękawi czek, tam gdzie się da, trawnikami. Przy kiosku kolejka ludzi z parasolami. Wolna sobota. Nie lubię wolnych so bót. Nie lubię niedziel. Nie lubię, gdy cokolwiek mnie obliguje. Odpoczywam, gdy jestem zmęczony, a nie, gdy nakazuje mi to kalendarz. Świętuję, gdy mam ku temu powody, a nie dlatego, że tak każą obyczaje. Ale to spe cyfika mojego zawodu pozwala mi na ten bardzo czasa mi uciążliwy luksus. Tu mój metraż jest szerszy niż tych ludzi stojących w kolejce. Oni lubią wolne soboty. Oni lubią niedziele. Oni tego chcieli i tak jest im dobrze. A ja często nie pamiętam dnia tygodnia, numeru dnia i zdumiony i wściekły sterczę pod zamkniętym sklepem, nie mając w domu nawet kromki chleba. Kolejka przesuwa się powoli, ale jednak. Kupuję za pasowy długopis i pięć wkładów. Są „Caro", więc biorę sześć paczek, żeby potem nie biegać. Kieruję się w stro nę Zakładu. Malarze, którzy wczoraj zaczęli tu pracę, pozostawili swoje kubły i drabiny. Wędruję po gazetach, rozglądając się za austriackimi. Pokój 77. Wchodzę. Je stem sam. Rozbieram się. Zostaję tylko w slipkach i pod koszulku. Wkładam ręce i nogi do wanien. Nie zdążyłem się wysikać. Panienka podłącza prąd i w tej sekundzie mało nie zlewam się w majty. Zaraz jednak wszystko wraca do normy, tylko dłonie szczypią. To chyba nor malne z tym laniem. Wszystko pierwsze jest gwałtowne 56 i ostre. Pierwszy krzyk, pierwszy cios, pierwsza dzie wczyna, pierwszy kieliszek. Potem się przywyka. Ale do lania w majty?! W pijalni napełniam bidon. Czytam jakieś informacje. Działa czytelnia i koncerty Orkiestry Zdrojowej odby wają się jednak, tyle że w sali uzdrowiska. Myślę, czy się nie wybrać, ale moje zapędy mrozi dopisek na plakacie: „Uprasza się kuracjuszy o zachowanie ciszy podczas koncertu." Kalkuluję szybko: albo orkiestra, albo ku racjusze — ktoś tu jest do dupy. Nie zmienia to faktu, że szansę na dobry koncert zmalały do minimum. Więc re zygnuję. I wracam. Brnę znowu po tym cholernym lo dzie. Miałem nadzieję na trochę błota, cóż, kiedy woda opłukuje moje Pionierki, nie pozostawiając na nich śla du. Ach, tak je ubabrać w jakimś gównie po kostki, że bym wreszcie wiedział, po co ja to pucuję! Jak na ironię deszcz przestaje padać pod sanatorium. Zmokłem jak kura pazurem. Wspinam się po schodach. Na korytarzu pierwszego piętra stoi waga lekarska. Ostatnie wskazanie: siedemdziesiąt kilo. Jakiś straszny byk! Na Belę o połowę za mało, na marnotrawnego ciut za dużo. Zdejmuję kurtkę, żeby było bez oszukaństwa. Ważę pięćdziesiąt dziewięć kilo i sześćset gramów. Po kój wita mnie moimi rzeczami i moimi zapachami. Prócz tego nic tutaj nie jest moje. Próbuję odcyfrować wczo rajsze wieczorne zapiski. Idzie ciężko. Czytam jakieś „wnioski natury pedagogicznej". No, no, no?! Obiecałem sobie jednak, że niczego nie skreślę, nie przeproszę, ni czego nie odszczekam, nie padnę na kolana jak syn... no właśnie! Nie pada? Nie pada. Biorę tusz, piórko i papier. Bie gnę na dół. Wychodzę kuchennym wyjściem w stro nę przysanatoryjnego parczku. Jedyna ławka, na któ rej mogę siąść, jest w miejscu, z którego widać tylko fragment budynku. Część ze stołówką zasłaniają krza ki i drzewa, a parter i kuchenne wejście wejście czy wyjście? zakrywa wzniesienie terenu. Cóż, nie wolno 57 mi nosić ławek, więc siadam i szybko notuję to, co mogę wysupłać z całego bałaganu. Przymus rodzi przymus, zmuszony do przebywania w pokoju 6a, za własną zgodą, posypuję te kartki pia skiem liter. Gdybym tego nie robił, może bym nie ześwi rował, ale z pewnością poczułbym się gorzej. Muszę pi sać, aby czuć się lepiej. Czuję się lepiej, ale za cenę przy musu pisania, który sobie zaaplikowałem. Jednak pozo staje to przymusem. Więc powinno być nieprzyjemne. Przed chwilą przypomniałem sobie, że obiecałem napi sać piosenkę. Na myśl o tym zrobiło mi się przykro. Mu siałbym odłożyć to, co robię, a co w gruncie rzeczy jest koniecznością. Coś tu nie gra. Sprawy się komplikują. Pojawiają się jakieś „wyższe cele" i „gradacje warto ści", A widzisz, idioto! — nie trzeba było obiecywać. Niechby przyszło samo. Cholera, czy tak będzie do końca? 18 Gdzieś o ósmej dwadzieścia, podczas śniadania, wy siadło światło. Gdyby wysiadło o dwudziestej dwadzie ścia, słowo „światło" napisałbym bez żadnych skrupu łów. Teraz jednak, skoro właściwie jest jasno, słowo „światło" walczy we mnie ze słowem „prąd". I słowo „prąd" bierze górę. „Światło" nie jest potrzebne. My, la icy, używamy tych słów wymiennie. Ma to na pewno związek z historią. Tak czy owak nocą powiemy zawsze: „Wysiadło światło", a za dnia: „Wyłączyli prąd". Więc dziś, trzeciego lutego, w niedzielę, wyłączyli prąd. „Światło" nie istnieje, bo jest jasno. O bólu nie pamięta my, gdy nic nie boli. Nie chciałem iść na śniadanie. Ale to obowiązek. Wstałem za kwadrans ósma. Czułem się podle. Miałem straszny sen. Był ogromnie sugestywny. Obudziłem się w nocy krzycząc. We śnie też była noc. Żona i ja mie szkaliśmy w jakimś bunkrze. Było całkiem ciemno. Ona była w którymś z pomieszczeń. Nagle usłyszałem, że 58 ktoś kręci się, myszkuje. Ale pies nie szczekał, jakby spotkało go coś złego. Wziąłem dwie latarki i szukałem intruza. Wołałem żonę. Nikt nie odpowiadał. Osobnik ukryty za drzwiami rzucił się na mnie i wytrącił mi la tarkę. Śmiał się opętańczo, przejmująco. Zapaliłem dru gą latarkę. Uderzyłem go. Upadł nie przestając się śmiać. Zacząłem go kopać, wołając dalej Olę i psa. Żad nej reakcji. Tylko ten wariacki śmiech zwielokrotniony echem bunkra i kolejne ciosy w rozbieganym świetle latarki. Mówiłem sobie, że to tylko sen. Mówiłem tak jak dzie cku, które przypadkiem obejrzało niedozwoloną scenę w filmie. Próbowałem wytłumaczyć, że to nieprawda, że to tylko film. Ale dziecko nie zapyta, po co się robi fil my, które straszą. A z pewnością nie zrozumie, że wła śnie po to. Umyłem zęby, wypłukałem twarz. Całą gębę mam w pepitkę, od poduszki. Jak z takim ryjem pokazać się ludziom? Pokażę się. W stołówce zauważyłem, że nie ja jeden gustuję w pepitce. Zimny wiatr. Całą odwilż diabli wzięli. Mróz. Drobny, zmarznięty śnieg. Światło różowobłękitne, zimne. Chmury białe. Przewalają się niemal z łoskotem. Zja dłem szybko. Wróciłem do pokoju. Dziś niedziela. Dzień wolny od zabiegów, więc postanawiam wykorzystać ra nek na rysowanie. Chcę narysować ten dom nad poto kiem, który tak mi się podoba. Teraz ubieram się ciepło. Grube rajtki. Trzy pary skarpet. Dwa podkoszulki. Cie pła bluza. Kurtka. Dwie czapki, jedna na drugą. Biorę piórko, tusz i papiery. Wychodzę. Jest jasno. Wręcz jaskrawo. Wszystko przyprószone cienką warstwą drobnego śniegu. Dziś mogę iść szybko. Mróz ściął wodę na lodzie, wymieszał ją z sypkim śnie giem. Idzie się jak po chropawym asfalcie. Co krok leżą urwane gałęzie świerków. Grube, gęste, z brązowymi szyszkami. Zimno jest bardzo dokuczliwe. Wiatr potęż ny, wszędobylski i bezlitosny. Czuję go mimo szczelnie zapiętej na suwak motocyklowej kurtki. Schodzę w dół w stronę Zakładu i pijalni. Pierwszych kilkoro ludzi 59 spotykam dopiero przy „Pieniawie". Przypominam so bie, że nie wziąłem bidonu, ale już nie będę wracał. Na ulicach prawie pusto. Wczasowicze śpią, ósma trzydzie ści, zahaczeni śpią, zasłużenie, narciarze pewnie chleją od świtu, wściekli najpierw na odwilż, a teraz na wiatr. A wiatr śwista na to wszystko, robi bałagan w uśpionej okolicy, tarmosi, co popadnie. Nad rozhukanym poto kiem wzbija tuman śniegu. Śnieg jest drobny i lekki, więc wygląda to trochę jak trąbka kurzu, sterylnie czy sta i świecąca w bladym słońcu jaskrawo jak rtęć. Teraz, gdy wszystko jest białe, gdy powietrze jest jak wycięte w krysztale w tym neonowym, anemicznym słońcu, na białych ścianach domów twardą czernią odcinają się belki pruskiego muru i ciemny kościec drzew. Nie mam stalug, nie mam. farb, ale nawet gdybym miał, to nie da się uspokoić wiatru, trudno mieć nadzieję, że usłucha mojego: „Postój trochę w miejscu, nerwusie, bo zdjęcie bęćlzie poruszone." Kilka osób pnie się na górę ku ko ściołowi. Poranna msza. Dla nich może dobrze. Dla mnie kiepsko. Z pewnością będą mi zaglądać w kartkę, a tego nie lubi nikt. Włażę za nimi. Zatrzymuję się w połowie wzniesienia. Tu jest najlepsze miejsce. Stąd widzę bal kon domu, który mi się podoba, balkon, z którego można wskoczyć prosto do potoku płynącego parę metrów ni żej. Ale me będę rysował. Wietrzysko jest naprawdę zło śliwe. Nie ma gdzie przycupnąć. Zaczyna mi być potęż nie zimno. Chwilę patrzę na dom, na panoramę paru ulic w dole. Po niebie miota się kilka gawronów. Wiatr ciska nimi, jak chce. Mają wyraźne kłopoty z szybowaniem. Wieża kontrolna musi mieć pełne ręce roboty. Idę w dół. Wciskam mocniej wierzchnią czapkę, opuszczam na uszniki. Nieruchoma ręka, w której trzymam tusz w obawie, by mi nie wyciekł, marznie mi boleśnie. Pomimo trzech par skarpet czuję także ostry, kłujący ból pal ców u nóg. Pan Rysio, z którym leżałem na Banacha, miał niedro żność żył w nogach, ale nie mogli mu ich operować, bo miał także słabe serce, co do czasu wzmocnienia go 60 uniemożliwiało operację. Pan Rysio nie spał po nocach. Bardzo cierpiał mimo przyjmowania dużej ilości środ ków przeciwbólowych. Pytałem go o ten ból. Mówił, że to boli właśnie tak, jak przy odmrożeniu. Kłujący, drę twy, potęgujący się przy każdym ruchu. Miał to niemal bez przerwy. Bez względu na pogodę i temperaturę. Mo gło się tylko zwiększać lub zmniejszać. Pan Rysio przy jmował ten „dopust boży" z dużą godnością. Nie skarżył się ani nie zgłaszał pretensji do świata, że dotknęło wła śnie jego. Więc czuję ten kłujący ból w nogach, ale wędruję szybko, a raczej niosą mnie na tarczy. Chciałem jeszcze walczyć. Usiąść gdzieś w przytulnej knajpie przy herba cie i kreślić przez okno. Jak na złość wszystkie dwie knajpy zamknięte, a zresztą takie widoki z okien znaj duje się wszędzie, bez konieczności otwierania brzucha. Idę dalej. Mijam wyludniony park, muszlę koncertową, pijalnię i Zakład. Z okien Sanatorium nr 4 patrzy na mnie kilkoro marnotrawnych. Z politowaniem. „Idiota, całymi godzinami siedzi zamknięty w pokoju, a jak już wyjdzie, to w najbardziej wściekłą pogodę." Mają tro chę racji. Spotykamy się prawie wyłącznie podczas po siłków. W pokoju rozbieram się, rozcieram skostniałe ręce i stopy. Chcę zagotować wodę, ale kończy się na chę ciach. Wody akurat nie ma. Więc dalej sobie masuję. Za oknem zaprzyjaźniona kawka. Drepcze po tarasie w po szukiwaniu żarła. Ustawia się dziobem do wiatru, na przykurczonych łapkach, żeby stawić mu jak najmniej szy opór. Na niewiele się to zdaje. Wiatr popycha ją, szarpie. Kawka cofa się szybkimi, krótkimi kroczkami, a gdy przycicha, znowu drepcze do przodu. Chcę otwo rzyć okno, doradzić jej, żeby się schowała za blaszany fiutek na dachu albo żeby tu wlazła, ale przypominam sobie, że miałem do nikogo nie otwierać dzioba. Siadam za stołem i rysuję pocztówkę dla Laluchy. Fragment Sanatorium nr 4, tyle że tym razem ordynar nie przerysowuję fragment wczorajszego szkicu. Pod 61 czas rysowania konstatuję z niemiłym zdumieniem, że nie zjadłem międzyposiłku o dziesiątej. Niedobrze. Bar dzo źle. Ilość posiłków ma przecież ścisły związek z ilo ścią papieru do tyłka, który mi przydzielono. Wykonuję kilka błyskotliwych wyliczeń. Zakładając, że dostanę to przysługujące mi z racji zwiększonej ilości jadła 0,66 rolki dodatkowo, będę miał w sumie 1,66 rolki. Liczmy, że rolka ma 100 metrów taśmy. To daje 166 metrów na turnus. Pięć posiłków dziennie przez 24 dni to jest 120 posiłków. 166 metrów podzielone na 120 daje w przybli żeniu l metr i 38 centymetrów papieru na posiłek. Nie dobrze. Mają prawo, jeśli zauważyli moją nieobecność, odebrać mi l m i 38 cm. Zastanawiam się, jak wybrnąć z tej niemiłej sytuacji. Myślę, czy nie oszukać ich. Za miast robić kupę po każdym jedzeniu, robić ją co drugi lub nawet co trzeci posiłek. To pozwoli mi dużo zao szczędzić. Ale jeśli ta malwersacja wyjdzie na jaw? Mogą mi zabrać wszystko, co mam, albo zostawić 1,38 metra, żebym zrobił raz, za cały turnus. To duże ryzyko. Czy wolno tak dalece ryzykować choremu człowiekowi, dla którego ratowania zadawało sobie trud wielu ludzi? Z pewnością nie wolno. Postanawiam więc zrehabilito wać się. Zrobię jedną kupę dodatkowo. Mimo, że to twarde zobowiązanie zamierzam spełnić, choćby stosując odpowiedni środek, przy obiedzie je stem nieswój. Wiedzą czy nie? Pociągną do odpowiedzia lności czy litościwie darują marnotrawnemu? Jem zupę ryżową, zupełnie nie czując smaku. Wczoraj też nie czu łem, ale wczoraj nie była ryżowa. Popatruję na Belę zza dzbanuszka z farbowanymi kłosami. Wie czy nie wie? A jak wie, to czy zadenuncjuje? Na wszelki wypadek, kiedy przechodzi koło mojego stolika, uśmiecham się uśmiechem promiennym, ale także znaczącym. Mój uśmiech mówi: „Jesteś cudowna i wiem, że nie puścisz farby." Bela zatrzymuje się. Spodziewam się z jej strony dyskretnego konfidencjonalnego przytaknięcia, mru gnięcia okiem, tymczasem gorąco odwzajemnia mój uśmiech. Szeroko i gorąco. Zbyt gorąco. Nagle zrozu 62 miałem. To oznacza coś w rodzaju: „Najdroższy, długo czekałam na to słowo." Lekko sztywnieję. Szybko ścią gani wargi w jakiś nieokreślony grymas. Bela nie prze staje się uśmiechać. Wkładam łeb w ryżową zupę i pod daję się ponurej wizji, która mną owładnęła. Widzę sie bie z czekanem i linami wdrapującego się mozolnie na monstrualne koło ogromnego drogowego walca. Zupa, jak to się mówi, puchnie mi w ustach. Za wszelką cenę postanawiam zmrozić zapędy Beli. Nawet za cenę po niesienia konsekwencji donosu. Ostatecznie mogę pod jąć próbę uzbierania takiej ilości makulatury, która otworzy mi drogę do nabycia rolki w sklepie. Mam na to jeszcze osiemnaście dni. Tak, muszę ją zmrozić. Kiedy Bela przynosi drugie, mówię głośno i zaczepnie: „Jeżeli to jest dieta, to ja jestem złoty RollsRoyce na bułgar skiej rejestracji!" Nikt się nie śmieje. Nawet ja. Tylko Bela patrzy ma mnie tkliwie, jak na dawno oczekiwane dziecko. Chryste Panie! Przecież ona nie rozumie po bułgarsku! Chyba jednak gazety. Najlepiej austriackie. Nie obra ziłbym niczyich uczuć, bo po austriacku nie czytam ni w ząb. A i buty miałbym czym przetrzeć. Bela, Belcia, Belissima — to ja, chory pensjonariusz, który poświęca ci czas przeznaczony na rekonwalescen cję. Bądź człowiekiem, ty krowo. Morda w kubeł! Jeśli chodzi o życie w ciągłej niepewności, to jedno jest w nim pewne, mianowicie to, że takie życie nie nale ży do przyjemnych. Mimo to nie zamierzam wymuszać na Beli żadnych deklaracji lojalności. Co ma się stać, to się stanie. Moja najbliższa przyszłość jest zdetermino wana kaprysami tej oberkobiety, ale nie zamierzam z tego powodu zapaskudzić sobie i tak zapaskudzonego życia. Z tym nieodwołalnym postanowieniem wbijam widelec w tłustą wieprzowinę podlaną zawiesistym so sem. Noża znowu nie dostałem. Muszę przyznać, że pensjonariusze tego archiwum wszelkich dolegliwości zawiedli mnie bardzo. Nie z po 63 wodu braku poczucia humoru, bo o tej słabości wiedzia łem już trzydzieści lat temu. Zawiedli moje wyobrażenie o niedzielnym obiedzie kuracjusza. Spodziewałem się istnych fajerwerków elegancji i innego rodzaju przeja wów świętowania. Wolność jest ceną, którą się płaci za poczucie bezpieczeństwa, poczucie solidności, poczucie pewności. Moi współtowarzysze robią właśnie wrażenie ludzi żyjących w poczuciu bezpieczeństwa o własną przyszłość. Żyją w zgodzie z zegarkami, kalendarzami, obiegowymi zwyczajami i ustalonymi normami społe cznego współżycia. Ich życie jest „od — do". Ich praca jest „od — do". Wreszcie ich wypoczynek jest „od — do". Mają to zagwarantowane konstytucyjme i jest to rękojmią ich dobrego samopoczucia. Pracują swoje osiem godzin, śpią swoje osiem godzin i osiem godzin pozosta wiają na popas swoje wolności. I pasie się ta wolność w obszarze wyznaczonym długością łańcuszka. I jest tam kino, majówka, wesołe miasteczko, lody, gazeta, te lewizor, stosunek płciowy i kolekcja znaczków poczto wych. I tak jest dobrze. I gdyby nagle wszystko obróciło się o sto osiemdziesiąt, nie wiedzieliby doprawdy, co 2 tą wielką wolnością zrobić. I jest też odwrotnie. Są tę sknoty w drugą stronę. Ja, który zawsze starałem się ułożyć sobie życie tak, aby mi nie wadziło, aby mi nie przypominało o obowiązkach, aby mi podsuwało te ka wałki, które najbardziej lubię, tęsknię czasami mocno do tego łańcuszka. Jest to tęsknota za nowym. Nowym, któ re daje się poznawać, ale nigdy w stopniu, by chciało się powiedzieć: „Dosyć, już boli." Zawsze, kiedy „już boli", przeskakuję na inny kwiatek lub staram się, nawet gdy by był bledszy i mniej zachęcający. Jednak inny. I to całe życie toczy się w ciągłym skakaniu z „nowego" na „no wsze". A tymczasem stare „nowe", zapomniane już, sta je się na powrót „najnowszym". Pobyt w Sanatorium nr 4 to wyłącznie moja decyzja. Sanatorium nr 4 zaproponowało rni pewien ograniczony reżim. Nie tęsknię ostatnio do reżimu, po zbyt długim jak na mnie pobycie w szpitalu, ale są przypadki, które 64 konstytucja przewiduje tylko jako kwalifikujące się do bezpłatnej opieki medycznej, nie będąc w stanie przewi dzieć w przedziale jakiego „od — do" się to zdarzy. Więc zgodziłem się na reżim Sanatorium nr 4 i, jak powia dam, jest to reżim ograniczony, bo nic nie jest w stanie kazać mi zasnąć o dziesiątej. I chodzę na posiłki w wy znaczonym terminie, i w wyznaczonym terminie prze wodzę prąd, i robię to wszystko po to, aby ta moja przy szła, wychuchana wolność, o którą tak drżę, mogła być pełniejsza. I dla niej godzę się na dzisiejsze konieczności i jeśli starczy mi cierpliwości, będę się godził jeszcze osiemnaście dni. Ale pensjonariusze mnie zawiedli. Spodziewałem się niedzielnych kreacji i tego całego „manicurepedicure", a tu nic! Tacy sami jak wczoraj i tacy sami pozostaną pewnie przez tych osiemnaście gumowych dni. Nie ukry wam, że w tym zagęszczeniu obligacji byłem skłonny podporządkować się obyczajom, które, okazuje się, dość kiepsko znam, i przywdziać coś eleganckiego, co pod kreśli nietuzinkowość spożywania zupy ryżowej. Mam nawet na tę okoliczność odpowiedni stroik zakupiony przez Laluchę. Piękna, czarna, amerykańska a jak! bluza z różnymi świńskimi napisami typu: „Cheer up! Get ready go!", „PopOne", „South Coast" itd. W końcu jednak się załamałem i nie założyłem. I okazało się, że dobrze, byłbym bowiem jedynym elegantem w towarzy stwie, jedynym mieszczuchem świętującym niedzielę, i nie sądzę, aby ktokolwiek odczytał to jako podwójne salto, czyli „nadnad oryginalność". Zawiedli mnie. Zapomnieli o niedzieli. „Zapomnieli — niedzieli" — wygrałem konkurs jednego wiersza! Ale myślę, czy właśnie nie dlatego, że nie mogą sobie z tą wolnością poradzić. Dla wielu z nich jest to nadprogra mowy, nieprzewidziany urlop, choć przewidziany przez konstytucję. Ich niedziela ma aż dwadzieścia cztery dni i w takiej sytuacji można nie dość, że zawieść oczekiwania lokatora pokoju 6a, ale nawet zwariować nieodwracal nie. Święto świętem, jednak rytm obowiązuje i wchodzi a — Po 65 mi w krew jak bicie serca, w które wsłuchujemy się tylko wtedy, gdy ten rytm się załamuje. Wyrzuciłem nawet swój wykaz pod hasłem „koryto". Może zbyt wcześnie i dlatego nie zjadłem międzyposiłku. W każdym razie, jakiś rytm istnieje zawsze. Idę na kolację. Na trzy czwarte. Wychodząc ze stołówki przez salę telewizyjną słyszę, jak redaktor odpowiedzialny za sensacje międzynarodo we mówi: „Była wielką córką narodu indyjskiego, a za razem jego matką." Chwilę zastanawiam się nad tym dziwnym biologicznym przypadkiem, ale niezbyt długo, bo moją uwagę zaprząta coś zgoła innego. Bela wyraźnie nic nie chlapnęła. Natomiast patrzy na mnie z jakimś tkliwym żalem. O co? Że nie zjadłem tego budynku czy czegoś tam? Przecież nawet gdybym zjadł ich dwieście, to tylko niezauważalnie zbliżyłbym się do jej wagi. Ko zak natomiast wyraźnie spuścił z tonu. Prawda, że popa truje na Belę jak na kość ze szpikiem, ale tylko wtedy, kiedy ona nie widzi. Gdy ich oczy spotkają się, Kozak kuli się trwożnie i jakby go nie ma. Sprawia mi to pewną satysfakcję. Chwilowo, na pocieszenie urabia dwie ma łolaty. To jest zdecydowanie bardziej inteligentne, bo niezobowiązujące. Sport amatorski. Jest szyld, macha się językiem i zawsze można się wycofać. Bela to jest po ważna sprawa. Bela to olimpiada. Więc Bela popatruje na mnie jak sarna. Jak pomnik sarny. Jak bardzo wielki pomnik sarny. A może ona...? Nieeee. To wykluczone! A jednak wyraz jej oczu nie daje mi spokoju. Wyraz oczu kochanego psa jest dla mnie najwspanial szym ze spojrzeń. Jest w nich sama wierność i czujna uwaga skierowana na każde nasze skinienie. Nie za chwyca mnie bynajmniej ta gotowość do czynienia nam usług. Zachwyca mnie czystość tego spojrzenia, wolna od wszelkich dwuznaczności, spekulacji, podtekstów, ukrytych znaczeń. To już domena ludzi. Istot inteligen tnych. Spojrzeniem można powiedzieć bardzo dużo. Moż na zaglądnąć w duszę. Można oszukać. To są jednak role 66 przydane temu narządowi przez nas. Dla innych stwo rzeń, które korzystają z łaskawości światła, oczy mają znaczenie, że tak powiem, „szczątkowo pragmatyczne". Wypatrzyć, dostrzec w czas, zanotować wygląd. Tak czy inaczej, są wizytówką życia, świadectwem zdolności na wiązania kontaktu z innymi istotami żywymi. Mowa nie jest niezbędna. Po stworzeniu patrzącym, widzącym mo żna się spodziewać reakcji i przewidzieć je. Próbowałem sobie wielokrotnie wyobrazić kontakty ze stworzeniem nie posiadającym oczu. Nie myślę tu o tych, które oczy straciły, bo w takich przypadkach w grę wchodzi świa domość kalectwa i uruchomione zostają zrozumienie, współczucie, tolerancja itd. Myślałem o takim, które oczu nie posiada w ogóle i nie posiadało ich nigdy. Oczy wiście trudno sobie wyobrazić, by natura w swojej do skonałości skazała jakieś stworzenie żyjące w świetle na brak tego organu. Ale spróbujmy je sobie wyobrazić. Myślę, że nie byłoby z nim prawie wcale kontaktu. Oczy są papierkiem lakmusowym życia. Bez względu na to, czy są to oczy kreta, nietoperza czy ryby. Coś w tym jest. Dlaczego zamykamy oczy zmarłym? Chyba nie po to, by sugerować komukolwiek stan przejścia denata w poety cko brzmiący „wieczny sen". Raczej dlatego, że trudno nam znieść widok martwych oczu. Oczy są bowiem or ganem szczególnym. I zewnętrznym, i wewnętrznym, i żyją jakby własnym życiem. Wzrok jest nie tylko zmy słem, ale także czymś w rodzaju pierwotnego, naturalne go języka. Języka wolnego od umowy znaków, dźwię ków. Oczy są „zewnętrznym sercem". Stan bezruchu zmarłego nie jest jeszcze zatrważający. Nie on kojarzy się nam ze śmiercią. Zatrważająca jest śmierć oczu. Nie na darmo nazywamy je „zwierciadłem duszy". Ich wyraz lub wygląd dowodzi przechodzenia w różne stany bycia. Są zwiastunem, ekranem życia, które się toczy, które odchodzi lub powraca. Przypomnijmy sobie jakikolwiek film z wampirem w którejś z ról. Sam trup nie budzi je szcze grozy. Poruszenie kończyną też średnio. Otwarcie ust, nawet z kłem jadowym, tak sobie, ale stałym chwy 67 tem skutecznie wywołującym grozę jest otwarcie oczu i ich uruchomienie. Bo oto siła nieinteligentna, ordynar na „siła przyrody", staje się siłą inteligentną. Zostali śmy dostrzeżeni, więc możemy zostać obrani za cel, siła może zwrócić się przeciwko nam, tak jak zwróciła się przeciw ofierze filmowej. Wyraz oczu Beli nie daje mi spokoju. No, może nie jest zaraz wampirem, może tylko strzygą. Różnica jest za sadnicza; strzygoń lub strzyga nie przeszły jeszcze w świat zmarłych, choć jak wampir żywią się krwią. Tak. W spojrzeniu Beli znajduję wyraźne zainteresowanie sprawami doczesnymi. Ale nie zaszkodzi rozejrzeć się za jakimś osikowym kółeczkiem. i n i i Lubię zaczynać zdanie od „więc". Może dlatego, że w szkole wpajano mi jako „literacki aksjomat", że nie zaczyna się zdania od „więc". Więc sic! czy mi się to podoba, czy nie, rytm jest i znowu czuję jego tętno. Mogę najwyżej udać, że go nie dostrzegam, ale podporządkować się muszę, tak jak nie kochając tych, którzy wydają nam dyspozycje, musimy wykonywać ich polecenia. Rytm jest i czuję jego obec ność. Nie muszę zwracać na niego bacznej uwagi, nie muszę co chwila uświadamiać sobie, że oto jest ponie działek i czwarty lutego, i dziewiąta trzydzieści siedem, ale chcąc nie chcąc, wiem choćby to, że dziś jest dzień powszedni, bo słyszę gdzieś ostry werbel pneumatyczne go młota, widzę, że sklepy są otwarte, widzę rozbiega nych ludzi i nawet to, że moi współtowarzysze jeszcze prędzej zjedli dziś śniadanie i rozpierzchli się na zabiegi. Jestem już po swoich „bąblach". Tuż przed wpół do dziewiątej wyszedłem do Zakładu. Mroźno, ale słońce wspaniałe. I drzewa nie były już szare, ale zielone i brą zowe, i śnieg miał wszelkie odmiany niebieskości i różu, natomiast niebo było naprawdę błękitne, choć to spra 68 wa nieczęsta i teraz jest już prawie białe. I znowu wdra pałem się na drugie piętro po schodach krytych zielo nym linoleum, okantowanych mosiężną blachą, mocno już wytartą butami marnotrawnych i innych zdechla ków. I znowu wanna, matowe okno, chińska róża i kwia tek z łodygami jak ze szkła. Rozebrałem się i chwilę sta łem przed lustrem, krytycznie popatrując na swoją goli znę. Zawsze byłem szczupły, ale zwięzłej, żylastej budo wy. Ćwiczyłem, gimnastykowałem się. Nie dla próżno ści. Nie dla zadośćuczynienia narcyzmowi, ale dla zape wnienia sobie spokoju, że jestem silny, że podołam tru dom, że mogę pracować, słowem, dla zdrowia. Moje zdrowie jednak nagle odwróciło się ode mnie, każąc pła cić słoną cenę za zapomniane już kilka łat życia w opę taniu, życia, które bardziej przypominało taniec święte go Wita niż normalną eksploatację urządzeń oddanych w moje ręce. I oglądam siebie, już nie szczupłego, ale chudego, o spadzistych ramionach i z klatką piersiową jak u tej kawki, tak niemiłosiernie targanej wczoraj przez wiatr. To blade w lustrze to ja, przecięty mniej więcej w połowie różową blizną. Niżej to, co każe mi wierzyć, że jestem mężczyzną, a więc istotą silną, która ma szansę wrócić do normy i jeszcze ją prześcignąć. Nogi chude, długie. Lalucha mówi, że trochę krzywe, ale ostatecznie przy jej nogach to i pion jest krzywy, a wieża w Pizie położyła się na ziemi, twarzą do poduszki. Wychodząc zatrzymałem się chwilę przy drzwiach. „Spis inwentarza." Cztery punkty: ławka, szafka no cna, zegar zabiegowy, zegar elektryczny. A gdzie róża? A gdzie „szklany" kwiatek? Tym razem nie zapomniałem bidonu, więc smaruję do pijalni. W poniedziałek o tej porze jest ruch. „Pieniawa" rozdaje szczodrze. Napełniam bidon. Popijając z jego nakrywki, chwilę przyglądam się kuracjuszom. Wszyscy tutaj mają dzbanuszki z długimi dziobkami i rurkami. To mnie zastanawia. To nie gaz ma własności lecznicze, ale związki zawarte w wodzie. Zresztą tego gazu jest 69 tyle, co kot napłakał. Coś mi mówi, że te rurki nie mają najmniejszego sensu. Szczególnie zimą. To przeżytek minionej epoki. Epoki jeżdżenia do wód, czy zdrowie tego wymagało, czy nie. Spacerowano prowadząc towa rzyskie rozmowy i flirtując. Kiedy się spaceruje, picie bezpośrednio z kubka wymaga pewnej woltyżerki. Stąd zapewne dzbanuszki z długimi rurkami. Ale teraz? Sie dzą, żłopią prędko, i dalej. Może szkodzi na zęby? No to dłuższe. Do samego żołądka. Sprzedawca, człowiek by wały, wie, że rurka to połowa sukcesu. Warto zapłacić tych parę złotych. Za rurkę. Za fanfaronadę. Pijalnia to długi, przeszklony budynek. W prawo od studzienki, stojąc plecami do przechowalni szklanek, za szklaną ścianą jest coś w rodzaju palmiarniwybiegu. Tu zapewne spacerowano kiedyś zimą i tu przydatne okazy wały się rurki. Nikt nie spaceruje, choć jest gdzie. Sala ma chyba z siedemdziesiąt metrów długości. Wysoka. U sufitu potężne, szklane żyrandole. Trochę dychawi cznych palrn, w końcu hali scena z jakimś kiepskim sprzętem nagłośniającym. Po prawej, wzdłuż ścian ga bloty i różne pomieszczenia. Komórka PZPR, „Sprzedaż biletów na imprezy", Związek zawodowy. To dobrze, że ci ludzie mają tak blisko do „Pieniawy". Nie zdąży ich zalać żółć ani szlag trafić. W gablocie „Galeria kompo zytorów od XVII wieku do współczesności". Otwiera ją Borodin, a kończy Smetana. Szczerze mnie to zdumiewa. Nie wiedziałem. Dalej lista laureatów Nobla w dziedzi nie literatury z naszymi trzema, choć nie wieszczami. Je szcze dalej „Przegląd malarstwa polskiego" w reprodu kcjach. Jeszcze dalej Ziemia Kłodzka w akwarelach ja kiegoś Ziutka, ale szybko odchodzę, bo przyjechałem tu odzyskać zdrowie, a nie stracić. Zaglądam jeszcze przez szybę „Sprzedaży biletów na imprezy". Nic nie widać, bo zasłania ją monstrualna fioletowa fizis jakiejś mało znanej, choć za to obleśnej piosenkary. Dostrzegam tyl ko karteczkę, że w kawiarni odbędzie się wielki recital H. Bielickiej, a dwa dni później B. Gromnickiego. Nie pójdę za żadne pieniądze. Dziesięć lat uprawiam ten za 70 wód i nie lubię patrzyć, jak się ludzie męczą. Świstek za chęca jeszcze do uczestnictwa w występie J. Kowalskie go. To mnie rozśmiesza. Zapewne chodzi o rokowy ze spół „Jan Kowalski". Widzę oczami wyobraźni miny wściekłych kuracjuszek, które wykupią bilety na swoje go grubo śpiewającego pupila K. Kowalskiego. Komuś się za to dostanie. I bardzo dobrze. Nikogo mi nie żal. Nie cierpię ignorancji i niekompetencji. I z uśmiechem przypominam sobie ów ogromny afisz, anonsujący wiel kimi literami Charlie Chaplina, Franka Sinatrę, Elvisa Presleya, Lady Pank i inne cieplarniane kwiaty, i ludzi walących drzwiami i oknami, a potem wyłamujących z wściekłością te drzwi i okna, bo nikt nie dostrzegł w tej plejadzie nazwisk małego dopisku w rogu afisza: „w parodiach Stasia Wróbla". Schodzę na obiad. Znowu patrzą na mnie, jakbym przybył skądś z daleka. Nie. Nigdzie nie byłem, szanow ni państwo. Siedziałem na górze. Przysiadam się do sto lika. Tu wszyscy już mówią sobie po imieniu, usługują sobie wzajemnie ja także usługuję sobie wzajemnie!, dzielą się ciastem, którego ktoś nie chce lub nie może. Są dla mnie mili. Traktują mnie jak jakiś bardzo ciężki przypadek. To nie jest najlepsze, bo lada moment zaczną o coś wypytywać, najpewniej na boku. „No, wie pan, mnie pan może zaufać." „A może w czymś pomóc?" Póki co, pytania są niekonfliktowe z gatunku: „Przepraszam, czy pan lubi chleb?" Więc pytają: „Był pan dzisiaj na za biegach?" „Byłem". I zaraz ktoś inny: „Przepraszam, nie był pan dziś przypadkiem na zabiegach?" „Nie byłem." Moje odpowiedzi są zgodne, nie powodują zadrażnień, krótkie i rzeczowe. Za wszelką cenę chcę uniknąć wynu rzeń, wyciągania na wierzch bebechów, głośnych, ko lektywnych rozmyślań i całej tej ekshibicji. Bardzo te go nie lubię. Denerwuje mnie jak zbędne obnażanie się. Wtedy mogę być niemiły, tak jak dziś w stosunku do sta rej łaziebnej, która długo po nalaniu wody kręciła się je szcze bez wyraźnego celu, jakby chciała mi uczynnię 71 zdjąć ręcznik z bioder. Nie ofuknąłem jej ani nic z tych rzeczy, ale że zaczynało być mi już zimno, zapytałem słodko, czy nie zamierza przypadkiem wykąpać się ze mną. Łaziebna to nie pielęgniarka i będę o tym pamię tał, tak jak staram się zapomnieć, że są na świecie pielę gniarki. Nie wydaje mi się, bym był jakoś szczególnie wstydli wy. Ale ubranie jest po to, aby swoją urodą zasłaniało braki naszej. Międzyposiłek. Idę. Nie chcę znowu wymuszać na so bie karnych stolców. Zauważyłem jednak, że największe upodobania do rozbierania się bez widocznej potrzeby mają wszelkiego autoramentu i płci poczwary. I niech mi nikt nie opo wiada o „zbliżaniu się do natury", bo jeśli człekokształ tne małpy chodziły nago, to nie dlatego, by być bliżej natury, tylko dlatego, że natura zabezpieczyła im wysta rczająco długi zarost, a kiedy go brakło, musiały sobie radzić same. Jeśli idzie o „te rzeczy", to jestem napraw dę w porządku, ale taką mam psychiczną konstrukcję, że lubię się wszelkich radości domyślać, by potem z en tuzjazmem lub lekkim zawodem, bywa i tak, móc skon frontować swoje domysły z rzeczywistością. Ktoś, kto nie ma tajemnicy, którą można odkryć, to tylko połowa kogoś albo jeszcze mniej. Być może mówię o dwóch róż nych sprawach. Cóż jednak, kiedy nagość kojarzy mi się z fizyczną miłością, a tej nie potrafię uprawiać z za mkniętymi oczami. Myślę więc, że potrzeba obnażania się kolektywnego jest próbą usprawiedliwienia brzydoty własnej brzydotą innych. Próbą wzajemnego „opatrze nia" sobie tej brzydoty tak dalece, by przestała razić. Ja jednak pozostanę estetą. A może się mylę? Może to jest wyższa, bardziej uczciwa, forma zgłaszania matrymo nialnych ofert? Poczucie wstydu wobec konieczności zostaje zreduko wane w stopniu, jakiego wymaga sytuacja. Szpital to nie miejsce do certolenia się i bigoterii, ale też nie jest to miejsce, gdzie szczególnie gorąco i z powszechnym aplauzem przyjmowane są wszelkie stripteasey. Rzecz jasna i tu trafiają się ludzie o różnych zapatrywaniach, nie ma jednak powodu, aby po wycięciu migdałków, tych w gardle, przez następny rok nie nosić gaci. Toteż nikt nie kwapi się do obnoszenia po salach rodzinnych klejnotów, tym bardziej że w wielu przypadkach są to już tylko rodzinne pamiątki. Powszechnie wiadomo, że sióstr szpitalnych, siostrzy kawek, nie rekrutuje się spośród lesbijek. Wiemy, że wyzbycia się nadmiaru wstydu wymaga sytuacja, a jeśli nie chcemy wiedzieć, ból bardzo szybko pozwala nam zapomnieć o purytańskich zasadach. Jest oczywiste od tysięcy lat, że nie da się urodzić dziecka bez zdjęcia maj tek, jak też to, że znacznie trudniej jest je zrobić bez spe łnienia tego warunku. Więcej! Jesteśmy już tak toleran cyjni, iż fakt, że ginekolog oglądał naszą żonę, przestał być powodem, aby się z nim strzelać. Więc w szpitalu na Banacha wyzbyłem się wstydu w stopniu, jakiego wymagał mój stan, ale ani drobinę ponad to. Zrozumiałem szybko, że pokazywanie tyłka siostrzykawce jest bardziej wstydliwe ze względu na to, że pokazujemy go kobiecie, niż ze względu na to, że po kazujemy go w ogóle. Pozostaje zapytać, czy siostra jest kobietą, ale to pytanie wolę przemilczeć jako obraźliwe w większym stopniu niż wypinanie tyłka. Siostrzyka wka jest bardzo kobietą! I żeby się o tym przekonać, proponuję pod jakimkolwiek pretekstem udać się na Banacha. Nasz tyłek jest jedyny i niepowtarzalny. I siostrzyka wka o tym wie, kiedy mówimy, że zastrzyk boli, i nie za wsze jest prawdą, że zamiast igły używa rożna. Ale na takie tyłki napatrzyła się wystarczająco dużo, żeby prze stać traktować je jak białe kruki i uczyć się każdego na wyrywki. Tym bardziej, że mają swoje ukochane, i nie jest to ani mój, ani pana Rysia, ani Kazia, ani Włodka, tylko jakiegoś faceta, który po pracy czeka pod szpi 72 73 talem z kwiateczkiem. Takie traktowanie naszych tył ków to jest rutyna. Rutyna bez wdawania się w jej pejo ratywne znaczenia. Rutyna, która jest naszym pomocni kiem, bo świadomość obcowania z nią uwalnia nas od wstydu. Nasze opiekunki naprawdę mają większe pro blemy niż rozpamiętywać w nieskończoność, że Wołek ma siedzenie jak pięć złotych, a pan Rysio jak siedem dwadzieścia. I to dotyczy wszystkich chorych w mniej szym lub większym wymiarze. No, może z wyjątkiem przypadków dla okulisty czy stomatologa. Więc wyzbyłem się wstydu, a w zamian za to nabra łem nieco pokory, bo nie jest to towar, na którym mi zbywa. I przyjmowałem razy raz za razem, starając się znosić je godnie. Uznałem bowiem, że niedołęstwo i hi steria jest daleko większym powodem do wstydu niż ob nażona rzyć. Na początku mojego pobytu uczucie zakło potania było jeszcze silne. To z powodu braku bólu lub występowania go w nikłym stopniu. Taki stan każe nam czuć się zdrowymi, a więc przynależnymi światu, w któ rym nie ma zwyczaju wypinać się na kobiety. Jednak mimo że do operacji ból nie powrócił, wyjąwszy dość bo lesne zastrzyki w dużych ilościach, stopniowo zacząłem przywykać do faktu, że choć pielęgniarka to kobieta, ale na specjalnych prawach, i że to, co daję do kłucia, to nie dupa, tylko pośladek. Oczywiście pomógł mi w tym tak że przykład innych pacjentów. Dałem się opanować pra wom szpitalnym, a nawet udało mi się wytłumaczyć so bie, że chwilowy brak dolegliwości nie świadczy o zdro wiu, choćby dlatego, iż mimo deficytu szpitalnych łóżek ciągle tu jestem. Przyszło mi to z trudem. Ząb zaleczony przed rwaniem zwykliśmy traktować przynajmniej ja jako zdrowy i zazwyczaj rezygnujemy z dalszej zabawy. Cóż, nie zawsze można rwać od razu. Całe życie zresztą jest stanem trwającego „zaleczenia" i w każdej chwili grozi nam „nawrót". Po operacji dużo się zmieniło. Nie bez znaczenia było to, że podczas jej trwania jest się „ubezwłasnowolnio nym" i wszelkie nasze „tajemnice" wychodzą na jaw, czy nam się to podoba, czy nie. Po operacji pojawił się bardzo silny ból. Wtedy jest już wszystko jedno. Wtedy jest dolantyna i nawet nie jestem w stanie powiedzieć, czy te zastrzyki są bolesne. Może. Ból zwalcza się jakimś małym bólem, po którym przychodzi ulga. I nie myśli się doprawdy o tym, że pod operacyjnym „giezłem, które go, jeśli to była operacja brzuszna, zazwyczaj używa się do końca pobytu, nie ma gatek, bo gniotą i nie pozwalają szybko się wypróżnić. I naprawdę nikomu nie przycho dzi na myśl, żeby korzystając z tego faktu, dopaść gdzieś w bieliźniarce damę w gieźle i zwyobracać ją, jak należy. Przypomina mi się jedno zdarzenie tuż przed operacją. Jak wiadomo, na krótko przedtem trzeba oczyścić kichy, a potem już się nie je. Zresztą i tak prawie nie jadłem, bo kroplówką jeszcze nikt się nie nażarł. Osiągnąłem wtedy szczyt moich możliwości — czterdzieści osiem ki logramów. Kichy oczyszcza się za pomocą starej, spraw dzonej metody o pięknym żeńskim imieniu Lewatywa. Jeśli ktoś nie zna tej „szpitalnej arystokratki", to już śpieszę z informacją. Jest to kijek połączony rurką z na czyńkiem. Naczyńko jest na mydliny, a kijek się wsadza, nigdy odwrotnie! Kiedy mydliny z naczyńka wlać przez rurkę i kijek do środka, no to nie ma silnych! Do zabiegu przydzielono mnie dwóm przemiłym, mło dziutkim dziewczynom. Nie wiem, czy pielęgniarkom, nie znam się na szpitalnej szarży, ale raczej praktykują cym w szpitalu uczennicom Pomaturalnego Studium Pielęgniarstwa. Byliśmy zdaje się wszyscy troje w rów nym stopniu zakłopotani tym, co miało nastąpić. Próbo wałem się wymigać, tłumacząc dziewczynom, że tę pro stą czynność mogę wykonać sam. Nie dały się jednak ubłagać perswadując, że zabieg jest tylko pozornie bła hy. Co miałem robić? Położyłem się na kozetce twarzą do ściany, a pośladkami do nich, czekając w napięciu na jakieś trzęsienie ziemi. Panienka, która miała mnie „oczyścić", z rutyną była na bakier druga też, ale ona trzymała zbiornik, więc starała się nadrabiać miną. Chciałem jej jakoś pomóc, podtrzymać na duchu, je 74 75 dnak nie codziennie wtykają mi kijek i w związku z tym byłem ogromnie zawstydzony i zły na siebie, że nie po trafię tego opanować. Żal mi było dziewczyny i żal mi było siebie. W końcu wetknęła i zaczęło się ciężkie, nie miłe milczenie, przerywane od czasu do czasu „rutyno wymi" pytaniami, na które, co gorsza, musiałem odpo wiadać. Trwało to dość długo, aż wreszcie zaległa cisza tak zawiesista i nie do wytrzymania, że ktoś ją musiał przerwać. To ona wzięła na siebie tę wielką odpowie dzialność. Ta młodziutka adeptka pielęgniarstwa, po prawiając mi kijek, zadała najbardziej osobliwe pytanie świata: „Czy będę mogła prosić pana o autograf?" I wó wczas aż się ugryzłem w język, żeby nie odpowiedzieć: „Ależ oczywiście, drogie dziecko, tylko wyjmij mi z dupy ten flamaster." Bardzo chcę, tak jak jeszcze parę miesięcy temu, za czynać każdy swój dzień od tych moich trzydziestu pom pek na pięściach, od porządnej jajecznicy na boczku i wielkiego kubka kakao. I tak mi dopomóż Bóg. I nie ma w tym świętokradztwa. I jeżeli On jest, to wierzę, że mi pomoże, a ja nie odpłacę Jemu, bo mnie na to nie stać, ale odpłacę ludziom, jak potrafię, bo oni mi pomo gli, jak potrafili, a są przecież na Jego podobieństwo. Więc jeśli są na Jego podobieństwo, to ci, z którymi się zetknąłem, świadczą za tym, że jest. Ale gdzie byli, kie dy nie wstałem od stołu, nim nie wypiłem litra? Dlacze go nikt nie złapał mnie za rękę? Minęło już półtora miesiąca od operacji. Mniej od wyj ścia ze szpitala. Niektóre zdarzenia zaczynają tracić pa mięć, choć staram się je uratować. Dla siebie i chyba dla Laluchy, bo mam nadzieję, że ona weźmie to sobie do serca. Bo to jest ważne, żeby pamiętać o bólu. To jest trudne, gdy nie boli, ale gdy boli, wówczas wpada się w ów dziwny, proszalny ton. Wtedy mówi się obcym lu dziom: „Proszę, niech pan na siebie uważa." Kiedy już po operacji odwiedziłem szpital, rozmawiałem chwilę z kobietą, która następnego dnia miała iść na stół. Była już wielokrotnie krojona. Mówiliśmy o tych niecieka wych dla zwykłego zjadacza sprawach. Pytałem ją o do puszczalne granice wysiłku fizycznego po zoperowaniu. I kiedy powiedziałem jej, że przenosiłem poprzedniego dnia coś cięższego, ta obca kobieta gorąco i żarliwie pro siła mnie: „Proszę, niech pan tego nie robi, niech pan na siebie uważa." I przysięgam, że mówiła to szczerze, i ja to będę powtarzał, póki nie zapomnę, póki nie będzie całkiem „po". Jajecznica chwilowo nie. Boczek też odpada i z pew nością także pompki. Ale można popróbować nieco lżej szych ćwiczeń. Więc staję przed umywalką i ostrożnie macham chudymi rękami, wyginam krzywe nożyska i robię skłony, jakbym uniżenie witał powracające z da leka zdrowie. 16 Pochmurno. Szyba do połowy zaparowana. Ósma dwadzieścia dziewięć. Nie lubię zaparowanych szyb. Kojarzy mi się to z zapobiegliwym, gospodarnym do mem. Nie z moim domem. Z jakimś domem, w którym cały dzień gotuje się, żeby na czas były posiłki, żeby na gotować na kolejne trzy dni, na tydzień. Para na szybach spotyka się gdzieś z zapachem kuchni. Nie czuję go, ale przekonanie o nierozerwalności tych dwóch rzeczy jest we mnie tak silne, że zapach prawie jest. Umiejscawiam tę parę także w ludnych pomieszczeniach, gdzie miesza ją się oddechy. Schronisko. Przychodzą z dworu, otrze pują śnieg na progu. Budzą zaciekawienie tylko z mo mentem otwarcia drzwi. Przypadkowi ludzie, którzy ze szli z gór. Nie lubię przypadkowych ludzi, którzy zeszli z gór. I jeszcze to, że para na szybach zabiera mi świat z zewnątrz. Zabiera możliwość ucieczki choćby wzro kiem. Pomieszczenie staje się zamkniętą skrzynką, z której nie można się wydostać bez koniecznego podej ścia do drzwi i otwarcia ich. 76 77 Kuracjusze nabrali wigoru. Stali się pewni siebie. Obrośli w piórka. Podczas śniadania, zupa mleczna i ser topiony, przyglądałem się im. Znają się po imieniu, po przydomkach, pozdrawiają się, rzucają jakieś enigmaty czne zdania, świadczące o wspólnym uczestniczeniu w małych tajemnicach. Drobna nocna popijawka. Prze marsz przez miasto „by night" lub wstępne rozmowy na tematy damskomęskie. Ta pewność siebie wynika z przynależności do grupy. Grupy stołu, piętra, pokoju, zdarzenia minionej nocy. Ta pewność siebie wynika z określenia pozycji w grupie, choćby pozycji najmniej znaczącej, chćby pozycji tego, który gania po flaszkę, ale jest pozycją względnie pewną, pozwalającą liczyć na so lidarność grupy. To daje irn małe, szczątkowe poczucie władzy. Daj komuś władzę, a poznasz jaki jest. Teraz w poczuciu bezpieczeństwa odkrywają się. Teraz widzę wyraźnie ich słabe miejsca. Cisi, głośni, niedowcipni, agresywni, ciekawscy, tchórze, którzy żyją tylko mając za plecami grupę. „No, no, no, panie kulego, nasz tu jest więcy." Na początku byli inni. Jeszcze głośnik gęby milczał, jeszcze nie był rozgrzany, jeszcze nie było dla kogo go włączyć. Jeszcze nikt nie powiedziałby o mnie „dziwak" albo „oryginał". Mógł sobie to powiedzieć po cichu w obawie, by dziwak nie okazał się „swój chłop" lub, nie daj Boże, nerwus. Przyjechała cipka do kogoś. Siedzi w lisie. Jest ich kil koro. Ona jest z zewnątrz. Jej nie zależy. Ona nie będzie tu jeszcze szesnastu dni. Przechodzę. Mówi o mnie „agregat", ale oni nie przytakują. Grupa nie jest widać zbyt silna. A może mają jeszcze nadzieję, że się odkryję. „Siedzi cipka na bruździe, dłubie sobie w kabzie." Idę dalej. Dzisiaj przewodziłem. Już mnie to nie interesuje. Nie interesuje jako zdarzenie. Interesuje jedynie jako jedna z czynności, które mają mi pomóc. Zostało tylko po czucie obowiązku. Nie obowiązku narzuconego, bo osta tecznie nikt mnie nie zmusza. Obowiązku, który sam na siebie nałożyłem. Uświadamianie sobie tego, kiedy mo notonia staje się dokuczliwa, jest moim luksusem. To monotonne nabiera wtedy barwy. Mogę z niego zrezy gnować, ale tego nie robię. Znowu wygrałem jakąś bata lię ze sobą. Coraz częściej jednak muszę sobie o tym przypominać. Dzisiaj nad moim przewodzeniem czuwała nowa ele ktryczka. Była podejrzanie uprzejma. Uprzejma w spo sób nadnaturalny. Dało się odczuć, że uprzejmość nie leży w jej naturze, ale narzuciła sobie ją z dużym wysił kiem i ten wysiłek wyłaził jak diabli ogon spod sutanny. Za parawanem, przy drugiej czterokomorówce, siedział jakiś człowiek. Jego zabieg skończył się właśnie. Powie dział „do widzenia", usłyszałem brzęk monet, a potem „serdecznie dziękuję", słodkie i przymilne. Niemal li źnięcie po twarzy. Maleńki, niekontrolowany zarobe czek. Zarobuś. Wiem, że tu jest to praktykowane, i wiem, że nie tylko tu. Spotykam się z tym nagminnie, chociaż nie praktykuję. Wiem, że ludziom powodzi się źle z po wodów od nich niezależnych, ale także z powodów od nich zależnych. Nie dziwiłbym się, gdyby ta kobieta wy konywała pokątnie dodatkową pracę i brała za nią pie niądze. Dziwię się natomiast troszkę, że bez żenady bie rze drugie pieniądze za tę samą robotę. I dziwię się, mimo iż wiern, jak dalece to spowszedniało i że coraz łagodniejsze staje się siódme zalecenie dekalogu. Być może ta kobieta czuje się okradana i odpłaca tym sa mym, za zgodą pacjenta, który daje. To kodeks Hammu rabiego. I jest jeszcze inny, niepisany kodeks, głoszący: „Jak dają, to bierz." Abstrahując od tego, że cztery mie siące nie pracuję, więc nie zarabiam, wiedząc o panują cych zwyczajach, przyjechałem tu z przekonaniem, że będę dawał. Zaraz po przyjeździe postanowiłem zorien tować się w obowiązujących regułach i zapytałem o to biegłego kuracjusza. Powiedział, że owszem, są tacy, co dają. I to było wszystko, ale tylko idiota nie zoriento wałby się, że biegły kuracjusz nie daje, a co więcej jego 78 79 ton sugerował istnienie czegoś w rodzaju świętej wojny między biorącymi a tymi, którzy dawać nie chcą. Chory jest zawsze po stronie chorych. Zarazem pragnie zrobić wszystko, aby stać się zdrowym, czego chorzy mu nie za gwarantują. Domyśliłem się istnienia trzeciego wyjścia. Dawanie po cichu. Być w porządku z obydwiema stro nami. Ale być w porządku z obydwiema stronami, które się wzajemnie znoszą, jest na dłuższą metę niemożli we. Już nie wspomnę o tym, że obrzydliwie niesmacz ne, W tym wypadku nie da się też być po niczyjej stro nie. W ogóle się da. Wówczas płaci się cenę najwyższą. Ponosi się konsekwencje nie za to, że nie jest się za żad ną ze stron, a za to, że jest się przeciwko obydwu. Nie jestem moralistą i nie będę. Nikt nie dał mi prawa sądzenia ludzi, jednak robię to już przez fakt akcepto wania jednych i odrzucania drugich. Na tych parę gro szy mnie stać. Chcę być traktowany jak człowiek. To nie jest luksus. To jest samoobrona. Wycierpiałem się dość, bym teraz miał szarpać sobie nerwy z powodu byle gów na. Postanowiłem dawać. Na pierwsze zabiegi chodzi łem z pieniędzmi w kieszeni i ciężarem w sercu, bo zda wało mi się, że kogoś tym obrażę. Nie było mi jednak pi sane dać. Jak dotychczas nikt najmniejszym gestem nie zasugerował mi, że na to czeka. Ciągle zresztą miałem do czynienia z kim innym, a chciałem sprawę załatwić hurtowo. Przestałem nosić pieniądze. Dzisiejsza elektryczka, kiedy żegnałem się z nią i dzię kowałem, chyba chciała mnie zabić. Przy najbliższej okazji spodziewam się 220V. I co ja mam, kurwa, robić? Napisz mi szybko, drogi „Płomyczku"! Przestałem być ignorantem, który wierzy, że katar żo łądka bierze się z wycierania chustką do nosa tej części ciała, z którą nos ma najmniej wspólnego. Spotykałem takich. Mają oni pewną cechę. Winią za swoje dolegli wości nie siebie, ale wyłącznie lekarzy. Nie twierdzę, że wśród tych ostatnich nie ma konowałów, ale są w każ dym zawodzie, prócz weterynarzy, więc bez przesady. Kazio mówił: — Ten skurwysyn w ogóle nie wie, co mi jest. y — A ty, Kaziu, wiesz? — No jasne! Rypie mnie tu z lewej. — No to dużo wiesz, Kaziu. Już się możesz leczyć sam. Więc już nie jestem takim ignorantem, choć broń mnie Boże, bym stal się „specjalistą". Chyba nie ma nic gor szego niż pacjent z własnym rozpoznaniem choroby i mówca z własnym przemówieniem. To się sprawdza tylko w przypadku trypra, ale też nie zawsze, bo wyma ga już pewnego doświadczenia. To, że mnie bolą zęby, nie było takie trudne do rozpoznania. Stąd właśnie moja dzisiejsza wizyta u dentysty. Wiem, że w domu znów opadnie mnie tysiąc najważniejszych spraw i znowu będę tę wizytę odkładał, a przecież gryzę codziennie i zęby przez to nie staja się zdrowsze. Skoro już te dwa dzieścia cztery dni, dziś szesnaście, przeznaczyłem na le czenie, to chcę ten czas maksymalnie wycisnąć. Leczenie zębów marnotrawnym i wstawianie im złotych koronek wysadzanych berylami nie należy do obowiązków sana toryjnego stomatologa. Raczej doraźna pomoc w przy padkach nagłych. Mój przypadek jest nagły od pięciu lat, więc i spustoszenie odpowiednio duże. Kolejki nie było. Pani doktor mogła ucinać sobie po gawędkę w sąsiednim gabinecie dla pracowników. Kie dy przyszedłem, przerwała rozmowę i zaprosiła mnie do siebie. Posadziła w fotelu. Spodziewałem się, że zapyta, czy nie eksplodował mi ostatnio w jamie jakiś ładunek. Zdaję sobie sprawę, że jest to raczej przypadek dla sape ra niż stomatologa. Pani jednak powiedziała coś, co wie działem. Zęby bardzo zaniedbane, czeka mnie leczenie nieco dłuższe niż pobyt tutaj. Chorzy na zęby dzielą się na tych, co chodzą do dentysty, choćby raz, i tych, co nie chodzą. Pocieszam się, że spośród tych drugich znam przypadki znacznie cięższe od mojego, a pani doktor wiedzieć o nich nie może, właśnie dlatego, że nie chodzą. 80 — Po 81 Pani wywierciła mi dwie dziurki i założyła białe o na zwie „fleczer" Henderson. Kazała przyjść w piątek, ale jeszcze przedtem dwie sztuki sfotografować. Trzy do wyrwania zostawiłem sobie na bardziej odległy termin i poszedłem zrobić zdjęcia. Pani doktor przyniosłem kwiatek. Mam dla niej dużo uznania, bo na je miejscu zrobiłbym plombę jak pięść i zaplombowałbym takiemu klientowi pysk na amen. Wychowawczyni tych dzieci to kompletna idiotka. Stoją już nade mną od dziesięciu minut. Wychowawczy ni, idąc w sukurs ich ciekawości, pyta mnie kabotyńsko: — Gdzie się pan nauczył takiego talentu? Chcąc ją spławić, odpowiadam obojętnie: „W więzie niu." Wbrew moim oczekiwaniom wychowawczyni zda je się być podniecona tym zwierzeniem. Już wiem, jakie pytanie teraz padnie, i mam gotową odpowiedź. Nie po myliłem się. — A za co pan siedział? — Za Stalina, ale me cały czas, bo trochę mnie po wiesili. O dziwo, wychowawczyni jest nie do zdarcia! Tym ra zem będę musiał chyba użyć siekiery. Na szczęście nie dochodzi do tego. Po dwóch minutach ciężkich walk wzięło w niej wreszcie górę „ciało pedagogiczne" nad „fizycznym". Pada twarde: „Dzieci, proszę na obiad!", i dzieci z ociąganiem odchodzą. Kiedyś, kiedy byłem jeszcze mniejszy, wchodząc do sklepu zdejmowałem czapkę. Kiedy już byłem trochę większy, zapytałem ojca, dlaczego właściwie każe mi tę czapkę zdejmować. Ojciec odpowiedział, ze przez szacu nek dla ludzi, którzy pracują. Gdy w tramwaju ustępo wałem miejsca staruszce, wyjaśniał, że to przez szacu nek dla kobiety, która całe życie ciężko pracowała. Gdy bym sam nie zaczął pracować, pewnie po dziś dzień nie robiłbym nic innego, tylko na przemian wkładał i zdej mował czapkę. Chwalić Boga, czasy się zmieniły i teraz czapkuje się bezrobotnym angielskim górnikom. 