Jacek Mróz PAN SAMOCHODZIK I... RĘKOPIS Z POZNANIA Oficyna wydawnicza WARMIA ROZDZIAŁ PIERWSZY PRZYGODA ZACZYNA SIĘ OD LISTÓW • PANNA WŚCIBSKA, CZYLI GABRIELA • KTO JEST PANEM SAMOCHODZIKIEM? • BUSZUJĄCA W SKRYTKACH NA LISTY • PRACA SEMINARYJNA MOJEJ SIOSTRZENICY • DYNASTIA PIASTÓW W NAZWACH ULIC INOWROCŁAWIA • KRADZIEŻ OBRAZÓW MECENASA BOCZKA • KOMENTARZE KURACJUSZY • ZAKŁAD Z PANNĄ WŚCIBSKĄ • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • NARODZINY WOJCIECHA W recepcji inowrocławskiego sanatorium „Modrzew”, gdzie przebywałem na kuracji wypoczynkowej drugi tydzień, czekało na mnie kilka listów. Trzy z Ministerstwa Kultury i Sztuki - a jakże, ciągle nie zapominali - po jednym od siostrzenicy Zośki z Łodzi i od Pawła Dańca, mojego pracownika. Jednakże najbardziej wyróżniała się ozdobna koperta w kolorze burgunda z wytłoczonym znakiem graficznym POZKAL i nadrukowanym adresem: Pan Tomasz N.N., Sanatorium „Modrzew”, Park Solankowy 88-100 Inowrocław. Ten otworzyłem od razu, jako ze kąpiel solankowa w zakładzie przyrodoleczniczym nastroiła mnie bardzo optymistycznie, niemal wakacyjnie i nie chciałem tego nastroju utracić czytając pisma z ministerstwa. I rzeczywiście, po otwarciu koperty trzymałem w palcach ozdobne zaproszenie: Zakład Poligraficzno-Wydawniczy POZKAL Inż. Tadeusz Chęsy ma zaszczyt zaprosić Pana Tomasza N.N. na uroczyste przyznanie międzynarodowego certyfikatu jakości ISO-9001 dnia 29 czerwca br. o godz. 12:00, przy ulicy Cegielnej 10/12 w Inowrocławiu. Do zaproszenia dołączono prywatny list właściciela drukami: Panie Tomaszu, zapraszam nie tylko na przyznanie memu Zakładowi Certyfikatu Jakości, ale również i z tej okazji, ze w mojej drukarni drukują się interesujące przygody Pana Samochodzika. Mniemam, ze zaciekawi Pana także pewien urywek rękopisu, jaki otrzymałem z Poznania, dotyczący skarbów ukrytych na Szlaku Piastowskim, zwanym tutaj również Szlakiem Świętego Wojciecha. Czy ten rękopis jest fikcją czy prawdą - trudno mi ocenić, bo to raczej Pańska specjalność, a nie moja. Ponadto przysłano z tym rękopisem dziwne mapki, które też chciałbym Panu pokazać. Życząc dalszego przyjemnego pobytu w inowrocławskim kurorcie, pozostaję z szacunkiem Tadeusz Chęsy Wprawdzie nigdy nie lubiłem przyjęć ani wszelkich uroczystości, ale to zaproszenie obudziło we mnie uśpione instynkty detektywistyczne, które dzielnie tłumiłem od dwóch tygodni, przebywając na kuracji układu krążenia i układu trawiennego w Uzdrowisku Ino, jak w skrócie nazywano Inowrocław. Z zamyślenia obudził mnie niewinny szczebiot panny Gabrieli, czterdziestoletniej kulturystki w okularach. - Propozycja nie do odrzucenia! Prawda, panie Tomaszu? Nie lubiłem wścibskiej, czterdziestoletniej kulturystki, która mieszkała koło mnie na piętrze, ale grzecznie odpowiedziałem: - I owszem. Nie do odrzucenia... - No, proszę, jakbym zgadła. Ale to tylko moja intuicja, panie Tomaszu. Intuicja która mi podszeptuje, że takie frywolne i ozdobne koperty zawsze przynoszą zaproszenia tego typu. Zapewne - odpaliłem i dodałem złośliwie: - Lecz czy komornik również nie przysyła swoich roszczeń w ozdobnych kopertach, jak to bywa w Warszawie? To zależy - odparła wysportowana panna Gabriela, która również pochodziła z Warszawy i codziennie uprawiała jogging przed śniadaniem w obszernym parku zdrojowym. Niestety, mnie stać było tylko na długie spacery i kąpiele solankowe oraz wdychanie solanki z tężni zdrojowych, no i codzienne kąpiele w basenie. - Zależy od czego? - burknąłem. Ale panna Gabriela podjęła temat: - Zależy od tego, czy zaproszenie nie przynosi czasami zapachu nieoczekiwanej przygody. I pan, panie Tomaszu - podkreśliła moje imię głębszym brzmieniem głosu - powinien o tym wiedzieć! To przecież dotychczasowe życie wpędziło pana w te niedomagania gastryczne i sercowe, nieprawdaż? - Jest pani lekarką czy wścibską kuracjuszką? - odparłem złośliwie, bo nie znoszę wtrącania się w nie swoje sprawy. - Tylko kuracjuszką jak pan. Ale pańska karta lecznicza, jaką dano mi w dyrekcji, mówi o tym, jakie pan zabiegi bierze. Do zobaczenia na obiedzie... Podała mi kartę i odwróciła się energicznie ku schodom, abym mógł podziwiać jej zgrabną sylwetkę, kiedy będzie się kokieteryjnie wspinać przede mną, idąc na piętro do swej „czternastki”. Mój pokój to była „dwunastka”. Niestety, pokoju „trzynastego” nie było, tylko w obramowaniu „trzynastki” stał kwietnik z roślinami pnącymi; nikt zatem z kuracjuszy nie mógł narzekać, że zaszkodziła mu kuracja, bo mieszkał pod „trzynastką”. Z recepcji doszedł mnie głośny szept młodej recepcjonistki, która z wypiekami na twarzy jęła się dopytywać: - Panie Tomaszu! Czy pan naprawdę jest Panem Samochodzikiem? Naprawdę? Tyle książek o panu czytałam... Przebywałem tutaj już dwa tygodnie i jakoś udawało mi się dotychczas chronić przed dociekliwością bliźnich, ale nie widziałem możliwości dalszego ukrywania się, więc odparłem wzruszając nonszalancko ramionami: - Tak mówi panna Wścibska, a ja ani nie potwierdzam, ani nie za przeczam. - Panna Wścibska? Nie rozumiem - odparła Małgosia, recepcjonistka. - Tak nazywam pannę Gabrielę z „czternastki”. - A, rozumiem - uśmiechnęła się promiennie Małgosia. - Rozumiem. Też jej nie cierpię za jej wścibskość. Kiedyś nawet natknęłam się, jak grzebała w skrytkach na listy i przeglądała, kto do kogo pisze. - Poważnie? - zdziwiłem się. - Naprawdę! Obym wieczoru nie dożyła! - przysięgała Małgosia. - No, no. I jak jej nie nazwać panną Wścibską? - odparłem z uśmiechem i ruszyłem ku schodom. Ostatnia wiadomość o pannie Gabrieli trochę mnie rozzłościła, ale cóż mogłem zrobić, jak tylko być bardziej ostrożnym? Niestety. Nie tylko przygoda zaczyna się od listów, ale przede wszystkim od takich ludzi, którzy wściubiają nos nie do swej tabakiery - jak mawiał słynny detektyw Hercules Poirot, wymyślony przez Agatę Christie, której powieści lubiłem czytywać. I dodawał sentencjonalnie: - I dostarczają mnóstwa kłopotów! Tym moim kłopotem stawała się panna Wścibska. A z tyłu doszedł mnie jeszcze głosik Małgosi: - A to się ucieszy mój braciszek Leszek, gdy się dowie o Panu Samochodziku... Ale więcej już nie dosłyszałem. A szkoda, bo jej braciszek Leszek był chyba najdociekliwszym młodym detektywem-amatorem, a Inowrocław znał jak własną kieszeń i każda istotna sprawa bulwersująca opinię publiczną w Inie była mu znana lepiej niż komendantowi policji, niejakiemu komisarzowi Goździkowi. Ale o tym dowiedziałem się parę dni później. Teraz miałem do przeczytania tylko listy od siostrzenicy Zośki i od mego pracownika. Paweł żalił się, że biedzi się nad półrocznymi sprawozdaniami w ministerstwie i zastanawia się, czy nie zamienił się w „pospolitego biurokratę z zarękawnikami po łokcie”, którego naczelną maksymą jest: kilogram papieru zadrukowanego w ciągu dnia pracy! Pozdrawia i zazdrości mi kujawskiego uzdrowiska solnego oraz tęskni za świstem opon naszego wehikułu... Ba, też zaczynałem tęsknić za wehikułem, który, jako wierna kopia pamiętnej przeróbki wyścigowego ferrari po kraksie w Zakopanem, dokonanej przez mego wuja Gromiłłę sprzed lat, dzisiaj drzemał od dwóch tygodni w garażu POZKAL-u, łaskawie schowany przed malkontenctwem natrętów, wybrzydzających na jego wygląd zewnętrzny... Listy z Ministerstwa Kultury i Sztuki przypominały o jakichś zaległych protokołach pokontrolnych, które komuś były potrzebne do szczęścia, a mnie tylko zirytowały i przyćmiły ten piękny, słoneczny czerwcowy dzień, zaś głośny dzwonek obwieszczał, że czas pójść na obiad. Siostrzenica Zośka przypominała w liście, że nie powinienem zapomnieć o przyrzeczeniu i razem z nią winienem „dogłębnie i naukowo rozpoznać” - jak napisała - Szlak Piastowski, z czym związane jest również życie i działalność misyjna świętego Wojciecha, o którym musi przygotować pracę seminaryjną... Tu przerwałem czytanie, odetchnąłem, by po chwili dokończyć: ...A Stryjek jest przecież w samym środku tego Szlaku Wojciechowego, który stał się pierwszym świętym polskim. Drogi Stryju! Obiecałeś wszak, że pojedziesz ze mną Szlakiem Świętego Wojciecha, prawda? Trzymam Cię za słowo! Przyjadę w niedzielę, na koniec Twego uzdrowiskowego turnusu. Twoja ukochana siostrzenica. Zosia PS. Mam nadzieję, ze moja obecność nie będzie Ci zanadto ciążyła. Z Westchnąłem głęboko. To prawda, że przed wyjazdem do Ina obiecałem siostrzenicy, że odbędziemy dłuższą wycieczkę Szlakiem Piastowskim, a ja pomogę jej w przygotowaniu pracy seminaryjnej. Słowo się rzekło, więc wehikuł stał już przy płocie i za kilka dni, wspólnie, rozpoznamy naukowo ślady nie tylko pierwszych Piastów sprzed tysiąca lat, ale i pobytu świętego Wojciecha na tych ziemiach. A trzeba przyznać, że władze Inowrocławia na tak zwanym Osiedlu Piastowskim oraz w całym mieście nadzwyczaj kultywowały w nazewnictwie ulic prawie wszystkich znaczniejszych władców piastowskich. I tak poczynając od Mieszka I i jego żony Dąbrówki, nazwy ulic przybrały imiona Bolesława Chrobrego, Kazimierza Odnowiciela czy Bolesława Śmiałego bądź Władysława Hermana, Bolesława Krzywoustego czy Kazimierza Sprawiedliwego bądź Kujawskiego, albo Władysława Łokietka, na Kazimierzu Wielkim kończąc. Już samo to, że dynastia Piastów ma tutaj swe odbicie w nazewnictwie ulic tego miasta, nadawało Inowrocławiowi zaszczytne miejsce w kultywowaniu tradycji historycznej, a zwiedzanie Szlaku Piastowskiego rzeczywiście można zacząć właśnie od tego miasta. Przez Kujawy przebiegał ongiś szlak bursztynowy i solny, a przy nim powstawały stare rzymskie faktorie, czyli ośrodki handlowo-produkcyjne. Jeden z nich pod nazwą Askaukalis, tuż pod dzisiejszym lnem, jest znany z mapy Klaudiusza Ptolemeusza, żyjącego na początku naszej ery - uczonego astronoma i geografa działającego w Aleksandrii. Na tych ziemiach mieszkało plemię Goplan aż do IX wieku, Kujawy zaś stały się kolebką naszej państwowości, jako że od legendarnego Piasta Kołodzieja wywodzi się historyczna dynastia Piastów. W niedalekiej Kruszwicy nastąpiło jakby symboliczne połączenie plemiennych państw Goplan i Polan, a praprawnuk Popiela i Piasta, jako Mieszko I, został pierwszym władcą państwa polskiego, Kruszwica zaś słynie do dzisiaj z Mysiej Wieży, związanej z legendą o królu Popielu, którego zjadły ponoć myszy. Jednakże początki miasta Inowrocławia sięgają XII wieku, o czym świadczy dokument Leszka Bolesławowica, syna Bolesława Kędzierzawego, z 20 stycznia 1185 roku, mówiący o osadzie targowej zwanej „in Novo Wladislav” - czyli Inowrocław, jak przetłumaczono potocznie nazwę łacińską. Dlatego w 1985 roku odchodzono uroczyście 800 lat miasta. Dodatkowy dzwonek przypomniał znowu o obiedzie, więc szybko umyłem ręce, rzuciłem listy na biurko, zamknąłem drzwi i zszedłem do jadalni. Sam obiad przebiegał zwyczajowo i nudnie, tylko z drugiego stolika obok zerkała czasem na mnie - jak mi się wydawało - niezobowiązująco panna Wścibska, ale przestałem na nią zwracać uwagę, tylko leniwie włączyłem się do pogaduszek przy stole. Jednakże byłem zbyt zamyślony, więc nie od razu pojąłem, że pani Basia z „piątki”, z wypiekami na twarzy opowiada, jak to będąc na zakupach w mieście usłyszała od znajomej sprzedawczyni, że w nocy okradli pana mecenasa Boczka. - I wie pan, że ponoć wynieśli mu cenne precjoza jego żony oraz kilka obrazów. A te obrazy, proszę pana, to były nie tylko inowrocławskiego malarza Stanisława Łuczaka, ale również Leona Wyczółkowskiego, jednego z najwybitniejszych polskich malarzy z przełomu XIX i XX wieku... - Niemożliwe! - żachnąłem się tak, że aż łyżka zadzwoniła mi o zęby i trochę nachlapałem sobie zupy na brodę. - A widzi pan!? - oczy pani Barbary były jak spodeczki okrągłe z wrażenia, że wreszcie zwróciłem na nią uwagę, kiedy ona już od paru chwil mówi o miejscowej rewelacji. A przecież wiedziała, że pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki i powinienem być znawcą w tej dziedzinie. I miała rację, teraz byłem ciekawy. Więc wtrąciłem dyplomatycznie: - Jak pani zapewne wie, Leon Wyczółkowski w 1922 roku zamieszkał w Gościeradzu koło Bydgoszczy w majątku, który otrzymał w zamian za przekazanie swych prac i zbiorów Muzeum Wielkopolskiemu w Poznaniu. Dlatego zapewne co światlejsi mieszkańcy polskich miast kupowali jego prace. Ale co do Łuczaka, to nie bardzo wiem... - Też nie wiem, kto to był, ale na pewno jakaś znana postać, skoro widziałam tutaj tablicę z ulicą nazwaną jego imieniem - odparła z emfazą pani Basia. A następnie, ukroiwszy wołowiny dodała: - A wie pan, że u nas w Bydgoszczy jest Muzeum Leona Wyczółkowskiego? - Tak, rzeczywiście. Ale nie miałem sposobności tam być. A pani? - Oczywiście, że byłam. Chyba ze trzy razy nawet! I stąd proszę pana, tak zdziwiłam się i zapamiętałam tego Wyczółkowskiego, gdy ta znajoma ekspedientka mówiła o kradzieży tych obrazów. - Tak, to rzeczywiście przykre dla właściciela. Ale to naprawdę stało się tej nocy? - Ponoć dzisiejszej nocy, gdy w willi nie było nikogo, bo żona wyjechała z dziećmi nad morze, a pan mecenas gdzieś w interesach. Pani Basia zamilkła i zabrała się do jedzenia. Ja również usiłowałem pójść w jej ślady, ale jakoś straciłem apetyt i zacząłem tylko gmerać w talerzu sztućcami; zawsze tak bywało, gdy dowiadywałem się o podobnych złodziejskich incydentach. A gdzieś w zakamarkach moich wspomnień, wyłonił się niespodziewanie Waldemar Batura i jego syn Jerzy, z którymi toczyłem odwieczną walkę o zachowanie naszej kultury materialnej... „Czyżby gang Jerzego Batury?” - pomyślałem, a głośno dodałem: - Oczywiście policja o tej kradzieży już wie, prawda? - Toż mówię panu, że wie! - pani Barbara popatrzyła na mnie z wyrzutem. - Mąż tej ekspedientki jest policjantem, stąd wiadomość na mieście. - Ale dla dobra śledztwa... - Przecież ten policjant nie powiedział, jak ukradli, tylko że ukradli, nieprawdaż? Pani Basia była zdegustowana moimi wątpliwościami, więc kiedy tylko przełknęła kompot jabłkowy, bąknęła „dziękuję” i szybko odwróciła się do drugiego stolika, gdzie zaczęła z entuzjazmem opowiadać o włamywaczach do willi mecenasa Boczka. Nie pozostało mi nic innego, jak wstać od stolika i pójść do swego pokoju, by przebrać się w dres i udać na leczniczy zabieg w postaci masażu wodnego całego ciała. W drodze na piętro dopadła mnie jednak panna Wścibska i jęła głosić swoją teorię złodziejskiego włamania. - Baba z wozu, koniom lżej, a złodzieje buszują, ot co! - Słucham? - wyjąkałem. - Po prostu: pan mecenas wysłał żoneczkę z dziećmi na wakacje, a sam urwał się na kawalerskie hulanki z dziewczynkami. Zapomniał o bożym świecie, przehulał pieniążki i udał, że ukradli mu obrazy, które pokątnie przehandlował. I to wszystko, panie Tomaszu! To wszystko. - A niby pani była przy tych jego „kawalerskich hulankach”, że tak kategorycznie obwinia pani mecenasa o niestałość małżeńską? Popatrzyłem na nią ze zdziwieniem, ale panna Gabriela Wścibska nawet oczami nie mrugnęła z zażenowania, tylko bezczelnie patrzyła na mnie bez cienia wątpliwości w przekonaniu, że wie swoje, dodając: - Tacy są mężczyźni, panie Tomaszu. I pan też daleko od nich nie odbiega, mimo że ugania się pan za złodziejami. - Ja się nie uganiam za złodziejami, proszę pani, bo od tego są policjanci. Mnie się udaje tylko im przeszkodzić bądź uprzedzić ich złodziejskie zamiary, panno Gabrielo! - odpowiedziałem wyniośle i ruszyłem dalej schodami. Dobiegł mnie jednak stukot szpilek panny Wścibskiej i jej głos: - A ja wiem swoje i stawiam denara za nasz grosz, że to prawda! Przystanąłem na półpiętrze i odwróciwszy się do niej odparłem: - Dobrze. Zakład stoi. Ale skąd mam wiedzieć, że komentarz jest prawdziwy, skoro policja dla dobra śledztwa będzie milczeć? - Dla dobra śledztwa? Też mi! - prychnęła panna Gabriela. - Za dwa dni podam panu autentyczną prawdę co do pana mecenasa, zgoda? Bez żadnych zakłamań, dobrze? - Zgoda! - odparłem i przyklasnąłem wyciągniętą do mnie rękę panny Gabrieli. „A niech to, w co ja się wdaję!?” - żachnąłem się w duchu, kiedy oprzytomniałem nieco i odemknąłem drzwi do swego pokoju. - Kim jest ta panna Gabriela Wścibska, ze tak feruje wyroki? Z policji? - burczałem głośno do siebie, przebierając się. - Na pewno pracuje w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji i ma dostęp do niejednych tajemnic. Nic zatem dziwnego, ze tak ochoczo i beztrosko ze mnie zażartowała, wciągając mnie w ten głupi zakład o denara. Byłem naprawdę zdegustowany sobą. Przez chwilę nawet odechciało mi się mego ulubionego zabiegu kuracyjnego, ale po namyśle ruszyłem w stronę Zakładu Zabiegowego, a następnie na spacer w kierunku budujących się ciągle tężni solankowych. Jednocześnie przypominając sobie prośbę swej siostrzenicy, przemyślałem już plan naszej „perygrynacji naukowej”, a co do życia i działalności misyjnej Wojciecha Adalberta, pomyślałem o słynnych Drzwiach Gnieźnieńskich, które zdobią południowy portal gotyckiej katedry w Gnieźnie. Tam właśnie, na pierwszym, dolnym kwartale lewego skrzydła, odlana w brązie, widnieje scena przedstawiająca „Narodziny świętego Wojciecha”. Scena ta powstała zapewne na podstawie pewnego rękopisu datowanego na rok 998-999, raz przypisywanego Janowi Kanapariuszowi, zakonnikowi benedyktyńskiemu, a innym razem Radzimowi-Gaudentowi, przyrodniemu bratu świętego Wojciecha, który mu zawsze towarzyszył. Ten rękopis powstał na zamówienie papieża Sylwestra II, aby na jego podstawie mógł kanonizować Wojciecha Adalberta. Przetłumaczono go wraz z innymi na język polski i zamieszczono w wielkim dziele „Piśmiennictwo czasów Bolesława Chrobrego”, wydanym w 1966 roku, z okazji tysiąclecia chrztu Polski. Jednakże ani w tym dziele, zwanym „Żywotem I”, ani w następnym, zwanym „Żywotem II”, który powstał w 1004 roku a napisany został przez świętego Brunona z Kwerfurtu, nigdzie nie podano daty urodzenia Wojciecha. Jednakże przyjmuje się jako tę datę rok 956. Pochodził ze znakomitego książęcego rodu Sławnikowiców: jego ojcem był Sławnik, a matką Strzeżysława. Sam zaś przyszły święty miał nie tylko liczne rodzeństwo, ale również skomplikowane życie doczesne, o czym znakomicie opowiadają dalsze kwatery Drzwi Gnieźnieńskich, które - pomyślałem idąc do tężni - będą naszą ikonografią po średniowiecznej Europie, a w tym po Szlaku Piastowskim... ROZDZIAŁ DRUGI WCZORAJSZY ZAKŁAD • CO TO JEST DENAR? • CHYTRY LIS I BIEDNA GĄSKA • ZAWIESZENIE BRONI • POZNAJĘ LESZKA BYSTREGO • NIEOCZEKIWANY SOJUSZNIK • KRADZIEŻ STARODRUKÓW • GDZIE SIĘ PODZIEWA PANNA WŚCIBSKA? • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • OFIAROWANIE ŚWIĘTEGO WOJCIECHA W LIBICACH Zdegustowany wczorajszym zakładem z panną Wścibską, unikałem jej jak ogień wody, ponieważ była to nie tylko osoba wścibską, ale - jak na mój gust - za bardzo bezpośrednia. Nic więc dziwnego, że po kiepsko przespanej nocy, nie bardzo miałem ochotę na bezpośredni z nią kontakt. Ale o to nie było trudno, skoro nie tylko nasze pokoje były na tym samym piętrze, lecz również zabiegi lecznicze odbywały się w tych samych obiektach uzdrowiskowych. Dlatego aż się wzdrygnąłem, gdy nieoczekiwanie usłyszałem koło siebie szept panny Gabrieli w Zakładzie Borowinowym, po zabiegu leżakowałem w sali wypoczynkowej. - Nie zapomniał pan, panie Tomaszu, o naszym zakładzie, prawda? - Oczywiście, że nie - odburknąłem, nie odmykając oczu. - I jak pan myśli, kto z nas ten zakład wygra? - kontynuowała szeptem panna Gabriela, ale ten jej szept był naprawdę tak doniosły, że wnet odwróciły się głowy kuracjuszy z leżaków w naszą stronę, aby dosłyszeć jej każde słowo. Rozniosło się bowiem w sanatorium, że panna Gabriela założyła się z panem Tomaszem o to, że mecenas Boczek ukradł własne obrazy, kiedy wysłał żonę z dziećmi na wakacje, a teraz żąda horrendalnego odszkodowania od firmy ubezpieczeniowej - jak powiada panna Wścibska, a temu zaprzecza właśnie pan Tomasz. Niestety, plotka bywa zawsze stugębna i zawsze przeinacza fakty. - A jaki to miał być denar, panno Gabrielo? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie. - Jak to , jaki”? - zdenerwowała się panna Gabriela. - Denar to denar, ot co! - O, nie, panno Gabrielo - odpowiedziałem spokojnie, ale lekko się uśmiechnąłem z jej niewiedzy. I ta jej niewiedza trochę podniosła mnie na duchu. - Denar, proszę pani, to nie „jakiś denar”, tylko łacińska nazwa monety srebrnej o wadze 4,55 grama, bitej w Rzymie już od III wieku przed naszą erą. Później, oczywiście, o mniejszej wadze, ale zawsze jako moneta srebrna... Odetchnąłem. I nadal nie odmykając oczu i nie patrząc na pannę Wścibską, kontynuowałem wywód: - A po drugie, denar, oczywiście jako moneta srebrna, był podstawową jednostką monetarną w Europie średniowiecznej, a w Polsce mniej więcej od schyłku X do XIV wieku miał ciężar początkowo 1,5 grama, zaś później mniejszy. I, po trzecie, od XII stulecia ta moneta była bita także w formie brakteatów, czyli w postaci cienkiej blaszki opatrzonej stemplem odbitym tylko z jednej strony. Ale to nie koniec... - Och, panie Tomaszu! Niech pan przestanie! Otworzyłem wreszcie oczy i popatrzyłem na leżącą obok mnie na leżaku pannę Gabrielę. - Nie rozumiem. Wszak musimy uściślić, co rozumie pani przez słowo „denar” - kontynuowałem bezlitośnie, nie dając się zbić z pantałyku, chociaż panna Wścibska aż skręcała się z niecierpliwości. - Wszak powiedziała pani: „Stawiam denara za nasz grosz”! Zatem chciałbym uściślić, o jaki tu denar chodzi, nieprawdaż? - Ależ oczywiście, tak, ale... - plątała się panna Wścibska. Przerwałem jej zuchwale: - Muszę to uściślić, skoro, proszę pani, mam być przegrany. Bo, jak pani wie - kontynuowałem bezlitośnie - odkąd wprowadzono grosze do obiegu w Polsce za Kazimierza Wielkiego, czyli około roku 1367, moneta ta, zresztą wzorowana na groszach praskich wagi około 3,2 grama i o mniejszej wadze, stała się podstawową monetą płatniczą w Polsce, a denar stawał się odtąd aż do XVII wieku tylko drobną monetą zdawkową. Stąd pytam: o jaki denar się założyliśmy, panno Gabrielo? Wokół kuracjusze zaczęli się uśmiechać, wręcz parskać śmiechem, uważając nasz zakład tylko za żart i zabawę. Panna Gabriela, czując się lekko osaczona przez moje wywody o istocie denara, prychnęła: - Nie wiedziałam, że z pana taki chytry lis. Uśmiechnąłem się w duchu, ale odpowiedziałem uprzejmie: - No, a pani niby taka biedna gąska, że użyję porównania rodem z bajki Krasickiego? Skrzywiła się, ale parsknęła śmiechem: - Ha, ha, ha! No to dał mi pan nauczkę, prawda? - Nie chodziło mi wcale o nauczkę, tylko o plotkę, proszę pani - odpowiedziałem skromnie. - Nie lubię plotek, stugębnych plotek! - Przepraszam - odszepnęła panna Gabriela i tym mnie ujęła: drobnym słowem „przepraszam”. - I ja również przepraszam za mój belferski wykład, panno Gabrielo. - Ale zakład stoi, prawda? - nie dawała za wygraną. - Stoi! Ale bez denara i bez grosza, dobrze? - Niech tak będzie - zgodziła się. - A na zgodę zabieram pana na ciastko do cukierni w mieście po obiedzie. - Może być nawet w Restauracji „Kresowianka” - dodałem, bo gdzieś zobaczyłem jej reklamę i zatęskniłem za atmosferą kuchni polsko-litewskiej i dawnymi przygodami. *** Ocknąłem się z półdrzemki, kiedy to panna Wścibska wstawała ze swego leżaku i odchodząc wyszeptała: - Czekam na parkingu o czternastej. Nim jednak nadeszła ta godzina, wiele się zmieniło. Przede wszystkim tuż przed sanatoryjnym budynkiem „Modrzew” dopadł mnie znienacka rozczochrany chłopak. - Dzień dobry panu! - rzekł rezolutnie. - Dzień dobry - odparłem zdziwiony. - Czy pan jest Panem Samochodzikiem? - zapytał i spod gęstwy włosów błysnęły mu okrągłe okularki, jakie kiedyś nosił słynny członek zespołu „The Beatles”, John Lennon. - Tak mówią - odpowiedziałem skromnie. - A z kim mam do czynienia? - Jestem bratem Małgosi, recepcjonistki w tutejszym „Modrzewiu” i na imię mam Leszek, a przezywają mnie Bystry - odparł rezolutnie. - Tomasz N.N. zwany Panem Samochodzikiem - odparłem oficjalnie i wyciągnąłem dłoń na powitanie, którą uścisnął całkiem po męsku. - No, to się poznaliśmy. Ale w czym mogę ci służyć, jeżeli na „ty” mogę do ciebie, Leszku, mówić? - Oczywiście, że może pan mówić, nawet bym nalegał, bo to dla mnie ogromny zaszczyt i frajda być przyjacielem Pana Samochodzika! - Dobrze, dobrze. Nie dla mnie te komplementy, Leszku Bystry - zripostowałem. - Nie jestem dziewczęciem ani kobietą, łasą na śliczne słówka, zrozumiano?! Zrozumiano! - odparł żywo, aż zatrzęsła mu się śniada, zwichrowana czupryna. - Ale przeczytałam wszystkie książki o panu, więc naprawdę jestem wniebowzięty, że tu pana spotkałem, a właściwie to siostra mi powiedziała o panu. - No, no, ale plotkara z twojej siostry. - Wcale nie! - zaprzeczył. - Tylko też czytała o pańskich przygodach, więc mi o panu wspomniała. I jeszcze jedno: że musi pan wygrać ten zakład z panną Gabrielą Wścibską! Musi pan, a ja panu pomogę. Tu mnie całkowicie zaskoczył. No bo proszę: nagle mój bezmyślny zakład z panną Gabrielą staje się znany niemal w całym mieście, liczącym obecnie osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców. No, nie w całym, ale w kręgach zbliżonych do ludzi związanych z sanatorium „Modrzew”! Ciekawe, nieprawdaż?! Oto jak stugębna bywa plotka. Teraz jednak spojrzałem w oczy rozczochranego Leszka i bez złośliwości zapytałem: - I ty mi pomożesz? Jakim cudem? - Ho, ho - pochwalił się rozczochrany Leszek. - Ino znam lepiej niż własny domek, proszę pana. I w tym mógłbym panu pomóc, bo pan tu pewnie pierwszy raz, no nie? - To prawda, że jestem tu pierwszy raz. Ale ty chyba do złodziejskiej szajki nie należysz, co?! - zażartowałem. - Ależ skąd! Jak Boga kocham! - wykrzyknął młody rozczochraniec i prawą pięścią trzy razy uderzył się w piersi. - Jakem druh Leszek! Ale również nie ma lepszego w Inie komputerowca ode mnie, naprawdę! - Świetnie. Tylko że nie komputer, a człowiek wykrywa przestępstwa, jak wiesz. - Pewnie, że wiem - odparł buńczucznie. - Dlatego się cieszę, że pana poznałem, panie Tomaszu. I jestem wdzięczny siostrze, że mi o panu wspomniała. - A, teraz rozumiem. To twoja siostra maczała w tym palce, bo nie bardzo lubi panny Gabrieli, tak? Spojrzałem na młodzieńca groźnie, ale nawet nie zamrugał z zażenowania, tylko dalej gapił się na mnie z niemą prośbą, żebym się zgodził na jego pomoc. Nieco z ociąganiem, ale wreszcie wyraziłem zgodę. - Dobrze, może być. Myślę, że przyjmę twą pomoc, ale bez żadnego szachraństwa, zgoda?! - Oczywiście, proszę pana, że bez żadnych szachraństw. No, może tylko poszachruję nieco w komputerze, ale niewiele... I przez piegowatą twarz Leszka przemknął łobuzerski błysk radości. - Ależ się koledzy zdziwią, kiedy im opowiem o panu. - Tylko bez zbytniego gadulstwa - zaoponowałem. – A ponieważ mam się spotkać o czternastej z panną Gabrielą, więc możemy zobaczyć się o dziewiętnastej trzydzieści koło Teatru Letniego. Wówczas uzgodnimy działania. - To pan się spotyka ze swą przeciwniczką? - zdziwił się Leszek. Wzruszyłem ramionami. - Trzeba poznać również zamiary wroga, aby zniszczyć jego bazę. Bez tego nie ma zwycięstwa. Zasalutował dłonią do rozczochranej czupryny i pomknął w głąb parku zdrojowego, a ja ruszyłem na swój kolejny kuracjuszowski obiad, rozglądając się bacznie, bo zaczęło mi się wydawać, że ktoś mnie intensywnie obserwuje. Kiedy się dyskretnie obejrzałem, nikogo nie spostrzegłem, chociaż moja intuicja podszeptywała coś przeciwnego. - Do licha! - burknąłem i wzruszyłem ramionami na moje uczulenie pod tym względem. Krzepiąca była za to myśl, że jednak mam nowego sojusznika w walce z panną Gabrielą Wścibską. *** Ledwie usiadłem przy stoliku, już pani Basia, moja współkuracjuszka, znowu zaczęła opowiadać niestworzone bajdy. - A wie pan - mówiła rozgorączkowana - że nie tylko okradli pana mecenasa, ale również było włamanie do mieszkania jakiegoś dyrektora drukarni? Wie pan? Tyle że nie zapamiętałam, do kogo. Chyba jakaś dziwna fala złodziejska zapanowała w tym mieście. - I oczywiście wszędzie o tym rozpowiadają, co? - Oczywiście, że tak. A przecież to niezbyt duże miasto. Każdy niemal każdego zna od lat, więc nic się nie ukryje. - Cóż, sezon letni, ogórkowy, nic się nie dzieje - odburknąłem. - Ogórkowy, mówi pan. Ale również sezon złodziejski. W domach nie ma nikogo, więc kuszą złodziei. - A temu dyrektorowi drukarni co ukradli? - zapytałem. - Jakieś cenne rękopisy, jak mówią. Średniowieczne ponoć... Oczy pani Basi były okrągłe z wrażenia. - I co pan na to, panie Tomaszu? - Nic, pani Barbaro. Nic. Od tego jest policja. - Policja? - zwątpiła pani Barbara. - Oni tylko są od mandatów za przejście przez ulicę, a nie od łapania szajki złodziejskiej. - Proszę tak nie obrażać stróżów prawa. To nieładnie. - Nieładnie, nieładnie - obruszyła się pani Basia. - A mnie wlepili mandat, że przeszłam na czerwonym świetle, ot co! A ja trochę jestem daltonistką, więc... Pani Basia nieco się stropiła tym wyznaniem. A mnie również zrobiło się nieprzyjemnie, więc odparłem pojednawczo: - Trzeba złożyć odwołanie, pani Basiu. Wszak ma pani wadę wzroku, więc pewnie uwzględnią. - Tak, tak, tyle że, wie pan, trochę się tego wstydzę. - Czego tu się wstydzić?! Wszak jest to wrodzona wada, naturalna i nieuleczalna. Daltonizm, jak sobie jednak przypomniałem, bywa również nabyty, wynikły z uszkodzenia siatkówki lub nerwowych dróg wzrokowych, a to bywa uleczalne. Popatrzyłem dyskretnie na moją sąsiadkę przy stoliku. Pani Barbara, żwawa pięćdziesięciolatka, była po prostu ciekawa opowiastek i plotek, i tym zapewne rekompensowała sobie utratę barw, a teraz jadła ze zwykłym sobie apetytem, więc pomyślałem, że nie ma co powracać do tej niemiłej dla niej przygody-mandatu za przejście na czerwonym świetle. Dlatego tylko obojętnie spytałem: - Więc mówi pani, że złodzieje ukradli starodruki dyrektorowi drukarni? Pani Basia pokraśniała: - Jak najbardziej, panie Tomaszu. Ponoć bardzo cenne druki. Tak mi mówiła znajoma ekspedientka, która ma męża policjanta. Tutaj potoczył się solidny opis ukradzionych dzieł, ale przestałem słuchać uważnie, niezmierzona wyobraźnia pani Barbary podpowiadała jej bowiem niezwykłe opisy, jakbym słuchał wytrawnego bibliotekarza z Działu Starodruków Biblioteki Narodowej, który za znawstwem prezentuje swe nieocenione skarby... Byłem tak zaobsorbowany przypadłością i gadulstwem pani Basi, że nawet nie spostrzegłem, iż przy sąsiednim stoliku nie usiadła do tej pory panna Gabriela Wścibska. Kiedy to skonstatowałem, fakt ten stał się dla mnie większą zagadką niż rewelacje mojej sąsiadki z obiadowego stolika. „Gdzie, do diaska, podziewa się panna Gabriela?” - pomyślałem i popatrzyłem na zegarek, na którym wskazówka dochodziła do trzech kwadransów na czternastą. A może wyjechała i nie rozstrzygnie się nasz honorowy zakład. Nie, to byłoby za proste rozwiązanie. Panna Wścibska nie lubiła również przegrywać, jak mogłem zauważyć. To było widać z jej energicznego charakteru i postawy zawodnika, który walczy do końca. „No cóż - myślałem - czas na spotkanie z przeciwnikiem”. I z tą myślą wymknąłem się z jadalni, gdzie zostawiłem panią Basie, gdy ta z wielkim animuszem jęła opowiadać coś swym sąsiadkom. Jednego byłem pewien: była to kolejna opowieść o kradzieży cennych starodruków, jaka wydarzyła się w tym kujawskim mieście w dwa dni po kradzieży obrazów u mecenasa Boczka. Ale czy naprawdę ukradziono starodruki, czy też wyolbrzymiono kradzież przez stugębna plotkę? Trudno było na to odpowiedzieć, więc postanowiłem rozwikłać i tę zagadkę. I to jak najprędzej, jako że turnus kończył się w niedzielę, więc na rozwiązanie miałem raptem cztery dni. Również tyle czasu miałem na pokonanie panny Gabrieli Wścibskiej. *** Tymczasem idąc do swego pokoju na pierwszym piętrze, aby przebrać się przed spotkaniem z przeciwnikiem, zacząłem sobie wyobrażać, jak żyło się ludziom ponad tysiąc lat temu. Tyle lat upłynęło bowiem od narodzin Wojciecha Sławnikowica w książęcym rodzie w Czechach. Pamiętałem doskonale Drzwi Gnieźnieńskie, gdzie w drugiej kwaterze, licząc od dołu, w lewym skrzydle drzwi, jest scena przedstawiająca „Ofiarowanie świętego Wojciecha w kościele w Libicach”. Jak głosi relacja z „Żywota I”, nowo narodzone dziecię otrzymało na chrzcie imię Wojciech, co ówcześnie mogło oznaczać „pociecha woja” i było przeznaczone w przyszłości do stanu rycerskiego. Jednakże zamiary książęcych rodziców zostały pokrzyżowane. Dziecko ciężko zachorowało i groziła mu śmierć. Dlatego na spiżowych Drzwiach Gnieźnieńskich widzimy rodzinę książęcą, która w intencji uzdrowienia dziecka zanosi go do kościoła i składa na ołtarzu. Ten gest miał świadczyć, iż jeśli dziecko wyzdrowieje, będzie przeznaczone do stanu duchownego, a nie rycerskiego. I tak się stało. To ofiarowanie dziecka przez rodziców spowodowało cudowne jego uzdrowienie i określiło przyszłe losy małego Wojciecha. I ten właśnie moment został uwieczniony w drugiej kwaterze lewego skrzydła Drzwi Gnieźnieńskich... Zamyśliłem się głęboko i niemal przegapiłbym spotkania z panną Wścibską, gdyby nie gwałtowne ćwierkanie mojego zegarka na ręku. Była czternasta. ROZDZIAŁ TRZECI PUNKTUALNOŚĆ JEST CECHĄ DŻENTELMENÓW • WYCIECZKA DO PAKOŚCI • ZAKŁAD SAMOCHODOWY KALINOWSKICH • POWRÓT DO INOWROCŁAWIA • INCYDENT DROGOWY • KTO BUSZOWAŁ W MOIM POKOJU? • EUREKA • TAJEMNICZY NUMER TELEFONU NIE ODPOWIADA • ELEGANCJA LESZKA I JEGO REWELACJE • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • W SZKOLE KATEDRALNEJ W MAGDEBURGU Panna Gabriela Wścibska siedziała w najnowszym modelu skody i niecierpliwie gapiła się we frontowe wejście do „Modrzewia”, kiedy wreszcie się w nim ukażę. Nie lubię również spóźnialskich, więc nieco w myślach siebie zbeształem, ale z uśmiechem na ustach podszedłem do samochodu, którego drzwi gwałtownie się otwarły i usłyszałem ostry głos: - Punktualność jest cechą dżentelmenów! - Jak i złodziei - odparowałem. - Złodziei? - zdziwiła się nieco i popatrzyła na mnie swymi brązowymi oczyma, a ja skonstatowałem teraz, jakiego są koloru, wcześniej nie zwróciłem bowiem na to uwagi. - Oczywiście, złodziei również. Nie oglądała pani filmów kryminalnych, gdzie wszyscy uczestnicy ustalają dokładny czas? - Tak, rzeczywiście - odparła i ostro ruszyła do przodu. Samochód prowadziła zdecydowanie, ale nie szarżowała na zakrętach ulic Inowrocławia, a zgadując po ich nazwach jechaliśmy w kierunku północnym miasta i wnet dojechaliśmy na ulicę Dworcową. Tutaj jednak nie pojechaliśmy w kierunku Bydgoszczy, gdzie przy trasie znajdowała się słynna Restauracja „Kresowianka”, ale gdy tylko minęliśmy wjazd na dworzec kolejowy, panna Gabriela skręciła gwałtownie w lewo i pojechaliśmy w kierunku Pakości. Popatrzyłem znacząco na właścicielkę skody. Ta jednak potrząsnęła grzywą ciemnych włosów i dosłyszałem: - Kobieta zmienną jest. - Zgadzam się z panią - dodałem i rozsiadłem się wygodnie w fotelu, by rozejrzeć się po okolicy. I oto przejeżdżaliśmy przez bodaj najbardziej równinną krainę, jaka istnieje w Polsce. To właśnie tutaj, wokół Inowrocławia, równinę tę pokrywają ziemie zaliczane do II i III klasy bonitacyjnej, czyli klasyfikacyjnej, gleby, a pod tą glebą, na głębokości od 120 do 180 metrów leży sól do głębokości 6 kilometrów, która od pradziejów stała się drugim bogactwem tych ziem. A jak wykazały naukowe badania, sól ta powstawała na dnie pradawnego morza przed setkami milionów lat temu... - Uff - westchnąłem mimowolnie, przypominając sobie dzieje ziemi kujawskiej, jakie wyczytałem niedawno w przewodniku po tej okolicy. - Źle się pan czuje, że pan tak wzdycha? - zainteresowała się wreszcie mną panna Gabriela. - Nie, droga pani. Tylko myślałem o tym, że ta równinna ziemia skrywa przeogromne pokłady soli i że z tego właśnie słynie: z dobrej gleby i solanki. - Wiem coś o tym, panie Tomaszu. Pochodzę stąd... Popatrzyłem na nią z niedowierzaniem. - Doprawdy? Nie jest pani warszawianką, jak myślałem? - Nie. A dokładnie: pakoszczanką! Urodziłam się w Pakości, uczyłam się w ogólniaku w Inie, aż nas przeniesiono do Warszawy, gdzie za mieszkaliśmy na stałe. - Ha! Zatem jedziemy do pani rodzinnego miasta. Tego bym się nie spodziewał. A krewni, znajomi? - Nie mam tutaj nikogo. To stare dzieje i poszły w niepamięć. Zamilkliśmy jak na komendę, a ja nadal spoglądałem na płaski, równinny krajobraz, gdzie w cieple czerwcowego popołudnia zieleniły się połacie pszenicy, buraków czy innych okopowych, a gdzieniegdzie, pomiędzy zasobnymi domami, błyszczały biało zamalowane szyby szklarni... - To bardzo urokliwe miasteczko - usłyszałem głos panny Gabrieli. - O Pakości mówi się po raz pierwszy w dokumencie metropolity gnieźnieńskiego Pełki z 1243 roku, że leży na zachód od Ina w odległości 12 kilometrów. Dlatego jest urokliwe, chociaż teraz zbiedniało, a leży między jeziorami Pakoskim i Mielno. - Do których to jezior wpływa i z których wypływa rzeka Noteć - wtrąciłem swoje trzy grosze. - Właśnie - zgodziła się panna Gabriela. - To było okno na świat, bo przed drugą wojną światową rzeczne barki płynęły z cukrem i innymi produktami przez liczne kanały wprost do Bydgoszczy i dalej do Bałtyku. - A dziś? - zapytałem. - Po wojnie szlak wodny zaniedbano, więc przerzucono się na kolej, i teraz na tiry i ciężarówki - odparła. - Tak, szkoda - zgodziłem się, patrząc na głębokie koleiny, jakie powstały na tej asfaltowej drodze. - Widzi pan sam zresztą - dodała ze złością. - O, niech pan spojrzy teraz w lewo: widać właśnie Janikowskie Zakłady Sodowe, do których kolejką linową jest dostarczany wapień z Piechcina. I to jest chyba największy zakład produkcyjny, jaki się tutaj ostał, bo wokół tylko ziemie orne. Krótko mówiąc: rolnictwo i ogrodnictwo. - A zakłady sodowe kiedy powstały? - Jeśli dobrze pamiętam, zostały uruchomione w listopadzie 1957 roku, kiedy się urodziłam - dokończyła cicho, jako że żadna kobieta na świecie nie chce mówić o swej dacie urodzin. Chrząknąłem tylko, jakby mi coś zaległo w krtani, by już nic nie powiedzieć na ten jej heroiczny czyn. - A wie pan, że najpierw zobaczymy tę kolejkę linową, po której suną wózeczki z wapnem i dowożą do fabryki, dobrze? - Jestem do pani dyspozycji. Nie co dzień widzi się taką kolejkę linową, prawda? - Tak. A później muszę podjechać do zakładu samochodowego, bo coś mi stuka pod maską. Polecono mi właśnie zakład Henryka i Sebastiana Kalinowskich na Rybitwach! To przy wjeździe do miasteczka. Jak mi powiedziano, to dobrzy fachowcy. - Od stukania pod maską? - zaśmiałem się, a razem ze mną panna Gabriela. I w wesołym humorze przemknęliśmy przez miasteczko, kierując się w stronę Broniewic, gdy wnet ukazała się linowa kolejka na żelaznych słupach, a obciążone wapnem wagoniki turlały się po linach nad szosą, jadąc w stronę fabryki położonej nad długim, rynnowym Jeziorem Pakoskim. Kolejka szła na przełaj przez pola, przecinała wąskie gardło jeziora i wpadała w objęcia fabrycznego wsypu, zaś z powrotem chybotały się od wiatru puste wagoniki. Postaliśmy chwilę bez słów i zawróciliśmy. *** Kiedy panna Gabriela zostawiła samochód do przeglądu w zakładzie Kalinowskich mówiąc, że wrócimy za dwie godziny, ruszyliśmy spacerkiem drogą w stronę mostu, a następnie ku maleńkiemu centrum, gdzie wyniośle królowa wieżyczka ratusza. Nim jednak tam dotarliśmy, zauważyłem, że po prawej stronie rozpościera się prywatny park, gdzie za parkanem buchtowały małe dziki, zaś w oddali, w zaroślach, pasło się stadko saren. Przy drodze zauważyłem również zrujnowany ni to stary spichlerz, ni to wodny młyn, za którym szumiały szuwary rozrośnięte na podmokłym ugorze, który, jak się domyślałem, prowadził do brzegu Noteci... Iście sielski obrazek małomiasteczkowy. Po chwili zadumy odezwała się panna Gabriela: - Oto w jakim krajobrazie upłynęło