82 Mój ojciec za swoich pacholęcych lat, widząc pracują cych żniwiarzy, pozdrawiał ich pełnym szacunku „Szczęść Boże", toteż nie dziwię się, że kazał mi tę czap kę zdejmować. Zdejmowałem ją przed tymi, których oj ciec dyplomatycznie nazywał „ludźmi, którzy pracują", a nie „ludźmi pracy". Różnicę pojąłem nieco później, mając rozległe kontakty z „ludźmi pracy" różnych za wodów, wkładającymi wielki wysiłek w to, aby się jak najskuteczniej opieprzać. Bogiem a prawdą czapkowa nie „ludziom, którzy pracują", też wydaje mi się dzisiaj przesadą, bo ostatecznie nie robią tego darmo. W tym wypadku jest to szacunek dla „ludzi, którzy zarabiają", a więc kult pieniądza, a nie pracy. Najrozsądniejsze by łoby najpierw sprawdzić, jak pracują, potem zaś ewen tualnie zdjąć czapkę. Ale jak sądzę, już podczas kontroli nakrycie głowy zdarto by rni ze łba, skopano i razem ze mną wyrzucono na bruk. W każdym razie nie spodzie wam się, aby w jakimkolwiek sklepie na moje „Szczęść Boże" ogorzały i uśmiechnięty żniwiarz odpowiedział „Bóg zapłać". Kiedy pada to kategoryczne: „dzieci, proszę na obiad", dzieci, choć z ociąganiem, zsuwają się z moich pleców. Są z pobliskiego zimowiska i stołują się w na szym sanatorium. I to jest bardzo dobry pomysł, bo zgorzkniałym wrzodowcom na widok pełnego życia dro biazgu natychmiast chce się śpiewać z radości. Siedzę na oszklonej werandzie Sanatorium nr 4 i rysu ję. Weranda jest zarazem palarnią i przelotowym pomie szczeniem między głównym wejściem a holem. Przed sionkiem i wiatrołapem. Wybór tego miejsca to prze jaw kardynalnej głupoty. Z wielu powodów. Po pierw sze, temat, który mam za oknem, jest bardzo nieciekawy, chociaż nie tak bardzo, jak pogoda. Po drugie, zgodnie z przeznaczeniem miejsca co chwilę wchodzą tu marno trawni i zerkają mi przez ramię, oczekując wyjaśnień, rnoja obecność tutaj jest prowokująca. Po trzecie, tych dzieci nie wychowywał rnój ojciec, więc nie mam co liczyć na pokorne „Szczęść Boże" i dyskretne odejście w cień. 83 Mało kto lubi, kiedy podczas pracy patrzy mu się na ręce Nie lubią tego ludzie zapracowani, bo im to prze szkadza, i meroby, bo ich to kompromituje Toteż trudno się dziwie, ze skoro mało kto lubi, ja także nie lubię Są jednak ludzie, dla których praca jest czymś tak szcze gólnym i wyjątkowym, ze domagają się pełnego ciszy i skupienia adorowania ich w tej czynności Cicho, bo mistrz pracuje A jeśli już głośno, to chwalić i podziwiać Żądają najwyższego szacunku i biją sobie pokłony Przerost reklamy nad wartością produktu Zaczyna się wokół całej zabawy śmiertelnie poważny taniec na palu szkach Bicie piany i robienie dymu, zza którego me wi dać efektu I takim kadzidłem posługuje się wielu ludzi Jest to robienie ruchu wokół siebie Zajęcie tak praco chłonne, ze nie wystarcza już energii na produkcję Sam aneks do pracy, której nie ma Metafizyka Genialne po mysły z tych, co to nie powąchają nawet szuflady Wiara na słowo Więc gdybym miał zdejmować czapkę przed graba rzem, to dlatego, ze on ten dół faktycznie wykopał i zro bił to solidnie, a nie dlatego, ze spocznie w nim ktoś „świętej pamięci" No, co innego, gdyby „świętej pamię ci" był przy okazji ofiarą grabarza Trzymam w ręce pudełeczko Zastanawiam się, co miałem zrobić Czytam napis i zaczynam się śmiać. „Buwi, Mister, czarna, luksusowa, tonująca, wodoodpo rna " itd To mi wystarczy Już wiem Odkryłem dobrodziejstwo decyzji pani dentystki, któ ra uznała, ze powinienem te trzy zęby usunąć w Warsza wie Otóż, gdybym je usunął tutaj, z pewnością byłbym zmuszony opuścić kilka posiłków Nie uszłoby to uwagi personelu Choć, jak mi się wydaje, mam oparcie w Beli, jednak nie jest wykluczone, ze mógłbym stracić parę metrów taśmy toaletowej W tej chwili nie mogę sobie na to pozwolić wobec szatańskiego planu, jaki powzią łem Kończy mi się papier maszynowy, do pisania Za 84 mierzam zaoszczędzić trochę toaletowego i wymienić po rozsądnym kursie na tamten Moje hasło na najbliższe dni „Mniej wydalania, więcej pisania " Na kolację plugawy grysik z sokiem i po jaju na twar do na łba Zjadam ten grysik, choć me cierpię grysiku od czasu, gdy jadałem go na wyścigi z Miśkiem Powta rzam sobie jednak, ze to jest mój rytm, ze to moja wola, a nie ich Trochę mnie to uspokaja Grysik oczywiście nie staje się przez to kawiorem I dobize To podnosi jego smak Nie cierpię kawioru. Typowe równanie do dołu „Ja mam kiepsko, ale jak on ma do dupy " „Fakt, ze się schlałem jak wieprz, ale Albinosa na dodatek okradli " To obrzydliwe, jednak czasem pomaga Zresz tą ogromnie typowe zjawisko wśród ludzi chorych, tyle ze w ich pizypadku owo równanie do dołu nie ma tej ja dowitej, złośliwej satysfakcji Jest współczucie dla siebie i jest także współczucie dla osobnika „modelowego" Więc jem ten plugawy grysik, a raczej rozprowadzam językiem po zębach i po tym białym o nazwie „fleczer" Potem, kiedy się zagapię, udaję, ze się zagapiam, zniena cka połykam go Nie mani żadnych odruchów wymiot nych, ale nie wydaje mi się, aby żołądek miał mi pogra tulować dobrego smaku Kolacja ciągnie mi się jak gów niarzowi ostatnia lekcja przed wakacjami W stołówce jest już prawie pusto Bela przetacza się wte i wewte, znosząc naczynia do okienka w głębi sali Rzuca mi raz za razem przelotne spojrzenia Jest w nich wesołość, chy ba dość duża sympatia i jakby zachęta Zauważam, ze ma ładne, drobne dłonie Nosi półprzeźroczystą bluzkę, pod którą widać opięty na potężnych piersiach biusto nosz Myślę, ze nie jest zła, ale można by z mej zrobić ze dwie jeszcze lepsze Przy stoliku u wyjścia siedzi Kozak Wodzi za Belą psim, wiernopoddańczym wzrokiem Jak by za cos przepraszał Za co7 Nabrał trochę śmiałości Widzę, ze już nie goni jej oczyma Szuka jej oczu Bela popatruje na niego jak celnik na krowę Trochę ze zdu mieniem, trochę z niesmakiem, trochę z gniewem Czego 85 ten dżokej od niej chce? Łapię się na tym, że ta ich wy miana spojrzeń poważnie mnie drażni. Jakby odbierano mi prawo wyłączności. Wiem, że nie wolno mi rościć so bie do niej żadnych pretensji, że z niczym się nie dekla rowałem, a jednak mnie to wkurza. Ostatecznie coś mnie z Belą musi łączyć, skoro nie doniosła na mnie „wła dzom". Nie jestem jej tak całkiem obojętny. Ale ten idio ta już sobie zbyt dużo pozwala! Łasi się jak ranny party zant. Z tych: „Nie bój się, nie podupczę, daj tylko trochę potrzymać " A won, zabieraj te łapy! Chwalić Boga, Bela patrzy na mnie nieodmiennie ciepło. Może więc je dnak nawiązać z nią jakieś stosunki9 No, „stosunki" to chyba zbyt mocno powiedziane. Jakąś, jak to się mówi, nić wzajemnego porozumienia. Jakieś krótkie, sympaty czne koleżeństwo. Możemy razem pospacerować, pójść do kina. Kupiłbym jej parę razy kwiatki. W końcu coś jej jestem winien za to lojalne milczenie i cichą serde czność. Z kinem i kwiatkami to lekka przesada. Ale mo żna się spotkać, porozmawiać, podyskutować. A o czym ja z mą mam, na Boga, dyskutować?! O Heideggerze, o Jaspersie, o Husserlu. O reminiscencjach zniesienia kartek na ryż w twórczości Michaela Jacksona? Nie. Z nią się nie da dyskutować. Z nią się da tylko jedno. No właśnie. To się też nie da. Głównie to się nie da. Coś trzeba wymyślić. Jakąś wstępną mowę. Najlepiej z mów nicy. Przynajmniej głowy będą na jednym poziomie. I z kartki. Kartka to nie jest taki zły pomysł. List. Może list. Papier się nie rumieni. Zaczynam sobie nawet wy myślać treść, ale ten grysik mnie otrzeźwia. Pewnie, że dobrze mieć swojego człowieka w kuchni. A cena? Za jaką cenę? Chwilowo odrzucam pomysł z listem. Nie de finitywnie. Trzeba się jeszcze nad tym zastanowić. Łapię się na tym, że moja tak pięknie wymyślona rola konte stującokontemplującomilczącego wrzodowca zaczyna mi trochę ciążyć. Aby do jutra. Rano jestem zawsze spo kojniejszy i poważny. Nie przeszkadza mi to jednak rzu cić Kozakowi na odchodne wyniosłego i zarazem litości wego spojrzenia. 86 Moje Pionierki zapomniały już całkiem o sklepie. Przyniesione z „Mody" tak, tak, teraz Pionierki są bar dzo modne! na Konopnickiej były mocno kaloszowate. Skóra całkiem nie skórzana. To wina lakieru. Jest jakiś smołowaty i zbyt grubo go kładą. I źle garbują. Musia łem je dopiero rozchodzić. Dać im się poznać ze stopami. Teraz stały się bardziej rasowe. Już są wyraźnie moje. W iewym i w prawym w innych miejscach układają się załamania, zagięcia, inaczej układa się język i inaczej ścierają obcasy. Pastując je widzę, jak nabierają szla chetności, jak zaczynają błyszczeć fałdy i cały but zmie nia kształt z meforemnego łupa w coś, co jakby nieodłą cznie związane jest ze stopą. Żebym się tylko w nich nie zakochał, bo mogą być kłopoty. A teraz siusiu może by tak do umywalki?, gimnasty ka i spać. Jutro bąble. i .ł 15 ,: r, Czy pada deszcz ze śniegiem czy śnieg z deszczem to naprawdę obojętne, ale czy śnieg czy deszcz — to już nie. Pada deszcz. Raczej siąpi. Nie jest miło, ale ciepło. Wró ciłem właśnie z bąbli. Odebrałem zdjęcia Rtg, wyszły uroczo. Wrzuciłem kartkę do Maryli. Nic, Normalnie. Normalnie jak na rytm tutejszy, w ogóle to nienormalnie i staram się o tym pamiętać. Przy Sanatorium nr l koło pijalni jest w piwnicach dużo kotów. Są niesamowite i przeróżne. Stałem trochę i kicikiciałem. Podszedł do mnie jeden. Raczej jedna. Wspaniała. Trójkolorowa. Brązowomdobiała. Ocierała mi się łebkiem o nogi, a ogon trzymała całkiem pionowo. One to potrafią. Gdybym przed wyjazdem tutaj dostał telegram, w któ rym proponowano by mi wybór między, załóżmy, sana torium „Wspólny Trud" a „Uroczysko", pewnie bez wa hania zdecydowałbym się na to drugie. Zdecydowałbym się, mimo że wiem, co to jest „robienie dymu", czyli pra ca bez efektu i słowa bez pokrycia. Zdecydowałbym się, 87 bo gdzieś tani wierzę w znaczenie nazw. I dobrze, że takiego telegramu nie dostałem. Budynków sanatoryj nych jest tu mnogość. Są piękne i tylko ładne, ale wszy stkie cieszą oko pełną fantazji konstrukcją z ogromnymi, wielospadowymi dachami, przeróżnymi wieżyczkami, wykuszami, tarasami, werandami, balkonami i Bóg ra czy wiedzieć, czym jeszcze. Mają spokojnie po sto lat i więcej i tylko ich nazwy nie kwalifikują się pod kon serwatorską opiekę. Dziś dowiedziałem się, że Sanato rium nr 4 nazywa się „Społem", a inne w najbliższym sąsiedztwie „Siła", „Jedność", „Zdrowie", „Kolejarz" itd. Nazwy te są może solidne i budzą zaufanie, z wyjąt kiem ostatniej, ale mc nie mówią ani o budynku, ani o miejscu, ani o historii. Wśród nich jest jeden ewiden tny wrzód na zdrowym ciele krajobrazu. Co gorsza stoi na stoku i widać go zewsząd. Szare, idealnie sześcienne pudło z płaskim dachem i trzema rzędami typowych stolbudowskich okien. Ma może z piętnaście lat. Przy ozdobiony jest ogromnym, jedynym chyba w okolicy, neonem, który zimnym, niebieskim światłem obwie szcza dzień i noc, że mamy oto do czynienia z sanato rium „Zameczek". Chciałbym zobaczyć dyplom tego arystokraty, co nadał „Zameczkowi" tak niebanalną formę. Z przedmiotów z domu pozostają mi tylko przedmioty trwałe. Walizka, magnetofon, Pionierki, ubrania, bu dzik, przybory toaletowe. Odchodzą jednak rzeczy nie trwałe. Trzeba się z tym pogodzić, ale to nie jest takie proste, bo ze względu na czas i miejsce zaczęły dla mnie nabierać cech trwałości. Te same przedmioty tam odcho dziłyby w zapomnienie lub nawet nie zahaczały o pa mięć z powodu swojego przeznaczenia. Zostałyby zje dzone, zużyte i ślad po nich zaginąłby. Tu jednak nabra ły one innej wartości. Wbrew przeznaczeniu przesiąknę ły znamionami rekwizytów, pamiątek z domu, niewi dzialnych nici dom — Sanatorium nr 4. Kończy się her bata i nie niepokoi mnie fakt, że nie będę miał co pić, bo herbata w sklepach jest. Nie niepokoi mnie to, że ta w sklepach jest prawdopodobnie gatunkowo gorsza, ale niepokoi mnie to, że kończy się właśnie herbata z domu, a każdą z tych torebek Ola miała w palcach, kiedy je li czyła, bo założyliśmy się, ile opakowań jest w pudełku. Kończy się mydło i nie niepokoi mnie to, że nie będę miał się czym umyć, bo w sklepach jest, choć znacznie gorsze, ale to, że kończy się mydło, które nią zapach lu biany przez Olę mnie to w gruncie rzeczy wisi i wkrót ce jakby oddalę się od niej przez obcowanie z innym za pachem. I niepokoi mnie to, że został mi maleńki skra wek cytryny, którą mi przysłał wuj Marian aż z NRD, bo u nas nie rosną, choć mniej niepokoi mnie to, że w sklepie nie dostanę na pewno. I kończy się pasta do zę bów. Pasta z domu. I to niepokoi mnie najbardziej, bo w Kotlinie nie ma pasty od miesięcy. To, co nie hałasowało w niedzielę, a hałasuje bez przerwy od poniedziałku, to nie jest młot pneumatyczny. To są piły spalinowe. Oni tu piłują drzewa. Łajdaki. Znowu wracając do swojego 6a, łapię się na tym, że mam już do niego pewien sentyment. Nieduży. Nawet całkiem mały. Nie pozwalam sobie na odrobinę większy, licząc dni do powrotu i skrzętnie wykreślając je z kalen darza. Nie chcę zapomnieć, że znalazłem się w stanie przejściowym, że jest to złe, ale służy ustrzeżeniu się przed złem większym. Pogodzenie się z sytuacją w świa domości, że spotka mnie za to nagroda. Hedonizm anty cypacyjnomtelektualny Arystyp z Cyreny. Więc wiem, że to jest złe, żeby jednak nie zagryźć się, mówię sobie, a nawet staram się to odczuć, że moje każdorazowe po wroty są sympatyczne i nie jest najgorzej. To trochę tak, jakby więzień pocieszał się, iż daleko bardziej nieprzyje mnie byłoby w tak pochmurny i deszczowy dzień spę dzać wczasy pod namiotem. Ale powroty do namiotu też bywają przyjemne i robi się cieplej, gdy wracając skądś 89 wchodzi się na bindugę czy inną polanę i można powie dzieć: „Ten pomarańczowy to mój." Mogę przewidywać, że moje 6a jest jednym z bar wniejszych pomieszczeń Sanatorium nr 4, choć innych nie widziałem i nie jestem ciekaw. Jednym z barwniej szych i z wyraźnie zaznaczonym charakterem osoby przebywającej tu. Ten charakter wnoszą nie tylko przedmioty przywiezione z domów. To by przesądzało sprawę na korzyść krezusów. Nie chodzi o to, żeby zwieźć ze sobą całą Desę, jaką się posiada, pozawieszać ściany obrazami, poustawiać serwantki i kredensiki. To by było za łatwe. Chodzi o to, by przy całej ubogości środków, którymi się dysponuje, nadać wnętrzu swój wyraźny kształt. Nie wiem: poprzestawiać, przynieść kwiaty, ułożyć rzeczy z całą świadomością tego, na wi doku których zależy nam najbardziej itd. O ścieleniu łó żka nie wspominam, bo to abecadło. To wszystko składa się na obraz człowieka. Gdyby ktoś wlazł nagle do mojego 6a a jeszcze nie wlazł i mam nadzieję, że nie wejdzie przez najbliższych piętnaście dni, mógłby się mocno zdumieć albo nawet pomyśleć: „Och, och wariat." Wszystko tutaj świadczy o moim pustelniczym trybie życia. Całe kupy zapisanych drobnym pismem stronic carska szkoła kaligrafii, piór ka, tusze, rysunki pozawieszane na firankach, inaczej się nie dało. Oczywiście powiesiłem je trochę dla wątpliwej ozdoby, ale także dla ciągłego przypominania sobie: „Rób coś, bo zwariujesz", i wreszcie, bym zerkając mógł odkrywać błędy i jeśli się da, poprawiać je. Obrazy wi szące w pracowniach malarzy nigdy nie zaznają spoko ju, póki ich ktoś nie kupi. Obrazy prowokują autorów. Ciągle im czegoś brakuje. Z dnia na dzień przybywa ma źnięć, pacnięć, dotknięć. I niemal każdego dnia stają się nowymi obrazami. Kiedyś Jurek poprosił mnie o wypożyczenie obrazu, który namalował dla mnie z jakiejś okazji. Uznał bo wiem, że czegoś temu obrazowi brakuje i musi go prze laserować. Minęły już dwa lata, a pejzażowi ciągle coś dolega i ciągle go przybywa. Bywając w pracowni Jurka, muszę się domyślać, że to ten sam widoczek. Na począt ku był to las późnym popołudniem z młodym księżycem. Potem zastałem wieczór w tym samym lesie, ale jakby rozrośniętym. Ostatnio w mój las mogę tylko wierzyć, bo w międzyczasie zapadła ciemna noc. Nim pierwsze ko guty obudzą świt na obrazie, będę musiał położyć na nim łapę, jeśli nie chcę przeżyć kolejnej doby trwającej nie dwadzieścia cztery godziny, ale miesiące. Jest jedenasta, idę do miasta. Wiersz może nie naj wznioślejszy, ale prawda. O dwunastej otwierają sklep papierniczy. Będzie otwarty do trzynastej. Tak jest już od czterech dni. Sklep papierniczosportowy. Turyści, narciarze, wczasowicze, marnotrawni, słowem wszystko, co umie pisać i tęskni za tężyzną fizyczną, wali tu po ró żne zakupy. Na zakupy mają godzinę. Być może gdzieś jest to nie do pomyślenia, ale w Kotlinie do pomyślenia jest wszystko. Nawet to, że w sklepie pracuje pięć kobiet i nagle zostaje zamknięty z powodu choroby personelu. Zaczynam wierzyć, że panie te jednej nocy rozparcelo wały między sobą tego samego zarażonego partnera, bo nie przypominani sobie choroby z naszego obszaru kli matycznego, która tak nieoczekiwanie i równo zwala z nóg pięć pań. To jednak niestety prawda, o czym świadczy pożółkła już kartka zaczynająca się od słów: „Za zgodą Prezydium Rady..." itd. No i prezydium ma rację, trzeba walczyć, choroby ciągle grożą. I bardzo jest mi żal chorych pań, bo sam nie jestem zdrowy, a nawet przytrafiało mi się to co im, ale uwierzyć mi trudno mimo autorytetu prezydium z jego pieczątką na świstku i wszystkimi innymi pieczątkami w Kotlinie. I nie ukry wam, że jestem wściekły. Jestem wściekły, ponieważ po trzebny mi jest ołówek. Ołówek jest mi potrzebny do pracy. I jakakolwiek by ona była, jest zawsze lepsza od opieprzania się pięciu pań. Więc idę o jedenastej. Do dwunastej zamierzam ryso wać, a potem spróbuję kupić ten cholerny ołówek, korzy 90 91 stając z faktu, ze jedna ze sprzedawczyń, chociaż z koł drą w zębach, ale przez godzinę będzie handlować Pnę się na wzgórze kościelne Tu siadam na ławce, wyciągam swój chudy kramik i szybko, bo duje i ręce marzną, ry suję ten dom, który mi się podoba Właściwie raczej jego dach w głębi wąwozu Całego domu nie widać, zasłania go skarpa Zamierzałem nawet rozłożyć się na tej skar pie i z pewnością bym to zrobił jeszcze trzy miesiące temu, ale dziś jest to dla mnie ryzykowne Jest stromo i ślisko, więc rezygnuję, chociaż mnie to boli Walczę z widoczkiem siedząc godnie na ławce Rysowanie nie jest proste W pierwszym planie są drzewa porastające zbocze, tuz za mmi dach domu z balkonem, w głębi uli ce, a dalej jeszcze coś, ale to już nie ma dla mnie znacze nia Temat jest bardzo malarski i z pewnością byłby to niezły obraz, ale ja mam do dyspozycji tylko patyczek z krzaka forsycji i tusz A tusz to nie jest łatwa technika Zostawia twardą czarną kreskę i trzeba się mocno na biedzić i narezygnowac, zęby wyciągnąć inne walory między czernią a bielą Można oczywiście operować skrótem, umownością, można zostawić wszystko w for mie krótkiego, lapidarnego szkicu Ja chcę jednak zrobić rysunek nieco pełniejszy Tak będzie, póki nie dojdę do tej niezwykłej i przekonującej oszczędności, która ce chuje rysunki mistrzów Nikt mi nie przeszkadza Na moment przystają tylko dwie znudzone panienki z wyraźnym zamiarem pozosta nia dłużej, jeżeli tylko wykażę entuzjazm Nie wykazuję jednak, więc informują mnie, ze jestem zdolny, co rzecz jasna przyjmuję ze skwapliwą wdzięcznością, rzucam się ku nim i przez kwadrans obcałowuję ich stopy Za raz potem odchodzą Wkrótce robi się zimno, odkła dam więc robótkę i czekam, aż przeschnie, pochuchujac w sztywne palce I zwijam straganik, i schodzę w dół ku miastu, bo już czas zacząć się dopytywać o ten mój ołówek Przed wystawą sklepu z warzywami zatrzymuje mnie na chwilę zmyślny rachunek „Oszczędność czasu wy 92 goda mrożonki " Bardzo mnie to rozśmiesza, więc za pamiętuję i razem z innymi dalej ubijam bure błocko chodnika Miasto jest jak dwa złote i niemal każdego dnia spotykam te same twarze Znowu widzę faceta z tułowiem zbyt krótkim w stosunku do głowy Jakby złośliwie wydłuża sobie jeszcze tę głowę wysoką futrza ną czapą Z malucha wysiada pucołowaty, miękki jak na mężczyznę facio z Orbisu Mijam narciarkę z wulgar ną, tępą gębą I jeszcze rekwizyty, które wbiły mi się w pamięć Zielony Mercedes z lubelską rejestracją i Ford Fiesta z lampami od Poloneza To tez znajomi Tak wybierając od niechcenia te swoje rodzynki, wchodzę w zakręt, mijam róg i jestem przy papierni czym Tu natychmiast chce mnie zalać krew Jest za kwadrans dwunasta i kolejka, lekko licząc — pięćdzie siąt osób Muszę na siebie uważać Nie chcę robić awan tur Zresztą Ola bardzo prosiła Odwracam się i odcho dzę Złość nie chce minąć Jestem spieniony jak koń w kuligu I mniej wściekły na te chore madonny niż na ludzi w kolejce Nie, ze stoją, bo co mają robić, ale ze nie ma w nich buntu, nie ma pytań i pretensji, jest za to uśmiechnięta pokora, chociaż niecierpliwie przestępują z nogi na nogę Są mi wstrętni, kiedy tak godzą się ze wszystkim nie widząc, ze czas, ten pokręcony, garbaty zigolak wciągnął ich w kolejny idiotyczny taniec i balują na tym zimnie, chociaż muzyczka nie warta jest nawet kiwnięcia palcem w bucie Wkurza mnie, ze im tego cza su tak nie żal, ze im tak cyka, podryguje i ucieka i ze ja go mam tak mało i ciągle myślę, co by tu zrobić, zęby nie musieć spać I wtedy właśnie spływa na mnie złote światło „augu stynskiej iluminacji", i już wiem Wystarczy przecież od mrożonek odjąć wygodę i już mam oszczędność czasu To odkrycie mnie cieszy Dochodząc do mostku, widzę zbliżającą się z przeciwka grupę miejscowych punków Moje skórzane czarne spo dnie i motocyklowa kurtka każą im uznać mnie za swo jego Gdy są już blisko, wyczuwam wśród nich lekką pa 93 nikę. Rekwizyty im się zgadzają, ale stelaż jakby nie od tego plecaka. Niemniej mijając mnie, pozdrawiają pod niesieniem pięści i swoim wrzaskliwym „oi! ". Odpowia dam im „oi", ale moje „oi" nie ma w sobie ani cienia wrzasku. Jednak satysfakcjonuje ich w pełni. Przecho dzą wyraźnie uspokojeni i zadowoleni ze mnie. Z wzaje mnością. Doszedłem. W recepcji, następne pomieszczenie za werandą, wykłada się listy do marnotrawnych. Choć nie spodziewam się sensacji, odruchowo czytam nazwiska na kopertach. Jest. Pierwszy list. Może jedyny. Oczywi ście od matki Odpowiedź na moje dwa słowa wysłane przed tygodniem. Nie otwieram go gwałtownie i zaraz na miejscu, tak jak to robią oni. Zabieram i odchodzę. Może jakby trochę ze wstydem, że oto złapano mnie na jakiejś słabości, że „wariat tej wsi" też ma rnatkę, że jest ktoś, do kogo w ogóle otwiera gębę, a nawet utrzymuje, sądząc z listu, ciepłe kontakty. Zanoszę sobie ten list na górę, kładę sobie na stole, oglądam go sobie. To jest mój list i wszystko z nim zwią zane będę robił „sobie". Ale nie śpieszę się z otwiera niem. Nie spodziewam się żadnych rewelacji, które ka załyby mi rozedrzeć go natychmiast. Więc spokojnie ro zbieram się, wieszam kurtkę, zdejmuję czapkę, składam szalik i rękawiczki. Uchylam nieco okno, bo pokój nag rzał się w międzyczasie. Nastawiam wodę na herbatę; jednak trochę zmarzłem. Teraz siadam za stołem i bio rę kopertę do ręki. Pismo matki jest wyraźne, okrągłe, jakby trochę szkolne, ale nie przesadnie. Małe „t" od „ł" różni się kreską. W obu literach umieszcza ją u góry, w „ł" jednak jest zawinięta, a w „t" prosta, „l" z pętel ką, „7" z zawiniętym nosem. Rozcinam kopertę jak za wsze z boku. Nożyk rzecz pożyteczna. List jest na dwóch kartkach. Matka przestrzega zasady: jedna kartka — je dna strona. Data: 1985.02.01. Widać przejęła się nowym u nas zwyczajem pisania na początku „roku". I dalej jest „Drogi Jasiu", a potem różności na dwóch stronach, 94 mniej więcej w tym typie: „Nie przerażaj się brzydkim jedzeniem. Ważne to, że dietetyczne i regularnie podane; ma to w leczeniu kapitalne znaczenie." Kapitalne! Kapitalne! Żebyś ty widziała tę dietę! A potem biorę kartkę i długopis. Mamo! 1985 02 06 To, że Ojciec zatłuścił Ci list przy kolacji, naprawdę mi nie przeszkadza. Szkoda tylko, że tak mało, bo może dałoby się coś wyssać. Zresztą zawsze uważałem, że to miło, kiedy w kopercie jest coś prócz listu, choćby to miało być głupie sto dolarów. Martwisz mnie bardzo tą chorobą. Musisz na siebie uważać i pogoń trochę do roboty te nasze pasożyty. Niezbyt szczęśliwie wypada ten Twój wyjazd do Cieplic. Wymienimy się w sanatoriach, no ale jeśli tak nią być dobrze, to niech będzie. Jestem grzeczny. Nie biję się z chłopakami, nie tar gam pielęgniarek za warkocze, myję ręce przed obiadem i słucham naszej pani. Te kąpiele w szczynie i przewo dzenie prądu znoszę cierpliwie, ale nie sprawia mi to najmniejszej uciechy. Tutaj miejscowi ludzie mówią na wodę „Wielka Pie niawa" i to jest słuszne, bo ona się wielce pieni, jak ją wsadzić do syfonu. Podobno ma jakieś właściwości, ale jeszcze nikt nie odkrył jakie. W każdym razie jakieś musi mieć, bo się po niej strasznie beka. Pogoda jest w pepitkę. Jeśli mam trochę czasu, to cha dzam na spacery i myślę sobie to i owo. Potem wracam do domu, mieszkam sam, i zapisuję „owo", bo „tego" już z reguły nie pamiętam. Być może te zaniki pamięci mają jakiś związek z właściwościami leczniczymi „Pieniawy". Nie darmo powiadają, że ząb czasu już nie jedną łzę otarł i ranę zabliźnił. Jeśli idzie o ząb, to w tej eufory cznej pogoni za zdrowiem zapisałem się, i chodzę, do dentystki. Jest to jednak trochę „kadzidło dla zmarłe go". Niedaleko pracują drwale. Zapytam, czy nie wyka rczowaliby mi za flaszkę paru sztuk. 95 Mamo, kończę, bo niedługo obiad. Ciekaw jestem, czym dzisiaj zadziwią mój żołądek. Uważaj na siebie. Ucałowania dla Ojca i Gośki Janek Kiedyś była taka piosenka: „Wysyłaj choć puste ko perty, niech myślę, że wciąż kochasz mnie." Ci, którzy byli okłamani, i ci, którzy są daleko i sami, bardzo po trzebują wszelkich potwierdzeń, choćby to miało być kłamstwo albo tylko puste koperty. Nie ukrywam, że bardzo mnie boli milczenie Laluchy. Jestem tutaj już dziewięć dni. Napisałem do niej zaraz na początku i nie ma odpowiedzi. Ona by oczywiście powiedziała, że to mieszczaństwo, kołtuństwo i ze w ogóle powinniśmy mieć do siebie zaufanie. Więc dobrze. Milczę. A gówno! Nie będę milczał! To nie jest sprawa żadne go kołtuństwa, mieszczańskich nawyków ani zasranego zaufania. To jest sprawa troski i odrobiny wyobraźni. Wie przecież dobrze, bo mnie zna, a jeśli nie, to przecież pisałem jej o tym, że jestem tu sam, że nie mam do kogo gęby otworzyć, że nie chcę się do nikogo ślinić, bo nie chcę, i już! I powinna zrozumieć, bo nieco wcześniej od innych zlazła z drzewa, że tutaj odebrano rni wszystkie moje zabawki. Że muszę mieć naprawdę dużo silnej woli, wyobraźni i samozaparcia, żeby temu stanowi móc stawić czoła i nie dać się przyzwyczaić do tego, co nie jest moje i nie będzie moje przez następnych piętnaście dni ani lat, ani nigdy! Powinna zrozumieć, że zabrano mi mój metraż i że ona jest jedną z nielicznych osób na świecie, które mogą mi stworzyć poczucie bezpieczeń stwa i oczywistości sytuacji, w jakiej się znajduję. Więź niom do pierdla wysyłają paczki obcy ludzie, bo wiedzą, co to znaczy uświadomić komuś, że nie jest sam, że ktoś się o niego troszczy! Staruszka hołubi kundla! Emeryt karmi gołębie! Ja nie jestem emerytem, a swoje gównia ne pierniczki z posiłków kruszę i rzucam kawce! I to jest jeszcze gorsze! Bo ja tego nie robię dla kawki, tylko ro 96 bię to dla siebie! Robię to, by mieć poczucie swej przy datności! Robię to wreszcie po to, by wypełnić ten cho lerny czas, który mnie dzieli od domu! A tymczasem stwarzam sobie iluzję przydatności, karmiąc kawkę i pi sząc listy do Oli, jakby to jej odebrano zabawki, a nie mnie, jakby to ona przez ostatnie trzy miesiące wisiała z bólu w powietrzu! Jej zabawek nie odebrano! Może tyl ko jedną, tę najbardziej kłopotliwą — mnie! Kłopotliwą, ale przecież kiedy mówię: „Tym ci się wolno bawić, a to sobie zostaw na potem", to mówię to w trosce o nią, bo nie jestem takim znowu skończonym idiotą! I kiedy wi dzę, że po raz kolejny wkłada rękę w ogień, to ja muszę pamiętać, czym to się kończy! Więc ja rozumiem, że jej metraż pozostał prawie nietknięty, ale czy jest to powód, żeby teraz, kiedy nie ma w pobliżu kłopotliwego kompu terka z łysym łbem, rozkładać na podłodze wszystkie za bawki i cieszyć się ich posiadaniem? Czy to naprawdę tak trudno, gdy się już umie pisać, skreślić trzy słowa? Ona żyje parę lat przede mną. Ona biegnie parę metrów przede mną. Dla niej nie istnieje list. Dla niej najwyżej istnieje telefon. Ale tutaj psy szczekają dupami! Tu jest koniec świata! Tutaj tylko list! Tu nie da się łatwo! Tu jest patyczek z krzewu forsycji, a nie rapidograf „Ro tring"! Więc jeśli tego, Olciu, nie rozumiesz, to, Kocha na, nie biegniesz parę metrów przede mną, tylko jesteś wieczność za mną! „Wysyłaj choć puste koperty." Nie rnogę tak do niej napisać. To nie ma sensu za grosz. To jest dziad w kru chcie kościoła. Po takiej prośbie już się można spodzie wać tylko, że najbliższą pocztą dostanę całą papeterię! Bardzo cię przepraszam. Już się uspokoiłem. Ja ro zumiem, że te trzy ostatnie miesiące nie były także łatwe dla ciebie. Że należy ci się odpoczynek. Że choć to nie jest zwykły wyjazd, ciągłe wyjazdy mogły cię przyzwy czaić do mojej nieobecności. Nie miej żalu. Zachowałem się teraz jak ci znienawidzeni przez wszystkich pacjenci, którzy swój ból uważają za samo serce bólu, za jego 97 szpik To, widzisz, ten pokój, do którego me zagląda ani „żadna szczura", ani „żaden mysz" Lalumu Droga 6 2 85 Dzisiaj dostałem list od Matki Nie ukrywam, ze mnie ogromnie ucieszył To pierwsze wiadomości z Warszawy, jakie do mnie dotarły, i mam nadzieję me ostatnie, bo jak wiesz, Matka ma zwyczaj odpowiadać na listy Jak to Ona Terminowo i pełnymi zdaniami Ach, gdyby jesz cze miała pieczątkę Może by jej zafundować7 Co o tym myślisz7 Wierzę, ze sobie radzisz Nie da się tylko skubać tym sukinsynom i me wpuszcza się w żadne kanały Jeszcze tylko niestety „aż" piętnaście dni Bardzo tęsknię Czas dłuży mi się w nieskończoność, ale jestem dzielny Jak dotąd nikomu nie dałem w ryj i mnie także nikt nie dał Szczyna już mi spowszedniała Tu jest właściwie ładnie Szkoda tylko, ze tak daleko i ze to mus Może byśmy tu kiedyś przyjechali7 Tyfus by oszalał Chyba me pozwalasz mu spać w łóżku7 Proszę, me rób tego Znowu po powrocie będzie miał do mnie pretensje Chociaż może znajdziemy jakieś niezłe miej sce bliżej Warszawy Tu są znakomite plenery i to mnie strasznie kusi Aha Co z plenerem w Kalocsy7 Czy wi działaś się może z Jackiem i Klarą7 Jak ich mała7 A Wal dki7 A Szprotki7 Zadaję za dużo pytań Powiesz mi wszystko po powro cie Jeszcze piętnaście dni Boże, jak ja to wytrzymam71 Smyczku, nie gniewaj się, ale będę kończył Zaraz mam kolację Wkrótce znowu napiszę parę zdań Całuję bardzo mocno Bądź dzielna Janek PS Gdy mam chwilę czasu, chodzę po mieście i mażę trochę tuszem Nic nadzwyczajnego, zwykłe notatki, tyle ze dość szczegółowe Jurek z takich nototek robi obrazy, ale ja nie wiem, czy uda mi się zapamiętać te kolorki 98 Trochę mi żal, ze wtedy gdy są najfajniejsze, zwykle jest fatalnie zimno A może właśnie dlatego7 Dziś na kolację był salceson Matce o tym nie powiem, boby zwariowała Zjadłem Powiem więcej owoc zaka zany jak zwykle bardzo smakował Dziwi mnie tylko, ze nic nie tyję Znowu się ważyłem Może waga jest popsu ta7 Ale chyba nie Jeśli Bela ma dla mnie żywszą sympa tię, powinna o to zadbać Wiem z doświadczeń byłego autostopowicza, ze przy kuchni jest nie tylko ciepło, ale i dużo Akurat przy Beli „za dużo" Ona znowu obdaro wuje mnie uśmiechami Za to Kozak całą kolację wpa trywał się w salceson, jakby chciał w mm znaleźć perłę Głupi palant Zastanawiam się nad tym listem do mej Nie chcę się dać ponieść emocjom Prawda, trochę jestem wściekły na Laluchę, ale potrzebny mi jest „człowiek z góry" Hi pokryta To nie ma nic wspólnego z żadnym „łaknieniem odwetu" Za co, zresztą7 Czy wolno mi w ogóle kogoko lwiek oceniać, a szczególnie me wysłuchawszy go7 Olka me pisze, bo nie lubi pisać, i to wszystko To, ze kiedyś pisała, dowodzi tylko, ze może kiedyś miała do kogo Kiedyś miałem włosy, teraz mam je z głowy Żaden od wet Nie ma powodu Nie wolno Nawet gdyby była jego potrzeba Wtedy musiałbym być już w takiej rozpaczy, ze tylko zęby w ścianę Nie jestem w rozpaczy i me zbli żyłem się do niej na milimetr Przecież to nie byłby flirt ani mc Lekarz zabronił gwałtownych ruchów Jak on to powiedział7 „Gwałtownych skoków " Gdyby Bela wyko nała taki „gwałtowny skok", to mój 6a znalazłby się pewnie w suterynie Można wyskrobać do mej jakieś zręczne hscidło „Kwiecie różany" i te rzeczy Przecież ja nawet me wiem, czy ona nie jest mężatką Chyba me W każdym razie obrączki me nosi Ja tez nie Ale nawet gdyby była, to co to ma wspólnego z mężem7 Czy ja chcę ją jemu za brać7 A bron Boże Pewnie nawet bym się nie odważył To musi być komin fabryczny, nie facet Jeżeli jest 99 Chyba napiszę: „Droga Pani Belu". To zbyt poufale. Deklarowanie się zaraz na wstępie. Może po prostu „Szanowna Pani". Zbyt urzędowe. Na j śmiesznie j jest „Obywatelko". „Obywatelko kelnerko." To by rozśmie szyło nawet ją. Ale „Miła Pani" już jest nieźle. Nic nie ryzykuję. Pewnie nieraz dostawała takie listy od marno trawnych. Jak nie wypali, to kuchary się trochę pośmie ją. Tych piętnaście dni jakoś wytrzymam. W ostateczno ści wsadzę łeb w salceson, idąc śladem Kozaka, i prze siedzę w tym salcesonie do końca. Zresztą jeśli jest w niej trochę delikatności, a tak mi się wydaje, sądząc z drobnej buzi i dłoni czy to ma związek?, to nawet gdyby list mógł być atrakcyjny dla personelu kuchni, powinna mimo wszystko uszanować moją próbę zawar cia znajomości. W końcu zamierzam postąpić uczciwie, elegancko i nie będę proponował jej ani łóżka, ani inne go mebla, uchowaj Boże. Zwraca się do niej rekonwale scent, powiedzmy, pacjent, człowiek, który sporo się na cierpiał i który teraz prosi o pomoc. Jest nieśmiały, czuje się osamotniony. Ona, przedstawicielka pracowników szpitala sanatoryjnego, jest po to, aby nieść tę pomoc potrzebującym. Chyba mam prawo poprosić? Co prawda w ramach jej czasu wolnego, ale już moja w tym głowa, żeby jej ten czas umilić; ostatecznie mam trochę wyo braźni i szmalu. Korzyść może być obopólna, jeśli tylko zechce. Więc „Miła Pani" brzmi dobrze, tylko co dalej. Wypa da się przedstawić, nim wyłuszczę prośbę. „Jestem arty stą." O Jezu! To straszne. Brzmi jak: „Jestem linosko czkiem." Nie. To nie to. Trzeba jakoś inaczej. „Znala złem się tutaj z powodu wielu chorób." Tfu! Beznadzie ja. Żebractwo. Coś jak: „Z powodu wielu chorób usilnie proszę, by się pani ze mną zdrzemnęła." W końcu wia domo, że nie przyjechałem tu na premierowe przedsta wienie Teatru Zdrojowego. Z tej prezentacji zrezygnuję. Raczej: „Nie chciałbym być przez Panią źle zrozumia ny." Lepiej. „Przebywanie tutaj wybiło mnie z normal nego rytmu życia." I dlatego teraz chcę wybić ją, ale 100 może być. „Przyglądając się Pani podczas posiłków, do szedłem do wniosku, że jest Pani osobą, która może mi pomóc." Coraz lepiej! „W tym przekonaniu utwierdził mnie fakt, iż mimo ze była Pani świadoma moich wykro czeń przeciwko regulaminowi..." A jeżeli nie była? I ja kie to ma znaczenie? Ale me jest źle. Co dalej? Coś trzeba zaproponować. „I w związku z powyższym pragnę za prosić Panią w krzaki, druga forsycja od schodów." Po ważnie. Bez wygłupów. Trzeba jakoś ogólnikowo. „Wspólne spędzenie czasu przy dobrej muzyce." Sły szysz, Heniu?! Nie, to brzmi zbyt jednoznacznie. Muszę się wystrzegać wszystkiego, co by zrozumiała jako pro pozycję łóżkową. Nie tylko ze strachu. Przez delikatność również. No dobrze. Jadę na czysto! Miła Pani. Nie znając ani Pani, ani Jej zależności rodzinnych, oś mielam się skreślić ten krótki liścik. Jestem pacjentem Szpitala Sanatoryjnego nr 4, w którym Pani pracuje. To daje mi możliwość milczącego obcowania z Panią. Ob serwując Panią, nabieram przekonania, że jest Pani je dyną osobą, która może mi pomóc, jeśli zechce poświęcić mi nieco swojego cennego czasu. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Moje intencje są naprawdę czyste. Zresztą stan mojego zdrowia nie po zwala mi nawet dopuścić myśli, które mogłyby w naj mniejszym stopniu uwłaczyć Pani godności. Mój pobyt tutaj jest dla mnie czymś obcym. Nigdy zresztą nie by łem człowiekiem towarzyskim. Tu jednak bardzo dotkli wie odczuwam brak kogoś bliższego, w sensie znajomo ści, z kim mógłbym zamienić parę zdań, pójść do ka wiarni, kina czy na koncert. Pomyślałem, proszę mi wybaczyć tę śmiałość, że mo głaby Pani, gdyby Pani zechciała, stać się moim powier nikiem i przyjacielem. Gdyby Pani uznała, że jest to możliwe, że jest Pani skłonna przeznaczyć dla mnie choć drobinę swojego 101 czasu, bardzo proszę o zostawienie mi wiadomości w serwetmku na moim stole 6 przed kolacją. Przyjdę pierwszy. Licząc na Pani „tak" i jeszcze raz przepraszając za śmiałość, kłaniam się z szacunkiem Kuracjusz stolik 6 Pisywałem lepsze, ale i tak majstersztyk. Tylko czy ta ciężarówka to zrozumie? Czuję coś w rodzaju podniece nia. Gdy ten list do niej dotrze, cała machina ruszy nie odwołalnie i nie da się jej zatrzymać. Dokąd mnie za wiezie? Mimo wszystko, gdzieś w głębi czuję się nieswo jo. Czuję się winien jakiegoś wykroczenia. Przeciw cze mu? Uczciwości? Lojalności? Przecież nie będzie nic z „tych rzeczy". Może tylko kupa śmiechu. Oczywiście ze mnie. A jednak głupio wobec Laluchy. Jeszcze nic nie ruszyło. Jeszcze mogę się zastanowić. Tak będzie najrozsądniej. Chwilowo odkładam list na stertę zapisanych kartek. Trzeba to dokładnie prze myśleć. Jest już późno. Od jutra czternaście dni do wyjazdu. Myję zęby. Butów już me będę czyścił. Druga w nocy. Nie mogę zasnąć. Wróciła zima. Za oknem ostro sypie śnieg. Jest prawie jasno. Powietrze w pokoju suche. Moczę ręcznik i kładę go na kaloryfe rze. Wracani do łóżka. Podać ten list czy nie? 14 Zanim zdecydowałem się wstać, budzik zdążył już ochrypnąć. Spałem źle i krótko. Leżąc jeszcze w pościeli, myślałem, czyby nie odpuścić dzisiejszego śniadania, nawet gdybym miał ponieść konsekwencje. Ostatecznie mogę sobie kupić w mieście jakąś bułę i mleko. Ale jed nak wstałem. Wierzę, że te regularne, choć dietetycznie wątpliwe posiłki mi pomagają. Może to głupie. Teraz stoję w swojej brązowej piżamce frote i dumam mozolnie, od czego by tu zacząć ten piękny dzionek. Za oknem sypie. Jest szarawo. Z nadzieją na błękit. Coś mi doskwiera. Co? Aha, zimno. Robię parę kroków ku oknu i zamykam je. Przez chwilę siedzę jeszcze na łóżku. Jakoś trudno mi odciąć tę pępowinę. W końcu je dnak wstaję. Oglądam opuchniętą, woskową gębę w lu strze i starannie myję ją tą resztką mydła z domu, która mi pozostała. Gęba przestaje być blada, dostaje trochę rumieńca, choć opuchnięte i czerwone oczy nie pozwala ją uwierzyć, że jestem na nogach od dawna. Szoruję zęby. Zerkam na swój biały fleczer Henderson na przo dzie. Pociemniał znacznie, ale to me powód, by się do niego przyzwyczajać. Język brązowy. Jakiś dziwny na lot. Pewnie od herbaty i papierosów. Nie muszę nosić go na brodzie. Kaloryfer jest duży, pomieszczenie małe. Nagrzewa się bardzo szybko. „Ciepełko bucha w rytmie czacza." Otwieram znowu okno. To niezbędne. Teraz będzie gi mnastyka. Pięć minut macham kończynami we wszy stkie strony świata, plus dwie dodatkowe: „góra" i „dół". Trzeszczy to, zgrzyta, stawia opór, a jednak się rusza. Nie mogę przesadzać. Jeszcze mi ze śmiechu trzaśnie blizna. Ubieram się szybko. Wiążę buty. Rany boskie! — bru dne. Trudno. Na wszystko przyjdzie czas. Pakuję torbę. Ręcznik i bidon. Listy do Laluchy i matki wkładam do kopert i zaklejam. Wyślę po drodze. Schodzę do stołów ki. „Dobrydobry, negonego." Bela kręci się jak wielki bąk. Zupa mleczna, dwa plasterki sera, dwa tłustej kieł basy. Zjadam. Bela kręci się dalej. Co się ma nie kręcić? Dać ten liścik czy nie? O ósmej czterdzieści przewodzę. Idzie mi się raźno. Wyszło słońce. Przymglone, ale słońce. Sypie lekki śnieg. Nie wiadomo skąd. Chmur nie widać. To raczej śniego wy miał. Brokat. Zostawiam kurtkę w szatni. Przedtem jednak wycią gam z niej garść monet i na wszelki wypadek przekła dam je do kieszeni bluzy. No i dobrze robię. Dziś jest ta 102 103 sama co ostatnio. „Płomyczek" nie przysłał odpowie dzi, muszę radzić sobie sam. Obnażam kończyny do tych głównych zgięć. Spodnie zdejmuję, bo ciasne. Woda w lewym naczyniu, tym od nogi, jest zbyt gorąca, ale milczę. Włącza prąd. Znowu to niemiłe uczucie, jakbym wpadł goły w pokrzywy. Po chwili mija, zostaje tylko przykre swędzenie dłoni i stóp, których nie mogę wyjąć ani podrapać. Jakiś idiota za parawanem domaga się, żeby mu dali do oporu. A wyjmij, ośle, wtyczkę i wsadź paluchy do kontaktu. Za chwilę będzie dzwonek i zabieg się skończy. Jak jej to dać. Podać do ręki? Może to za mało? Nie miałem wię cej drobnych. Parę dwudziestozłotówek i drobiazg, piąt ki i dwójki. Dzwonek u sąsiada. Odłączyła go, podłączy ła następnego. Dzwoni mój. Pstryknęła pstryczkiem. Je stem wolny. Wycieram się szybko, ubieram. Sięgam do kieszeni. Wyciągam garść monet. Gdzie ona jest? Coś robi za parawanem. Ręce ma zajęte, ale przy kitlu duże odstające kieszenie, jakby stworzone do wrzucania. Dać przy facecie? A co mi tam. On pewnie też daje. Wsuwani rękę do jej kieszeni, mówię „dziękuję" i w tym momen cie ona odsuwa się nieco, a cała zawartość garści z plu skiem wpada gościowi do prawej wanienki od nogi. I żeby to był koniec. Odruchowo pochylani się ku wa nience i zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć słowo, wkładam rękę w wodę... O Jezusie! Ale mnie dupnęło! Aż się zatoczyłem. Ale baba jest wyraźnie rozradowana. Nie wiem tylko dokładnie czym. W ten niezbyt udany sposób dałem po raz pierwszy. Jednocześnie „odkryłem się". Już nie mogę powiedzieć „nie wiedziałem". Teraz muszę płacić. Opuszczani Zakład. Śnieg jest czysty, ale płytki. W pi jalni tłum dzieciaków. Napełniają, co kto ma. Musiano im niezłych bredni naopowiadać. W końcu przebijam się do kranu, napełniam bidon, kubek wody wypijam du szkiem. Dziatwa jest tym faktem wstrząśnięta, ale zgor szenie dziatwy obchodzi mnie tyle samo co ich rurki, 104 którymi ciągną „Pieniawę" przesadnie wolno. Mali dorośli. Przy bramie parku stoi pocztowa skrzynka. Wrzucam listy i lecę dalej przez miasto. Znowu widzę kilka mniej obcych gąb. Nie jest to jednak w stanie zwolnić moich kroków. Kwadrans po dziewiątej jestem przy papierni czym. Dziś mają otworzyć. O dziewiątej trzydzieści. Je stem czwarty w kolejce. Postanawiani dotrwać. Za kwadrans dziesiąta dama otwiera sklep. Kolejka w mię dzyczasie urasta do dwudziestu osób. Dama, jak to dama, przychodzi sama. Będzie obsługiwać stoisko spor towe. Tej od papierniczego jeszcze nie ma. Cóż mi z tego, że tu jestem pierwszy. Po kwadransie pojawia się kole żanka. Pięć minut prywatnej rozmowy, bo w nocy na mnożyło się wiele spraw. Cóż mi z tego, że ona jest. Ołó wków nie ma. Z rozpaczy kupuję jeszcze dwa tusze, re disówki, dwa bloki techniczne. Papieru do maszyny nie ma. Przeklinam sklepikarki cichutko i wracam do sana torium. Jest dobrze! Dobrze jest! „Ciepełko bucha w rytmie czacza!" Jak to się krzyczało? „Zieeeeemia! Zieeeeee mia! Widzę ląd!" Nagle przestaje mną kołysać. Nagle Sanatorium nr 4 miotane huraganem imaginacji zarzu ciło kotwicę. Schodzimy na ląd, proszę państwa! Szano wni panie! Szanowne panowie! Panie przodem, panowie tyłem! Panie na lewo, panowie na prawo! Pan Wołek prosto! Ja nie „otrzymałem" listu. Ja go nawet nie „dosta łem". On do mnie „przyszedł"! „Przyszedł do mnie list! " Pozdzierał zelówki. Ciernie porwały jego podróżną opończę. Wstrzymywały go wiatry. Paliło słońce. Moczy ły deszcze i kłuły mrozy, a on do mnie przyszedł. O żela znym kosturze, w stalowych trzewikach, ale przyszedł. W mordę mać! Zuch! Bohater! Masz tu order! I dwa dzieścia procent do emerytury! Co tam dwadzieścia, masz trzydzieści! I działkę nad Bugiem! I talon na kur wę i balon, jak mawiał Jacek. I buzi. Z języczkiem. 105 List od Olei! Przez góry nieprzebyte! Przez drogi nie zmierzone! Przez rzeki niezgłębione i nieuregulowane! Jest dobrze! Dobrze jest! Odszczekuję wszystko. Jestem, małym, głupim palan tem. Jestem tłukiem cmentarnym. Niepozbieranym ner wusem. Oślą łączką. Odszczekuję wszystko! Słyszysz, Tyfciu, ten jazgot? To twój pan! Wlazł pod stół i szczeka. Jak on pięknie szczeka! Jakie mieszczaństwo? Jakie kołtuństwo? Kto to powie dział? Odszczekuję wszystko. Wiedziałem, że przyjdzie. Musiał przyjść. Człowiek cierpliwy ugotuje i kamień. I proszę. On do mnie przy szedł. Z Warszawy do Kotliny. Taki szmat drogi. Taki kawał drogi. Taki świat drogi! „Puste koperty"? Zła pio senka. Głupia piosenka. Jest dobrze! Dobrze jest! „Cie pełko bucha w rytmie czacza! " O Jezu, jak się cieszę. Jak Murzyn. List od Laluchy. Szara koperta, a na niej ponalepiane srebrne trójkąty. To cała Olka. On błyszczał już z daleka. Leżał pośród in nych listów, a ja już z daleka go widziałem. Tylko ona robi takie listy. Tylko jej wpada do łba, żeby na szarej kopercie coś nalepić, dodać, zwariować. Przy moim inne to koks. To bure błoto. A to, proszę! Perła brylantowa! Inne są przezroczyste, żadne. „Szanowne", „wielmo żne", „jaśnie wielmożne", „obywatelskie". A tu? Rozstrzelone, wariackie pismo. Trójkąciki. Baloniki. Serpentynki. Fajerwerki. Pierdołki. „Nad. Alexandra." Nie wytrzymuję. Rozdzieram na schodach. Buuuuuuu uu! Ile tu tego! Pięć stron! Takich maluteńkich sreb rnych stron. Może nie są zbyt gęsto zapisane, nawet rzadko, ale pięć jest. O, proszę. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć! Wszystko się zgadza. „Jahutku." Tak się zaczyna. „Jahutek" to właśnie ja. „Jahutek Wołek." I dalej. Fiu, fiu, fiu! „Jest trzecia w nocy." Patrzcie, państwo, a u nas trzecia jest rano! „Wyjdę po Ciebie na dworzec......... ale rano dla jednych to 6.00, a dla mnie 11.00." Nie szkodzi. Na pewno spóźni się pociąg. „Siedzę w domu i sprzątam." Proszę bardzo, a nie mówiłem? „Dzisiaj mam ciężki dzień." Biedactwo. „Napisz ten artykulik dla «Radaru»." Napiszę. „Trza skowskiej się popierniczyło." Każdemu się może. „Kot ka znowu ma cieczkę." Ma cieczkę! „Jedyne moje rozry wki to sauna u Joanny." Sauna u Joanny. „Mam zadanie znaleźć jej samca." Joannie?! Nie, to do „cieczki". „Dzięki za listy." Chyba dostała. „Dbaj o siebie i nie de nerwuj się." Już się nie denerwuję. „Ale masz piśmienną żonę, aż mi wstyd." Jest dobrze, Olusiu, dobrze jest, „Trzymaj za mnie kciuki, a ja za Ciebie." OK! „Ucało wania. Dobrych snów, różowych bąbelków." Nie pisa łem, że to szczyna? „Pisz." Oczywiście. Oczywiście, Olusiu. Zaraz. Nie. Dziś do ciebie wysłałem i na dodatek pocztówkę. Jutro. Najdalej za trzy dni. Trochę cierpliwości. No proszę. Jest dobrze. Dobrze jest. Ciepełko bucha! Bela? A kto to jest Bela? Wpół do szóstej. Za pół godziny kolacja. Kurzę papie rosa, dopijam herbatę. Pali się lampka na stole. Szyby znowu zaparowane. Ale zauważyłem to przypadkiem. Teraz, gdy jest ciemno, to mi nie przeszkadza. Przeszka dza, kiedy nie pozwala oczom uciec na zewnątrz. Nie jest całkiem ciemno. Jest granatowo. Kiedyś używałem takiego atramentu. Nazywał się „Kormoran". Ubogi krewny „Pelikana1. Wiatr pohukuje. Moja radość wyszła już z krótkich spodni. Wydorośla ła. Już nie wrzeszczy i me strzela z procy. Przerodziła się w syty spokój. W zadowolenie. W bezpieczeństwo. Tamta klepała się po biodrach, ta gładzi się po brzuchu. Wygrałem gonitwę. Postawiłem na właściwego konia. Ale gram nie pierwszy raz. To nie jest zwycięstwo przy padkowe. To doświadczenie, które ujmuje radości, dając spokojną, cyniczną pewność. Ryzyka jest tylko trochę. Tyle, by nie zasnąć. List leży na stole. Lubię go. „Jestem z ciebie zadowolony. Masz tutaj. Idź sobie, kup cukier ków albo co..." 106 107 Ale to nieprawda. Nie kłam. Niepokój jest we mnie. On mnie porusza. On zmienia moje nastroje. Przewala je z łoskotem skrzydeł, jak chmury nad Kotliną. Patrz, jak to szybko idzie. Jak w tych przyrodniczych filmach, w których kwiat w minutę zmienia się w ogryzek. To są właśnie chmury nad Kotliną. Widzisz? Jak to błyskawi cznie przeleciało. Białe, różowe, fioletowe i te bolesne, ciężkie, niemal czarne. Spokój. Spokój. Cumulus. Bela? A kto to jest Bela? Przy kolacji poruszenie. Ogłosili wyrok na zabójców. Zewsząd słychać to samo w różnych tembrach głosów i różnych szykach zdań. Dwa razy po dwadzieścia pięć. Pięćdziesiąt. Stygnie ryż z jabłkiem. Zaczynam dziobać. Wydziobuję dokładnie wszystko, tak jak to sobie obieca łem. Nerwowo szukam noża. Znowu nie dali. Jest. Jeden na pięcioro. Smaruję kromkę masłem. Na talerz po ryżu to nie Ritz wsypuję trochę pokruszonego sera, w ja dłospisie było „twarożek". Na chleb kładę szczyptę szczypiorku, solę, gryzę. Potem kawałek makowca. Już w ogóle przestałem wierzyć w śmierć z powodu niedo trzymania zaleceń diety, choć jeszcze niedawno święcie wierzyłem. Oglądam sobie marnotrawnych. Dyskretnie, bez natręctwa, ale nie obojętnie, bo ludzie nie sprzęty. Tu i ówdzie posyłam jakiś uśmieszek niewiele znaczący, ot, takie „przepraszam, że tak długo patrzę, ale pani ma taki uroczy serdaczek". Właściwie spowszednieli mi. Spowszedniał mi nawet ten facet, co wygląda jak stra sznie stare dziecko. Ma grzywkę na oczy i mówi wyso kim głosem. Jest drobny. Ubiera się w jakieś różowe albo błękitne pulowerki, nosi jaskrawe koszule z wielki mi spinkami, a do tych koszul odpowiednio bardziej ja skrawe krawaty, długie, trąba słonia. Wygląda na rze mieślnika, z tych, co produkują plastikowe pistolety „Precyzja" albo gumowe pająki. Mówię na niego „Ze garmistrz", bo jak większość zegarmistrzów świata jest bardzo starym, garbatym dzieckiem. Zza głów i ciał, które są w zasięgu mojego wzroku, 108 wyławiam Kozaka. Dłubie w ryżu, ale w końcu odsuwa talerz. Wodzi spojrzeniem za kelnerką, a potem wycho dzi i siada przy drzwiach stołówki. Już po stronie sali telewizyjnej, jednak przy drzwiach, jakby na kogoś cze kał. Teraz mi go żal. Biedny facet, który nie może się do chrapać swojego ogromnego szczęścia. Śmiesznie nawet o tym myśleć, że przestał być moim konkurentem. Zre sztą nigdy nim nie był. Jest mi trochę głupio. Czyżbym winił siebie o jego baranią zadumę? Mam ochotę go po cieszyć, powiedzieć: „Nie martw się, ośle, nie będzie ta, to będzie inna." Wstaję od stolika. Wychodzę. Niby od niechcenia sia dam przy Kozaku, na sąsiednim krześle, spoglądając tak ani na telewizor, ani na niego. A on bez żenady gapi się w tę całą Belę i, chcąc mu jakoś pomóc, mówię poufale: — Niezła, co? — Wysoka. Brzmi to tak, jakby „wysoka" znaczyło „najpiękniej sza". Jest jednak w jego głosie jakiś cień zwątpienia, beznadziei, czegoś, co powoduje, że znaczy to także „Mount Everest". Więc go pocieszam familiarnie i zara zem nieco garnizonowo: — „Wysoka", jak stoi Jak leży, to „długa". W końcu, co to za długość! I doprawdy nie wiem, kto tu jest idiotą i czy on jest dowcipny czy całkiem głupi, kiedy z nagłym ożywieniem i arcypoważnie mówi: — Będzie z pięć kroków! i Bela? Kto to jest Bela? Bela to jest pięć kroków długo ści, kiedy leży. I nie czuję się swojo. Czemu urwałeś gło wę lalce? Przecież to twoja lalka. Nieprawda. Moja lalka jest w Warszawie. I to nie ja urwałem. To lalka z War szawy jej urwała. Bela? Kto to jest Bela? Gdzieś w papierach leży list do niej. Miałem go podać, ale nie podam. Niech leży. Już nie jest potrzebny. Kto to jest Bela? Tak jakbym sobie przypominał z tru 109 dem. Idzie mi ciężko. Pod włos. Nie. Pamięć nie szwan kuje. Ja nie chcę pamiętać. Nikt nie lubi świadków swo ich słabości. I nie uspokaja mnie to, że świadków nie było, że list nie uruchomił machiny jakichś zdarzeń, któ re być może świadczyłyby przeciwko mnie. Świadek jest. To jestem ja. Ja posiadający sumienie. To moje su mienie. Świadek oskarżenia. Bardzo nie lubimy go słu chać, bo nie można go kupić i gdy już dojdzie do głosu, to powie wszystko, jak było. Jakie „sumienie", ty cholerny psychopato. Jeśli chcesz się powoływać na „sumienie", to najpierw je nakarm! Idź do niej. Przytaszcz to krówsko do swojego 6a, złap za cipę i wymagluj od góry do dołu! Przecież ona tego chce. A jeśli chce, to nawet kiedy wam się uda, nie może być mowy o „sumieniu". Przecież to nie jest uwiedziona małolatka. Ostatecznie, gdybyś się z czymś deklarował, omamił, naobiecywał, a potem wziął swoje i dupę w tro ki, to jeszcze. Można by mówić o „sumieniu", ale tak? Ale ja ją przecież stworzyłem. Ja wiem, jaka ona jest, i potwierdza mi to każdym kolejnym uśmiechem. I wie rzę, że gdyby ten list ruszy w drogę, to wyciągnęłaby rękę. Ja ją krzywdzę. Kiedy była mi potrzebna, była obok. Nie fizycznie. Była osobą, którą mogłem wykorzy stać, która wypełniała mi ten cholerny czas. Obcowałem z nią. Żyje na tych kartkach. Ale nie żyłaby nigdy, gdyby nie było jej naprawdę. To jej faktyczne istnienie pozwo liło przenieść ją na kartki papieru. I za to winienem jej wdzięczność. Za to, że jest, bez względu na to, czy się do mnie kiedykolwiek odezwała i bez względu na to, jakie są jej zamiary wobec mnie. Zrozum, ośle. Skrzywdzić można osobę fizyczną. Oso ba fizyczna to ta potwornie wielka baba, która teraz pe wnie biega po stołówce, pod tym dachem, co go masz za oknem. Czy możesz powiedzieć, że skrzywdziłeś ją w ja kikolwiek sposób? Nie! Nie tknąłeś jej palcem. Nie po wiedziałeś do niej słowa. Uśmiechałeś się do niej tylko, może jedynie jeszcze bardziej głupawo niż do innych. To nie ją skrzywdziłeś. Jeśli w ogóle kogoś, a raczej „coś", 110 to jej obraz stworzony przez siebie. Przypomnij sobie, jak rechotałeś pisząc ten durny liścik. To był list do obrazu. Taki obraz mogłeś wymyślić nawet zainspiro wany widokiem kiosku „Ruchu". Więc, czy skrzywdziłeś kiosk „Ruchu"? Idź do niej i zapytaj: „Czy pani czuje się skrzywdzona?" I wiesz, co ona ci powie? Ona ci nic nie powie, tylko poleci do lekarza z informacją, że temu z 6a trzeba dać na uspokojenie, bo mu się rzuciło na mózg! Nie! To nie tak! Oczywiście nie powie mi, że czuje się skrzywdzona, ale nie powie mi dlatego, że ona jeszcze o tym nie wie! Jednak skrzywdzona jest. Gdyby tobie te raz w Warszawie skradziono gitarę, byłbyś skrzywdzony nie wiedząc o tym. Co innego znaczy „poczucie krzy wdy", a co innego faktyczna krzywda. Ona nie ma po czucia krzywdy, ale krzywda została jej wyrządzona. To tak jak gwałt na wariatce. Zrozum! Nie mając poczucia krzywdy, nikt nie będzie zgłaszał pretensji. Jeśli nie wiesz, że ci skradziono gita rę, nie poinformujesz o tym organów ścigania. Ale krzywda się stała! Moje sumienie budzi się nie dlatego, że ona zgłasza pretensje, ale dlatego, że stwo rzyłem powody, dla których mogłaby te pretensje zgło sić! No to idź do niej, idioto, i powiedz jej, że jej skradłeś gitarę, że ją zgwałciłeś, bo jest wariatka, i że się bardzo kajasz, i to się więcej nie powtórzy, a ona obśmieje się jak jeszcze nikt w Sanatorium nr 4, a potem kopnie cię w dupę i wyrzuci za drzwi! Nie. Tak nie mogę ze sobą rozmawiać. Nie mogę ze sobą rozmawiać takim tonem. Rozsądna rozmowa musi się opierać na szacunku dla interlokutora. To jest zwy kłe chamstwo. Nie mogę się denerwować. Nie jestem je szcze całkiem zdrowy. Zresztą Ola prosiła. Odłóżmy tę rozmowę na potem, jak się trochę uspokoisz. Ja jestem spokojny. 