mi dzieciństwo. Oczywiście miasteczko tętniło życiem. Wszak przed wojną była tu cukrownia, którą przekształcono z kolei w roszarnię lnu, jedną z największych na Kujawach. Milczałem; wiedziałem, że nie należy nalegać na wspomnienia. Wszak to była jakby jej podróż do źródeł dzieciństwa i nie należało być zbytnio nachalnym. Ale wnet się otrząsnęła ze swych myśli i wesoło dodała: - A wie pan, że Pakość przez setki lat była własnością prywatną? - Nie, nie wiedziałem. - Najpierw przez 300 lat miasteczko było własnością Leszczyców z Kościelska, którzy w XIV wieku zbudowali tu zamek, otrzymując przywilej lokacyjny od króla Władysława Łokietka. A od XVIII do końca XIX było stulecia było własnością rodu Działyńskich. - A teraz tylko park jest własnością prywatną, jak zdążyłem zauważyć, prawda? Roześmieliśmy się wesoło. I tak chichocząc i słuchając wspomnień panny Gabrieli, obeszliśmy wnet sześciotysięczne miasteczko. Zwiedziliśmy też miejski cmentarz i Kalwarię, założoną w 1628 roku przez Michała Działyńskiego, który darował jej grunty „po wieczne czasy” - jak napisano w stosownym akcie. Wnet minęły dwie godziny i znowu znaleźliśmy się przed warsztatem Kalinowskich, gdzie uśmiechnięty Sebastian - jak się przedstawił - wręczył kluczyki pannie Gabrieli i dodał: - Na pewno pojeździ pani do następnego razu, jeżeli nie będzie pani tak szarżowała. Proszę uważać na gaźnik. Ale panna Gabriela przyjęła chłodno żartobliwą uwagę młodego Sebastiana, zapłaciła i ruszyliśmy ostro z powrotem do Ina. Po chwili, gdy już wyjeżdżaliśmy z miasteczka, burknęła: - Gdybym wiedziała chociaż, co to jest gaźnik! I znowu parsknęliśmy śmiechem. Dla mnie była to bardzo miła wycieczka. No i co najważniejsze: poznałem dobrze topografię miasteczka, co w niedalekiej przyszłości bardzo się opłaciło, kiedy z siostrzenicą i młodymi przyjaciółmi ruszyliśmy Szlakiem Piastowskim, zwanym też Szlakiem Świętego Wojciecha. Gdy tak spokojnie rozmyślałem nad tą sielankową wycieczką, która powoli dobiegała kresu, nagle z tyłu, głośno trąbiąc i szaleńczo pędząc środkiem jezdni, najeżdżał na nas TIR! Panna Gabriela gwałtownie skręciła w lewo ustępując mu miejsca i wjechała w płytki rów, a przytrzymujące nas pasy zacisnęły się tak mocno, że straciłem na chwilę oddech; podobnie stało się z panną Gabrielą. TIR pomknął dalej, nawet jakby zwiększając szybkość, i nie dostrzegłem jego numeru rejestracyjnego, tym bardziej że od ucisku pasa pociemniało mi w oczach, a roztrzęsiona panna Gabriela ledwo trzymała się kierownicy... „Napad czy nieuwaga?” - przeleciało mi przez myśl, ale głośno wy stękałem: - Do diaska! Mógł nas staranować na amen! - Rzeczywiście... - zajęczała panna Gabriela. I tak roztrzęsieni, mamrocząc przekleństwa pod nosem, zaczęliśmy dochodzić do siebie, by wreszcie wyzwolić się z pasów, otworzyć drzwi i wygramolić się do płytkiego rowu. Popatrzyłem na samochód, któremu nic się nie stało, tylko lekko zarył przodem w darń rowu. Usiedliśmy obok i głęboko oddychaliśmy. - Przypadek czy zamierzone działanie? - burknąłem. - Nie wiem, ale... - odpowiedziała bezwiednie i zamilkła. Potem energicznie wstała, zrobiła kilka przysiadów i wymachów rąk i powiedziała w miarę spokojnie: - Nic tu po nas. Jedziemy. I bez rozgłosu, dobrze? Tylko pokiwałem głową, że się z nią zgadzam. *** Do „Modrzewia” dojechaliśmy bez szwanku. W recepcji zastałem uśmiechniętą Małgosię, która szepnęła mi na boku, widząc mnie z panną Gabrielą, że jej braciszek Leszek będzie na mnie czekał o umówionej porze z ciekawymi nowinami. - Tak, tak, pamiętam - odparłem zainteresowany tymi „ciekawymi nowinami”, jakie ma mi przekazać rozczochrany Leszek, i wartko ruszyłem do swojej „dwunastki”. Kiedy otworzyłem drzwi, od razu zauważyłem, że w pokoju grasował ktoś nieupoważniony i że na pewno nie była to sprzątaczka, tylko ktoś obcy, kto szukał czegoś zawzięcie. Zadumałem się: czyżby idylliczna wycieczka do Pakości była z góry ukartowana przez pannę Gabrielę? Żachnąłem się jednak, mając w pamięci grożącą nam kraksę. Wszystko wydawało się niedorzeczne, ale fakty buszowania w mym pokoju były bezsprzeczne. Przede wszystkim jednak nie pojechaliśmy do Restauracji „Kresowianka” w mieście, tylko jakby wiedziona impulsem, panna Gabriela gwałtownie skręciła ku Pakości, wspominając mimochodem, że to jej miejsce urodzenia. Oczywiście mogło to być prawdą, chociaż jej dowodu osobistego nie widziałem, a również nie wspomniała, w jakim domu mieszkała z rodzicami! Po prostu - analizowałem gwałtownie - chciała mnie wywieźć jak najdalej, abym przypadkiem wcześniej nie wrócił do „Modrzewia”, ot co! Po drugie: zaproszenie do POZKAL-u było inaczej włożone do koperty, a mój rękopis książki, nad którą pracowałem, był niestarannie ułożony - jakby ktoś go czytał. Po trzecie: mały magnetofon również nie był zabezpieczony, co świadczyło, że był przesłuchiwany. Po czwarte: telefon komórkowy, którego nie używałem od przyjazdu tutaj, bo tak sobie postanowiłem przed kuracją i o czym wiedziało grono moich ludzi z Ministerstwa Kultury i Sztuki, był używany: ktoś z niego odbył rozmowę! - Uff - westchnąłem i usiadłem w foteliku, aby zebrać myśli. - To ja przyjechałem na kurację, aby odsapnąć od wszelkich złodziejskich intryg, a tu masz babo placek - ktoś niepowołany buszuje w moich rzeczach i wydzwania z mojego komórkowca! I wówczas naszła mnie genialna myśl: przecież mogę odczytać z niego numer telefonu, pod który dzwoniono! - Eureka! - wrzasnąłem radośnie okrzykiem starogreckiego matematyka, od którego wywodzi się słynne „prawo Archimedesa”! I nie zastanawiając się wystukałem numer, jaki ukazał się na ekranie: - 0501055... - nie podaję go do końca ze względów osobistych. Czekałem z niecierpliwością kilkanaście sekund, gdy usłyszałem służbowy głos, że abonent jest chwilowo nieobecny. „Trudno, zadzwonię później” - pomyślałem i schowałem telefon nie do szuflady biurka, ale do kieszonki kamizelki, do siebie zaś burknąłem: - Tomaszu, dosyć sanatoryjnych wywczasów! Najwyższy czas wrócić do pracy... Po kolacji, grzecznie odkłaniając się pani Barbarze i pannie Wścibskiej, ale już bez zbytniej serdeczności w oczach, wymknąłem się z jadalni i bez pośpiechu poszedłem do parku w stronę Teatru Letniego. *** Słońce stało jeszcze wysoko na zachodnim nieboskłonie, ale nie było gorąco, wysoki starodrzew platanów, klonów, jesionów i dębów skutecznie bowiem chłodził ciało przed upalnymi promieniami słonecznymi, więc spacer cienistymi alejami parku był wytchnieniem i rozkoszą. Nadal jednak rozmyślając o niedoszłym wypadku drogowym, którego szczęśliwie uniknęliśmy dzięki refleksowi panny Gabrieli, i o tajemniczym numerze, pod który telefonowano z mojej komórki, wnet przybyłem na umówione spotkanie i usiadłem na ławce w cieniu kasztanowca, rosnącego daleko od rampy teatralnej, gdzie widać było krzątających się ludzi, którzy prawdopodobnie przygotowywali wieczorny spektakl teatralny. Nagle koło mnie usiadł jakiś schludny chłopczyna, z przylizaną czupryną, z której jednak buntowniczo wymykały się kosmyki włosów, jakby na złość właścicielowi i całemu światu. Nic więc dziwnego, że nie poznałem Leszka od razu, mając w pamięci jego trzpiowaty wygląd i czuprynę jak wiecheć słomy. A tu proszę: biała koszulka, spodenki na szeleczkach i przylizana czupryna! Jednakże okrągłe okularki i wesołe oczy dały o sobie znać, więc zapytałem: - To ty, Leszku? Chrząknął, ukłonił się grzecznie i odpowiedział: - To ja, psze pana. Dobry wieczór! - Dobry wieczór. Jednakże szurnął tenisówkami po żwirze, że aż się zakurzyło, potrząsnął kilkakrotnie energicznie głową i jego gęste włosy wydostały się wreszcie na wolność z wodnej katuszy, a przed sobą znowu miałem takiego Leszka, jakiego zapamiętałem, który burczał pod nosem: - To siostra mnie tak wystroiła, psze pana. - Nie należy się wstydzić elegancji, Leszku. Wszak elegancja jest podstawą dyplomacji - powiedziałem sentencjonalnie. - Dyplomacji? - zdziwił się. - Owszem. Kiedy pierwszy raz idzie się do kogoś albo gdy szef dyplomacji składa listy uwierzytelniające w kraju, gdzie ma rezydować - stroi się jak może, aby wydawać się bystrym i eleganckim przedstawicielem narodu, który reprezentuje. Siostra o tym wiedziała i odpowiednio cię wyelegantowała, ale chyba już wszystko wróciło do normy, mam rację? Roześmieliśmy się obaj, a Leszkowi wróciła dawna trzpiowatość. - Jakie to masz „ciekawe nowiny”? - Ciekawe? Och nie - wykręcał się Leszek. - Wręcz rewelacyjne, psze pana. - Niemożliwe - ostudziłem go trochę. - Mówię poważnie - odparował Leszek. - Otóż, psze pana, pan wie, że jestem dobrym komputerowcem, bo się chwaliłem, ale tak jest. - I co znalazłeś w Internecie? Leszek z wypiekami na twarzy zaczął opowiadać: - Pod adresem mecenasa Boczka znalazłem plik mówiący o tym, że są do sprzedaży obrazy Leona Wyczółkowskiego i drzeworyty Stanisława Łuczaka, naszego inowrocławskiego artysty. Ceny podano w dolarach, a szły one w tysiące za obrazy... Gwizdnąłem z wrażenia. Leszek również zamilkł na chwilę, ale jął dalej relacjonować telegraficznie: - To jeszcze nic takiego, psze pana. Pod hasłem „Wyczółkowski” znalazłem również kilka wzmianek, że niejaki „Jerzy B.” kupi chętnie obrazy tego malarza. Dwa hasła o kupnie dotyczyły Polski i jedno hasło dotyczyło Monachium. Również kupno grafik Łuczaka, tego naszego malarza, dotyczyło Niemiec, a dokładniej Monachium. - No, kolego, zrobiłeś świetną robotę! - pochwaliłem Leszka. - Ty naprawdę masz dobrze poukładane w głowie. Stokrotnie lepiej niż na głowie - zażartowałem, ale Leszek znał się na żartach, więc prychnął śmiechem. - Niech to pan powie mojej siostrze. I mamie! - dodał po maleńkiej przerwie. - Zwłaszcza mamie! - O, na pewno nie omieszkam, jeżeli mnie zaprosisz, zgoda? - To chodźmy już teraz do nas! - zasugerował szybko Leszek. - Mama i siostra są w domu. - Widzisz, Leszku, tak nie można. Najpierw należy się umówić, aby nie przysporzyć kłopotów gospodarzom - powstrzymałem jego entuzjazm. - To się również nazywa dyplomacją. - Więc może jutro wieczorem - zaproponował. - Powiem mamie i siostrze, dobrze? Jutro po kolacji o dziewiętnastej będę czekał na pana pod „Modrzewiem”, żeby pan nie błądził, co? - Zgoda! Ale o naszej współpracy ani mru-mru! - Ani mru-mru! - potwierdził Leszek i rozeszliśmy się w dwie strony jak starzy konspiratorzy, którzy nie chcą być kojarzeni ze sobą. *** W pokoju sanatoryjnym uporządkowałem usłyszane od Leszka wiadomości, które były na tyle ciekawe, że już w innym świetle stawiały i poczynania mecenasa Boczka i kradzież jego obrazów; wszak mecenas chciał je już przed kradzieżą sprzedać, informując w Internecie o tym, a złodzieje chyba po prostu uprzedzili potencjalnych klientów, ot co! I nie ma racji panna Gabriela, że mecenas przehulał pieniądze za sprzedane wcześniej obrazy. Mecenas Boczek zatem nie może być oskarżony o kradzież swych obrazów lub o zlecenie ich kradzieży. - Moja wygrana, panno Gabrielo! - rzekłem głośno do lustra, a potem zająłem się przeglądaniem monografii „Drzwi Gnieźnieńskie”, gdzie w trzeciej kwaterze tego zabytku przedstawiono młodego syna księcia, jak zostaje oddany przez rodziców na wychowanie do szkoły katedralnej w Magdeburgu. Otóż wiemy z zapisów „Żywota I” i „Żywota II”, że przyszły święty Wojciech, po sielskim dzieciństwie, jakie mu upłynęło w zamożnym książęcym dworze w Libicach, został przeznaczony do stanu duchownego. Zatem dość wcześnie musiał rozpocząć naukę czytania i pisania na tekstach religijnych czy też psalmach oraz opanować psałterz. Jednakże wyższy stopień wykształcenia zapewniała dopiero szkoła katedralna lub klasztorna i dlatego wybrano Magdeburg nad Łabą, gdzie istniało arcybiskupstwo, a przyszły arcybiskup Adalbert z Lotaryngii wcześniej udzielił Wojciechowi sakramentu bierzmowania, nadając mu drugie imię Adalbert. Stąd decyzja o jego kształceniu w tej szkole, którą zaliczano do najlepszych w ówczesnym Cesarstwie Niemieckim. A przecież syn księcia, nie mógł zostać tylko zwykłym duchownym - on miał zostać w przyszłości biskupem! Program szkoły przedstawiano jako „siedem chlebów mądrości”. A chodzi tu o siedem sztuk wyzwolonych, na które składały się: gramatyka, dialektyka i retoryka oraz arytmetyka, muzyka, geometria i astronomia. Do tego dochodziła nauka języka łacińskiego, ogólnie przyjętego w całym Kościele rzymskim, zaś pobyt w szkole trwał dziewięć lat. „Ot, spiżowa, hagiograficzna opowieść pośmiertna ku czci świętego Wojciecha” - pomyślałem tylko i zasnąłem snem sprawiedliwego. W nocy przyśniła mi się ogromna ciężarówka, jak pędzi przez drogi i bezdroża; mija mnie bezboleśnie i znika w smugach wschodzącego słońca... ROZDZIAŁ CZWARTY TAJEMNICZY NUMER TELEFONU • UNIKI PANNY GABRIELI • WIZYTA W MIESZKANIU LESZKA • REWELACJE INTERNETOWE • ZABIERAM LESZKA NA WYPRAWĘ • NAJMNIEJ OCZEKIWANE ODKRYCIE • JERZY BATURA W AKCJI • NAPAD CZY OSTRZEŻENIE • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • MODLITWA PRZY GROBIE MĘCZENNIKÓW Od rana nie dawał mi spokoju numer telefonu komórkowego, pod który telefonował wczorajszy włamywacz. Intuicja podszeptywała, że może to być numer z rejonu Warszawy bądź okolic. Nie zastanawiając się dłużej znowu wystukałem 0501055.... Czekałem tym razem prawie minutę, ale nawet bezosobowy głos centrali nie zaanonsował, że abonent jest czasowo niedostępny, a to oznaczało jedno: właściciel telefonu albo nie chciał go odebrać, albo sygnału nie usłyszał. „Cóż, na jedno wychodzi” - pomyślałem i postanowiłem wydzwaniać nadal w ciągu dnia. Pozostała jeszcze jedna sprawa: kradzieży „cennych druków” - jak relacjonowała pani Barbara - które później przekwalifikowała na „cenne średniowieczne rękopisy”, co oczywiście zmieniało postać rzeczy, bo jest dość istotna różnica między drukami a rękopisami, i to średniowiecznymi. No i jakiemu dyrektorowi drukarni je ukradziono, skoro w Inie drukarni było kilka. Tymczasem w ciągu dnia nie udało mi się spotkać z panną Gabrielą Wścibską, która zazwyczaj nigdy mnie nie unikała, a raczej odwrotnie: była zaczepna i kąśliwa. Dzisiaj jakby mnie omijała. Czyżby miała rzeczywiście nieczyste sumienie w stosunku do mnie? A jeżeli tak, to jednak jaki związek mógł zaistnieć między nią a włamaniem do mego pokoju i plądrowaniem w moich osobistych papierach, że o telefonie nie wspomnę? A przecież wczorajsza wycieczka do Pakości była nadzwyczaj interesująca, a panna Gabriela Wścibska niezwykle miła i melancholijna, kiedy wspominała swe dzieciństwo spędzone w tym miasteczku na skraju Kujaw i Pałuk. *** Dzień jednak minął szybko i zbliżała się godzina dziewiętnasta, a pod „Modrzewiem”, jak było umówione, stał Leszek odświętnie wystrojony, jego włosy również walczyły o wolność, aby jak najprędzej się wyrwać spod lśniącej wodnej glazury, jaka gdzieniegdzie jeszcze błyszczała na jego czuprynie. I tym razem włosy znowu wygrały bój, by ostatecznie czmychnąć na wszystkie strony, a Leszek powrócił do dawnego wyglądu. Po przywitaniu wręczyłem mu album o Leonie Wyczółkowskim, jaki nabyłem niedawno, i z kwiatami w ręku ruszyliśmy zgodnie jak dawni znajomi do jego mieszkania przy ulicy Władysława Broniewskiego. Kątem oka jednak dostrzegłem błysk w oknie na pierwszym piętrze i jakby cień panny Wścibskiej, która na pewno nas lustrowała ze swego pokoju. Spotkanie z panią Heleną, matką Leszka, i jego siostrą Małgosią (ojciec Leszka zmarł przed trzema laty) przebiegało w miłej atmosferze. Nie omieszkałem wspomnieć uroczym paniom domu, że pod rozczochraną fryzurą Leszka kryje się naprawdę znakomity rozum i panie powinny być dumne z niego. Nic zatem dziwnego, że Leszek pokraśniał z zadowolenia, ale szybko zaciągnął mnie do swego maleńkiego pokoiku, mówiąc obecnym i zdumionym nieco paniom, że mamy do rozwikłania nie tylko mój zakład z panną Wśibską, ale i tajemnicze włamanie i kradzież zabytkowych obrazów i druków. Siedliśmy przed komputerem, a Leszek wyciągnął wydruki, gdzie czarno na białym było napisane, że mecenas Boczek chce sprzedać obrazy Wyczółkowskiego i grafiki Łuczaka. Pastele Wyczółkowskiego to krajobrazy i martwe natury, a drzeworyty Łuczaka są związane z Inowrocławiem. - Świetnie, Leszku. Mam dokument, że mecenas chciał już wcześniej sprzedać swe obrazy, a nie teraz, kiedy jego rodzina wyjechała na wczasy. Dziękuję ci. - Siostra się ucieszy - burknął w odpowiedzi zadowolony Leszek. - A, rozumiem. Nie lubi panny Gabrieli za jej wyniosłość, tak? - Tak mi właśnie mówiła. Uważa się za wielką warszawiankę i ma w pogardzie „gąskę z prowincji”, tak powiedziała. - No, ja również jestem z Warszawy - zaoponowałem. - Pan to co innego. Pan jest Panem Samochodzikiem! - Praca jak każda inna - odpowiedziałem skromnie. - Nieprawda! - zaprzeczył gwałtownie Leszek, aż jego czupryna zafalowała niczym dmuchnięta wiatrem. - Pan jest bohaterem! I chciał bym również przeżyć chociaż cząstkę przygód, jakie pan miał... - No, no! Żadnym bohaterem nie jestem, tylko urzędnikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki - oświadczyłem spokojnie. - A na koniec chciałbym ci również zdradzić pewien sekret. - Sekret? - oczy Leszka zaiskrzyły spod okularków. - Tak, sekret! - odparłem. - Otóż, panna Gabriela, wcale nie jest warszawianką, jak myślicie, tylko... - Tylko? - Tylko pakoszczanką, ot co! - Że niby urodziła się w Pakości? Naprawdę? - Leszek patrzył na mnie z powątpiewaniem. - Niemożliwe... - A jakże: możliwe! I to na pewno. Właśnie wczoraj byliśmy razem w Pakości i o tym właśnie wspominała. - To dlaczego udaje wielką warszawiankę? - burknął Leszek ze złością. - Ba, żeby to wiedzieć - westchnąłem. - Ale teraz wróćmy ad rem! - Ad rem? - zmieszał się Leszek. - To znaczy: do rzeczy! - A, rozumiem... Otóż, psze pana, w Internecie można znaleźć wiele informacji o kupnie rękopisów, cennych druków sprzed XIX wieku, przedwojennych mebli, obrazów, grafik i tak dalej. - Oczywiście, rozumiem. Zatem do dzieła - mruknąłem, więc Leszek jął wystukiwać różnorakie hasła, pod którymi szukaliśmy wszelkich informacji, aż wreszcie kazałem wystukać hasło „Batura”. Leszek ze zdziwieniem wystukał na klawiaturze podane hasło. Oczywiście, ze było. I to, że kupuje meble artystyczne, obrazy, biżuterię i tym podobne precjoza... Niby wszystko stawało się jasne, ale ciągle nie miałem pewności co do tego, kto wczoraj włamał się w biały dzień do mego pokoju w „Modrzewiu”, bo przecież nie sam Batura. Chociaż, z drugiej strony, było to najbardziej łatwe zadanie, ponieważ w dzień do sanatorium mogło wejść wielu obcych ludzi: niby to w odwiedziny. Nim jednak pożegnałem się z rodziną Leszka i nim samym, postanowiłem zapytać o coś panią Helenę. - Za kilka dni, na koniec turnusu przyjeżdża moja siostrzenica, której mam pokazać Szlak Piastowski. Jeżeli nie miałaby pani nic przeciwko, a Leszek miał spędzać wakacje w domu, to go zabierzemy ze sobą. Czy zgodziłaby się pani na to? - Hurra! - wrzasnął nieoczekiwanie Leszek, a pani Helena aż pobladła: i z radości, i ze złości na niesubordynację swego synka. - To tylko kilka dni, no, najwyżej tydzień - zastrzegłem, ale od podziękowań rodziny nie mogłem się uchylić. I tak, nieoczekiwanie dla siebie samego, znalazłem członka załogi do mego wehikułu na Szlak Świętego Wojciecha. Ale nim wyszedłem z mieszkania, tknięty nagłym przeczuciem, postanowiłem zatelefonować z domowego telefonu pod tajemniczy numer, jaki zapamiętałem z wczorajszego włamania do mego pokoju w „Modrzewiu”. Pod numerem 0501055... usłyszałem ni mniej, ni więcej tylko głos Jerzego Batury! Była to najmniej oczekiwana, chociaż dopuszczalna w głębi duszy, wiadomość, że za wczorajszym włamaniem krył się ktoś, kto mnie zna, obserwuje moją działalność i pracę w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Nie pozostało nic innego, jak opowiedzieć, co mnie wczoraj spotkało. Zdziwieniu nie było końca, tylko rzeczowy głos