111 Gdzie jest racja? Gdzie jest sprawiedliwość? Gdzie jej szukać? Prawo jest z gruntu niesprawiedliwe, bo fawo ryzuje tych, którzy lepiej rozeznają się w jego literze. Ale tu nie ma litery prawa. Tu jest sumienie, a to dwie, bardzo odległe sprawy. Znowu zaczynasz! Dostaję powoli świra. Dobrze, że przyszedł ten list od Oli. To bardzo dobrze. W tym burdelu mam wreszcie coś trwałego. Tylko list? Nie. Aż list. To znacznie więcej, niż się mogłem kiedykolwiek spodziewać. Teraz idę spać. Może uda mi się szybko zasnąć. Wy rzucę pety, bo Ola bardzo nie lubi pełnych popielniczek. Wczoraj o tym nie pomyślałem. Nie. Jeszcze nie. Sprawy zaczynają się gmatwać. Nie wiem, o co chodzi. Przestaję mieć kontrolę nad tym, co robię. Zdominowały mnie kartki, litery, zdania. Zdeter minowały mnie wątki prowadzące te zdania. Nie trzy mam ich cugli. Lecą samopas. Ja nie mogę wyskoczyć. Za szybko, za późno. Z każdą sekundą jest „po". Na tych kartkach coś się toczy. Ja już nie wiem co. Nie wiern, gdzie prawda, a gdzie skłamałem. Po co to robię? Czemu to służy? Co z tego ma wyniknąć? To już staje się nie bezpieczne. To już przestało być dokarmianie czasu. Jemu już nie starczają okruszki na parapecie. Dziobie mnie po rękach. Chce coraz więcej. To już nie jest zaba wne. To zaczyna być obłędne. Przecież nie mogę cały czas czyścić butów. Ale cel. Jaki to ma cel? Po co są te kartki, na które wysypuję mrówki liter? Po co to komu? Mnie? Czy to ma być książka? Czy to już jest poligon? Czy to ma być, czy to ma być dla ludzi? Czy to ma być materiał dla psychiatry? Jak mam złapać ten czas, który boleśnie o sobie przypomina? Czy mam go gonić? Czy mam siąść, położyć się, patrzyć na budzik? Co mnie to wszystko obchodzi. Dostałem list od Oli. Czy to nie po winno mi wystarczyć? Czy kino nie jest dla mnie? Czy nie dla mnie jest telewizor na dole? Czy nie dla mnie? Więc czego chcę? O co mi chodzi? Na rany boskie, czy tak ma 112 być jeszcze czternaście dni? Bela? Kto to jest Bela? Co ja tu robię? Gdzie jest moje miejsce? Kim są ci ludzie, któ rych słyszę za ścianą? Dlaczego jestem z nimi? Czy oni mnie wybrali? Czy ja wybrałem ich? Więc co tu robię? Nie wiem nawet, gdzie jest dworzec. Jestem prawie zdrowy. Ta blizna to jest kropka To było. Jest „po". Więc co ja tu robię?! Czy tak będzie jeszcze czternaście dni? 13 . , Teraz mówię do siebie jak do dziecka. Nieprawda, mó wię do słów, które napisałem wczoraj. Mówię do siebie zostawionego na poprzedniej kartce. Mówię do siebie wczorajszego. Mówię do siebie, który już nie istnieje, który byłem wczoraj, który umarłem, który umieram z każdym ułamkiem sekundy, który umieram po tysiąc kroć w każdym ułamku. Teraz mówię do siebie jak do dziecka. To było wczo raj. Ten facet w czarnej skórze, lekko zgarbiony, to byłeś ty. Ten facet w czarnej skórze, lekko zgarbiony, to jesteś ty dzisiaj. Ale z „ciebie wczoraj" zostało tylko zgarbie nie i czarna skóra, która być może, też nie jest tą samą skórą; nas jednak nie obchodzi skóra. Teraz mówię do siebie jak do dziecka. Jesteś tu, bo je szcze jesteś chory. Tu w Kotlinie, w Sanatorium nr 4 le czysz się. Tak będzie jeszcze trzynaście dni. Musisz to wytrzymać. Przecież wiesz, że czas to tylko żigolak. Masz być dzielny. Ola o to prosiła. Ola napisała list. Na pisała, że trzyma za ciebie kciuki. Rozumiesz? To tylko trzynaście dni. Rozumiesz? Powtórz! „To tylko trzynaście dni." Teraz już siedzę na łóżku. Spokój. Spokój. Wróć do swojego rytmu. Sam sobie go nabiłeś. Nie chce mi się wstać. Nie chce mi się spać. Nie chce mi się iść na śnia danie. Jestem zupełnie OK. Jakby nie było nocy. Jakby nie było nic. „Wróć do swojego rytmu. Sam sobie go 113 nabiłeś." Widzisz? To jest okno. Dziś już nie ma pary. To ważne. Nie ma pary. Dziś jest mróz. To są plączą mrozu. Do połowy szyby. To jest budzik. Ten budzik jest be żowy. On wskazuje godziny. On cię obudził. Załóż trepy. Spróbuj włączyć radio. Będą coś gadali. Radio jest dla ciebie. Będą gadali do ciebie. Radia nie włączę. Mam jeszcze dość siły. Moje czynno ści są już rutynowe. Nie budzą emocji. To dobrze? To źle? Umywalka, kran, woda, twarz, oczy, szczoteczka, pasta, zęby. Zęby. Zęby. Dziś mam iść do dentysty. My dło, dłonie, twarz, woda, szczypie, ręcznik. Ręcznik. Za pakować. Zabieg. Okno. Otworzyć okno. Przysiady. Wy machy. Skłony. Wystarczy. Gatki, podkoszulek, skarpe ty, spodnie, buty, bluza. Klucz. Okno. Zamknąć. Zamek. Otworzyć. Klucz. Schody. Korytarz. Stołówka. „Dobry dobry, negonego." Zimno. Bardzo zimno. Mróz. Słońce. Pies. Patrzy w górę. Pies rzadko patrzy w górę. Patrzy na drzewo. Sro ki. Pies obszczekuje sroki. Zabieg. Jak wczoraj. Chińska róża. Jak wczoraj. Nie. Jak przedwczoraj. Kupuję kwiaty. Dla dentystki. Tu nic ciekawego. Sta re frezje. Gerbery — nie lubię. Goździki — nie cierpię. Fiołki. Fiołki alpejskie. Siedem. Białe. Tak. Same białe i z listkiem. Mają różowe oczko. Bladoróżowe. Sreberko nie tak. Srebrnym na zewnątrz. Wstążka. Nie ta. Białych nie ma? To różową i zieloną. Listy? Nie. Dzisiaj nie mam listów. Wysłałem wczoraj. Wyślę jutro. Może pojutrze. Woda. Nabrać wody w bidon. U dentystki czekam chwilę. Jest u niej pacjent. Po pię ciu minutach wychodzi. Daję kwiatki. Pani się cieszy. „Te frezje od pana jeszcze stoją." Ja się cieszę. Jest mi bardzo miło. Jest mi bardzo uprzejmie. Proszę wielmo żnie. Dziękuję szanownie. „To poprzednio? — Tak, fle czer." Fleczer Henderson. Dwa zęby prześwietlone. Do uratowania. „Proszę otworzyć usta." „Dziękuję otwo rzyć usta." Maszynka. Coś mi wierci. Szybkoobrotowa. Dmucha z niej wiatr. Wydmuchuje opiłki Hendersona. „Wczoraj ogłosili wyrok w procesie zabójców. Słyszał 114 pan?" „Mhmmmmm." „No i co pan sądzi?" „Mhmm mmm." Kończy. Nie trwało to nawet dziesięć minut. W jeden dzień mogłaby zrobić wszystko. Pewnie nie może. „Proszę jeszcze posiedzieć z otwartymi ustami i nie jeść przez godzinę." Potem wstaję. Oczywiście, że zależy mi na dalszych wizytach. Kiedy? Poniedziałek, wtorek, środa i czwartek. Dziękuję bardzo. Wracam do sanatorium. Ledwo zdążyłem na między posiłek. W ostatniej chwili przypominam sobie, że przez godzinę nie wolno mi jeść. Ale kręcę się na widoku. Niech mnie widzą. Zresztą gówno mnie to obchodzi. Znowu wspinam się po zielonych schodach. Potem w lewo, znowu w lewo i w najdalszym, najciemniejszym kącie korytarza drzwi do 6a. Biorę tusz i wszystko, co potrzebne. Idę do miasta. Siadam na ławce. Rysuję „moją" kamieniczkę od fron tu. Po kwadransie mam dosyć. Akurat przechodzą moi współbiesiadnicy. Maszeruje cały stół, prócz mnie. Szare paltoty. Kołnierze z bobra. Czarne fasowane półbuty. — Może by pan nas tak kiedy narysował? — Na takim mrozie? — Nieeee. Przy stole! Tak właśnie myślałem. „Kurczaki jego mać" częstuje mnie jeszcze „Popularnym" i odchodzą. Ja także odcho dzę. W odwrotną stronę. Dopiero teraz poczułem doku czliwe zimno. Najbardziej ręce. Nacieram e śniegiem, chucham, ale niewiele to pomaga Idę, jak mogę najprę dze. Jest mi zimno nawet w ustach. W pokoju długo leję na dłonie wodę. Stopniowo, coraz cieplejszą. Pieką nie miłosiernie. Parzę herbatę. Wrzucam do niej ostatni ka wałek cytryny. Herbata się kończy. Jednak w mieście nie ma. Więc jeszcze trzynaście dni. Dwudziestego lutego wra cam. Liczę każdy dzień. Nigdy dotąd nie liczyłem ich tak gorliwie. Czy w ogóle liczyłem? Teraz liczę. Jak wię zień, co stawia kreski na ścianie lub ramie okna, jeśli je ma. Jak poborowy na pasku z wojska. Osiągnąć cel. 115 Moim celem jest dotrwać spokojnie, jeśli się uda, do dwudziestego lutego. Cel uświęca środki. Tylko wtedy, gdy uda się go osiągnąć. Głównie wtedy. Radość z jego osiągnięcia? Czy będę jeszcze miał siłę się cieszyć? Moje środki są drakońskie. Ale inne być nie mogą. Nie chcę tu nikogo widzieć. Nie chcę się z nikim wiązać. To jest jeszcze gorsze. Osiągnąć cel. Wśród tych, którzy go osiągają, nie ma wygranych. Nawet jeśli jest on o wyciągnięcie dłoni, płacimy wyciągnięciem dłoni. Czas. Osiągnięcie celu wymaga czasu. Osiągnięcie celu trwa. Nie cieszymy się, gdy czas przemija; cieszymy się, gdy prowadzi nas do celu. Wtedy jest naszym sojusznikiem. Pracuje dla nas. Ale jest jeden. Nie ma „drugiego" czasu. Nikt nie odli czy nam „czasu zmierzania do celu" od tego czasu, który na nas przypada. Więc czas zawsze pracuje przeciwko nam. Jest najemnym żołdakiem. Kupionym sojusznikiem i w końcu zawsze wyciągnie dłoń po zapłatę. Wynajdywanie celów i ich osiąganie jest w gruncie rzeczy nieskuteczną od samego początku próbą wypeł nienia go. Próbą przebłagania. Próbą uczynienia go mniej bolesnym. Celem są ludzie, przedmioty, ciągłe przekraczanie kolejnych barier społecznego wyniesienia, prestiżu. To wszystko jednak zmierza do jednego, do wypełnienia czasu. Do stworzenia sobie takiego życia, które pozwoli mniej boleśnie odczuwać nieuchronność przemijania. Wymyśliliśmy kalendarze. Konstruujemy coraz to do skonalsze czasomierze, ale kontrolowanie czasu nie wstrzymuje go. Najbardziej nawet uważne obserwowa nie śmiertelnie chorego nie jest w stanie stawić prze szkody śmierci. Nasze czasomierze tylko przyśpieszają rytm życia. Zmuszają do wynajdywania wciąż nowych celów. Jesteśmy coraz szybsi, ale to niczego nie zmie nia. Pamiętamy o czasomierzach, ale nie pamiętamy o czasie. Życie jest wycinkowe. „O dziewiątej mam den tystkę, nie mogę się spóźnić." „O jedenastej mam kra wca." Pamiętamy: „dziewiątadentystka", „jedenasta 116 krawiec", ale nie pamiętamy „czas". Nie pamiętamy „przemijanie". Bo to bolesne. Bo to ból. Wszystkie nasze cele i ich spełnienie służą zapomnieniu o bólu. O przemi janiu. Mogliśmy nie stworzyć czasomierzy. Ale dla nas pierwszy czasomierz pojawił się z pierwszym człowie kiem. Z pierwszym człowiekiem, w którym wykluło się to, co nazywamy świadomością. Oto jego oczy, widząc po raz kolejny zachód słońca, kazały zastanowić się. I zastanowił się. I odkrył związek kolejnych zachodów z pojawianiem się nowych zmarszczek na twarzy, nie odczuwanych dotąd dolegliwości z opuszczającą go siłą. Te zmarszczki to była pierwsza, niedoskonała podziałka na linijce czasu. Jeszcze nieprecyzyjna. Naturalna. Jed nak już uświadomiona. Czas był łaskawy dla naszych mózgów. Z jego upły wem rozwijały się one, poruszyły się zmysły konstruk torskie, zaczęło się inne życie, rozleglejsze cele. Ale on tylko w nas „zainwestował". Płacić będziemy tak czy inaczej. Więc jeśli wymyśliliśmy zegar słoneczny i klep sydrę, to po to, żeby sprawniej czynić wszystko, co poz woli nam o nim zapomnieć, a nie na jego chwałę. Wymy śliliśmy po to, by było szybciej, by w swoim życiu móc przeżyć trzy życia pokoleń minionych. Czy przez to le piej, pełniej? Jakie ma znaczenie, czy go na „moment" wyprzedzimy, czy pozostaniemy za nim w tyle? Więc jesteśmy coraz szybsi i nasze czasomierze są co raz doskonalsze, i ja także mam coraz doskonalsze, ra dzieckie. I przeżywamy, choć po łebkach, w jednym ży ciu już nie trzy życia przodków, ale trzydzieści, trzysta, trzy tysiące. Czy oni zmierzyli taką przestrzeń jak my? Ile drogi mógł przebyć łącznie człowiek sprzed 2000 lat? 5000 kilometrów? 10000? Spójrzmy na liczniki naszych samochodów. Zróbmy rachunki naszych wycieczek, na szych wyjazdów. Więc ile? Trzy tysiące istnień tamtych w naszym jednym? Ale czy miarą pełni naszego życia mogą być kilometry, które przebyliśmy? Ile zrobiłeś dobrego? Więc jesteśmy coraz szybsi. I mój zegarek jest radzie 117 cki. I mnie także jest mało tego życia, l na tych stroni cach rozglądam się za czasem, który zginął bezpowrot nie i ginie z każdą kolejną literą, którą stawiam, l każdy, i ja także, chce przedłużyć to życie, które przedłużyć się nie da. Chce przedłużyć życie biologiczne przez nasyce nie go mnogością zdarzeń. Przedłużyć, rzecz jasna, tylko w naszym odczuciu, bo w sensie obiektywnym nie jest to możliwe. Albo przedłużyć je przez wszelkiego rodzaju działalność, której efekty przeżyją nas. Zanotować sie bie dla innych. Zamawiamy swoje portrety, robimy so bie zdjęcia, zakładamy rodzinne albumy. Więc na tych stronach rozglądam się także za minio nymi zdarzeniami, a ściślej mówiąc wszystko, co się tu odbywa, choćbym nawet stwarzał fikcyjną przyszłość, jest już minione, jest „po", l w świetle tej świadomości złośliwie miło jest powiedzieć, parafrazując wytartą mą drość: „Myślenie ma kolosalną przeszłość." To, co tu piszę, nabiera innego rodzaju trwałości. Sta je się zmaterializowaniem myśli, staje się przedmiotem, który ma inną trwałość niż moja. Ale nie przedłuży mo jego życia biologicznego, a jedynie za sprawą niezgłębio nego przypadku może przedłużyć pamięć o kuracjuszu z 6a. Wielu wśród ludzi ma takie skłonności i chwała tym, którzy „tworząc siebie" dla przyszłych, mają na celu nie nieśmiertelność własnego imienia, ale tych przyszłych dobro. Póki co jednak, zabiegamy o przedłużenie życia bio logicznego. Zarzynamy się, zagryzamy, brakuje nam tchu i przeskakujemy nasze cele jeden po drugim. Robi my to za cenę zdrowia. W tej bezustannej gonitwie za przeżyciem krociowej ilości „żyć" to nasze jedyne, ska towane, zaczyna być coraz mniej nasze. Więc cóż mi z tego, że przeżyję tysiąc istnień, i co z tego, że być może ktoś kiedyś powie: „Był taki jeden", kiedy już nie będę mógł pójść z Olka i psem do parku i odkryć kolejny raz z niesłabnącym zdumieniem, że znowu na naszym placu Trzech Krzyży zakwitły magnolie. I co mi z tego, że być może doczekam się rakiety, która wywiezie mnie w ko 118 smos i pozwoli zaoszczędzić sto lat, kiedy tych sto lat ziemskich przetoczy się bez mojego udziału. I z tego strachu przed nieuchronnym stworzyliśmy so bie bogów, którzy mają za cenę głębokiej ziemskiej wia ry zagwarantować nam nieśmiertelność, ale ta nieśmier telność nie jest dla mnie atrakcyjna, chociażby przez te cholerne magnolie. To byłoby dobre, gdybym mógł być „tu" i „tam" zarazem, ale gdybym mógł, to byłbym wy łącznie tu. Więc me mogliśmy nie dostrzec zmarszczek na na szych twarzach. Czas to było odkrycie najbardziej zgub ne w historii ludzkości. Nie proch i nie atom. Atom to jest to, co może skrócić nasze biologiczne życie, ale na wet ostatni człowiek zamykając powieki me może sobie pozwolić na luksus myśli: „Oto z zamknięciem moich powiek przestaje istnieć czas." Ostatni człowiek me może być naszym mścicielem. Bo ten sam czas nauczył nas wiary w nieśmiertelność, która ma pozwolić w ja kiejś niematerialnej istocie mieć jednak wgląd w zmiany dokonujące się w materii. A jeśli nie nieśmiertelność, to, tak czy inaczej, dalej będą zachodzić słońca. Może znaj dziemy siłę i głupotę, by unieruchomić wschody i zacho dy, ale nie będziemy jej mieli, żeby powstrzymać w dro dze skrzypiące osie planet. Więc ostatni człowiek zamy kając oczy, me nioże powiedzieć: „uśmierciłem czas", bo odchodzący ostatni człowiek jest tylko obracającą się w niepamięć jedną z miar czasu. Ściganie się z czasem w gruncie rzeczy nie jest przyje mne. Ścigać się? — nie ścigać się? To bolesna alternaty wa, ale ostatecznie życie to nie przyjemność, lecz obo wiązek, a obowiązki bywają bolesne, I tak ładnie się mówi: „Robię to dla zabicia czasu." Dla zabicia. Prze cież ten smok ma głowy, które odrastają, i zabić się go nie da. I mając to na uwadze, mówię sobie z półsmutnym uśmieszkiem: „Żyję dla zabicia czasu." Bardzo mi żal tych wszystkich zdarzeń, w których uczestniczyłem, a które uszły mojej uwagi. Nie mogłem 119 jednak przeciwdziałać. Mogłem zapisać chwilę po chwi li, ale gdybym robił to ciągle, moje notatki ograniczyły by się do zapisu najprostszych czynności biologicznych i do opisu czynności pisania. Na „normalne" życie nie byłoby już czasu. A najbardziej mi żal tych, które uszły mojej uwagi z mojej winy, w których uczestniczyłem cia łem, ale nie myślą. Tych wszystkich przepitych nocy na zerwanym filmie i taśmie. Żal mi teraz, choć mówię so bie: to warto było przeżyć, to nauka, której znikąd nie wyniesiesz. Za tę „naukę" zapłaciłem cenę bardzo wyso ką, ale i tak mogę powiedzieć, że wykręciłem się sianem. To już nie moja wina, a nawet żadna „wina", że nie mogłem asystować przy operacji, której rnnie poddano. Nie mogę powiedzieć, bym był rozkochany w widoku krwi, a już na pewno nie w widoku własnej, ale cieka wość moja była wielka. W pewnym stopniu zrekompen sował mi ją rodzaj „gościńca" od mojego Szanownego Operatora i doktora Tomasza z podróży, w którą nie mo głem się wybrać pod rękę ze świadomością. Była to garść obrzydliwych sraczkowatych kamyków i parę informa cji dotyczących innych schorzeń, z którymi przyjdzie mi się jeszcze borykać. Piszę „obrzydliwych", mając na względzie wrażliwość osób mogących trafić na te notat ki. Dla lekarzy to nie jest obrzydliwe. Jak sądzę, jest im obojętne, póki nie trafią na jakiś kuriozalny egzemplarz budzący w nich medyczną ciekawość lub skłonności hobbisty. Dla mnie też nie było to nic obrzydliwego. Wzbudzało duże zainteresowanie jako produkt uboczny mojego organizmu, widać bardzo dla niego cenny, skoro nie chciał się go pozbyć sam mimo moich usilnych próśb, złowieszczych gróźb i znachorskich praktyk. Pierwszy odruch to było zdumienie: „Coooo? — takie gówno?!" Jestem przekonany, że chirurdzy słyszą takie „cooo?" parę razy dziennie. Więc na pewno nie obrzydzenie. Gdyby były cudze, być może. Choć chyba nie. Uczucie obrzydzenia u ludzi chorych jest jakby przygaszone. Z bólem pojawia się bowiem coś, co skutecznie je poskra mia. Tolerancja i wyrozumiałość, jednak nie zawsze. 120 Nie moja wina, że nie mogłem asystować przy swojej operacji. To nie było rwanie zęba. I żal mi, bo zdarzenie było dla mnie nietuzinkowe. Ale w obawie o moją wra żliwość zadbano, bym widział jak najmniej. W tę „nie świadomość" wchodziłem uroczyście jak do Pałacu Ślu bów. Wykąpałem się od góry do dołu, o lewatywie już więcej me będzie, i wygoliłem sobie brzuch do gładkości rybiego pęcherza. Zrobiłem to ku niezadowoleniu miej scowego, wędrownego golarza, który latał po szpitalu z brudną brzytwą, oferując swoje usługi i podbierając z kuchni, co się da, wprost do teczki z przyborami. Wampir! Ubrałem się w uroczyste, szpitalne giezło i da łem sobie nalepić plasterek z nazwiskiem, żeby mi przez pomyłkę me wycięto zupełnie innego woreczka i żebym po odzyskaniu „niepodległości" wiedział, jak się nazy wam. Słowem przygotowany byłem dobrze, wypoczęty i spokojny, bo noc dzięki jakiemuś środkowi nie była by najmniej „nocą kawalerską". Byłem skłonny pójść na blok operacyjny o własnych siłach, ale urocza pani prze łożona miała widać przykre doświadczenia z „nadwra żhwcami", do których mnie zaliczała, i zaaplikowano mi zastrzyk. Zrobiło mi się bardzo błogo i w tym błogosta nie, pozdrawiany jak Cezar przez idących na śmierć ani mi przez myśl nie przeszło nic odwrotnego, wyruszyłem w nieznane na białym rydwanie łóżka zaprzęgniętym w dwie karę siostrzykawki. „Na bloku" było zielono jak w akwarium i bardzo we soło. Wszystko mi się ogromnie podobało. I stół opera cyjny, i jakieś mrugające aparaty, i lampa nad stołem, i to, że było chłodno, a najbardziej wesołe czarne oczy pani w zielonym, nie wiem — pielęgniarki czy lekarza anestezjologa. A potem znowu dostałem zastrzyk i wte dy już byłem w siódmym niebie, tak było pięknie, i po dłączyli mi druciki, i lampki zapalały kolorowe świateł ka. I wreszcie zza zielonej maski pani o pięknych oczach powiedziała, żebym się popisał liczeniem do dziesięciu, i założyła mi gumowy kapeć na pyszczur. I chciałem je 121 szcze powiedzieć: „Do dziesięciu? — dla pani do tysią ca! ", ale po „trzy" już mnie nie było. I bardzo żałuję, że nie widziałem tego, co się działo przez kolejne dwie godziny. Żałuję, chociaż wiem, że chciałbym to widzieć jedynie przez ochronną szybę środków znieczulających i obezwładniających, żebym nie podpowiadał: „Rżnij, chłopie, a weź kilofa i rozpier nicz te kamienie! ", i żebym nie daj Boże nie cierpiał. Ale tak się nie da, więc wszystko odbyło się za węgłem rnojej świadomości i tylko domyślam się, że rozcinano płaty mięśni brzucha mam dowód, że flaki nie ruszane od z góry trzydziestu lat pokazały swój siny, pomarszczony pysk, pulsując z niezadowolenia, że wydobyto je z ich ciepłego podciśnienia, a na dodatek grzebią, wyjmują, zamiatają i pohukują odkurzaczem. Domyślam się, że coś mi bezpowrotnie wycięto, a potem mój Znakomity Operator zaszył to wszystko na okrętkę, ale tak zmyśl nie, że odtąd mojemu dwuczęściowemu kostiumowi ką pielowemu nie może się oprzeć żadna plaża. I to wszystko. Pierwsze zdanie, jakie usłyszałem, to, czy mogę unieść się o własnych siłach. Nie mogłem, bo ich nie miałem. Potem sufity. Twarz Oli, która wycierała mi usta mokrą szmatką i coś mówiła, a ja odpowiada łem. Twarz matki, która coś mówiła, a ja odpowiadałem. Twarz ojca, który mówił, a ja odpowiadałem. Ale co mówili i co odpowiadałem? Zabijcie, nie wiem. To byli rrioi pierwsi goście. Za drzwiami czekał już inny gość, by nie powiedzieć „bywalec", który nie opuszczał mnie dłu go. Ból. Jakaś marnotrawna szatynka zatrzymała mnie na schodach, stwierdzając, że często się spotykamy w mie ście i „w ogóle". W ogóle nie wiem, o co chodzi, bo nie przypominam sobie, żebym spotykał ją w mieście i „w ogóle". Ona jednak upiera się przy zdaniu, że się spoty kamy, ale ja jej nie zauważani. To mi sporo wyjaśnia, bo rzeczywiście nie chodzę po mieście po to, by zauważać marnotrawne szatynki, skoro mam je na miejscu. Dla 122 świętego spokoju powiedziałem jej, że jest mi przykro, ale poważnie niedowidzę i właśnie z winy tego kalectwa znalazłem się tutaj. No, może niedosłownie. Coś w tym typie. Ona jednak jest widać zdania, sprzecznego z moim, że jej uroda nie może być niezauważalna nawet dla całkiem niewidomych. Co więcej, skoro już nie widzę najlepiej, to podczas spaceru, który właśnie mi proponu je, nie będą mi przeszkadzały te ciemności, jakie akurat zapadły. Ma już wyznaczoną marszrutę do budki telefo nicznej. Budka znajduje się w miejscu wielce atrakcyj nym także dla miejscowej chuliganerii. Chuliganeria ma zwyczaj gromadzić się w tym uroczym zakątku dla picia wina, smakującego ponoć wybornie w takie parne czer wcowe wieczory jak ten. Powiedziałem, że nie umiem się bić brajlem, a w ogóle mani dużo pracy, więc jeśli chce zadzwonić, to aparat jest w korytarzu, przy recepcji. Mam jednak wyrzuty sumienia. W końcu to chora dziewczyna. Jutro powiem jej „dzień dobry", a jak bę dzie grzeczna i przestanie mnie zaczepiać, to może na wet „smacznego". Dziś jest dwunasty dzień mojego pobytu tutaj. Dwu nasty licząc z dniem przyjazdu. Rachuję czas od opu szczenia mieszkania do powrotu do niego. Nie ma „pół dnia" za dzień pierwszy. Dzisiejszy dzień pewnie policzę podwójnie. Jako osta tni pierwszej połowy i pierwszy drugiej. Nie szkodzi. Mam gest. W ogólnym rozrachunku wyjdę na swoje; odzyskam jeden dzień. Połowa za mną. Teraz będzie z góry. To tak się rnówi. Ale ja wiem, że z góry jest trudniej. Do połowy patrzy się, jak pierwszy dzień się oddala; od połowy, jak się zbliża ostatni. Do połowy żyjemy przeszłością, od poło wy przyszłością. Odwrotnie jak w życiu. Z góry jest trudniej. Niecierpliwie przestępuje się z nogi na nogę. Przedtem tego nie było. Nie miało sensu. 123 Przyszłość była jeszcze zbyt odległa. Rasowy koń przed metą przyśpiesza. Czy wbić sobie w bok ostrogę? Czy uda się prędzej? Nie, raczej nie. Może mi się wydawać, ze prędzej, ale dystans pozostanie ten sam. Zresztą je stem już zmęczony pierwszą połową. Trzeba się poddać rytmowi „na tutaj". Ale teraz wyraźnie, choć z bardzo daleka słyszę tam buryn czasu stamtąd. I teraz on mnie będzie prowadził. Będzie pewnie i z premedytacją zakłócał tutejszy rytm. „Pod górę" ma sens. Jest cel. Zdobyć górę. Gdy szczyt zostanie osiągnięty, zatknięty sztandar, celu już nie ma. Zejść z góry to żaden cel, to żmudna, ale konieczna ro bota. Jak najszybciej dotrzeć do punktu wyjścia. Do po ziomu wyjścia. Droga do podnóża jest jednakowo długa. Droga „do" i droga „od" jest taka sama. Nie wierzę, kiedy mówią: „Teraz to poleci szybko." Więc czy za szczytem mam szukać następnego? Czy po to drapałem się dwanaście dni, by się rozglądać za następnym? Słyszę tamburyn. Powiedziałem „dzień dobry" Beli i powiedziałem „dzień dobry" szatynce. Po co? Nie wiern. Powiedziałem. Teraz będę musiał robić to dalej. Dwanaście dni. To było bardzo nieprzemyślane z mojej strony. Trudno. Od rana sypie śnieg. Jest pochmurnie, ale może się po dobać. Traktory oczyszczają przejścia, pchając coś albo ciągnąc. Sypią piach i popiół z pieców. Skacowani nar ciarze ożywili się wyraźnie. Poubierani w ocieplacze i kombinezony montują narty na bagażnikach i odje żdżają w pośpiechu w sobie tylko znane miejsca. Przy pijalni szpanerska maszyna. Za kierownicą szpanerska panienka. Wygląda na wczasującą się prostytutkę. Nie jest ładna, ale stać ją na to, by się za nią oglądano. Na pełniani wodą swój szpanerski bidon. Stać mnie na to Jestem już po przewodzeniu. Odbyło się bezboleśnie. Ściślej mówiąc, nie całkiem. Baba wylała mi wrzątek na nogę. Chwalić Boga, niewiele. Nawet nie syknąłem. Mu siała jednak wiedzieć, że mi dogodziła, bo strasznie 124 przepraszała i odruchowo zaczęła mi gładzić poparzone kolano. Wtedy syknąłem. Ale mściwy nie jestem. Wrzu ciłem jej w kieszeń to, na co czekała. Być może zaintere sowanie piekącym kolanem sprawiło, że tym razem zro biłem to płynnie, obojętnie i prawie bezdźwięcznie. Aż się zdziwiłem. W szatni na dole spotkałem Kozaka. Jego widok mnie zaskoczył. Mało brakowało, bym krzyknął: „Witaj, Ko zak. Jestem zdumiony. Kozak znalazł się tu wbrew mo je woli. W niezgodzie z rolą, którą dla niego przezna czyłem. Miejsce Kozaka jest przy kuchni, przy tym odle głym stoliku, niedaleko okienka „zwrot naczyń". Jego miejsce jest przy drzwiach stołówki. Jego rolą — tęskne patrzenie za Belą. Wzdychanie i ważenie sił w sobie. Uczucie, które nim rządzi, to nadzieja na Belę. Nadzieja na to, że powali tego smoka i że smok będzie mu dozgon nie wdzięczny. Że smok będzie skamlał. „Powalaj mnie częściej, szewczyku, choćby dziesięć razy dziennie." Więc Kozak zdumiał mnie i zdenerwował zarazem. Wy skoczył mi z tramwaju na długo przed przystankiem. Zapomniałem, że to kuracjusz jak wszyscy inni9 Że przyjechał tu moczyć swoje zasuszone gnaty w szczynie i popijać „Pieniawę". Nie! To on się zapomniał. On za pomniał, kto tu rządzi. Jestem na niego wściekły. Czy ty nie rozumiesz, durniu, ze twoja przyszłość zależy ode mnie! I to bez względu na to, czy uda ci się na chwilę wymknąć jakąś szparą po łyk „Pieniawy", czy nie. Cały jesteś we mnie. Jesteś w moim długopisie. Popatrz. Ten czarny długopis z napisem „Koral" to jesteś ty! Ten dłu gopis nie będzie moczył twoich zasuszonych gnatów w szczynie ani wlewał w ciebie „Pieniawy", bo ja sobie tego nie życzę! Rozumiesz? Ten długopis wyznaczył ci inną rolę, a od ciebie zależy niewiele. Tyle tylko, czy ten długopis będzie ci bardziej czy mniej łaskawy. Więc się staraj, a nie pożałujesz. Chcesz Belę? Ona także jest tu taj. Jej pięć kroków długości, dwa balony cyców, któ rych nie tknąłeś, i bordowy łeb. Staraj się, to będziesz ją miał. Dla mnie to mały wysiłek. Mogę wszystkie twoje 125 kompleksy, wszystkie twoje obawy i całą tę twoją nie śmiałość zgasić jednym ruchem. Jak peta. Mogę zapalić Belę do białej czerwoności. Mogę wam urządzić taką noc, o jakiej ci się nie śniło. Taką, że to zasrane Sanato rium nr 4 zapadnie się w śnieg aż po dach. Chcesz, to odetnę was od całego świata. Zaniosę z całym budyn kiem lub tylko pokojem, wybierz sobie któryś, w najpię kniejsze miejsce w Alpach. Chcesz, to ci ją dam. Chcesz, to odwrócę od ciebie przywiązanie twojej brzydkiej żony. Nie masz żony? Dostaniesz. A potem odwrócę. To wszystko jest w tym czarnym długopisie „Koral". Tylko się staraj. I powoli gódź się z myślą, że nigdy nie zosta wię was samych. Nigdy nie będziecie we dwoje. Będę kapał z kranu w waszej łazience, będę siedział z tyłu wa szego samochodu, mogę dać, przycupnę w nogach ka żdego łóżka, w którym przyjdzie się wam kochać. Z dłu gopisem „Koral" w ręce. Więc zgoda? To teraz wracaj do sanatorium, siądź sobie przy drzwiach stołówki i czekaj. Wrócę po ciebie. Bela. Kto to jest Bela? Prawdziwa Bela jest we mnie. W czarnym długopisie. Ta, która krząta się gdzieś pod moim dachemtarasem, nie istnieje. Ta, która myśli te raz być może o talerzach, o obiedzie, o nowej kiecce albo o czymś równie mało istotnym, nie istnieje. Nie wie i na wet się nie domyśla wśród tych talerzy i kiecek, że jej prawdziwa postać jest jeszcze uśpiona w czarnym dłu gopisie, ale w każdej chwili może się przebudzić jak Go lem. Gdyby wiedziała, pewnie wiedziona babską inteli gencją próbowałaby wykraść „Koral" lub go zniszczyć, ale ta idiotka nie wie, że to najzwyklejszy w świecie dłu gopis, że może go zastąpić każdy inny. Czerwony z napi sem „Opal" i niebieski „Beryl". Każdy. Bela jest we mnie. I tylko ona może siebie mnie wykraść. Nie zrobi tego jednak, bo nic nie wie. I nie zrobi tego, bo ja nie chcę mieć nic wspólnego z tą Belą, która być może teraz właśnie żongluje talerzami w kuchni albo myśli o nowej kiecce. Więc kto to jest Bela? Bela jest to moja tajemnica. 126 Bela to jest tajemnica czarnego długopisu lub jakiegoko lwiek innego. Tajemnica, o której nawet ja nic nie wiem, ale mam tę przewagę nad innymi, że wiem o istnieniu tajemnicy. Ode mnie zależy, jak i kiedy wychyli się ona z mroku i jaka treść ją wyjawi. To ja wyznaczam rolę Beli. Gdy będę chciał, uczynię ją swoją wyuzdaną ko chanką i wykreślę wszelkie obawy, bo i ja jestem we władaniu czarnego długopisu. Ale jestem jego najbliż szym doradcą. Jesteśmy jednią. On nie istnieje beze mnie i ja bez niego. Jesteśmy zgodni. On mnie słucha, ja słu cham jego. To my wyznaczamy rolę Beli. Ja. Jak Jezus Judaszowi. Masz tu, Bela, trzydzieści złotych. Jutro mnie zdradzisz z Kozakiem. A nie zapomnij kupić kono pnego sznura! List. Już nie potrzebuję listów. Teraz jestem w stanie stworzyć sobie cały świat, sam za pomocą długopisu „Koral". Większość listów przychodzi za późno. „Po". Wszystkie listy przychodzą za późno. Łżesz, ty idioto! Już ci się całkiem popierdoliło. Gubisz się w zeznaniach. Już nie wiesz, co jest co. Zresztą dobrze wiesz, ale w tym stanie bezwładnego bałaganu, który sam zrobiłeś, zaczy nasz czuć się nieźle. To jest twoja ucieczka. Twoja ucie czka od pytań. Pytań zadanych przez ciebie. Pytań, na które nie znasz odpowiedzi, bo brak ci wiedzy, doświad czenia i Bóg wie czego jeszcze prócz tupetu. To jest two ja ucieczka od pytań, które ludzie zadawali sobie już ty siące lat temu i znaleźli na nie odpowiedzi głębsze od twoich po stokroć, choć i tak nie sięgnęli dna. Ale to, że nie sięgnęli dna, nigdy nie wywołało w nich histerii, ly natomiast spokorniałeś szybko i z podkulonym ogonem uciekasz w psychopatyczne iluzje. Bo jest ci wstyd, że nic nie zyskałeś z tych paru tysięcy lat dzielących cię od tamtych. Więc nie kłam teraz, tchórzu, że ten list od ma tki jest ci obojętny, bo to możesz mówić do swojego dłu gopisu, nie do mnie. Ten list cieszy cię jedynie trochę mniej niż pierwszy, tak jak słońce o poranku cieszy mniej niż to o wschodzie, bo to o wschodzie zapowiada 127 piękny dzień, a to o poranku już z tego dnia szczyptę uszczknęło. I powiem ci, jak będzie dalej. W południo wy upał będziesz klął, o zachodzie odetchniesz z ulgą, a o północy znów zatęsknisz za wschodem. A teraz weź ten list i przeczytaj go. Po obiedzie poszedłem na werandę, gdzie parę dni temu rysowałem. Tam jest palarnia Sanatorium nr 4, a zarazem jego główne wejście, stąd panujący wiecznie ziąb. Jest to jedyne oprócz stołówki i Zakładu miejsce spotkań marnotrawnych w ich sanatoryjnym wydaniu, spotkań, w którjch moje uczestnictwo jest uzasadnione. Ich życia w pokojach mogę się tylko domyślać, ale nawet nie próbuję, wystarczy mi, że słyszę nocą. Tu przychodzą palić. W „numerach" nie wolno, a tu jest nieco cieplej niż na balkonach. Przychodzę tu czasem, bardziej dla nich, bo palę w pokoju. Przyglądam im się, z rzadka powiem jedno lub dwa słowa. Do nikogo z nich nie jestem przyporządkowany ani nikt z nich nie jest przyporządkowany do mnie. Żyjemy w jakiejś dziwnej symbiozie, trochę jak rośliny w ogrodzie botanicznym, a raczej żyję jak roślina egzotyczna, którą posadzono w obcym lesie i przyjęła się nie dla lasu, ale dla ziemi, z której czerpie pokarm. Nikt nie zna mojego imienia, a w każdym razie nie zwraca się do mnie po imieniu i tak jest dobrze. Na blacie portiernirecepcji przy palarni znalazłem dziś list od matki. Ucieszył mnie Wróciłem do pokoju i przeczytałem. W liście był skrawek gazety z horoskopem miesiąca. Matka przysłała mi go w głębokim widać prze konaniu, że nie wiem nic o dwunastu dniach, które jesz cze mam przed sobą. Horoskop beznadziejnie głupi, jak większość gazecianych horoskopów, i aż obelżywie od wrotny do tego, czego się spodziewam, a więcej, co wiem na pewno. Nie mogę więc odmówić sobie przyjemności przepisania go na tej stronie i niech to będzie przykład pomnikowej ignorancji astrologa, który nie odróżnia planety od piłki tenisowej, wciśniętej w siatkę okalającą kort. 128 r l „Bliźnięta 21 V —21 VI Twoje szczęście w czarowaniu ludzi od pierwszego wejrzenia i tym razem da znać o sobie i przyczyni się do nawiązania serdecznych kontaktów z kimś poznanym przelotnie, kto cię jednak zapamiętał. Pamiętaj jednak, że często zdarza ci się popsuć pierwsze wrażenie przez własną niecierpliwość lub pewien brak subtelności. A te nowe kontakty mogłyby rozwiązać twoją dość skompli kowaną sytuację, więc warto dbać o panowanie nad sobą i zachowanie cierpliwości, nawet wtedy, gdy nie wszystko ci się podoba. Spróbuj." Wyrzucam do kosza fachowe rady astrologa. Biorę ka rtkę i piszę krótko: Droga Mamo. 9 2 85 Dziś dostałem drugi list od Ciebie. Na pierwszy odpo wiedziałem dwa dni temu chyba, a przez dwa dni nie wiele tu się zmieniło. Tu się w ogóle niewiele zmienia, prócz czasu i pogody. Gdyby nie to, że liczę dni do wy jazdu, mógłbym pomyśleć, że to jeden dzień, beznadziej nie długi i nudny. Na zabiegi chodzę. Nie opuściłem ani pół. Jem, co mi każą. Nie jem, czego nie każą. Towarzystwo mam, ale nie korzystam z jego usług, bo na nic nie jest mi to po trzebne. Owszem, jakieś wycieczki podobno organizu ją, ale nie interesuje mnie zwiedzanie kiosków „Ru chu", zresztą dość się już w tym krótkim życiu najeździ łem, żebym na widok autobusu miał otwierać gębę z po dziwu. Horoskop przeczytałem i w pełni zgadzam się z przed mówcą, chociaż zupełnie nie wiem, o co mu chodzi. O imieninach Ojca nie musiałaś mi przypominać zro bił to sam przed moim wyjazdem, a szczególnie, gdy wśród nadawców na kopercie wymieniasz także Jego. Rzecz jasna, zaraz napiszę i wyślę Mu w poniedziałek Nie gniewaj się, że nie mam nic więcej do powiedze 129 nią, ale okoliczności nie sprzyjają pisaniu elaboratów. Całuję Cię serdecznie, prosząc, abyś na siebie uważała. . , Janek PS Ucałowania dla całego towarzystwa. Bardzo żałuję, że nie będę na imieninach. Możesz mi zostawić kawałek tortu. Jeśli przeżyję tutejszą dietę, to nie zaszkodzi mi z pewnością. Napisanie listu do Oli postanowiłem przełożyć na ju tro. I tak wyślę go dopiero w poniedziałek. Szatynka marnotrawna kręci się koło mnie coraz śmielej. Nie mogę przecież wychodząc na posiłki zakła dać peruki i farbować brody! Powoli staje się bezczelna. Robi wszystko, aby otaczającym nas ludziom zakodować w pamięci, że oto my dwoje mamy być traktowani jako jedno. Nie mogę przystanąć, bo zaraz jest obok i szcze rzy te swoje kły. Wycofuję się więc błyskawicznie, co też nie jest dobre, bo robię koło siebie niepotrzebny ruch, co więcej, wychodzę na jakiegoś impotenta. Ich zdaniem szatynka jest „i owszem", ale ich zdanie obchodzi mnie akurat tyle, co osoba, na której temat je wypowiedziano. Nie wypada mi jednak okazywać jakiegoś lekceważenia czy pogardy, bo ich nie czuję, więc jak dotąd ograni czam się do uśmieszków typowych dla ciężkiego nieżytu mózgu i do tych idiotycznych ucieczek, które moim zda niem cofają mnie w rozwoju o jakieś dwadzieścia parę lat. Czy, nie daj Boże, ta wariatka czytała mój horoskop? Jest dziewiętnasta siedemnaście i trzydzieści sześć se kund. Chryste, muszę coś zrobić! Cokolwiek. Tu. Zaraz. Nie mogę wyjść, ubrać się. Nie. Muszę tu. Muszę zaraz coś zrobić. Nie mogę tak dłużej siedzieć. Nie mogę tak siedzieć z tym długopisem w ręce. Bieleją mi kostki od ciągłego naciskania na papier. Jestem jak pojemnik na tusz. Duży pojemnik. Zasilam długopis. Ściekają myśli, pomysły, słowa. Pojemnik. Ja tylko zasilam 130 długopis. Jestem jego zasilaczem. Muszę coś zrobić. Nie mogę wiecznie patrzyć na przedmioty w zasięgu ręki. Lampa. Żółtobrązowy abażur. Zza niego pudełko od herbaty. Czerwone. Żółty napis: „100 tea bags. Ań eco nomy blend of choice teas." Zielony kalendarz. List do matki. „Tusz kreślarski Perła." Ciasto z kolacji. „Cukier kryształ biały." Szklanka. Nożyk. Łyżka. Dwa złote. Dwie paczki „Carmen". Budzik. Kaseta. Magnetofon. Kartka. Długopis. Dłoń. Ja. JaDługopis. Muszę coś zrobić. Buty! Może buty? Nie. Buty są czy ste. Ale nie są zasznurowane! To nic, jutro rozsznuruję. Zawiązuję. Zawiązuję buty. Starannie. Kokardka na dwie pętelki. Stawiam gdzie zawsze. Pod fotelem. Rów no. Równiuteńko. Kompania reprezentacyjna. Dowódca. Że taki maluśki? Nie urósł. Mało surówki. Ubranie zło żone. Światła się palą. Zgasić? Nie. Majtki. Uprane. Coś zrobić. Obrazki wiszą. Coś napisać. Nie! Tylko nie to! Coś zrobić. Cokolwiek. Wyjść na korytarz. Nie. Trzeba coś zrobić. Coś zrobić! Golę się. Golę się tak jak nigdy. Będę się golił dwa naście dni. Dwanaście długich dni, bez przerwy. Albo z przerwami na papierosa. I posiłki. I zabiegi. Nie! W dupie mam zabiegi! Rozebrałem się do pasa. Najpierw zielona bluza. Ważna bluza. Uszyła ją Ola. Składam sta rannie. Potem podkoszulek. Czarny. Żółty napis: „Vi deogaming". Składam starannie. Chudy. Sześćdziesiąt kilo. Różowa blizna. Dżdżownica. Puszczam wodę. Po zwalam jej lecieć długo, długo. Musi się nagrzać. Musi parować. Rozgrzanym ostrzem lepiej się golić. Zakła dam świeży nożyk. Podwójne ostrze. Kładę pod stru mień wody. Niech się nagrzewa. Naciskam przycisk pu szki z kremem. Na palec wychodzi z sykiem biały kokon. Starannie rozprowadzani po policzkach, po szyi, poniżej brody. Dokładnie. Powoli. Jakbym to robił ostatni raz w życiu. Golę się. Pomaleńku. Najpierw prawy policzek. Pio nowe pociągnięcia maszynką do linii brody i stop. Żeby nie za daleko. I znowu. I stop. I jeszcze raz. Lewy poli 131 czek. To samo. Nadymam go jak trębacz. Tak wygodniej i lepiej widzę. Szyja. Podnoszę wysoko brodę. Chuda. Grdyka średnia. Usta w podkowę do dołu. Lewą ręką podciągam włosy brody, żeby głębiej sięgnąć. Ciągnę maszynką z góry do dołu, a potem odwrotnie. Dotykam palcami skóry. Jeszcze nie. Poprawiam. I jeszcze raz kła dę krem. I jeszcze raz przesuwam maszynką. Starannie spłukuję twarz. Wycieram ją ręcznikiem. Szyja jest mo cno różowa z drobnymi krwawymi punkcikami. Nowe ostrze. Policzki błyszczące, chłodne i gładkie. Przecie ram pachnidłem. Przez moment piecze. Znikają czerwo ne punkty, ale szyja jeszcze jakiś czas pozostanie zaró żowiona. Przyglądam się swojej twarzy. Nie mogę o niej nic po wiedzieć. Ani dobrego, ani złego. Jest moja. Nie widzę jej. Dostrzegam jedynie zmiany. Podobno można z niej czytać. Z każdej. I codziennie wraca się do tej lektury. One przy makijażu, my przy goleniu. Szukamy jej, tej swojej, w witrynach mijanych sklepów i szybach samo chodów. Tęsknimy za spojrzeniem na siebie z zewnątrz. Moja twarz zmienia się bardzo. Szczególnie w ostat nich miesiącach. Teraz policzki wypełniły się już i oczy jakby się schowały. To teraz. Jeszcze do niedawna skóra załamywała się na progach policzkowych kości. Oczy były duże, wyraźne. Ola mówiła, że wyglądam szlachet nie. Bogusia mówiła, że wyszlachetniałem. Ola i Bogusia dzielą większość zdań na pół, ale to nie znaczy, że zdanie nie było prawdziwe. Musiało być prawdziwe, skoro za uważyłem to nawet ja, obcujący z tą twarzą na co dzień. Chodzę z nią. Jem z nią. Z nią czyszczę buty, a nawet sypiamy ze sobą, choć nie przyznałem się do tego Lalu sze. Więc i ja to zauważyłem, a co dopiero Bogusia, która widziała mnie tuż przed szpitalem, a potem zaraz po. Bogusia powiedziała, że mam szlachetną twarz. Co mo głem odpowiedzieć. „Cierpienie uszlachetnia." To mo głem powiedzieć, siląc się, aby zabrzmiało jak żart. Ale to nie był żart. Bogusia to chyba wie. Nie przypominam sobie, żeby się uśmiechnęła. 132 Wyszlachetniała mi twarz i innym wyszlachetniały Z bólu? Może. To nie reguła. Nie można powiedzieć, że rwanie zębów swędzi, tak jak nie można powiedzieć, że ten spuchnięty ryj po rwaniu jest szlachetną twarzą. Ale bolało? Bolało. Nie można powiedzieć, że gęba potrza skana w wypadku jest szlachetna. Ale bolało. Twarz szlachetną kojarzymy zazwyczaj z obliczem szczupłym, chudym, a jest przecież wiele dolegliwości, przy których się gwałtownie tyje. W wychudłych twarzach jest tylko pewien szlif, jakaś iskra bólu. Znam takie twarze z tą tlącą się iskrą, ale wciąż grożącą pożarem. Cierpienie nie zawsze uszlachetnia. Ono wyciąga na sze nawyki, nasze przekonania i skłonności z samego dna, nie bacząc, czy chcemy je okazać i nie bacząc na cały kamuflaż, który z mozołem ćwiczyliśmy latami. Ono bez skrupułów, jak zimny oprawca, obnaża nas z całej naszej „wierzchniej kultury", kultury słowa, ge stu, uśmiechów, z tej całej naszej elegancji i wydobywa tę inną kulturę, bliższą pojęciu moralności, bliższą dzie sięciorgu przykazaniom. Tę kulturę, która naprawdę świadczy o nas. I ten kulturalny, inteligentny pan, towa rzyski i skłonny do wszelkiego rodzaju usług nagle staje się potwornym egocentrykiem. On był egocentrykiem, ale kulturalnym, zresztą może dlatego. I teraz ból obna żył go bez pardonu. I oto mamy samo jądro egocentry zmu, samo sedno egoizmu. Teraz cały świat jest walony szpicrutą po pysku. „Dlaczego ja?! Dlaczego nie ten gównowart?! Nie ten sukinsyn?!" I to bez względu na to, na ile jego wartość jest niepodważalna, a na ile jest two rem wybujałej ambicji. Egocentryzm nie umie rachować, brzydzi się porównaniami i to jest jego istota. „Ja i już." Ale takich ludzi nie jest dużo. Zresztą nie wiem na pe wno. Ja nie spotkałem ich wielu. To, że Kazio, leżący w szpitalu już dwa lata, krzyczał z bólu: „Jezusie Chry ste, Królu Nazareński, który konałeś za nas na krzyżu, kurwa jego mać!", jest w najcięższym przypadku wyra żeni utraty wiary, .wyrazem słabości, bo przecież dla nas Kazio był w porządku. Kaziowi słowa układały się w 133 niezgodzie z myślą, bo Kazio cierpiał ponad miarę. I Bóg Kazia z pewnością mu wybaczy, skoro sam doświadczył go tak ciężko. Ten sam Kazio nie zapytał jednak nigdy „dlaczego właśnie ja?" I najbardziej godni szacunku byli ci, którzy wiedząc, że gdzieś głęboko jest w nich złość, nienawiść, egoizm, choćby w szczątkowym wymiarze, minio okoliczności sprzyjających ich wyzwoleniu, trwożnie i wstydliwie kryli to w sobie, przywalając grubą warstwą uprzejmo ści, sympatii, słowem koleżeństwa. I być może wstyd przed odkryciem się z tym, co złe, gdy już pokazaliśmy sobie tyłki i wszystko inne, był siłą pozwalającą zacho wać godność w jej najpełniejszym, a nie tylko powie rzchownym wymiarze. Lecz jest to szlachetność troszkę upodlona, tak jak upodleni są ludzie zdani na czyjąś łaskę. Szlachetność z rumieńcem prośby o wsparcie, szlachetność ze szczyp tą pragmatycznego myślenia, ale nie cwanego wyracho wania, bo na to ból nie pozwala. Szlachetność, która głosi: „Pomogę ci, bo może znajdzie się ktoś, kto pomoże mnie." Szlachetność zabiedzona, co nie pozwala na ni kogo podnieść głosu, nikogo urazić, by przypadkiem nie stracić w nim sojusznika. Szlachetność o psim spojrze niu i z podkulonym ogonem. Szlachetność, która pocie sza się: „Inni cierpią bardziej", ale nie ma w tym naj mniejszego cienia złośliwej satysfakcji. Jest szacunek, podziw i współczucie dla cierpiących bardziej niż „mło dzi adepci cierpienia". W tej szkole nie ma złych ucz niów. Bywają tylko złe odpowiedzi. I to jest ta szlachetność, która każe z całą powagą i najszczerszą troską powiedzieć do innego: „Proszę, niech pan na siebie uważa." I ta szlachetność jest naj świętszym opłatkiem, jakim się można podzielić. Jest potężnym lekiem, którego nie kupi się w żadnej aptece świata, bo wytwarza go ból. I ból jest wtedy drzewem, które oddaje siekierze gałąź na nowy trzonek, rybą, któ ra oddaje wędce ość na nowy haczyk. I o tym leku wie dzą lekarze, ale dawkować umieją go tylko pacjenci. 134 oni Więc moja twarz była szlachetna. Teraz jednak gc,,, swoją chamską normę. Szlachetność bowiem musi być podsycana jak ogień. Musi się karmić bólem. Jest jego jemiołą. Tyle tylko, że za taką cenę nikt nie chce pozo stać szlachetny. Rzadko kiedy też dla podsycenia szla chetności wystarczy pamięć o bólu, bo pamięć o nim też jest bolesna i ją także staramy się eliminować. Szlachet ność wymaga również wyrzeczeń. My jednak nie może my sobie na nie pozwolić. Wyrzeczenia są zbyt wysoką ceną, gdy chce się jak najszybciej wrócić w utracony świat, gdy chce się dogonić miniony czas. Więc byłem szlachetny, że nic, tylko mnie oszlifować i w kruszec. Teraz zostało coś między diamentem a ce głą. Nie chcę zapomnieć, ale zapominam. Strony, które zapisuję, z trudem dźwigają brzemię pretensji, wyzwisk i gróźb. Przestałem być bity, teraz zacznę bić. Innego wyjścia nie ma. Chciałem. Chcę. Może jeszcze coś się uda. Może się uda nie zapomnieć na amen. 11 Dziecko czekające na piłkę, którą mamy mu rzucić, stoi z wyciągniętymi rękami, wierząc, że jest to jedyny wysiłek, jaki trzeba zrobić, by ją pochwycić, że piłka wpadnie sama. I piłka odbija się od jego głowy lub ko lan, a ręce nie przestają być wyciągnięte. Śmiejemy się, więc dziecko się śmieje. Nie udało się? Nie szkodzi. Schodzę na śniadanie. Wiem, że jest niedziela. Dla mnie dzień jeszcze mniej atrakcyjny od innych spędzo nych tutaj. Doświadczenie poprzedniej niedzieli nie nauczyło mnie wiele; ciągle mam nadzieję, że tym razem marnotrawni dadzą odświętny popis i że ta niedziela bę dzie wreszcie wesołym miasteczkiem, że wyciągnie wszystkie swoje stragany, karuzele dowcipów i walize czki z blaszaną biżuterią, że mnie nie pozostanie nic in nego, jak tylko przystanąć gdzieś przy sprzedawcy cu krowej waty, nastawić uszy i oczy na maksymalną os trość, a potem zapisać to, nasączyć tym miodem moje 135 bure kartki. Więc wychodząc z pokoju jestem tak nasta wiony na odbiór, że aż czuję to fizycznie. Uszy naprężo ne jak żagle, oczy wyłażą mi z orbit, ale tak trzymam. I przy śniadaniu siedzę jak to dziecko z wyciągniętymi rękami i nie mogę nawet jeść, bo mi te uszy i oczy prze szkadzają. I czekam na tę piłkę, na linoskoczka, na kolo rowe joja i „pańską skórkę", i nic. Cała energia idzie mi w utrzymywanie uszu w pozycji „baczność". Może dla tego nie było nic, nie stało się nic? Wszystko w normie. Kiedy zauważyłem, że zasypiam wyłącznie ze zmarszczonym czołem, postanowiłem temu przeciwdzia łać. Duży wysiłek wkładałem w rozluźnienie twarzy. Czujnie pilnowałem, by ta twarz ani przez moment nie skurczyła się w jakimś grymasie. I wielokrotnie udało mi się dotrwać tak do świtu. „ . t , t Smyczku mój .. ,„u"f ji • 10 2 85 Sarno niedościgła , •; imr ""if.