Leszka uratował sytuację: - Mamy nową przygodę Pana Samochodzika! I dodał chełpliwie: - I ja będę w niej uczestniczył. Czy tak, panie Tomaszu? Cóż mogłem odpowiedzieć, skoro wcześniej zaproponowałem mu udział w wyprawie na Szlak Piastowski? - Zgoda, jeżeli twoja mama i twoja siostra nie mają nic przeciwko temu. Obie panie zgodziły się na wyprawę Leszka ze mną i moją siostrzenicą Zośką, która miała z tej wyprawy napisać pracę seminaryjną. *** Idąc dość beztrosko z powrotem do „Modrzewia”, trochę rozmyślałem o Jerzym Baturze, trochę o pannie Gabrieli, czy też ona nie jest aby zwerbowana przez niego, żeby mnie obserwować, albo gorzej: macza palce w organizowaniu kradzieży obrazów i cennych druków... Nagle, jakby pod wpływem impulsu, mimo woli lekko się obejrzałem do tyłu, bo zdawało mi się, że ktoś za mną cicho się skrada. I rzeczywiście! Dwóch osiłków bezszelestnie wyszło zza wysokiego, przerośniętego krzaka jaśminu i nagle chwyciło mnie za ręce z tyłu tak, że nie mogłem się nijak z nich uwolnić, a ten z lewej strony ostrym szeptem zasyczał mi do ucha: - Te, Samochodzik, nie bądź taki dociekliwy i nie szuraj ważnym gościom, dobrze?! Bo oberwiesz! A to na początek... I pstryknął mi w twarz mdłym gazem usypiającym, po którym zachwiałem się i straciłem przytomność. Wreszcie, jakby mnie ktoś wołał zza grubej ściany, usłyszałem wołanie Leszka: - Panie Tomaszu, czy pan żyje? Żyje pan? Nie bardzo zdawałem sobie sprawę, dlaczego akurat teraz mnie Leszek pyta, czy żyję, skoro tak dobrze mi się zasnęło?! Aż wreszcie zacząłem wracać do przytomności. - No, nareszcie się pan obudził! Żyje pan! - usłyszałem radosny głos Leszka, który podniósł mi głowę na tyle, że mogłem westchnąć głęboko i resztki gazu wyrzucić z płuc. Jednakże głowa nadal mi ciążyła, a przestraszony głos Leszka dochodził do mych uszu: - Boże! Tylko nie to! On umiera! I zaczął głośno krzyczeć: - Ratunku! Ludzie, ratunku! On umiera! Jacyś spóźnieni spacerowicze zebrali się wokół mnie, ale już mi było na tyle dobrze, że zgramoliłem się wreszcie z trawy i usiadłem, a ktoś z tyłu głośno się odezwał: - Uchlał się chłopina i tyle... -Tylko nie uchlał! Tylko nie uchlał! - Leszek poderwał się z ziemi. - To pan się uchlał, a nie pan Tomasz. Jego napadli! Sam widziałem dwóch osiłków, którzy go napadli! I doszłoby na pewno do awantury, ale jakimś cudem wstałem, chwiejąc się trochę na drżących nogach, i zagadałem do Leszka: - Szedłeś za mną? - Tak, proszę pana. Mama mnie posłała, żeby się panu co nie przy darzyło. - Dziękuję ci. - A widzi pan, wszędzie niebezpiecznie - odpowiedział Leszek. - Właśnie. Nawet w parku - burknąłem i potrząsnąłem głową, a potem znowu głęboko kilka razy odetchnąłem. - Ale co to za zbóje? Zna ich pan? Zaprzeczyłem, ale dodałem lekceważąco: - Ot, opryszki. I tyle! Jednakże zapamiętałem ich słowa ostrzeżenia, abym się nie wtrącał w interesy „ważnych gości”. Gapie zaczęli powoli się rozchodzić, głośno komentując mój przypadek, tylko Leszek, niesłychanie przejęty, odprowadził mnie aż do drzwi „Modrzewia”, ciągle dopytując się, czy mi przeszło i czy jest już dobrze. Uśmiechnąłem się do niego i pożegnałem: - Dziękuję ci, Leszku. Już wszystko w porządku. Po przyjściu do pokoju wziąłem prysznic, a potem zagłębiłem się w swoich zapiskach, ale nijak nie mogłem zapomnieć tych dwóch osiłków... Sięgnąłem po album „Drzwi Gnieźnieńskie” i tam odszukałem czwartą scenę odlaną w brązie, przedstawiającą przyszłego świętego Wojciecha podczas modlitwy przy grobie męczenników. Scena ta zapewne miała dać widzowi pogląd, że Wojciech już w czasie studiów w Magdeburgu był przysposabiany przez ówczesnego arcybiskupa Adalberta i grupę mnichów do poważnego traktowania życia w duchu modlitwy i ascezy. Stąd scena modlitwy Wojciecha przy grobie pierwszych męczenników chrześcijańskich, którzy ponieśli śmierć za wiarę w czasie pierwszych prześladowań za panowania Nerona w roku 64 naszej ery. Scena ta to jakby hagiograficzna zapowiedź przyszłej męczeńskiej śmierci młodego Wojciecha. ROZDZIAŁ PIĄTY ARMATNI WYSTRZAŁ • WŚCIBSKOŚĆ PANNY GABRIELI • ZABYTKI INOWROCŁAWIA • Z PANNĄ GABRIELĄ NA DACHU DRUKARNI • ŚMIGŁOWIEC • „RĘKOPIS Z POZNANIA” • CZY MAPKI SĄ ORYGINALNE? • UTARCZKI • MAPA SZLAKU ŚWIĘTEGO WOJCIECHA • KTO UKRADŁ PERGAMINY? • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • UDZIELENIE INWESTYTURY PRZEZ CESARZA OTTONA II W WERONIE Rozpoczętą w samo południe uroczystość z okazji uzyskania przez Zakład Poligraficzno-Wydawniczy POZKAL inżyniera Tadeusza Chęsego w Inowrocławiu przyznawanego w Monachium certyfikatu jakości ISO-9001 za kompleksowe usługi poligraficzne i wydawnicze obwieścił wystrzał armatni przed drukarnią. Nie lubię wprawdzie uroczystości, ale na dzisiejszą musiałem przybyć, skoro po pierwsze: tutaj drukują się przygody Pana Samochodzika. Po drugie: zdopingował mnie odręczny dopisek pana Chęsego, że otrzymał niezwykły rękopis z Poznania, dotyczący „ukrytych skarbów na Szlaku Piastowskim, zwanym również Szlakiem Świętego Wojciecha” oraz wzmianka: „czy rękopis jest fikcją, czy prawdą - trudno mi ocenić, bo to raczej Pańska specjalność, a nie moja!”. I uwaga, że rękopis zawiera również „dziwne mapki”. Niestety, tłum zaproszonych gości długo nie pozwalał mi na dogodny dostęp do pana Chęsego, ale, nieoczekiwanie dla mnie samego, wnet ujrzałem w tłumie zwiedzających drukarnię twarz Gabrieli Wścibskiej. - I pani tutaj? - zapytałem zdziwiony, kiedy podszedłem do niej bliżej. - Myśli pan tylko o sobie, panie Tomaszu. Czy mnie nie może również ciekawić drukarnia? - odpowiedziała. - No, owszem. Ale to taka nudna wycieczka - odburknąłem. - Ot, maszyny, maszyny i trochę obsługi. Co w tym ciekawego? - A to, panie Tomaszu - wtrącił się niespodziewanie dyrektor za kładu pan Zbigniew Chmiel, który usłyszał moją zrzędliwą odpowiedź - że ta drukarnia drukowała i oprawiała nie tylko wydawnictwa albumowe i podręczniki, ale również nową konstytucję III Rzeczpospolitej! - Nie chwalił się pan tym wcześniej, panie Zbigniewie - odparłem. - Gratuluję! - Drukujemy też książki o przygodach Pana Samochodzika - zauważył uprzejmie pan Zbigniew - jak również inne książki dla dzieci i młodzieży. Proszę zobaczyć... Niestety, tłum gości rozdzielił nas przy ogromnej maszynie drukującej kolorowe arkusze, więc czmychnąłem w drugą stronę, aby nie być znowu obiektem złośliwych docinków panny Gabrieli, tym bardziej że zacząłem się zastanawiać, dlaczego panna Wścibska otrzymała zaproszenie na tę uroczystość. Bo czy to nie jest niezwykłe, że osoba nie mająca nic wspólnego z procesem wydawniczym książek, również znajduje się tutaj? Czyżby mnie ciągle szpiegowała? Tak. To było całkiem możliwe, zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy to włamano się do mojego pokoju w „Modrzewiu”, spenetrowano moje notatki, przejrzano zaproszenie na dzisiejszą uroczystość i na pewno przeczytano odręczny dopisek pana Chęsego o ciekawym rękopisie i dziwnych mapkach. No i jeszcze jedno: odurzenie mnie chloroformem, żebym „nie był taki dociekliwy i nie szurał ważnym gościom”! A gdzieś w tle, zawsze znajdowała się panna Gabriela Wścibska, nieprawdaż? Rozejrzałem się po ogromnej hali POZKAL-u, ale nigdzie nie mogłem dostrzec pana Chęsego - właściciela drukarni, więc nie mając nic innego do zrobienia, postanowiłem obejrzeć zakład własnym szlakiem, aż dotarłem na drugie piętro i wdrapałem się na dach, gdzie odemknięta klapa włazu do tego zapraszała. Zielona panorama Inowrocławia zawsze mnie zadziwiała. Piszę „zielona”, bo rzeczywiście miasto Ino tonęło w zieleni drzew, spomiędzy których błyszczały niedaleko wieże i dachy romańskiego kościoła pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Ten kościółek, zwany dzisiaj „ruiną”, został zbudowany na przełomie XII i XIII stulecia i była to największa bazylika w ówczesnej środkowo-wschodniej Europie, a zbudowano ją z fundacji książąt kujawskich. Ta granitowo-ceglana budowla posiadała przepiękną gotycką rzeźbę z lat 1370-1380 znajdującą się w ołtarzu głównym, a zwano ją „Uśmiechniętą Madonną”. Tutaj również, na ścianie północnej, wmurowano romańskie ryty i maski, jakby pochodzące ze wcześniejszej, pogańskiej świątyni. Te „diabelskie” - jak się je nazywa - małe płaskorzeźby, są rzeczywiście interesujące i przywodzą na myśl cztery kamienne twarze Świętowita - naczelnego bóstwa Słowian, który mógł przywędrować do ówczesnego Inowrocławia z Rugii szlakiem handlowym i był uważany za boga lasu, urodzaju, słońca i ognia, a czasami także wojen. W oddali widać było inny kościół pod wezwaniem Zwiastowania Najświętszej Marii Panny, zbudowany na przełomie XIX i XX stulecia w stylu neoromańskim, usadowiony na północ od centrum miasta. Uległ on katastrofie 9 kwietnia 1909 roku, kiedy to część północnego portalu z tympanonem zapadła się w czeluście inowrocławskiej solanki; od tamtej pory zaprzestano wszelkich innych budowli wokół tego kościoła. Obecnie inowrocławską solankę zaprzestano eksploatować ze względu na bezpieczeństwo miasta, a w latach osiemdziesiątych XX stulecia postanowiono zalać inowrocławską kopalnię wodą. Ten proces przeprowadzono w latach 1985-1991, ale Kopalnie Soli nadal istnieją i posiadają trzy warzelnie: przy ulicy Pakoskiej oraz wydziały w miejscowości Góra i Mogilno. Obok, po lewej stronie, również wśród drzew, ujrzałem wieżę ratusza miejskiego i okazałe budowle Starego Miasta, niestety trudne do określenia z tej odległości. Nagle z tyłu odezwał się charakterystyczny głos panny Gabrieli: - A, tu pana znalazłam. Proszę, jaki z pana romantyczny lotniarz. - Jaki znowu lotniarz, jaki romantyk?! - zdziwiłem się. - A niby kto łazi po dachach, jak nie lotniarz? - odparła. - Lotniarz? - zakpiłem. - Bardziej kot, a nie lotniarz. - Otóż to - zgodziła się pojednawczo. - Kot również chadza własnymi ścieżkami. - Ciekawe dlaczego? - zapytałem. - Bo jest indywidualistą jak pan. Nie lubi pan tłumów i jest zwierzęciem nie do końca ucywilizowanym - skonstatowała panna Gabriela. Chciałem coś dodać, gdy nagle w poszumie wiatru, jaki się zerwał nad dachami drukarni, niespodziewanie od strony północno-wschodniej wyłonił się nisko lecący śmigłowiec i przeleciał tuz nad nami z głośnym rykiem i wirowaniem wielkich łopat śmigła! Rzuciło mną o dach, że ledwo zdążyłem się uchwycić piorunochronu, biegnącego przez płaski dach drukarni. W tym samym czasie, kątem oka dostrzegłem tylko, ze panna Gabriela również rozpłaszczyła się przy występie komina i ze zgrozą w oczach patrzy to na mnie, to na wyjący nad nami silnik śmigłowca, który równie nagle ulatuje do góry i oddala się pod słońce, jakby pilot chciał ukryć przed nami znaki identyfikacyjne jego maszyny... Na szczęście nic się nam nie stało: nie zmiotło nas z dachu ani zanadto się nie pobrudziliśmy o smolisty dach drukarni! Grzebaliśmy się jednak na słomianych nogach; nawet nie mogłem wyksztusić słowa skargi czy przekleństwa na tego pilota - tak mi odjęło mowę, a panna Gabriela zasyczała: - Co za świrus! Co za... - ale nie powtórzę tego przekleństwa, chociaż w duchu je popierałem. A mnie przez głowę przeleciały poprzednie napaści: najazd TIR-a na nas, poczęstowanie mnie gazem usypiającym i dzisiejszy przelot śmigłowca, który mógł mnie zmieść z dachu drukarni, gdybym się kurczowo nie złapał piorunochronu... Wzdrygnąłem się: co za dużo, to niezdrowo! Popatrzyliśmy na siebie, a ja wreszcie wybąkałem: - Chyba nie ma się czym chwalić przed panem Chęsym. - Tak. Ma pan rację. Pozostało nam tylko wrócić do zaproszonych gości, tym bardziej że pomimo „wybryku” pilota helikoptera, wciąż intrygował mnie ów rękopis z Poznania i załączone doń mapki. Niestety, znowu tłum gości ciągle oblegał właściciela drukarni, jak i jej dyrektora, a koło mnie jak cień snuła się również panna Gabriela, chociaż wielce przy gaszona i jakby osowiała. „Czyżby nieoczekiwany nalot tak ją przygnębił?” - myślałem. Nagle w pobliżu ukazał się pan Chęsy, więc błyskawicznie zastąpiłem mu drogę, przywitałem serdecznie i wspomniałem o tym rękopisie, który miał mi pokazać. - Oczywiście, oczywiście, panie Tomaszu - rzekł pan Tadeusz Chęsy. – Ale ja go przekazałem dyrektorowi Zbigniewowi Chmielowi. Tyle miałem na głowie, jak pan widzi, że nawet nie zajrzałem do przesyłki, tylko dałem Zbyszkowi. On ją ma. Po kilku jeszcze usprawiedliwieniach pomknął do swego gabinetu, a ja ruszyłem szukać dyrektora drukarni. Wreszcie natknąłem się na niego i zapytałem o rękopis. Dyrektor skierował się do swego gabinetu, otworzył bez słowa sejf i wyjął z niego kopertę z teczką. Podając mi to, powiedział: - Niestety, również nie czytałem tego rękopisu. Nie było czasu. Tyle że mapki, jakie są tam zamieszczone, dałem do analizy Zenonowi Kalasińskiemu, ekspertowi od pergaminów i starodruków, bo wydawało mi się, że wykonano je właśnie na pergaminach. I co? - zaciekawiłem się. - To nie oryginały, ale podróbki - odpowiedział. Wtedy tknięty przeczuciem, zapytałem: - A komu w tych dniach ukradziono cenne, średniowieczne ponoć starodruki czy też zabytkowe pergaminy? Tu pan Zbigniew zrobił zdziwioną minę. - Nie wiem, panie Tomaszu. Naprawdę nie wiem. Byłem od tygodni zajęty drukarnią, że nawet do domu przychodziłem tylko pospać... - i wzruszył ramionami. Tutaj dobiegł mnie znowu głos panny Gabrieli. - Komu co ukradziono? - i do gabinetu wsunęła się panna Gabriela, niby to oglądając wystawione w gablotach i na regałach ostatnio wy drukowane książki i kalendarze. Pan Zbigniew Chmiel machnął tylko ręką. Jeżeli komuś coś ukradziono, i to w Inie, to chyba tylko Kalasińskiemu, bo ten zbierał od dawna przeróżne druki i starodruki. - Dziwne - mruknąłem pod nosem. - Bardzo dziwne. - Że niby co dziwne? - zainteresowała się panna Gabriela. A dyrektor Chmiel zapytał: - Właśnie, panie Tomaszu, co ma pan na myśli, mówiąc, że to bardzo dziwne? - Dziwne, bo właśnie w tych dniach ukradziono w Inie starodruki temu Kalasińskiemu, ot co! Obydwoje popatrzyli na mnie za zdziwionymi minami, aleja lekceważąco dodałem: - Ot, takie sobie skojarzenia, proszę państwa. Roześmiałem się, a oni mi zawtórowali. I nadal nie otwierając otrzymanej przesyłki, zapytałem dyrektora: - Czy otrzymał pan z powrotem te podróbki pergaminowe? - Oczywiście! Wszędobylska panna Gabriela zaćwierkała przymilnie: - O, widzę coś ciekawego w ręku pana Tomasza. Czyżby to pański rękopis? Odparłem dostojnie: - Nie jestem pisarzem, tylko historykiem sztuki. I nie ja wyszukuję sobie przygody, tylko inni mnie do tego zmuszają! - Panie Tomaszu - zaćwierkała znowu panna Gabriela - o tym wiemy, ale pan jest również ekspertem od zaginionych zabytków. Czyżby się szykowała nowa przygoda? Nie odpowiedziałem, a pan Chmiel również się tylko uśmiechnął pod nosem i również nic nie odpowiedział, więc panna Gabriela zaświergoliła złośliwie: - Widzę to po minach panów, że w tej teczce kryje się na pewno cenny materiał o zaginionych zabytkach, na ratunek których ruszy Pan Samochodzik. Zgadłam? - Może i pani zgadła, panno Gabrielo, ale to nie pani sprawa - odparłem ze złością i wcisnąłem teczkę pod lewe ramię. - A teraz żegnam panią, a panu, panie dyrektorze, dziękuję za informacje. Za parę dni, w poniedziałek, oddam państwu tę teczkę. I pogratulowawszy dyrektorowi certyfikatu jakości, jaki otrzymała drukarnia, pożegnałem się i ruszyłem do wyjścia, a na odchodnym zapytałem, czy mogę zabrać swój wehikuł z garażu. - W każdej chwili - usłyszałem w odpowiedzi. W „Modrzewiu” zjadłem spóźniony obiad i zaraz ruszyłem do swej „dwunastki”, by zapoznać się z rękopisem i załączonymi do niego mapkami. Pięć mapek, ukrytych w szarej kopercie, stanowiło jakby jedną większą całość. Wnet rozłożyłem je na biurku i starannie połączyłem tak, że w całości stanowiły ni mniej, ni więcej tylko mapę Szlaku Świętego Wojciecha: od Poznania do Gdańska z wyrysowanymi głównymi drogami, jeziorami i nazwami miasteczek oraz niektórych wsi. Tyle że bez jednej, szóstej, części. Jednakże, jak to wydawało się dyrektorowi Chmielowi, mapa nie była rozrysowana na pergaminie, ale była bardzo starannie i kolorowo zrobiona na papierze do złudzenia podobnym do pergaminu. Oryginalny pergamin, jak wiadomo, to materiał pisarski sporządzony ze specjalnie wyprawionej skóry, głównie owczej, cielęcej lub koziej. Znany był już w starożytności, począwszy od Egiptu po starożytną Grecję, i używany do pisania przez całe średniowiecze, a od XII stulecia stopniowo wypierany przez papier, który wynaleźli Chińczycy. Dopiero w VIII wieku sposób wytwarzania papieru przejęli Arabowie od jeńców chińskich. I tak papier dotarł w średniowieczu do Europy. Zamyśliłem się głęboko. Nie wytrzymałem jednak długo, tylko sięgnałem po telefon komórkowy i patrząc na wizytówkę dyrektora Chmielą zadzwoniłem do niego. Po chwili usłyszałem głos pana Zbigniewa jak przebijał się pośród gwaru gości, jako że w tej chwili odbywał się bankiet w salach recepcyjnych drukarni. Przeprosiłem grzecznie i wyłuszczyłem mu swoje obiekcje. - Panie Tomaszu, mnie się wydaje, że był to pergamin. Po prostu dotykiem wyczuwam fakturę papieru i wiem, do jakiej gramatury go za klasyfikować. Pergaminu bym nie rozpoznał? Usłyszałem lekki śmiech dyrektora. - Tak, rzeczywiście - przyznałem. I mówi pan, że to, co pan dostał, to współczesna imitacja pergami nu? O, coś tu nie tak. Bo, przyznaję, parę dni temu zwrócono mi te mapki w szarej kopercie, więc nie zaglądałem do nich, tylko wsunąłem do sejfu i tyle! Ale, ale - dodał - mam tu przy sobie nadkomisarza Goździka, więc go zapytam o tę kradzież, dobrze? Zgodziłem się i czekałem z telefonem przy uchu. Po chwili usłyszałem głos dyrektora Chmielą: - Tak, to prawda. Pan Kalasiński, przedwojenny drukarz i zbieracz, zgłosił policji kradzież manuskryptów ze swej kolekcji, w tym także mapy, panie Tomaszu. Ale, jeśli dobrze pamiętam, włamanie do niego było później, nim oddał mi kopertę z zawartością. Więc co mam myśleć o tym wszystkim? Zamieniono by te mapki w moim sejfie? To niemożliwe, panie Tomaszu - stanowczo powiedział dyrektor Chmiel. - Cóż, sam nie wiem, co tym sądzić. Ale to, co mam przed sobą jest imitacją pergaminu, na której odbito mapy. - Lecz to bardzo porządny człowiek ten Zenon Kalasiński! Na prawdę zacny staruszek, przedwojenny drukarz, znawca papieru, a zwłaszcza pergaminu. Więc jak? - Zastanowię się jeszcze, co dalej. Dziękuję za informacje oraz przepraszam za zakłócanie uroczystości, panie Zbigniewie. - Nie ma sprawy, panie Tomaszu. Złożyłem mapkę, wsunąłem do koperty i razem z rękopisem włożyłem do szuflady biurka. A dla rozprężenia umysłu, sięgnąłem po album, aby przypomnieć sobie piątą kwaterę Drzwi Gnieźnieńskich, na której realistycznie przedstawiono „Udzielenie inwestytury przez cesarza Ottona II w Weronie”. Co ta inwestytura oznaczała dla przyszłego świętego Wojciecha? Aby odpowiedzieć na to pytanie trzeba przypomnieć sobie, że w X stuleciu na czołową pozycję w Europie wyszły Niemcy pod rządami dynastii saskiej. Koronacja Ottona I (912-973) najpierw na króla niemieckiego w Akwizgranie w 936 roku, następnie w Rzymie na cesarza w 962 roku, dała władcy Niemiec nową godność: powstało Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego. Wojciech Adalbert otrzymał godność biskupa Pragi po nieoczekiwanej śmierci swego poprzednika Dytmara. A kandydatura na praski stolec biskupi była na pewno od dawna ustalona między panującymi książętami z rodu Przemyślidów, czyli księciem Pragi Bolesławem II, a rodem Sławnikowiców, z jakiego się Wojciech wywodził. Nastąpiło to 14 lutego 982 roku. Jednakże ustalenie kandydatury to zaledwie początek drogi prowadzącej Wojciecha do godności biskupiej. Następny etap, to otrzymanie właśnie inwestytury od cesarza, czyli nadanie Wojciechowi prawa władzy świeckiej do zarządzania kościelnymi majątkami wraz z ludnością i prawem sądzenia, co wynikało z feudalnego myślenia, że