± ,. Zającu z porcelany. Trzy dni temu dostałem Twój srebrny list. Niemal chwilę przedtem wysłałem list do Ciebie, nie wiedząc o przyjściu Twojego, więc siłą rzeczy nie znajdziesz w nim odpowiedzi na pytania. Także dlatego, że pytań nie było. Nie muszę Ci chyba mówić, jak bardzo się ucieszyłem. Tu jest naprawdę strasznie ponuro. Może to trochę z mo jej winy, ale nic na to nie poradzę, że taki jestem mruko waty, że tyle spraw mnie wkurza i nie potrafię sobie po wiedzieć, że jest w porządku, gdy w porządku nie jest. Cieszę się, że chodzisz do Aśki na saunę, cieszę się, że Furia ma cieczkę, cieszę się, że sprzątasz, cieszę się, że masz dużo pracy, cieszę się, że stolarze przynieśli okna. Martwię się tylko, że w tych ważnych wydarzeniach nie mogę uczestniczyć osobiście. Dzisiaj jest niedziela. Wiesz, jak kocham ten dzień, to też nie bądź zdziwiona, że niezbyt ochoczo wspinam się na „strome granie intelektualnych wyżyn", mógłbym so bie kark skręcić, i omijam ostrożnie „perlące się potoki 136 dowcipu", mógłbym się przeziębić. Nie bardzo wiem, co robić z tymi dniami tutaj. Najchętniej przespałbym to wszystko, gdyby nie było mi szkoda czasu. Ale kiedy już go trochę mam, to głupieję do szczętu. To tak jak z pierwszą kobietą. Marzy się tygodniami o „chacie", o „chawirze", o „kwadracie", a gdy już nam się trafi to drżące i wylęknione tete a tete, najchętniej by się ucie kło. Ostatecznie jednak walczy się, jak kto potrafi, a po trafię widać niewiele, bo idzie mi to ciężko. To, że robię trochę rysunków, już wiesz. To, że robię je z pasją, wie działaś zawsze. Tyle tylko, że moją pasję prowadza na sznurku aura. Albo deszcz, albo śnieg, albo mróz, a naj częściej wszystko do kupy. Rysowanie martwych natur nie interesuje mnie, bo tam, gdzie tyle dzieje się w plene rze, rysowanie martwych jest strata czasu. Więc jak Ci już mówiłem, jest niedziela. Tu się jej nie czuje. „Tu", czyli w sanatoryjnym budynku. Jest tylko nieco większy ruch, bo zjechały się rodziny do marno trawnych i telewizor ryczy od rana. Zjechali się po to, by kolektywnie zasiąść przed telewizorem. I to wszyst ko. Nie ma strzelnicy, nie ma kiełbasek z rożna w ogó le, ani żadnych fajerwerków. Kto wie, czy oni tego całe go „pióropusza" także nie uważają za „dobro konie czne" i nie uciekają od niego, gdy da się uciec. Kto wie, czy nie robią tego tylko dla swoich dzieci. Kto wie, czy i rny kiedyś, jeśli będziemy mieli szczawia, nie zajmiemy się również niedzielnym penetrowaniem tego „wytwor nego śmietnika", gdy nas poprosi. Póki co jednak, poszedłem szukać niedzieli do miasta. Ubrałem się bardzo ciepło, nauczyły mnie przykre do świadczenia, i ruszyłem za szczęściem. Idę, idę i gów no. Ani szczęścia, ani niedzieli. Mróz jak jasny diabeł. Śnieg wysoki, bo w nocy napadało. I miejsca jakby mniej, bo od tego śniegu drzewa przytyły, rozparły się, wypełniły przestrzeń. Ale niedzieli nie ma. Nie ma jej ta kiej, jaką bym chciał widzieć, bez względu na to, czy mi się taka podoba, czy nie. Żadnego festynu, żadnych uciech, odpustu. Nic z tych rzeczy, choć karnawał w 137 toku. Ludzie nie świętują świąt. Chyba nie mają na to siły. Leżą, patrzą w sufit, kontrolują oddech, wstają cię żko na posiłek. Niedziela jest jak Zaduszki. Ponura, śmiertelnie poważna, tylko nie ma ruchu. Miasto nie żyje. Ten brak przejawów życia jest cechą niedziel. Wiem, że jest niedziela, bo kiosk zamknięty, bo sklep zamknięty i ten skrót, który prowadzi do Zakładu Przy rodoleczniczego, zazwyczaj szeroki, wydeptany setkami nóg kuracjuszy spieszących na zabiegi i pobekujących po śniadaniu, ten skrót dziś przestał istnieć. Śnieg za sypał go równo. Nie ma ani śladu ludzkiej stopy. Nawet przy wejściu, na schodach. Jakby ten budynek przezna czony był do rozbiórki. Owszem, gdzieniegdzie są jakieś przejścia, ale też nie znać na nich śladów buta. Tylko ciężkiej, traktorowej opony i pługu do odgarniania. Dziś nie ma Zakładu. Dziś nie ma bąbli, inhalacji, przewo dzenia, szkockich biczów i tego wszystkiego, po co tu przyjechali. W mieście widziałem parę osób. Spieszyli do kościoła. I na tym koniec. Chwilę stałem przed kinem. Walczyłem ze sobą. Grają 1941. Tylko dziś. Ale przegrałem. Nie ze swojej winy. Seans o godzinie czternastej, a kasa czynna od piętnastej trzydzieści. Wyobrażasz sobie? Komputer by tego nie wymyślił. Za głupi. Nie żałuję. Ten film miałby mi wyjąć dwie godziny z jedenastu dni dzielą cych mnie od Ciebie. Te dwie godziny wytrzymam. Na wszelki wypadek zabrałem ze sobą papier i tusz. Ale „wszelki wypadek" nie nastąpił. Z myślą o ewen tualnym rysowaniu wziąłem także drugie rękawice, te z jednym palcem, na futrze, by mieć czyni ogrzać zmar znięte łapy. Założyłem je bez rysowania i wróciłem do „domu". Oto moja niedziela. I taka będzie następna, za sie dem dni, tylko że za siedem dni do Ciebie pozostaną mi cztery. Laluniu. Na zabiegi chodzę, jak kazałaś. Trochę mnie to wszystko drażni, ale chyba w normie. Chadzam do 138 dentystyki. Nie spodziewam się rewelacji. Zawsze jed nak coś. A teraz Cię całuję. Dziękuję za list. I bądź dzielna! Janek pS Ten artykulik, jeśli się nie pogniewasz, napiszę już w domu. Tu ciężko mi się skupić, a także liczę na Twoją pomoc. Wyrazy uszanowania dla Tyfusa i Furci. Aha. Piętnastego tego miesiąca Ojciec ma imieniny. Złóż Mu życzenia, będzie ślicznie. Godzinę przed obiadem postanawiam sam sprokuro wać sobie niedzielę. Wy nie chcecie, to ja zrobię. Urzą dzam sobie niedzielę w łazience. Niedzielną kąpiel. Nie jakąś tam szczynę, tylko normalną kąpiel. Najpierw idę na zwiad. Łazienka jest przy sraczyku, tuż obok czynnego całą dobę gabinetu pielęgniarskiego. Jedna na piętro, ale to wcale nie znaczy, że do kąpieli trzeba się zapisać pół roku wcześniej. Ponure, zimne pomieszczenie z matowym, wysoko umieszczonym oknem. Jedna szyba wykruszyła się z kitu i ciągnie zimno. Wanna duża. W otworze odpływo wym parę petów, widać marnotrawni palą i tutaj. Brudna. Jest jednak proszek do szorowania i szmatka. Zabieram się ostro do roboty. Puszczam wodę, sypię proszek i pucu ję, ile wlezie. Spłukuję dokładnie. W wannie nie ma korka. Idę do siostrzykawki obok i pożyczam. Pasuje. Teraz wracam do pokoju. Rozbieram się. Zakładam swój dziwny zestaw sportowołóżkowy, który miał mi zastąpić dres, ale na miejscu okazało się, że nie musi. Różowe pumpiaste spodnie frote i różowa, nieco jaśniejsza bluza z odważnie wyglądającym napi sem „Jogging", przemawiającym za tym, że jednak jest to zestaw sportowy. Jeszcze tenisówki, mydło, ręczniki, grzebień, szampon i szczotka do rąk. Zamykam pokój. Na kąpiel muszę poczekać kwadrans, bo w międzycza sie, korzystając z mojej usługi, wannę zajęła jakaś da nia,poznałem po głosie. Siadam więc przy wadze i sie dzę. Jak na złość idzie właśnie Bela; ma jakiś interes do pielęgniarki. Taksuje mnie wzrokiem. Musiałem wypaść 139 nieźle. „Jogging"? Uśmiecha się. Ja mam ochotę przy kryć sobie łeb ręcznikiem. Bela mnie denerwuje, chociaż właściwie nie wiem dlaczego. Długopis „Koral" też chy ba tego nie wie. Jeszcze. W końcu baba wychodzi. Ponownie myję wannę. Za mykam drzwi na zasuwkę i teraz już mogą mnie wszyscy pocałować. Puszczam wodę. Wlewam do niej trochę szamponu. Rozbierani się i wchodzę. Zaraz jednak wy chodzę. Raczej wyskakuję. Dolewam zimnej i wchodzę znowu. No i wyciągam się na całą długość, jaką posia dam, i patrzę w kostropaty sufit jak we włoskie niebo, i myślę, że mógłbym tak przeleżeć tych jedenaście dni, które mam przed sobą. Ale długo nie myślę. Biorę mydło i myję się dokładnie poczynając od blizny, jakbym chciał zmyć z siebie te wszystkie kąpiele w szczynie, a nawet czterokomorówkę. I myję głowę i brodę, i szo ruję stopy ostrą szczotką, a potem leżę jeszcze i leżę, i strach mi wyjść, bo z zaparowanego od góry do do łu okna dalej wieje. W końcu wstaję. Wody nie wypu szczam. Niech mi chociaż będzie ciepło w nogi, gdy będę się wycierał. I tak, jak to było, tylko w odwrotnej kolejności zakła dam to wszystko i różowy kaftanik, spłukuję wannę, od daję korek siostrzykawce i wracam do pokoju. I znowu się rozbieram. Ciało jeszcze me zdążyło ostygnąć, znak, że morderstwo popełniono niedawno, i jeszcze nie zeszły ze mnie czerwone plamy od gorąca i mydła. Jest już późno. Do obiadu zostało dziesięć minut, więc szybko się ubieram. Zakładam swoją piękną bluzę „Pop One", a jak, i czysty, pachnący idę zryć. I nikt nie jest taki śliczny jak ja! Muszę jednak przy znać, że parę osób zadbało dziś o siebie bardziej niż za zwyczaj. Jedna dama rna srebrne obuwie, a Zegarmistrz białą koszulę i czarny, kropkowany gęsto krawat do pół łydki. Bela obnosi mnie wzrokiem na rękach. Niesie od stoli ka do stolika. „Patrzcie, to mój ulubiony wrzodowiec!" A oni: „Faktycznie, niezła sztuka." Ale ja jej nie obno 140 szę, bo obnoszenie Beli nawet wzrokiem, musi się sko ńczyć przepukliną. Marnotrawna szatynka coś me chce jeść. Bez przerwy czuję jej oczy na sobie i nie jest to przyjemne. To staje się już żenujące. Bela — zgoda, bo mam ją w długopisie i mogę z nią zrobić, co zechcę, ale ona? Psuje mi niedzie lę. Zaczynani być wściekły. Ona jest naprawdę denna. I to spostrzeżenie każe mi dać jej na imię Morena. Nazy wanie rzeczy po imieniu ułaskawia je. Pozwala nimi ła twiej manipulować. Nazwy miast, ulic, budynków. Świadomość tego uspokaja mnie. Biorę się za zupę po midorową i natychmiast wkładam rękaw mojej obszer nej „PopOne" do talerza. Wszystkim jest bardzo przy kro, ale ja zachowuję kamienną twarz, a raczej nadaję jej wyraz: „Specjalnie! Teraz w Stanach nosi się wyłącz nie z pomidorową1 " Spiesząc się na obiad nie zdążyłem poukładać rzeczy w szafie. Nie kocham przesadnej pedanterii, jednak bur delu wręcz nie cierpię. Uważam go za osobistą obrazę, jeśli ja go narobiłem Wydaje mi się, że rzeczy, które nie mają swojego miejsca, panują nade mną, a wszelkie for my dominacji działają mi na nerwy. Więc z mety zabie ram się do porządków. Układam wszystko starannie. Dłu żej trzymam w rękach tę różową bluzę. Dziś założyłem ją pierwszy raz. Świeżo wypraną. A jednak zdumiał mnie jej zapach. Obwąchuję ją teraz jak ogar. Nie myli łem się. Gdzieś daleko, za zapachem proszku i tych wód, którymi podlewa mnie Ola, czuję szpital. Słaby, ale wy raźny zapach. To nie jest lizol, czy jak tam to się nazy wa, bo w szpitalu go nie czułem nawet pierwszego dnia. Coś podobnego. Mdły, jakby słodkawy zapaszek rozpoz nawalny natychmiast i bezbłędnie przez tych, co zetknęli się z nim bądź jako pacjenci, bądź jako ich goście. Tę blu zę miałem na Banacha. Już o tym zapomniałem, ale ona się przypomniała. I to jest ten sam zapach. Zapach, któ ry kojarzy się z bielą, z cierpieniem, ze skalpelem, z nie pewnością. Zapach podświadomie wywołujący powagę 141 i jakby niechęć. Identyfikowalny pewnie, gdziekolwiek by się pojawił. Wtedy pociągamy nosem z niezadowole niem i mówimy: „Co tu tak daje szpitalem?" Ta bluza była wśród innych przedmiotów towarzyszących mi tam. Opuściły mnie wszystkie tylko na jeden moment. Ten, co odbył się ze mną, choć beze mnie. Nie było ich podczas operacji. Miejsce bluzy zajęło to białe giezło. Zapach z czasem odejdzie. Kilka prań i po wszystkim. Będzie go czuł tylko mój pies. Długo, znacznie dłużej niż ja. Nie darmo ma węch parę tysięcy razy lepszy od mojego. Nie wiem, czy skojarzy ten zapach z faktem, że pan dłuższy czas nie chodził z nim na spacery i długo potem przy zbyt gwałtownych manifestacjach radości mówił: „Nie wolno." Myślę, że wielu z nas przydałby się ten psi węch, choćby tylko do wąchania takich bluz „Jogging". Dla pamięci mam swoją bliznę w kolorze bluzy. Ona mi zostanie do końca. I bardzo dobrze. Ślad w miejscu, gdzie obojętnie przedefilował skalpel, każąc zapamiętać, że nie ma silnych, że są tylko bardziej milczący. Niedziela odpływa. Roztapia się w coraz głębszej nie bieskości. Jest już bliżej granatu, bliżej fioletu. Widzę to spoza zamarzniętej w połowie szyby. To zdumiewające i wbrew prawidłom malarstwa, ale śnieg i niebo mają dokładnie ten sam kolor. Jeszcze drzewa się bronią. Są ciemniejsze i dzielą tło na niezliczone geometryczne fi gury. Jeszcze mogę odróżnić olchy bliżej dachu i jodły dalej. Jeszcze mogę. Za godzinę, dwie nie będzie nic. No i po kolacji. No i tak jakby po niedzieli. „Odbyła się", „miała miejsce", „była". Jest „po". Już mi nie bra kuje karuzeli ani niczego. Dobrze, że już po wszystkim. Kolacja przeszła bez głębszych wydarzeń. Zgodne mlaskanie, rozmowy, uprzejmości. Jestem zupełnie z boku. Już nawet nie uczestniczę w rozmowach, bo stały się poza moim zasięgiem. Mają charakter osobisty, do 142 tyczą rzeczy, o których nic nie wiem; kiedy była pora zdeklarować się po ich strome, ja wybrałem swoją. Cza sem ktoś, jakby z litości lub z poczucia obowiązku zau ważenia mnie przy ich stole, zadaje mi jakieś obojętne pytanie, na które odpowiadam równie obojętnie. Wyraź nie pogodzili się z faktem, że ich nie pragnę, że są mi obcy i chcę, by pozostali mi obcy jeszcze przez jedenaś cie dni. Jedenaście dni, ale nie więcej, bo potem przesta ną w ogóle być. Dziś mówię: „Ten obcy w krawacie w groszki." „Ta obca w srebrnych butach." Dziś jeszcze przyczepiam im jakieś identyfikatory, by się móc spraw niej wśród nich poruszać, ale za jedenaście dni przesta nie mi to być potrzebne. Być może spotkam kiedyś kogoś z nich na ulicy Warszawy, duże miasto, lub gdzie indziej i pomyślę, że już tę twarz widziałem. I chcąc umknąć kłopotliwej konfrontacji odwrócę się albo ten ktoś od wróci się pierwszy. Ja wybrałem innych ludzi w innym miejscu i oni wybrali mnie. Jeśli nie „wybraliśmy się" z tymi tutaj, to nie dlatego, że nie odpowiadamy sobie wzajemnie, mogę mówić tylko w swoim imieniu, ale dla tego, że ja wybieram długo i mnie wybierano długo. Dla tego, że tu, w Sanatorium nr 4, nie jest miejsce do „wy bierania się". To nie jest grunt neutralny. To miejsce jest miejscem, na które zostaliśmy skazani. To miejsce, gdzie spotykają się chorzy. Choroba nie jest terenem neutralnym. W chorobie jesteśmy zbyt prawdziwi, żeby wybierać się „na życie" lub tylko na jego frag ment. W życiu o swojej autentyczności pozbawionej blichtru musimy zapomnieć. „Wybieranie się" na dwa dzieścia cztery dni mnie nie interesuje. W dwadzieścia cztery dni nie jestem w stanie powiedzieć, czy wybra no mnie słusznie i czy ja słusznie wybrałem. Toteż nie rozumiem tego, że tak łatwo można spoufalić się z kimś, zwierzyć mu się ze swoich wątpliwości, wywlec swoje wszystkie słabości i na koniec powiedzieć: „Oto mój adres. Mój dom. jest twoim domem. Odwiedź mnie koniecznie." 143 10 , ,; O tak, zdecydowanie wolę dzień powszedni! To trochę jakbym powiedział: „O tak, zdecydowanie wolę Mer cedesa niż Fiata", nie mając Mercedesa. Ale Fiata też nie mam. Więc zdecydowanie wolę dzień powszedni, które go nie mam, od niedzieli, której też nie mam. Będąc je dnak bliższym Fiata, powiem: „Zdecydowanie wolę Fia ta." Tęskniąc za Mercedesem powiem jednak: „Zdecy dowanie wolę Mercedesa." Nie mogę wszakże powie dzieć, że zdecydowanie wolę dzień powszedni od Fiata albo Mercedesa. Tak można w nieskończoność. Dziś, 11 2 85, zdecydowanie wolę dzień powszedni. Bez żadnych odniesień. Nie czuję się ubezwłasnowolnio ny. Moje sprawy są dla mnie osiągalne. „Zdecydowanie wolę Fiata." Nie interesuje mnie zasłużony odpoczynek. Nie interesuje mnie nagroda za tygodniową pracę. Moja nagroda to świadomość, że jest ruch, że coś się posuwa do przodu, że to, co miałem zrobić, nie stoi w miejscu. Nagrodą jest to, że o godzinie dziesiąte dziesięć jestem w pokoju i kilka maleńkich spraw na miarę mojego po bytu tutaj mam już za sobą. Oto w moim Przepisie le czniczym nr 809 sanatoryjnym w rubrykach „zabiegi zaordynowane" przybywa stempelków świadczących o mojej sumienności w wykonywaniu lekarskich zale ceń. Dziś znowu jeden w zbiorze „Kąpiel CO". Mam już ich sześć. Do końca pozostały trzy. Pozostały także trzy czterokomorówki. Moją małą nagrodą jest to, że kupiłem cukier, choć nie ma herbaty. To, że nalałem „Piemawy" w bidon. Wreszcie to, że kupiłem kwiatki i odwiedziłem panią dentystkę, i wizyta nie była bezowocna, bo oto o dziesiątej z haczykiem mam już zaplombowane kolejne dwa zęby. Więc czy to me jest powód do zadowolenia? Dla mnie jest to powód. Ale zawdzięczam je dniowi po wszedniemu, który minio piętnastu stopni mrozu wy deptał na nowo ścieżkę do Zakładu i uruchomił świde rek pani doktor. Ja nie chcę być źle zrozumiany. Ja nie agituję za 144 uwielbieniem dla dnia powszedniego i nienawiścią do świąt. Nie głoszę żadnych ideologii czynu. Nie. Aż taki głupi to ja nie jestem. Łatwo jest powiedzieć: „Wolę Mercedesa niż Fiata", gdy się tego Mercedesa ma. Trud no jest powiedzieć: „Moim celem jest wstać o szóstej, bo o siódmej zaczynam robotę." Trudno jest powiedzieć: Moim celem jest zrobić do piętnastej dwieście śrub." Bo wstać o szóstej to nie cel, tylko konieczność, a tych dwustu śrub nie robię dla siebie. Mój cel to dostać za miesiąc pieniądze i skorzystać z dwudziestu czterech go dzin wolności raz na tydzień. To są zupełnie inne cele niż kupić sobie cukier i zrobić swoje zęby. Toteż jeśli ja nie lubię niedziel, bo mnie determinują, inny ma prawo je kochać, bo go od tej determinacji zwalniają. Być może mam łatwiej i przyjemniej, ale bez żadnej gwarancji, po czucia pewności i bezpieczeństwa. Będąc „wolnym strzelcem" jestem tą wolnością zdeterminowany. Wybie rając wolność wybrałem zarazem determinację. Nie ma wolności w żadnej „czystej formie". Dziś po śniadaniu podeszła do mnie Morena i pyta, czy marn herbatę. W mieście herbaty brakło, mogłem więc przypuszczać, że liczy na jakiś zapas, który być może posiadam. Skończyła mi się, o czym poinformowa łem ją w zgodzie z prawdą. Na to Morena, że to się szczęśliwie składa, bo ona ma i się ze mną podzieli. To się bardzo szczęśliwie składa, ale dla Moreny. Powie działem jej, że właśnie jestem na etapie walki z wszel kimi nałogami, jakie mnie dotyczą, i korzystając z her bacianego deficytu, zamierzam właśnie rzucić i tę używ kę. Więc jeśli się nie obrazi, to zachowując we wdzięcz nej pamięci jej uprzejmość, podziękuję jednak serdecz nie. Morena miała taką minę, że nie zdziwiłbym się, gdy by po tej krótkiej rozmowie wypieprzyła całą swoją her batę do sracza, Z tego zdarzenia morał jest taki, że zaczynam się po ważnie zastanawiać, czy ja nie jestem idiotą lub w naj lżejszym przypadku jakimś masochistą. Masochistą 145 1 chyba nie, bo wizja wyrzucenia herbaty do sracza wstrząsnęła rnną do głębi i nie odczułem przy tym ani ziarna seksualnej przyjemności. Zatem jestem idiotą i to zdeklarowanym. Każdy inny normalny osobnik na moim miejscu nie dość, że wziąłby tę cholerną herbatę, to je szcze wyciągnąłby z tej dennej Moreny całe słodkie, ja kie .ma, i to nie tylko to z szufladki nocnej szafki. Ja jed nak odmówiłem grzecznie, choć kategorycznie. Teraz jest mi głupio. Wiem, że tylko krowa nie zmienia zdania, jednak, czy to za sprawą nazwiska, czy z innego powo du, ja także zmieniam je niechętnie, traktując to jak coś w rodzaju braku lojalności wobec samego siebie. Więc jest to egoizm. Moje ambicje, w końcu nie idzie tu o nic ważnego, niemal bez mego zastanowienia się wzięły górę. Tylko nad czym? Nad dobrem Moreny? Można tak powiedzieć. Można też powiedzieć: „nad interesem" Mo reny. I to brzmi bardziej prawdopodobnie. Morena skłonna jest oddać herbatę, by mnie w pewnym sensie związać uczuciem wdzięczności. Tylko że ja strasznie nie lubię mieć zobowiązań wobec tych ludzi, wobec któ rych zobowiązań mieć nie chcę. Nie zamierzam świado mie wiązać sobie rąk. Oddać jej pieniądze? To nie ma sensu, bo herbata jest artykułem deficytowym. Oddać herbatę? Trzeba ją najpierw mieć, a gdybym ją miał, to po pierwsze i ostatnie, rozmowa byłaby znacznie krót sza. Zaproponować jej spekulancką cenę? Nie potrafię, a zresztą nie zgodzi się, wreszcie jest to obraźliwe. Morena ma w tym swój interes. Ta propozycja jest for mą zaliczki przy planowanej większej transakcji. Ale ja nie muszę się godzić na takie warunki. Nie postawiła ich, to prawda, jednak można się tego domyślić. Czeka łyby mnie w łagodnym przypadku rozliczne wycieczki do nie istniejących budek telefonicznych i być może coś w rodzaju cichej pretensji innych marnotrawnych, że je dnak robię wyjątki. Jest prawdopodobne, iż moje obawy są przesadzone, cóż z tego, kiedy mam zbyt mało czasu, aby nim płacić za paczkę herbaty. A co, jeżeli Morena to w gruncie rzeczy tylko biedna, 146 zagubiona panienka, która wszelkimi dostępnymi jej środkami pragnie wydobyć ze mnie tę drobinę szlachet ności i uczucia. Tej szlachetności od chorego dla chorej? No? I znowu zapytam jak ten pacjent egoista. Dlaczego ia? Czy wyglądam na takiego, co ma szlachetności jak lodu? Zresztą już nie czuję się chory. Nic mnie nie boli. Moja szlachetność, czy mi się to podoba, czy nie, opuści ła mnie jak kochanka, której poświęca się zbyt mało czasu. Niechże Morena znajdzie sobie kogoś bardziej chorego. Niechże Morena wypożyczy sobie książkę. Nie chże Morena zamiast szukać budki wyśle telegram lub, co lepsze, napisze list, to trwa znacznie dłużej. Oczywiście mógłbym, nie bacząc na wszystko, przyjąć tę herbatę. Mógłbym chodzić w nocy po mrozie szukając budek. Mógłbym kolano w kolano oglądać z Moreną nu dny program w ciemnej sali przy stołówce. Mógłbym na wet pozwolić sobie na więcej, ale co to, to nie! Niech i ja mam prawo decydować. Gdybyś była, Morena, pię kna i mądra, być może rzuciłbym ten pieprzony długo pis w kąt. Coś mi jednak mówi, że gdybyś była piękna i mądra, nie proponowałabyś mi tej herbaty. Ja nie chcę przez tych dziesięć dni, które zostały mi do końca, kryć się po piwnicach i strychach. Widzisz, Morena, ja już je stem na to za duży. Prawie całe szyby zamarzły. Mróz jest potężny, choć słonecznie. Lodowy powój na oknie rozrósł się pięknie. Był dobrze podlany. Kładę na nim dłoń. Rozczapierzam palce. Czuję ostry chłód. Woda ścieka spod spodu. Powój walczy z ciepłem dłoni, ale ja nie ustąpię, póki nie zoba czę olchy w białych plecakach śniegu. Moja dłoń jest silna i sucha. Sucha jak papier. I pomarszczona jak... papier toaletowy. Palcem?!, palcem?! Papier się kończy. Rolka niebezpiecznie się skurczyła. Muszę zrobić nowe obliczenia. Paznokcie rosną. Rolka, paznokcie. Ubywa, przybywa. To są także zegary. Paznokcie obciąłem przed wyjazdem. Nie lubię dłu gich. Szczególnie u facetów. Może tylko u nich. Kobieta 147 stworzenie łagodne. Niech sobie ma. To coś jak wypcha Nie lubię samolotów. Są to urządzenia, które zdaniem ne ramiona. Nie przydają siły, robią wrażenie. Paznokci u facetów nie lubię. Różnych rzeczy się nie lubi. A je dnak noszę. Tylko w prawej. Są mi niezbędne do grania. Wiedzą to wszyscy gitarzyści. Nie wziąłem instrumentu, więc wyjeżdżając obciąłem. Teraz rosną powoli. Mają już z półtora milimetra. Zaczynają tęsknić za jakąś po rządną struną. Jest pierwsza. Schodzę na obiad. Zazwyczaj o tej po rze marnotrawni albo siedzą już za stołami, albo niecier pliwie kłębią się przy drzwiach stołówki, czekając na jej otwarcie. Tym razem w jadalni jest ich tylko kilkoro. Reszta, a raczej przytłaczająca większość, pojechała na wycieczkę. Wycieczki organizuje gruba blondyna. Kręci się od sanatorium do sanatorium i zapowiada różne ta nie atrakcje. Wygląda to wszystko na międzysanatoryj ną wymianę. W jej ramach marnotrawni z jednej miej scowości jadą popróbować wody w drugiej i odwrotnie. To samo tu i tam, ale jest ruch. Jest dym. Trzeba zorga nizować. Poruszyć tryby. Uwzględnić to i owo. Dziś zaraz po śniadaniu reprezentacja naszych wrzo dowców pojechała z kurtuazyjną wizytą przyjaźni do wrzodowców bratnich. Rozmowy przebiegały w atmo sferze. Do obejrzenia mieli ołtarz z czaszek, które jakiś ksiądz, mam poważne obawy o jego czaszkę, gromadził latami dla tego zbożnego celu. To, że właśnie ołtarz, a nie łóżko czy stół, uświęca nieco wątpliwości, czy aby ludzkie szczątki są najwłaściwszym materiałem budo wlanym. Ciekaw też jestem, jak tam było ze zgodą tych ateuszy i innowierców, których czerepy trafiły z pewno ścią na budowę. Ołtarz z ludzkich pozostałości albo „Pieniawa" w tro chę odmiennym wydaniu to tylko pretekst dla tych wy jazdów. Tu chodzi o autobus, autobus wiozący do obo jętnego celu i pozwalający zadzierzgać, utrwalać i ut wierdzać. znajomych pilotów dowodzą jedynie, że Ziemia jest okrągła, bo w żadnym innym przypadku nie dałyby rady wystartować. Ale nie dlatego nie lubię samolotów, że dowodzą tego niezbicie, ponieważ z faktem, że Ziemia nie jest płaska zdążyłem się już pogodzić. Ani nie dlate go, bym się specjalnie bał latać czy też na widok torebki do rzygania musiał natychmiast pofolgować odruchom wymiotnym. Nie to. Ja nie lubię samolotów, bo nic na nie nie mogę poradzić. Muszę czasem, a nawet często, la tać i na to nic nie mogę poradzić, i nie mogę nic pora dzić, gdy już jestem w powietrzu. Kiedy jadę na rowerze i widzę niebezpieczeństwo, mogę mu przeciwdziałać. Mogę uruchomić swój refleks i siłę i jeśli zdążę, wyobraźnię. Mogę zahamować, skręcić lub zeskoczyć z roweru. Panuję nad sytuacją. Kiedy je stem pasażerem samochodu kierowcą nie mogę być, bo mam tylko prawo jazdy taksówkami, który znalazł się w niebezpieczeństwie, także mogę przeciwdziałać. Mogę się uchylić, zasłonić twarz, położyć na siedzeniu itd. I tu panuję nad sytuacją, choć w znacznie mniejszym sto pniu. Kiedy płynę okrętem albo łódką i z jakichś przy czyn znajdę się w wodzie, mogę płynąć wpław, mogę szukać jakiejś deski i wzywać pomocy. I w tej sytuacji mogę podjąć próbę zapanowania nad zdarzeniem. W sa molocie, nad którym pilot stracił panowanie i stracił je drągi pilot, i dziesiąty, i automatyczny, oczywiście mogę sobie hamować, mogę sobie zakręcać, zasłaniać twarz, kłaść się na siedzeniu, szukać deski i wołać o pomoc, ale jest niemal w stu procentach pewne, że równie dobrze mogę sobie tym wszystkim... wiadomo co. Tu moja mo żliwość przeciwdziałania nie istnieje. Oddałem ten luk sus za cenę wyścigu z czasem, jakim jest latanie samolo tami, oddałem i pozwoliłem się oderwać od ziemi albo wody, którym przynależę. Zostałem ubezwłasnowolnio ny za swoją zgodą, z własnej woli. I cóż z tego, że staty styki wykazują, kiedy wykazy statystyk nie są kopą sia na, w której mogę miękko wylądować, gdy zdarzy się 148 149 1 wypadek, przez te statystyki nie przewidziany? O takich przypadkach statystyki mówią jedynie: „Nikt nie ocalał." Autobus delegacji naszych wrzodowców udających się z przyjacielską wizytą do bratniego sanatorium innych marnotrawnych jest dla mnie takim samolotem. Dlatego nie pojechałem. Nie pojechałem, bo w tym autobusie nie ma mojego pokoiku 6a, w którym mógłbym znaleźć azyl. Nie pojechałem, bo nie mogę się zasłonić przed nagaby waniem współtowarzyszy podróży. Bo nie mogę się uchylić przed dokuczliwością czyjegoś głupkowatego chichotu. Bo nie widzę deski, która wyciągnęłaby mnie z mętnej wody dowcipów zasłyszanych jeszcze w żłobku. I nie pojechałem, bo nie ma we mnie odwagi lub jest resztka dobrego wychowania, by powiedzieć: „Panie kierowco, chcę wysiąść, bo już mam dość patrzenia na te smętne ryje! " Nie mogę tak powiedzieć, bo jednak coś mnie z tymi ludźmi łączy, bo jestem im winien maleńką wdzięczność, choćby za to, że jeszcze mnie nie ukamie nowali, a nawet są w gruncie rzeczy do przyjęcia. Nie mogę, bo winien im jestem wdzięczność za to, że wypeł niają mi od dwóch tygodni pustkę, która bez tego stała by się nie do zniesienia, I mogę tylko żałować, że nie ma we mnie umiejętności bezbolesnego znajdowania w so bie takiego siebie, co ma zdolność łagodnego i wierzytel nego przeistaczania się w postać, jakiej wymagają okoli czności. A nie ma i nie będzie dopóty, dopóki nie prze stanę brzydzić się kłamstwem w jakiejkolwiek postaci. I brzydzę się tym kłamstwem. I brzydzę się strasznie, chociaż wiem, że sam w nim grzęznę, mimo że walczę, jak potrafię. I wiem, że dla usprawiedliwienia się przed samym sobą dzielę je na „dobre" i „złe". W końcu je dnak złe są wszystkie i mówię to, i wiem, że kłamię. I nie da się nie okłamywać innych, skoro okłamujemy siebie samych. Powiosłowałem trochę łyżką w zupie, ale nie dopłyną łem nawet do jej środka, gdy wróciła delegacja. Huku narobili strasznego. Gadatliwe to, a rozgdakane, a za 150 dowolone, a szczerzą się. Wymarzli ostro. Narzekają tyl ko, że powitalna delegacja nie „zabezpieczyła" niczego na rozgrzewkę, ale i bez tego było pięknie. Przysiada się do naszego stołu przeraźliwie chudy i długi młodzian. Dałem mu „Triangul". Triangul czuje się przy stoliku jak przy swoim, zresztą, co ja mani tu do gadania. O naszej współbiesiadniczce mówi „moja żona". „Żona" chichocze. Leci parę mądrości typu „ko bieta to nie człowiek". Mam ochotę pacnąć go łyżką w tę jego zmarzniętą trąbę. Może innym razem. Byłem chwilę w mieście. Wrzuciłem listy. Z pewnym zdumieniem odkryłem, że są tu taksówki. Ta, która po zwoliła mi zrobić to odkrycie, miała numer 5. Myślę, że to nie jest prawda. Nie ma taksówek z numerem 5. Albo to nie jest miasto. Taksówka z numerem 5 może, co naj wyżej, jeździć po stole bilardowym. W papierniczym dalej nie ma ołówków. Boleśnie od czuwam to, że z powodu mrozu straciłem możliwość ma zania tuszem. Ołówek bardzo by mi pomógł. Można ry sować znacznie szybciej i bez kłopotów. Tuszem ciągnąć już w pokoju. Nie będę ciągnął, bo w papierniczym dalej nie ma ołówków. Przy okazji jednak zrobiłem pewne od krycie. Za rolkę papieru trzeba przynieść makulaturę w proporcjach l do 2. Znaczy to, że za rolkę papieru trzeba dać dwie rolki makulatury. A skąd ja im wezmę makulaturę w rolkach? Na wszelki wypadek spytałem. Teraz wiem. Za rolkę trzeba dać dwa kilo makulatury. Oddać rysunki? Zrobiłem nowe obliczenia. Posiłkowałem się przy nich nieco wcześniejszym doświadczeniem, które przeprowa dziłem. Zważyłem się dokładnie po obiedzie, tuż przed „stołeczkiem". Ważyłem równo 60 kilo. Po „stołeczku" 59 kg i 700 g. To dało mi wagę „stołeczka": 300 g. Wyko nane przedtem rachunki wykazały, że na jeden „stołe czek" przyznano mi 1,38 m taśmy. Inaczej mówiąc za 1,38 m papieru muszę oddać 300 g „stołeczka". W sklepie za 100 m na tyle liczę długość rolki chcą 2 kg 2000 g. 151 Czyli za l m musiałbym oddać 20 g. Czyli za 1,38 m sklep żąda 1,38 x 20 27,6 g. Wynika z tego niezbicie, że w Sanatorium nr 4 jestem wierutnie oszukiwany. To są spekulanckie ceny! Każą sobie oddawać 1000 więcej niż ceny państwowe! Czy dać znać organom? Różnice ja kościowe nie grają tu roli. W końcu i makulatura, i „stołeczek" są surowcami wtórnymi. Oooooo niedo brze! Oooooo źle! Moje smętne myśli o wszechobecnym draństwie i czy hających na każdym kroku oszustach skłonnych wy drzeć nam naszą krwawicę przerwało nagłe pukanie do drzwi. Myślałem, że to lekarz, bo tylko on mnie odwie dza. Błyskawicznie wymyśliłem kilka podchwytliwych pytań dotyczących papieru, ale nie. Nie on. To jeden z marnotrawnych z wiadomością, że na dole jest list do mnie. Skąd wie, że do mnie? To bez znaczenia. Nie mu siał przychodzić, a przyszedł. Ładnie z jego strony, choć na pewno przez ciekawość. Biegnę na dół. Wszystkie li sty już trafiły do adresatów. Leży tylko jeden i już z da leka pobłyskuje srebrnymi trójkącikami. Lałucha jest najwyższym dobrem człowieka 173! Porywam list, jak by to była pałeczka w sztafecie, i już jestem w pokoju. Tak. Lałucha jest najwyższym dobrem. Cztery strony. Cztery strony uczciwie zapisane. No, może nie tak uczci wie jak moje, ale ostatecznie ona nie ma kłopotów z pa pierem. „Jahutku". Ha — to ja! „...czyją to twarz deptałeś?" Jaką twarz?... aaa sen. „Mam kłopoty finansowe, bo s...y..." Co to są s...y? „I w PAGARcie daje urzędniczce materiały do wyboru!" Faktycznie wariat. „Stolarze właśnie robią garderobę." Garderobę robią krawcy?! „Zrobiłam wielkie porządki, było tak ładnie, a teraz burdel." Dałabym ci chleba z masłem, alem go zjadła, „...ale wiesz, jak mi się trudno zagonić do pisania." Nie jest tak tragicznie. „Znowu nie mam kąta do pracy." Ja mam, ale znowu nie mam pracy. „Henio Malecha z Basią dali mi cytrynę." Cytrynę. „Wczoraj wrócił z Niemiec 152 Abgar." Jednak. „Zimno na strychu." No, no! „Było sło necznie, Tyfcio szalał." O Jezu! „Strasznie denerwujące iest takie gonienie za groszem." Prawda, można się spo cić. „Napisz do Zuzi." Jasne. „One takie samotne." A ja, kurwa, co? — lew salonowy? „Codziennie chodzę spać o drugiej w nocy." O tej porze ja już nie chodzę. „Wstaję jak najwcześniej — jedenasta." Pierwszy kogut. „Muszę się zderzać z debilami, dla których to jest zbyt do przo du." Jak to z debilami. „Te szwedzkie domy stawiają w trzy dni, dwadzieścia tysięcy dolarów, bardzo ładne." Bardzo. „Fajnie pomyślane." To fajnie, „Oj, chciałabym taki!" Oj. „Ola, psy, koty, stolarze." Juuuuuuż?! Takie listy to jest wielka sprawa. To nie idzie o formę. O te piękne, wykaligrafowane, pełnymi zdaniami, te „ą" i „ę". Im bardziej dbałe, tym bliższe pisaniu urzędo wemu. „W odpowiedzi na pańskie pismo z dnia sądnego informujemy, że podsądny posądził powódkę o rozwód kę." Tu chodzi o te listy pisane na luzie, w całym domo wym zamieszaniu, te, na które się czymś kapnie, zapo mni o interpunkcji i „rz", gdzie się coś skreśli, gdzie się czuje pośpiech i ciepło, i o których nadawcy wiadomo już wszystko, nim odwrócisz kopertę. Treść to druga sprawa. Nie mówię drugorzędna, ale inna. Treść to to, co ci przekazują, co chcesz wiedzieć lub nie, ale się do wiadujesz, to próba pozamiatania zdarzeń, poukładania ich na półkach, byś mógł po nie sięgnąć. Forma to spo sób podania tych treści, to umiejętność uporządkowania słów w szyk, to wreszcie charakter pisma i sposób gra ficznego rozparcelowania zdań na papierze. To jeszcze nie to. Jeszcze nie to. Chodzi o inne treści. Treści, które są wyłącznie dla ciebie, których się domyślasz, które skła dają się w obraz osoby piszącej. To jakiś niewerbalny ję zyk. Język znaków tajemnych. I wtedy widzi się wyraźnie postać schyloną, powiedzmy, nad kreślarską dechą, po śród nieprzeliczonej ilości drobiazgów, w złym świetle, piszącą szybko i nieskładnie, słyszy się oddech psa śpią cego obok i pomrukującego przez sen albo kota zwinię 153 tego w biały placek, który mógłby się zmieścić w kape luszu. Furia jest taka mała, że kiedy poluje na muchy, ciągle się boję, aby któraś w zdenerwowaniu nie dała jej w pysk i nie zrobiła krzywdy. I wiem od razu. To jest list od Oli, mimo że jeszcze nie dostrzegam cienkich nitek liter, co pozwoliłyby rozpo znać charakter pisma. Wiem, bo tylko ona mogła posłać mi list w szarej kopercie, zresztą mojej, bo takie koperty kradnie się w urzędach, ale tu urzędy do mnie nie napi szą, zresztą urzędy nie naklejają srebrnych trójkącików z samoprzylepnej taśmy. A ja znam tę taśmę. To od Ko cha i Ola obiecała mu kota, gdy Furcia urodzi. Wiem, że to nie list od matki, bo matka szanuje korespondencję i używa papeterii. Jej koperty są białe i znaczek zawsze na baczność w urzędowej czapce z trąbką skrzyżowaną z klarnetem. Więc wiem. od razu, że to jest list od Oleńki. Ile listów dostałem w życiu? Pięćset? Tysiąc? Może dwa tysiące. Ale już nigdy, bez względu na to, co los przeznaczył dla nas, nie będę pewnie dostawał takich jak od Laluchy. Z tym znaczkiem, który pcha się na śro dek parkietu jak urzędnik w delegacji, z wesoło pokośla wionymi literami. Jej listy nigdy nie są nudne. Choćby pisała o kurzu na serwantce sąsiada z parteru. Na par terze nikt nie mieszka. Już dlatego, że potrzebuję co naj mniej dwóch dni na rozszyfrowanie tych robaków i dru gie tyle na zrozumienie, o co chodzi, i wysnucie ewen tualnych wniosków. Ile listów dostałem od niej? No, no! Trzydzieści? Tak, ze trzydzieści. Jeśli się pomyliłem, to do góry. Mało? Nie, to dużo. Dla Laluchy to wielki wysiłek napisać ciekawie. I ona się bardzo stara. Pisze jak do profesora. I nie rozu mie, kłaczka poczciwa, że to zawsze jest ciekawe, a naj ciekawsze jest to, co próbuje ukryć, a co czytam, jakby to właśnie było pisane drukowanymi. Teraz idzie bar dziej ku treści. Przynajmniej tak jej się wydaje. Opowia da coś, gaworzy, dowcipkuje. Salonik, buduarek. Kie dyś załatwiała to inaczej. Kiedyś cała ona zawierała się w kopercie. Nie w środku. Na kopercie. Ale jakie to by 154 ły koperty! Pikowane, szyte na maszynie z przeróżnych skrawków, krojone, okrągłe, sercowate, pastelowe, kali grafowane. To samo papier. To już nie był papier. I to nje była koperta. To była puchowa kołdra, to był obrus świąteczny, to był perski dywan, to były liście jesienne, to były chmury wiosenne, to była plaża, która nie wi działa jeszcze Piętaszka. Majstersztyk. I na tym, wysy pane przez Laluchę, kręciły się boleściwie robale liter, prawie niepotrzebne, ale przecież kochane. Wtedy je szcze mało było do pisania, niemniej samo ważne: „ko cham", „tęsknię", „będę", „pamiętaj", „czekaj", „przy jedź", i te inne, które znają wszyscy od szesnastu w górę, choć teraz pewnie wcześniej. To były strasznie ważne listy. Mam je do dziś. I zawsze będę je miał. One były jak motyle. Barwne, lekkie, we sołe. Coś gadały, coś zapowiadały, myśli fruwały w nich z kwiatka na kwiatek, z tematu na temat. Czasem anon sowały przyjazd, spotkanie albo nadejście paczki. Te pa czki to grubsi bracia listów. Pękate i wesołe. A w nich wesoło i trochę tkliwie. I ona o tym wiedziała, że ta dro bina tkliwości jest mi potrzebna, bo tęsknię, bo uciek łem od żony, bo już nie mogę, bo żyję kątem u Włodka i chociaż Włodek jest mądry i w osiemdziesięciu procen tach składa się z serca, to przecież nie pogłaszczę go po włosach, nie szepnę czułego słówka i nie wpiję mu się, pardon, Włodek, w usta. Więc te paczki były ważne. I ważne było to, co w nich przyjeżdżało, choć niekonie cznie bezwzględnie niezbędne. A to jakieś gatki, ksią żka, a to fotografie, kilo cukru nagle zaczynała się odchudzać? i takie inne cuda świadczące o pamięci, o oddaniu, choć pewnie miały być świadectwem zara dności i praktycznego myślenia. Zresztą Bóg wie czego, to nieważne. A ja odpisywałem tą swoją „ruską kaligra fią" i kiedy miałem szmal, wysyłałem akryle i tempery, i porządne pędzle, a potem szlag mnie chciał trafić, gdy znajdowałem je u niej nietknięte, a ona mówiła: „Prze praszam cię bardzo, ale są takie piękne, że żal mi było otwierać." 155 Dziś przez moment znalazłem się w pajęczej siatce ga dającego radia. Była audycja muzyczna. Dotyczyła utworu bądź płyty Odejścia do nieba, zespołu, chyba, „Lead Zeppelin". Pan redaktor nieco mnie zaskoczył mówiąc: „Państwo piszący do mnie o Odchodach do nie ba. No proszę, więc i państwo pisują na podobne tematy, co ja. A swoją drogą, skoro nie dało się zapamiętać zasad gramatyki, to dobrze chociaż przypomnieć sobie prawa grawitacji. Jeszcze coś. Bela zniknęła mi z pola widzenia. Trochę mnie to niepokoi. Myślałem, że mam kontrolę nad wszy stkim. „Gdy cię. nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę, nie tracę zmysłów, kiedy cię zobaczę." Znajomość dalszego ciągu jest mi całkowicie zbędna. Jednego wywieźli. Nie wytrzymał diety. ! Ł.J 9 Jest siódma. Jak będzie? Co będzie? Opuszczam przył bicę. Wstaję. Nie mogę powiedzieć „spożywam" śniadanie. „Spo żywa się" wolno i z namaszczeniem. Ja połykam śniada nie. O ósmej czterdzieści przewodzę. Zupę mleczną zja dłem. Przy tym stole już tylko ja jadam zupę mleczną. Wtedy, kiedy mnie bardzo bolało, mleko było dla mnie jedynym pokarmem i po trosze lekiem. To, co nie wywo łuje bólu, jest prawie lekiem. Potem jeszcze buła z se rem. Morena znowu się gapi, ale nie mam czasu zastana wiać się nad tym. W pokoju wypalam szybkiego papie rosa, na czczo teraz nie palę. Kopie mnie trochę. Ubie ram się, zwijam majdan i wybiegam z budynku. Mróz jest potężny. Ścisnęło jak w imadle. Gałęzie bia łe, oszronione. Nie oddychają. Może być ze trzydzieści stopni. Słońce przeraźliwie jaskrawe. Śnieg skrzypi pod butami jak miałkie szkło. Słyszę tylko rytmiczne chru 156 panie pod sobą. Ale za moment wkrada się w ten rytm inny dźwięk. Tępe uderzenia w drewno. Zatrzymuję się na moment. Teraz jest absolutna cisza. I znowu. Widzę 00. Dzięcioł. Wisi na jodle podparty ogonem i wali, ile wlezie. Szczęść Boże, kowalurobakojadzie! Pędzę dalej. Vróz ściąga mi policzki. Gdybym się nie ogolił, może byłoby lepiej. Idę najszybciej, jak mogę, żeby nie czuć zimna. Dopadam Zakładu. Szatnia, schody. „Pan na ósmą czterdzieści?" „Ja." Szyba zamarznięta. Kaloryfer grzeje. Czuję kłucie w dłoniach. „Czuje pan?" „A co?" potem ubieram się szybko. Wrzucam monety do kiesze ni. Z kobiety została tylko kieszeń. „Płomyczek" za wiódł. Wychodząc konstatuję, że dzisiaj była zupełnie inna! No, ale też bierze. Nie pamiętamy wyglądu taksówkarzy, kelnerów, sza tniarzy. Lekarze w białych kitlach, pielęgniarki w cze pkach z paskiem. Na ulicy nie poznajemy ich. Dobro czyńców. Oni też nas nie poznają. Byliśmy goli albo w piżamach. Teraz, proszę, jakiś kożuszek, samochód. Nie poznajemy się. Bezosobowe czynienie usług. Nie ma człowieka. Jest osoba czyniąca usługę. Jest osoba przyj mująca usługę. Źle? Dobrze? Normalnie. Muszę myśleć szybko, bo zamarznę. Co mam zrobić. Kwiaciarnia przy pijalni. Goździki i gerbery. Nie lubię. Gerbery to sam makijaż. Goździków nie ma na świecie. Są tylko czasem na skałach, ale tych nie chcę. Niech so bie rosną. Woda. Nabrać wody. Napełniam bidon. Myślę, co dalej. Herbata. Trzy dni temu położyłem sobie na sto le kartkę „kupić herbatę". Wczoraj dopisałem „gdzie?" Pędzę do najbliższego sklepu. „Nie ma." Ale kobieta wie, że pytam niemal co chwilę. Radzi poufałym szep tem: „Pawilon przy dworcu. Mają jeszcze tę drogą. Dzwoniłam dzisiaj." Pytam, gdzie dworzec. Dobrze. Po drodze. Druga kwiaciarnia zamknięta. Poczta. Kupić znaczki. Mijam mostek nad potokiem. Są dwa potoki. Tego mniejszego nie ma. Zamarzł całkiem i przysypał go śnieg. Jest tylko ten mostek i bulgotanie pod śniegiem. Drugi potok jest duży. Z tym cięższa sprawa, ale też się 157 poddaje Cały przykryty cienkim lodem jak taflą zielon kawej szyby Raz matowa, raz błyszcząca Gdzieniegdzie tylko wierzchem, jakby chcąc umknąć przed mrozem, sączy się jakaś cieniutka struga Nie na długo Nad stru mieniem unoszą się kłęby pary Musi być naprawdę bardzo zimno Gdzie ta poczta To miasto jest zbyt małe Idę za szy bko Zamyśliłem się na moment Oczywiście już ją miną łem Nie myśleć Wracam Kupuję znaczki Chwilę ma rudzę, muszę odtajac I zaraz biegnę dalej Do dworca pod gorę Mijam hotel, jak kazała sprzedawczyni Zga dza się, jest pawilon Czy otwarty? Otwarty Jest1 Her bata jest „Trudno, mech będzie Nataraj " „Nataraj" — wcielenie Siwy „Trudno" — daj kurze grzędę „Trzy paczki " Dzięki, Siwo1 Jestem zadowolony Jestem bar dzo zadowolony Gdybym wiedział, mógłbym wczoraj zadłużyć się u Moreny Teraz mam w dół Pędzę jak w czwórkę kom Wpadam do „Obuwia" zagrzać się trochę „Czy są czarne sznu rówki?" „Nie widzi pan, ze jeszcze zamknięte?" „O Boże, to jak ja tu wlazłem?" Wypadam Kupie kwiatki Nie zdążyłem dokończyć myśli, a już minąłem kwiaciarnię Wracam Tym razem otwarta „Żadnych kwiatów nie ma Na taki mroź nikt me będzie ryzykował transportu Wszystko zamarza Jest minus dwadzieścia osiem " O, to nie ma dramatu Mogę zwolnić Kupuję trzy gerbery przy pijalni Ostatecznie nie ja będę się im przyglądał Przed „Pionem lecznictwa" rośnie kilka daglezji W Ameryce Północnej sięgają one stu metrów Te z trudem dachu Ich igły są fioletowe ze srebrnym nalotem szronu Kolejki nie ma Pani doktor dziękuje za kwiaty „Straci pan majątek " „Majątek można odzyskać, zębów nie " Za jednym posiedzeniem robi cztery plomby Porcelana No trudno Zawsze to coś Tym razem bolało, ale kiedyś zdecydowanie bardziej Czyżby można było przywyk nąć? Nie wierzę Nie zgadzam się Wracam do sanatorium Herbata1 Chcę herbaty Na lewam wody Wkładam grzałkę Włączam ją Czekam 158 Jeszcze będę czekał Nie ma prądu Światła? Dobrze było Prądu Podchodzę do lustra Oglądam plomby Faj jja plomba, tylko kiedy gryzę, czuję się trochę tak, jak bym miał dyszel w gębie Pukanie do drzwi Energiczne Doktor? Na listy zbyt wcześnie, zresztą dostałem wczoraj Otwieram Rany bo skie1 Morena Głupieję przy drzwiach Mam ochotę po wiedzieć „Poszła Morena won1 Nie widzi, ze czekam na prąd?", ale zamiast tego mówię „Proszę niech pani wej dzie " Morena, jak przystało na „panią", rozsiada się ro zlewiście w krześle Ma na sobie jakiś czerwony golf Wygląda niczym pierwszomajowa szturmowka Coś mówi Znowu o jakimś spacerze Gram na zwłokę „Może papierosa?" Nie pali ,.A wie pani, ile to dziś mamy stopni?" Przeszedłem do ataku „No? — minus trzydzieści siedem" „Nie?1" „Tak1" Morenę zbija to z tropu Jeszcze nie była na dworze Przygląda się ry sunkom „Ładne " „Staram się " Zauważam, ze zwraca się do mnie „panie Januszu" Chyba nic o mnie nie wie Nie istnieję dla niej jako osoba po trosze publiczna W pewnym sensie mnie to satysfakcjonuje Nie jest chyba ze mną tak złe Może te naprawione zęby? Spoglądam na nią z wdzięcznością Ze nmą me jest źle, ale z Moreną jest tragicznie Niepotrzebnie spoglądam Musiało mi się zmienić coś w twarzy, prócz zębów, bo Morena zmar kotmała Robi się głupawo Zaczynam coś gadać, by me dopuścić jej do głosu Już wolę słuchać siebie Nie słu cham jednak zbyt uważnie W końcu zawieszam jakieś zdanie, zapomniawszy, o czym było Morena wstaje Ob ciąga kieckę „Pójdę już, jeśli pan pozwoli " Jasne, ze pozwolę „Gdyby się pan zdecydował, to wie pan, gdzie mnie szukać " Na co się mam zdecydować? Skąd mam wiedzieć? Wychodzi Trochę mi głupio Ni w pięć, ni w dziewięć pytam „Może potrzebuje pani herbaty?" „A co, już się pan przeprosił z nałogiem?" O kurwa1 Ale się popisałem Na szczęście wrócił prąd Gotuję wodę Sprawdzimy 159 ten cały Nataraj. Dziwna jakaś. Granulowana. Wygląda jak mysie gówienka. Wsypuję do szklanki dwie łyżki. Zalewam. Tfuj! Co za świństwo! Cierpka. Kwaskowata. Wsypuję więcej cukru. Na nic się to nie zdaje. Po paru łykach czuję mdłości w żołądku i nieprzyjemny smak na podniebieniu. Zaczynam poważnie myśleć nad zrezyg nowaniem z tej używki. Zjadłem zupę. Czekam na drugie. Przy stole rozmowa o wczorajszej nocnej eskapadzie. Mówią cicho. Zerkają na mnie jak na konfidenta. Kto nie pije, ten kapuje. Konfidenci znają to powiedzenie nie gorzej od nich, a świetnie sobie radzą. Ale jest mi jakby troszkę przykro. Zza stołów łypie na mnie Morena. Chociaż ona jest „mój człowiek". Ona i Bela. Przede wszystkim Bela. Wy gląda dziś ładnie jak na morską latarnię. Jest coś pod niecona. Staje przy okienku. Chwilę międli fartuszek w drobnych dłoniach. Oho, będzie coś ważnego! Rumie ni się. Teraz, Belka! Trzymam za ciebie kciuki. — Proszę państwa. W związku z tym, że była przerwa w prądzie, nie działał piec i ziemniaki będą dopiero za piętnaście minut. Dziękuję. Skończyłam. Brawo, Bela! Brawo! Bravissimo! Bellissima! Stoi za czerwieniona przy czarnym fortepianie pieca. Przy czar nym piecu fortepianu. Kłania się. Błyskają flesze. Tłum jest oszalały. Na scenie lądują kosze kwiatów. Ci z dal szych rzędów rzucają bukiety w jej stronę, wstają z krzeseł. Biorę wazonik z farbowanym zbożem, zamachu ję się... no, wystarczy. Wychodzę. Wrócę za kwadrans. Teraz możecie sobie mówić głośniej, zresztą i tak gówno mnie obchodzi wa sze ciche moczenie mordy. I znowu turlam się w dół po schodach. W telewizyjnej ogromne poruszenie. Zdjęcia z wczorajszej wycieczki. Wrzodowcy — żer zdrojowych fotografów. Wydzierają sobie szare prostokąty. „No, ładnie pani wyszła, w życiu bym pani nie poznał." Przedzieram się do stołówki. Tu siedzą ci, którzy nie pojechali albo już mają swoje pa 160 niiątki. Kelnerki roznoszą talerze. Kuracjusze pomni, że wczoraj wywieziono jednego ze skrętem kiszek, dziś są ostrożni „Ja proszę bez sosu." „Ja też." „I ja." Zewsząd unoszą się w górę dwa palce, jak w szkole. Otyła, co ro znosi z Belą, jest podenerwowana: „To może ja sobie siądę, a pani ponosi, co?" To jest argument nie do odpar cia bez użycia kija. Beli zdaje się to wszystko wisieć. Do wątróbki z ziemniakami, niedogotowanymi, i so sem jest kiszony ogórek. Powinien był zostać w beczce przez zasiedzenie. Ugryzłem kawałek i przełknąłem, ale tylko dlatego, że nie miałem go gdzie wypluć. „Widziałem, jak niósł pan Nataraj. Skąd to jest?" To pytanie do mnie. „Z Indii... znaczy pawilon koło dwor ca." „Kujęroszę." Do Triangula przyjechali kolesie. Triangulowi bły szczy oko. Teraz musi błyszczeć, bo przyjechali kolesie. Siedzą przy okienku. Jeden ma Smienę, drugi trądzik. Pierwszy lata z tym rzęchem i pstryka po całej sali jak osioł, czy go kto prosi, czy nie. Egzotyczne zwierzęta. Cudowne zwierzęta! Wrzodowiec spożywający dietę no żem i widelcem! Niezwykłe! Teraz upatrzył sobie Belę. „A co jest na tej bluzeczce?" „Króliczek." Króliczek na cycu Beli wygląda jak waleń. „A pod bluzeczką?" Uwie cznia ją. Czyni ją wieczną. Nieśmiertelną. Bela docenia wagę tej chwili. Uśmiecha się promiennie, wdzięczy. Bela, ty idiotko! Czemu ja nie zrobiłem z ciebie doktora nauk wyzwolonych? Ty, na którą wymazałem z pięć wkładów, kłaniasz się Smienie? Wstydź się, Bela! Ale Bela się nie wstydzi. Za to Kozak wydaje się być wście kły. Zasłania się widelcem przed aparatem i przez chwi lę wydaje mi się, że wątróbka Kozaka wyleci Smienie na spotkanie. Dobrze, Kozak! Bardzo dobrze! Czuję w nim sojusznika, nie zamierzam jednak poświęcać swojej por cji. Więc kończę ją i wychodzę. Za drzwiami czyha na mnie Morena. Sadza mnie w krześle przy sobie. Coś przemawia. Nie rozumiem o czym, bo kątem oka obserwuję Belę. Szczebiocze coś po ufale z tym od Smieny. Tamten sięga jej do króliczka. Po 161 Chce mi się powiedzieć: „Nie bądź głupia. Mam w War szawie Zenita", ale wiem przecież, że lepsza Smiena w garści niż Zenit w Warszawie. Morena dalej gada. „Hę?" Powtarza: „Co z tym naszym spacerem?" Żeby cię krew zalała. Z drugiej strony Moreny siada Triangul. Obejmuje ją poufale, szczerząc resztki zębów. Coś do niej nadaje, jakby zupełnie nie zauważył, że była jakaś rozmowa rozmowa!. Widać zdecydowanie najważniej sze jest to, co on ma do zakomunikowania. Abstrahując od jego chamstwa, muszę mu być wdzięczny. Wstaję szybko, póki odwrócono ode mnie uwagę, i odchodzę za dowolony. Słyszę jeszcze, jak Triangul mówi: „Co, wy płoszyłem ci amanta?" Pocałuj mnie serdecznie w to, co właśnie podniosłem z krzesła. Wasza Znaczna Wysokość: Olciu Kochana! 12 2 85 Wczoraj przyszedł list od Ciebie. Cały fruwam. Jak ró żowy zeppelin. Rośniesz mi na literata. Już widzę ocza mi wyobraźni opasłe tomiszcza: Listy i pisma Laluchy do Jahutka, Ossolineum. Wybacz, że nie odpisałem zaraz wczoraj, ale po tym szoku musiałem nieco wrócić do sie bie, zresztą nie odcyfrowałem jeszcze niektórych fra gmentów Twojej prozy. Nie odcyfrowałem do tego sto pnia, że wcale nie jestem pewien, czy to aby nie poezja. „Przyszła proza do wodza." No i o czym ja mam pisać? Pisałem już o niedzieli, to może dziś o wtorku? To się mija z celem. To dokładnie to samo, tylko inaczej się nazywa i trochę przesunięte w czasie. Jeśli idzie o czas, zostało mi dziewięć dni do powrotu. Dziewięć dni to zbyt mało na tak obszerny te mat, jak „wtorek". Nawet jeśli się nic nie wie. Mróz „trzaskący". W porywach do trzydziestu. Ale kiedy są „porywy", to włażę na kaloryfer i przywiązuję się sznurowadłem. To podobno pomaga. Jedzenie nie jest najgorsze, ale diety nie widziało nawet na szesnastowie cznych rycinach. Wczoraj jednego wywieźli, bo nie wy trzymał tej „kuracji wstrząsowej". Nic się nie bój. Mnie nie wywiozą. Pójdę sam. Nie pamiętam, czy Ci pisałem, 162 ze przylatuje do mnie kawka. Zawsze coś dla niej mam. To najlepszy przyjaciel człowieka! Nie podchodzi zbyt blisko, nie gada głupot, bierze tylko to, co mam ochotę dać, a potem odchodzi i wraca dopiero wówczas, gdy so bie o niej przypomnę. Nie masz powodów do zmartwień. Pfte jest ładna. Łóżko nie wchodzi w grę. Wysłałem karteczkę do Twoich rodziców i do Zuzi, Czasem skrobnę słowo lub dwa do Maryli. Takie głu poty, żeby Ją rozśmieszyć, ale wątpliwe, by mi się to udało, bo zawsze gdy piszę te pierdoły, ogarnia mnie straszne przygnębienie. Może jakiś horror wypadłby śmiesznie? Już nie mogę wydolić. Dostaję powoli świra. Nudzę się jak Żyd na chrzcinach. Co robić, Smyczku? Może szydeł kować aby? hę? Napisałbym do Bogusi, ale nie mam ad resu, dziękuję, wystarczy. Zresztą Bogusi mam jeszcze mniej do opowiedzenia niż Tobie. Gdyby chcieć zrobić film fabularny z życia kuracjuszy, trzeba by siedzieć tu z kamerą z dziesięć lat. Chyba, żeby kręcić w przyśpie szonym tempie. Ale znowu, czy statyści nie dostaliby za dyszki aby, hę? Jeszcze dziewięć dni. To tyle, ile palców w jednej rę ce. Niemało! Aha. Bym zapomniał. Mieszka tu ze mną w pokoju jedna kobitka. Obnosi się raczej z goła. Używa tylko białej szmatki. Brunetka, krótko obcięta. Ale się na nią specjalnie me napalam, bo ma jakoś strasznie po łamaną lewą nogę. Zresztą nie będę za nią łaził po ścia nie. Namalował ją Matisse. Nazywa się „Dekoracyjna Figura". Żarcik, że ho, ho, ho! Pamiętasz ten obraz? Całuję Cię od góry do dołu. Nie, od dołu do góry. Mó wią, że potem łatwiej zejść. Ja im nie wierzę. Janek PS Niech Cię Bóg broni przed herbatą Nataraj. Wiesz, jak to jest, Olciu: „Nataraj się, nataraj, kup, a potem wylejesz." Ukłony dla całego dworu. Tęsknię za Tobą jak Majakowski za Liii Brik i Wergiliusz za Eneidą. Babom zza ściany nie zamykają się twarze. Ten prze 163 raźliwy chichot i typowe damskie żarty nic sobie nie ro bią z muru. Powiedzieć „nie pozwalają" to mało, one „zabraniają" mi myśleć. To jest moja wina. Daj kurze grzędę. Gdybym wrzeszczał od rana do nocy, toby te sprawy jakoś uregulowało. One już pewnie zapomniały, że tu ktoś mieszka. Niebo w dole, za pasem jodeł lekko już różowieje. Wy żej staje się białe i przechodzi w intensywny błękit. Dzień jest już prawie na drugim brzegu. Zostały mu może ze dwa przęsła. Powietrze stoi. Mróz trzyma. Dłu gopis holendruje po tafli papieru. Czasem przeleci ptak. To pozwala wierzyć, że nie jestem wtopiony w szkło. Szesnasta. Międzyposiłek. Kisiel z tartym jabłkiem. Gorący jak jasny diabeł. Nalewam sobie z kotła i siadam przy stoliku, głęboko w rogu. Jest nas, tych do między posiłków, kilkanaścioro. Mnóstwo stolików wolnych, ale to nie przeszkadza Morenie. Właśnie wzięła azymut na mój stolik i wędruje ku mnie, dymiąc miseczką. Jest już blisko i w tej chwili całkiem mimowolnie dostaję przy śpieszenia. Jem jak w dworcowym bufecie. Szybko i na zimno, choć parzy mnie gęba i rozwrzeszczały się histe rycznie wszystkie nowe plomby. Naprawdę nie chcia łem, ale stało się. Morena robi nagły zwrot i jakimś nie obliczalnym kursem, przez lewe ramię do prawej kie szeni, odpływa w przeciwległy kąt stołówki. No i to jest jeszcze gorzej, bo teraz przez całą salę, nad głowami wrzodowców rzuca wściekłe: „A z tym mrozem to mo cno pan przesadził! " Więc z pełnymi ustami bąkam coś, że od rana musiało zelżeć i kończę błyskawicznie, bo mó pociąg zaraz odchodzi. Ileż to jeszcze razy będę musiał salwować się taką głu pią ucieczką? Dlaczego nie powiem jej po prostu: „Wi dzisz, Morena, nie chcę, byś mnie źle zrozumiała, ale ja nie jestem człowiekiem towarzyskim. Bardzo sobie cenię twoją próbę wciągnięcia mnie w sprawy, które się tu to czą. Zdaję sobie sprawę, że robisz to, by mi pomóc, dla tego, że jestem samotny." Bzdura, robi to dla siebie, 164 iednak nie mogę jej tego powiedzieć. „Ale musisz wie dzieć, że mierzysz mnie swoją miarą. Robisz to, bo wiesz, że sama potrzebowałabyś pomocy na moim miejscu. Nie stawiaj się na moim miejscu. Ja, widzisz, mam mną mia rę i twoja nie pasuje do mnie. To jest mój wybór. Ja tak chcę. Ja się tak czuję dobrze. Więc nie staraj mi się po magać, bo ja twojej pomocy nie potrzebuję. Ja jej nie odrzucam. Ja ją przyjmuję do wiadomości i bardzo się cieszę, że są ludzie skłonni do niesienia pomocy." Bre dnie. Chyba pomocy sobie! „I zachowaj w sobie tę dobrą wolę. Przecież jest na świecie wielu ludzi, dla których takie wsparcie będzie czymś więcej niż tylko potwier dzeniem ich moralnych przekonań." O Boże, że ja nie zostałem księdzem! „Więc proszę, abyś czuła się tak, jakbym przyjął tę dłoń, ale nie miej żalu, kiedy jej nie przyjmę. Popatrz, jaki biedny jest ten głupi kutas, który przekłuwa cię wzrokiem." Nie mogę użyć tego słowa. Jak powiem „przekłuwa", może to opacznie zrozumieć. Lepiej będzie „ściga". „I pozwól pożegnać się cytatem z mojej ulubionej piosenki, po której każdorazowym wy słuchaniu długo nie schodzi mi dokuczliwa wysypka, «Więc otrzyj łzy, nie rozpaczaj, dziś nawet małe dziec ko wie, pogoda jest dla bogaczy, dla niebogaczy są...» coś tam. To ja, Morena, jestem tym «niebogaczem», ale mam swój honor i nie przyjmę twego szlachetnego wsparcia." Cudo! Tylko dlaczego jej tak nie powiem? A może na pisać list? Nonsens. Już taki jeden napisałem, tylko z prośbą o datek. Jeszcze gdzieś tu leży w papierach. Swo ją drogą, to rzecz do zastanowienia się, ile zależy od okoliczności i od osoby udzielającej pomocy. Czy Marian potrzebował wtedy pomocy? Z pewnością tak. Ale wiedział jednocześnie, że ci, którzy mogą tej po mocy udzielić, żądają od obdarowywanych co najmniej pokory. Proszący o pomoc lub choćby dający znak, że na liczy czy chce liczyć, musi mieć podkulony ogon. Nie być niepokorny. Nie może być gniewny. Skoro nie 165 ma czym odpłacić, niech odpłaca pozorną chociażby go towością czynienia świadczeń. Niech podnosi liczebność świty swojego dobrodzieja. Niech głosi jego dobre imię. Nie zawsze będąc dobrodziejami chcemy tak wiele, ale nikt nie lubi być opluwany za swoje poświęcenie. Maniek musiał znać te zasady. Musiał, bo był błyskot liwie inteligentny, a co więcej, miał dużo bolesnego do świadczenia. I te doświadczenia ciągle się mnożyły, bo był wściekły na cały świat, bo gryzł, bo kopał, bo nic nie dawało mu spokoju, a szczególnie to, co śmierdziało kłamstwem, obłudą, hipokryzją. Był inteligentny i zdol ny. Niektórzy muzycy twierdzili, że był lepszym teorety kiem muzyki niż muzykiem. Żeby wiedzieć, jakim był muzykiem, trzeba tak czy inaczej wiedzieć, jakim był te oretykiem. Dla mnie, bez względu na zdanie innych, był muzykiem znakomitym, bo nie znam się aż tak bardzo na chmurach, by móc powiedzieć, która z nich jest o ten metr wyżej. Z dołu wszystko to jest niebo. Więc Marian był człowiekiem bardzo wartościowym I znał swoją wartość. I nie była to megalomania, która jest zła, ale to, co leży o cieniuteńką miedzę od niej, a ma biegun zgoła odmienny. Nazywa się to „świado mość własnej wartości". Marian miał tę świadomość, bo prócz zdolności, jak już mówiłem, posiadał inteligencję, I jeszcze coś, co a bardzo cenię, jednak nienawidzą tego ludzie, z którymi handluje się talentem. Całkowity brak pokory. A trzeba wiedzieć, że ci kupczący naszymi ta lentami traktują to me tylko jako interes własny lub przy okazji, ale także jako wielką przysługę i dar czy niony posiadaczom tych talentów. A Maniek nie podku lał ogona, więc nie miał nic. Co gorsza, pytał, dlaczego nie ma nic, skoro ma tyle do sprzedania. I dalej nie miał nic. I coraz bardziej nie miał mc. A skoro nie miał, zro biło się wokół niego pusto, jakby nędza była zaraźliwa. I Maniek nie kajał się, nie robił rachunków sumienia, bo wiedział, że ma rację, nie należąc jednak do tych, którzy skłonni są się jej wyzbyć. Więc skoro nie znajdował wy znawców dla swojej sztuki, tak mu się przynajmniej wy 166 dawało, bo nie mógł jej sprzedać, to chciał mieć chociaż współwyznawców dla swoich racji. To była jego cicha prośba o pomoc: „Wysłuchaj mnie i jeśli jesteś uczciwy, przytaknij." I tej pomocy szukał także u mnie i nie było to z mojej strony żadne świadczenie na jego korzyść, bo v gruncie rzeczy zgadzałem się z nim. Nie zawsze je dnak zgadzałem się z jego środkami, bo o ile on był ek stremistą i bojówkarzem swoich idei, o tyle ja potrafiłem złagodzić to do trywialnego „nie, to nie!" A potrafiłem, przyznaję z pewnymi oporami, ponieważ miałem już co tracić. Bo miałem już Laluchę i jakąś namiastkę domu, czyli to wszystko, co stracił Maniek albo, jak pewnie sam uważał, czego pozbył się, żeby mieć wolne ręce, a co obróciło się przeciw memu i było jego wielkim bó lem. Prócz wiernego kundla, który się za nim włóczył, i flaszki wódki wykapanej z „podręcznego majsterkowi cza" Maniek praktycznie nie miał nikogo. Czasem kogoś z doskoku, tak jak mnie, w którym przez trzy lata pokła dał nadzieje. Wybacz, ale nie mogłeś ode mnie żądać zbyt wiele, bo zanim pojawiłeś się ty, wokół mnie byli już ludzie. Dla ciebie bezwartościowi. Dla ciebie balast. Jednak dali mi dużo dobrego i to dobre przyćmiło wszy stko to, co według ciebie stanowiło o ich zbędności. Nie mogłeś wymagać, bym wypiął się na swojego ojca, tylko dlatego, że twój ci podpadł. Więc raz i drugi musiałem powiedzieć: „Zostaw, Ma niek, co oni ci są winni, nie musisz się do nich odzywać." I Maniek uspokajał się na moment, ale mimo wszelkich wyjaśnień, których on udzielał sobie, a ja sobie, rosło po obu stronach poczucie winy. I trudno nam się było ze sobą pogodzić, bo zawsze jest trudno, gdy spotka się dwóch facetów o podobnych temperamentach, ale nieco odmiennych poglądach. I najgorsze jest zawsze to „nie co", bowiem gdyby było „bardzo", nie spotkalibyśmy się nigdy lub tylko raz i nie byłoby problemów. Jednak Maniek przychodził. I składaliśmy wobec sie bie wzajemnie coraz większe ofiary. Ofiary pokory. Były tematy tabu, których się nie dotykało. I jedliśmy obia 167 dy, i piliśmy wódkę. I Maniek godał coś od rzeczy o ja kiejś swojej chorobie. Myślałem, że to od tej wódy mu się miesza i stąd to całe „nikt mnie nie kocha". Potem dostałem od niego list ze szpitala. List waria cki, napisany na formularzu karty chorobowej. Właści wie była to wypełniona przez niego karta w obłędny, chory i budzący grozę sposób. Zanim dotarłem do szpi tala, już go w nim nie było. Wkrótce potem spotkałem Mańka na Krakowskim. Coś pogadaliśmy niezobowią zująco. Mówił o planowanym wyjeździe, milczał o zdro wiu, obiecał wpaść. Za jakiś czas znalazłem w gazecie lakoniczne dwa zdania, że Maniek zmarł w Kanadzie wskutek choroby, o czym powiadamiają pogrążeni w żałobie. I tyle było Mańka. Chyba nikt normalny nie lubi korzystać z pomocy, a już na pewno o nią prosić. Najpierw jest bolesny mo ment uświadomienia sobie, że oto znaleźliśmy się w obliczu sytuacji, w której być może będziemy potrzebo wać wsparcia. Są oczywiście przypadki nagłe, kiedy cały ten proces zostaje skrócony i większość decyzji zo staje podjęta niejako poza nami. Jest to przykre, bo do wodzi naszej niemocy. Jednak jeszcze próbujemy wal czyć i bywa, że się udaje. Jeśli nie, następują niemiłe ra chunki, z których ma wyniknąć, kogo i w jakim wymia rze o tę pomoc prosić. Potem, jak prosić. I wreszcie, co deklarować w zamian, niekoniecznie przed dobrodzie jem, można przed sobą. Na koniec uruchomione zostaje, gdy już przebrnęliśmy przez wstępne rozmowy, „czynie nie pomocy" lub ładniej „niesienie pomocy", które jest bolesne przez konieczność przyjęcia na siebie wszy stkich wymagań i warunków, jakie stawia się tym, co pomocy potrzebują. Mówiąc na j oględniej, jest to właśnie owa pokora, a składają się na nią: rezygnacja z czegoś, podporządkowanie się czemuś, komuś, poszerzone za ufanie, nie zawsze, ale nie ma innego wyjścia, itd, itp. Słowem „częściowe ubezwłasnowolnienie". 168 Samo „odbieranie pomocy" nie jest już jednak tak do kuczliwe pomimo wszelkich niedogodności, bo z mo mentem przejścia przez „punkt krytyczny", którym jest niezachwiana pewność, że bez pomocy obyć się nie mo żemy, przechodzimy jakby w inny stan. Wchodzimy pod klosz. Zaczyna się dla nas okres ochronny. To już po drugiej stronie, gdzie ofiarodawca i obdarowany muszą sobie zdawać sprawę ze szczególności sytuacji i nowych zasad postępowania przez tę sytuację implikowanych. Te zasady stopniowo słabną, gdy wracamy do „stanu na turalnego". Włodek ofiarował się z pomocą, gdy już wiedziałem, że być może będę jej potrzebował, ale jeszcze starałem się złu zaradzić. Bóg świadkiem, wołałem nie korzystać z jego propozycji, mimo iż deklaracje te miały w sobie jedynie serdeczną, przyjacielską troskę o moje dobro. Samo to było dla mnie znacznym wsparciem, długo wy patrywanym lądem i dawało poczucie bezpieczeństwa, świadomość istnienia azylu, gdy już będę zaszczuty na amen. Włodek nie czekał, aż go poproszę. Nie pozwolił mi podkulić ogona. Sam wystąpił z tą propozycją i było to posunięcie nie tylko głęboko kurtuazyjne. Było w nim coś z ojcowskiej ingerencji w moje sprawy, które zdążyły się już tak pogmatwać, że nie panowałem nad niczym i mogłem jedynie modlić się o czyjąś chłodną, acz de likatną inteligencję. Nie przestałem walczyć, ale Włodek podsunął mi myśl, jako twarda sugestia wyszło to wcze śniej od niej, abym spróbował nieco zmienić pozycję. I ja na to przystałem, by móc rozprostować grzbiet i tro chę wylizać rany. Nie wiem do dziś, jak dalece było to niestosowne wobec niej, w końcu także za jej namowa mi, wiem natomiast na pewno, i wie to pewnie Włodek, że gdybym nie przyjął podanej mi ręki, jest prawdopo dobne, że nie przyjąłbym już nigdy żadnej. Miałem ochotę żyć i żyć z nią, ale nie za cenę upodlenia się. Nie wziąłem ze sobą nic ponad to, co uznałem za nie zbędne, a większość swoich rzeczy pozostawiłem, mając nadzieję wrócić, nie po to, by je odebrać podobno tam 169 r zostały, choć ona zmieniła adres, ale by robić z nich użytek, kiedy wrócę. Skreśliłem parę słów wyjaśniają cych moje odejście. Było to zbędne, bo ona o to odejście prosiła, uznając je za rozwiązanie jedyne. Moje zdanie było inne. Nie miałem już jednak sił bić się o nie. Zabrałem tobołek i przeprowadziłem się do Włodka. O moich próbach, zabieganiu, o prośbach i całym tym skundleniu, które kierowałem w opuszczone miejsce, nie chcę mówić. I tak powiedziałem zbyt wiele. Koniec. Włodek pomógł mi bardzo. Pomógł mi ogromnie. Po mogły mi jego wyrozumiałość, takt i mądrość. On był roz wiedziony, ja już prawie. Wspólnie dzieliliśmy życie od świtu do zmierzchu. Razem gotowaliśmy, praliśmy, stu diowaliśmy na jednym roku, łaziliśmy z psem suką na spacery, rozmawialiśmy długo i do dna. Włodek był pie lęgniarzem mojej duszy i byłem dla niego jak chore dzie cko. I to wszystko pozwoliło mi dotrwać do momentu, kiedy z bólem, ale już bez histerii, na tych ostatnich pochlipywaniach mogłem stwierdzić, że miałem rację o tyle, że już na pewno nie mam gdzie wracać i czas za cząć powolną rekonwalescencję, restaurację, rewalory zację i te wszystkie inne „re", które pozwolą w końcu pokazać przez okno wychudzoną gębę. To, co napisałem, nie miało na celu przeprowadzania bilansu win. Moje winy były ogromne, więc to miało prawo tak się skończyć, chociaż bardzo nie chciałem. Moim celem było przypomnieć sobie i jeszcze raz uświa domić, co znaczy czyjaś mądra, delikatna i w porę zao fiarowana pomoc. Moim celem było przypomnieć sobie i jeszcze raz uświadomić, co znaczy przyjaźń. Z Włodkiem nie utrzymuję kontaktów. Nie wiem, czy mieszka dalej na tej ulicy, czy mieszka w tym mieście, w tym kraju. Nie sądzę, bym mógł mu kiedyś odpłacić, ale wiem, że gdybym kiedykolwiek miał odmówić takie mu jak ja wówczas, to Włodek wróciłby do mnie jak wy rzut sumienia. Na miejscu wydaje się zadać pytanie, czy ona miała takich „Włodków". Miała. 170 Czy mogłem pomóc Marianowi? Czy wolno mi było bardziej pomóc Marianowi? Kosztem moich przyjaźni. Czyż nie świadczyliśmy sobie z Mankiem tej pomocy wzajemnie? A Janusz? Co z Januszem? A Henio? A jak się niają one do tego? Czy każdy może liczyć na swojego „Włodka"? Z gara, który wystawiają na korytarzu visavis scho dów, nabrałem w szklankę siemienia lnianego. Nie mó wiłem jeszcze o tym, bo siemię nie jest obowiązkowe, zresztą odkryłem je niedawno. Zostały już tylko te plu skwy na dole, ale z dna podobno najlepsze. Teraz nabie ram do miednicy ciepłej wody i będę je grzał. A jak wy piję, to hej! Ta Bela ze Smieną nie da mi spać. Czy ona jest nor malna?! A miała być? Nie może. Z takim cielskiem? Mróz jakby leciuteńko zelżał. Ale bardzo nieznacznie. Jestem już po bąblach, listy wrzuciłem i nabrałem wody do bidonu. Teraz biegam i szukam kwiatków. Żadnych szans. W takie mrozy PKP nie chce brać odpowiedzial ności. A w jakie chce? Zostały, sprzed paru dni, trzy ger bery. To już nie są nawet gerbery. To są glony. Trzymają się w kupie tylko dzięki papierowym kryzom, które im założono. No i goździki. Tego ścierwa nic nie zmoże. Są już miękkawe. Jednak żyją. Wzdycham bardzo ciężko, kupuję siedem różowych i jeden biały dla pomocnicy dentystki. Biały był tylko jeden, inaczej proporcje były by odwrotne. Pani doktor musi być zorientowana w układach PKP — kwiaciarze, bo traktuje ten wiecheć drutów jak orchi dee. To bardzo miło z jej strony, ale martwię się, bo wkrótce przyjdzie mi kupować doniczkowe, a potem już zostaje ziemia do kwiatów. Dziś opiekunka mojej rozklekotanej szczęki podejmu je próbę ratowania dwóch żuwaczy przed niechybną 171 eksmisją poza granice ust. Nie jest to przyjemne. Cóż, mróz też nie jest przyjemny i powinienem się cieszyć, że nie jestem Czukczem i to na domiar złego z chorymi zę bami. Boli, więc chcąc nie chcąc robię jakieś uniki, sta rając się to zwalczyć, bo ostatecznie nie przyprowadzo no mnie tu pod eskortą. Pani zakłada mi dwa fleczery Hendersony, każe godzinę nie jeść i radzi przyjść jutro. Dziękuję nieco sepleniąc, obiecuję wpaść i wychodzę. Delikatnie przygryzam szczęki. Teraz można. Czuję się trochę tak, jakby w dobie transfuzji i przeszczepów za fundowano mi siekacze hipopotama. Wiem jednak, że po czterdziestu latach żucia flory wodnej wrócą do poprze dniej długości. Pisarz pisząc nie zadaje sobie pytania „po co?". mam prawo je zadać, cóż z tego jednak, gdy nie potrafi odpowiedzieć. Gdy już będę potrafił, wtedy z pewnością nie zadam sobie tego pytania. Może wiem tylko tyle, że kartki i długopis są moimi sojusznikami w tym zdawko wym bardzo penetrowaniu zagraconego lamusa pamięci i w próbach podjęcia niektórych pytań. Ich brzemię jest ponad moje siły, ale oprzeć się im nie umiem. Pytania te są jak kostki domina. Ustawione w rzędzie wywracają jedna drugą, gdy już pokusimy się o prze wrócenie pierwszej. I im więcej wiemy, tym wiemy mniej, a zapanować nad tym się nie da. Kartka i długo pis wprowadzają jedynie pozorny porządek, pozwalają wydobyć problemy z ciemnych meandrów mózgu na dzienne światło, w którym choć jaśniejsze, nie stają się bynajmniej bardziej oczywiste. I tak oto po wyschniętej kartce toczy się ulewa zdań, nie znaczy to jednak, że kartka zakwitnie i wyda owoce. Nie liczę na to, ale nie będę rozkładał nad nią parasola. To jest trochę tak jak na ciężkim kacu. Ale na tym naj cięższym. Po tygodniu, dwóch albo więcej bezprzykład nie bezrozumnego, rozpaczliwego chlania. Kiedy jest je szcze jakaś resztka rozumu, choć dziąsła nie przyjmują już żadnego pokarmu, bolą i cały organizm prosi o par 172 don, bo już się nie da. Zawsze da się. Oczywiście można więcej. Jednak założyłem, że jest ta resztka rozumu. Że jest świadomość tracenia czegoś, bo kiedy jej nie ma, to koniec. Wtedy, jeśli mamy siłę, mówimy „stop" i używa jąc języka fachowców zaczynamy „cieniowanie". Nie można przestać nagle, tak jak z chorobą kesonową. Zbyt silny wstrząs. Więc pijemy coraz mniej i mniej, i już. Często jednak po drodze udaje się „przecieniować" i wó wczas kuracja musi poczekać kolejny tydzień lub więcej. Bywa też, że poczuwszy się pewniej jedziemy dalej i tak aż do pogotowia z zaprzyjaźnioną atropinką z papawe rynką. Gdy jednak wojujemy sami, trzeba przejść przez kaca. Pierwszy dzień „na czysto", po cieniowaniu, właści wie nie jest dniem. Zaczyna się zazwyczaj późnym popo łudniem, jeśli uda się przespać noc, i bez wychodzenia z łóżka, chyba że po kolejną szklankę wody. Pokarmu raczej się nie przyjmuje, bo nie wchodzi. Potem jest zno wu noc, ale najlepiej przy włączonym świetle i radiu. Samotność jest nie do wytrzymania. Łóżko spada, a my razem z nim, rosną wyimaginowane lub rzeczywiste pro blemy, dopada nas bezsilność i straszny „zygzak", czyli „Zorro". Dobrze, gdy jest ktoś, kto się nad nami ulituje, poda wodę, przytuli się. Następne dni są już „chodzo ne". Pierwsze lekkie posiłki. Jajko na miękko strasznie się rozlewa, mleko, bulion. Ale „zygzak" trzyma i bę dzie trzymał jeszcze jakiś czas. Nie opuszczają także lęki, lepkie poty, paniczny strach o zaprzepaszczone sprawy, przypominanie sobie o degrengoladzie, która miała miejsce, i brak jakiejkolwiek racjonalności w wy konywaniu najprostszych zadań. Zadania te podejmuje my z obawą, zastanawiamy się długo nad każdym, prze powiadamy sobie i próbujemy usystematyzować jak niegdyś wyuczoną lekcję: „Herbata. Herbata. Najpierw woda. Nalać wody do czajnika. Postawić na gazie. Teraz szklanka. Trzeba mieć szklankę. Jest. Postawić ją. Cu kier? Nie. Najpierw torebkę. Wrzucić torebkę herbaty do szklanki. Dobrze. Łyżeczka. Gdzie są łyżeczki? W po 173 r rządku, jest. Teraz zalać wrzątkiem. Uwaga, gorące. Przez ścierkę. Nie trzeba. Nie zapaliłem gazu. Zapał ki..." itd. Czynności wykonywane zazwyczaj automatycznie i szybko stają się dla nas trudne i skomplikowane. Prze dzieramy się przez nie jak przez dziewiczą puszczę. Krok po kroku, rozważnie i ostrożnie. Z namaszczeniem. I trwa to, nim nasze ośrodki dyspozycyjne nie zregene rują się, nim nie wrócimy do dawnego rytmu, nim nie poukładamy spraw i nie nadamy im powtórnie biegu. Nim nie uwierzymy, że można coś jeszcze dogonić. Mówię o tym, bo tak mniej więcej wygląda większość powrotów. Tak wygląda większość rekonwalescencji, re stauracji, rewaloryzacji i innych „re". Mogą trwać kró cej lub dłużej, z wykluczeniem jakiegoś etapu lub po szerzeniem o nowy. I bez względu na to, z jakiego powo du i z czyjej winy skazani jesteśmy na gehenny powro tów, mechanizm jest w gruncie rzeczy podobny. Powoli, ostrożnie, ale coraz szybciej i szybciej, byle dogonić od jeżdżający pociąg i wskoczyć do ostatniego wagonu, a potem już tylko stopniowo pchać się ku lokomotywie. I jak najszybciej odtajać, zapomnieć o tym peronie, na którym staliśmy tak długo, przygnębieni i zmarznięci. Zapomnieć o tamtym pociągu, z którego wyskoczyliśmy na moment, by kupić coś do picia, a on odjechał nagle, zabierając nasz bagaż, pieniądze i dokumenty, i co naj gorsze, tego kogoś, z kim podróżowaliśmy już kawał czasu. Więc ten mechanizm jest w gruncie rzeczy podobny, choć przyznaję, że trudno porównywać wychodzenie z dwutygodniowego pijaństwa z wychodzeniem z miło ści czy innego choróbska. Miłość w ogólnym rozrachun ku jest jedyną chorobą, z którą czujemy się świetnie, i dopiero gdy mija, zaczynamy odczuwać dolegliwości. Najpierw z rosnącą uwagą i jakby ważąc siły i możli wości oglądamy toczące się życie. Potem ostrożnie ma czamy dwa palce i stopniowo podejmujemy pierwsze próby wznawiania kontaktów. Staramy się przy tym 174 zrobić wrażenie naszej „normalności". Jakby nic się nie stało. Ten dygot? — to nerwy. Bladość? — ostatnio dużo pracowałem. I zaczynamy gonić, tak aby przegonić, by powieść sobie i innym, że jestem taki, jak byłem, a nawet lepszy. Zaczynamy stwarzać nasze nowe ideologie, wol ne od obciążeń, odwracać minione sytuacje, szukając w nich jaśniejszych stron. Jak Robinson Crusot To nic, że jestem sam, to nic, że me mam nic, ale przecież żyję. To nic, że zaprzepaściłem sprawy, że przepiłem wszystko, co miałem, przecież zyskałem doświadczenie i utraco ny rozum. To nic, ze cierpiałem, to nic, że przeleżałem rok w szpitalach, przecież poznałem ludzi, nauczyłem się ufać im, zdążyłem przeczytać parę książek. To nic, że odeszła, to nic, że szlag trafił nasze cele, teraz mam wolność, pieniądze i mogę znowu być perłą towarzy stwa. I takie są nasze kalkulacje, gdy pędzimy do przodu, gdy rzucamy się w wir towarzystw, gdy błyszczymy i przeskakujemy po trzy stopnie na raz. I tylko pewna nerwowość, cień histerii i powierzchowność działań dają świadectwo, że jeszcze nie jest zupełnie normalnie, że gonirny przegrany czas. Wiem, jak to jest, kiedy zaczyna się w końcu myśleć o sobie. Kiedy przypomina sobie człowiek o swoich war tościach, które przecież ktoś może w nas powtórnie od kryć, tylko trzeba na siebie zwrócić uwagę. Trzeba być opalonym, trzeba się ubrać, trzeba mieć szmal, być na bieżąco z obowiązującymi dowcipami i plotkami, trzeba bywać. I gdzieś tam głęboko siedzi to obrzydliwe: „Niech ona on zobaczy, że otrzepałem się z niej jak z kurzu, że dobrze mi się wiedzie, że do mnie należy świat i te, którym ona nawet do pięt nie dorasta. I niech widzi, co straciła." I nie jest to ładne, ale chyba konie czne, bo nas dowartościowuje i dodaje sił. Ta złość po trafi napędzać. I po okresach pokory potrafi być wielka, gwałtowna i nie baczyć na nic, nawet na to, że popycha nas często ku kolejnemu bólowi i ku kolejnej pokorze. 175 Po obiedzie idę do palarni przy wejściu Mijam por tiernię Jest list List od Oli Już nie będę palił Niosę go na górę, ale nie spieszę się Mam jakieś złe przeczucia To do nie niepodobne Ostatni dostałem dwa dni temu Chyba stało się cos ważnego Co mogło się stać, ze pisze znowu? Dwa dni tam nie powinny przynieść aż tylu zda rzeń, zęby było o czym pisać Ona lubi mieć o czym mo wie Więc co się. stało? Czy coś z Tyfciem? Z Furią1? Ja kieś kłopoty? Sam sobie nie odpowiem Otwieram list Szybko przelatuję zdania Po łebkach, bo niewyraźnie Ślizgam się Wygląda na to, ze wszystko w porządku Stolarze kończą garderobę Mrozy silne Była Maryla Serwis ze statystami Serafina z Wojtkiem Całuję No pięknie Wspaniale Wszystko w porządku a me Nie Jeszcze jest „verte" „Jahutku Twój list nie był adresowany do mnie " Nie rozumiem „Zastanawiałam się, czy Ci o tym pisać " O czym, na Boga? „Tratatata tatatata rozumiem, ze się tam nudzisz " No, można tak powiedzieć „Nie mam do Ciebie pretensji " Ale o co?1 „Zrobisz, jak uważasz " Zrobię „ nie przywieź czegoś do domu " Czego? O kurwa1 Teraz gorączkowo przerzucam stertę pa pierów Zapiski, rysunki, jakieś zdania notowane na świstkach Nie, to me to1 Jeszcze raz Tu jest to, co ak tualnie piszę Tu jakieś pomysły jest I jest1 Mam1 Za czynam powoli rozumieć Bardzo powoli Data szósty lutego „Lalumu Droga1 Dzisiaj dostałem list od Matki" itd Teraz powinienem znaleźć drugi identyczny, prze pisany do notatek Jest Pod numerem „51" To już jedno jest pewne Nie wysłałem listu z szóstego Ale wysyła łem1 Pamiętam To było na następny dzień Wtedy, kie dy wpadły mi pieniądze do wamenki i mnie szturchnęło Więc czyżbym? Gorączka Walczę z papierami Jest Jest W zapiskach jest Na papierze maszynowym, tamten był na różowej przebitce O „Miła Pani Nie znając " Teraz gdzieś musi być różowy oryginał, który miałem podrzucie Prze kładam stronice bardzo dokładnie Kartka po kartce 176 przeglądam każdą Nie ma Nie ma nigdzie Wychodzi wlęc na to, ze wysłałem Jeszcze raz i;Jahutku Głupia sprawa, ale Twój list nie był adre sowany do mnie To znaczy adresat na kopercie się zga dza, ae Ja me jestem tą kobietą, do której pisałeś Zasta nawiałam się, czy Ci o tym pisać, bo tak czy inaczej nie powinieneś się denerwować Ja wiem, ze jesteś sam, i ro zumiem, ze się tam nudzisz Jesłi uznałeś, ze to Ci popra wi samopoczucie i ze jest Ci to niezbędne, to nie mam do Ciebie pretensji To są Twoje decyzje i zrobisz, jak uważasz Napisz mi chociaż, jaka ona jest Mam nadzie ję, ?e do przyjęcia Proszę Cię tylko o jedno, nie przywieź czegoś do domu " No tak Teraz wszystko jest jasne List, który miałem podrzucie tej idiotce, przez bałagan w papierach wsa dziłem do koperty i wysłałem Oli W gruncie rzeczy jest to nawet zabawne Zawinęła się intryga jak u Szekspira Rozśmiesza mnie to serdecznie, ale me tak znowu ser decznie Ostatecznie Ola nic nie wie o zapiskach Nie wie, ze ten list był napisany dla potrzeb moich notatek Ze adresatka to postać stworzona dla książki, którą ro bię To znaczy niezupełnie Być może, ten list mógł trafie do tej kelnerki, jednak moje intencje były czyste Tyle ze Lalucha nie może znać moich intencji czy książeczki Ja sny gwint Trochę się porobiło Jeszcze raz sięgam do zapisków No tak „Nie znając ani Pani, ani Jej zależności rodzinnych ośmielam się ten liścik " No tak To jest ewidentne zaproszenie do tańca Przecież Olka nie wie, ze to wazy pół tony Dalej Tratata możliwość milczącego obcowania z Panią " Boże Toż to wyznanie miłości „Tratatata jest Pani ledyną osobą, która może mi pomoc " O Jezu „Tarara ram boleśnie odczuwam brak kogoś bliższego " Mat ko moja łysa1 „Bzzzzt stać się moim powiernikiem " Dadadada w serwetniku na moim stole 6 przed ko lacją " Idiota Jeszcze na dodatek infantylny idiota „W ser na moim stole 6" 177 Po Kurwa jego mac Może to jest śmieszne, kiedy dotyczy kogoś innego Ale to nie jest śmieszne1 Muszę jej na tychmiast wszystko wyjaśnić W końcu mam dowód Te zapiski Ta książeczka Przecież chyba zrozumie, ze nie mogłem emablować tego słoma, pisząc jednocześnie sto pięćdziesiąt stron drobnym maczkiem w dwadzieścia cztery dni Nie jestem tez idiotą, by stwarzać sobie takie alibi po otrzymaniu dzisiejszego listu Do końca zostało osiem dni Chyba żebym w ogolę nie spał A rysunki7 Tak Muszę działać Choćby po to, aby ją uspokoić Nie wiadomo, co jej odbije Zadzwonię Ale jak7 Na po łączenie czeka się godzinami I do kogo? Do Bogusi7 Do Mańki7 Do Joanny7 A jaką mam gwarancję, ze zastanę u nich Olę7 Do matki7 Wariat I co powiem7 „Przekaz Oli, ze ta dupa to r leprawdziwa"7 Zresztą nie podjąłem tego trudu przez cały pobyt i. teraz nagle To by stra sznie podbiło znaczenie tej sprawy Nie mogę Może tele gram7 To samo List Pozostaje mi tylko list, choć czas jest tu ważny Gra na moją niekorzyść Jak zawsze zre sztą Więc tylko list Nie ma ryzyka pomyłki Więcej lite ratury do tego słupa nie wysmażyłem Tym razem się nie kropnę Szybki list Expres Nie mogę To musi być takie „nic ważnego Od niechcenia Wszystkie moje listy do tąd szły normalną pocztą I ten tez taki musi być Ale co ja jej napiszę7 „Kochany Smyczku " To przy najmniej wiem Trzeba jakoś lekko, szczebiotliwie „Tiutiutiutiu, lelelele", jak pisał Okudzawa Jednak nie może być zbyt chichotliwie, bo rni za Boga nie uwierzy „To straszne jaja z tą Belą1" Z jaką Belą7 Nie wolno mi się spoufałac „Ten list, który przypadkiem trafił w Twoje ręce " eeee „ to jest fragment książeczki, któ rą tu piszę " To nie jest najważniejsze To nie jest naj lepsze Trzeba bardziej z grubej rury „Nie wyrzuca tego listu, który niechcący do Ciebie trafił, bo to jest fragment książeczki, którą właśnie piszę Tej baby wcale nie ma To znaczy ona jest, ale " No to jest czy me ma? Inaczej „Jeden potwor łutaj zainspirował mnie " Do 178 dupy Nie, nie me Tak sie me da Trzeba to wiąć z bie pą Normalny, obojętny list i dopieio w postscriptum Kochana Laluniu 13 2 85 Eeeeee STie Tak tez jest źle Przecież wczoraj do mej pisałem Nie mogę reagować natychmiast, bo to będzie podejrza ne Ale mogę zmienić datę na jutrzejszą Tak To nie Wiele zmieni Dziś i tak już list me pójdzie Tu wybierają rano Tak czy inaczej datę można zmienić, a przynaj mniej nie skłamię Ależ się porobiło Kochana Laluniu 14 2 85 Dostałem znowu list od Ciebie Chyba Ci się cos stało7 Cos Ty się tak rozpisała7 Nie nadążam z wieściami go dnymi Ciebie Ale pisz Pisz jak najwięcej To dla mnie ogromna rodosć Rozumiesz przecież, ze tu jest jak na wygnaniu Brakuje mi Ciebie, zwierząt, warsztaciku, je dnym słowem wszystkiego, co dla mnie najważniejsze Mroź trochę zelżał, ale nadal jest potężny Wyobraź sobie, ze strumienie parują jak gejzery Nie zapuszczam się więc zbytnio do miasta, tyle tylko, na ile jest to ko nieczne Na zabiegi twardo chodzę, w miękkich Pionierkach, które świetnie rni służą, dobrze, ze mnie namówiłaś, a także do dentystki Zrobiła mi chyba siedem zębów Jeszcze zostało dwadzieścia pięć O pardon Dwadzie ścia trzy, bo dwa miałem usunięte dawniej Świecę teraz kłami jak Tyfus Mogę gryźć cielęce gicze, ale mi me dają Kawka dalej przylatuje Jesteśmy już na „ty" Ona mi mówi „ty kretynie", a ja iej ,,ty brudasie Ale pełna kultura to Czy to prawda, ze w Warszawie tez miozy? Przyjedź, zobaczysz Musi być strasznie zimno w domu Jak so bie radzisz7 Czy ten piecyk, który kupiłaś, cos pomaga7 Dzisiaj znowu dali gotowaną rybę To już staje się nie bezpieczne To znaczy gotowana ryba dla wrzodowców 179 jest bezpieczna. Gorzej z moim zdrowiem psychiczny Na kolację znak zapytania. Tym jeszcze nikt się nie n jadł. Cóż, zjern nawet wykrzyknik. Wołacz; „O!" Ten Nataraj nie jest taki zły. Okazuje się, że trzeba g0 mniej sypać, wtedy jest do zniesienia, ale nie do wy siedzenia. Dobrze więc, że nie wywaliłem, bo zostałaby mi tylko „Pieniawa" i siemię. Kończą mi się koperty i papier listowy listowny. Kie psko z mydłem i pastą do jamy. Zaczynam rozumieć, co to jest „oszczędna gospodarka materiałowa". O papierze do tyłu wolę nie wspominać. Wolę mieć. Smyczku mój. Nie gniewaj się, że tak krótko. Od wczoraj nic się nie zmieniło. Nawet powietrze to samo. Tylko ja coraz starszy. Całuję cię z językiem, a trzodę bez, bo SIĘ nie znają Tęsknię. Janek PS Bardzo przepraszam za pomyłkę. Mam na biurku straszny bajzel i stąd to nieporozumienie. Proszę Cię, nie wyrzucaj tego, co posłałem. Piszę książkę, pokażę Ci po powrocie, o czym nie informowałem, bo to miała być niespodzianka. Przez to moje roztargnienie wszystko SIĘ wydało. To, co masz, to fragment. List bohatera do je dnej z bohaterek. Może coś z tego wyjdzie. I me martw się, że „coś. przywiozę, bo od długopisu trudno się zara zić i daleko mniej przyjemnie. Pa! Tfuj! „Bohater i bohaterka"! Nie jestem zadowolony z tego listu. Ma słabe punkty. Dopiero teraz widzę, że data nie jest w zgodzie z treścią. Jeśli zechce sprawdzić A co ona — oficer śledczy? To zupełnie do niej niepodo bne. Ale to „me wyrzucaj". Jak już jej pokażę rękopis, może zapytać, dlaczego „nie wyrzucaj". Przecież mafli uz ten list w rękopisie. Zlikwiduję ten z rękopisu, to spyta, dlaczego tamten na różowej kartce. Coś cienko myśleniem u mnie. Jest czas. Jeszcze jest czas. Coś s wymyśli. 180 STa kolację gulasz z serc z ziemniakami i bułka z ma kiem. „Bohaterki" nie widzę. No i bardzo dobrze. Jestem, tak wściekły, że mógłbym ją huknąć tą bułką. Jestem zły na Belę za to, że Jest. Że przewala między stołami tę swoją „fabrykę". Że uśmiecha się do mnie prowokująco. Że podłazi mi pod oczy. I w ogóle za wszystko. 2 drugiej strony jednak jest to najdelikatniej mówiąc niewdzięczność. Przecież jeszcze niedawno to Bogu du cha winne babsko jawiło mi się jako jedyna droga ucie czki, wsparcia i pomocy. Podpierałem się nią jak kostu rem. Tłukłem nią o ziemię, wieszałem na niej psy, wpy chałem do łóżek i wyciągałem tuż przed orgazmem, sło wem zajeżdżałem jak karawaniarską kobyłę. Może nie ją. Może tę Belę numer dwa. Lub numer jeden, już sam nie wiem. Może tylko tę Belę, której ja dałem życie, któ rej sznurki trzymani w rękach? Ale przecież i prawdziwą Belę. Przecież pretensje zgłaszam teraz do prawdziwej Beli. Przecież list — przyczyna tego całego bałaganu, miał trafić do prawdziwej Beli. Miał trafić A trafił jak kulą w płot. O sto osiemdziesiąt stopni. Rozrzut potwor ny. Już chyba daleko lepiej byłoby, gdyby dostała go Bela. Pośmialiby się trochę i spokój. A teraz? „Nie ma dymu bez ognia." Jak ja się z tego wytłuma czę? Jak się wytłumaczę z tego, co piszę w tej chwili? Mam rzucić to w diabły? Zwariuję! Te kartki to jedyny powiernik, jakiego teraz mam. Nie Lalucha i nie Bela. Teraz mam tylko to. Zniszczyć? To jakie alibi zostanie mi dla Laluchy? Zęby? Teraz muszę pisać. Teraz muszę się wytłumaczyć z każdego dnia. Godzina po godzinie! Bo jeśli mi powie: „A co robiłeś tydzień przed wyja zdem, skoro napisałeś tak mało?" Ha? To co ja odpo wiem? Że zrywałem banany? Niech tylko zacznie to czytać. Zaraz będzie: „Zacząłeś tak poważnie o bólu, o przemijaniu, wspomnienia z dzieciństwa, a dalej co? Bela, Bela i Bela!" I co powiem? Co zrobię? Mam pisać szyfrem? Niewyraźnie? A jak powie: „Przeczytaj mi, bo strasznie nakulfoniłeś." Improwizacja? Nie, nie, nie. Pieprzę strasznie. Przecież dobrze ją 181 znam. To więcej niż pewne, że nie będzie się pchała w te notatki. A nawet gdyby. To co? Ale to mnie wypada wy tłumaczyć się z tej Beli. Muszę ją wywlec z tych notatek, skoro w liście z szóstego tak pięknie zaanonsowałem jej obecność w moim życiu. To jest chyba mój obowiązek. Najgorsza jest ta odległość. To, że nie mogę jak czło wiek zapytać Laluchy, czy bardzo jest zajęta, bo marn dwa słowa itd. I źle jest, że w ogóle nie wiem, jak ona to przyjęła. Po pierwsze, nim dostanie dzisiejszy list, miną trzy, cztery dni, będzie przekonana, że Bela rzeczywiście jest kobietą, z którą się rozrywam. Po drugie, gdy już dostanie list, to wcale nie musi mi wierzyć. Zakładając, że uwierzy, to nim przyjdzie jej odpowiedź, o ile odpi sze zaraz, minie sześć, siedem dni! To już wyjazd. Nie dobrze! Kiepsko! To jest tydzień niepewności. Ale się wpiermczyłem! Ważne, na ile ona przejęła się tym listem. Sądząc z na tychmiastowej reakcji, musiało ją to zaboleć. Jej list jest oczywiście o dupie Maryny, ale czuje się w nim napię cie. Cały zmierza do tego krótkiego „verte". Oczywiście w tych paru zdaniach jest cała ona. Z jej delikatnością, wyrozumiałością i taktem. Ona mnie rozumie, zostawia wolną rękę. Wszystko to w takim tonie, jakby winiła sie bie, nie mnie. To fakt — nie jest zazdrosna, jednak raczej nie dawałem jej dotychczas powodów. Teraz powód ma „na piśmie". I to różowym! Oczywiście list to nie ali menty, bo od niego do łóżka jeszcze kawał drogi i to cię żkiej. Istny konwój do Murmańska! Cóż, kiedy wynika z niego nawet dla mnie, że zabrałem się do sprawy ostro. Co gorsza, może sądzić, że od szóstego do teraz zaloty zaszły dużo dalej. Nawet jeśli nie sądzi tak, to po tym „verte" niewiele mam do roboty i prawie nic do strace nia. Ona nie wie, że do Beli strach się zbliżyć nawet po flaszce. Co gorsza nie da się uwierzyć w całkowite „wy luzowanie się" Olki. To nigdy tak nie ma. Musiałbym być jej całkiem obojętny, a tak raczej nie jest. Cholera! Ona się może teraz przejmować! Nie musi. Może. A co ja bym zrobił, gdybym „przejął" taki liścik? La 182 twiej powiedzieć, czego bym nie zrobił. To trudno sobie wyobrazić. Po pierwsze, kobiety się zdobywa, przynaj mniej tak nam się wydaje, a nie czeka się, aż nam wsko czą na barana. Zatem prędzej mógłbym trafić na list od kogoś do niej, niż bym miał uwierzyć, że ona, według ninie uosobienie wszelkich przymiotów urody i nie tyl ko, wysmarowałaby taki proszalny śmieć do kogoś. Na wet gdyby była w sytuacji krytycznej, wątpię, bo jest na to zbyt dumna. Ale załóżmy, załóżmy, że jakimś zdumie wającym zbiegiem okoliczności list Laluchy, w którym prosi, mówiąc łagodnie, o towarzystwo jakiegoś skur wego syna nieźle, już dałeś popis, jakiegoś faceta, tra fia w moje ręce. Nic nie wiem o człowieku. Nie wiem, czy jest garbaty, łysy, rudy, debil, Belniondo, czy nosi ortalion na misiu. O co najpierw pytam. Czy „dlaczego?" To jest pytanie o okoliczności. Czy „kto to jest?" To py tanie jest węższe i dotyczy obiektu fascynacji. Jako męż czyzna noszę w sobie, choć już prawie nie, poczucie wła sności w stosunku do partnerki. Jako „głowa domu" traktuję ją jako osobę podległą, a więc chociaż trochę zależną od mojej woli. To nieważne w jakim stopniu, ale mało który mężczyzna, nie „pantofel", jest od tego wol ny. To zresztą w głównej mierze wina kobiet, a szcze gólnie owych bojowniczek „Womans lib", które pragną pokonać facetów ich własną bronią, zapominając, że ci przez wieki wyspecjalizowali się we władaniu nią, i za pominając, że ich własna broń jest na nas ciągle skute czna. Więc i ja, choć dużo się nauczyłem, nie jestem wo lny. Stąd moje pierwsze pytanie brzmi: „kto?" Co bym pomyślał? Pomyślałbym, że jest bardzo niedobrze. Że mam poważne powody do obaw, bo ktoś tak doskonały jak ona mógł wybrać tylko człowieka z dużą klasą. Ale zaraz zapytałbym o okoliczności i ustawiwszy sobie wszystko wśród tych cholernych marnotrawnych, pró bował dociec; jak w tym towarzystwie odkryła takie cudo? Towarzystwa musi się domyślać, zresztą moje listy odpowiadają na te pytania. Musiałaby być w złej kon dycji umysłowej. I w związku z tym to cudo jest tylko 183 rakiem na bezrybiu. Tak czy inaczej, ten rak szczypie boleśnie, już choćby dlatego, że ja, jesiotr, nie mam jak dopłynąć. Więc co bym zrobił? Napisałbym obojętny list i dal do zrozumienia, choć pełen obaw i wbrew sobie, że ro zumiem, że „bądź dzielna", że bardzo proszę nie przy wieź nic do domu? Tak? Wiedząc, że być może jest już po obiedzie? I dla mnie zostały resztki? Tak? A jeśli nie resztki, to być może ten list będzie zachętą, że skoro jest już dym, czas zadbać o ogień? Tak? Cholera, nie wiem. Chyba byrn napisał tak jak ona. Tak bym zrobił, co nie zmienia faktu, że by mnie bolało. Z różnych powodów. Że nie mogę zapobiec. Że w sumie ona jest biedna. Że prawdopodobnie moja wina. Zawsze lepiej, gdy jest dwoje winnych, niż gdy nie ma ich wcale. Ale napisał bym. Napisał. A czy szukałbym „odwetu" bez wysłuchania wyja śnień? Czy dałbym się ponieść bólowi i zazdrości, które są złymi doradcami? Ale jedynymi. Czy dałbym się po nieść? Psia krew. Niedobrze. Nic sobie nie wyjaśniłem. Wró ciłem do punktu wyjścia. Czy tak będzie jeszcze przez osiem dni? A może nie jest tak źle? Może Olka nie dostała tego li stu? Może ona też pisze książkę? Może Bela dostała? Do stanie? Może ta wariatka też pisze książkę? Może ten list, który dziś dostałem, jest niechcący wysłaną stronicą książki? Może my wszyscy mamy czarne długopisy „Ko ral"? Może my wszyscy piszemy książki? Albo, co naj gorsze, może my wszyscy piszemy tę samą książkę?! Wysłałem? Nie wysłałem? Cierpi? Nie cierpi? Prawda? Nieprawda? Tak czy inaczej, nie jest dobrze. Jest źle. Swędzi rnnie blizna. Nie jest dobrze. Nie mogę już pisać. To dobrze! Ale mój „Koral" wrósł mi w rękę. Jest jak szósty palec. Ser deczny? Wskazujący? I serdeczny, i wskazujący. Jednak źle. Znowu nie panuję nad niczym. Daję się unosić wia 184 trowi myśli. Nie wiem, dokąd mnie zawiedzie. Coraz częściej mówię o tym „książka". Wiem, że to nie jest książka. Wiem, że to jest „Pieniawa", w której niezmor dowanie miesza się jakiś śmieć. Od histerii do małpiego humoru. Od nieskładnego mędrkowania po nieskładne wspominki. Po co? Źle. Przecież piszę książkę. Nie mogę pytać „po co?" To jest „Pieniawa", więc chociaż: „Czy to komuś potrzebne?" Po co?! 5 .f ... „,f ,J1W Ale najpierw wrzucę list. Więc wrzucam. Płyń po mo rzach. Rób mi dobrze. Wytłumacz Olce, że nic się nie stało, że nic się nie ma prawa stać, bo ja dbam o siebie, bo ja na siebie uważam, a ta baba to gilotyna, że wymy ślił ją litościwy lekarz Guillotin i wprowadził w użycie dawno temu, w 1792 roku, żeby ludzi tak nie męczyć i żeby to szybciej szło, ale ja się mogę pomęczyć i nigdzie mi się nie śpieszy, a już z pewnością nie do niej. Więc jej to powiedz. Tej drugiej też. Przeżegnałem go na drogę i teraz mogę wrócić do spraw. Dziś przewodzenie. Przewodzę szybko, cicho i spra wnie. Mam już doświadczenie. Chyba tylko trochę iskrzą mi zęby, ale to zrozumiałe. Kieszeń — monety też opa nowałem. Wybiegam i wbiegam z powrotem, bo zapo mniałem. Przepisu leczniczego, w którym czarno na bia łym stoi, że mi zależy. Więc biorę go i wybiegam raz jeszcze. Jestem podenerwowany i trochę rozdygotany tym wszystkim, co powyłaziło wczoraj. Być może nie ma po wodów, ja jednak sądzę, że są, i me daje mi to spokoju. Nie jest jednak aż tak źle, bym nie zauważył pewnych zmian w przyrodzie. Dzisiaj jest straszny upał. Minus trzynaście. Od wczoraj temperatura podniosła się o pięt naście stopni! Czy w Warszawie też, czy marzną? Tak, to upał. Po takim mrozie to upał. Po dużym bólu mały ból to cisza, swędzenie. Po wielkim piciu dwie setki to .nie piję ani kropli". Słońce szaleje. Istna karuzela 185 światła. Jest leciutki wiatr. Ot, tyle, by mieć siłę zdmu chnąć trochę śnieżnego pyłu z drzew. I drzewa inne. Się ny, ugry, sto zieleni. Niebo błękitne. Idealnie czyste. Nic, tylko malować. Ale ludzi dużo. Strasznie dużo. Nie da dzą. Trzeba by się naużerać. Wetknęliby nieznośne trą by. Więc w te trąby! Cel uświęca środki. Jeżeli zając nie chce pozować do martwej natury, trzeba go zastrzelić. Wiedzą o tym wszyscy malarze. Ilekroć oglądam martwą naturę z zającem, zając zawsze jest martwy. Cel uświęca środki. Pal! Albo lepiej: „Cel" uświęca „Pal!" Albo po prostu: „Cel uświęca pal." Na który się wbija. Ale nie będę malował. Nie ma jak. Teraz biegnę do Orbisu. „Kiedy mój pociąg będzie w Warszawie?" „Szósta czterdzieści, Centralny." Do brze. Napiszę Lalusze, żeby nie wychodziła o szóstej czterdzieści, tylko jak się obudzi. Zresztą po tym liście może już w ogóle nie będzie wychodzić? Niewiele to zmieni. Jak dotąd nie wychodziła. Teraz na pocztę zoba czyć, do której pracują. To jest pomysł. Zadzwonię, jak się uda, jutro do ojca złożyć mu życzenia. Jest prawdo podobne, że zastanę Olcię. Będzie okazja coś wytłuma czyć i zorientować się, jak tam sprawy za górami. Guzik. Nie zadzwonię. Będzie czynna do szesnastej. Teraz papierniczy. Ołówków nie ma, czarnych flama strów też. Ale jest papeteria. W powrotnej drodze wstę puję do księgarni. Jest moja ostatnia książeczka. Kupuję trzy. Dam pani doktor jedną, niech sobie ma. W ostat niej chwili dostrzegani Żywoty i poglądy słynnych filo zofów Diogenesa Laertiosa. Kupuję i cieszę się bardzo. Teraz do kwiaciarni. Najbliższa zamknięta z powodów mętnych. W tej przy pijalni kupuję siedem goździków i ósmy luzem. Dziś o piętnastej będzie dostawa świeżego towaru. Świetnie. „Pan na te kobiety straci majątek." „Łatwiej zdobyć majątek niż serce kobiety", odpowia dani sprzedawczyni niezmiernie filozoficznie i poetycko. Wiem, że czasem łatwiej przespać się niż przejść na „ty", ale wiem też, że przespać się nie znaczy zdobyć. Sprze 186 dawczyni jest jednak ze mnie z siebie? bardzo dumna. jyój człowiek w kwiaciarni. I jestem u dentystki. Dałem kwiatki. Panie się ucieszy ły i znowu było coś o majątku. Co one wszystkie z tym majątkiem? Majątek to najmniej ważna sprawa. Wiem dobrze, bo nie mam. pani doktor wierci. Ząb boli. Słońce świeci. Normal ka. Potem w miejsce fleczera Hendersona wtyka por celanę i każe chwilę siedzieć. Wietrzę jamę. Potern chwi lę rozmawiamy o psach i wychodzę, obiecując wpaść na zajutrz. Książeczki nie dałem, bo zapomniałem. Jest na dzieja, że jutro też zapomnę. Korzystając z pogody, postanawiam pójść na spacer. Po kilkunastu metrach mijam zakład fryzjerski. Cofam się. Korzystając z okazji, postanawiam się ostrzyc. W za kładzie nie ma klientów, więc niech będzie choć jeden. Pomieszczenie jest czyste i jasne. Stanowiska fryzjer skie, które zazwyczaj są pod ścianami, tu usytuowano na środku. Po dwa, „plecami" do siebie. Jak w wagonie ko lejowym. Fryzjerów jest dwóch, może być czterech, przecież są dwa podwójne „przedziały". Mnie wystarczy jeden. Pada na starszego. Raczej ja „padam" na niego. Jak zwykle każę się ostrzyc maszynką do gołego. Fryzjer jeździ mi po łbie, radio opowiada o zatonięciu naszego statku. — Te statki są do dupy, to pływające trumny! — Nieprawda. To są rumuńskie i bardzo dobre. Byłem na wczasach w Rumunii, to wiem! — oponuje starszy. Kończy. Nie miał zbyt wiele pracy. Płacę, ubieram się. Młodszy przygląda się książce. — Co pan kupił? j ,;• — Diogenesa Laertiosa. — Przygodowa? ,?," ,A — Tak. Straszne jaja. v f . — Tu u nas? — Tak, tu. Wracam do domu, to tak się mówi „do domu". Nie jest nii wesoło. Ciąży mi niepewność. Poskrzypuję butami 187 na śniegu. Wrony wykłócają się o coś. Wczoraj były bar dziej milczące. Nucę pod nosern. Częściej nucę, gdy mam kłopoty, niż gdy ich nie mam. Stary, używany blues Tro uble in mind: Trouble in mind I am blue "• But I wont be blue always Yes, the suń gonna shine In my back door someday. Wrony wrzeszczą, słońce świeci, buty skrzypią, ja śpiewam. Z pozoru wszystko w porządku. Z pozoru wszystko w porządku. Z pozoru Dochodząc do parku przy sanatorium dla sercowych, widzę na ulicy starą Śkodę, a przy niej faceta. Skoda stoi na środku jezdni, tu ruchu prawie nie ma, a facet jak słup. Gdy go mijam, mówi: „Panie, nie popchnąłby pan? Nie chce cholera zapalić." Odpowiadam ochoczo „jasne" i opieram dłonie na masce. I nagle orientuję się, że nie zadośćuczynię prośbie faceta ani swoim, ochotom. „Strasznie pana przepraszam. Ciągle się zapominam. Widzi pan, ja jestem świeżo po operacji..." Człowiek, wydaje się, rozumie. Być może mój żal był szczery. Być może siedząc w tej Kotlinie rozumie więcej niż inni gdziekolwiek. „Oczywiście. Nie ma sprawy. Jakoś ru szę." Odchodzę i robi mi się jeszcze bardziej przykro. „Trouble in mind I am blue..." Przykro prosić o pomoc. Nie lubimy spotykać się z od mową. Nie lubimy okazywać naszej słabości. Nie lubimy mieć zobowiązań. Wolimy, gdy inni mają je wobec nas. I wreszcie ilość świadczeń, których spodziewamy się od kogoś, zwykliśmy traktować jako liczbę zamkniętą. Jak ze złotą rybką. Trzy życzenia i ani grama więcej. Popro simy, to w odwodzie zostaną już tylko dwa. Przyjemny jest luksus świadomości, że z tego źródła jeszcze nie czerpaliśmy. Przykro odmawiać pomocy. Przykro zawieść czyjeś 188 oczekiwania. Przykro okazać, że nie mamy środków, że nie jesteśmy w najlepszej kondycji. Ale odmawiamy. 2 wielu powodów. Właśnie z powodu braku sił i środ ków, faktycznego lub urojonego. Z braku przekonania, że ktoś jest tym, któremu winniśmy pomóc. Że on wła śnie ma prawo zakłócić nasz rytm, wciągnąć nas w swo je bolączki, odwieść od osiągnięcia naszych celów. Czę sto sprawdza się jedno, że im mniej mamy do zaofiaro wania co według naszej skali i skali oczekującego nie musi znaczyć „mało", tym chętniej udzielamy pomocy To, że mamy niewiele, jest rodzajem słabości i w słabo ści, jak w chorobie, przypominamy sobie o stadnym cha rakterze naszego życia. Gdzieś w podświadomości kłuje się prawda, że jako jednostka nie znaczymy wiele, więc szukamy jakiegokolwiek spoiwa, które połączy nas z in nymi lub w pewnym sensie podporządkuje nam innych. Ja nie wierzę w pomoc całkowicie bezinteresowną. Na wet marny miedziak satysfakcji, samozadowolenia już czyni tę pomoc interesowną. Jeśli tak ochoczo chciałem popchnąć tę Śkodę, to także po to, by móc powiedzieć sobie: „Nie poznał, że jestem chory. Wszystko jest po da wnemu." I fakt, zapomniałem o chorobie, a ta błaha czynność nabrała dla mnie rumieńca atrakcji, której nie mogłem sobie odmówić i odruchowo chciałem ją przy właszczyć. Dzień przeleciał mi szybko. Ani się spostrzegłem. O piętnastej biegnę znowu do miasta. Jest jeszcze jasno, ale słońce gdzieś się zawieruszyło. Ludzi dużo. Idę bar dzo szybko. Wymijam ich raz z lewej, raz z prawe, do ganiani, przeganiam. Na krótki moment flesz oczu za trzyma się na czyjejś twarzy, mignie tylko i już za chwilę nie pamiętam szczegółów. Różni ludzie, różnie ubrani, z dziećmi, z psami, z przedmiotami. Ale to jest ściana mijana w biegu Wszyscy jesteśmy jej fragmentami, ja także jestem jedną z jej cegieł, może którąś z jaśniej szych, bo bardziej rzucam się w oczy. Dźwięki nie docie rają do mnie. Też są ścianą. Ścianą dźwięków. Przepły 189 wają obok. Uszy je słyszą, jednak mózg nie poddaje ża dnej weryfikacji, toteż wypadają i wpadają jak nieza uważalny strumień powietrza. Tylko czasem jakiś krótki wycinek rozmowy trafi na przypadkową ucieczkę moich myśli i wtedy słowa stają się nagłe zrozumiałe, coś do powiadam po cichu do tych zdań wyrwanych całkiem z kontekstu. Gruba baba, rozwrzeszczany gówniarz, czerwona czapeczka, sanki. ,; •. , ,, :.vr ••; — Zimno ci w paluszki? v . V t;rj, ., — W jeden. ,i T , — Który? „Ten, co ma dupę z tektury", udzielam sobie elegan ckiej odpowiedzi i pędzę dalej. Nie robiąc bałaganu w ustalonej marszrucie potoku, przebiegam mostek i jestem już na poczcie. Tłum. Za mykają o szesnastej. Ostatni gwizdek. Narciarze zeszli z gór. Napompowani powietrzem, wyzłoceni słońcem, upojeni pędem są pewni siebie, głośni i aroganccy. Do nich należy świat, a ta poczta do świata, wasal mojego wasala jest moim wasalem. Stoję w kolejce za jakimś wielkim facetem. Nigdy w życiu nie stałbym w kolejce po głupie pocztówki. Ale nie wolno mówić „nigdy w życiu". Przy okienku gorą czkują się ludzie. Przyjechali tu przecież odpocząć. Żal mi panienki, ma trzy pary rąk jak bogini Kali. „Bielsko do trójki, Ustka na jedynce! " Ludzie przemieszczają się, spiesznie wskakują do kabin, słychać ich głośne: „Tak, tak! mówi się! Kasia chorowała. Pogoda ładna. Jedzenie kiepskie! Ucałuj babcię!" Czasem tylko, jednak tylko czasem, znacznie cichsze, spod zwiniętej w muszlę dłoni: „Kocham, tęsknię." Tak. Ja też. Ja mogę nawet zwariować. Mnie nie zale ży. Mogę wejść na tę wagę i krzyknąć: „Tak! Ja też! Ko cham! Tęsknię! A teraz proszę mnie wysłać do War szawy! Zalakować! Expres! Adres na odwrocie. Zawar tość? Zawartość: Kocham i tęsknię! " Ale nie mogę teraz krzyczeć, bo kupuję dziesięć widokówek. Trzy ze stu dzienką z „Pieniawa", wyraźnie widać mój kran. Trzy 190 r sanatorium „Wielka Pieniawa", tu jest moja kwiaciar nia. Dwie z widokiem pijalni i dwie z czymś, co jest czymś". Do tego znaczki i już mnie nie ma. I znowu pędzę. Teraz pod górę. To mi nie przeszkadza. VVręcz przeciwnie. To mnie jeszcze dopinguje. Znowu rnijam szary mur ludzi. Odkrywam, że niosą jakieś za winiątka. Podobne. Takie same. Aha! Pączki. Tłusty czwartek. Kończy się karnawał. Słyszę, jak ktoś woła: Był Pan P° pączki?!" To do mnie. Moi od stolika. „Nie, po pocztówki, ale to też na «p»." Biegnę dalej. Jestem już przy sanatorium. Jeszcze cztery stopnie. Wpadam po ko stki w wodę. W palarni pękł kaloryfer. I proszę! Moje pionierki są wodoodporne, przeciwsłoneczne, antyniag netyczne i kulomiotne. Po co piszę te pocztówki. Kogo proszę o litościwe „po mnij". Komu narzucam swoją osobę. Czy po to, żeby przeleciawszy wzrokiem drabinę zdań, pomyśleli: „Ach, to ten!"? Po co wtykam im w ręce te pocztówki. Po co zabieram im czas. Po co na dwie sekundy zatrzymuję ich rytm. Komu się przypominam. Czyjej „łaskawej pamię ci" oddaję swoje imię. I wreszcie, do kogo to służalcze, zawstydzone i ciche: „Pomóż, błagam, bo właśnie teraz bardzo tego potrzebuję." I wysilam chude mięśnie dowcipu. Prężę kark inteli gencji, by to błysnęło nietuzinkowością, ironiczną odwa gą i smaruję te debilne: „W tym budyneczku popijam codziennie «Wielką Pieniawę». Nie wiadomo do końca, czy faktycznie jest taka wielka, bo siedzi pod ziemią, ale tak nisko jeszcze nie upadłem." Upadłeś. Upadłeś. Po co? Więc po co? Pisarz nie pyta „po co?". Mnie wolno. W gruncie rzeczy potrzebuję ich. Tej kurewskiej „ła skawej pamięci". I piszę choćby po to, żeby właśnie u rwać im te dwie sekundy, żeby o dwie sekundy spóźnili się, żeby zostali o dwie sekundy bliżej mnie. Skoro nie mogę z nimi pędzić, nie mogę ich dogonić, to choć na te dwie sekundy złapię ich za rękaw, przytrzymam. Nie 191 uciekną. Nie uciekniecie. Spotkamy się jeszcze. Wiem, że kiedyś wchodząc w jakiś zakręt, dostrzegę któreś z was rozbite na przydrożnym drzewie. I wyciągnie rękę i po wie: „Oddaj mi teraz moje dwie sekundy." Czy zatrzy mam się? Czy oddam? Czy dwie sekundy, czy dwa długie lata? A potem znowu gonić? Dać się wciągnąć w chorobę to tak jak być chorym. Litość? Jaka litość? Nie ma ża dnej litości. To po co piszę te kartki? O co proszę? Może jednak właśnie o nią? Gdzieś tu jest Lalucha. Gdzieś w tym wszystkim jest Lalucha. Gdzieś głęboko. Czuję to. Czy będzie bitwa? Czy te pocztówki to wici? Czy zbieram wojsko? Czy gro madzę zauszników? Czy oni mają teraz głosić: „Porząd ny. Przysłał kartkę. Ale masz fajnego faceta." Czy oni mają głosić: „Nic się nie bój. Nic nie będzie. To uczciwy człowiek. Napisał do mnie." To śmieszne. A czy możliwe? Nie. To niemożliwe. To wręcz wykluczone. Nieprawda. Nie upadłem tak nisko. Wystarczy jedna jej łza, bym sarn rozpędził to „pospolite ruszenie" na sto wiatrów. Brednie. Nie ma „pospolitego ruszenia". Nieprawda. Nigdy nikogo na świecie nie mie szałem do swoich spraw. Zawsze, gdy kogoś potrze bowałem, byłem najbardziej arogancki wobec niego właśnie. Żeby mu nawet przez myśl nie przeszło, że jego pomoc jest mi potrzebna. Więc po co? Na korytarzu smród ciężko młóci powietrze brązowy mi ?, chitynowymi ? skrzydłami. Tfuj! To z kuchni. Z niebieskiego gara nalewam sobie siemienia. „Ślimak do picia." Skoro może być do jedzenia? Chlupnął przez gardło. Siadł na żołądku i teraz posłusznie, ale bez po śpiechu, żuje te wszystkie glony, które tam rozsiałem. Ślimaka piję dużo. „Ilość, ilość, przechodź w jakość, darń ci sera na pierogi!" Zachęcam go najpiękniej, jak umiem, i idę na kolację podrzucić mu nową garstkę glona. Czarny salceson i czarny makowiec. Może być „czarny czwartek" w Sanatorium nr 4J „Szynka z Murzynka", 192 rzuca ktoś dowcipnie. Siadam i dłubię. Moi współbiesiad nicy robią nagłe odkrycie: „Był pan u fryzjera!" Odpowia dam obojętnie: „Tak, bo mi już spadały na oczy." Żarcik bardzo się spodobał. Ryczą, aż się dławią. Dobrze, że sam pan to powiedział, bo w innym razie musiałby ktoś z nas. Uwielbiamy patrzeć, jak ktoś leci ze schodów, ale same mu? O nie! Wtedy to zabawne zaczyna być tragiczne. Poś miali się, jest pięknie i wszyscy są zadowoleni. Dziś wybierają się na bale do okolicznych knajp. Gdzie ci chorzy, rany boskie! Czy to już tak dawno, że zapomnieli. A może wcale? Ustawiają się w pary. Nikt nawet przez kurtuazję nie zapyta: „A pan się nie wybie rze?" Mam trochę żalu, ale trochę i bardzo krótko. To przecież moja wina. Mój wybór. Sam opuściłem ten szla ban. Teraz już, zapytany, odpowiem „nie". Zresztą na prawdę nie chcę. Kurtuazja. Kurtuazja. No, skoro nalewamy sobie her batę i podajemy cukier? Mam raczej żal o brak kon sekwencji niż o chwilowy brak kurtuazji. Przecież w końcu to ja sam uważam ją za głupią, zbędną umowę. Za idiotyczny blichtr, który tylko przeciąża naszą uwagę i komplikuje życie. Wystarczy pamiętać to „nie kradnij, nie zabijaj" itd. Kurtuazja to jest „nie zabijaj" posunięte do absurdalnych granic gorliwości, do przeciwbieguna „nie zabijaj". To znaczy „czyń bliźniemu tak, żeby było cudownie". Ale tym czynieniem bliźniemu „cudownie" też można zarżnąć. Dobrze jest wiedzieć, gdzie leży punkt zwrotny. No i co? Przecież cię nie zarżnęli? Niedaleko kuchennego okienka widzę Kozaka. Spo kojnie, bez pośpiechu piłuje swój salceson. Bardziej przypomina to bieżnikowanie opony niż jedzenie, ale to jego kolacja i jego opona. Kozak jest odprężony. Smiena wyjechał i z pewnością Kozak nie był taki głupi, żeby swojej szarej żonie skąd mi się bierze to przekonanie? wysyłać listy przeznaczo ne dla Beli. Bela jest gdzieś w kuchni, więc chwilowo nie zakłóca 193 mojego widnokręgu. Natomiast bardzo urozmaica go i czyni wartościowym osoba Franciszka. Nie wiem, cze mu nazwałem go Franciszkiem. Może tak znajduję świę tego z Asyżu, a może przez pewne podobieństwo do mo jego ojca chrzestnego, którego kochałem po swojemu, a który niedawno tak niefortunnie i nieodwracalnie wy szedł na spotkanie z przeznaczeniem, włażąc prosto pod koła pędzącego samochodu. I on, niosący zawsze pomoc tym, co potrzebowali, i tym, co nie potrzebowali, zrobił to tak skutecznie, że w jednej chwili przestała mu być potrzebna jakakolwiek pomoc, a zaczęła być niezbędna jego najbliższym. Franciszek z Asyżu — Franciszek z Andrychowa. Więc tego marnotrawnego nazwałem Franciszkiem. W jego wyglądzie nie ma nic zbędnego. Nie ma cienia rozrzutnej elegancji. Pełna asceza. Ale nie można powie dzieć, że jest obdartusem. Wygląda ubogo, jednak bar dzo godnie. Jest raczej niski. Po sześćdziesiątce. Szeroki w ramionach. Bardzo kościsty. Lekko przygarbiony. Ły sawy z wydatnym nosem. Sweter, spodnie — nic nie zwraca uwagi. Jest szary. A przecież szary w sposób po ważny i budzący sympatię. To taka szarość jak popiół na chlebie. Nigdy nie widziałem go uśmiechniętego, ale jest jakby smuga uśmiechu w jego głęboko osadzonych oczach. To są oczy Ojca Świętego. Dobre oczy. Jest małomówny. Grzeczny, jednak nie w ów wierno poddańczy sposób. Chodzi środkiem, chociaż nie tak, aby go wszyscy widzieli. Robi swoje, zjada swoje, me za biera nikomu czasu i odchodzi środkiem drogi w naj bliższy cień, i niknie. Nie wiem, kim jest, i nie wiem, co robi. Sądząc po dło niach, ciężko pracuje. Myślę, że jest rolnikiem. Nie. Sło wo „rolnik" do niego nie pasuje. On jest chłopem. Ale mówiąc „chłop", mówię „chleb", mówię „ziemia. Mó wiąc „rolnik", mówię „rola". „Ziemia" to więcej. „Zie mia" to dużo więcej. Więc myślę, że Franciszek jest chłopem. Z tych chło 194 pów, którym zaglądanie ziemi pod skórę nie przeszka dza wiedzieć, że na przykład był taki Goethe. I me prze szkadza im przez szacunek dla mistrza z Weimaru lub jakieś sympatie dla „burz i naporów" dać chłopakowi Faust, choćby wieś się śmiała i krzywił się pleban. Za tego Franciszka oddałbym wszystkich tych idiotów z ich pączkami i „tłustym czwartkiem" i dorzucił parę tu zinów elegantów bijących pianę w hotelowych barkach. Ale nie wiem. Może się mylę. Może Franciszka nie ma. Może to kolejny wyskok mojego znarowionego długo pisu? A teraz pojawia się Bela. Właściwie zdumiewa mnie trochę moja reakcja. Jakbym na nią czekał. Wydawało mi się, że nie chcę jej widzieć na oczy, jednak czuję coś w rodzaju ulgi. Zupełnie tak, jakbym miał jej przekazać bardzo ważne wieści. Jakbym czekał na wspólnika. Tak! Na wspólnika! W umówionym miejscu. Jakbym chciał jej zakomunikować: „Niedobrze, wszystko się wydało, jesteśmy spaleni." Jakbym chciał się z mą naradzić, co powinniśmy robić dalej. To jest zupełnie idiotyczne. Na co mi ona? Co ona ma z tym wspólnego? A przecież tak właśnie jest i nie mogę się temu oprzeć. Wspólnik. Ale to ja mówię w jej imie niu. Teraz jestem nią i sobą. To ja w jej imieniu muszę się ze sobą naradzić. Jej fizyczna obecność jest rękojmią, że ona istnieje naprawdę. Więc co robimy? No mówię do ciebie! Ona nie może ze mną rozmawiać. Muszę sam. Przecież jest. Jednak jest. Chodzi między stolikami. Jest gwarancją, że tamten list też był naprawdę i naprawdę jest to wszystko, co poruszył. To zdumiewające, ale nie czuję żadnej złości. Może tylko ciepły oddech żalu. Do niej? Do niej mniej. Do siebie. O co? O słabość. O naszą wspólną słabość. Mam ochotę się do niej przytulić. Pa miętam, swojego czasu po domach widywało się taki obrazek. Święty obrazek. Dwoje dzieci przytulonych do siebie na kładce nad rwącym potokiem podczas burzy, a nad nimi anioł. To było takie „Pod Twoją obronę". 