cesarz jest zwierzchnikiem wszystkiego, co jest i żyje na ziemi. Dopiero po tym nadaniu Wojciech mógł otrzymać sakrę biskupią z rąk metropolity. A ówczesna Praga podlegała niemieckiej metropolii kościelnej w Moguncji, której arcybiskupem był Willigis - jednocześnie kanclerz cesarza. Cesarza jednak nie było w Niemczech. Otton II toczył był wojnę z Saracenami na południu Italii, dlatego inwestytura nastąpiła dopiero 3 czerwca 983 roku w Weronie. Wtedy po otrzymaniu z rąk cesarza pastorału i pierścienia mogło nastąpić wyświęcenie Wojciecha na biskupa, zgodnie z ceremoniałem kościelnym. Stało się to 29 czerwca 983 roku, w święto Piotra i Pawła. Ostatnim etapem był dla Wojciecha Sławnikowica uroczysty wjazd do praskiej katedry Świętego Wita i objęcie władzy biskupiej. Stało się to zapewne kilka tygodni później, ale momentu tego kroniki nie odnotowały... ROZDZIAŁ SZÓSTY JAK ROZPOZNAĆ KAWALERA? • SPOJRZENIE NA MAPĘ • FRAGMENT „RĘKOPISU Z POZNANIA” • „PRZESŁANIE” BATURY • U PANA KALASIŃSKIEGO • JAK POGNĘBIĆ BATURĘ? • PERGAMINOWY ORYGINAŁ • SPOTKANIE Z JERZYM BATURA W STRZELNIE • POWRÓT DO INOWROCŁAWIA • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • UZDROWIENIE OPĘTANEGO Sobota była przedostatnim dniem mojego pobytu w uzdrowisku i jak poinformowała mnie pani Basia - wieczorem miał się odbyć pożegnalny bal turnusowy w „Modrzewiu”, który powinienem zaszczycić swoją obecnością jako Pan Samochodzik. - Jako Pan Samochodzik? - zdziwiłem się niepomiernie. - Tak, panie Tomaszu. Bo jak nam w skrytości powiedziała panna Gabriela, pan jest słynnym Samochodzikiem! - odparowała radośnie pani Basia i aż z emocji pokraśniała na twarzy. „A to przeklęta plotkara, ta panna Gabriela Wścibska” - pomyślałem, a głośno dodałem: - Nigdy nie byłem ani nie bywam na żadnych balach, pani Barbaro, więc i teraz... - To że pan jest kawalerem, to ja wiedziałam od razu, jak tylko usiadłam przy tym stoliku, panie Tomaszu - odparowała triumfalnie. - Ale że boi się pan kobiet, to chyba nieprawda, skoro często pan przebywa z panną Gabrielą. A to osóbka bardzo energiczna, proszę pana - dokończyła z tajemniczym uśmiechem osoby wszystkowiedzącej. - Więc jak, Panie Samochodzik? Nim odpowiedziałem, w myślach sprostowałem, że to nie ja bywałem z panną Wścibską, ale odwrotnie: to ona mnie uwodzi w jakimś dziwnym celu. Ale w jakim, jeszcze nie odszyfrowałem. Głośno jednak przytaknąłem: - Cóż, chyba będę musiał, choć do końca nie jestem przekonany o swych walorach tanecznych. Walory taneczne to możemy my, jako kobiety, dopiero ocenić, pa nie Tomaszu - poinformowała kategorycznie pani Barbara. - Dobrze, dobrze. Ale skąd pani wiedziała, że niby jestem kawalerem, a nie na przykład rozwodnikiem? - Skąd? - pani Barbara znowu pokraśniała na twarzy. - A stąd, że pan jest za schludny, za elegancki i za bardzo grzeczny w stosunku do kobiet! I nic nie wróży, aby panna Gabriela pana uwiodła, ot co! W czasie tego energicznego przemówienia pani Basi, tylko potakiwałem głową, bo cóż było odpowiedzieć współczesnej Pytii, która tak kategorycznie prognozuje moje dalsze życie? „Pytii i plotkarce” - dodałem w duchu, wspominając jednocześnie o tym, jak opowiadała o kradzieży cennych starodruków u jakiegoś dyrektora drukarni. Niestety, nie był to dyrektor ani właściciel drukami, tylko były drukarz, no i nie były to starodruki, tylko inne manuskrypty; ale jak prostować plotkarskie informacje, skoro mi pani Basia i tak nie uwierzy? Wzruszyłem ramionami, przełknąłem ostatni kęs śniadania i ruszyłem do siebie; przy sąsiednim stoliku również jadła śniadanie panna Gabriela, ale nawet nie skinęła mi głową, kiedy jej się ukłoniłem. *** W pokoju sięgnąłem do szuflady biurka i wyciągnąłem teczkę. Najpierw zbadałem kopertę. Stempel na znaczkach wskazywał, że wysłano ją z Poznania 12 czerwca, zaś nadawcą była Agata N., plac Wolności 8 - Poznań. Jeśli dobrze znałem Poznań, plac Wolności znajdował się w centrum miasta, a „ósemka” była kilkupiętrową kamienicą niedaleko Hotelu Rzymskiego, z którego okien nieraz spoglądałem na Bibliotekę Raczyńskich, ale to na razie mi nic nie mówiło. ,,Mimo to - myślałem dalej - trzeba będzie odbyć wycieczkę do Poznania, aby przyjrzeć się tej kamienicy” Nim jednak zacząłem czytać ,,Rękopis z Poznania” - jak go ochrzciłem - jeszcze raz rozłożyłem kawałki mapy na biurku: brakowało szóstej, dolnej części, gdzie prawdopodobnie mieściła się legenda. Cóż, strata niepowetowana, ale również mogło to oznaczać co innego: że albo Agata N. zachowała tę część dla siebie, albo jej nie posiadała. Gdy tak wpatrywałem się w mapę, zauważyłem, że naprawdę była upstrzona nie tylko kolorowymi liniami, które mogły oznaczać na przykład drogi, ale również była oznakowana dziwnymi hieroglifami, jak na przykład dwoma rodzajami krzyżyków: prostymi krzyżykami lub krzyżykami tak zwanymi maltańskimi, zaś obok nich figurowały liczby, które mogły oznaczać Bóg wie co. Oprócz tego figurowały na mapie symboliczne znaki drzew w postaci liści czy też igliwia, obok których także podano liczby. Jednym słowem, była to dosyć dziwna mapa, a kiedy ją porównałem z „Samochodowym Atlasem Polski”, ciągłe linie - w przybliżeniu, ale jednak! - pokrywały się z liniami dróg; reszta oznaczeń, na razie, była dla mnie nie do odczytania. Zniechęcony, złożyłem mapę starannie i odłożyłem ją na bok. Wyjąłem rękopis. I zdębiałem: rękopis był skserowany! I, niestety, stanowił fragment większej całości, a zamiast karty tytułowej ujrzałem list: Szanowny Panie Wydawco, Przesyłam Panu kserokopią fragmentu rękopisu, który odnalazłam niedawno w naszych papierach, kiedy wyprowadzałam się do Puszczykowa. Na pewno nie jest to rękopis moich krewnych. Ale jest na tyle fascynujący, że może by go opublikować? Kilkanaście lat temu zmarł mój ojciec - adwokat. I stąd może ów rękopis zawodowego złodzieja? Co zaś do mapy, to proszę bardzo o jej zwrot w całości! Może być cenna. Czy z tego rękopisu uda się skomponować powieść? Proszę o odpowiedź na poste restante Poznań 1. Agata N. - Fiu, fiu! Czyżby kryminalna epopeja? - mruknąłem do siebie. - No, to zabierzmy się do czytania. Kserokopia starannego rękopisu, jakby ten ktoś mógł w szkole uczyć kaligrafii, zaczynała się następująco: ...byłem tym, który 13 lipca 1923 roku ukradł ze skarbca katedralnego w Gnieźnie relikwiarz z głową świętego Wojciecha! Zrobiłem to na zlecenie niejakiego Franca, mojego starego druha w złodziejskim fachu, który miał na tym zarobić mnóstwo dolarów w złocie. Najpierw zadrżałem z wrażenia i emocji: przecież ten relikwiarz z głową pierwszego polskiego świętego był nie do sprzedania ani w Polsce, ani w Europie! Chyba że nabywcą miałby być jakiś milioner w Ameryce! Po drugie: skarby zgromadzone w bazylice prymasowskiej były znane. A ten relikwiarz - najbardziej! Został wykonany ze złota pochodzącego prawdopodobnie z darów Bolesława Krzywoustego, a wykonał go w XV wieku mój krajan - poznański złotnik Jakub Barth. Na moje usprawiedliwienie dodaję, że nie jestem katolikiem, więc nie bardzo mnie obchodzą relikwie katolickich świętych...” Zapukano do drzwi. Odruchowo zamknąłem rękopis i schowałem do biurka. Kiedy powiedziałem „proszę wejść”, w drzwiach pojawiła się rozczochrana głowa Leszka i błysnęły w świetle jego okularki. - Wejdź, wejdź. Coś nowego, Leszku? Ten, jakby zawstydzony, szepnął: - Występuję jako posłaniec, psze pana... - Posłaniec? - zdziwiłem się. - A niby od kogo? - Od pana Batury - odparł tak cichutko, że właściwie nie dosłyszałem, a bardziej domyśliłem się z ruchu jego warg. Patrzyłem na niego prawie bezmyślnie, aż wreszcie, po dłuższej chwili, zapytałem przytomnie: - A ciebie Batura niby kiedy poznał, co? Dzisiaj rano - odparł - kiedy serfowałem po Internecie i podałem hasło: „Batura - sprzedaję”! - Co niby masz do sprzedania?! - zapytałem groźnie. Mały Leszek poczerwieniał, ale rezolutnie odpowiedział: - Pergaminy, rękopisy, mapy, obrazy i tak dalej. - Aha, rozumiem! Podszyłeś się pod właściciela, tak? - Niby tak - odparł skromnie. - Ale podszyłem się pod pana Kalasińskiego, że niby sprzedaję cenną mapę pergaminową... Leszek przycichł, jakby czekał na moją wielką reprymendę. Lecz się nie doczekał, bo nagle ogarnął mnie śmiech. - Ha, ha, ha - śmiałem się. - To znaczy, że ty masz do sprzedania pergaminową mapę, tak? - Owszem. Mamy się spotkać w Strzelnie dzisiaj o osiemnastej przy wejściu do rotundy Świętego Prokopa. - Jak to: mamy się spotkać? - Powiedziałem, znaczy się napisałem na ekranie, że będę z Panem Samochodzikiem. I czy się zgodzi? Do Strzelna tylko dwadzieścia kilometrów, a tam mam ciotkę Różę, więc... Patrzyłem na niego zdumiony i skonsternowany nie wiedząc, czy go zganić, czy... Właśnie: co uczynić? Przecież ja nie handluję ani nie układam się ze złodziejami, do diaska! Zapadło milczenie. Słońce wpadało jaskrawo do pokoju, a na nosie Leszka pokazały się kropelki potu zapewne ze zdenerwowania, ze tak głupio mnie wrobił. - Słuchaj, Leszku - zacząłem mówić spokojnie. - Batura mnie zna i ja nie mogę udawać Kalasińskiego lub ty na przykład jego wnuczka. Więc jak to sobie wyobrażasz? Ależ ja znam bardzo dobrze Kalasińskiego, psze pana. I zaprowadzę pana do niego. On już w domu czeka na pana. To niedaleko... - Dobrze. Idziemy do niego - odparłem po chwili namysłu, bo w głowie zaczął mi świtać pewien plan, który wydawał się na tyle dobry, by pognębić już teraz Baturę. *** Pan Kalasiński, z wąsikami i bródką, niczym szwedzki rajtar z siedemnastowiecznej ryciny, był najmilszym staruszkiem, jakiego ostatnio widziałem: staruszkiem o bystrym umyśle i żwawym usposobieniu. A kiedy zapytany przeze mnie, czy rzeczywiście mu ukradziono jakieś cenne manuskrypty, odparł tylko, wskazując na ekran komputera: - Za zgodą nadkomisarza Goździka, który jest moim wnukiem, oficjalnie podałem, że ukradziono mi to i owo. Ale to nieprawda. Wszyscy jednak wiedzą w Inie, że jakieś cenne druki posiadam. I stąd pomysł, żeby taką szajkę złodziejską nakryć na gorącym uczynku! Pan Kalasiński zachichotał złośliwie. Patrzyłem na niego zdumiony, więc dodał pojednawczo: - Zwłaszcza po tym, jak ukradziono obrazy mecenasa Boczka! - A, rozumiem teraz. No, ale co zrobimy z psikusem Leszka? - zapytałem przytomnie. Tu usłyszałem znowu charakterystyczny chichot pana Zenona: - To Leszek nic objaśnił panu dokładnie? Ot, gamoń albo szelma jesteś! - i tu pogroził Leszkowi palcem. - Ależ wujku, ja, ja... Nie bardzo kojarzyłem ich powiązania rodzinne, więc pan Zenon dokończył: - Owszem, mam komputer, ale Leszek jest niedościgniony w jego użytkowaniu, więc zleciłem mu tę robótkę, a on włączył w to pana, panie Tomaszu, ot co! Znowu się roześmiał złośliwie, a że plan jego częściowo pokrywał się z moim, więc również się roześmiałem, Leszek zaś pokraśniał z zadowolenia. Nagle pan Zenon podszedł do sejfu, otworzył go i podał oryginalną mapkę z „Rękopisu z Poznania”. - Oto oryginał. I przepraszam, że podrobiłem go i oddałem panu Tadeuszowi Chęsemu. Oczywiście, jak sprawa się wyjaśni - oddam właścicielowi oryginał! Ale to cenny dokument, cenny w sensie złodziejskiego szyfru, mimo że na pierwszy rzut oka wydaje się dosyć prosty. Ale nie jest, panie Tomaszu! I pewnie również i pan dał się nabrać na moją podróbkę, co? Pan Zenon podał mi kopertę. Nic nie powiedziałem, tylko wyjąłem z koperty pięć kartek i od razu dało się odczuć, że to nie podróbki, tylko oryginalna mapa wyrysowana na pergaminie. - Da się ustalić wiek pergaminu? - Będzie trudno. Ale za to mapa jest wielce interesująca, nieprawdaż? Nie wnikając w szczegóły, ustaliliśmy plan naszego wypadu do Strzelna na osiemnastą, aby spróbować nie tylko potargować się z Jerzym Batura, ale go pognębić. Nie pozostało więc nic innego, jak udać się wreszcie ku garażom POZKAL-u i wyprowadzić mój wehikuł, bo postanowiłem nim pojechać oficjalnie z panem Zenonem Kalasińskim do Strzelna, aby sfinalizować owo „pognębienie Batury”. Cmokanie pana Zenona nad moim wehikułem trochę wprawiło mnie w zdenerwowanie, jako że nie wygląd świadczy o wartości, ale zachwycony wzrok Leszka zrekompensował mi wszystko z nawiązką. I to takie coś ma jeździć? - zdziwił się pan Zenon, kiedy wsiadaliśmy w trójkę do wehikułu. Jeszcze jak, wujku, jeszcze jak! - szczebiotał rozanielony Leszek, sadowiąc się z tyłu za nami. Ruszyliśmy. Wehikuł rzeczywiście budził uzasadnioną wesołość lub niedowierzanie wśród przechodniów inowrocławskich ulic, ale nie zawracając sobie zbytnio głowy ich uwagami i spojrzeniami, wnet wjechałem na najdłuższą ulicę Inowrocławia - Poznańską, która właściwie jest drogą krajową Nr 25 i prowadzi do granic administracyjnych miasta. Mijając po lewej stronie nowe mury szpitala, a po prawej Zakłady Chemiczne Soda-Mątwy, wnet wyjechaliśmy na prostą w kierunku Strzelna, która biegła po płaskim, kujawskim krajobrazie, a przed Strzelnem przecinała dużą wieś Markowice, znaną już w 1215 roku, zaś od XV wieku słynną z cudownych uzdrowień za pośrednictwem figury Matki Bożej, uznanej przez nuncjusza papieskiego w 1649 roku. Był tu między innymi hetman Jan Sobieski oraz w dzieciństwie Jan Kasprowicz, urodzony w niedalekiej wsi Szymborze... Strzelno jest jedną z najstarszych osad Wielkopolski, jednakże początki miasta sięgają XII stulecia, a jeszcze przed 1145 rokiem komes Janus Wojzłowic darował tę osadę klasztorowi kanoników regularnych w Trzemesznie. Następnie stała się własnością klasztoru norbertanek, założonego tutaj w pierwszej połowie XII stulecia. Z tego czasu pochodzi znany do dzisiaj ponorbertański zespół klasztorny oraz dobudowana później bazylika Świętej Trójcy, gdzie w podziemiach znajdziemy słynną romańską kolumnę z rzeźbionymi postaciami! A drugim zabytkiem - i to słynnym w całej Europie! - jest rotunda Świętego Prokopa, której fundamenty są z nieobrobionych głazów, a mury zbudowano z granitowych ciosów wypełnionych gruzowo-wapiennym jądrem. Ten zespół świątyń, usytuowany trochę na wzgórzu, był naprawdę imponujący. Zatrzymaliśmy się przed ogrodzeniem i pod czujnym okiem świętego Wojciecha stojącego na pomniku przed wejściem, wysiedliśmy z wehikułu. - Wszak jest to również Szlak Świętego Wojciecha - skomentował pan Zenon, pokazując figurę świętego. - Podobny pomnik stoi w Inowrocławiu, na placu koło naszego najstarszego zabytku, czyli kościoła Najświętszej Marii Panny. Gwarząc o fenomenie zabytków i miasteczkach usytuowanych na Szlaku, spostrzegliśmy, jak cicho podjechało volvo, a po chwili wysiadł z niego Jerzy Batura. Był sam. - O, witam Pana Samochodzika, witam - przywitał się grzecznie mój wróg, ale jego szare oczy nadal były czujne i zimne jak lód. - A ten szkrab po co? Popatrzył tak złośliwie na Leszka, że ten odruchowo schował się za pana Zenona, który szybko odparł: - To mój wnuczek. Nudzi się, są wakacje. Batura machnął tylko ręką i zapytał: - Pan Kalasiński we własnej osobie, tak? Potwierdziłem. Batura czujnie obejrzał się wokół, jakby chciał zlustrować teren i od razu przystąpił do sprawy: - Pan ma, zdaje się, oryginalną mapę pergaminową. Czy tak? - Jak najbardziej - odpowiedział pan Zenon trzymając teczuszkę pod prawym ramieniem. - Mógłbym zobaczyć? Pan Zenon odpiął zmyślne klamerki przy swej skórzanej teczce, otworzył i wyjął część mapy delikatnie owiniętą w bibułkę; tę najmniej znaczącą, bo trzecią część z prawej strony. Batura bez słowa wziął kartkę w palce, odwinął z bibułki, potarł brzeg mapki palcami i zaczął się przyglądać podanemu fragmentowi. Milczeliśmy, tylko Leszek wiercił się to za moimi plecami, to za panem Zenonem, niby to denerwując się i udając zalęknionego dzieciaka. - A reszta? - burknął po chwili Batura. - Bo chyba ma pan resztę, co? - Jest pięć części, proszę pana. Pięć oryginalnych pergaminów, ale proszę wybaczyć, że panu ich do ręki nie dam. - Co, boi się pan, że je ukradnę? - odrzekł ze złością Batura. - Wszak mamy tutaj Pana Samochodzika, jako świadka, no nie? - Mapa jest mapą i coś na pewno oznacza - odpowiedział grzecznie pan Zenon. - Chyba że kupuje pan tylko pergaminy. Jerzy Batura zaśmiał się ponuro. - Pergamin? I owszem. Ale w Internecie była mowa o mapie z jakiegoś rękopisu... Tu żachnął się, lekko skonfundował; chyba za dużo powiedział. Uśmiechnąłem się leciutko pod nosem, ale nadal nie zabierałem głosu, jakbym był tylko widzem; wszak każdy może przecież sprzedawać wszystko co chce, jeżeli jest to jego własnością. A plan polegał na tym, że jest to własność pana Zenona. Pan Kalasiński zerknął na mnie, potem podszedł do samochodu Batury, rozłożył na dachu płócienną serwetę i dokładnie poukładał pięć części mapy i rzekł: - Proszę się zatem przyjrzeć, proszę pana. Ja tu kota w worku nie sprzedaję! - Tak, oczywiście - znowu burknął Jerzy Batura i łapczywie zaczął chłonąć oczami przedstawiony pergamin. Zbyt łapczywie, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół! A było co zapamiętywać, tym bardziej że mapa była niebywale upstrzona różnego rodzaju znakami kartograficznymi. Kiedy Batura wyprostował się, pan Zenon starannie złożył mapę, związał w płócienną serwetę i schował do teczki, którą zamknął na zmyślne dwie klamerki. Odwrócił się do nas, uśmiechnął do Leszka, który krążył wokół samochodu Batury, jakby był nim naprawdę zachwycony, a potem rzekł do naburmuszonego właściciela volvo: - Reflektuje pan na tę mapę czy nasze spotkanie było niepotrzebne? Batura nie odpowiedział od razu. Chwilę coś ważył w myślach, aż rzekł: - Zastanowię się jeszcze, tym bardziej że nie ma całości, rozumie pan? Muszę się zastanowić. No i za drogo pan wycenia te pergaminowe karteluszki. Za drogo! Będę z panem w kontakcie. Wtedy wtrącił się Leszek: - Wuju, to może wstąpimy do ciotki, co? Pan Zenon uśmiechnął się, poklepał Leszka po plecach i odpowiedział: - Oczywiście, wstąpimy, ale tylko najpierw z panem Batura wymienimy numery telefonów, dobrze? Numery telefoniczne zostały wymienione, więc podaliśmy sobie ręce na pożegnanie i Jerzy Batura wsiadł do swego volvo, a my do wehikułu. Zerknąłem najpierw na numer telefonu Batury, który - a jakże! - zaczynał się w znany mi sposób: 0501055... Tak, teraz byłem już całkowicie pewny, ze to ludzie Batury zrewidowali mój pokój w „Modrzewiu” i że na pewno maczała w tym palce również panna Gabriela Wścibska. Nie mogłem jednak uwierzyć w jej matactwa przeciwko mnie. No, właśnie! Gdzie podziewała się panna Gabriela, gdy ja przebywałem w Strzelnie? Czyżby znowu wścibiła swój nos do mojego pokoju i mogła bezkarnie przejrzeć „Rękopis z Poznania” wraz z mapkami, chociaż podrobionymi? Tknięty złym przeczuciem ruszyłem szybko do Ina mówiąc, że czeka tam na mnie moja siostrzenica, więc nie możemy dłużej przebywać w Strzelnie. W drodze ustaliliśmy z panem Zenonem, że w swoim sejfie zachowa moją odbitkę map, a ja przez noc przestudiuję oryginały i jutro mu je oddam. W „Modrzewiu” zamieniliśmy się mapami z panem Zenonem. Lecz wcześniej dokładnie przyjrzałem się szufladzie biurka, gdzie leżała koperta i część skserowanego rękopisu: niestety, znowu ktoś się tutaj włamał i wszystko dokładnie przestudiował. Nic jednak nie mówiąc panu Zenonowi oddałem mu odbitki, a oryginał zabrałem ze sobą i odwiozłem pana Kalasińskiego do jego domu. - To będzie długa i intrygująca noc, panie Tomaszu - rzekł na pożegnanie pan Zenon, były mistrz drukarstwa. - Oj, tak, panie Zenonie - przyznałem i mrugnąłem do Leszka, a ten tylko potrząsnął wiechą swych włosów i też dodał: - Tak, wuju. To będzie intrygująca noc z Panem Samochodzikiem! - Jak to? Z Panem Samochodzikiem? - zdziwił się staruszek. Tu Leszek wykazał zdumiewający refleks: - Ja mówię o panu Tomaszu, że w „Modrzewiu” odbywać się będzie „zielona noc” dla kuracjuszy, a w tym dla Pana Samochodzika... - A, rozumiem - odparł wesoło pan Zenon. Jednakże dla mnie i Leszka miała to być całkiem inna „zielona noc”, kiedy to kuracjusze płatają sobie różne