195 Więc to trochę tak, jakbyśmy my, Bela i ja, byli tymi dziećmi, a ta burza to burza rozpętana przez nas sa mych. Tak, jakbyśmy byli dwojgiem kochanków w dra matycznie łzawym trójkącie,gdzie ten trzeci to mąż, którego ona kocha i zarazem mój jedyny przyjaciel. Nie dopuszczam jakoś myśli, że trzeci wierzchołek trójkąta to moja żona, a zarazem najwierniejsza przyjaciółka Beli. Więc czuję się tak, jakby ta męska lojalność, niech ją nagła krew zaleje, została nagle zniesiona przez chwilę naszej słabości. Beli i mojej. Wie czy nie wie — to nie ma znaczenia. Gdyby nie wiedział, to tylko bardziej komplikuje sytuację wśród uczciwych. Gdy już wie, sy tuacja nie przestaje być ciężka, ale przynajmniej jest nieco jaśniejsza. Więc czuję się tak, jakbyśmy jeszcze przed momentem siedzieli nadzy i zawstydzeni tą nago ścią w przeciwległych rogach łóżka. „Rogi" — dobre sło wo. I winiąc siebie o słabość, o zanik kontroli, niezale żnie od siebie próbowali znaleźć odpowiedź na głupie pytanie „i co teraz będzie?". Nie na pytanie: „co z nami będzie?", bo to pytanie tych dzieci na kładce, a dzieci nie zadają takich pytań, siedząc po stosunku w rogach łóż ka. Więc jeśli wie, to trzeba się rozejść. Najpierw nam. Beli i mnie. Tak dalej być nie może. Lub może? Może. Trzeba zrobić te piekielne rachunki i boleśnie, z mo zołem, ale już z nadwątlonym zaufaniem, zgarniać to pogorzelisko i wybierać, co jest do uratowania. Nie wie? Trzeba powiedzieć. Trzeba mu powiedzieć. Przynaj mniej to jasne, że nic z nią do siebie nie mamy, że to była pomyłka, przerost instynktu nad rozumem. Więc kto po wie? Ja powiem. I to jest zdumiewające, że tak myślę patrząc na Belę. Czuję trochę żalu, wielki ciężar i mam poczucie winy. Współwiny. „Bela, jak możemy mu pomóc? Jak możemy sobie pomóc? Jak możemy jej pomóc?" I rozglądam si? za aniołem stróżem, ale znajduję tylko poczciwe oczy Franciszka, i dobre i to. 196 Więc jak będzie, Franciszku? Co z tą pomocą? Nie lu bimy udzielać pomocy, jeśli nie jest to pewna inwesty cja, co? Nie lubimy także z innego powodu. Boimy się, aby ten ktoś zbytnio nie zadomowił się w naszej dobro ci By nie zasmakował w niej. By nie posądzono nas o oszczędną ofiarność. „Dałeś, a teraz zabierasz?" „Patrz, jeszcze jestem potrzebujący, daj więcej!" Boimy się. by nie spotkał nas los samczyka modliszki. By nie obdarto nas z wszystkiego, nie wyssano do sypkich ko ści, by biała szmata naszej dobroci nie spłowiała w sło ńcu do końca. Więc jak, Franciszku? Ty to wiesz. Prawda, że wiesz? Nie jesteś tylko wymysłem rozpędzonego długopisu? Prawda? No odpowiedz! Buty. Pastuję buty. Dziś przeszły chrzest wody z kalo ryfera. Pastuję buty, bo to jedyna odpowiedź, jakiej na razie mogę sobie udzielić. Jedyna, zanim się coś nie wy klaruje, zanim nie przetrą się te chmury, które sam przy dmuchałem, które przywiał wiatrak niepokoju. Pa stuję buty wściekle, z pasją, ze złością. Wyładowuję tę złość na moim wiernym słudze, na moim chłopcu do bi cia. Walę szczotką i znowu wraca do mnie „Trouble in mmd I am blue..." Kwadrans po siódmej. Półmrok. Muszę zapalić świa tło Kaloryfer przestał grzać. Zimno. Przepłuczę twarz ciepłą wodą. Nie przepłuczę. Nie ma wody. Przecieram się wodą kolońską. Wkładam powoli, co mam do wło żenia. Potem parę wymachów i przysiadów. Śnieg sypie bez przekonania. Nawet nie sypie. Opada powoli, płatek po płatku. Wychodzę na korytarz ze szklanką. Niebieski garnek. Wpuszczam Ślimaka. Wracam. Z odkręconego kranu pokapuje woda. Udaje mi się trochę uskładać. Ro bię herbatę. Piję herbatę. Zapalam papierosa. Mogę. Je 197 stem po Ślimaku. Pakuję torbę. Jest już jaśniej. Ale sło ńca chyba nie będzie. Tak. Słońca nie ma. Trochę tylko powojowało, próbo wało się przedrzeć. Bezskutecznie. Momentami było go tyle, co na niektórych obrazach Maneta, wychłodzone szarościami i brudnym błękitem, zaznaczone jedynie po marańczoworóżową poświatą. Śnieg, który od trzech dni gonił resztkami, prószy tyl ko czasem i zbyt mało, by przykryć ten przybrudzony, zakurzony, wymieszany z piaskiem i popiołem. Pod drzewami żółte kręgi ptasiego guana, na ulicach końskie to samo, choć końskie. Mróz jak wczoraj. I znowu jestem w wannie i znowu patrzę, jak gęstnieje na moim ciele cienki kożuch gazowych baniek, znowu jest chińska róża i szklany kwiatek. Potem wrzucam pocztówki. Jest ich dziesiąć. I znowu idę do pijalni i nabieram bidon „Pieniawy". I przez sześć następnych dni będę robił to samo. Transport do kwiaciarni doszedł. Ale co to za tran sport! Trochę frezji i gerbery. Zawsze coś. Biorę frezje. Pięć różowofioletowych z fioletową wstążką i jeden kwiatek luzem. Jestem tu już swój człowiek. Sprzeda wczyni poważnie i z wyrozumiałością pyta, a raczej stwierdza: „Ten jeden to dla córeczki." Odpowiadam, że tak. Nie chcę jej psuć tej misternej fabuły, którą sobie utkała. Mogę sobie to odtworzyć. Mąż ja rzucił żonę z dzieckiem córeczką, teraz kaja się, codziennie kwia ty, prośby itp. Jest mi to obojętne dopóty, dopóki nie za cznie być nachalna lub co gorsze nie spróbuje zaofiaro wać mi pomocy opartej na tragicznym doświadczeniu. Póki co, niech będzie córeczka. Zza drzwi gabinetu pani doktor przywitał mnie pra wdziwy wodospad wrzasków mordowanego człowieka. Uchyliłem drzwi, ale zaraz je przymknąłem. Trzy kobie ty próbowały unieruchomić w fotelu siedmioletnią może dziewczynkę, która nad wyraz skutecznie niwelowała te 198 próby. Teraz słyszę, że niwelujedalej. Ryk trudny do opisania. u • Do poczekalni wchodzi grupka dzieci z panią. Roz siadają się w krzesłach. Pani wydaje polecenie, by nie ważyły się nigdzie wychodzić, i wychodzi. Ofiara za drzwiami wznowiła wycie. Jest coraz boleściwsze i do nośniejsze. Dzieci z poczekalni nadstawiają ucha i nad rabiają minami, ale daje się wyczuć, że są coraz bardziej wstrząśnięte. Chodząc od drzwi do okna, w momentach względnego spokoju prowadzę cichą agitkę. „Tak, to niestety konieczne, jednak ból jest potworny." Dzieci nasłuchują. „Chyba żadnego innego bólu nie można po równać z tym." „Bywa, że pacjenci mdleją." „Nie rozu miem, jak można tak katować ludzi" itd. W końcu zapłakany, rozhisteryzowany szczaw wypa da z gabinetu z impetem, porywa ortahonową kurtkę i nie zakładając jej nawet, wybiega z budynku trzasną wszy drzwiami. Nie wiem, co jeszcze trzyma tutaj tę óse mkę dzieci, ale się nie dowiem, bo teraz moja kolej. Daję kwiatki pani doktor i córeczce. Kładę na biurku książeczkę z krótką, mało dowcipną dedykacją, w sam raz na miarę utworu. Pani doktor robi mi „częściówkę". Pół na pół fleczer Henderson z cementem. Przedtem wierci i nie jest to przyjemne nie skłamałem w pocze kalni, tym bardziej że obroty maszyny, pokopanej przez moją poprzedniczkę, jakoś dziwnie zmalały. Wymienia my parę zdań. To już na koniec. Pani użala się. Ma je szcze do obsłużenia ośmioro dzieci. Mam ochotę zapro ponować jej zakład, ale milczę. Umawiam się na po niedziałek, całuję rasie i wychodzę. W poczekalni jest pusto. Jedenasta. Piję herbatę. Szyby zaparowane. Gdzieś w głębi sanatorium znowu skowyczy odkurzacz. Szyby mnie denerwują. Nie mogę uciec. Jeszcze do niedawna zarośnięte były grubą grafiką lodu. To nawet dawało mi pewną satysfakcję. Toczyłem na nich moją cichą walkę z mrozem. On odebrał mi moje rysunki, ja odbierałem 199 mu ego Po każdym zagotowaniu wody wtapiałem gorą cą grzałkę w lodowy ogród Je spiralne zwoje zostawia ły głębokie, równoległe wżery Ciągnąłem e pionowo, a potem poziomo Powstawała z tego mocna, bezwzględ na krata, nad którą mroź nie mógł już zapanować Wzią łem jego grządki w posiadanie, zabrałem mu je, tak jak on zabrał moje Staliśmy naprzeciw siebie, dwaj wrodzy królowie po obu stronach rzeki, by którejś nocy posta nowić przeprawić się cichaczem i udeizc Przeprawili śmy się obaj te same i oto stoimy zdumieni, ze zmieni liśmy tylko brzegi Teraz on ustąpił, ale i ja nie rysuję Na oknie para W ogrodzie perz To, ze jestem w Kotlinie w Sanatorium nr 4 przy ulicy Ogrodowe 7 i ze się tu leczę, nie rnusi mi odebrać tego czasu bezpowrotnie A jeśli, to me darmo Przynajmniej mogę go trochę uszczknąć i wierzę, ze mi się to udaje Dałem się wciągnąć w tę pogoń za niknącym pociągiem Być może dogonię go kiedyś, a nawet na pewno, lecz póki nie mogę tego zrobić tu, staram się, aby dystans, który mnie od niego dzieli, nie powiększał się, a nawet zmalał Stąd moje pisanie, stąd moje wizyty u dentystki Robię to teraz, by nie musieć tego robić później, a wiem, ze musiałbym to zrobić na pewno I z tego powodu idę teraz do okułistki Idę do niej, bo w domu znajdzie się tysiąc spraw ważniejszych Idę do mej, by mi napisała na kartce, ze oczy mam zdrowe, bo będzie mi to potrze bne do zrobienia prawa jazdy Czy będzie mi potrzebne prawo jazdy, to już zupełnie inna sprawa Więc kupuję kwiatek i siedzę w tej same poczekalni, co przed dwiema godzinami, a potem wchodzę, zasła niam po kolei oczy i czytam najdrobniejsze literki, i ro zróżniam wszystkie kolory, i wiem, jak się nazywają, je szcze lepiej od pani okułistki Pani me ma cienia wątpli wości, ze nie jestem ślepcem, i stwierdza to na piśmie, na które w Warszawie czekałbym pewnie parę godzin I jestem z siebie zadowolony, bo oto udało mi się ukraść parę godzin i jestem o tych parę godzin bliżej uciekają 200 cego pociągu I być może uda mi się złożyć wizytę laryn gologowi i me boję się, bo nie jestem głuchy, i psychia trze, i bardzo boję się o niego I robię to wszystko, by te spiawy nie zaskoczyły mnie już w przyszłości Muszę je ubiec, zanim mnie zaskoczą, bym mógł potem powie dzieć „Przewidziałem to Proszę, mam wszystko na piśmie " Bardzo dokucza mi brak wiadomości od Laluchy Bar dzo Mój list z wyjaśnieniami z pewnością jeszcze me doszedł, ale przecież, jeśli mam być szczery, to gdzieś w zakamarkach siebie spodziewałem się listów od niej raz za razem Czy ja bym tak zrobił? Tak Raczej tak Skoro odebra no by mi możliwość interweniowania, gdybym nie miał wiadomości, nie poddałbym się tak łatwo Wysyłałbym list za listem Ze strachu Z egoizmu Listy adresowane do jej sumienia Patrz, oto żyję, myślę o tobie i nie za mierzam pozwolić ci zapomnieć o mnie Dręczyłbym ją tymi listami Odbierał jej każdą wolną chwilę Nie po zwalał zapomnieć, ze jestem Robiłbym wszystko, by od ciągnąć jej uwagę od tego kogoś Czy tak bym zrobił? Tak Chyba tak Robiłbym to z pobudek egoistycznych Robiłbym to w obawie, ze utracę to, co jest istotą mojego życia i chcę by mą pozostało Czy to jest egoizm? Tak Trochę tak Gdzieś na dnie siedzi poczucie własności Nie bądź hipokrytą To nie jest wymiana zdań w knaj pie To jest kartka i długopis „Koral Tak Więc zrobił bym to za cenę odebrania jej spokoju, za cenę natarczy wego, namolnego i uwłaczającego mojemu poczuciu ho noru żarliwego błagania Zrobiłbym, bo mi na niej bar dzo zależy A ona? Czy ona tak zrobi? Dlaczego nie zasypuje mnie listami? Dlaczego me walczy? Może sprawa me wydaje jej się tak wazna? To dlaczego zareagowała niemal na tychmiast? I dlaczego w ogolę ją podjęła, zamiast prze milczeć wszystko? Może łatwo pogodziła się z mysią, ze nie jestem tu sam, i zapisując to na straty, pozwoliła 201 życiu toczyć się dalej? To by było źle. To by znaczyło, że jestem jej bardziej obojętny, niż sądziłem. A może to ta jej delikatność? Ta jej dziwna, zdumiewająca delika tność? To czemu w ogóle pisała? Nie wierzę, że tylko p0 to, by mnie ostrzec przed przywiezieniem „czegoś" do domu. Zresztą w jej liście czuje się troskę i jakby żal. Te wszystkie „skoro musisz", „jeżeli uznasz" itp. Dlaczego nie zasypuje mnie listami? Albo inaczej. Dlaczego to ja nie zasypuję jej listami? Dlatego, by nie nabrała podejrzeń. By nie uznała, że sy tuacja jest poważniejsza, niż myślała, bez względu na to, czy w istocie jest, czy nie. Dlaczego nie zasypuję jej li stami, dając choćby świadectwo temu, że od czasu do czasu mam zajęte ręce. A co mają do tego ręce?! Nie za sypuję jej listami, bo nie chcę, by się domyśliła, że jestem niespokojny. Więc może ona także! Może daje mi w ten sposób do zrozumienia, że mimo oczywistości tego, co się toczy, ma do mnie jednak zaufanie. Mówi mi: „Ja nie mam na to najmniejszego wpływu, ale obiecaliśmy sobie uczciwość, Pamiętaj. Chyba nie muszę ci O tym przypominać co dziennie?" A może... Ale to do niej zupełnie niepodobne... Może jednak, skoro ja sobie tak dobrze radzę, to i ona... na otarcie łez? Nie, nie wierzę, ale co gdyby? Tu cię boli! To wszystko nie daje mi spokoju. Nie daje mi spokoju także dlatego, że już wkrótce nie będę mógł liczyć na to, że moje piłki zostaną odbite. To już ostatnie zagrania. Nie długo drogi naszych listów przestaną się przecinać, a za czną biec równolegle. Dialog zostanie przerwany. Stanie się jeszcze przez chwilę dwoma monologami. A potem trzeba będzie spojrzeć sobie w oczy. Jeszcze sześć dni. Dostałem na pocieszenie list od matki. Ale co to za po ciecha? Co ona ma z tym wspólnego? Już dawno mW czas, gdy mogła odpowiadać na moje pytania. Teraz ja odpowiadam jej. A przecież się cieszę. Mam w niej wier 202 nego sojusznika. Nie w tych sprawach, które właśnie biegną i których nie mogę złapać za cugle. Jest moim so jUsznikiem w bitwie o ciało. Nie o ducha. List od matki jest typowym listem wszystkich matek umiejących pisać. Zawiera wszystko. „Mój Drogi", ...dostałam Twój list", „Popijaj «Pieniawę» ...", „Ca łujemy" itd. Ojciec skończył sześćdziesiąt lat. Uroczy stość obchodzą w sobotę, a nie dziś, jak przypuszczałem. Tym bardziej nie zadzwonię. Mróz minus 21. Zaprosili Olę, ale nie wiedzą, czy przyjdzie. Jak ją znam, przyj dzie. Matka cieszy się wyjazdem do Cieplic, do sanato rium. Nie wiem, z czego się cieszy. Czy z tego, że musi tam jechać? Jak ona sobie poradzi? Czy tak jak ja tu? 1 pewnością nie. Ona się cieszy i z takim nastawieniem jedzie. Czy to tylko kwestia „nastawienia"? Nasze „na stawienia" powinny być podobne, mani prawo przypu szczać, że to jedna krew. Ale moja bardziej się burzy. Oj ciec czuje się już starcem. I to jest błąd! To nie my się starzejemy, to nasze ubrania wychodzą z mody. Matka wyjeżdża za dwadzieścia dni, a już ma spakowaną wali zkę. Z pewnością jeszcze parę razy ją rozpakuje. Rozśmiesza mnie jedno zdanie: „Za dziesięć dni wra casz." Nie rozśmiesza mnie brak ścisłości, który nie uwzględnił czterech dni podróży listu. Rozśmiesza mnie kategoryczny ton tego zdania. Kategorycznoinforma cyjny. W takim tonie mówi się do wariata. „Jest pan zdrowy. Czy pan mnie rozumie? Czy wie pan, co ja po wiedziałem? Proszę powtórzyć!" „Jest pan zdrowy." No i oczywiście w kopercie znajduję także horoskop, które go nie wyrzucam od razu. „Od 10 02 do 16 02 85 Komuś bliskiemu potrzebna będzie teraz Twoja po rnoc i słowa otuchy. Nie uchylaj się od tego obowiązku. Wszystkie inne sprawy zapowiadają się dobrze. Możesz liczyć na ich spokojny bieg, ku Twemu zadowoleniu. Na najbliższe cztery tygodnie: Bardzo zachęcające perspektywy przed Tobą! Po 203 staraj się dobrze wykorzystać. Znaki sympatyczne Ko. ziorożec i Skorpion." Nie wyrzucam go jeszcze. Mimowolnie przelatuję go ścińcem tych paru zdań. „Komuś bliskiemu potrzebna będzie teraz Twoja pomoc i słowa otuchy." Komu bli skiemu? Lalusze? Jej? Chyba nie. Chyba nie jest tak źle Przecież gdyby było, napisałaby. Powiedziała. Poprosiła. A może straciła zaufanie? Potrzebuje pomocy, ale nie chce się zwrócić do mnie. Może czeka, aż się domyśle?, A jeśli to idzie o Belę? Czy ona jest „bliska"? Może jej są potrzebne słowa otuchy? „No widzisz, Bela, j; narozrabialiśmy, ale to me twoja wina." Jej? Brednie! Je nie ma. Ja to wszystko wymyśliłem. Więc to mnie, to mnie jest potrzebna pomoc i słowa otuchy. „Komuś bli skiemu mnie potrzebna będzie teraz Twoja moja po moc." Nie brzmi to najpiękniej, jednak jest dosyć zrozu miałe. Muszę sobie pomóc. Sam sobie muszę pomóc. No to pomagam sobie! Pomagam sobie, kurwa, jak diabli! Poczynając od tego opętanego pisania i kończąc na różo wym liściku! Pomagam sobie skutecznie i gorliwie! „Nie uchylaj się od tego obowiązku." Ależ skąd! Nawet mi to przez myśl me przeszło. Tylko jak? „Wszystkie inne sprawy zapowiadają się dobrze." Co dobrze?! Co do brze?! Nie ma żadnych innych spraw. Jest jedna. Muszę sobie pomóc! To jest sprawa! Teraz mam nowy problem. Jedyny problem. Tamte się me liczą. Myślę, jak sobie pomóc. Już nie zastanawiam się nad tym, czy zasługuję na pomoc, czy jest ktoś, komu bardziej by się przydała. Już nie. Teraz jest mi wszystko jedno. Teraz czas zająć się sobą. Jeśli potrafię skutecznie pomóc sobie, być może znajdę siłę, żeby pomóc komuś Komu? Jeszcze się zastanowię, ale najpierw ja. MUSZĘ sobie pomóc! Komuś bliskiemu będzie teraz potrzebna moja pomoc. Mnie. Szesnasta. Godzina, na którą muszę reagować. Godzi na, na którą powinienem reagować. Jeden z moich sze 204 siedmiu kurantów w ciągu dnia. Teraz wszystko , powinno być podporządkowane ich dźwiękom. Schodzę na dół. Idąc po schodach uważam jak nigdy, jyluszę sobie pomóc. Muszę uważać na siebie. Jestem so kie bardzo potrzebny. Znowu mijam telewizyjną salę W małym pomieszcze niu obok jest prasowalnia. Światło się pali. Dwaj mar notrawni prasują koszule. Dzisiaj będzie bal. Wczoraj był bal. Jutro będzie bal. Pojutrze będzie bal. Potem arbeit. Prócz tych dwóch i dwóch koszul do wypełnienia nie ma nikogo. Jeszcze a. Jeszcze nas dwóch. Ten, który oczekuje pomocy, i ten, który mu je udzieli. Jeszcze jestem a. W stołówce także nikogo. Puste stoliki. Puste krzesła. Chłodno. Tu okna są pojedyncze. Na ścianie reproduk cja. Nie wiem, kto malował. Port. Łodzie na falach. Pu sty port. Puste łodzie. Żywej duszy. Tylko nas dwóch. Podchodzę do okna. Podchodzimy do okna. Widzę drze wo za szybą. Jakoś przedtem nie widziałem go. Drzewo ogromne. Drzewo posąg. Stary świerk. Gałęzie połama ne po ostatnim halnym, ale stoi jak opoka. On nie po trzebuje pomocy. On me udziela pomocy. On jest sobie za wszystko. Świerk. Franciszek. Międzyposiłku jeszcze nie ma, ale już przygotowano miski. Będzie albo budyń, albo kisiel. Innej możliwości me ma i nie będzie przez następnych sześć dni. Z kuchni dochodzą głosy. Słyszę Belę. Belę i jej koleżanki. Jej ko leżanki mnie nie obchodzą. Obchodzi mnie Bela. Zbyt dużo nas łączy, by mogła mnie nie obchodzić. Chcę po dejść do okienka, chcę ją zawołać. „No co, Bela, myśla łaś o naszych sprawach? Trzeba to jakoś rozwiązać. Tak dalej być nie może. Ja teraz nie czuję się najlepiej. Dziś Mem u okulisty. W przyszłym tygodniu może pójdę do laryngologa. Muszę to mieć na piśmie. Ale te problemy e przeszkadzają mi myśleć. Zostało nam sześć dni. Musimy to akoś rozwiązać. Ja teraz bardzo jestem so ble potrzebny, wiesz? Jestem tobie potrzebny. A ty 205 mnie. To jest trójkąt. Mówiłem ci wczoraj o tym. to — nie pamiętasz? Dzieci nad strumieniem. Trójkąt Dwoje dzieci plus anioł. Trójkąt. Ja oczekujący pomocy ja, który jej sobie udzielę, i ty. Razem trzy. Trójkąt!" Zamiast tego kiwam jej głową. Ona mi „odkiwuje" nie przerywając rozmowy z koleżankami. Mówi coś o wyjeździe, o swoim wyjeździe, który planuje. Nie pytała mnie o zgodę. Nie uzgadnialiśmy tego. „Przykro mi, Bela, ale teraz nie mogę cię nigdzie puścić. Muszę o sie bie dbać. Muszę sobie pomóc. Zbyt wiele w tobie uloko wałem. Kawał siebie. Całego siebie. Nie możesz mnie te raz nigdzie wywieźć. Muszę być tu, bo muszę o siebie dbać. Przykro mi, Bela, ale nigdzie nie pojedziemy. Może na święta." Jednak budyń. Różowy budyń. Jak zwykle gorący i niesłodki. Siadam w najdalszym kącie. W samym kaci tego kąta. Za firanką. I jem, jak umiem najszybcii Moja dzisiejsza „częściówka" rąbie mnie bezlitoś Czuję ból wysoko w skroniach. To już jest trudne do trzymania. Ale nie dla mnie. Ja to wytrzymam. Ja muszę sobie pomagać. Nie zwalniani tempa i kończę budyń, za nim ktokolwiek wszedł na salę. Czy to puściła klamka? Tak się często zdarza. Za mknięte na zasuwkę, a puszcza klamka. Całkiem jakby ktoś chciał wejść. Więc czy to puściła klamka? Siedzia łem za stołem. Lampa paliła się jak teraz. Szklanka z nie dopitą herbatą. Dymiący papieros w popielniczce. Na krześle Diogenes Laertios. I wtedy właśnie puściła kla mka. Drzwi nie mogły się otworzyć, bo zamknąłem na zamek. Ale czy to puściła klamka? Czy może ktoś chciał wejść? Tak! Chyba ktoś chciał tu wejść. Podbiegłem szybko i otworzyłem na oścież. Na korytarzu nie było ni kogo. Żywej duszy. Ani żadnej innej. Nigdzie nie trza snęły drzwi. Nie słyszałem skrzypienia podłogi. Tu po dłogi bardzo skrzypią. Więc nie słyszałem płaczu podło gi. Żadnego płaczu. Czy to puściła klamka? Ktoś tu by Ktoś podszedł do mnie od tyłu. Nie widziałem go. Nie 206 go widzieć. To była żywa dusza. Wiedział, że nie uceknę. Szyby są przecież zaparowane. Podszedł do mnie od tyłu. Pociągnął mojego papierosa. Stał chwilę. flfypił łyk ze szklanki. Rzucił okiem na mój długopis, przeczytał „Koral" na skuwce. „Tak, to ten. Wszystko się zgadza." Położył mi dłonie na skroniach. Dłonie su che i pomarszczone jak papier toaletowy. „A teraz pro szę przeczytać ostatni rządek." „A teraz proszę przeczy tać ostatni rządek." „Dziękuję." „Dziękuję, panie laryn gologu, czy dostanę to na piśmie?" „Tak, dostanie pan. przecież muszę sobie pomagać." Poszedł. Czy to wtedy puściła klamka? Czy to puściła klamka? l w ciężkich butach nadeszła osiemnasta. W granato wym płaszczu, ale już podbitym czernią. Nie poznałbym jej, gdyby nie lampa na stole. Jak to dobrze, że jest prąd światło. Ruch na korytarzu. Ktoś gwiżdże piosenkę z lat pięć dziesiątych. Kto gwiżdże piosenkę z lat pięćdziesiątych? Otwieram drzwi, zamykam drzwi, połykam Ślimaka ze szklanki Zaraz pójdę dać mu zryć Ktoś gwiżdże pio senkę z lat pięćdziesiątych jak gdyby nigdy mc. Jak gdy by nigdy nic idę korytarzem. Muszą widzieć, że jestem „jak gdyby nigdy nic". Nie mogą się dowiedzieć, że ktoś u mnie był, więc jestem „jak gdyby nigdy nic". Nie mo gą się dowiedzieć, że ten ktoś siedzi tam może jeszcze w rogu łóżka i pyta się baby z obrazka: „Co z nami teraz będzie, panie Matisse?" Nie mogą się dowiedzieć, więc idę na kolację jak gdyby nigdy nic i gwiżdżę piosenkę z lat pięćdziesiątych. Na dole w holu jest tłum ludzi. Nie chcę być z nimi. Stołówka jeszcze zamknięta. Wolę stanąć tu na pół piętrze przy oknie, uciec wzrokiem w granatowoczarny mróz, chociaż czuję przenikliwe zimno; zbyt cienko się ubrałem na takie ucieczki. Więc otulam się dodatko o firanką i teraz jest trochę lepiej, ale niewiele. „Czy °oś panu jest, panie Januszu?" Aha, „pan Janusz" to Ja „Nie, dlaczego? Nic nam nie jest." Morena odcho 207 dzi z wyraźnym ociąganiem i za chwilę ludzie na dole wchłaniają ją tak, jak gorący asfalt połyka garść piasku. Potem przelewają się niespiesznie przez sito drzwi. Nie chcę być ostatni. Nie chcę wchodzić na salę, gdy wszyscy będą już siedzieć, więc pozwalam się im zabrać. Teraz są zaaferowani drzwiami, wzajemnym „proszę, panie przodem" i oglądaniem, co to dzisiaj dali. Mogę być spo kojny. Nie dostrzegą, że coś przed nimi ukrywam, że pu ściła klamka, że na górze w rogu łóżka laryngolog roz mawia z Matisseem. Moje „negonego" jest jak gdyby nigdy nic. Makaron. Okrągłe muszelki. Rurki? Z brązowymi skrawkami kieł basy. Na śniadanie też była kiełbasa. Zdanie pozornie bez związku. Ślimak się bardzo ucieszy. Już wystawia rogi. Dostanie dzisiaj dużego glona i aż się oblizuje zie lonym ozorem. Ślimak jest mój, to jakby ja, muszę prze cież o siebie dbać, więc jem powoli, ale konsekwentnie i z uporem. Potem wszyscy odchodzą założyć rynny ko szul, przeliczyć swoje przaśne grosze i wyasygnować na rozpustę, ile tam potrzeba. Zostało jeszcze kilkoro. Po wietrze traci liście. Morenę mam teraz jak na dłoni. Jest pomiędzy wskazującym a kciukiem, zgrabną przepla tanką ślizga się po maśle mojej kromki. Nadgryzam jej kawałek lodowiska, ale nie drobię, bo się patrzy. Trzy mam w ustach, rozpuści się samo. Bela przechodzi koło Moreny. Zatrzymuje się na chwi lę. Morena coś do niej mówi, pokazuje na mnie wzro kiem. Jestem lepszy. Przeczułem to, zdążyłem się zasło nić serwetką. Bela podchodzi do mnie. Opuszczam ser wetkę. Każę oczom być pytającowyczekującymi. Ona uśmiecha się tylko i też patrzy pytająco i wyczekująco, i tak sobie popatrujemy, i tak sobie czekamy, jak obcy ludzie na przystanku tramwajowym. I Bela zbiera tale rze, i wylewa sos na krzesło, i ja zaczynam się śmiać, gdy ona zaczyna wycierać. I na ten śmiech ona znowu wy czekująco i ja mówię powoli: „Zabraniam ci rozmawia0 z tą idiotką Moreną. Ona ma na mnie ochotę, ale ja je nie mam na nią. Ty to ja, więc masz mnie słuchać, a jeśli 208 nle, to mam metody, by zamknąć cię do rana w praso i, i będziesz klęczeć na grochu albo na tym pieprzo nyrn makaronie. Więc pamiętaj! Zabraniam ci rozma wiać z Moreną." I chcę jeszcze coś dodać, jednak re zygnuję. To nie ma sensu, przecież nawet ja nic nie sły szałem. Na korytarzu jest kilka osób i jest Franciszek. Przy staję przy windzie i patrzę z daleka. Słyszę głos Fran ciszka, niezbyt głośny, ale zdecydowany i twardy; „...i proszę go nie ruszać, przecież widzicie, państwo, w ja kim jest stanie." Teraz dostrzegam kota, którego tuli Franciszek przykucnąwszy. To kot z kotłowni. Biały w czarne łaty. Niemiłosiernie pokancerowany. Ma po1 drapany pyszczek i jakoś dziwnie powykręcane łapy. Franciszek głaszcze go, a kot ociera się to o niego, to o rurę od kaloryfera. Przygarbiony Franciszek z tym wy datnym nosem wygląda jak marabut. Marabut głaszczą cy kota. Mam ochotę podejść i powiedzieć: „Pokaż go, Franciszku, znam się trochę na kotach, zresztą na górze mam zaprzyjaźnionego laryngologa", ale wiem, że Fran ciszek zna się na tym lepiej niż ja, a zresztą to mnie są teraz potrzebne słowa otuchy i moja pomoc. I odchodzę, a on zostaje z tym kotem. Franciszek z Asyżu. Fran ciszek z Andrychowa. Jeszcze nie idę spać. Jeszcze muszę sobie pomóc. Je szcze muszę umyć sobie zęby. Umyć nam zęby. Pasta się kończy. Patrzę do studni lustra. Patrzę w tę kałużę na ścianie. To jesteśmy my. Ostrzyżeni do gołej skóry. Nos dosyć duży. Oczy nie dość duże, ale dość wyraźne. Usta wą skie. Broda ruda. Wąskie usta rozciągają się teraz, nad muchują się do „o", a potem jeszcze szerzej. Usta w lu strze. Okno w oknie. W tym oknie mieszka język. Może to jest Ślimak? — ale nie. To jest po prostu język. Je dno z tych żywych stworzeń, które zabraliśmy ze sobą Po 209 z domu. Jest mi posłuszny. Skulą się w czubek, rusza się. Żmija w ustach. Posłuszna żmija. Umie liczyć. Teraz li czy zęby. Dotyka ich, jednego po drugim. Zamykam ją w klatce warg. Nie mogę jej domknąć, bo przeszkadzają mi te wysokie plomby, tam z tyłu. To nie jest przyjemne. Już boli mnie szczęka poniżej uszu i bolą mnie uszy, i co na to powie mój laryngolog, co on powie na te zęby? Więc muszę poprosić panią dentystkę. „Proszę o niższe plomby, bo mi się gęba nie zamyka i ten kurewski «Ko ral» już nie jest w stanie nadążyć. I ja już tak nie mogę, bo nie wiem, czy panu mówiłem, panie laryngolog, że ja już dawno przestałem czytać poprzednie strony. Że ja już nawet nie czytam tego, co on napisał dziś, a nawet tego, co napisał przed chwilą. Że te wszystkie zdania wychodzą po to, by natychmiast wpaść do pieca niepa mięci, że spopielają się w sekundę, że już wiem tylko, co będzie, a nie wiem, co jest. I miał być porządek, no prze cież ja lubię porządek! O proszę, jak mam wszystko po układane, a te gwiazdy, te dwie gwiazdy, panie laryngo log, te dwa Syriusze, to przecież moje Pionierki, które ku piłem w «Modzie» na Konopnickiej, bo Olcia mi kazała!" Najdroższa Olu. 15 2 85 Mam do Ciebie bardzo ważną sprawę. Proszę Cię, abyś się me denerwowała. Nie masz prawa mi nie ufać. Wszy stko jest po staremu. Ten list, którego nie dostałaś, to nieprawda, więc się nim nie przejmuj. To jest książka. To jest tylko głupia książka. Ale to jest dziwne, bo ja nad nią nie panuję. To ona nade mną. To ten zasmarka ny „Koral". Rozumiesz? Chyba mówię wystarczająco ja sno? Więc nie wolno Ci się denerwować. Musisz wytrzy mać tych sześć dni. Ja Ci to wszystko wytłumaczę. Tu nic nie jest prawdziwe. To puściła klamka. Całuję Cię serdecznie i zwierzęta Janek PS Wybieram się do laryngologa. Mam za wysokie plo mby. 210 Tego listu nie wyślę. Tego listu nie mogę wysłać. To rszystko jest nieprawda. Ona mogłaby się nawet zde nerwować. Teraz jest dzień. Teraz wszystko jest nor jnalnie. Jest rano. Więc ja tego listu wysłać nie mogę. przyznaję, że czasami myśli rozsypują mi się trochę, wieczorami są jak chrabąszcze wysypane z celofanowe go worka. Pełgają niezgrabnie we wszystkie strony, za nim półprzytomne zerwą się do niskiego, ciężkiego lotu, pomrukując głucho. Ale to porównanie nie jest trafne, bo chrabąszcze, które łapałem jako dziecko w celofano wy worek, to były chrabąszcze majowe. Te myśli nie są składne, te myśli poszukują czegoś tę sknie, jednak sam nie wiem czego, wiem tylko, że ogar nięte są nieuleczalnymi antynomiami, i nie potrafię ich wypośrodkować, znaleźć punktu ich równowagi. Nie mogę zatem traktować ich poważnie, choć nie mogę też opędzić się od nich, bo z nastaniem mroku słyszę ze wsząd ich niskie pomrukiwanie, obijają się o moją głowę i myślę: „To dobrze, że nie mogą się już zaplątać we wło sy." Ale tak jest tylko wieczorami. Tak jest, gdy nie mo żna uciec, bo szyba jest zaparowana i choć puszcza kla mka, drzwi pozostają zamknięte. Rano przecieram szy by, mogę otworzyć drzwi, a nawet muszę, ponieważ od lat co rano za drzwiami, jak grzeczni petenci, czekają na mnie obowiązki: przedszkole, szkoła, studia czy zabiegi. Więc oczywiście, to wczoraj to były żarty, to nie była prawda, to była prawdziwa fikcja. Dzisiaj jest rano. Wstałem o siódmej. Woda leciała, kaloryfer grzał. To po zwoliło mi z pewnym optymizmem przetrzeć szyby i od ważnie spojrzeć w twarz otaczającej mnie, biologicznej rzeczywistości. Jej twarz okazała się nawet sympaty czna. Może trochę blada, ale słońce jak poczciwa suka wylizywało całe to „zewnątrz", te wszystkie swoje szczenięta. Ubrałem się, a przedtem wygimnastykowa i pościeliłem kojo. Trochę więcej czasu poświęcam 211 teraz sznurowaniu butów. Wymyśliłem nowy sposób który ma swoje złe strony, mając także dobre. Najlepszą z nich jest ta, że sposób jest nowy. O ile do niedawna prowadziłem sznurowadło ku górze, zahaczając je o za czepy i wiążąc przy ich ostatniej parze, o tyle teraz nie kończę w tym miejscu, a sznuruję podwójnie, zjeżdżając jeszcze ku dołowi i zawiązując małą kokardkę przy pierwszej parze. To bardzo utrudnia sznurowanie i po woduje, że czynność ta zabiera więcej czasu, ale buty są teraz mocno ściągnięte, sznurowadła nie poluzowują się, nie majtają się ich końce, no i, wreszcie, jest to napra wdę prześliczne. Tak zawiązane Pionierki dają mi po czucie bezpieczeństwa, mocno opinają stopę i wszystkim tym, którzy mrużąc oczy, patrzą w ich blask, musi się nasunąć myśl, iż właściciel tej pary obuwia jest czło wiekiem inteligentnym, poszukującym i trochę ekstra waganckim. Ja jednak obnoszę te buty od niechcenia choć nie jest tak naprawdę, żeby ludzie wiedzieli, że takich wynalazków mogę robić trzysta dziennie i nie dbam o gwarancje patentowe. A skoro już zawiązałem moje Pionierki, to wypadało mi dać im nieco popracować, toteż otworzyłem drzwi z zamka i poprosiłem grzecznie pierwszego petenta, któ rym był Ślimak. I nagarnąłem go całą chochlę z niebie skiego gara i wypiłem szklankę do dna, bez cienia obrzydzenia, bo to nie jest cykuta, tylko pokuta. I po zie lonych schodach pomaszerowałem do stołówki, gdzie słoneczne wiewiórki szalały na stołach, wprawiając w pewne zakłopotanie rozespanych marnotrawnych. Ale ja nie byłem zaspany. Ja nigdy nie jestem zaspany, co naj wyżej mam podpuchnięte oczy, czerwone białka i je stem cały bardziej „do środka", nie bywam jednak roz czochrany. Wczorajsze bale musiały się nieco przeciągnąć, bo tu i ówdzie dostrzegłem puste krzesła jak boleściwe dziury po zębach. Moi byli w komplecie, więc przywitałem ich grzecznym „dobrydobry, negonego" i zabrałem si? odważnie do przelewania mlecznej zupy i pogryzania 212 bułki z czymś zdumiewającym. To coś to rodzaj jajeczni cy, którą według miejscowej tradycji przekazywanej l ojca na syna robi się z jaj na twardo, siekając je na miał To jest bardzo zdrowe pożywienie dla kurcząt i je dząc bułkę z jajecznicą, starałem się pamiętać o dobrze upieczonych kurczakach. Od stołu wstałem ostatni jak zwykle, także dlatego, że dziś było trochę więcej czasu do zabiegu. Między Belą a mną zostały już tylko puste talerze, które bardzo ochoczo wtulały się w jej balony, i żółte wiewiórki słońca niezmordowanie skaczące po czym się dało. I Bela była bardzo ładna, i nawet nie wy dawała mi się tak potwornie wielka, toteż uśmiechnąłem się do niej parę razy, a ona „odśmiechnęła" się ciepło i odkryłem, że zęby też ma drobne, ale równe i ładne. I pomyślałem sobie, że mimo wszystko mogłaby zostać moją koleżanką, tak właśnie mówię: koleżanką, moją bardzo dużą koleżanką i z pewnością Olcia nie miałaby mc przeciwko temu, żebym sobie miał taką wielką kole żankę, jeśli mi to potrzebne i jeśli nie dam się przecią gnąć przez jakieś koło wodnego młyna, które pogrucho tałoby mi kości i niechybnie posłało na dno. I wydało mi się to koleżeństwo nawet realne, choć przez chwilę za stanawiałem się, czy ma to aby sens, skoro zostało tylko pięć dni. Ale to jest także „aż" pięć dni i nie wygnałem definitywnie tej myśli, prosząc, aby trochę poczekała, bo jeszcze można podyskutować. Tymczasem słońce rozpaliło się do białości. Wstałem od stołu, powiedziałem sobie, że tu wrócę i wspiąwszy się do mojego pokoiku zabrałem rzeczy i wyruszyłem w świat. I warto było. Tak, było warto. Dzień taki, że się można zdziwić, że w dzisiejszych, kiepskich czasach tra fiają się podobne cuda. Mróz zelżał. Może minus dzie sięć. I słońce rozchichotane jak gimnazjalista z cenzurką w garści. Dziś miałem ostatnie przewodzenie. Ale wszystko po szło dobrze. Nie byłem tym faktem aż tak zdenerwowa ny, żeby coś popsuć. Za parawanem przewodziła zakon 213 nica. Rozbierała się długo, bo miała dużo. Trwało to tak jakby po każdej części garderoby biła się w bezrobotne piersi i odmawiała różaniec. Strasznie mnie kusiło, by ja podglądnąć. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem zakon nicy w cywilu i być może taka okazja już się nie powtó rzy. Rozpatrywałem także możliwość zamiany ubrań ale pomyślałem, że jednak mogłaby się kapnąć, zresztą żal mi było Pionierek i tej nowej metody sznurowania. A kiedy prąd przestał się kręcić w moim ciele, wytarłem się, ubrałem i zasznurowałem, i wrzuciłem monety do białej kieszeni, i odebrałem Przepis leczniczy 807 z osta tnim stempelkiem w tej kolumnie, i kiedy odchodziłem, nie czułem nic, żadnego żalu ani żadnej radości, a tylko lekkie swędzenie dłoni. A potem wyszedłem z Zakładu w rozpiętej kurtce, nabrałem wody w bidon i chciałem wrzucić krótką kartkę do matki, ale pomyślałem, że wrzucę ją przy poczcie, bo tam częściej wybierają. I do tarłem do poczty, i okazało się, że jest otwarta, chociaż tylko do dwunastej, co mi nie wadziło, ponieważ była dziesiąta. Ludzi było ledwie kilkoro. Nikt nie prosił o połączenia. Ze współczucia dla panienki, której nikt nie prosił o połączenie, zapytałem, ile będę czekał na błyskawiczną do Warszawy. Panienka się ucieszyła i za proponowała kwadrans. Zgodziłem się bez targów i za płaciłem z góry, chciałem bowiem powiedzieć ojcu, że sześćdziesiąt lat to gówno. Po pięciu minutach popro szono mnie do „jedynki" i usłyszałem matkę, tak jakby •była w „dwójce". Coś mówiła, a ja słuchałem i odzywa łem się czasem, żeby nie myślała, że mnie nie ma. Ojca nie było i Oli oczywiście też, bo niby co miałaby robić o tej godzinie u matki. Matka do Cieplic jednak nie poje dzie i tak, jak sądziłem, rozpakuje walizkę. Powód pro sty — spadła z krzesła i złamała rękę. Życzenia przeka że. Całuje mnie. I ja całuję ją i proszę, żeby ucałowała Olę. Dopłacam do rozmowy i wychodzę w słońce. I wyszedłem w to słońce, ale już byłem zły. Rozżalony. Na matkę, bo nie uważa. To nie jest ważne, czy sanato rium jest gehenną, czy dobrodziejstwem. Dla niej to mia 214 ła być radość i już nią była, i wszystko się zesrało przez tę cholerną rękę. A ona nic! Całkowity spokój. Pogodziła się. No cóż? — przeznaczenie! A gówno, nie przeznacze nie! Zwykła nieuwaga. Kiepskie krzesło. A mówiłem, a prosiłem, żebyś uważała. Więc mi teraz nie opowiadaj o przeznaczeniach. I żal mi tej jej radości, którą straciła, bo ma tych radości ledwie na miligramy, a będzie mieć coraz mniej. I miałem żal do ojca i mam w dalszym ciągu, że jej nie ochrzanił, kiedy właziła na stołek. I miałem żal, że gdy dzwoniłem, nie było go w domu, i jest to pretensja o tę jego nadgorliwość, która każe mu w sobotę — dzień jego imienin i urodzin, siedzieć w pracy. I już z tego rozpędu pojawił mi się żal do Oli, że nie mogłem z nią porozma wiać, ale ten żal mi szybko minął, bo winni nie mają do tego prawa. Ale całkiem mi nie przeszło. I zły jestem dalej. O to, że w ogóle zadzwoniłem. Rozmawiać przez telefon to zu pełnie co innego niż pisać listy i otrzymywać je. Rozma wiać przez telefon jest gorzej. Daleko gorzej, bo to kłam stwo, mamidło, złudzenie, które za chwilę nam odbiorą, żądanie od rybki spełnienia trzech życzeń, nim się ją złapie. Jestem zły, bo spodziewałem się wielkiej radości, a tu okazało się, że to jest prezent dla bogatych. Bogaci nie potrafią cieszyć się z prezentów. I teraz wiem na pe wno, że list jest stokroć ważniejszy, że nie jest żadną ilu zją, żadnym oszustwem, tylko pięknym prezentam dla biedaka. I jestem wściekły na siebie, że sam ruszyłem z posad ten świat, co go sobie tak skrzętnie układałem od dziewiętnastu dni, i wyszło na jaw, że to obwarowa nie, które miało ten świat chronić, jest kruche, że wysta rczy byle telefon, by ułamać bariery odrębności, intym ności i tego mojego niebezpiecznego bezpieczeństwa. Że telefon łączy w pięć minut, że są na świecie tamtym świecie monitory, że są samoloty pokonujące tę odle głość w dziesięć minut. Wiem to wszystko, ale nie przyj muję do wiadomości. Nie jest mi to potrzebne. Spieszę się, ale mam swoje skróty. Spieszę się, ale nie chcę się 215 T dać zajeździć. Dlatego proszę o listy, bym mógł spokoj nie przemierzać trakt liter zaprzęgnąwszy białe konie wyobraźni, nie myśląc o tym, że są nerwowe, że pod wie czór mogą się znów znarowić. A ten telefon, monitor, ten samolot i to wszystko podobne to jest wyłączone lustro. To jest zgaszone lustro. Ono wcale nie odbija. Dzisiaj jest sobota, więc zjeżdżają się rodziny do mar notrawnych. Widzę ich teraz w stołówce. Jedzą tu obiad. Ich przyjazd jest wydarzeniem. Konfrontacja opowieści z rzeczywistością. Teraz przystojny i inteligentny maż może się okazać garbatym idiotą. Piękna i dobra żona rozwrzeszczaną wiedźmą. Może być odwrotnie. Mąż — rozwrzeszczaną wiedźmą. Zresztą nic mi o tym nie wia domo. Przyjezdni są zawsze atrakcyjni. Przyjeżdżają ze świata. Wiedzą wszystko z pierwszej ręki, ale sprzedają to drogo i na sztuki, bo musi im starczyć na dwa dni, żeby nie ucierpiała ich atrakcyjność. Zmieniają się także gospodarze owych przyjezdnych. Na ten dzień czy dwa przestają być pospolitymi wrzodowcami. Szybko i nie udolnie kreują się na wczasowiczów. Już nie ma szlafro ków i rannych kapci, są jakieś inne, równie szpetne, tyle że odświętne. Śpią w orderach lub nie śpią wcale, tylko wiszą w szafach wbici w garnitur. Teraz muszą bły szczeć w dwójnasób. Dla współmałżonków i dla marno trawnych. Przyjechała „kontrol". Skończyły się małpie chichoty i cienkie rozmówki, zaczai się małpi teatr i jed noznaczne dysputy. Obowiązuje lojalność. Teraz na re sztę patrzy się z góry. Teraz jest staranowa frakcja po parta cyrografem urzędu stanu cywilnego. Teraz jest spacer pod rękę do miasta albo przejażdżka maluchem na zaoszczędzonym paliwie. Oglądam sobie to z podziwem. Troszkę mi żal. Myślę, czyby nie wziąć się pod rękę i nie pospacerować pod ok nem stołówki, ale najpierw muszę skończyć rybę. Ryba jest gotowana. Smażonej mi nie wolno. Nie wolno, bo jej przygotowanie dłużej trwa. Nie wolno mi także surówki 216 kiszonej kapusty, która jest niezmiennym dodatkiem do ryby, którą muszę jeść, bo coś muszę. Ta surówka sto jąca w dużej misce na stole jest zawsze widomym zna kiem, że nadpłynie ryba. Nie cierpię gotowanych ryb. Sam vvidok kopie mnie, jakby to był elektryczny węgorz. Ale to Oie jest żaden węgorz. To nawet nie jest diabeł morski. To nawet nie jest meduza. To jest gotowana ryba. Ale ja już na listy nie czekam. Już się ich nie spodzie wani. Gracze schodzą z boiska. Teraz spotkamy się w garderobie. Teraz spotkamy się przy kuchni. Za pięć dni. Zanim to jednak nastąpi, muszę jeszcze jakoś przeżyć tych pięć dni, gdzieś je przeczekać. Najlepiej byłoby je przespać, ale przespać się nie da, bo mam tu trochę obo wiązków. Muszę jeść i do całkowitego spełnienia kuracji pozostała mi jedna kąpiel i ze dwie wizyty u dentystki. Tyle ze spraw pewnych, a co jeszcze wymknie, to pokaże czas lub ja sam odkryję coś, co da się zrobić", by nie mu sieć tego robić kiedyś. Pięć dni. Gdyby mój pobyt tutaj uznać za jeden długi dzień, to teraz, dzisiaj, pięć dni przed odjazdem, jest godzina siedemnasta, szesnasta, a może nawet osiemnasta. To późno. Już się nic nie da dogonić, a może da się? — nie wiem. Więc na listy już nie czekam. Sam ich nie piszę, cho ciaż kto wie, nie wykluczone, że jutro skieruję gdzieś dwa słowa, nie wykluczone, że dziś, ale to już będzie moja ostatnia piłka i przeciwnik jej nie odbierze. Dzi wnie ostro zabrzmiało mi słowo „przeciwnik". Ja wiem, że to przenośnia, jednak w przenośni także jest jakaś prawda; nie ma dymu bez ognia. Mój „przeciwnik" nie odzywa się. Nie spodziewam się od niej listów, chociaż sądzę, że powinna napisać, i tak wyjaśnienia dopiero przed nami. Jeśli jednak nie, to tru dno. Z westchnieniem godzę się z tym. Moje „z góry" na biera teraz pędu. Być może oni mają rację mówiąc, że jest szybciej niż „pod". Wiem także, że u podnóża czeka pionowa skała, którą muszę jakoś pokonać i to będzie ostatnia przeszkoda dzieląca mnie od wyjaśnień. 217 Jeszcze jest dzień. Ale to już dzień o lasce. Dzień, któ ry prosi o przeprowadzenie przez jezdnię. Dzień, który wystaje w kolejce na poczcie po odbiór emerytury. Zjadam kisiel o szesnastej. Znowu jestem pierwszy, by zdążyć uciec, nim przyjdą oni. Muszę być pierwszy, bo gdybym był ostatni, nie starczyłoby dla mnie i cóż mi wtedy po tym, że także nie zostałem dostrzeżony. I zno wu, jak w ostatnie dni, ktoś przysposabia swoje koszule, znowu wieczorem pójdą do „Piekiełka" i znowu rano w jadalni będzie kilka pustych krzeseł. Oni nie mogą mi pomóc. Ja zresztą nie zabiegam o tę pomoc. Wręcz przeciwnie. Mnie nie jest potrzebne „Pie kiełko". Od dwóch lat z okładem nie mam czego szu kać w tych „Piekiełkach". Moje „Piekiełko" zaczęło się później i choć już wyszedłem z największego ognia, to przecież nie mogę powiedzieć, że się skończyło, że wy : szedłem z niego całkiem. Ale wychodzę. Cały czas wy 1 chodzę. Tak jak sam wyszedłem z tamtych „Piekiełek", • tak sam wyjdę i z tego. Muszę sobie tylko trochę pomóc. 1 Muszę wyciągnąć do siebie pomocną dłoń. Tak naprawdę, nie mam na kogo liczyć, nawet gdy ! bym chciał. Po zrobieniu niezbędnych rachunków z za : stosowaniem metody eliminacji wyszło mi zero. Myśla 1 łem długo o Franciszku, ale Franciszek nie jest z tego świata. Może nawet nie jest z żadnego. Franciszek jest jak święty, a ja nie znam mowy świętych, boję się, że mnie nie zrozumie, a zresztą nie chcę go pobrudzić, nie chcę go odkryć, nie chcę, by się okazało, że on nie może, bo jego kalkulacje także skończyły się zerem. Nie da się dodać dwóch zer. Nic z tego nie wynika, więc skreśliłem także Franciszka. To moje zero nie uwzględnia tylko Beli. Bela wróciła znów. Uświadamiam sobie, że mimo tych pięciu dni, które zostały do końca, osoba Beli w mojej prywatnej te rapii, a raczej pomysłach na nią, nie straciła na aktual ności. Być może, gdybym wcześniej poprosił ją o pomoc nie, to złe słowo, nazwijmy to współpracą, o współ 218 pracę, to dziś mógłbym stanąć wobec zera absolutnego. jSTie mam żadnej gwarancji, że ta współpraca potoczyła by się idealnie, bo muszę się liczyć z tym, że zamiary Beli wobec mnie są małostkowe, trywialne i mają na względzie to, czego ja na względzie mieć nie mogę, ze względu na nieporównywalne ś ć naszych proporcji, przez wzgląd na moją ograniczoną dyspozycję, w innym przypadku mogłoby to wchodzić ewentualnie w grę, i wreszcie, a chyba głównie, przez wzgląd na Laluchę. Więc muszę się z tym liczyć i przypuścić, że mógłbym te raz mieć o wiele gorzej, będąc świeżo po kolejnej druz gocącej porażce. W takiej sytuacji nie pozostałoby mi nic innego jak uciekać stąd, a przecież raczej nie po winienem. Dziś, kiedy do końca pozostało pięć dni, sprawa wy gląda daleko lepiej. Zawsze, gdyby moim zamiarom miała się powmąć noga, mogę znaleźć sto tysięcy wybie gów, aby ta współpraca pozostała na warunkach kole żeńskich, bez angażowania w to militarnych podjazdów zważywszy, że jej armia jest daleko liczniejsza i nowo cześnie uzbrojona. Zawsze mógłbym się wycofać bez na rażenia na kpinę i zawsze wyszedłbym zwycięsko, mając w odwodzie bilet PKP na dwudziestego na wagon sy pialny. Nie powinienem zresztą nikogo o tym informo wać, bo mogłoby to dojść do Beli, a „sypialny" brzmi za chęcająco. Jeśli już mówić, to lepiej „kuszetka", bo ku szetka dla niej to jak deska do prasowania dla mnie. Ale żarty na bok, bo naprawdę jest się nad czym za stanowić, a szczególnie teraz, kiedy muszę się liczyć z tym, że tych pięć dni może popłynąć nieco wplniej niż minione, tym bardziej że okrojone będą z wielu zajęć obowiązkowych. Może ten list, który tak niefortunnie dostał się do Warszawy, nie zdezaktualizował się? Może przeciwnie, zyskał na aktualności? Jest przecież w moich zapiskach, więc skoro został napisany, i to z takim mozołem, po winienem sprawdzić jego moc? Pozostaje tylko rozważyć, jak się ma ten cały zamysł 219 do osoby Laluchy. Spróbuję się skupić, myśleć jasno, by niczego nie pominąć i rozwiązać tę kwestię bez szkody dla nikogo, a jeśli się da, z zyskiem dla mnie, bo w końcu to ja muszę sobie zapewnić pomoc i słowa otuchy. Więc po pierwsze. Nawiązując kontakt z Belą nie mogę, nie mam prawa doprowadzić do jakiegokolwiek spoufalenia, które groziłoby przekroczeniem granicy czysto przyjacielskich stosunków. Po drugie. Lalusze jest to w tej chwili obojętne. Nawet jeśli obojętne nie jest ale listów nie pisze!, to i tak sprawa zostaje odroczona do czasu naszego spotkania, a więc złożenia niezbędnych wyjaśnień. Nie sądzę zre sztą, bym miał do dodania cokolwiek więcej ponad to, co napisałem w liście, i prócz tych zapisków, mających stanowić moje niepodważalne alibi. Co więcej, jeżeli jej „zrobisz jak uważasz" jest adresowane do mojego su mienia, a nie wolnej woli, to moje sumienie pozostanie czyste patrz deklaracja w „po pierwsze", a nawet po stąpię w zgodzie z zaleceniami Laluchy, która kazała mi o siebie dbać i robić wszystko, aby mój pobyt w Sanato rium nr 4 nie poszedł na marne. I wreszcie po trzecie. Zakładając, że nawet po moich wyjaśnieniach Lalucha nie czuje się najlepiej i wini mnie o nieuczciwe zamiary, to i tak nie mogę na razie temu przeciwdziałać, nie powodując szkód jeszcze wię kszych ! Pozostaje mi teraz tylko, uznając, że moje powyższe rozumowanie jest logiczne i jego realizacja nie narazi na szwank niczyjego dobra, zastanowić się nad sprawą niezbędności rozpoczęcia tej spóźnionej „kuracji przez przyjaźń". Być może, mógłbym sobie pomóc sam, bez udziału Beli. Nasuwa się tu pytanie, jakim kosztem. Pamiętając, że tych pięć dni do odjazdu nie jawi się mi zbyt różowo, a nawet przeciwnie, muszę przedsięwziąć jakieś środki zaradcze, które uczynią ten czas atrakcyjnym, czyli nie zauważalnym. Żadne „Piekiełka" nie wchodzą tu w grę. Nie interesuje mnie miejsce ani towarzystwo. Nie przy jechałem tu, by taszczyć na plecach pijanych wrzodo virców, zresztą nie wolno mi podejmować wysiłków fi zycznych. Chodzenie do kina nie interesuje mnie, szcze gólnie zaś chodzenie w pojedynkę, eliminujące możli wość skonfrontowania się z drugą osobą, czy aby na pe wno byliśmy w tym samym kinie. Telewizja nie wchodzi w grę, bo jej nie lubię, a nawet gdybym lubił, to wiąże się to z koniecznością ponadprogramowego przebywania z marnotrawnymi. Piosenek nie będę pisał, bo mnie to mierzi i nie mam najmniejszej ochoty. Rysować nie mogę, bo jest mróz. Czytanie Laertiosa wymaga wielkie go skupienia. Jeśli idzie zaś o prowadzenie zapisków, to nie dość, że nie jest to rozsądne wypełnianie sobie czasu, to nawet stało się moją obsesją, nałogiem, moim deli rium i największym nieszczęściem, od którego właśnie najbardziej gorąco pragnę uciec! Reasumując. Nie widzę realnych szans na udzielenie sobie pomocy. Moje słowa otuchy na nic mi się nie zda dzą. Niech dowodem będzie, iż właśnie w tym momencie mówię sobie: „Będzie dobrze, Jasiu. Nic się nie martw. Rozluźnij się. Lalucha cię kocha!" itp., nie przestając za razem pisać! Słowa otuchy nie są w stanie wydrzeć mi z ręki długopisu „Koral"! To nie jest nawet ćwierćśro dek! Ja potrzebuję konkretnej, rzetelnej pomocy. Ucie kanie w głąb własnego „ja" nie ma sensu o tyle, że jest to wycieczka o marnych walorach poznawczych. Ja już tam byłem! Tam nie ma nic godnego uwagi. Żadnych za bytków. Żadnego muzeum. Nawet żadnego rozsądnego przewodnika, który mógłby swoją inteligencją i zdolno ściami purystycznymi uczynić tę wyprawę atrakcyjną. Więc jak ja mam sobie pomóc? Mogę sobie pomóc tylko przez wzbogacenie tego, co mnie otacza, o osobętajem nicę, bym mógł poświęcić jej nieco uwagi, rozwikłać ją, zapomnieć choć na chwilę o Sanatorium nr 4. Bilans moich kalkulacji wyniósł zero. W odwodzie zo stała tylko Bela. Tutaj tylko ona, z osób pozostających w moim zasięgu, nie została rozparcelowana po jakichś, jak to się mówi, „nieformalnych" grupach, które mnie 221 nie interesują, denerwują i teraz nie przyjmą bez an gażowania wielkich sił i środków. Zostaje tylko Bela. Ona jest sama jak ja i być może także pragnie czyjejś bliskiej obecności, tylko obecności. Kozak? — Kozak się nie liczy. To nie jest przeszkoda. Kozak to jest satelita. To jest księżyc Beli. A więc została Bela. Stopień jej towarzyskiej atrakcyj ności nie ma znaczenia. Jeśli jest kiepsko, wystarczy na krótko, ale to też coś. Nie spodziewam się wulkanu wra żeń. Nie mam wyjścia. Więc Bela. Muszę przepisać ten list i podrzucić go jej. Lepiej późno niż wcale. Dziś już się nie da. Jutro. Jutro jest niedziela. Święto. Zrobimy sobie święto. Urządzimy sobie święto. Boli mnie głowa. Bolą mnie skronie. To przez ten dym. To przez te cholerne papierosy. Pokój jest mały. Dymu jest dużo. Muszę otworzyć okno. Otwieram. Zewnętrzne skrzydła otwierają się ciężej. Szarpię. Jest. Wpływa gra natowoczarna noc. Bardziej czarna. Za olchami żółta lampa. Neon. Uliczny neon. Śnieg przesypuje się w tej żółtej aurze powoli, bardzo powoli. Żółta poświata wy ciąga z mroku kilka drzew jak z szeregu. Ty, ty i ty — wystąp! Trzy jodły. Trzy. Daleko, bardzo daleko mie szkają ludzie. Tu są zahaczeni. Te odległe światełka to haki. Haki ich domów. Pomarańczowe światełka. Blado pomarańczowe. Powietrze jest jak skalpel. Nie chcę o tym słyszeć. Nie chcę słyszeć nic o żadnym skalpelu, więc zamykani okno. Odgradzam się od pomarańczowych świateł. Ile takich świateł widziałem w życiu? Ile ich widzia łem z okien jadącego pociągu? Z okien pociągu jest naj gorzej. Zazdrość. Wtedy jest zazdrość. Wtedy zawsze myślę, że w pomarańczowym kręgu światła ludziom jest dobrze. W każdym pomarańczowym kręgu. Choćby dla tego, że nie jadą, że nie szukają, że nie tłuką się kamien nymi cembrowinami nocy w nieznane. I poganiam ten pociąg. Wbijam w podłogę przedziału ostrogi pięt. Prę dzej, ty zasapany skurwysynu, prędzej, ja też mam, by dlaku, takie pomarańczowe światło, tylko że mam go 222 iej, stokroć mniej niż inni, i dlatego muszę tam być szybko, bym mógł nareszcie napatrzeć się na nie do bólu źrenic, bym oślepł, żeby moje ręce były moimi oczami, kiedy będę oglądał ciało tej kobiety, która zapaliła to światło i pilnuje, by nie zgasło. Ile takich okien widziałem w życiu, chodząc nocnymi ulicami i pozwalając deszczowi robić ze mną, co mu się podoba? Ile z tych okien było dla mnie oknami, które znaczyły więcej niż czyjeś obce nazwisko na liście loka torów? W ilu z tych okien wypatrywałem drgnienia czy jejś postaci? Czyjej postaci? Pod iloma z tych okien wy czekiwałem znaku? Ilu z tych oczekiwanych znaków do czekałem się? W krąg ilu pomarańczowych świateł wpu szczono mnie? Więc teraz pozasłaniam okna. Szczelnie pozasłaniam okna, aby najcieńsza nić światła, jedwabna nić światła, babie lato światła nie wymknęło się zza szczelin firanki. Żeby nie było żadnych złudzeń, że w tym pomarańczo wym świetle ktoś jest zadowolony, żeby moja radość, której nie ma ani grama, ani atomu, nie ukłuła w serce kogoś, kto być może wbija teraz ostrogi w podłogę po ciągu. I chciałbym zasłonić mu wszystkie okna, które będzie mijał po drodze, by mógł myśleć tylko o świetle, do którego zdąża, by ta podróż była podróżą z ciemności do światła, do jego światła. Żeby się nie męczył, bo wiem, że to boli. A jak już będziesz szła spać. A jak już będziesz szła spać, zrób to samo. Zasłoń okna. Ale daj mi tę przyje mność, daj mi tę radość, zostaw dla mnie jedno małe światło, jedną wątłą żarówkę, tak drobną jak łza i niech się pali, póki jej nie otrę. Jeszcze jestem od snu jak na kacu. Jeszcze mnie me całkiem puścił. Jeszcze częścią należę do niego. Jeszcze czynności, do których zawsze podchodzę automatycznie, mi się. I włączając grzałkę do kontaktu, trzymam 223 dłonią szklankę sprawdzając, czy się nagrzewa, czy jest prąd, a przecież nad moją głową pali się światło. Jeszcze jestem „do siebie", a nie „od siebie". A jednak jest już po śniadaniu. Obudziłem się bardzo późno. Budzik dzwonił cztero krotnie, co pięć minut, nie miał jednak dość siły. Długo nie mogłem zasnąć. Do późna na korytarzu skrzypiały podłogi, do późna pensjonariusze przemieszczali się z pokoju do pokoju, tupali, za ścianą trwały jakieś oży wione rozmowy. Wstałem za pięć ósma. Obmyłem twarz, ubrałem się, narzuciłem koc na łóżko, spiesznie przyją łem Ślimaka. Za oknem było mroczno i jest mroczno te raz. Śnieg sypie. Drobny, ale bardzo gęsty. Jak się było budzić, kiedy głowa w poduszce, w samym środku po duszki rozsypującej się za oknem. Pobiegłem na śniadanie. Niektórzy już wstawali od stolików. Niektórzy już wyjechali, jak ten, który siedział z nami, po mojej przekątnej, miły. Mówili, że miał sen, przykry sen, wziął taksówkę i pojechał do domu. Miewa łem przykre sny i też brałem taksówki. Gdyby taksów karze mieli wpływ na to, co nam się śni, z pewnością nie kładlibyśmy się spać. Więc jest nas coraz mniej. Dla niektórych pobyt sko ńczył się wczoraj, skończy się dziś lub jutro. Dla mnie jeszcze cztery dni. Nie zazdroszczę im. Nastawiłem się na te cztery dni. Muszę je tylko wytrzymać. Muszę zro bić coś, aby stały się do wytrzymania. O ósmej pięćdzie siąt, dziś mniej więcej o ósmej pięćdziesiąt właściwie dość spokojnie myślałem o Beli i nie wydawało mi się to wszystko nienormalne. Zdążyłem już przywyknąć do tej myśli, do moich szalonych pomysłów, tak jak zdążyłem przywyknąć do faktu, że to jeszcze cztery dni. Śniadanie zjadłem wolno. Dziś nic mnie nie goni. Była zupa mleczna z makaronem, jajko na twardo, garść bia łego sera. Bela cały czas „od siebie". Ten półmrok i sy piący nieprzerwanie śnieg nie mają na nią widocznego wpływu. Robi swoje sprawnie i dokładnie, jakby wy konywała to od dziecka. „Dziecko" to nie jest jednak 224 słowo, które mogłoby dotyczyć Beli. Ani w sferze pro dukcji, ani jako określenie odległego czasu z jej prze szłości. Bela nie mogła być dzieckiem. Takie dzieci po daje do chrztu koparka. Bela nie mogła być dzieckiem, tlrodziła się gotowa. Jest ponadnaturalna. Ale myślę o niej z sympatią, tak jak pracownik ZOO z sympatią myśli o wężu boa. Z tym się nie da żyć, jednak jakiś kon takt jest i przyjemnie popatrzyć, jak się rusza, przyje mnie jest oglądać to życie tak różne od naszego. Wychodząc uśmiechnąłem się do Beli. Na sali zostali śmy już tylko my. Chwilę myślałem, czy nie wykorzystać te okazji i zwyczajnie nie zamienić z nią paru słów. Ale nie. Jeszcze nie i nie tak. Nie chciałem, by widziała moje zakłopotanie. Rozmowa musiałaby być koperkowa, cał kiem jakbym rozmawiał nie z budki, ale z budką telefo niczną, rumieniąc się bez powodu. Więc doszedłem do wniosku, że jeszcze nie. Wieczorem. Przy kolacji. I mo głem się tylko uśmiechnąć serdecznie, gdzieś tam ku gó rze. Wolę się do niej uśmiechać, gdy jest dalej. Wtedy me zadzieram tak głowy. Kiedy jest blisko, staje się to nieco groteskowe. Stąd może nie chciałem chwilowo rozma wiać. To byłaby rozmowa z tym świerkiem zza okna. Musiałbym najpierw wdrapać się na nią lub poprosić: „Belu, nie zechciałabyś się położyć na moment? Tak, tu między stolikami. Mam ci coś ważnego do powiedzenia." Sam widzę, że to nie wchodzi w grę. Przy wyjściu przypętał się do mnie dwuwiersz. Próbo wałem go przegonić, ale się nie dał. Idiotyczny i bez związku z czymkolwiek. „Chciałem namalować mostek, ale woda jest do kostek." Jeżeli Bela jest moim most kiem, to widzę ją oczami rzeki. Dochodzi dziesiąta i dzień już nabrał rozpędu. Sły chać wyraźnie to jego „dudududu" na podkładach. Do najbliższej stacji nic go nie zatrzyma. Teraz śnieg jakby ustaje i robi się jaśniej. Nieco jaśniej. Słońce za czyna szukać dziury w całym. Jest cicho. Jakby tu nikt nie mieszkał. Za taką ciszą tęskniłem w nocy. Towarzystwo gdzieś się rozeszło. 225 Może znowu jakieś „Piekiełka"? A może się nie rozeszli? Może śpią7 Tak Chyba śpią Śniadanie to była tylko krotka przerwa w śnie Nawet nie było tej przerwy Było tylko wyjście z łóżek Ale sen śnił się dalej, mimo jedze nia i konieczności prowadzenia rozmów A potem znowu w pościel, która nie zdążyła ostygnąć Nie obchodzi ich bezpowrotnie ginący czas, bezpowrotnie padający śnieg, bezpowrotnie świecące słonce Nie obchodzi ich nic, co jest bezpowrotne A przecież wszystko jest bezpowrotne Nie ma mc, co by było „powrotne" „Powrotne" est bez powrotne Co wróciło, nie jest tym samym, co odeszło Więc co ich obchodzi7 Co ma dla nich sens7 „Piekiełko"? Śniadanie, które me przerywa snu7 Sen, który każe wsiąść w taksówkę i wrócić do domu7 Dom7 Zatem jed nak dom A co w domu7 „Piekiełko"7 Śniadanie, które nie przerywa snu7 Co ich obchodzi7 Im tych pytań me zadam Nie chcę także zadawać ich sobie, choć zadałem Jak zawsze jest za późno „Jest już za późno, jest za późno " Stachura7 O co mu chodziło7 Więc nie chcę zadawać pytań, chociaż jest za późno Bo to nieprawda, ze nie istnieje perpetuum mobile Ono istnieje Perpetuum mobile to mechanizm pytań, który raz nakręcony nie zatrzyma się nigdy Nie wierzysz7 To odważ się postawie pierwsze pytanie Choćby tak pozor nie trywialne, jak „Przepraszam, która teraz może być godzina7" „Przepraszam, co dzisiaj właściwie jest7" To pyta nie zadał mi wczora przy kiosku „Ruchu" facet kupują cy papierosy „Popularne" ze względu na cenę To jego „właściwie" miało znaczyć „Taki jestem, cholera, za pracowany ostatnio, ze pogubiłem się w czasie " Ale to nie ze mną takie rozmowy Ja wiem, ze to jego „właści wie" to była śmieszna złość, to było oburzenie na ten pieprzony kalendarz, który me był uprzejmy informo wać go o mijających datach, kiedy pił bez opamiętania szósty, siódmy czy któryś tam dzień Ja znam tę złość Złość ze szczyptą wstydu To pytanie jest pierwszym py taniem na drodze do zrobienia porządków, o ile za naj 226 bliższym rogiem nie czeka na niego połówka Ja znam tę łość Złość na siebie, złość bezsilną, zaprawioną go rzkim „już nigdy w życiu" Ale wystarczy ta połówka, wszechwładna połówka za winklem Odpowiedziałem „sobota" i zaraz dodałem „wolna" Na pocieszenie To nie miało znaczyć „Możesz, synu, spokojnie kirac dalej " To miało znaczyć „Dzisiaj i tak niczego już nie załatwisz, spróbuj więc przetrzezwiec przez te dwa dni " To miało znaczyć „Bardzo pana pro szę, mech pan na siebie uważa", chociaż alkoholizmu nie uważałem nigdy za chorobę W każdym razie me za taką, której nie można wyleczyć samemu Słowo „południe" zawsze instynktownie odbierałem jako „połowa dnia" Od południa jest już popołudnie, czyli mniej niż połowa Może południe jest połową dnia dla tych, którzy wstają o czwartej Dla mnie jeszcze nie Właśnie jest popołudnie, wczesne popołudnie Za dwadzieścia minut będzie obiad Wychodzę niedzieli na spotkanie Na umówione spo tkanie Z bukiecikiem fiołków Skąd ja je teraz wziąłem, przecież jest niedziela i zima7 Więc wychodząc jej na spotkanie, wykąpałem się Jak to w niedzielę Wykąpa łem się długo i doszczętnie, i tak gorąco, ze mało brako wało, bym został w tej wannie na amen Wygoliłem się Gębę mam jak lodowisko Włożyłem bluzę „PopOne" i swoje czarne skórzane portki I to nic nie szkodzi, ze jestem w tych portkach jak ostatnia garść zimowych zie mniaków w worku Nic nie szkodzi, ze mogę się prze spacerować wnętrzem tych spodni To nic nie szkodzi Najelegantsze jest to, ze zrobiłem, co było w mojej mocy Przepraszam Przyleciała kawka Muszę się mą zając Liczy się tylko to, co „po" To co będzie, ta cała przy szłość to znak zapytania, niepewne grzęzawisko planów Wiemy o mej bardzo niewiele Możemy się jej tylko do myślać To co teraz jest nieuchwytne, nie do opanowa nia, nie do zatrzymania To co teraz tez jest , po" Liczy 227 się tylko „po". Ono jest jedynie i prawdziwie pewne. Po liczalne i opanowane. Lub do opanowania. Jeśli się po śpieszymy. Wiemy o tym dużo. Tylko o tym. Póki nie za pomnimy, ale to zależy W znacznym stopniu od nas sa mych. Więc jeśli się pośpieszymy? Ale cały czas jest „po". Zawsze jest „po". Do Chrystu sa było „przed". Jednak oni o tym nie wiedzieli. Dowie dzieliśmy się dopiero „po". Oni już nigdy. Do Chrystusa też było „po". Zawsze. Teraz jest po obiedzie. To jedno z moich ostatnich „po". Na obiad była zupa ryżowa z ryżem. Potem był ptak i ziemniaki z burakami. I jeszcze był kompot. Przy padł na mnie jeden agrest. Był tak samotny, że go zja dłem. Z ptaka dostałem nogę. Nie była mu potrzebna. I tak nie mógł się na niej utrzymać. Ale z buraków do stałem wszystko. To był niedzielny obiad. Wiem, bo teraz jak nigdy do tąd żyję w zgodzie z kalendarzem. Marnotrawni jak zwykle nie postarali się. Nie zadbali o podkreślenie do niosłości świątecznego posiłku. Z wyłączeniem tych, do których przyjechali goście, więc należało się pokazać, i jeszcze kilkorga. U Moreny nie zauważyłem efektów, ale znać było trud, który sobie zadała. Miała przypalone włosy. Dosyć późno, gdy już skończył jedzenie, dostrze głem starania Zegarmistrza. Miał na sobie białą koszulę i pulowerek w różowobłękitnobiałe paski. Pod pulo werkiem bardzo kolorowy krawat. Próbowałem domy ślić się jego długości. Chyba długi, sądząc z faktu, iż Ze garmistrz nie wstał od stołu, nim Bela nie posprzątała naczyń. Musiała mu przydepnąć. Jedna z pań miała pe rukę. Jeden z panów jej nie miał peruki. To prawie wszystko. Po obiedzie siedziałem jeszcze chwilę, ale niezbyt dłu go, aby nie budzić podejrzeń. Nie powinienem wycho dzić ostatni. Myślałem nad realizacją swojego śmiałego planu. Wręczenie listu osobiście byłoby idiotyzmem. Tak jakbym był niemową. Nie mogę jej przecież powiedzieć: 228 „Weź ten list i przeczytaj, bo głupio mi rozmawiać z ta kim drągiem." Więc to odpada. Najlepiej, gdybym podał ten list przez kogoś, no ale przecież nie mam nikogo zau fanego. Franciszek nie wchodzi w grę. On mógłby się po mylić i dać na przykład pryszczatej. To do niego podob ne. Zresztą Franciszka nie znam i nie poznam. I nie chcę w te sprawy mieszać świętych. Mógłbym wysłać pocztą na adres sanatorium, gdyby nie to, że jest zbyt późno, a po wtóre, przecież nawet nie znam jej nazwiska. Po czta odpada. Więc muszę podrzucić. Ale jak i gdzie? Może do płaszcza? Widziałem, że ma taki wielki skórza ny płaszcz. Czarny. Wygląda w nim jak dwaj komisa rze ludowi, którzy zafasowali jedno okrycie i noszą się w tym płaszczu na barana. Może podrzucić do kieszeni? To nie to samo co garść monet w kieszeń kitla. Ponadto nie wiem, gdzie go wiesza. I wreszcie mogłaby znaleźć ten list dopiero w domu lub, co gorsza, mógłby znaleźć go ten jej ktoś, którego może ma. Jeśli to jakiś gigant? Ani chybi wyrwie nogi stolikowi 6 i jeszcze kilka moich. Nie. To odpada. Muszę podrzucić gdzieś w kuchni albo zwyczajnie zostawić na naszym stoliku. Wtedy będę mu siał wyjść ostatni. Niekoniecznie. Mogę ze wszystkimi, a list położę dyskretnie. Jeśli napiszę „Pani kelnerka", to będzie wiadomo. Ten stolik obsługuje tylko ona. Gdy jej nie ma, to któraś inna, ale gdy jest, to tylko ona. Tak zrobię. Muszę tak zrobić. To jednak bardziej skompliko wane, niż myślałem. Trudno, tak trzeba. Inaczej zwariu ję. To przecież jeszcze cztery dni, a cztery dni to dużo. Ogromnie dużo. Muszę przepisać ten list. Mam go w notatkach. To je dyny pożytek z tego mojego pisania. Odnajduję go. Jest na stronie pięćdziesiątej. „Miła Pani. Nie znając..." itd. Tak, to to. Przelatuję jeszcze wzrokiem tych parę zdań. Wszystko jest w porządku. Nie zdezaktualizował się ani trochę. Można by go tylko wzbogacić tym, że zosta ło cztery dni, no i coś zrobić z „serwetnikiem na stole 6 przed kolacją". Więc biorę kartę maszynowego papie 229 ru złamałem się i wyprosiłem, kilkanaście sztuk w kan celarii i przepisuję dodając: „Co prawda do zakończe nia turnusu pozostały tylko cztery dni, ale dla mnie te ostatnie dni będą chyba najcięższe. Nie miałem odwagi podać Pani tego listu wcześniej. Teraz jednak robię to, mając nadzieję, że zechce Pani być dla rnnie łaskawa." Ta „łaskawa" wydaje mi się jak na dzisiejsze czasy mo cno nabzdyczona, ale kultura musi bić! Wyrzucam „ser wetnik", a zamiast tego dopisuję: „Gdyby się Pani zde cydowała na nawiązanie ze mną kontaktu towarzyskie go, proszę dać mi jakikolwiek znak, a z pewnością od czytam go właściwie." Tak. Teraz jest zdecydowanie do brze. Przez chwilę jeszcze rozważałem myśl, czy nie przedstawić się choć jednym zdaniem, nie wyjaśnić, co robię, a szczególnie, co robię tutaj, prócz tego, że dostaję świra, jednak zrezygnowałem. To by było gówniarskie stroszenie piórek, zbędne szpanowanie albo żebractwo przekraczające miarę przyzwoitości. Treść listu i jego forma anonsują mnie chyba wystarczająco. Poważny nad wiek, rozwinięty intelektualnie nad podziw, grzeczny, bez żadnej pstrokacizny w myślach, słowem godny zaufania. I o to mi chodziło. Teraz przepisuję całość bardzo starannie swoim ba rokowym pismem. Jeszcze zastanawiałem się, czy nie napisać go na maszynie, ale maszyna jest u siostrzykaw ki, a to wiąże się z koniecznością jakichś pertraktacji i unikaniem jej ciekawości, więc odrzuciłem ten pomysł. Zresztą tego typu list pisany na maszynie wygląda nie mal jak anonim, a pismo odręczne jest świadectwem otwartości, zaufania i czystości zamiarów. Przepisałem porządnie z całym szacunkiem dla kali grafii, starając się zarazem, aby jego odcyfrowanie nie nastręczało najmniejszych kłopotów. List włożyłem do koperty, zastanawiając się, czy zakleić ją, czy nie. Muszę się liczyć z jakąś zachłanną ciekawością ze strony osób nieupoważnionych, w końcu od pozostawienia go d° odebrania jest chwila, w której ktoś może wyjąć i prze 230 czytać. Postanowiłem jednak zakleić. Na kopercie napi sałem wyraźnie „Pani kelnerka". Schodzę na kolację. List rnam na brzuchu, pod moją obszerną „PopOne". Nie mogę przecież włożyć do kie szeni choć byłoby to wygodniejsze, bo pomiąłby się. przy stoliku nie ma jeszcze nikogo. To dobrze. Wyjmuję kopertę dyskretnie i podkładam sobie pod tyłek. Wy bacz, Bela. Na sali jest dopiero kilka osób, więc z pe wnością nie zauważono. Krzesło nie jest wyściełane, nic nie ma prawa się pognieść. Teraz zabieram się do jedzenia. Jakaś kiełbasa i żółty ser. Robię sobie kanapkę. Nalewam herbatę. Visavis mnie siada nasza współtowarzyszka. „Negonego." Za chwilę przychodzi pan z mojej lewej. „Negonego." Jemy zgodnie. Oni o czymś rozmawiają. Nowy nie przyjdzie, bo wciągnęło go „Piekiełko". Tego po przekątnej nie ma. Będzie nas troje. To dobrze. Nie jest źle. Współbiesiadni czce skończyła się herbata. Czeka. Kultura wymaga, ale nie mogę jej nalać, przecież mam list pod dupskiem! Kultura dotyczy także tego z lewej. Wreszcie się zorien tował. Łapie za dzbanek. Jemy zgodnie. Jestem dziwnie podenerwowany. Nie ma powodów, a jednak jestem. No i co, gdyby nawet? Nic. Jednak jestem. Jemy zgodnie. Oni już kończą. Od innych stołów wstało już parę osób, ale na sali jest ich jeszcze sporo. Nie mogę zostawić listu na żer ich ciekawości. Muszę poczekać, aż wyjdą. Nie mogę także zostać tu sam. To znaczy mogę, tyle że nie jest to najrozsądniejsze. Wyobrażam sobie, jak Bela ła pie mnie przy drzwiach: „Zostawił pan coś", albo „To do mnie!?" Tego bym już nie wytrzymał. Muszę zostawić i szybko wyjść. Najlepiej w towarzystwie. I wsunąć pod talerz. Jemy zgodnie. Oni już prawie skończyli. Muszę ich jakoś zatrzymać. „Wiecie państwo, skoro nie ma te go pana, to może byśmy rozparcelowali jego porcję?" „A można, można" — on jest wyraźnie zadowolony. Ona jest już najedzona, chętnie jednak z nami posiedzi. Mam nadzieję, że nie będę musiał bawić jej rozmową. Jemy 231 zgodnie. Teraz we dwóch. Kiełbasa jest obrzydliwa, ale sala opustoszała. Czuję się kiepsko. Mało nie wywaliłem dzbanka. Nalewam sobie jeszcze herbaty. „To ja już dziękuję" — on wstaje. Ona wstaje. „To ja też właściwie już nie będę pił." Odstawiam filiżankę, podnoszę się chowając kopertę za siebie, puszczam ich przodem, a potem błyskawicznie wsuwam list pod talerz. Cholera! Strąciłem koszyk z chlebem. Nie, nie jest źle. To nawet dobrze. Nie mogli niczego zauważyć. To stało się niemal jednocześnie i koszyk musiał odciągnąć ich uwagę. On pomaga mi zbierać. Kładę chleb na sąsiednim stoliku i wychodzimy. Bela jeszcze nie weszła na salę. Do pokoju pędzę, jakby mnie ktoś gonił. Już w telewi zyjnej zrobiło mi się słabo i chciałem usiąść, ale za bli sko jadalni. Mogłaby zobaczywszy list wyjść za mną. Otwieram drzwi, zaraz zamykam dokładnie i siadam na łóżku. Przez dobre parę minut nie ruszam się wcale. Tyl ko serce wali mi jak kafar. Powoli uspokajam się. Czemu właściwie tak mnie to zdenerwowało? Mówię sobie, że to nic, że to przecież nic. Normalka. Stuknięty facet podał wielkiej babie list. Ile takich listów podano sobie w Sa natorium nr 4? Ile? Choćby w ciągu minionych dwudzie stu dni? Sto? Pięćdziesiąt? Dziesięć? W ogóle? W ogóle, Bo kto by się tutaj bawił w listy. Komu tu jest potrzebna ta cała kurtuazja. I jeszcze w tych sprawach. Skończyły się szpitalne „ochy" i „achy". Tu jest normalka. Chcesz, to dobrze, nie chcesz, niewiele gorzej. No tak, ale ja nie chcę. Mnie nie o to idzie. No to tym bardziej. Tym to już się nikt nie przejmuje. Nie przejmuje się, bo oni już to mają załatwione. Oni mają swoje towarzystwa śpiewa cze, swoje drużyny karciane, swoje pijackie koterie. Mają, bo zadbali o to zaraz na wstępie, a ty się certoliłeś. To teraz szukaj swoich głupich wybiegów. Tłumaczę to sobie, jak potrafię. Niewiele mi to poma ga. Nie niepokoi mnie, że zostanę wyśmiany ani to, że Bela, jak należy przypuszczać, jest intelektualnym goło borzem, bo na to jestem przygotowany, ale niepokoi mnie, że puściłem w ruch maszynę, że rozbujałem tego wiel 232 Idego bąka i teraz przez kolejne cztery dni będzie się obijał o meble, będzie wiercił dziurę w dywanie, cennym dywanie, któremu na imię „względny spokój", i będzie się tłukł po mojej głowie. I zaraz odpowiadam sobie, że to właśnie dla spokoju, dla ukręcenia głowy tym choler nym czterem dniom, żeby wreszcie, bez względu na kon sekwencje stały się „po", stały się czasem przeszłym, splotem zdarzeń, które się wspomina ze śmiechem, że można było tak gówniarsko, tak idiotycznie. Ale martwi mnie to. Martwi mnie, że popchnąłem szafę, popchnąłem kredens i bardzo powoli wychodzi on ze stanu równowa gi i jest pewne, że runie i wkrótce potłucze się wszystko, te kieliszki, talerze, karafki, szklanki, że już się stało, że poszło, że nie mogę tego powstrzymać, że nie mogę prze widzieć, jakie będą skutki. Tu nie chodzi o straty. Ja nie boję się strat. Ja się boję tego, że przestałem mieć wpływ, że nie mogę niczego przewidzieć. Jednak gdy bym wiedział, jakie będą skutki, to wszystko nie miało by sensu. Byłoby tylko konsekwentnym realizowaniem planów lub rezygnacją z nich, nie byłoby w stanie wy pełnić tej idealnej pustki, jaką przepowiadani na naj bliższe cztery dni. To już się teraz nie zatrzyma. Już te raz nic nie mogę zrobić. Mogę tylko spakować walizkę i popędzić na dworzec, ale właśnie tego też nie mogę. I nie mogę odzyskać tego listu. Nie mogę iść do niej i po wiedzieć: „Oddaj, Bela, ten list. To ja go pisałem, no wiesz, mam lekkiego pierdolca." Albo: „Lekarz zapisał mi nie te środki i dostałem od nich palmy, a ten list to jej owoce." Tak się nie da. Martwię się tym. Dostrzegam nawet u siebie jakby cień histerii. Z jednej strony do kucza mi świadomość, że niczego nie da się zatrzymać, z drugiej jednak jest we mnie jakaś cholerna, dziecię ca ciekawość, co też z tego wyniknie, jak się rozwinie. Podnieca mnie to jak kulturysta emerytkę. Ciekawe, a strach. Chichoczę sobie z cicha i kopię koc, i w chwi lach wolnych i od strachu, i od śmiechu myślę, że to całe leczenie tutaj należało zacząć wizytą u psychiatry. Bo przede wszystkim, dlaczego właśnie ona? Dlaczego 233 mój bilans zaniknął się na niej? Czy w tym cholerny miasteczku, czy w tym cholernym Sanatorium nr 4 nie ma nikogo innego? Dlaczego nie zbliżyłem się do Fran ciszka, zanim jeszcze nie został świętym? Może byliby śmy teraz we dwóch święci? Chodzilibyśmy sobie po śniegu w jakichś białych chitonach, czy jak to się tarn nazywa, oglądali szyszki, karmili koty jajecznicą na twardo i by było bosko. Dlaczego nie siostrzykawki? Do wiedziałbym się nieco o różnych pigułach, dałyby mi po trzymać strzykawkę, a może nawet wypożyczyłyby ko rek do wanny na cały turnus. Ale nie! Ja wymyśliłem so bie, że to Bela, że to Bela jest moją encyklopedią. Moją stutomową encyklopedią, moim Laroussełem, moim ge neralissimusem encyklopedystów, tą, z którą będę cho dził skóra w skórę po mrozie, nie bojąc się wilków ani niedźwiedzi i dyskutował o olejach napędowych do Wielkiego Wozu. To jest śmieszne, to jest naprawdę śmieszne, ale byłoby zdecydowanie bardziej zabawne, gdyby ten list został na biurku. A jeszcze bardziej, gdy bym go nigdy nie napisał, bo ma on jakiś szczególny dar trafiania w najmniej powołane ręce. Nad tym jednak już nie mogłem zapanować. To już jest łapanie wiatru w durszlak. To jest sprawa długopisu. Czarnego długopisu „Koral", który zanim coś napisze, to już jest „po". A dawniej, kiedyś dawniej było inaczej. Wtedy nie było „po". Wtedy żadna litera, którą postawiłem, żadne zdanie nie było „po". One dopiero zaczynały żyć. One dopiero zaczynały napędzać machinę zdarzeń. One je prowokowały. I żyły dopóty, dopóki zdarzenia nie przebrzmiały, dopóki zdarzenia nie stały się „po". Do piero wówczas odchodziły w niepamięć, umierały cicho i niezauważalnie jak motyle i słonie. Moje listy wypie szczane, wychuchane, trafiając do kogoś, miały swoje zadania. Były moimi emisariuszami. Moimi zausznika mi. Siadały okrakiem na czyimś stole, kładły się wygod nie na poduszce, rozpierały szeroko w kieszeni na sercu i przypominały: „pamiętaj o nim". I nie dawały spać. I nie dawały spokoju, nim rzeczy nie nabrały toku po 234 mojej myśli, a jeśli nie udało się, to chociaż napsuły krwi, ile wlezie. A ten? Boję się go. On zawsze trafia zbyt późno. Mam takie przeczucie. A jeśli nawet nie jest zbyt późno, jeśli jest wręcz bardzo wcześnie, jeśli jest czwarta rano, to le dwie się pojawi, natychmiast robi się noc, noc głucha na wszystko, na błysk oczu i pomarańczowe światła okien, i to, co ledwie zaczynało się zielenić, natychmiast staje się suchym badylem, bez żadnej nadziei na przyszły rok. Czy taki jest ten list? Więc myślę, co będzie teraz. Co przyniesie teraz. I to zakłóca mój porządek. I to napełnia mnie lękiem, ale także podnieca. I dziwne, że to podniecenie rośnie. I przestaje się wydawać złe. Chyba nie jest najgorsze. Żeby tylko mieć spokój. Żeby tylko zachować spokój. 3 Słyszę liczenie „sześć! siedem! osiem!". Zanim dojdą do dziesięciu, podnoszę się ciężko z klęczek. Gdy wsta nie z łóżka sprawia mi kłopot, zawsze klękam z głową wtuloną w poduszkę. W takiej pozycji nie da się już spać, ale przebudzenie jest mniej gwałtowne. Wtedy li czę „sześć! siedem! osiem!". Wczoraj długo nie mogłem zasnąć. Wczoraj do późna nie pozwolono mi zasnąć. Za ścianą odbywało się spot kanie mieszane. Ściana jest z gazety, a rozmowy musiały być głośne, bo nie chciały być mądre. To spotkanie od było się szybko i bezboleśnie. Z biegu. Nie było żadnych listów. Nie były im potrzebne. Nie dawał mi także spać mój wczorajszy desperacki akt, a raczej skutki, które starałem się sobie dopowie dzieć. Wczoraj wszystko było jeszcze gorące, jeszcze się śmiałem, jeszcze miałem stracha, ale dziś jest już inaczej. To wczoraj to było jak ogłoszenie stanu wojny. Egzotyczne i tajemnicze. Ludzie na ulicach, pytania, za pobiegliwe próby zabezpieczenia się. Obawa granicząca z ciekawością. Dziś spodziewam się pierwszych restryk 235 cji. Niby życie toczy się nadal normalnie, a przecież do tarła do mnie świadomość, że coś się dzieje za moimi plecami, że gromadzą się jakieś chmurska, że lada mo ment zostanę wciągnięty w to, z czego dotąd nie zdawa łem sobie sprawy i czego istnienia domyślałem się z tru dem. Zupełnie nie jestem do tego przygotowany. A po winienem był się przygotować. Przecież to ja tę wojnę wypowiedziałem, a ograniczyłem się jedynie do zręczne go sformułowania aktu jej wypowiedzenia. Całkiem, jakby wyłącznie to miało rzucić przeciwnika na kolana i kazać mu pokornie przyjąć moją okupację. Teraz wiem, że to nie będzie takie łatwe, że przeciwnik się nie podda bez walki. Teraz przetrzeźwiałem. Teraz z niepokojem oczekuję konsekwencji. Teraz już nie mogę powiedzieć: „Wasza Wysokość, przepraszam za to wypowiedzenie, ale wczoraj było u nas chlanie, dałem w banię, wykra dłem mojemu kanclerzowi wszystkie pieczęcie i napisa łem to głupie wyzwanie." Teraz nie pozostało mi nic innego, jak opuścić przył bicę i wyleźć z łóżka. Więc zaczynam dwudziesty pier wszy dzień pobytu tutaj od ciężkiego westchnienia to warzyszącego dźwignięciu się z wyrka. Nie jest dobrze. Szyby są całkiem zaparowane. To zły znak. Nie ma na wet dokąd uciec. Myję porządnie zęby, twarz i szyję. Muszę jakoś wy glądać. Potem powtórnie myję twarz, ale tym razem zi mną wodą. Trzeba było o tym pomyśleć wcześniej. Takie hartowanie się nie ma sensu, gdy zapalenie płuc zostało już stwierdzone. I gimnastyka. Też jakby bardziej gorli wa. Nie pajacowanie. Prawie trening. Teraz ubieram się i sznuruję buty nową metodą. To sznurowanie jest moim jedynym militarnym wynalazkiem. Przynajmniej jest nadzieja, że nie postradam swoich nowych plomb na gównianej sznurówce. Do śniadania mam jeszcze piętnaście minut. To dużo czasu. Ścielę łóżko bez pośpiechu. Otwieram drzwi i wy chodzę ze szklanką na korytarz. Na wadze przy sraczu waży się marnotrawna. Na mój widok chichocze i od 236 chodzi. Spodziewała się widać jakiejś reakcji z mojej strony. Ważenie się i waga są tutaj tematem ciągłych żartów. Nalewam Ślimaka w szklankę. Połykam bez uprzedzeń. Traktuję to jak obowiązek. Nawet niezbyt dokuczliwy. Wyprowadzanie psa na spacer. To ostatnia czynność przed rannym korytem. Teraz tylko otwieram na chwilę okno, pozwalani dwóm powietrzom na krótką wymianę powitań, zamykam je, zamykam drzwi na klucz i schodzę na dół zielonym stokiem schodów. W stołówce znowu jest nas mniej. Widzę dużo wolnych porcji, ale mało kogo kusi ta brązoworóżowa kiełbasa zrobiona chyba z gąbki. Jestem właściwie spokojny. Ósma rano to me jest pora na wymianę zdań o niezbędności nawiązania kontaktu Bela — ja. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że o ile dostanę odpowiedź od Beli kto wie, czy nie lepiej byłoby, gdybym jej nie dostał, to w okolicy międzypo siłku najmniej ludzi lub kolacji. Teraz nie będzie nic. Spokojnie siadam do stołu. Za chwilę dochodzą współ biesiadnicy. Dzisiaj jest nas czworo, ale to nie ma wię kszego znaczenia. Nalewam sobie kaszę mannę. Mój są siad z lewej już się obsłużył. Cierpliwie, łyżka za łyżką przenoszę ją do ust. Na mleczne potrawy zostało nas dwóch chętnych. Obydwaj jemy wszystko. On przez sza cunek dla żarcia, ja przez szacunek dla zdrowia, czyli przez rozum. Zupa pochlapuje miarowo. Ślimaki pracu ją. Kątem oka dostrzegam Belę. Wygląda dzisiaj nieźle. Może nawet bardzo dobrze. Z daleka nie wydaje się taka duża. Gorzej, gdy jest blisko. Bela podejmuje moje spoj rzenie. Odwzajemnia je i uśmiecha się. Teraz jestem pe wien, że przeczytała list. Teraz widzę to w jej uśmiechu. Jest znaczący. Mówi; „W porządku, dostałam." Wiem,°że musi zareagować na moje „i co?". Ale jeszcze nie czas. Teraz jest tu zbyt gęsto. Zbyt mało elegancko. Zbyt nie świątecznie. Zrobi to wieczorem. Jestem tego pewien. Sąsiad dolewa sobie zupy. Spostrzegam, że Bela prze mieszcza się w naszą stronę. Im jest bliżej, tym staje się 237 większa. Spuszczam głowę i mechanicznie podnoszę mannę do ust. Ja siedzę, ona stoi. Jej cień pada na nasz stół. „Jeszcze nie czas, Bela. Jeszcze nie jestem przygoto wany. Wieczorem. Wieczorem, ty ośla łąko! Nie będzie my przecież rozmawiać przy ludziach!" Ja siedzę, ona stoi. Jej cień pada na nasz stół. Stoi nadal, nie wykonu jąc żadnego gestu. To staje się trudne do wytrzymania. Bela nigdy nie zatrzymuje się. Ma zawsze ręce pełne ro boty. To jest nienaturalne. To urąga naszym przyzwy czajeniom. Głowy znad talerzy podnoszą się ku niej. Także z sąsiednich stolików. Muszę zrobić to samo, choć mam ochotę krzyknąć: „No i co sterczysz jak ten kij na weselu! Do roboty! Słyszysz?! Oj, bo jak wyjmę długo pis! ", ale zamiast tego przyglądam się jej boleściwie jak zbity pies i jestem przed rozstrzelaniem, cały gumowy i ogłupiały. A przecież wiem jedno, że jeszcze do mnie nie celują, że nie celuje do mnie. Bela przenosi dubel tówkę oczu z mojego sąsiada na Nowego i znowu, i zno wu, ale na mnie nie patrzy. I w końcu jej wzrok zatrzy muje się na tym z lewej, nim jednak padnie salwa, słyszę to jego, brzmiące trochę jak rozpaczliwe „Niech żyje śmierć!": — No co, skarbuniu? I wtedy głupieję do szczętu, bo Bela dość głośno, dobi tnie i powoli mówi: — Wstydziłby się pan, panie Stasiu Stanisław?!, chory człowiek, po sześćdziesiątce, ojciec rodziny i na amory mu się zebrało! Teraz jestem zupełnie sztywny. Wiem, że trzymam ły żkę między ustami a talerzem, że Ślimak podnosi zdu mioną głowę i czeka na kolejną porcję manny, ale nic nie mogę poradzić. Jestem jak zmumifikowany. Nie rozu miem kompletnie nic. „Bela, czyś ty oszalała?" Młote czek. Muszę ją stuknąć w kolano. Za wysoko. „Bela, czyś ty oszalała!?" — O co ci, skarbuniu, chodzi, kurczaki jego mać? — Niech pan nie udaje głupiego. A ten liścik to co? Moja łyżka dalej wisi. Jeszcze bardziej wisi. Teraz do 238 mnie dociera, że ja wczoraj ten list włożyłem pod jego talerz, bo był najbliżej! Jezu, czy ona jest naprawdę taka głupia? Nie rozumie, że to ja? Że to mój list? Że to nie on, że on nigdy w życiu nie napisałby tego listu? Że to nie jest w jego stylu, że to w ogóle nie jest w żadnym stylu. Że to jest w stylu rozpaczliwym! A on nie ma po wodu do rozpaczy. Teraz powinienem wstać i powiedzieć: „Bardzo pa ństwa przepraszam, ale to nie pan Stanisław napisał ten list. To ja go napisałem. Wyjaśnię ci to, Belu, potem, a teraz przepraszani za całe nieporozumienie." Nie robię tego. Mam natomiast ochotę zerwać się i wybiec krzy cząc: „O Chryste! Zostawiłem mleko na gazie! ", ale tego też nie robię, bo ta cholerna łyżka trzyma mnie za rękę i nie pozwala nawet drgnąć. — Jaki liścik, dziecino? Jaki znowu liścik?! — Pan nie robi ze mnie idiotki! Mam pokazać?! Dup! Teraz padam na klęczki. Błogosławiona łyżka, jak to dobrze, że mnie trzyma! „Bela, Belcia, błagam, tylko nie to!" Matko jedyna! Teraz się wszystko wyda. Teraz się kapną. Trzeba było jednak na maszynie. Co ja pieprzę! W ogóle nie trzeba było! Wiadomo, że pan Sta sio nie pisze na maszynie! „Bela, uspokój się, proszę. Idź już stąd do diabła! Błagani cię. Zobacz, ile talerzy do ze brania. Belcia!" — A pokaż, skarbuniu, pokaż! O kurwa! Nie! O nie! On wie, że to nie on! Ja wiem, że to nie on! I ona to wie! Ona musi to wiedzieć! Co za perfidia! Czym ja ją w tym liście uraziłem? Co ja jej zro biłem? To przecież całkiem niewinny list. I teraz się za cznie. To teraz jest ostatni moment. To teraz powinie nem wstać i powiedzieć: „Przepraszam państwa", albo chociaż wywrócić ten stół, wskoczyć na sąsiedni. „Pali się, ludzie, pali się! Nie widzicie?! Pożar!" Ale łyżka trzyma. Trzyma jak imadło. Straszliwym wysiłkiem mogę tylko zaniknąć oczy i czekać na katowski topór. — To niech se pan wyjmie z kosza! Mój list do kosza?! Dobrze. Niech już tak będzie. To 239 dobrze. To cudownie. Teraz nikt nie będzie grzebał y koszu. Sytuacja się trochę poprawiła. Tu i ówdzie widzę uśmieszki. Kozak jest wyjątkowo rozbawiony. Pokrzy kuje z odległego kąta: „Brawo, panie Stasiu, nie wie działem, że pan jesteś taki kozak! " I te różne inne: „Ci cha woda brzegi rwie", „No, no, no!", „Trafiła kosa!" itd. A Stasia już zaczyna to niecierpliwić. Żeby tylko nie poszedł pogrzebać w tych śmieciach. Stasiowi to gada nie przeszkadza w konsumpcji. Stasio spieszy się na za bieg. „Kończ z tym, Stasiu, proszę cię! " I Stasio kończy: — A daj ty mnie, skarbeczku, święty spokój. Niech przyniesie, kurczaki jego mać, to zara tu zobaczym! I o dziwo, Bela uspokaja się. Jeszcze trochę grzmi pod nosem. Jeszcze lecą jakieś „amanty" i „Belmonda", ale już odchodzi, już po burzy. Zabiera po drodze pusty ta lerz i dopiero teraz moja ręka opada, łyżka rozpryskuje trochę kaszy po stole, a ja siedzę i jest mi słabo, i boję się, że się zaraz omsknę z krzesła, informując już ponie wczasie, że się pali. To się nazywa „ostatni wysiłek woli". To jest to, czemu pomagam, trzymając się oburącz krzesła. I siedzę w tym krześle, i muszę w nim wytrwać, zanim się to wszystko nie skończy. A przy stole komen tują zdarzenie. Pan Stasio wyraźnie się tym nie przejął, a raczej przejął się nieprzewidzianą przerwą w posiłku. Teraz nadrabia, nie tłumacząc się, nie bijąc w piersi ani przysięgając. Na wszystkie nagabywania odpowiedział spokojnym: „A dajta wy mi święty spokój." Ale jest to temat do rozmów. Komentarze trwają jeszcze parę mi nut, zanim wszyscy nie wstaną od stołów i nie powiedzą sobie „kujękuję". Wtedy z trudem odrywam dłonie od krzesła i bardzo niepewnie opuszczam jadalnię, trzyma jąc się grupy, jakby w obawie, że Bela wyłuska mnie sa motnego, zapali lampę w oczy i przepyta z lekcji, do któ rej w ogóle nie jestem przygotowany. „A pan nie wiesz, o co jej chodziło?" Pytanie do mnie. Pyta Stasio. „Ja nie mam czasu na głupoty." Nie jestem wcale pewien, czy ta odpowiedź zadowala go. Jeszcze tylko w drzwiach Ko zak dodaje swoje: „No, no, panie Stanisławie, to ja ustę puję pola." Jest z siebie bardzo zadowolony. Widać wie rzy, że ten list to prawda. Chce wierzyć, że Bela kompro mituje niedoszłych absztyfikantów, bo wyróżnia jego. proszę bardzo, Kozak. Bardzo proszę! Dziś po raz pierwszy spóźniłem się na zabieg więcej niż kwadrans. Tak z siedemnaście minut. Po raz pier wszy i ostatni, bo to już ostatni zabieg. Obyło się jednak bez awantury, wyjąwszy niemiłą uwagę, jaką zrobiła mi łaziebna za to, że rozwiązując but oparłem nogę o kalo ryfer. Nie spokorniała nawet wtedy, gdy przypomniałem jej grzecznie, iż w tym miejscu można spotkać więcej łu dzi, którym schylanie się sprawia pewien kłopot. I to było wszystko. Ostatni raz pozwoliłem mojej skórze nałapać gazo wych pęcherzyków do woli i ostatni raz dałem się uwieść chińskiej róży i szklanemu kwiatkowi. Ale i to nie na długo. Zapamiętałem niezbyt dokładnie. Już po chwili uleciała mi nazwa pasty na plastikowym pojem niku służącym szklanemu kwiatkowi za doniczkę. Wy cierając się sanatoryjnym ręcznikiem musiałem zerknąć powtórnie, by sobie przypomnieć. „Javox"! Oczywiście „Javox". Ta sprawa z Belą nie daje mi spokoju. Myślałem o tym siedząc w wannie i myślę w tej chwili sznurując but moją nową metodą. To nie ulega kwestii, że ona wie działa, kto jest nadawcą listu. Jestem o to absolutnie spokojny. Nie mogło być pomyłki. Ona wie, że ten list mogłem napisać tylko ja. Ona mi to przecież dała do zro zumienia tymi znaczącymi uśmiechami. Byłem jedynym przy stole, na którego nie spojrzała nawet, szukając ofiary. Nie mogło być pomyłki. Pan Stasio był najmniej prawdopodobnym nadawcą. Może tylko nieco bardziej od kobiety siedzącej z nami. Ale z pewnością mniej pra wdopodobnym niż ja czy Nowy, który jest o połowę młodszy od Stasia. Więc skoro nie ja, to dlaczego nie Nowy? Czyżby sądziła, że z Nowym sprawa nie pójdzie tak gładko? Że zażąda dowodów? Zażąda listu? Wyrzu 240 241 ciła? To znaczy, że sprawa niewarta jest strzępienia gęby, ale jeśli warczy, to poproszę dowód. Wybrała Sta sia, bo Stasio to poczciwy dowcipniś, który nie da się wciągnąć w awanturę, bo w gruncie rzeczy jest mu to dokładnie obojętne. Wybrała Stasia, bo jest to tak nie prawdopodobne i bezpieczne, że nikt nie uwierzy. Wy brała Stasia, żeby kryć mnie. Ale dlaczego na Boga w ta kim razie ta cała afera? Czy nie można było tego prze milczeć i na osobności powiedzieć mi: „Nie życzę sobie" albo „Życzę sobie, tylko nie jestem jeszcze pewna"? Czy może ktoś prócz niej przeczytał ten list? Może w związku z tym musiała, acz niechętnie, zamanifestować swoje oburzenie, nie chcąc w to wplątywać mnie? Może to była tylko „pokazówka". Nie wiem. Ale wiem, że w tym liście nie było przecież zdania mogącego obrazić ją w naj mniejszym nawet stopniu. Wręcz przeciwnie. Mogę przypuszczać, że każda kobieta otrzymawszy taki list uśmiechnęłaby się i byłaby usatysfakcjonowana nim jak komplementem. Więc dlaczego? O co tu chodzi? Nie ro zumiem z tego nic. Tak strasznie nic, że aż mnie głowa boli! Po niemiłej wymianie zdań nie zaszczyciłem łaziebnej niedawno odkryłem, że to się nazywa „kąpielowa" na wet spojrzeniem. Rzuciłem jej tylko „kujędzenia" i wy szedłem jak z burdelu. Wczoraj jeszcze chciałem jej kupić kwiaty albo wsadzić w kieszeń za te wszystkie ką piele razem, ale jak tak, to nie! Zastanawiałem się na wet, czy nie zapytać jej złośliwie, gdzie jest najbliższy wenerolog, bo po tych kąpielach zaczerwieniło mi się i szczypie przy sikaniu. Dałem jednak spokój. Teraz nie w głowie mi syf. Właściwie w głowie, i to poważnie zaa wansowany. Dopiero teraz dociera do mnie dzisiejszy dzień. Jest mroczno, śnieżnie i wietrznie. Dmucha mi w uszy, opu szczam więc nauszniki. Drzewa skrzypią. To skrzypienie jest przejmujące i dziwne. Nie pływałem nigdy na wiel kich żaglowcach, ale tam także musi skrzypieć. Jestem pewien, że właśnie tak jak teraz. Idę do pijalni. Po raz któryś tam z rzędu napełniam pożółkły już bidon „Pieniawą". Odchodzę bez pożegna nia. Jeszcze tu wrócę. Po drodze kupuję pięć frezji i je dną luzem dla córeczki. Nie żegnam się. Jeszcze tu wrócę. Idę do dentystki. Wydłubuje mi „częściówkę" i zakłada plombę. Nie żegnam się. Proponują, bym wró cił. Chętnie. Na dworze przygryzam plombę. Przedtem nie było okazji. Jest wysoka. Od biedy mogę wyjąć ją no sem. Ale jest fajna. Lubię ją. Strasnie psyjemna. I nie ma już dziury. I to tyle. To wszystko. To te nieważne strzępki, które zdołały się wymknąć spod ogromnego ciężaru pytania „o co tu chodzi?". To pytanie nie opuszcza mnie od rana. Ale czy tylko od rana? Siedzę w pokoju. Teraz już nawet ciężko mi pisać. Ru ski budzik nie zna litości. Elektroniczne sekundy skaczą jak pchły i obiad jest coraz bliżej. Iść? Nie iść? Iść to ry zyko. Nie iść — ryzyko i głupota. Iść. Choćbym miał po życzyć perukę od którejś z dam. Peruki oczywiście nie pożyczę. Także dlatego, że są już poutykane w przepa stnych walizach. Znaczna część marnotrawnych już wy jechała. Inni są gotowi do wyjazdu. Dziś wieczór, jutro rano. Zostanie nas tylko garstka. Mała garstka. Można się schować w zbożu, ale nie można na ściernisku. Nie dobrze. Całkiem źle. O pełnej godzinie ten budzik wydaje krótki pisk. Z je go piśnięciem muszę wyjść. Chciałbym, żeby nie pisnął. Nic prostszego. Wystarczy pieprznąć nim o ścianę. Je dnak Bela nie budzik. Nawet bym nie pisnął. O! Jest. Było! Cóż, idę. Muszę iść i to szybko. Muszę wejść z gru pą. To bardziej bezpieczne. Można się jeszcze scho wać. Przyklejam się komuś do pleców. Udaję garb. Wje żdżam do jadalni na swoim garbatym i dopiero tutaj odlepiam się. Teraz jestem jak flaming. Chudy, zgarbio 242 243 ny, że niemal nie drażnię powietrza, na paluszkach do biegam do swojego stołu. Tu natychmiast zasłaniani się serwetką i czekam. W serwetce jest mała dziurka. Wy celowałem ją na Belę i patrzę. Widzę ją całkiem ostro ale gdy tylko odwraca się w moją stronę, przestawiani ostrość na serwetkę i wtedy Bela staje się niegroźną pla. mą, i wtedy Beli nie ma. Przychodzą moi stołownicy. Nalewamy zupę. Płynę płasko ku wazie jak najbliżej obrusa, mijam kubki z kompotem. Zaskroniec. Z zupą nie spieszę się. Tempo wzrośnie przy drugim daniu. Tu musi niechybnie dojść do zbliżenia, potem mogę zacząć się spieszyć. Wszyscy już zjedli. Nie wypada się ociągać. Finiszuję efektownie, choć na dalekiej pozycji i teraz wi dzę nadciągającą Belę. Modlę się do niej. Jestem cały jak naleśnik. Prawie mnie nie ma. Schowałem wszystko, co było do schowania, i żarliwie przemawiam do niej; „Bela, proszę cię, nie zaczynaj znowu. Daj mi jeszcze po żyć. Zostały mi ledwie trzy dni. Popatrz, tyle wytrzyma łem. Bela, proszę." Już jest prawie przy stole. Widzę wy soko pod sufitem cztery talerze, które zaraz postawi. Gdy zatrzymuje się, upuszczam klucz na podłogę i bły skawicznie schylam się pod obrus. Klucz jest pod ręką, obok nogi krzesła. Klepię dłonią dookoła. Któraś z pań z sąsiedztwa przygląda się zdumiona moim poczyna niom. „Cicho, cholera, cicho, nie podpowiadaj!" Słyszę stawiane talerze i gdzieś nad sobą głos Stasia: „No co, królewna znalazła już swojego amanta, a?" Coś warknę ło pod sufitem. To coś ma chyba związek z ogromną bia łą łydką, którą mam przed nosem. Macam dalej, uważa jąc, by nie dotknąć tej łydki. Łydka pokryta jest gru bym, krótkim kłakiem, jak kark lochy. Czuję się teraz niczym terrierdzikarz. Mam ochotę wpić się w tę łydę swoją nową wystającą plombą, ale na szczęście locha gi nie w ostępach nóg ludzkich i stołowych. Teraz łapię klucz i wyłażę szybko spod obrusa. Walę się przy tym w głowę. To nie ma znaczenia. Trzeba się spieszyć. Jak na nieszczęście makaron z białym serem. Uśmiecham się głupio i zamieniam widelec na łyżkę. Za nim oni zdążyli dotrzeć do ćwierci, ja już byłem gotów, przepraszam, spodziewam się telefonu." I wybiegłem. jsa schodach odbiło mi się serem. Tym razem się udało, ale przede mną jeszcze parę. posiłków. Tak może być przez następne trzy dni. Na blacie w portierni już nie widuje się listów. Wielu wyjechało, a tych innych prawie nie ma. Czasem tylko trafi się jakaś zbłąkana korespondencja do tych, co mie szkają najdalej i wiadomości wędrują długo, trafiając na ostatni moment. Dziś leży tylko jedna koperta. Wesoła, żółta, a jednocześnie elegancka i dystyngowana. Zaadre sowana czarnym atramentem i proszę bardzo — do mnie! To nie Lalucha ani matka. Od nich już listów nie będzie. Z różnych powodów. I boję się myśleć, z jakich. To od Jerzego. Jedyny list spoza sprawdzonego kręgu poczty rodzinnej. List od przyjaciela, malarza, którego ja bardzo, bardzo bo on jest naprawdę bardzo. Drobne czarne pismo: „JWP Poeta." Otwieram kopertę i czytani pierwsze zdania i cieszę się, że on o mnie myśli, bo a także myślę o nim, i czytam następne zdania: „Pośpiesz się z przyjazdem, ponieważ do 28 02 trwać będzie wystawa DudyGracza w Zachęcie, a powinieneś ją zobaczyć, zwłaszcza pejzaże — moim zdaniem znako mite. Nie pomawiałem tego publicysty cynika, szalbie rza coraz to puszczającego do widza perskie oko, o tyle liryzmu, zadumy i ciepła, które wychodzą z pejzaży. Nie posądzałem również jego, tego dobrego rysownika o tyle malarskości i pokory do natury. Skromne motywy, pro sta, bezpretensjonalna technika, gdzieś w pobliżu akwa reli i laserunku. Talent?! — to mało powiedziane." I tak dalej, i tak dalej aż do końca, a na koniec „ucało wania" i „Jerzy z rodziną". I chociaż właściwie jest już „po", chociaż będę w domu przed listem, to jednak pi szę krótko, zostawiając to, co ważne, do spotkania w Warszawie. 244 245 Kochany Jerzy 18 2 85 Ten list nie prześcignie mnie z pewnością, ale mimo to wyślę go, bo nie mogę nie odpowiedzieć na Twoje „żółte " wec Zostało mi tego szczęścia tutaj jeszcze trzy dni. Mo żesz się domyślić, czym są dla mnie te ostatnie dni wy gnania. To jest przeciąganie liny ślimak — żółw. Nic tylko oszaleć i zdaje się jestem blisko. Ładnie, że napisa łeś. Zrobiło mi się nieco lepiej. Czasu nie marnowałem. To on marnował mnie. Zrobi łem trochę rysunków tuszem; żadna rewelacja, nie ma warunków. Zresztą gdyby były, też nie byłoby powodu spodziewać się rewelacji. Ot, rysuneczki. Trochę pisałem i piszę jeszcze. Ja tak mówię „tro chę", ale tego jest sporo. Nie potrafię jednak nic powie dzieć na ten temat; nie mam stosunku do tych zdań, prócz wściekłości, która stoi nade mną z batem i poga nia. Nie jest to wściekłość na te zdania, co już są, bo ich nie ma wyjaśnię Ci to w Warszawie; zresztą wcale ich nie czytam. To jest wściekłość na te, których jeszcze nie napisałem, na te, które usiłuję dogonić. Ale to moje pisa nie jest dość ściśle związane z tym, co się tutaj dzieje, i niestety nie mogę przyspieszyć biegu wydarzeń. To jest „osioł i marchewka". To jest straszne. Na DudęGracza oczywiście pójdę, chyba żebym nie wrócił, puk, puk. Jeśli idzie o jego malarstwo, zgadzam się od góry do dołu, choć nie zgadzam się z Twoimi nie którymi sformułowaniami. On nie jest „cyniczny" i nie puszcza „perskiego oka". On chyba jest dosłowny. On to tak widzi, ale nie w sensie „odbieraprzetwarza", on tak widzi naprawdę. Ja jestem przekonany, że w tym nie ma specjalnie dużo spekulacji. To tak jest naprawdę. To nie on jest cyniczny. To całe „zewnątrz" jest takie. Więc jeśli on jest cyniczny, to dlatego, że cyniczne jest „ze wnątrz". Ja to też tak widzę. Myślę chciałbym, że mamy podobne okulary. Nie psychiczne nastawienie. To jest co innego. Jego malarstwo nie ma nic wspólnego z żadną satyrą. Wręcz przeciwnie. Ty, Jurek, jesteś z gruntu dobry. I takim chciałbyś wi dzieć świat. I takim go widzisz. Być może nie jestem obiektywny. Być może nawet przeciwnie. Dlatego mó wię „wydaje mi się", że świat taki jest jak w jego malar stwie! Ty nie chcesz widzieć tej całej „powiatowej szla chty", a ja ją muszę widzieć, bo ona jest wszechobecna. A żebyś wiedział, jak sejmikuje w tej dziurze! Ho, ho. Ucałuj serdecznie Utę, Patunię i Jureczka. Ściskam gorąco. Janek PS Nad morze nie chodzę, bo okazało się, że tu nie ma żadnego morza?! Teraz jeszcze nalepiam znaczek na uśmiech i posyłam Jerzemu. Mam nadzieję, że wyprzedzi list i mnie. Zakle jam kopertę. Od siostrzykawki dostaję stenipelek na bilecie. Mam do tego prawo. Zaliczyłem zabiegi bez poprawki. Stem pelek jest zielony i bardzo ważny: „Kuracjusz zakończył leczenie uzdrowiskowe." Teraz kuracjusz weźmie te pa piery i pójdzie po drugą pieczątkę do Orbisu i dopłaci do pierwszej klasy, bo sypialny ma właśnie na pierwszą. Kuracjusz wychodzi. Kuracjusz wziął pieczątkę z Orbisu i zrobił dopłatę, ale jeszcze mu mało. Teraz idę na dworzec. Idę na dwo rzec, żeby zobaczyć, jak jest daleko. Nie wierzę nikomu na słowo. Muszę to sprawdzić sam, by móc zrobić zapas czasu, który pozwoli mi bezpiecznie i pewnie odjechać. Jak na skalę tego miasteczka dworzec jest rzeczywiście daleko. Po dwudziestu pięciu minutach, licząc od Sana torium nr 4, docieram do niego. Z walizką będzie gorzej. Spróbuję zamówić taksówkę, ale jeśli się nie uda? Jak ja to będę taszczył? Budynek dworcowy jest mały. Tory kolejowe biegną na grzbiecie wzniesienia, więc do dworca raczej stacji, choć ulica jak w takich razach nazywa się Dworcowa trzeba się wspiąć. W poczekalni trzy osoby. Wjeżdża ja kiś pociąg. Bez zapowiedzi. Lokomotywa i trzy wago 246 247 ny. Dla każdego podróżnego po jednym. Wiem o dworcu prawie wszystko. Teraz mogę wracać. Dalej jest mro czno. Bez przerwy sypie śnieg. Wiatr staje się nieznośny. Nie działają na niego żadne metody wychowawcze. Jest mi zimno. Idę bardzo szybko, ale niewiele mnie to roz grzewa, a co rozgrzeje, to zaraz ziębi mnie myśl „o co w tym wszystkim chodzi?" I nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Na kolację ryba po grecku. Myślę z wielką troską o upadku kultury helleńskiej, ale troszkę skubnąłem. Troszkę i błyskawi cznie. Ryby po grecku nie da się porwać i uciec, więc porwałem kromkę, masło i kawałek placka. W stołówce byłem może pół minuty. Teraz mi wszystko jedno, bo mam zielono na białym: „ukończył kurację". Beli nie udało się mnie dopaść. Nie chcę mieć z nią nic wspólne go. Winie ją o tę całą awanturę. Jestem pewien, że była niepotrzebna, że można było to załatwić kulturalnie. Była niepotrzebna, ale czemu w ogóle była? Czemu to miało służyć? Czy to miała być kara? Za co? Czy za to, że zbyt długo kazałem na siebie czekać? Przecież się docze kała. I nie powiedziała „nie". Ukarała mnie, nastraszyła, trzymała w napięciu na krawędzi kompromitacji, jednak nie powiedziała „nie". To niedobrze. To teraz źle. Może ona trzyma mnie na deser? Może chce... To niedobrze. W sanatorium robi się pusto. Jak tak dalej pójdzie, zosta niemy tu prawie sami. I co będzie? Co wtedy będzie? Czy mogę liczyć na to, że pozwoli sobie opowiadać o gwia zdach? Rany boskie. Muszę się teraz mieć na baczności. Muszę na siebie uważać. A to wszystko to jest moja wina. Wyłącznie moja wina. Trzeba mi było do ludzi. Trzeba mi było do „Pie kiełka". Przecież nikt mnie nie zmusi do wódki. Trzeba mi było w karty. To nic, nauczyłbym się. To moja wina. Teraz jest już za późno. Teraz nie mogę powiedzieć: „Zapraszam państwa do siebie. Pokażę wam rysunki i jak się czyści buty, nie mając austriackich gazet." Bo państwa już prawie nie ma. Państwo się rozjechali. Te raz jest za późno. Teraz wszystko jest „po". Wszystko prócz jutra i pojutrza. Ale jutro będzie „po" jutro, a po jutrze „po" „pojutro". Panie Kolego! Myślę, że pan się na mnie nie obrazisz, jako człowiek z inteligencją i poczuciem humoru. Piszę do pana, żeby wyjaśnić, bo ja już wyjeżdżam, a pan jeszcze zostaje, to 1 jaką smakowitą gąskę można na rożen wsadzić. Roz chodzi się o to, że ja wtedy, jak pan żeś ten chleb zrzucił, to widziałem ten pana list pod moim talerzem. Ja się za to nie obrażam, tylko akuratnie też miałem do niej ro mans, bo mi takie duże bardzo się podobają. I znakiem tego, też żem do niej napisał list i włożyłem do takiej sa miuśkiej koperty, bo chyba kupili my w tym samym pa pierniczym. Wie pan, tam koło sportowego jest taki pa wilon, jak się idzie na stację. Pan nie dasz wiary, ale na wet tak samo zaadresowalim. Ale żeby było konkretniej, to teraz mówię po kolei. Jak pan żeś poleciał na górę, jak za przeproszeniem pana kolegi jakiś wariat, to ja żem się wrócił. Wyjąłem ten pana list i chciałem wsadzić mój, i wtedy ona mnie przydybała, i mówi oddaj, bo nie twoje. To ja pomyślałem sobie, że jak pan chciałeś do niej napisać i byłeś pierwszy, to masz pierwszeństwo, to jej dałem ten pana list i w nogi, i zaraz swój wyrzuciłem do kubła przy telewizorze. Ale potem przy śniadaniu, jak ona mnie jak za przeproszeniem święty Michał dia bła i co ja się wtedy zaparłem, to mi później zaświtało, że ja żem się pomylił przez te koperty i nie dałem pana, tylko mój. Bo to tak, jak człowiek stary i głupi na stare lata. No i na to wyszło, że pana wyrzuciłem przy tej tele wizji, za co przepraszam i myślę, że pan kolega urazy nie będzie nosił, bo jeszcze jest trochę czasu, to może pan napisać drugi. Jeżeli się rozchodzi o dyskrecję, to pary 2 gęby nie puściłem. 