figle na pożegnanie. Inna, postanowiliśmy bowiem z Leszkiem ruszyć naprzeciw przygodzie! Nim jednak to nastąpiło, zjadłem - a jakże! - pożegnalną, wystawną kolację, zatańczyłem na pożegnalnym wieczorku nie tylko z panią Basia, ale także z panną Gabrielą - i to kilka razy! - jak również z innymi paniami. Potem zmyłem się „po angielsku” - bez pożegnania - do swej „dwunastki” i przebierając się powoli w sportowe ubranie, przyglądałem się szóstej kwaterze Drzwi Gnieźnieńskich, gdzie w spiżu przedstawiono „Uzdrowienie opętanego”. Legenda o uzdrowieniu opętanego przez Wojciecha Adalberta łączy się z jego wyborem na biskupa praskiego, kiedy to w dniu ingresu pewien człowiek, opętany przez złego ducha, miał wykrzykiwać: - Ja bardziej lękam się tego, który ma zasiąść na tym tronie; gdziekolwiek go widzę lub słyszę, nie śmiem pozostać na miejscu! Egzorcyzmy innych kapłanów nie mogły temu zapobiec. Dopiero biskup Wojciech swoją wiarą i sakralną mocą zdołał uzdrowić opętanego. Dlatego Wojciech występuje w stroju pontyfikalnym, a zły duch wydobywa się z ust opętanego człowieka... Zbliżała się dwudziesta trzecia: czas na przygodę! ROZDZIAŁ SIÓDMY CZAS NA PRZYGODĘ • NOCNI TROPICIELE • DZIAŁANIE CHLOROFORMU • WŁAMANIE DO PANA KALASIŃSKIEGO • KRADZIEŻ MAPY • NIEOCZEKIWANY TELEFON • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • WIDZENIE ŚWIĘTEGO WOJCIECHA Sobotnia noc kończącego się czerwca była ciepła, rozgwieżdżona, pełna spacerowiczów i zakochanych włóczących się po rozległym Parku Solankowym, przez który musieliśmy przejść z Leszkiem, aby udać się w okolice domku pana Kalasińskiego przy ulicy Sienkiewicza. Wreszcie drzewa się przerzedziły i rozbłysły pośród liści pierwsze latarnie uliczne, a otwarte okna domków willowych smużyły zjadliwym światłem ekranów telewizyjnych. Dochodziła północ, kiedy wreszcie znikliśmy w prześwicie między dwoma ogródkami i przeszliśmy na tyły domów, a Leszek prowadził mnie pewnie dość niewidoczną ścieżyną, wydeptaną zapewne przez takich jak on tropicieli po cudzych ogrodach. Nagle Leszek stanął i szepnął mi do ucha, kiedy się nieco nad nim nachyliłem: - Niech pan poczeka tutaj, a ja sprawdzę okolicę domku wuja, dobrze? O, ten drugi, obok. Przytaknąłem. Oczy dawno już przyzwyczaiły się do ciemności, więc cicho wsunąłem się w krzewy bzu i przykucnąłem, mając na widoku miejsce, gdzie zniknął mały tropiciel. Niestety, komary zaczęły bzykać koło uszu, więc wyciągnąłem z kamizelki kominiarkę i naciągnąłem ją na głowę i twarz, z której tylko wyzierały oczy. Było trochę niewygodnie, ale chroniło to twarz przed tymi złośliwymi krwiopijcami. Znieruchomiałem, ale w prawej ręce trzymałem zgaszoną latarkę. Mijały sekundy, potem minuty i nic: cisza zupełna, a ja nadal czekałem na Leszka. Zacząłem się powoli niecierpliwić; zbyt długo go nie było, a kiedy zerknąłem na zegarek i uświadomiłem sobie, że minęło już pół godziny, mruknąłem do siebie: - Do licha! Coś tu jednak nie gra! Wstałem, rozruszałem ścierpłe nogi i powoli ruszyłem ku sąsiedniej posesji w cieniu gęstych bzów, jakie tu rosły. Pod stopami czułem ścieżkę zarośniętą trawą czy też zielskiem, czasami żwir, ale ciągle nie zapalałem latarki, tylko jak najciszej, pochylony, skradałem się nadal, aż stanąłem na posesji pana Zenona. Wtedy usłyszałem jakieś kwilenie pośrodku gazonu kwietnego, a następnie ktoś zaczął się z niego gramolić... Był to półprzytomny Leszek. - Leszek, słyszysz mnie? Nic ci nie jest? - krzyczałem do niego, podniósłszy go i otrzepawszy z ziemi i badyli. Na wpół przytomny wlepił we mnie oczy i dopiero zrozumiałem, że gdzieś zapodziały mu się jego okularki, ale nie zważając na to, nadal próbowałem go doprowadzić do pełnej przytomności. Po chwili zaczął juz normalnie relacjonować swoją przygodę: - Gdy się podkradłem do domku wuja, ktoś mnie podszedł z tyłu i zacisnął usta! Myślałem, że to pan chciał mi zrobić psikusa, ale gdy ten ktoś przyłożył mi jakąś śmierdzącą szmatę do nosa, zrozumiałem, że mnie, Leszka Bystrego, podeszli! I nawet nie wiem, jak się znalazłem w tych krzakach. Parsknąłem śmiechem, że tylko na tym się przygoda Leszka skończyła, ale Leszek nadal się wściekał i dąsał, aż wreszcie się zreflektował i dodał mądrze: - A wuja?! Co z wujem?! Oświetlając więc latarką ogródek, wpadliśmy do bocznych drzwi wejściowych, które były zamknięte. Obiegliśmy zatem domek wokół, lecz również i okna były pozamykane, bo tak wszak uzgodniliśmy z panem Kalasińskim. Już zacząłem mieć nadzieję, że nikt się jednak nie włamał do pana Zenona, gdy Leszek wrzasnął niespodziewanie: - Piwnica! Okno do piwnicy, psze pana! Tak. Okno do piwnicy od strony ogródka było otwarte, a elegancko wykrojone w szybie kółko niezbicie świadczyło, że tędy ktoś wszedł do piwnicy! Świecąc sobie latarką pod nogi, najpierw Leszek, a później ja również bez problemów wturlaliśmy się do piwnicznego pomieszczenia, gdzie kiedyś trzymało się zapewne węgiel na opał. Teraz piwnica była zamieniona na bibliotekę, bo wokół stały regały z książkami. Leszek bezzwłocznie poprowadził mnie dalej i po schodach weszliśmy do przedpokoju, a potem do dużego pokoju pana Zenona, który powoli gramolił się z kanapy. Także jego potraktowano chloroformem. Rozejrzałem się i zauważyłem, że sejf, który mieścił się jakby w komodzie, był otwarty! Leszek tymczasem przyniósł szklankę wody, którą jego wujek wypił bez słowa i zaraz prychnął: - Fuj, ale świństwem mnie potraktowano! Fuj! Uśmiechnęliśmy się, a Leszek zaproponował: - Może jednak wezwę pogotowie? W tym wieku to niebezpieczne... - Ani mi się waż! - wrzasnął na niego pan Zenon. - Zwykły chloroform mi nie zaszkodzi, a był to na pewno chloroform! No i co: ukradli? Ukradli tę moją podróbkę? - Ukradli, wuju, ukradli! - odparował żywo Leszek. Pan Kalasiński zachichotał: - A to mieli frajdę, co? - znowu zachichotał. - Ba, na pewno by się długo z moim sejfem trudzili, ale go nie do końca zamknąłem po prostu... No i ukradli podmienioną podróbkę, a nie mapę! Bo tę pańską, panie Tomaszu, również „pouzupełniałem” na komputerze, jak tylko mogłem. - Poważnie? - zdziwiłem się. Pan Zenon dumnie spojrzał na mnie. - Oczywiście! Kopia była dla pana, a nie dla złodziei. Co pan myśli, że nie należy ich również oszukać?! Popatrzyłem na pana Zenona z podziwem: zabawa w kotka i myszkę przybrała rozmiary iście krotochwilne! Pan Zenon kontynuował: - Ale i tak mnie podeszli, ci włamywacze czy też włamywacz! Bo ciągle myślałem, że będzie próbował wejść drzwiami, a ten wszedł przez piwnicę! - Odciski palców może zostawił? - zapytałem mimochodem.. Jednak pan Zenon trochę się skrzywił, ale rzekł raźnie: - Na pewno był w rękawiczkach. A wy, wdzierając się jego śladem przez piwnicę, również to i owo zadeptaliście! No, ale mam jednak jego obraz, a jakże! Rozdziawiliśmy gęby ze zdziwienia. - Po prostu mój wnuk, nadkomisarz Goździk, przed tygodniem zainstalował mi w domu kamerę, więc mam go jak na widelcu. I was również, jak się włamujecie do mego domu! - zachichotał. Zawtórowaliśmy mu, ale wciąż nie mogłem jednak wyjść z podziwu, że włamywacz tak prędko uwinął się z robotą. A kiedy o tym powiedziałem gospodarzowi - już przy gorącej, zielonej herbacie, którą zacząłem uwielbiać od jakiegoś czasu - pan Kalasiński odparł: - Myślę, że za późno przyszliście. On tu był przed wami, a do Leszka podszedł już po wyjściu z piwnicy, gdzie, niestety, nie mam podłączonej kamery. Ale na pewno to był fachowiec co się zowie, jeżeli tak można powiedzieć o złodzieju, nieprawdaż? Przytaknąłem, a Leszek szybko dodał: - Jednak ten złodziej został wystrychnięty na dudka! - O, tak! I to dzięki przewidywaniom Pana Samochodzika! - poparł go gospodarz. - Oraz pańskiej przenikliwości! Ale nadal nie wiemy, na czyje zlecenie działał złodziej. Tutaj bezceremonialnie przerwał mi Leszek: - Oczywiście, ze na zlecenie Batury! Jakżeby inaczej! Jak go dzisiaj, to znaczy wczoraj, zobaczyłem w Strzelnie, to się trochę przeraziłem... - To rzeczywiście groźny handlarz dziełami sztuki - stwierdziłem. - Który sprzedaje wszystko co się da za granicę, prawda? - wtrącił pan Zenon. - Lub wysyła włamywaczy! Nie zaprzeczyłem, ale również na obronę Batury nic pozytywnego nie miałem. Tym bardziej ze owa mapa tak spodobała się Jerzemu, iż nie mógł oderwać od niej oczu. Tak, ta mapa, którą wczoraj pan Kalasiński przedstawił Baturze, to nie tylko kreski i znaczki kartograficzne na pergaminie, ale na pewno ma znaczenie o wiele większe: jest nierozłącznie przypisana do „Rękopisu z Poznania”. Podzieliłem się głośno mymi myślami z siedzącymi obok, a pan Zenon uzupełnił: - Niech pan dobrze zlustruje ten pergamin, skoro nie ma pełnego „Rękopisu z Poznania”. Może mieć tajemne znaki niewidoczne na pierwszy rzut oka! Po to często rysuje się na pergaminie, by coś ukryć, a nie pokazać rzeczywistość! - Właśnie o tym myślałem - zgodziłem się. - Lecz to trochę po trwa, a dziś koniec turnusu w „Modrzewiu”, w południe zaś wyprowadzam się z niego i razem z Leszkiem i moją siostrzenicą wyruszamy na Szlak Piastowski. - Zatem do domu! Leszku, do domu! - poparł mnie gospodarz, a jego bródka i wąsiki rzeczywiście przypominały starą rycinę szwedzkiego rajtara. Nim jednaj wyszliśmy z Leszkiem z domku pana Zenona, nagle zaterkotał mój telefon komórkowy, który automatycznie wsunąłem do kamizelki, wychodząc na nocną wyprawę z „Modrzewia”. Byłem równie zdziwiony i zdumiony, co pozostali. Na ekranie komórki ukazał się numer telefonującej do mnie osoby, czyli 0501055... Włączyłem przycisk i wybąkałem: - Halo? Cisza: lekkie sapanie, a potem głos, którego nie rozpoznałem. Ale nie był to głos Jerzego Batury, a raczej zniekształcony głos kobiecy: - Nie czas na radość, Samochodziku! Nie czas... Zgadzam się - odparłem i wyłączyłem komórkę. - Kto do pana dzwonił? - padły pytania, ale wzruszyłem tylko ramionami. - Nie wiem. Głos był zniekształcony. Ruszamy do domu, Leszku. *** W „Modrzewiu” znalazłem się koło drugiej w nocy, a portierka tylko się uśmiechnęła znacząco, wpuszczając mnie do środka, więc już nie zapytałem, czy pod „czternastką” śpi panna Gabriela, bo jednak byłem pewny, że jej tam nie było. Więc mówiąc tylko „dobranoc”, pomyślałem, że jednak była to udana „zielona noc” kuracjusza, jakim byłem przez 21 dni w Inowrocławiu. Niestety, byłem zmęczony, więc tylko zerknąłem do otwartego albumu „Drzwi Gnieźnieńskie”, gdzie w siódmej kwaterze pokazano „Widzenie świętego Wojciecha”. Nad leżącą - a może śpiącą? - postacią świętego nachyla się sam Jezus Chrystus i wskazuje palcem na Wojciecha; jakby chciał powiedzieć: on jest moim wybrańcem, który będzie głosić słowo Boże przez całe swe bogobojne i świątobliwe życie, aż po męczeńską śmierć, jako pasterz i biskup nowo wybrany. O czym świadczy zarys bazyliki, jaką umieszczono w prawej części kwatery... O tym pisze również święty Brunon z Kwerfurtu w „Żywocie II”, gdzie zamieścił uwagę o zgodności słów i czynów świętego Wojciecha: „Dobrze żył, dobrze nauczał; tego, co usty głosił, nigdy nie zaprzeczył!”. Zaś w innym miejscu czytamy: „Łatwo jest nosić pastorał, lecz trudno zdać sprawę, gdy na sąd przyjdzie Sędzia żywych i umarłych, aby ich powołać do życia lub skazać na ogień wieczny”. Świtało i wtedy zasnąłem. ROZDZIAŁ ÓSMY NAD JEZIOREM PAKOSKIM • INAUGURACYJNA KOLACJA • DZIWNE OZNAKOWANIA NA MAPIE • CZY ISTNIAŁ TU ZAKON JOANNITÓW? • POKRZYWY I LASUJĄCE WAPNO • JEZIORO CZY RZEKA NOTEĆ • NOCNE MARKI WODNE • W SPICHLERZU • KTO ZAKNEBLOWAŁ I ZWIĄZAŁ LESZKA I ZOŚKĘ? • ZNAK KRZYŻA MALTAŃSKIEGO • ZRABOWANA SKRYTKA • JEDEN DENAR • POWRÓT • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • WOJCIECH U KSIĘCIA CZESKIEGO BOLESŁAWA II W SPRAWIE NIEWOLNYCH Rozbiliśmy namioty na wschodnim brzegu Jeziora Pakoskiego, w pobliżu olbrzymiej tamy zamykającej północną część jeziora przed Pakością, a w cieniu brzozowego zagajnika ustawiłem swój wehikuł, który na czas eskapady miał być moim domem. Oczywiście zgodę na obozowisko otrzymaliśmy od właściciela pobliskiego gospodarstwa, gdzie od razu kupiliśmy dwa litry mleka i kopę jajek. Jednoosobowe namioty miały być dla Zośki, mojej siostrzenicy, oraz dla Leszka, którego rozanielona twarzyczka jaśniała spod rozczochranych acz krótko przystrzyżonych włosów, a błyszczące okularki przydawały mu kpiarskiego wyglądu. I trzeba przyznać, że chrzest bojowy w stawianiu namiotu zdał na piątkę, nawet wyprzedzając moją kapryśną siostrzenicę. Wszak moja siostrzenica była już studentką Uniwersytetu Łódzkiego, ale Leszka polubiła niczym swego brata Jacka. - Które z was przygotowuje kolację? - zapytałem, kiedy stanęli przede mną, aby mi zameldować o postawieniu namiotów. Słońce wprawdzie stało jeszcze wysoko nad zachodnim brzegiem jeziora i na wodzie płonęła ogromna wstęga migotliwego światła, jednak na wszelki wypadek trzeba było pomyśleć o posiłku, jako że wieczorem planowaliśmy wypad moim staroświeckim kajakiem do Jankowa i Pakości. Leszek, na samo słowo kolacja, od razu się oblizał, więc uznałem, że będzie to on, skoro dobrze zna się na obozowiskowym życiu. Zośka jednak trochę się skrzywiła, że ona będzie musiała potem pozmywać naczynia. - Stryjek to tak zawsze - burknęła cichutko. - Co znaczy „tak zawsze”? - zapytałem i pokazując na prowizorycznie oprawiony „Regulamin uczestników Szlaku Świętego Wojciecha” dodałem: - Mościa panno, regulamin został przez ciebie ocyrografowa ny, czyli uroczyście podpisany, także i przez Leszka, a tam w punkcie drugim napisano: „Będziesz słuchał zawsze we wszystkim rozkazów szefa”, ot co! Cyrograf to święta rzecz! - Tak jest, szefie! Z przepastnego wehikułu wydałem prowiant w postaci oleju, jajek, masła, suchej kiełbasy, chleba i herbaty oraz niezbędników, a sam zająłem się studiowaniem piątej części mapy, gdzie prowizorycznie zaznaczono następujące miejscowości: Inowrocław, Pakość, Mogilno, Strzelno i Trzemeszno, natomiast resztę map umieściłem przezornie w zmyślnym schowku w wehikule. Oględziny tej części mapy tak mnie zajęły, że nawet nie usłyszałem zaproszenia na kolację, dopiero głos Leszka uświadomił mi, że jestem również głodny, bo obiadu prawie nie tknąłem, zajęty pożegnaniem trzytygodniowych luksusów sanatoryjnych oraz upychaniem plecaków w wehikule. - Panie szefie, panie szefie! Kolacja. - Świetnie, Leszku - odparłem i raźno usiadłem na kocu, gdzie na papierowych serwetach stała patelnia jajecznicy z kiełbasą, pajdy chleba, osełka masła, a w termosie parzyła się herbata. Słońce nadal błyszczało świetlistą wstęgą nad jeziorem, a było tak ciepło, że nawet komary gdzieś się schowały, a skoszona łąka pachniała trawą i ziołami: miętą i koniczyną. - Uff - powiedziałem - nareszcie pachnie przygodą, a nie tylko plotkami pani Basi. I zajadając wraz z pozostałymi, opowiedziałem im o plotkarskich przekłamaniach poczciwej pani, która jak tylko wyruszała do miasta, zawsze przynosiła niesamowite wiadomości, nie zawsze pokrywające się z prawdą. W czasie tej inauguracyjnej kolacji na naszym szlaku wnet przypałętał się pies gospodarzy, którego nazywali Brysiem. Był to niezwykle nierasowy kundel, ale grzeczny i bystry, więc również otrzymał swoją porcję jajecznicy z chlebem. Zjadł ją z dostojnością i pomachał nam w podziękowaniu całkiem pokaźnym ogonem o długich włosach. Tak zaczęła się nasza kilkudniowa przygoda, a Zośka miała ją udokumentować pracą seminaryjną: „Szlak Świętego Wojciecha - przeszłość i teraźniejszość”. W tym celu zabrała swego nikona, jak również pokaźny notes. Po kolacji dwoje młodych zabrało się do zmywania, a ja wyciągnąłem składany, gumowany kajak i jąłem go składać, co zajęło mi sporo czasu, ale kajak wyglądał naprawdę zmyślnie i mógł, w razie czego, nawet utrzymać cztery osoby. Wreszcie ukończyłem go składać i - o dziwo! - nawet nie pomyślałem o zapaleniu papierosa, co zapewne było skutkiem leczniczym inowrocławskiej solanki. Nadal było cicho, a słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy znowu ruszyły wagoniki kolejki linowej, która kilkaset metrów od nas przechodziła przez jezioro, wioząc wapń z Piechcina do niedalekiej fabryki sody w Janikowie. Zośka i Leszek byli zachwyceni oglądanym krajobrazem. Nim jednak zwodowałem mój kuriozalny kajak zwany „Żeberko” na wody długiego i dość wąskiego w tym miejscu jeziora, najpierw zwołałem naradę. - Dzisiaj płyniemy do Pakości, ale najpierw przedostaniemy się na drugi brzeg, gdzieś w okolice tamtej widocznej wsi, jako przygodni turyści. - Dlaczego? - zaoponowała Zośka. - Właśnie: dlaczego? - poparł ją Leszek. - Uważam, że trzeba wyjaśnić, co oznaczają te symbole, jakie za znaczono na mapie. Proszę zobaczyć! I pokazałem im, że po zachodniej stronie jeziora, na wysokości widocznych zabudowań, umieszczono cztery oznaczenia: literę „J”, znak budowli, liczbę 21 oraz znak krzyża maltańskiego. - A to, proszę was, może co oznaczać? - zapytałem, gdy z wypiekami na twarzach Leszek i Zośka przyglądali się mapce. - O, na przykład duże „J”. - To, psze pana - zaczął Leszek - może oznaczać nazwę miejscowości, a tę nazwę znam. Jest to wieś Jankowo! Właściwie dawny PGR... - Świetnie! Masz rację, jeżeli ta wieś tak się nazywa - przytaknąłem. - A dalej? - Ten prostokącik przykryty wywiniętymi do góry daszkami wygląda mi na coś ozdobnego. Tak, panie Tomaszu? - Bardzo sprytnie. Też tak myślę. Ale co to może być? - Prawdopodobnie może oznaczać również ozdobną budowlę - wtrąciła się Zośka. - Na przykład pałac czy dworek - dokończyła triumfalnie. - Właśnie. A czy w Jankowie był jakiś dworek czy pałac? - zapytałem Leszka. - Wszak stąd pochodzisz, więc może o tym słyszałeś? - Jak mi mówiła mama, to po wojnie stał tutaj fajny pałac, ale czy jeszcze stoi, nie wiem. - Zatem trzeba to ustalić. Popłyniemy na zwiady najpierw do Jankowa, a później do Pakości. - Lecz co mają oznaczać liczby i znak krzyżyka? - zapytał Leszek, ale zaraz się zreflektował i zaczął objaśniać: - Na pewno liczby oznaczają jakieś odległości, nieprawdaż? Na to dodała Zośka: - Metry, cale, łokcie, kroki, kilometry czy mile? - W tym szkopuł - dorzuciłem. - A krzyżyk? - zapytał Leszek. - Czyżby to oznaczenie kościoła lub kaplicy? Tu Zośka wtrąciła się zdecydowanie: - Nie! Ni mniej, ni więcej, ale to oznaczenie jest krzyżem, tyle że maltańskim! A krzyż maltański nosili na płaszczach joannici - zakon rycerski powstały podczas wypraw krzyżowych w drugiej połowie XI wieku, a zatwierdzony przez papieża Paschalisa II w 1113 roku... Leszek tylko rozdziawił gębę na tak uczony wywód Zośki, że omal nie wpadła mu do ust zbłąkana mucha. Zośka dumnie zakończyła: - Zakon joannitów tworzyli rycerze i bracia romańscy z Prowansji, Francji, Włoch i Hiszpanii. Ich celem była najpierw walka zbrojna z nie wiernymi, a także prowadzenie szpitali i hospicjów dla pielgrzymów przy bywających do Ziemi Świętej... - Wiem, wiem - gwałtownie wtrącił się Leszek - widziałem niedawno w telewizji, jak ludzie ubrani w białe płaszcze, na których czerwieniły się krzyże zwane maltańskimi, zbierali datki na szpitale! - Leszku, nie przerywa się mówiącemu! - zgromiła go Zośka. - Przepraszam cię, Mądra - zaczerwienił się Leszek. - Przeprosiny przyjęte - odpowiedziała Zośka przezwana Mądrą i klepnęła go ostro w plecy. - Oj, bractwo, żadnych fanaberii, dobrze? Zgodnie z regulaminem. - Tak, tak, szefie! - zreflektowało się „bractwo”. - Okey. Więc co z joannitami? - zapytałem. - Zosia ma głos. - Tyle mianowicie, że najpierw siedzibę władz mieli w Jerozolimie, od 1310 roku na wyspie Rodos, a dwieście lat później na Malcie i stąd nazwy: kawalerowie maltańscy oraz krzyż maltański. - Mamy zatem już pewne wyjaśnienie co do krzyża. Czyżby więc ta wieś była we władaniu zakonu maltańskiego? - zastanowiłem się głośno. - Wiemy, że ów zakon zainstalował się w średniowieczu również w Wielkopolsce i wszędzie prowadził szpitale i hospicja oraz był znany ze zbierania datków na te cele, jak