248 249 Życzę dużo zdrowia i wszelkiej pomyślności w życiu osobistym. . o, fi,jf "i" , " Sąsiad od stolika Stanisław W. Tak. Ten list, kulfoniasty, niewprawny, w kopercie z papeterii kupionej w papierniczosportowym sklepie opakowanie z niebieskimi różami wyjaśnił wszystko. Więc ta sprawa jest już zamknięta. Ad acta. Ta sprawa zdjęła z twarzy serwetkę. Ta sprawa znalazła swój klucz pod stołem i wystawiła wreszcie głowę spod obrusa. List przyniósł mi dzisiaj przed śniadaniem Triangul. List i informację, że pan Stasio wyjechał wcześnie rano i prosił, żeby podać. To wszystko. Jest za kwadrans ósma. Siedzę z tym listem na nie po słanym łóżku i jest mi dziwnie. Dziwnie w ten osobliwy sposób, iż chciałoby się powiedzieć: „Nie jest mi wcale." Nie czuję nic. Może trochę ulgi. Nie mam żalu do pana Stasia, a nawet przeciwnie. Mam dla niego sympatię za uczciwość, za ten list właśnie. Teraz wiem, że ja tę wojnę wygrałem. Ale nie ma we mnie radości zwycięzcy. Jest cień smutku. „Czy to było potrzebne?" Teraz mam spo kój. Wygrałem wojnę o spokój. Mogę mieć spokój, o ile znowu nie wymyślę jakiejś genialnej metody na jego zdobycie. Tę wojnę wygrałem dzięki przypadkowym so juszom, dzięki dziwnym zbiegom okoliczności. Mój poseł wiozący wypowiedzenie wojny spił się w przydrożnym zajeździe i zgubił dokument. Nie było wojny. Nie będzie wojny. I to jest moje wielkie zwycięstwo. Czy mam ka zać wychłostać posła za niesubordynację? Nie! Mianuję go Wielkim Podczaszym. Teraz wreszcie powoli wstaję z łóżka. Nie spieszę się. Mogę się nawet spóźnić na śniadanie. Dentystka przy jmuje do dwunastej. Zdejmuję piżamę. Moje ciało po kil kugodzinnym śnie stało się miękkie, jakby woskowe. Tylko blizna jest, jaka była, różowa, półwypukła, na skos przez brzuch, aż do splotu słonecznego. Teraz robię gimnastykę. Ale nie tak jak wczoraj, histerycznie i do 250 upadłego, w obliczu nagłego zagrożenia. Dziś robię to spokojnie, systematycznie. Maszyna parowa. Nawet kil ka pompek na pięściach. Ostrożnie. Najwyżej dziesięć. Mięśnie powoli rozgrzewają się, stają się posłuszne mo jej woli. Wysiłek przestaje być nieprzyjemny. Wpadam w rytm i poddaję mu się. Myję się, golę i ubieram, i znowu zawiązuję buty moją nadzwyczajną metodą. Wszystko to robię, starając się pamiętać, że jeszcze tylko jutro, a potem już gdzie in dziej, w samym środku spraw, które pozostawiłem dwa dzieścia trzy dni temu i z pewnością zdążyły ostygnąć, więc trzeba będzie znowu wziąć je w ręce, ogrzać dłońmi i wychuchać aż do wylęgnięcia. Jestem gotów do wyjścia. Teraz mogę otworzyć drzwi Ślimakowi, który skamle już do mnie z niebieskiego gara, ale przedtem wpuszczam trochę młodego powie trza. Ślimak jest dzisiaj zawiesisty. Gęsty jak w upał. Przypalił się w kuchni. Nie dam po sobie poznać, żeby go nie urazić. Robi dla mnie tyle, ile może, więc jestem mu winien tę odrobinę serdeczności. „Dobrze pan dzisiaj wygląda, panie Ślimak" i wlewam w siebie całą szkla nkę niemal jednym łykiem. Po liście pana Stanisława wszystko wygląda inaczej. Nigdzie nie muszę się chować, przed nikim nie muszę uciekać, nie grozi mi obezwładniający uścisk łyżki z manną. Nie muszę porywać niczego ze stołu jak pies, który urwał się z łańcucha; mogę się rozwalić na kana pie jak pekińczyk emerytki i podjadać z bombonierki z flegmą i bez entuzjazmu. W jadalni już prawie nas nie ma. Z moich współbie siadników została ta kobieta siedząca visavis. Po sali rozsianych kilkanaście osób. „Rozsianych" to złe słowo. Opuścili swoje miejsca. Nie mogą znieść samotności i lgną do siebie. Siedli w kupie, na grzędach czterech czy pięciu stołów. Widzę wśród nich Morenę, jest Trian gul i Kozak. Pani z przeciwka wyjeżdża zaraz po śniada niu. Więc dziś po raz ostatni skrzyżowaliśmy nasze „do brydobry, negonego". Dziś po raz ostatni nalewam jej 251 kawę z dzbanka i podsuwam cukier, zupy mlecznej nie jada. Napełniam swój talerz i karmię Ślimaka. Robię to nad wyraz spokojnie, w niepodważalnym poczuciu bez pieczeństwa. Bela kręci się po pustej sali. Teraz to już nie jest Bela. Teraz poufałości się skończyły. Nie łączy nas nic, dzieli nas wszystko. To prawda, że pomógł ten przypadek, to prawda, że jej obecność miała pewien związek z moją osobą, ale niezupełnie ze mną. Tylko z moją osobą. Z po siadaczem czarnego długopisu „Koral", któremu by ła bardziej potrzebna niż mnie. Nie jest ładnie myśleć w ten sposób, bo przecież były chwile, kiedy skłonny by łem uznać ją za mojego jedynego sojusznika, ale stało się dobrze, że do tego nie doszło. Jestem wolny od zobowią zań. Teraz mogę patrzyć na nią jak na kelnerkę, która ma na imię Bela. Mogę patrzeć na nią jak na kuriozalny przypadek kobiecości z cycem jak sedes, z łydką jak kark dzika i z buraczkowym wiechciem czupryny. Teraz, gdy już jestem po wojnie, gdy już jestem wygrany, mógł bym sobie przypomnieć, co mi jest winna i mógłbym ją za to znielubić. Ale nie chcę jej znielubić. Wolę, by pozo stała mi obojętna. W gruncie rzeczy nie jest mi przecież nic winna. Te chwile niepewności i autentycznego stra chu, o którym jeszcze teraz boję się myśleć, zawdzię czam jedynie sobie i zbiegom okoliczności. Mogę mieć tylko żal, jeśli w ogóle można winić dachówkę zrzuconą przez wiatr na nasz łeb, że Bela się tu znalazła; Bela, ten piekielny mastodont, który zdumiał mnie tak, że do te raz nie mogę wyjść z przysiadu. Ale mówię sobie, że ona ma prawo tu być przez zasiedzenie, przez zahaczenie, bo ona jest wariatką tej wsi, jej dumą i największą atrak cją, a ja przez tę wieś tylko przejechałem, nie płosząc nawet kur ani kaczek. Tymczasem Bela zachowuje się, jakby nic nie zaszło. Bo też nie wie, że nic nie zaszło, a nie zaszło dzięki roz targnieniu czy pomyłce pana Stasia spowodowanej pa niką, jaką w każdym normalnym wrzodowcu musi wy wołać bliższy kontakt z tym okrutnym żartem przyrody. Więc Bela nic nie wie, nie wie, że przegrała tę wojnę, a jeśli me wie, to nie jest przegrana, i zachowuje się tak, jakby przez całe życie w jej otoczeniu zmieniał się tylko okupant. Ale ja jestem poczciwym okupantem. Ja nie zgłaszam ani pretensji, ani roszczeń. Pobędę jeszcze w tym niewdzięcznym kraju do jutra i późnym wieczorem muszę wrócić do dawnej miary, więc wieczorem odja dę, zebrawszy swoje całe wojsko w skórzaną czarną wa lizkę na kółkach. I pozwalam Beli uśmiechać się do mnie gorąco i jeszcze bardziej zachęcająco. I rozumiem, że jej zachęty muszą być gorętsze, bo to jej ostatnia szansa, by ktoś zabrał ją z tego wiecznie okupowanego kraju, choć by do kraju okupanta i choćby po to, by tam pokazywa no ją na jarmarkach. Toteż odwzajemniam jej uśmiechy, ale tylko litościwie odwzajemniam i staram się, aby nie było w nich ani odrobiny przyzwolenia. A teraz bułka z masłem i jakiś dziwny ser. Ser biały, wymieszany z czymś w rodzaju pasty, więc pastuję mą bułkę, glansowanie zostawiając Ślimakowi. Jeszcze wy pijam kubek kawy i wychodzę, nie przejmując się zu pełnie tym, że jestem ostatni. Pogoda jest wczorajsza. Różni się jedynie tym, że śnieg stał się gęstszy, cięższy i jest bardziej mroczno. Ten śnieg lepi mi się do butów, zapycha bieżniki podeszew, a potem, gdy wchodzę do cieplejszych miejsc, zostawiam za sobą białe foremne grudki, jakbym rozsypał pigułki. W pijalni żywego ducha. Napełniam bidon i idę do kwiaciarni. Ile razy przebyłem już tę trasę? Dziś w kwia ciarni jest pełno. Niestety ludzi. Po zakupach orientuję się, że to kwiaty pożegnalne dla personelu sanatoriów. Kończy się turnus. Zresztą i u nas była taka składka, da łem sumę, jakiej sobie zażyczono, i wpisali mnie na listę. Co dalej, nie wiem. Nie ma innego wyjścia. Muszę cze kać. Są tylko gerbery i goździki. Na szczęście zaintere sowanie tymi kilkoma gerberami, które pozostały, jest niewielkie, chyba ze względu na cenę, wyższą od ceny goździków. Te ostatnie cieszą się niesłabnącą popular 252 253 nością jak przedwojenni piosenkarze. Przy zakupie tych banalnych kwiatów odbywają się prawdziwe debaty w kręgach doradców i to tak szczęśliwe, że ich efekt każdorazowo czyni z tego wiechcia już istną miotłę. Nie moja miotła. Nie moja sprawa. Kupuję pięć kwiatów, starając się wybrać te, którym mróz nie przygiął kar ków. Jeden dodatkowo. Ubieramy to jakoś wspólnie; ja dyktuję, sprzedawczyni wykonuje. Płacę. Znowu coś mówi o majątku, ale brzmi to jak zachęta do dalszych wizyt. Według moich rachunków kwiaty są zawsze dar mo, ale to nie może dojść do uszu kwiaciarzy. Tu już nie wrócę. Pani dentystka i „córka" są zachwycone bukietami. Sia dam w fotelu. Została tylko maleńka dziurka z przodu. To idzie błyskawicznie, brudna robota — rwanie. „To kiedy rwiemy?" Informuję panią doktor, że to już w domu, że ju tro wyjeżdżam. Pani wydaje się być zmartwiona. Zadomo wiłem się tutaj jak ta bormaszynka. Chwilę jeszcze rozma wiamy. Wczoraj pani z rodziną czytali sobie moją książe czkę i strasznie się obśmiali. Niepotrzebnie. I dziękuję ser decznie za pomoc i za te moje uratowane zęby, co mi je tak dobrze zrobiła. I myślę sobie, ze każdy człowiek robi coś dobrze, tylko nie każdy wie co. I mówię „do widzenia" i coś o jakichś drogach, które się jeszcze mogą zejść, ale sam w to nie wierzę. I znowu coś jest „po". Tu już nie wrócę. Znowu jestem w Sanatorium nr 4. Zastałem w swoim pokoju niemiły dowód ingerencji w moje życie prywat ne. Błędem było to, że zacząłem traktować ten pokój jako „swój", powinienem był pamiętać przecież stara łem się, że mój nie był i nigdy nie będzie. Moje były tu tylko niektóre rzeczy i wracałem do nich. Ale też faktem jest, że gdy trzeba się było schronić, uciekałem najpierw „do pokoju", a potem „do rzeczy". Tak czy inaczej, nowy akcent świadczący o obecności kogoś obcego nie mile mnie zaskoczył. Tym akcentem jest tabliczka, którą przybito na drzwiach, po ich wewnętrznej stronie. „Za brania się używania grzałek elektr." Ta tabliczka jest jak gdyby bezpośrednio adresowana do mnie. Ten pokój przestaje być azylem, pomijając poważne opóźnienie nie wynikające z winy PKP. Ta tabliczka głosi: „Zabrania się Janowi Wołkowi używania grzałek elektr." To jest moja wizytówka. Wizytówka niepokornego. Bardzo mnie zdenerwowała. Muszę coś z nią zrobić. Parzę her batę i czekam na jakiś pomysł. W końcu biorę nóż no żyk rzecz pożyteczna i z wizytówki, która boleśnie głosi moją niesubordynację, robię zupełnie inną wizytówkę. Zeskrobuję litery i wyrazy, pozostawiając tylko niektó re. Dzieło skończone. „Wania Grzałek." Teraz mogę ją przybić nawet z drugiej strony. Budzik pisnął czternastą. Czas dłuży mi się potwornie. Aż trudno to wytrzymać. Myślę, jak go pogonić, ale nie wpada mi do głowy nic rozsądnego. Mój mózg wyjałowił się widać, intensywnie dochodząc do tej efektownej kompilacji, która zamknęła się zwięzłym „Wanią Grzał kiem". Może pójść na spacer? To jest szaleńczy pomysł. Po dwudziestu trzech dniach bezustannego niemal prze siadywania w 6a naraz miałbym iść na spacer? Moje dotychczasowe spacery wiązały się niemal wyłącznie z rysowaniem. Może ze trzy razy chciałem się im oddać bezinteresownie, ale kończyło się to po paru minutach. Pogoda zresztą nie sprzyja spacerom. Sypie dalej, wiatr nasilił się jeszcze. Jest ponuro, piwnicznie i będzie go rzej. To wszystko nie nastraja optymistycznie. Jest w tym coś złego. Jak to się mówi, „coś wisi w powietrzu". Nie wiem, co wisi. Zapomniałem już o swoich horosko pach, ale coś wisi. Na coś się zanosi. Nie wiem na co. Czuję instynktownie jakieś napięcie. Przed deszczem akacja opuszcza liście. Zapytaj ją, dlaczego to robi. Może pójść zamówić sobie taksówkę na jutro? To też nie najlepszy pomysł. Zbyt wcześnie. Im wcześniej to zrobię, tym większe jest prawdopodobieństwo, że tak 254 255 sówkarz zapomni. Więc może zacząć się pakować, ukła dać rzeczy? I to odpada. Pakowanie przeciągnie mi się wtedy na niemal dwa dni. Pakowanie to już prawie pod róż, prawie wyjazd. Nie mogę tego przeciągać. Siedzę. Wobec tego siedzę. Siedzę i patrzę w okno. Pa trzeć „w okno" to źle powiedziane. Ja patrzę „na okno". Jest zaparowane do trzech czwartych i ta katarakta nie ubłaganie posuwa się ku górze. Lada godzina grozi mi całkowita ślepota na ten skądinąd uroczy i pełen napię cia wycinek krajobrazu. Zresztą jest mi obojętne, w ja kim nastroju pożegna mnie to, co zza okna sekundowało moim poczynaniom przez dwadzieścia trzy dni. Jest mi to naprawdę obojętne. Byle szybko, sprawnie, nieza uważalnie. To wszystko toczy się zbyt wolno. Zbyt wolno. Nie mogę znaleźć żadnej skutecznej metody na przyspieszę nie tempa. Nie mam takiego bata, którego razy mogłyby pogonić ten leniwy zaprzęg. Od obiadu minęła godzina. Godzina z okładem, a ciągnie się jak doba. Zresztą obiad też ciągnął się, choć wysiedziałem go do końca. To, że się ciągnął, nie znaczy oczywiście, że był bogaty w wy darzenia. Gdyby był bogaty z pewnością nie ciągnąłby się. Nic. Nie było nic. Może tylko to, że kelnerki się nu dzą. Dały temu wyraz, głośno napominając marnotraw nych, by rozsiedli się na swoje miejsca. Więc rozsiedli się w pokorze ze spuszczonymi głowami. Nikt nie opono wał. Nikt nie powiedział: „Kobity, przecież teraz macie pięć razy tyle biegania. Zamiast znosić naczynia z trzech stołów, tyle nas zostało, znosicie z dziesięciu." Nikt tego nie powiedział. One same nie odkryły tej proste zależ ności. A przecież wszyscy jemy to samo. Tak jest zawsze. Najpierw złość. Najpierw jest oburzenie, że złamano ja kiś porządek. Kiedyś, gdy odkryją błąd, któraś z pewno ścią dostanie racjonalizatorską nagrodę. Ale mnie to nic nie obchodzi. To nie dotyczyło mnie. Ja siedziałem twar do przy swoim stoliku 6, choć zostałem tu sam. Siedzia łem twardo, jakbym był drzazgą tego stołu, jego piątą nogą, słojem tego drewna i patrzyłem na to obojętnie. Na chwilę tylko ożywił mnie szpinak, bo mam dla niego dużo szacunku, ale powiadam, tylko na chwilę. Nie da łem się uwieść uśmiechom Beli. Były zalotne i adresowa ne wyłącznie do mnie. Nie mogło być pomyłki. W tym końcu sali zostałem tylko ja. Uśmiechałem się tak, jak najpiękniej potrafi uśmiechnąć się drzazga, noga albo słój, a jest to mniej niż uśmiech wazy z zupą lub filiżanki kompotu. Nie powinienem, jednak teraz, gdy sytuacja jest jasna, moje lekceważenie dla jej zachowania staje się prowokacyjne. To zdumiewające, jak bardzo może się zmienić miejsce opuszczone przez ludzi, którzy nadają mu charakter. To sanatorium, Sanatorium nr 4, dotąd pełne tych, co uza sadniali jego nazwę, pełne kuracjuszy, w te dwa dni sta ło się hotelikiem, zajazdem na pustkowiu, gdzie zatrzy mało się na popas kilkoro przypadkowych przejezdnych. Teraz widać, jak personel się nudzi, teraz jego jest peł no, on przytłacza tę grupkę wędrowców. Teraz to miej sce staje się miejscem prywatnym, a goście nie są już użytkownikami, nie są nieidentyfikowalną masą z tobo łami, ale jest „pan spod ósemki", „dwaj panowie z dwu dziestki czwórki" i ja nie wiem, jak mnie nazywają. Przedtem nas nie było, bo był obiad. Teraz został deser, ostatnie danie, można przestać się spieszyć i zacząć de gustację. Tak. Ten stan jest niepokojący. Prawie doku czliwy. Niemal bolesny. Nagle zaczyna się osypywać góra naszych przyzwyczajeń, z którą poznawaliśmy się dwadzieścia trzy dni. Poszedłem na międzyposilek. Bardziej już z przyzwy czajenia niż z obowiązku. Teraz nie mam obowiązków. Teraz mogą mi nafiukać. Teraz żaden lokalny komornik nie odbierze mi przydziałowego papieru do tyłu z tego prostego powodu, ze dziś przy porannym „stołeczku" skończyłem rolkę. Swoją drogą w moich obliczeniach dotyczących tej sprawy gdzieś musiałem zrobić błąd. To jest materiał do przemyślenia w Warszawie. Chwilowo 256 257 jednak zajmuje mnie co innego. Zajmuje? Przecież nawet nie wiem co. Coś wisi. Międzyposiłek także był świadectwem, że coś nie jest tak. Że usuwa nam się grunt spod nóg. Że to, co zdąży łem zacząć uważać za swoje, nagle przestaje nim być. Przyjechawszy tutaj uznałem ten stan za nienaturalny, za bolesne połamanie moich przyzwyczajeń. Dwadzie ścia trzy dni pozwoliły mi przywyknąć ale nie pogodzić się do tej menaturalności, co automatycznie przeniosło jej wartość do przeciwbieguna. Stała się czymś chwilo wo naturalnym. A teraz tracę i to. Teraz jest moment najgorszy, bo przejściowy, zanim stanę wobec nowego nienaturalnego, które jest przecież starym naturalnym, moim prawdziwym azylem, moim domem. Chwilowo je dnak po „rewolucji" zaczął się krótkotrwały, acz do kuczliwy okres „dyktatury proletariatu". Mój świat chwieje się w posadach. Dziś zamiast budyniu czy kiślu było jabłko! Jabłko zza węgła Wiosny Ludów. Po marszczone jak rodzynek i niewiele od niego większe. Nie mam nic przeciwko jabłkom, a szczególnie prze ciwko takiemu, które przypomina rodzynek, ale powi nien być budyń! Miał być budyń! Albo kisiel! Coś się dzieje w kuchni. Być może nią to jakiś związek przyczy nowy z budyniem, z kisłem, z jabłkiem i z rodzynkiem, jednak nie to jest najważniejsze. W kuchni zauważyłem pewien ruch, ożywienie. Ono me jest tym automatycz nym ożywieniem, wiążącym się z koniecznością zapcha nia dwustu pysków. To jest ożywienie uroczyste. Na tchnione. Chichotliwie dostojne. Jubileuszowe optymi styczne. Przez kuchenne okienko dostrzegłem kwiaty w wazonie. Było ich trochę za dużo jak na dziękczynny bukiet dla personelu. Zresztą nie kończył się na goździ kach. Chyba czyjeś imieniny. Beli? Nie. To by się ukła dało zbyt równym ściegiem. A jeśli? Czy powinienem ku pić kwiatek? A po co? A dlaczego? A kto ona jest dla mnie? Za te głupie uśmiechy? Zapłaciłem stokroć głu pszymi, a teraz zaczyna mi być szkoda moich nowych plomb na tę orgię grymasów. Morena wkurza mnie coraz bardziej. W ogóle co ona tu jeszcze robi? Pojechałaby w cholerę i nie truła tyłka. Morena wyraźnie skumała się z Belą. Jest jak pchła na dogu. „Poznajcie się, to mój największy przyjaciel." Nie wiem, czemu mnie to tak denerwuje Przyjaciele naszych wrogów nie są automatycznie naszymi wrogami. Ani wrogowie naszych wrogów nie stają się przez to naszymi przyjaciółmi. To wszystko określa relacja ich wielkości do naszej. Zresztą pojęcie „wróg" nie może w żaden spo sób dotyczyć Beli. Ona jest zbyt wielka, bym bez ryzyka mógł ją traktować inaczej niż obojętnie. Grzecznie obo jętnie. Przy jej gabarytach najbezpieczniej jest jej nie dostrzegać, co chyba nie jest trudne, bo jak sądzę, nie dostrzega się albo rzeczy bardzo małych, albo bardzo wielkich. Bela pozostanie mi obojętna, bowiem jako wróg jest groźna, a jako przyjaciel jeszcze groźniejsza. Ale Morena mnie wkurza. Naskoczyła na mnie na dro dze do sraczyka. Nie ma baba litości. „Dzisiaj są urodzi ny pani Zosi, przyjdzie pan, panie Januszu?" Więc je dnak nie pomyliłem się. Nie jest to jednak powód, by wpadać w euforię. Dobrze, że nie Beli, chociaż z prawa łaski wobec Moreny nie zamierzam korzystać. „Po pierwsze, proszę pani, mam na imię Jan, skoro już pani musi po imieniu, po drugie, nie znam pani Zosi, a po trzecie, domyślam się, że to pani, skoro mnie pani tak serdecznie zaprasza." Morena zasugerowała, żeby „pan Janusz nie był taki obraźliwy", po czym wyjaśniła, ze „pani Zosia to ta z cerą... no wie pan", więc domyśliłem się, że chodzi o pryszczatą kelnerkę, co nie było takie trudne, zważywszy, że Morena nie omieszkała jednocze śnie pograbić się rozczapierzonymi paluchami po twa rzy. Dalej uświadomiła mi, że nie mam się co „szczy pać", bo będą „wszyscy", tylko żebym kupił kwiatek albo „ostatecznie" mogę dać jeden z tych rysunków, któ re namalowałem. Pomyślałem sobie, że „ostatecznie" to mnie może w dupę pocałować, ale powiedziałem: „jeśli będą wszyscy, to się zastanowię". Tych „wszystkich" to od biedy koń mógłby policzyć 258 259 na palcach jednej ręki. Daje się ich zauważyć przy kola cji. „Wszystka" Morena, „wszystek" Triangul skądinąd „Wszystek" — piękne imię dla chłopca i „wszystek" Kozak, który przecież nie może ominąć okazji przyssa nia się do Beli, choć ta twardo trzyma go w piwnicy. Od pozostałych siedmiorga, z których część wyjedzie po ko lacji, „wszyscy" różnią się rozpaczliwą elegancją i kwia tkami ułożonymi na sąsiednich krzesłach. Morena po malowana jak parkan producenta farb i lakierów. Ma na sobie jakąś sieć. I dobrze. Niech ma. Niech łowi. Kozak i Triangul też są godni. Obydwaj w marynarkach i pod krawatami. Gdyby te krawaty były inteligentne, toby ich podusiły. Obserwuję Belę. I ona jest przygotowana na bale. Wystarczy tylko odpiąć kelnerski fartuszek. Widać, że im spieszno, ale nie poganiają nas. Dziś są jaja w majonezie. Źle. Dziś jest jajo w majonezie. To jest moja dieta, po którą przyjechałem tu aż ze słonecznej Warszawy. Skoro tak, to tak! Jem to jajo. Turlam to jajo po talerzu. Oliwię majonezem, żeby miało lepszy ślizg, popatrując z ukosa po sali. Wygląda to trochę upiornie. Maleńka garstka ludzi rozrzuconych po dużej jadalni. Uroczyste kelnerki. Ciemność za oknami, wiatr i coraz gęstszy, potężniejszy śnieg. Stare poniemieckie sanato rium, gdzieś na uboczu maleńkiego miasteczka. Sanato rium przeraźliwie puste, choć przecież czuje się tu je szcze tłum, są jeszcze ich cienie, słyszę ich rozmowy, ich nerwowy pośpiech. Na jakichś listach i wykazach wiszą cych na ścianach mogę odczytać ich nazwiska, ale nie mogę odnaleźć w pamięci twarzy tym nazwiskom przy należnych, nie mogę, bo nie zadbałem o to, bym mógł, a teraz i tak jest „po". Z Franciszka została tylko aureola nad krzesłem. Zbyt ciasna dla Beli, może dobra dla mnie, jednak ja mam zamiar doczekać się własnej. Wkrótce pewnie wysuną spod nie krzesło robiąc miejsce do tańca i będą ją trącać i ocierać się o mą w swoich nie poradnych, tancerskich podrygach. W końcu udaje mi się osaczyć gdzieś w rogu talerza „róg" — bardzo odpowiednie słowo ostatni kawałek kurzego białka i rzucam go Ślimakowi na ząb. Jeszcze łyk herbaty i wychodzę. Morena daje mi jakieś znaki i wyraźnie daje mi je Bela, ale ja jestem bardzo głuchy i znacznie bardziej ślepy niż głuchy. W telewizyjnej siedzi już paru miejscowych gości w płaszczach i ośnieżonych butach; widać dopiero przyszli i grzecznie czekają, aż wrzodowi uporają się z jajem. W końcu korytarza w portierni także widzę kilkoro. Je den trzyma w czerwonej garści pokaźnych rozmiarów magnetofon i popatruje na stary szafkowy zegar, wska zujący pięć po wpół do siódmej. I tutaj kończy się moja wielka szansa i zaczynają schody, które wiodą na górę, w ciemne przejście, ciemny korytarzyk, w jego najpo dlejszy kąt, gdzie są drzwi z wewnętrzną wizytówką „Wania Grzałek". Jest już bardzo późno. Na linijce sanatoryjnego dnia kończy się podziałka. Dwadzieścia po dziesiątej. Kończy się także podziałka na nieco dłuższej linijce mojego dwudziestoczterodniowego pobytu w Sanatorium nr 4. Mój dachtaras unosi się lekko po każdym „dup! dup!" dobiegającym z magnetofonu na dole. Trwa to już od trzech godzin i słyszę to „dup!dup!" w różnych wydaniach, w różnych tonacjach i w różnych mstrumen tacjach, ale zawsze jest „dup!dup! ". Tam na dole balu ją i panienka z magnetofonu opowiada o jakiejś „skórze, która lgnie do skóry", i nie wiedzieć czemu, oczy mojej wyobraźni widzą Kozaka z gołym tyłkiem przewieszo nego przez kolano Beli i ćwiczonego bez litości mary narskim pasem w rytmie „dup!dup!". I wierzę oczom wyobraźni i nie jestem ciekaw sprawdzić, co tam się dzieje, na własne, mam tylko nadzieję, że nie rozpie przyli do końca aureoli Franciszka. Ale wszystko jest możliwe. Możliwe jest wszystko, wziąwszy pod uwagę niesamowitość tej nocy. Bo to nie jest noc prawdziwa. Takich nocy nie ma na świecie. Niemożliwe są takie noce, żeby śnieg zatrzymał się w biegu, urągając wszel kim przepisom, żeby był tak gęsty, wisiał w powietrzu, 260 261 a jednak spadał ciężko, wydając przy tym dziwny, bla szany dźwięk, jękliwy i silniejszy od tego „dup!dup!" wydzierającego się z dołu. Bo takich nocy nie ma, nie ma nawet w Kotlinie, żeby w ich przepastnych głębiach nie było ani jednego pomarańczowego świetlika. Nic, zwy czajnie nic, tylko niesamowity chrzęst i to rozpaczliwe „dup!dup!". Więc nie ma takich nocy i nie ma takich okien, z których można te noce oglądać, bo nic się nie da oglądać z pułapki zaparowanych szyb w przeraźliwie pustym poniemieckim sanatorium na obrzeżach miaste czka w Kotlinie. I ta noc nie pozwala mi pisać, mimo że jest czarna, bliźniaczo czarna, czarna jak mój długopis „Koral", który poganiał mnie przez dwadzieścia trzy noce, a teraz drapie mozolnie i rży lękliwie jak koń czu jący wilki. Więc chcę przejechać go biczem po grzbiecie i walę, ile popadnie, „dup!dup!", bez litości, w wiel kim, panicznym strachu zdolnym pchnąć do zabójstwa, ale on odwraca się zadem, wierzga tylnymi nogami i wi dzę tylko jego ogromne, błyszczące oko, w którym Lampa przerywa. Znowu coś ze światłem. Baterie w moim magnetofonie wyczerpane. Zaraz wysiądzie cał kiem. Dokończę potem, jeżeli Ola. Żona. Oleńka. Oleńka to żona. Ola jest moją żoną. Nie pisze. Ale pisała. Bardzo prosiła, żebym się nie de nerwował. Nie denerwował. Więc jestem spokojny. Wszystko jest w porządku. Moje rzeczy nie są w porząd ku. Są porozrzucane. Buty są tam. Spodnie są pod krze słem. Moja piżama. Góra od piżamy. Założyłem ją na lewą stronę. Ale to nie jest normalne. Ten nieporządek jest w porządku. On jest uzasadniony. On jest logicz ny. Przecież nie było światła. Nie było prądu. Nie. Do brze — nie było światła. Jak długo go nie było? Która jest teraz? Teraz jest druga piętnaście. Noc. Teraz widzę. Szyby odtajały. Śnieg do jednej trzeciej okna. Dobrze, że jest światło. Dobrze, że wróciło. Nie wiem, co pisać. Nie wiem, jak pisać. Teraz jest dziś. Powinienem to napisać. Powinienem zacząć nowy dzień notatek. Dziś wyjeż dżam. Dziś wracam do domu. Dziś wracam do Oli. Już wszystko jest „po". Ale muszę to napisać. Muszę to opo wiedzieć. Teraz. Dziś. Teraz o drugiej piętnaście. Przed półgodziną włączyli światło. Siedziałem na łóżku. Trze ba było posiedzieć na łóżku. Muszę to opowiedzieć, ale to nie jest prawda. W tym nie ma za grosz prawdy. W tym nie ma ćwierć ziarna prawdy. To jest piasek w ze garku mózgu. Tego nie było. To się nazywa fikcja? Tak mówią. Fikcja. Więc to nie jest ani trochę prawdą, to co teraz napiszę, ale to jest fakt. Więc wysiadło światło. Baterie w magnetofonie są wy czerpane. Zapałek nie mam wiele. Nie zapalałem. Kiedy wysiadło światło, zrobiło się zupełnie cicho i tylko ten śnieg tak dziwnie szeleścił. Na dole z początku pokrzy kiwali, śmiali się. Dziewczyny piszczały. Potem chyba zapalili świece. Widziałem słaby blask na olchach przy oknach stołówki. Nie wiem, ile tak siedziałem. Może pół godziny, a może więcej. Tak, chyba więcej. Myślałem, że wróci światło. Ale ono nie chciało wrócić. Było bardzo ciemno. Nigdy jeszcze nie było tak ciemno. Zrobiło się późno. Musiało być już bardzo późno. Rozebrałem się po omacku. Założyłem piżamę i wszedłem pod kołdrę. Chciałem zasnąć. Ściskałem powieki jak pięści, ale nie mogłem. Może za bardzo ściskałem. Potem nagle prze stało padać. Nagle. Jak nożem. Było bardzo ciemno i ba rdzo cicho. Ci na dole chyba gdzieś się rozeszli albo coś, bo nie słyszałem ich. Nie wiem, jak długo tak leżałem. Może godzinę, a może dwie. Lub nawet więcej. W tej chwili nie wiem. Więc leżałem na wznak. Patrzyłem w sufit. Patrzyłem w stronę sufitu, bo sufitu nie było. Nie widziałem go. Wszyscy już spali. Zresztą tu już pra wie nikogo nie ma. Ten pokój jest na samym końcu. Wtedy usłyszałem kroki na schodach. Słyszałem bar dzo wyraźnie. A potem te same kroki na korytarzu. Co raz bliżej mojego pokoju. Słyszałem wyraźnie. Ciężkie kroki. To musiał być ktoś bardzo duży. Tu skrzypią po dłogi. To jest drewno. Słyszałem skrzypienie i czułem 262 263 drganie łóżka po każdym kroku. Te kroki skręciły w ma ły korytarzyk do mnie. Stały się potężne. Słyszałem je tak, jakby buty stawiano na bębenkach moich uszu. Usiadłem na łóżku. Robiłem wszystko, żeby nie było mnie słychać. Ten ktoś stał pod moimi drzwiami. Nie wiem. To chyba puściła wtedy klamka, ale drzwi były zamknięte. Kiedy puściła ta klamka, zatrzymało mi się serce. Nie wiem, na jak długo. Wiem, że tam była ona. To była ona. Podszedłem do drzwi. Bez dźwięku. Naj mniejszego dźwięku. To była ona. Widziałem ją. Miała światło. Świecę. U spodu drzwi jest szpara. Widziałem pomarańczowe, słabo pulsujące światło. Stała tuż za drzwiami. Słyszałem jej oddech. Wtedy zerknąłem przez dziurkę od klucza. Widziałem ją. Ją nie. Tylko rąbek czegoś białego. Przy kolacji nie miała nic białego. I wi działem na ścianie jej cień. Taki cień mógł należeć tylko do niej. Nie wiem, jak długo tak staliśmy. Po obu stro nach. Bałem się, żeby nie skrzypnęła podłoga. Nie wiem, jak to długo trwało. A potem zapukała. Bardzo cicho. Ale ja myślałem, że wyskoczę oknem. Potem zapukała głośniej. I znowu. I jeszcze. I wtedy wróciłem do łóżka. Tak cicho, że chyba frunąłem. A może mnie w ogóle nie było? Tak. Chyba mnie nie było, bo nikt nie odpowie dział na to pukanie. A ona tam stała i pukała cały czas. Przerwa i znów. Po dwa stuknięcia. Najwyżej trzy. To trwało długo. Bardzo długo. A ona pukała. I głupi. Ja pomyślałem, że ona w końcu kopnie w te drzwi. Że wy pieprzy je z futryną. I z szafą. Za okno. Czekałem na ten moment. Że drzwi przez okno wylecą na taras. I z szafą, bo jest po drodze. A potem pomyślałem, że może przejść dachem. Z sąsiedniego pokoju. Tam już nikogo nie ma. Głupi. Całkiem wariat. I gdy zapukała znowu, pomyśla łem, że gdybym miał kołek, tobym ją mógł tym kołkiem w łeb. Najlepiej osikowy. Ale nie miałem. Głupi. Ale ona da lej pukała i wtedy zacząłem się śmiać. Zacząłem się strasz nie śmiać! Tak jeszcze nie śmiałem się nigdy! I śmiałem się jak głupi i głośno, jak umiałem najgłośniej, zacząłem odmawiać „Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko!". I śmiałem się, bo to było ogromnie za bawne, i krzyczałem to „Pod Twoją obronę". Potem przestałem. Nie słyszałem, jak odchodziła, ale czułem drżenie podłogi i nie widziałem już światła w szparze. I siedziałem na łóżku, i śmiałem się już potem cicho, i strasznie się trząsłem. Może od tego śmiechu. Nie wiem, jak długo siedziałem. Ale długo. I potem włączyli światło. Chciałem pozbierać ubrania i wtedy go znalazłem. Musiała wsunąć szparą. Myślałem, że to od niej. Że ona do mnie pisze. Ale nie. To nie był list od niej. To był mój list! Mój list, który jej podałem wtedy. Adresowany moją ręką. Ale nie zdenerwowałem się. Pomyślałem, że może wyjęła z kosza. Tam, gdzie wy rzucił ten Stanisław. A jeśli nie, to może, to może on dał jednak mój, a ona z jakichś powodów podczas tego śnia dania... Zdumiało mnie tylko jedno. Koperta była zakle jona. Tak, jakby wcale nie był czytany. Ale przecież mo gła nad parą, tam w kuchni, a potem zalepić. I tak sie działem z tą kopertą, aż wreszcie otworzyłem. I przysięgam, że to nie jest prawda! Za grosz prawdy! Ale to jest fakt! To nie był ten list! To nie był list do Beli! To znaczy, to był list do Beli, ale on był na różo wym papierze! To był list do Beli, który dostała Ola! To był list, którego Bela nigdy nie dostała! To był list, który jest w Warszawie! Ten na różowym papierze i bez żadnych poprawek! Nie ma żadnej logiki, która dałaby temu wiarę, ale to fakt! Nie wiem, jak długo siedziałem z tym listem. Musia łem z nim coś zrobić. Ale to nie był zwykły list. Nie mo głem go zostawić ani zabrać. On by do mnie wrócił. Wrócił przy innej okazji. Nie mogłem go podrzeć ani spalić, bo wtedy być może wróciłby później, ale tego już bym chyba nie wytrzymał, to byłoby ponad ludzkie siły. Nie wiedziałem, co z nim zrobić. I wtedy... to śmieszne, ja wiem. Jednak to nie jest takie śmieszne. To nie jest śmieszne, bo to urąga wszelkim prawom logiki. Więc musiałem go zniszczyć w ten sam sposób. I wtedy kawa łek po kawałku, powoli i dokładnie zjadłem go. Zjadłem 264 265 ten list, bo pomyślałem, że jeśli nie ja, to może mój Śli mak. To oczywiście śmieszne. Ale ja nie mogłem inaczej. Ja inaczej nie mogłem. Bo teraz wiem, że już go nie ma. Nie ma go w Warszawie. Nigdy nie miała go Ola. A jej list? To, co było po „verte"? To, o czym ona pisała? To nie problem! To nie jest problem! Ona pisze książkę! Obydwoje piszemy książkę! Tę sarną. Bela chciała nam przeszkodzić, ale ja i mój Ślimak załatwiliśmy to. Teraz nie ma tego listu. Logika? Prawda? Fakt? Już jest „po"! Mówię sobie: „Wszystko jest «po». Teraz nie liczy się już nic." Nie było tych dwudziestu czterech dni. Jest dziś. Dwudziesty lutego. Dziś wyjeżdżam. Zostało trzy naście godzin. Trzynaście małych godzin. Tamto było. Lub nie było wcale. To nie ma znaczenia. Nie może mieć znaczenia, bo nie chcę do tamtego wracać. Bardzo nie chcę. Już teraz jest „po", a jeśli przestanę w ogóle o tym myśleć, to stanie się tak odległe, że już nawet nie będzie „po". Nie będzie nic. Jeszcze jedna czarna dziura. Wy tarty fragment podziałki na najdłuższej z moich lini jek. Na tej, której najodleglejszy koniec ginie gdzieś w fioletowej mgle przyszłości. Więc dzisiejszy dzień nie ma związku z poprzednimi dniami spędzonymi tutaj. Jest okładką tej książki. Ale okładka to nie książka. Okładki się nie czyta. Więc ten dzień będzie zupełnie inny. Dziś likwiduję swoje gospodarstwo. Dziś kończy się okupacja. Nikt nie będzie mnie żegnał kwiatami. Nie tęsknię za tym. Ja tu musiałem być. Moja służba się skończyła. Zwalniam swoich ludzi. Odmaszerować, Śli mak, i pamiętajcie: o tym, co wam mówiłem, cisza! Zro zumiano?! Tej nocy nie spałem dobrze. Było parę powodów. To też wstałem bardzo późno. Za pięć ósma. Nie zrezygno wałem jednak z niczego. Mycie, gimnastyka, słanie łóż ka. Tyle tylko, że tym razem piżamy nie zostawiłem pod poduszką. Robię wszystko szybko, ale bez paniki. Idę na śniadanie. Teraz widzę, że w sanatorium zostało nas pięcioro. Nie znaczy to oczywiście, żebym miał za pałać nagłą miłością do pozostałej czwórki. Są mi obcy. Może niezupełnie, bo jest wśród nich Kozak i Triangul. Morena już wyjechała i bardzo rozsądnie z jej strony. Powinna była zrobić to wcześniej. Wszyscy czworo sie dzą dziś razem. Ja, jak zwykle, na swoim miejscu. Od dzielnie. Kelnerki są w komplecie. Jest ich stanowczo za dużo, jak na taką garstkę. Ale są wszystkie. Dokładnie wszystkie. Mówię: „wszystkie". Nie przyglądam się nikomu. Nie szukam żadnych śla dów. Nie szukam odpowiedzi na żadne pytania. Nie in teresują mnie kolczyki pozostawione w pościeli ani wąt ły zapach tanich perfum w czyjejś poduszce. Nie intere suje mnie to, a jednak nie mogę nie dostrzec zwycięskie go podniecenia Triangula, graniczącego niemal z głup kowatym przestępowaniem z nogi na nogę, i widzę przy gnębienie Kozaka, jakiś dziwny cielęcy smutek, jałowy i beznadziejny. Mam ochotę podejść do niego i dać mu swój długopis. „Bierz, Kozak. Mnie już nie będzie po trzebny. Dopiszesz sobie, co chcesz." Ale nie zrobię tego. Postanowiłem zniszczyć „Koral" po ostatniej kropce. Wyrzucę. Najlepiej do strumienia. Nie mogę go nikomu oddać, bo nie wiadomo, jakie będą tego konsekwencje. Jest nieobliczalny. Tylko ja potrafię nad nim zapano wać, choć i tak płacę zbyt wysoką cenę. Stop. Za daleko. Tamto jest „po". Po mlecznej zupie zjadam bułkę z serem. Popijam kawą. I wychodzę. Nie z opuszczoną głową, ale także nie niosę jej wysoko. Normalnie. Jakby nigdy nic. Nie patrzę na nikogo. Nikt też nie patrzy na mnie. Wspinam się po schodach i otwieram drzwi pokoju. Wyciągam z szafy swoją czarną walizkę, kładę na środ ku łóżka, rozwieram jej paszczękę. Dwa do usunięcia w Warszawie. Piżama. Najpierw piżama. To z pewnością nie będzie mi już potrzebne. Składam ją więc starannie. Chowam do celofanowego worka. Nie będę zakładał w pociągu. Kładę na dnie walizki. Obok Przepisy ruchu 266 267 drogowego, zupełnie o tym zapomniałem, i Diogenesa Laertiosa. Dwie książki. Dwa światy. Woda i ogień. Zi mna woda i ogień. A potem jak leci, ale rozsądnie, bo nauczyły mnie tego ciągłe rozjazdy. Składam swoje ry sunki. Przekładam sztywnymi blokami, żeby się nie po mięły. Zwijam w rulon „rybacką" kamizelkę. Wrzucam swój zielony kalendarz. Słowem wszystko, co mogę za pakować teraz, wszystko, co już nie będzie mi potrzebne do wieczora. Zostawiam sobie jeszcze przybory toaleto we i koszulkę „Jogging". Chcę się wykąpać przed wy jazdem. Zostawiam także grzałkę, herbatę i cukier. Chwilę zastanawiam się nad swoimi patyczkami z krze wu forsycji i wiedziony jakimś sentymentem zawijam je w papier i wrzucam do walizki. Szklanki, popielniczka, kubek do „Pieniawy", drobne monety — to wszystko zo stanie jako świadectwo pobytu marnotrawnego „Wani Grzałka". Za pół godziny będzie pierwsza. Obiad. Mój ostat ni obiad tutaj. Wróciłem właśnie z miasta. Poszedłem zamówić taksówkę, ale nie zamówiłem, bo nie było. W końcu jakaś przyjechała, jednak nie dała się zamówić z powodów niejasnych. To mnie zdenerwowało. Nie mogę przecież dźwigać. Pocieszam się teraz, że to wła ściwie dobrze, że wolę liczyć na swoje nadwątlone siły niż na ich wątpliwą pomoc. Wyjdę odpowiednio wcze śniej i jakoś przeturlam te dwa czy trzy kilometry. To nawet daje mi poczucie pewności, choć najlepiej czuł bym się już w pociągu, mogąc powiedzieć: „Wysiadam na Centralnej, proszę mnie obudzić o szóstej." Przedefilowałem przez miasto. Zatrzymałem się w pi jalni. Nie miałem, ze sobą nic właściwego, więc łyknąłem parę garści, umyłem ręce jak poncki Piłat i poszedłem dalej. Pogoda jest piękna. Z wczorajszego dnia nie zo stało nic, prócz pokaźnych zasp, które są dla mnie do pokonania. Rasowy koń przed metą przyspiesza. I jeszcze okazało się, że moja wczorajsza wizyta w kwiaciarni nie była ostatnia. Wstąpiłem tam jeszcze z rozpędu. A gówno prawda! Wiedziałem, że wstąpię, równie dobrze, jak o tym, że idę po taksówkę. Wiedzia łem wychodząc z Sanatorium. Więc wstąpiłem do kwia ciarni. Dziś jak na ironię był duży wybór. Jak na tutejsze stosunki. Kupiłem tylko jeden kwiatek. Jeden jedyny. Białą frezję. Bardzo ładną. Sprzedawczyni była nieco zbita z tropu: „Dziś tylko dla córeczki?" „Tak. Córeczka zostanie jednak z tatusiem." Odchodząc czułem w jej spojrzeniu ulgę, ale i sympatię. Życzyła mi dużo szczę ścia. I ja jej wzajemnie. Więc dam jej ten kwiatek, bo bez względu na wszy stko, jednak jestem jej coś winien. Jestem jej winien choćby tych kilkadziesiąt godzin, spędzonych pośród białych nocy kartek, zapisywanych gorliwie i z maniac kim uporem, tak, jakbym włosem piłował kratę. I zdarzyło się jeszcze coś. Coś, co teraz jest bez znacze nia, ale to ani z mojej winy, ani z niczyjej winy, a jeśli już z czyjejś, to z winy jakiegoś zawszonego losu, który jak zawsze jest bez winy, bo jest dachówką zdmuchniętą z dachu. W portierni znalazłem list. Jeden jedyny list. Leżał wciśnięty między ścianę a pionową deskę podpierającą blat lady, na podłodze. Przeleżał tam osiem dni nie za uważony przez nikogo. Dziś, kiedy chodzę po Sanato rium nr 4 jak po rodzinnym domu przeznaczonym na sprzedaż, kiedy oglądam wszystko innymi oczami, kiedy wszedłem za ladę, chcąc dokładnie przyjrzeć się temu staremu zegarowi, o który ocierałem się przez dwadzie ścia cztery dni i wiedziałem, że jest, choć nie widziałem go, więc dziś znalazłem ten list. List wysłany w tym sa mym dniu, co tamten z dopiskiem na drugiej strome. List — nie list. Aneks do tamtego. Koperta, w której była jedynie fotografia. To miało być to lekarstwo z wielkim nakładem sił i środków ściągnięte skądś z za granicy, mój filipiński mag. To miało mi pomóc, ale zło śliwe przypadki i tym razem wmieszały się w moje spra wy i musiałem pomagać sobie sam, najlepiej, jak potra fiłem, i przecież dobrze, bo skutecznie. 268 269 Zdjęcie ma format pocztówki. Kobieta. Około trzy dziestu lat. Bardzo ładna. Moim zdaniem piękna. Szczu pła. Wysmukła. Twarz drobna. Wysokie czoło. Ubrana w rodzaj białego kimona z czarnymi obrzeżami. Ściśnię ta w talii i biodrach skórzanymi grubymi paskami. Na nagim ramieniu delikatna koronka czarnej cienkiej blu zki. Dłoń w czarnej rękawiczce. Przerzucone przez rękę czarne futro z goryla. Na oczach ciemne okulary. Czarna jedwabna chustka, spod której uciekają ku górze pasma włosów. To jest właśnie Ola. To jest Lalucha, która nie z wła snej winy spóźniła się co najmniej o osiem dni. Ale nie martw się. Nic się nie martw. Jakoś sobie poradziłem. Obiad. To już nie obiad. To po prostu posiłek. Znowu jest nas piątka. Oni tam, ja tu. Kelnerki w komplecie. Zupa szczawiowa i pyzy z mięsem. Te pyzy będą mi się odbijać. Podwójnie. Na kolejowych podkładach. Może uda mi się pogodzić te rytmy. Jem. Popatruję z cicha. Bela uśmiecha się. To nic nowego. Ja się uśmiecham zza pyzy z mięsem, ale już jestem po drugiej stronie. To jest moje kojo. Kładę walizkę na górną półkę. Pod noszę blat umywalki. Otwieram szafkę toaletową. Myję zęby. Kładę się. Wsłuchuję się w stukot, cierpliwie wy patrując snu. O szóstej budzenie. Połykam pyzę i dokładam sobie surówki z kapusty. Gryzę powoli i dokładnie tą najwyższą plombą, która jest zawsze pierwsza do gryzienia i nie pozwala innym. Ta czwórka przy tamtym stoliku zakrzątnęła się koło suchego prowiantu. Słyszę, że mają odebrać po kola cji. Zatem jak ja wyjeżdżają wieczorem. Kończę jeść. Z biura na parterze biorę karteczkę na prowiant i odda ję ją Beli bez żadnego słowa. Jestem wykąpany. Jestem spakowany. Jestem gotów do drogi. Nie zostanie tu po mnie nic. Trochę zbędnych przedmiotów, które rozpierzchną się po ludziach. Za pach dymu papierosianego w firankach i wykładzinie na podłodze. Biurowe spinacze na zasłonach, gdzie wisiały moje rysunki. W koszu na śmieci drobno podarte listy. Trzy od matki, trzy od Laluchy i jeden od Jurka. Wszy stko. Mój cały kontakt ze światem. Przedmioty stano wiące moją własność mają teraz jedną wypadkową. To jest walizka. Jeszcze suchy prowiant w plastikowej tor bie, ale o to nie dbam. Pielęgniarce zaniosłem moją ksią żeczkę z prośbą, by oddała ją lekarzowi. To tyle, co zo stawiam po sobie. Jest po kolacji. Już nawet nie wiem, co jadłem. To nie ma znaczenia. Siódma. Za półtorej godziny muszę wyjść, żeby spokojnie zdążyć. Czuję napięcie. Chyba się dener wuję. Pogoda popsuła się. Siedzę znowu przy oknie. Biurko jest puste. Na obrusie zostało kilka plam po tu szu. Sypie śnieg i jest wiatr. Para na szybach powoli pnie się ku górze. W szklance biała frezja. Muszę ją jej dać. Przy kolacji nie dałem. Nic nie będę mówił. W dal szym ciągu nie ma o czym. Zresztą może już poszła. Pe wnie poszła. Już jej tutaj nic nie trzyma. Już. Teraz. To już teraz. Budzik w walizce, ale na ręce mam zegarek. Siedziałem tak ponad godzinę. Teraz czas wyjść. Nieprzyjemnie. Za oknem całkiem ciemno. Kawał drogi do stacji w śniegu i wietrze. Owijam się szalikiem, zapinam kurtkę. Dokładnie. Pod samą szyję. Rękawiczki i czapkę założę już na dole. Więc to tak wygląda. Tak wygląda moje rozstanie z Sanatorium nr 4. Jest mi trochę żal. Żal opuszczać ten pokój. Może dlatego, że wychodzę w zadymkę. Może dla tego, że wchodzę w krótkie „nieznane". Nie wiem. Wiem, że rni żal. Jeszcze raz zerkam, czy czegoś nie zo stawiłem. Czegoś, co nie powinno należeć do jakiegoś „Wani Grzałka". Owszem. Owszem. Mój długopis. Mój czarny długopis „Koral". A jednak go zostawię. Sam nie dopisze żadnego zakończenia. Nie będzie zakończenia, bo nie było początku. Wyjmuję frezję ze szklanki. Za marznie w drodze na stację. A niech tam. Biorę walizkę, gaszę światło. Zamykam drzwi. „Pokój temu domowi!", powtarzam za ojcem i wychodzę w mroczny korytarzyk. 270 271 Dalej jest ten większy korytarz, równie mroczny i teraz równie cichy. I wtedy w rogu korytarza dostrzegam Belę. Dostrze gam Belę i Kozaka. I staję z tą walizką jak nieuleczalny dureń, i przestaję oddychać. Oni mnie jeszcze nie widzą, ale ja widzę wszystko jak na dłoni. Wstydzę się tego, a jednak nic nie mogę poradzić. Kozak całuje Belę! Ca łuje ją tak, jakby nie robił nic innego przez te dwadzie ścia cztery dni! Wisi na mej i całuje ją, a ona całuje jego i jest piękna, choć groteskowa sielanka! To jest po pro stu śmieszne! Tak, to jest groteskowe! Mam ochotę krzyczeć: „Zostaw ją, durniu, przecież mam was oboje w moim długopisie!", ale długopis został. Już po niego nie wrócę. A Kozak wisi na niej jak taternik na ścianie. Więc wspiął się na nią! Jednak się na nią wspiął! Nowo zelandczyk Hillary! Szerpa Tenzing! Czomolungma! 8848 metrów! Mount Eyerest! Wspiął się! Niezdobyty Mount Everest! A na nim jeszcze Mont Blanc i babka z piasku! Z dziecinnego wiaderka! Wspiął się, ten su kinsyn! Zatknął flagę na tym buraczkowym pierzu! Sie dzi okrakiem i poklepuje z lubością tę zimną grań. I pa trzy na mnie z góry! W końcu jednak ześlizgnął się z niej. Złapał jakąś kra ciastą walizeczkę i drepcze pospiesznie ku schodom. Za chwilę mnie minie. Widzę te jego smutne kozacze wąsy. Oto Kozak, który osiodłał górę. I czuję, jak ogarnia mnie ta chłodna pasja, i wiem, że zaraz wywalę w te wąsy taką rakietę, jakiej jeszcze nie widział jego aerodrom. I poprawię drugą, żeby nawet nie zdążył powiedzieć „o kurwa! ". Ale nie mogę. Kozak mija mnie jak powietrze. W tej twarzy nie ma nic, co bym chciał zmienić. Ani strachu, ani zadowolenia. Nic. To nie jest twarz zwycięzcy. To jest twarz pokonanego. To jest twarz człowieka, który poniósł klęskę, który zrzucił kaudyńskie jarzmo i znowu pod nie wraca. Nie ma w niej nic prócz dziecięcej, ser decznej rozpaczy! Nic prócz bólu! I nie mogę go walnąć. Zresztą za co?! Dlaczego?! Ja już jestem „po"! Nie mo gę! On już dostał! Dostał potężnie! Mogę mu tylko po wiedzieć: „Proszę, niech pan na siebie uważa!" A on mnie mija i zbiega koślawo po schodach z tą swoją idio tyczną kraciastą walizeczką! I wtedy biorę ten kwiatek, i podchodzę do Beli, i zdo bywam się na jakąś desperacką odwagę, i zadzieram głowę do góry, i coś do niej mówię, pieprzę jakieś farma zony, i w ogóle nie wiem co, i tylko na koniec dochodzi do mnie: — I bardzo panią proszę, pani Belu, niech pani na niego uważa. A ona patrzy na mnie ostrożnie, bardzo ostrożnie i nie rozumiem, o co chodzi, a przecież słyszę jej głos, taki głos, jakim się mówi do chorych dzieci i do wariatów: — Ale ja mam na imię Krystyna. Kotlina 28 stycznia — 20 lutego 1985 272 t V ! Prmted m Poland Państwowy Instytut Wdawmczj Waiszawa 1987 Wydanie pierwsze Nakład 10 000 300 egz Aik wyd 14 Ark druk 17 25 Papier f f set kl III 71 g form 82 x 104 cm Oddano do składania w listopadzie 1986 r Podpisan i do druku w październiku 198" r Druk ukończono w listopadzie 1987 r Wrocławskie Zakładj Graficzne Zakład Główny Wrocław ul Oławska 11 Nr żarn 122386 K 21 Cena zł 420 — i w pi Twojego Moja historia Gdyby dwa lata temu ktoś powie dział mi, że zmarnuję sobie życie, to bym go wyśmiała. To, co mi się przytrafiło, zdarza się w filmach, ale nie w normalnym życiu. A na pewno nie takiej zwykłej dziewczyny jak ja. Jestem dość ładna i chyba miła, ale nie mogę powiedzieć, że bym miała jakieś szalone powodzenie u chłopaków. Oczywiście takich, co myślą poważnie. Żadna ze mnie seksbomba. Darka poznałam w pracy. Wydał mi się miły, spokojny. Dobrze się prezentował w garniturze ochroniarza. Spodobał mi się, choć jest o ponad pięć lat starszy ode mnie. Mówił, że wpadłam mu oko, bo delikatnie się malowałam i byłam uprzejma dla klien tów. Zaprosił mnie raz i drugi do kina, i tak się zaczęło. On jest spoza Szczecina, czuł się tu bardzo samotny. Ja miałam już 23 lata i nadal mieszkałam z rodzicami. Bardzo mi to już dokuczało i myślałam, że pewnie nikt inny mi się nie trafi. Ucieszyłam się, kiedy powiedział, że widziałby mnie jako swoją żonę. Pobraliśmy się pół roku później. Dopiero wtedy poznałam całą jego rodzi nę. Wcześniej znałam tylko rodziców i naj młodszą siostrę. Darek ma jeszcze starszą siostrę Anię i młodszego brata Łukasza, któ ry jest dokładnie w moim wieku. Na ślubie był naszym świadkiem. Jak go tylko zoba czyłam w kościele, od razu mnie coś w środ ku zakłuło dlaczego Darek nie jest tak. te same zespoły muzyczne. 7 Darkiem nie o wszystkim mogę porozmawiać, on jesr bardziej poważny. A Łukasz, tak jak ja, lubi się śmiać i tańczyć. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczę łam bardziej brać pod uwagę zda nie Łukasza. Pytałam go, co chciał by na obiad, jaki film wypożyczyć. On nato miast starał się być mi pomocny póki nie miał pracy, sprzątał w mieszkaniu, a raz na wet zrobił pranie. Mówił, że nauczył się tego sząpensję z wdzięczności zabrał: kotekę. Wtedy po raz pierwszy łam, że on bardziej do mnie rek. On chyba też to zauważyli zmienił się w stosunku do mnie tak swobodny jak przedtem mówić, że pora, by się proij przy nim to my nie mamy na go życia małżeńskiego. To prawda. W ciągu tygodnia przen jakichś chłopaków, z którymi DI Czy e to dz eck • przystojny jak młodszy brat? Xa weselu też lepiej mi się z nim tańczyło niż z mężem. Potem Łukasz wrócił do wojska, bo szkolił się na zawodowego żołnierza, a my zaczęli śmy normalne życie. Pracowaliśmy nadal w tym samym hipermarkecie. Rozumieliśmy się i było dobrze, do póki Łukasz nie napisał, że rezy gnuje z wojska i chce szukać pracy w Szczecinie. Darek, który jest bardzo ro dzinny, od razu zaprosił go do nas, nawet mnie nie zapytał o zdanie. Czuję, że nie zgodziłabym się, żeby Łukasz mieszkał z nami w wynajętej kawalerce. Ale on przy jechał i zaczął się rozglądać za pracą. Szyb ko się zaprzyjaźniliśmy, bo okazało się, że mamy takie same zainteresowania, lubimy 14 w wojsku. Te dwa miesiące były jak sen, ży liśmy we troe takiej zgodzie, jakbyśmy od zawsze byli rodziną, a nie ledwie rok. Wcale nie czułam, że robię coś złego, czy że jestem nie w porządku wobec męża, Darek nawet chwalił mnie, że jestem tak wyrozumiała dla jego brata, który mieszkał z nami za darmo, bo przecież nie miał pracy. A ja myślałam sobie, że dla mnie to dalej tak mogłoby być. Teraz do domu biegłam jak na skrzydłach, zwłaszcza gdy mogłam pobyć trochę z Łu kaszem sama. Ale „nic nie może przecież wiecznie trwać", jak śpiewa się w pewnej piosence. Łukasz w końcu dostał pracę i całe dnie spędzał na budowie, wracał tak zmę czony, że już mi nie pomagał w domu, jed nak poza tym nic się nic zmieniło. Za pierw budowie, a w niedzielę przyiec swoich rzeczy. Specjalnie ?, sama w domu, zamieniłam si z koleżanką. Tak się jakoś stało, ze w ciąży. I coś mi si Łukasz jest ojcem Tau dzi z obliczeń. On od tamtego! nie przychodzi, niby ma tv!c pn ślę, że nie chce o tym wszvidi Boję się, że jak mu powiem, iż t ko, to mi nie uwierzy. Nie wiem wiedzieć Darkowi o ciąży, doliczy, to co? Boję się, że jeśli i kiedyś się wyda i wtedy będzii rzej dla nas wszystkich