również na walkę z niewiernymi. - Zgadza się, stryjku - zawtórowała Zośka. - A dzisiaj jest również zgromadzeniem osób świeckich, ale podlegającym Watykanowi, gdzie mieszczą się też jego władze. Jeśli był to zakon rycerski, ale również świecki, więc może dawny właściciel Jankowa był kawalerem maltańskim? - Zośka była kontenta z własnego wniosku, a Leszek zapatrzył się na nią z uwielbieniem dla jej przenikliwości i rozumu. - Płyniemy i zbadamy, co i jak - zdecydowałem. Przykazałam Brysiowi, aby pilnował naszego dobytku i obozowiska, założyliśmy kapoki i wreszcie wsiedliśmy do kajaka zwanego „Żeberko”, był bowiem obciągnięty nieprzemakalnym płótnem, a w środku miał tylko ożebrowanie aluminiowe i dwie ławeczki do siedzenia. Leszek przykucnął na przedzie, następnie usiadła Zośka, a ja z tyłu i chwyciwszy krótkie wiosła zaczęliśmy płynąć na drugi brzeg. Początkowo nie mogliśmy utrzymać równomiernego rytmu, ale niebawem już nie „zataczając” się zbytnio po wodzie, dotarliśmy na lewy brzeg Jeziora Pakoskiego. Wysiedliśmy i wciągnęliśmy kajak na brzeg; słońce właśnie zachodziło, tylko za nami świeciły się jeszcze fabryczne budynki. Jankowo miało zwartą zabudowę ogromnego gospodarstwa, ale pałac, opuszczony i zniszczony, stał za ogrodzeniem z siatki drucianej, a na niej powieszono tabliczki: „Teren prywatny, wstęp wzbroniony”. Gdzieś słychać było szczekanie psów, ale nikogo nie spotkaliśmy od strony jeziora; byliśmy tylko we troje i gapiliśmy się na ruinę, którą ktoś chciał odbudować, usytuowanie tego pałacu było bowiem rzeczywiście znakomite; prawie z bezpośrednim dostępem do jeziora. Leszek pierwszy zaproponował: - Wślizgnę się za płot i popatrzę. - Uważaj na psy i stróża, jeżeli taki tutaj jest - przestrzegłem go. - Właśnie. Może go będę ochraniać - dodała Zośka i pokazała mi maleńki aerozol z pieprzem. I nawet nie uzyskawszy mojej zgody, podpełzła za Leszkiem pod drucianą siatką i wnet znaleźli się na zakazanym terenie, znikając w gąszczu traw opuszczonego i zarośniętego, ogromnego parku. Cisza dzwoniła w uszach, więc spojrzałem na jezioro, gdzie na wzniesieniu za wodą wciąż jaśniały w słońcu dwa kominy i pokaźne mury fabryczne janikowskiej sodowni. Czekałem zamyślony ponad pół godziny, gdy niespodziewanie najpierw pojawił się Leszek, a za nim skradająca się Zośka; Leszek burczał pod nosem, że „tylko pokrzywy, pokrzywy i wapno”! Zośka dołączyła do niego i zrelacjonowała dokładniej: - W odległości dwudziestu dużych kroków od prawego, dolnego rogu pałacu, jest wykopany ogromny dół szeroki na cztery metry i długi na pięć - sześć metrów, a w nim lasuje się wapno. Po prostu dół wapna gaszonego i nic więcej! - No i wokół ogromne pokrzywy i jakieś twarde zielska - dokończył Leszek i podrapał się po gołych łydkach. - No to mamy pierwszy niewypał - skonstatowałem. - Albo oznakowania mapy dotyczą czego innego - dodała złośliwie Zośka. Wszystko możliwe - przytaknąłem. - Wszak może ona przedstawiać, jak mi się wydaje, albo rzeczywistość końca XIX, albo lat dwudziestych XX wieku. A to szmat czasu i wszystko mogło ulec zmianom. Sądzę również, że nie oznaczono na niej linii kolejowych, tak przecież ważnych, ot co! - Nie wszyscy lubią kolej. Wolę samochody - dodał Leszek. - Ba, wówczas samochodów również nie było wiele. Więc na pewno nie jest to mapa samochodowo-kolejowa - zaoponowałem. - Może dotyczy tylko ukrytych skarbów? - rzekł Leszek i oczka w okularkach błysnęły mu żywo. - Skarbów joannitów - dodała Zośka - lub ich sympatyków! - A na razie znaleźliście dół z lasującym się wapnem - dokończyłem, bo nie wierzyłem w żadne skarby joannitów na polskiej ziemi. - Wsiadamy i płyniemy do Pakości. To tylko kilka kilometrów... - Ale ja teraz wiosłuję - rzekł Leszek i wyprężył chudziutkie bicepsy komputerowca. - Zośka popatrzyła na wypielęgnowane dłonie studentki i prychnęła z ulgą: - W porządku. Daj piątkę! Przybili na zgodę i znowu wypłynęliśmy na jezioro, trzymając się bliżej zachodniego brzegu, gdzie w przesmykach zarośniętego wikliną brzegu czatowali na swoją zdobycz wędkarze. Płynęliśmy zatem bez rozmów, tylko czasami pluskały nasze wiosła, a Leszek całkiem dobrze śmigał nimi, jakby był zawodowym kajakarzem. Ciemniało coraz bardziej, a nad Pakością zapalały się pierwsze latarnie i widać było już opuszczone budowle nadbrzeżne dawnej roszarni, kiedy przenieśliśmy kajak przez tamę i popłynęliśmy przez zarośnięty wokół sitowiem nurt rzeki Noteć, jakim w gruncie rzeczy było długie, rynnowe Jezioro Pakoskie. Płynęliśmy niczym nocne Marki wodne. Wreszcie zatrzymaliśmy się w cieniu wikliny, gdzie ktoś zbudował małą kładkę dla wygody wędkarzy, aby ponownie zastanowić się nad naszą wyprawą. Oświetliłem latarką mapkę i wyjaśniłem: - Tuż za mostem kiedyś była na pewno spora zatoczka, a właściwie przystań dla rzecznych barek. Do dzisiaj wszystko jednak zarosło trzciną i tatarakiem, że tylko ptactwo ma dobre miejsce na gniazdowanie... Odetchnąłem i nadal wyjaśniłem: - Kiedy byłem tutaj z panną Gabrielą, zauważyłem tylko jeden stary i opuszczony spichlerz, który również jest zaznaczony na mapie, widzicie? O, tak - Leszek potakiwał ochoczo - coś jak kwadracik z żurawiem, czy tak? - Właśnie. I ten stary budynek musimy spenetrować po ciemku, żeby nie narazić się nikomu postronnemu. To po pierwsze. A po drugie: aby wreszcie skonfrontować mapę z rzeczywistością. Jak myślicie? - Tak jest, szefie - przytaknęło bractwo bez zająknięcia. - Pamiętajmy również - kontynuowałem - że Batura, kiedy oglądał tę mapę, którą chciał kupić, bardzo bystro przyglądał się tej części. A to także może oznaczać, że na mapie oznaczono jakieś kryjówki czy... - ...skarby - podszepnął Leszek. - Lub coś w tym rodzaju - dokończyłem. Zaległa cisza. Po chwili zacząłem objaśniać naszą strategię. - Zatem wy pójdziecie ulicą w kierunku osiedla Rybitwy i będziecie udawać nocnych turystów. Ja popłynę dalej aż za most i wysiądę tuż przed parkiem, aby przy płocie podejść jak najbliżej budynku od strony zarośniętej zatoczki, wejść do środka i dokładnie go spenetrować, spichlerz jest bowiem oznakowany właśnie krzyżem maltańskim. - A my tylko mamy udawać turystów? - żachnął się Leszek. - Macie mnie osłaniać, żeby mi inni nie przeszkadzali - odparowałem rzeczowo. - Koło ulicy Rybitwy stoi obecnie kilka domów, a stary spichlerz jest usytuowany tuż przy zakręcie oraz przy prywatnym parku. I gdyby coś się działo niebezpiecznego - dwa gwizdki! Zrozumiano? - i darowałem Leszkowi zwyczajny gwizdek odpustowy. - Tak jest! - odpowiedział. Koło mostu wysadziłem ich na brzeg, a sam popłynąłem dalej, aż zatrzymałem się niedaleko widocznego wysokiego płotu drucianego, który odgradzał część prywatną parku od zarośniętej przystani. Wysiadłem, wciągnąłem kajak w nadbrzeżne zarośla i dokładnie go zamaskowałem. Szybko jednak ruszyłem ścieżką koło płotu ku majaczącej ulicy Rybitwy. Ścieżka nie była wprawdzie zanadto uczęszczana, ale wnet niedaleko zamajaczyła ciemna sylwetka spichlerza, a obok ozdobna brama wjazdowa do parku, niedaleko zaś zobaczyłem dom i warsztat samochodowy Kalinowskich. Odsapnąłem i ponownie skryłem się poniżej ulicy, aby schylony dotrzeć bez przeszkód do spichlerza, którego drzwi i okna od ulicy były zabezpieczone deskami... Nie dostrzegłem jednak moich ochroniarzy, ale nie przeczuwając nic złego, zsunąłem się cicho z nasypu i ruszyłem za róg zabytku, następnie wspiąłem się na długą rampę, która wystawała nad zarośniętym bagnem zatoczki, jakby ta rampa stanowiła pomost dla cumujących tu ongiś barek rzecznych... Po przejściu obok wnęk okiennych doszedłem do pokaźnych drzwi, które nie były ani zabezpieczone, ani też zamknięte, co mnie bardzo zdziwiło. Ale nadal nie przeczuwając nic złego, pchnąłem je barkiem: skrzypnęły okropnie zawiasy i doszedł mnie stęchły odór dawno niewietrzonego pomieszczenia. Oświetliłem wnętrze latarką, ale było puste, jedynie po podłodze walały się jakieś rupiecie, papiery i butelki, jakby po niedawnych libacjach miejscowych żulików. Wsunąłem się głębiej i jąłem się zastanawiać, gdzie się najpierw udać: na piętro czy raczej schodami ku piwnicom, które tonęły w kompletnych ciemnościach. Postanowiłem jednak rozpocząć od piwnic, uważnie oświetlając kamienne schody i ściany, czy przypadkiem nie zauważę znaku krzyża maltańskiego. Idąc po stopniach w dół, spostrzegłem jednak świeże ślady w pyle, jakby tuż przede mną ktoś wcześniej penetrował nie tylko schody, ale również podest pod schodami. I to naprawdę niedawno, w świetle latarki na ceglanej podłodze było bowiem widać ślady butów dwojga osób: męskie, duże, „traktorowe” podeszwy i mniejsze, delikatne odbicia damskich trampek, gdy nagle coś ni to pisnęło, ni to zajęczało. Zgasiłem latarkę i zamarłem w ciemnościach nasłuchując. „Zapewne piżmaki” - pomyślałem, ale nadal nie zapalałem latarki, tylko wsłuchiwałem się w ciemność. Wówczas znowu coś zajęczało w piwnicznym oknie. Zapaliłem latarkę i zauważyłem, że za okiennicą coś jęczało i szamotało się, więc nadal świecąc sobie, prawą ręką chwyciłem za rączkę zamkniętej okiennicy i mocno szarpnąłem ku sobie - wraz z jej otwarciem do piwnicy wturlali się po pochyłości zakneblowani i związani w dużych workach Leszek i Zośka! Nim ich odplątałem z więzów i wysupłałem z worków stwierdziłem z zadowoleniem, że wiele się nie poturbowali, tylko ich godność osobista została nadszarpnięta. - Jak mogli mnie tak zaskoczyć! - burczała pod nosem Zośka, a Leszek jej wtórował: -Najpierw w ciemnościach, zza rogu spichlerza wyszedł mężczyzna. Myślałem, że to pan, więc nie krzyczałem. Aż tu za panem wyszła druga osoba, więc chciałem krzyknąć, bo się zorientowałem, że to jednak nie jest pan. Niestety, nie zdążyłem, bo ten ktoś narzucił mi worek na głowę... Leszek zamilkł z przejęcia. Zośka dodała: - Wepchnęli nas do tej wnęki, więc trudno było nam się ruszać, tym bardziej że Leszek był pode mną, więc nijak nie mogłam się rozplatać z tego przeklętego worka. Zośka fukała ze złością, ale jej przerwałem: - Zatem was podeszli znienacka, co? - Oczywiście! Najpierw również myślałam, że to stryjek chce nam zrobić psikusa, więc nie bardzo reagowałam. Dopiero jak napadnięto Leszka, wreszcie zorientowałam się, że to nie żarty! - Ale kości całe? Okulary też, Leszku?! - Całe - odpowiedziało bractwo. - No to rozejrzyjmy się dokładniej po tych piwnicznych pomieszczeniach, dobrze? - Jak najbardziej. Niech pan prowadzi, psze pana - dodał rezolut nie Leszek, a Zośka tylko kiwnęła głową. W drugim pomieszczeniu na ceglanej podłodze pośród gruzu walał się równo obrobiony kamień, który na swym licu miał wyryty znak krzyża maltańskiego, a ziejący czernią otwór w ścianie wskazywał miejsce jego niedawnego pobytu: kamień zakrywał bowiem skrytkę! - Ktoś nas ubiegł - rzekłem. - Zaledwie o minuty! Moja załoga bez słów gapiła się w ciemny otwór, więc świecąc dalej latarką, bez przekonania włożyłem rękę w ten kwadratowy otwór i z jego wnętrza wygrzebałem jeden denar polski! Denar polski, czyli zwykłą srebrną blaszkę z XVII stulecia, zwaną brakteatem. „Czyżby to panna Gabriela Wścibska tu buszowała?” - pomyślałem, a głośno powiedziałem: - Zdaje się, że komuś, kogo znam jak zły szeląg, zbiera się na dowcipy! I opowiedziałem Zosi o mym zakładzie z panną Gabrielą Wścibską, że pan mecenas Boczek miał ponoć nasłać na siebie złodziei, aby otrzymać wielkie odszkodowanie od firmy ubezpieczającej jego obrazy, a to się okazało nieprawdą. - Więc stryjowi zostawiła jeden denar? - zdziwiła się Zośka. - I na pewno byłaby tutaj panna Wścibska? - Myślę, że tak - odparłem, ale chuchnąłem na denar i schowałem do kieszonki kamizelki. - A teraz, młodzieży kochana, marsz do naszego kajaka! Wracaliśmy nie tylko zniechęceni, ale też wielce znużeni, chociaż rozgwieżdżone niebo prowadziło nas po jeziorze bezbłędnie aż do naszego obozowiska, gdzie powitał nas radosnym szczekaniem Brysio, co nas bardzo ucieszyło. Układając się w wehikule do snu, zdążyłem tylko zerknąć do albumu, gdzie na ósmej wnęce Drzwi Gnieźnieńskich widniał spiżowy odlew: „Wojciech u księcia czeskiego Bolesława II w sprawie niewolnych”, kiedy to przyszły święty udziela reprymendy władcy praskiemu, żeby nie handlował chrześcijańskimi niewolnikami, jest to bowiem wbrew prawom bożym. Te barbarzyńskie metody jednak przysparzały Bolesławowi II praskiemu znacznych dochodów, ale nie licowały z godnością księcia chrześcijańskiego, dlatego pojawiały się coraz większe niesnaski między księciem a biskupem z rodu Sławnikowiców, któremu brakowało funduszy na wykupywanie niewolnych od księcia. Te i inne przyczyny religijno-moralne i polityczne spowodowały, że Wojciech opuścił stolicę biskupią w Pradze po pięciu latach i udał się do Rzymu, aby uzyskać od papieża zwolnienie ze ślubów biskupich. Jednakże po rocznym pobycie Wojciecha w klasztorze świętego Jerzego, przybyła do Rzymu delegacja z Pragi, prosząc go o powrót do ojczyzny. Również i później Bolesław II nie ułatwił Wojciechowi pełnienia funkcji biskupich, dlatego po dwóch latach ostatecznie opuścił biskupstwo w Pradze, jako że: „To są rzeczy, których Bóg nienawidzi, tymi zrażony święty Wojciech nas, owieczki swoje, opuścił!” -jak napisał święty Brunon z Kwerfurtu w „Żywocie II”. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY PÓŹNE ŚNIADANIE • NOWI CZŁONKOWIE ZAŁOGI • NAJSTARSZY ZABYTEK MOGILNA • NIEISTNIEJĄCY MOST • HARCERSKIE OBOZOWISKO • KRZYŻ MALTAŃSKI • NOCNE PODCHODY • PANNA GABRIELA I JERZY BATURA • ZAWIEDZIONE NADZIEJE • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE - ŚWIĘTY WOJCIECH W RZYMSKIM KLASZTORZE NA AWENTYNIE Wstaliśmy późno, bardzo zniechęceni i obolali, jako że ten maraton machania wiosłami po dłuższym niepraktykowaniu dał się nam mocno we znaki. Jedynie pies Brysio powitał nas radosnym szczekaniem, kiedy ruszyliśmy na jezioro, aby zmyć z siebie trudy nocnej przygody w Pakości. Po ogoleniu się w samochodzie i kąpieli w jeziorze, byłem gotów do dalszej eskapady, zaplanowałem bowiem pobyt nad Jeziorem Mogiłeńsko-Wiecanowskim. A że poczułem głód, przeto sam ruszyłem zrobić późne śniadanie: jajecznicę na kiełbasie, chleb z masłem, mleko i zieloną herbatę. Zośka wtuliła się do namiotu i zawzięcie zaczęła coś notować w swym notesie - zapewne o wczorajszej przygodzie. Leszek co rusz przymilnie pochrząkiwał, aż wreszcie wykrztusił: - Psze pana, nie będzie miał pan za złe, jak z nami zabiorą się moi koledzy? - Koledzy? Niby jacy, hę? - zapytałem. - No, koledzy szkolni, którzy wybrali się pod namiot. - A, koledzy szkolni! No, chyba nie. A Zośka? - zapytałem. - Ona się zgadza. - Zgadza się? Czyli ja dowiaduję się ostatni, co? - żachnąłem się. - Tak, to prawda, ale dziękuję, że i pan się zgodził. Dziękuję! Zakręcił się na pięcie i gwizdnął, a zza wikliny ukazało się dwóch chudzielców w wieku Leszka, z plecakami i przytroczonymi doń manierkami, jak przystało na wytrawnych turystów. - Czesiek i Rysiek - przedstawił ich, a Brysio przyjaźnie obwąchał przybyłych. - Zatem czas już na późne śniadanie - obwieściłem. - A wy nie jesteście głodni? Zaprzeczyli, lecz nie odmówili poczęstunku. To pojadając, to omawiając nocną przygodę, zastanawialiśmy się wspólnie, kto mógł napaść Zosię i Leszka. - Na pewno ludzie Batury - przekonywała Zośka, jako że dotąd nieraz miała z nimi do czynienia, kiedy w ubiegłych latach to mnie, to Pawłowi Dańcowi towarzyszyła w różnych wyprawach. - A do tego jeszcze skumała się z nimi panna Gabriela. - Albo też sama pani Gabriela z jakimś kumplem - zaoponował Leszek. - Moja siostra bardzo jej nie znosiła. - Twoja siostra jej nie lubiła, to prawda - wtrąciłem - ale to nie znaczy, że panna Gabriela związała się ze złodziejami! - Lub z poszukiwaczami skarbów! - dokończyła kategorycznie moja siostrzenica. - Z poszukiwaczami skarbów? - zdziwili się jednogłośnie przybyli koledzy Leszka. - To my będziemy szukali skarbów? - Pewnie, że tak! - przytaknął dumnie Leszek. - Pan Tomasz i jego siostrzenica wytropili już tyle skarbów, że aż strach pomyśleć! - Bez przesady, Leszku - przerwałem. - Jesteśmy na Szlaku Piastowskim, bo moja siostrzenica pisze o tym pracę seminaryjną. - A mapa i „Rękopis z Poznania”? - wtrąciła Zośka. Widząc ogłupiałe miny naszych nowych członków załogi, wyjaśniłem im w czym rzecz, jednocześnie pokazując mapę: na przykład przy miejscowości Mogilno umieszczono tylko trzy znaki: zwykły krzyżyk, liczbę 113 oraz krzyż maltański. I jak to odczytać? Wtrącił się Leszek, chcąc zapewne zaimponować nowicjuszom: - Krzyżyk na pewno pokazuje nam, że jest to kościół lub klasztor, liczba 113 oznacza odległości w metrach, a znak krzyża maltańskiego może oznaczać tylko jedno: skarb! Rysiek i Czesiek aż westchnęli z wrażenia. - A skąd wiadomo, jaki to kościół, co? - pytaniem zaskoczył nas Rysiek. - Otóż to! Bo na przykład w Mogilnie są trzy kościoły - dodał Czesiek. - Wiem, bo mam wujka w Mogilnie. - Słuszne uwagi - dodałem. - Jak to wytłumaczysz? Leszkowi błysnęły tylko druciane okularki, ale szybko zaczął wyjaśniać: - Po pierwsze: mapa jest na pewno stara, więc odpada już jeden kościół, który pobudowano przed kilkoma laty. Po drugie, ten kto oznaczał mapę, miał na pewno namyśli coś starego, wiekowego, czyli najbardziej znany zabytek. Prawda? - Brawo, Leszku, brawo! - pochwaliła Zośka. - A tym najstarszym, najbardziej znanym zabytkiem Mogilna jest benedyktyński klasztor pod wezwaniem świętego Jana, który z czasem otrzymał masywne mury i stał się fortalicją. Zbudowano go ponoć w pierwszej połowie XI wieku. Z tym, że z pierwszego, romańskiego kościoła ostały się tylko dwie krypty. To bardzo ważne, krypta wschodnia pod prezbiterium bowiem świadczy, że była to świątynia dwupoziomowa, co było na owe czasy rzadkością. - A koło zabudowań klasztornych stoi pomnik świętego Wojciecha - wtrącił Leszek. - Otóż to, jako że ten szlak można również nazywać imieniem naszego pierwszego świętego - dodałem. - I o tym, Zosiu, nie zapominaj! - Pewnie, że nie zapominam - odparła siostrzenica. Odetchnąłem głęboko. - Jak zobaczymy dalej, moi kochani - mówiłem - te dawne budowle sakralne, które do dzisiaj się ostały, były budowane przeważnie gdzieś w zakolach rzek czy jezior, co szczególnie widać na przykładzie Mogilna, Trzemeszna, Gniezna czy Poznania. Wszędzie budowano je na ostrowiu, co znaczy na półwyspie lub wyspie. Proszę zobaczyć! I pokazałem im szczegółową mapę, na której było doskonale widać, ze każdą budowlę kościelną oblewały z jednej strony wody jeziora bądź rzeki. - A mój wuja mi mówił, że kiedyś, bardzo dawno temu, z tego półwyspu klasztornego w Mogilnie prowadził most przez jezioro na drugi brzeg. Tak mówił, naprawdę - zapewniał gorączkowo Czesiek, kiedy z niedowierzaniem popatrzyłem na niego. - Tak, to prawda! - potwierdził również Leszek. - Aha, rozumiem - odparłem i zamyśliłem się. Graficznego znaku mostu na mapie nie było, ale liczba 113 wydawała się niezmyślona, mogła to bowiem być odległość klasztoru od drugiego brzegu jeziora. - No cóż! Składać zatem biwak i jedziemy nad jezioro, na obozowisko harcerskie w Chałupskach - zarządziłem i poszedłem umyć naczynia w jeziorze, mówiąc, że obiadokolację zjemy dopiero na miejscu, w stanicy. Ale kiedy załadowałem w całości kajak na dach wehikułu, pojazd wyglądał iście przedpotopowo i tak dziwacznie, ze sam parsknąłem śmiechem na ten widok. - Tylko co na to powie policja drogowa - westchnęła Zośka, ale dzielnie usiadła koło mnie, mając przed sobą aparat fotograficzny, notes i rozłożoną mapę drogową; z tyłu usadowili się chłopcy. Postanowiłem jechać ponownie przez Pakość, gdzie Zośka sfotografowała ratusz, a ja zrobiłem zakupy; chłopcy, ściśnięci z tyłu, nie wychylali zanadto nosa spośród sterty bagażu, ale na szczęście nie było drogówki, tylko liczni gapie potrącali się łokciami na widok naszego wehikułu z kajakiem na wierzchu. Cóż, byłem na to przygotowany, więc nawet mnie to nie mierziło. I tak przejechaliśmy przez Broniewice, gdzie w latach pięćdziesiątych XX wieku chodził do szkoły podstawowej w dawnym pałacu autor niniejszej opowieści o Panu Samochodziku. Dalej leżał Trląg z gotyckim pierwotnie kościołem Świętych Piotra i Pawła, następnie parafialna wieś Kołodziejewo, i powoli doturlaliśmy się do powiatowego miasteczka Mogilna, a tam minęliśmy miasto i asfaltówką biegnącą nad jeziorem dojechaliśmy do harcerskiej przystani wyjątkowo pustej, ale to może dlatego, że był poniedziałek. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Pakość, wydawało mi się, że zauważyłem skodę z rejestracją warszawską, która mogła być własnością panny Gabrieli, ale głowy za to nie daję. Tym razem rozbiliśmy trzy namioty, jako że Rysiek i Czesiek spali w jednym, a ja tradycyjnie nocowałem w swym wehikule. Mogilno jest położone na pagórkowatym terenie nad Jeziorem Mogileńskim i należy do najstarszych miejscowości w Wielkopolsce: osada istniała już w okresie kultury łużyckiej, czyli około 1400 roku przed naszą erą. Dlatego na pewno ziemie te były orne już od pradawna. Warowny klasztor benedyktynów w Mogilnie jest jednym z najstarszych na tych ziemiach: równy wiekowo budowlom w Strzelnie, Trzemesznie czy Gnieźnie. Drugim, mniej znacznym, zabytkiem architektonicznym w Mogilnie jest kościół farny Świętego Jakuba. To gotycka świątynia z przełomu XI-XII stulecia, ale obecne wyposażenie kościoła jest rokokowe i pochodzi z XVIII wieku. Kolację zjedliśmy ze smakiem, a ja przygotowałem na nocną wyprawę dodatkowo dwie latarki i zapas baterii, wyprawa mogła się bowiem przeciągnąć. Pogoda nadal była wyśmienita: gwiazdy błyszczały wyraziście na niebie, a sierp księżyca stał wysoko - była dwudziesta trzecia, gdy po cichu wypchnąłem wehikuł na drogę, wsiedliśmy wszyscy do niego i na światłach postojowych dotarliśmy w pobliże starego cmentarza. Miasto już spało, tylko nieliczne latarnie odbijały swoje światło w jeziorze. Wehikuł ukryłem pod olchami i cicho jak spiskowcy dotarliśmy wnet na półwysep pod ogrodzenie cmentarza. Jak się okazało, krzyż maltański znajdował się na zarośniętym bluszczem ni to starym grobowcu, ni to kamiennej krypcie, która była usytuowana w prostej linii klasztoru widocznego po drugiej stronie jeziora. Tu właśnie, pod zielonym, gęstym bluszczem, na wysokości około dwóch metrów od ziemi, jakby nad wnęką, wykuto krzyż maltański absolutnie niewidoczny dla kogoś niewtajemniczonego, czyli nie mającego mapy z „Rękopisu z Poznania”... Nagle zobaczyłem błysk latarki. Stanąłem jak wryty, a reszta za mną. Szeptem nakazałem ciszę: - Uwaga, ktoś tu jest. I rzeczywiście: nowy błysk latarki przedarł się przez krzaki. W miejscu naszego znaleziska ktoś buszował całkiem śmiało. - Znacie się na podchodach, chłopcy? - zapytałem po chwili. Przytaknęli głowami. - Wy dwaj - tu wskazałem na Leszka i Ryśka - od strony drogi. Macie cicho podejść i zobaczyć, kto tam jest, dobrze? Hasło: kumkanie żaby! Chłopcy bezszelestnie zniknęli w gąszczu krzewów, że nawet żaden listek nie zafalował. - A my cichutko, od strony jeziora, podejdziemy intruzów! Ruszyliśmy więc nad jezioro i brzegiem poszliśmy w kierunku naszego znaleziska, gdzie, jak mi się wydawało, błyskała latarka. Odblask miejskich latarni dawał całkiem widoczną poświatę, więc za bardzo nie potykając się po drodze, wnet dotarliśmy na ścieżkę wydeptaną zapewne przez wędkarzy i oganiając się od komarów, ruszyliśmy cicho do celu... Tym razem tylko plusk ryb w jeziorze nieco zakłócał nocną ciszę, zatem niebawem znaleźliśmy się opodal naszego znaleziska: obok mnie przykucnęła Zośka, a trochę dalej Czesiek. Znowu błysnęła latarka i zobaczyłem Gabrielę Wścibską oraz Jerzego Baturę, jak próbują dostać się do kamiennego portalu, odgarniając i niszcząc pędy i liście gęstego bluszczu. Robili przy tym sporo hałasu, więc jeszcze bardziej się zbliżyłem i wtedy zobaczyłem odsłoniętą z bluszczu jakby wnękę czy wejście do wnętrza tego niby grobowca-portalu, ale żadne usiłowania Batury i panny Gabrieli nie pomagały: kamienny portal z krzyżem maltańskim tkwił niewzruszenie, jak również widoczna wnęka ani drgnęła. Wtedy usłyszałem znajome kumkanie żaby, więc wysunąłem się z ukrycia, nakazując pozostałym, aby mi nie przeszkadzali i podszedłem cicho do zaabsorbowanych poszukiwaczy skarbów i powiedziałem głośno, oświetlając ich latarką: - Witam nocnych Marków! - i zaśmiałem się złośliwym chichotem, a za mną wtargnęła moja załoga w postaci trzech budrysów i księżniczki Zośki. Nasz widok zaskoczył poszukiwaczy, choć już po chwili Batura ocknął się i ruszył groźnie ku mnie, ale widząc nas wszystkich, zreflektował się, błysnął oczami i zaburczał: - Znowu ten Samochodzik! A z panem teraz panna Wścibska, co? - zapytałem kpiąco. - Całkiem dobrana z was para, panie Batura. Nic nie odpowiedział, tylko Zośka przysunęła się bliżej i popatrzyła na pannę Gabrielę, na jej figurę odzianą w czarny komplet przylegający ciasno do ciała i syknęła: - Ot, hiena cmentarna! Na to panna Gabriela nastroszyła się i odparowała: - Te, smarkata, a ty kim jesteś, aniołkiem? Zapewne zwarłyby się niebawem, ale przed Zośkę wystąpiło trzech rozczochranych budrysów, więc panna Gabriela cofnęła się i stanęła koło Batury, który złośliwie dorzucił: - O, są również harcerzyki! A jakże, jacy obrońcy! I coś w rodzaju lekceważącego parsknięcia zakończyło jego wypowiedź. - Więc mamy pat, co? - zapytałem, a zwracając się do panny Gabrieli dodałem: - Dziękuję za wczorajszego denara, który łaskawie pani zostawiła. Czyżbym jednak wygrał zakład? - Tak. Wygrał go pan! - odpowiedziała z przekąsem. - Owszem, mamy pat - Batura wzruszył ramionami i nadal oświetlając postument latarką spojrzał pobieżnie po nim, a następnie zwrócił się do panny Gabrieli: - Nic tu po nas. Zresztą - machnął lekceważąco ręką - nic tu nie znajdziemy. Odwrócił się od nas, objął pannę Gabrielę, ukłonił się nam nonszalancko i pożegnał: - Dobranoc albo do zobaczenia! I znikli w cienistym gąszczu starego cmentarza. Wtedy, jak na komendę, podeszliśmy bliżej ogołoconej z bluszczu portalowej wnęki, a ja wyjąłem finkę i ostrzem obrysowałem ją dokładnie badając, czy nie ma w niej jakiejkolwiek szczeliny. Na razie nic nie wskazywało, aby takowa była. Lecz na dokładniejsze badania tego niby grobowca należało poczekać i dokonać tego za dnia. - Również nic tu po nas, moi drodzy. Wracamy na biwak. Zawiedzione miny chłopców i Zośki mówiły wprost „nie”, ale z ociąganiem ruszyliśmy z powrotem do wehikułu, oświetlając sobie drogę latarkami. Na biwaku stawiliśmy się tuz przed północą, więc tylko pokiwałem wszystkim ręką na dobranoc, otworzyłem album, gdzie na lewym skrzydle, na samej górze, była widoczna kwatera, a na niej postaci, które mówiły o „Świętym Wojciechu w rzymskim klasztorze na Awentynie”. I tu kończą się czeskie dzieje przyszłego świętego. Dzieje od narodzenia poprzez przeznaczenie go do stanu kapłańskiemu, naukę, aż do uzyskania godności biskupiej w Pradze. Ascetyczne życie, wymagania od podwładnych i władców czeskich oraz nauczanie w duchu chrześcijańskim przysporzyły Wojciechowi wrogów, a nie wyznawców, i spowodowały nienawiść tak prażan, jak i ówczesnego władcy panującego rodu Przemyślidów, Bolesława II. Wojciech pochodził również z rodu książęcego Sławnikowiców, a sam tytuł biskupa pasował go również na udzielnego księcia, tyle że kościelnego - bez możliwości dziedziczenia. Ale te dwa rody rywalizowały ze sobą w czasie powstania państwowości czeskiej. A że Sławnikowicom było bliżej do Polski, stali się przeciwnikami Bolesława Czeskiego, stąd i Wojciech na stolcu biskupim w Pradze był również źle widziany przez władcę. Dlatego Bolesław II okrutnie skończył raz na zawsze ze swymi rywalami - najechał w 995 roku siedzibę rodową Sławnikowiców, Libice, i wymordował rodzeństwo Wojciecha. Ocalało trzech braci: Sobiesław, Wojciech i Radzim-Gaudenty, znajdowali się bowiem poza granicami Czech. Ten pierwszy był na dworze księcia Bolesława Chrobrego w Polsce, zaś z Wojciechem zawsze przebywał Radzim-Gaudenty, który również obrał stan kapłański. Trzeba tu dodać, że po śmierci Wojciecha został tak zwanym arcybiskupem Świętego Wojciecha Męczennika, sakrę biskupią otrzymał z rąk papieża, a swą stolicę miał w Gnieźnie. W tym również czasie Wojciech był ponownie w Rzymie i znajdował się już w zakonie, jednak papież zwolnił go z obowiązków biskupich w Pradze i Wojciech uzyskał nominację na biskupa misyjnego: „Chętnie przychylił się papież do życzenia człowieka Bożego...” - jak poświadczają zgodnie obydwa „Żywoty” świętego Wojciecha. I tak zakończył się jego praski rozdział życia, a zaczął kolejny, dość krótki, ale bardzo dramatyczny... ROZDZIAŁ DZIESIĄTY „RĘKOPIS Z POZNANIA” • TELEFON OD PAWŁA • NOWA DECYZJA • MOJE DYLEMATY CO DO PANNY GABRIELI • CMENTARNY PORTAL • WNĘTRZE GROBOWCA • WYPAD DO TRZEMESZNA • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • PRZYBYCIE BISKUPA WOJCIECHA DO PRUSÓW Późnym rankiem powróciłem do „Rękopisu z Poznania”, a właściwie do fragmentu, który zaczynał się tym, że autor przyznaje się bezczelnie do tego, iż 13 lipca 1923 roku ukradł ze skarbca katedralnego w Gnieźnie relikwiarz z głową świętego Wojciecha na zlecenie niejakiego Franca... Fragment ów był nie tylko intrygujący, co jednocześnie nie do wiary. Zdumiało mnie, żeby ot, tak sobie, bez żenady opisywać swoje wyczyny złodziejskie - to jedno. A drugie: istniał przecież ten rękopis czarno na białym! I po trzecie: była to kradzież - jeżeli wierzyć nieznanemu autorowi - niesłychanie bezczelna! Ba, ale ileż to w ciągu wieków zrabowano kościelnych skarbców? Nic więc dziwnego, że owa kradzież na zamówienie „niejakiego Franca”, który miał otrzymać pokaźną kwotę w złotych dwudziestodolarówkach, była niesłychanie atrakcyjna dla wykonawcy. Oraz po czwarte: autor przyznaje się, że nie jest katolikiem, więc nie obchodzą go relikwie katolickich świętych, a tylko złoto i szlachetne kamienie, w jakie relikwiarz oprawiono. Zacząłem czytać dalej: „Nie wiem, gdzie ten relikwiarz został sprzedany, lecz wydaje mi się, że przemycono go w kufrze dyplomatycznym na Bliski Wschód - rynek w Stambule jest nienasycony, niezgłębiony i przepastny jak cały Wschód nie tylko arabski. I bogaty! Podobnie rzecz ma się z miejscowością M. (Podaję tylko pierwszą jej literę.) Mała mieścina, ale pełna niezwykle bogatych mieszczan oraz Żydów, którzy bogacili się od dawna na handlu zbożem i cukrem, jak to bywa w tej części Wielkopolski...” Rany boskie, przecież on pisze o miejscowości M. jak Mogilno! Nie mogłem uwierzyć, ale czarno na białym napisano: „ ...w tej części Wielkopolski, gdzie się najlepiej rodzą buraki cukrowe, zboża, ziemniaki i gorzelnie. Tak, tak, gorzelnie! A właścicielami przeważnie są Żydzi z dziada pradziada! Zamieszkałem w M. jako przedstawiciel Maszyn Rolniczych Hipolita Cegielskiego, co nie było wielką przesadą, kiedyś tam pracowałem bowiem przez kilka lat jako konstruktor-narzędziowiec; i nic, co wymyślono dotychczas w skomplikowanych systemach maszynowych, nie było mi obojętne ani nieznane! Żadne również zamki czy zabezpieczenia sejfów nawet najwymyślniejsze, nie stanowiły dla mnie tajemnic: wszystkie - nie chwaląc się! - potrafiłem otworzyć. W »Grand Hotelu« w M. oficjalnie zamieszkiwałem przez dziesięć dni, aż poznałem cały światek mieszczańskiego establishmentu, co okazało się nader łatwe i pożyteczne. Ale zwykła kradzież zegarków czy drobnej biżuterii mnie nie satysfakcjonowała. Stąd pomysł, aby spenetrować miejscową synagogę, gdzie ponoć miała być przechowywana niezwykle cenna, siedmioramienna menora - złoty świecznik oraz inne drogocenne przedmioty. Gmina żydowska w M. była bardzo bogata, chociaż synagoga nie była wykwintna, jak na przykład kościół i klasztor Benedyktynów, też usytuowany nad jeziorem. A Franc wspomniał kiedyś o tych księgach żydowskich. Gmina żydowska w M. takie właśnie posiadała...” Przestałem czytać, bo zadzwoniła moja komórka: telefonował mój współpracownik Paweł Daniec. - Jak przebiega wycieczka naukowa Szlakiem Piastowskim? - zapytał grzecznie. - Właśnie oddałem ostatnie półroczne sprawozdania i trochę bym się przewietrzył, szefie. - Wycieczka idzie trochę z kłopotami, ale jest coraz ciekawsza, Pawle - odrzekłem i opowiedziałem mu przebieg ostatnich dni. - Bardzo interesujące. Zwłaszcza ciekawi mnie ten rękopis i to, że kręci się tutaj również Batura. - Oraz panna Gabriela Wścibska, która ze mną odbywała kurację solankową w Inie. Ale to chyba zwykła hochsztaplerka! - dokończyłem z pasją, ponieważ nie mogłem znieść jej kontaktów z naszym odwiecznym przeciwnikiem. - I myślę, czy nie zawiadomić służb konserwatorskich w Poznaniu o tym, że w Mogilnie może być zachowany skarb w katakumbach. Mówię: katakumby, bo mi na to wygląda owa budowla na starym cmentarzu w Mogilnie. Paweł zaśmiał się. - Szefie, nim służby konserwatorskie cokolwiek poczynią w tym temacie, to dwakroć odrodzi się bluszcz na tym portalu! - Może masz rację - przyznałem. - Na razie w ministerstwie nic ciekawego, więc urwę się na ten tydzień do was, jak pan, szefie, myśli? - zapytał z nadzieją w głosie Paweł. - I nikt w biurze nie zostanie? - zgorszyłem się. - Jak to „nikt”? A panna Monika? Mózg naszego departamentu - odpowiedział bez zająknięcia Paweł. - No, nie wiem - wahałem się. - To prawie prywatna wycieczka z Zośką i chłopcami po Szlaku Piastowskim, a nie służbowa, Pawle... - Ale denar pan znalazł, szefie, prawda? - Dobrze! - zgodziłem się i powiadomiłem pannę Monikę o naszych planach na najbliższe dni tygodnia. I że w następny poniedziałek stawimy się w komplecie w Ministerstwie Kultury i Sztuki. - A czym przyjedziesz, Pawle? - zapytałem. - Harleyem. Właśnie go testuję na ulicach Warszawy. To świetna maszyna... Komórka zamilkła, a ja szybko uwinąłem się z goleniem, bo właśnie wzywano na późne śniadanie. Po czym zakomenderowałem: - Z Zośką udaję się na zakupy. A wy, chłopcy, przygotujecie obiad na czternastą, okey? I uważać na jezioro! Jeżeli chcielibyście wypłynąć kajakiem, to tylko w kapokach! Odpowiedzialny jest Leszek. Po obiedzie jedziemy do Trzemeszna. Jadąc wehikułem do miasta, powiedziałem siostrzenicy, że przyjedzie do nas Paweł. - O, fajnie! Dawno go nie widziałam - ucieszyła się Zośka, a ja popatrzyłem ukradkiem na jej rozradowaną twarzyczkę i pomyślałem o młodości, która jest zawsze rozradowana, a po chwili stwierdziłem: - Martwi mnie jednak wciąż panna Gabriela. No i Batura! - Nie lubię tej Wścibskiej - parsknęła. - Jest jak żmija. - Hej, nie tak ostro, Zosiu - strofowałem bez złości. - Jestem przekonany, że ta Gabrysia nie jest, nie jest... - ...zwykłą złodziejką. Tak? - dokończyła złośliwie Zośka. - Właśnie! Tak właśnie sądzę. Ale moja siostrzenica nie dawała za wygraną: - To może międzynarodową złodziejką - bizneswoman, która przypadkiem robi interesy z Batura? - droczyła się złośliwie ze mną. - Wiem, że jej nie szanujesz, ale... - Żadnych ale! - kategorycznie sprzeciwiła się Zośka. - Kto przestaje z Batura, takim się staje! W oddali widać było już miasteczko, więc nie odpowiedziałem na jej ripostę, tylko przyhamowałem i rzekłem: - Chodźmy raz jeszcze pod ten kamienny portal, dobrze? - Nawet powinniśmy - odpowiedziała i kiedy tylko zatrzymałem wehikuł, wyskoczyła z niego i razem poszliśmy w kierunku jeziora, a następnie ścieżką ku portalowi. W świetle dziennym owa kamienna podpora pod nieistniejący już od wieku most, okazała się jednak portalem do bezimiennego grobowca, gdzie nad wnęką w stylu romańskim tkwił wykuty krzyż maltański, we wnęce zaś można było zauważyć jakby cztery otwory po nieistniejącej już tablicy nagrobnej. A co dziwniejsze, ta wnęka była jakby otwierana. - Widzisz to co ja? - zapytałem Zośkę wstrząśnięty. - Co, stryjku? - zdziwiła się, ale zerknąwszy dokładniej, westchnęła: - O rany, stryjku! Oni się tam dostali. Ale jak? Przeklinając siebie w duchu za swą opieszałość i zaniedbanie podszedłem bliżej i dokładnie przyjrzałem się całej budowli. Bo była to kamienna budowla, całkowicie pokryta wiecznozielonym bluszczem, więc mogąca nie zwracać uwagi przechodniów. A tymczasem okazało się, że jest to ni mniej, ni więcej tylko wejście do podziemia. - Ale jak się ono otwierało, do licha?! - Nawet dosyć łatwo, jeżeli znało się sposób: z lewej strony, tuż nad kamiennym progiem, wystawał żelazny uchwyt, który trudno było zobaczyć, był bowiem przysypany ziemią - świeżą ziemią, jakby przed chwilą to uczyniono! Więc chwyciłem go mocno i pchnąłem! Ze zgrzytem uchyliła się cała wnęka portalu i słońce oświetliło wnętrze grobowca, a siostrzenica aż jęknęła z radości: - O, rany! Stryjku! To naprawdę niesamowite! - Masz rację - cicho przytaknąłem i pomyślałem o autorze „Rękopisu z Poznania”, gdzie pisał o małym miasteczku M., w którym sposobił się do złodziejskiego wypadu, a tym obiektem miała być niepozorna żydowska bożnica... Gdy zajrzałem do środka, nie było tam żadnych trumien ani też innych pozostałości po jakimkolwiek pochówku. Leżały jednak trzy żelazne skrzynie, teraz zardzewiałe, ale zbyt ciężkie, aby je unieść. Gdy udało mi się jedną otworzyć, zobaczyłem starannie owinięte w ciężkie żakardowe sukno zwoje świętych ksiąg żydowskich, zwane rodałami... Zapewne ukradzione przez autora „Rękopisu z Poznania” - burknąłem głośno do Zośki i opowiedziałem jej o przeczytanym fragmencie tego rękopisu. -Ale menory nie widzę - dodałem po chwili. - Jakiej menory? - zdziwiła się moja siostrzenica. - Siedmioramiennego świecznika kultowego Żydów. - A może jest w innej skrzyni? No, no, ale będzie co pisać w moim sprawozdaniu, prawda, stryjku?! - Prawda. Lecz teraz nic tu po nas. Zamykamy i niech się tu jednak pofatygują fachowcy. Ale bez szumu i rozgłosu. Bo jak ludzie usłyszą o skarbach, to zniszczą cały stary cmentarz, zrozumiano? - A chłopcy? Tak pragnęli szukać skarbów. - Nie ma sprawy. Jak przyjadą fachowcy, to pokażemy im tę skrytkę, ale nie wcześniej. Przesunąłem żelazny uchwyt i kamienna wnęka wróciła na swe poprzednie miejsce, a potem razem z Zośką zamaskowaliśmy portal pędami bluszczu, aby nadal wydawał się tylko zwykłą, kamienną podporą albo zapuszczonym grobowcem. Kiedy Zośka robiła zakupy, ja skontaktowałem się z konserwatorem wojewódzkim w Poznaniu i umówiłem się z nim i jego ekipą na następny dzień, na dziesiątą - Byle, panie Antoni, bez rozgłosu. Dobrze? - Ależ tak, panie Tomaszu. Tylko komendant policji z Mogilna i my z furgonetką z napisem „Remont nagrobków”. - Właśnie! Oraz ekipa Pana Samochodzika! - A nikt w międzyczasie nie włamie się tam? - zaniepokoił się pan Antoni. - Nasza ekipa będzie czuwać do jutra przez całą noc! - zapewniłem konserwatora i wyłączyłem telefon. *** Po obiedzie wyruszyliśmy wszyscy do Trzemeszna, zakładając, że w biały dzień nikt nie będzie się starał wywieźć tych żelaznych skrzyń, aby nie wzbudzać zainteresowania osób postronnych; a tego najbardziej unikał Batura, bo zapewne on tu buszował. - Trzemeszno, podobnie jak Mogilno, jest również jedną z najstarszych osad w Wielkopolsce, wzmiankowaną już w X wieku jako gród obronny, leżący nad jeziorami Popielewskim i Trzemeszeńskim - mówiłem do naszej załogi, prowadząc wehikuł bez pośpiechu ludną trasą Inowrocław-Gniezno. Tutaj wtrąciła się Zośka: - Różne legendy mówią, że w Trzemesznie założono w roku 966 pierwszy w Polsce klasztor benedyktynów i to osadzonych przez biskupa misyjnego Wojciecha, ale to chyba nieprawda. To że w roku 966, czyli w roku chrztu Mieszka I, założono tutaj klasztor, może się zgadzać, ale na pewno nie zakładał go biskup Wojciech, skoro przyjmuje się datę jego urodzenia na około 956 rok. Zatem dziesięcioletni zaledwie Wojciech nie mógł być już biskupem, lecz tylko uczniem w szkole katedralnej w Magdeburgu, o czym świadczy trzecia kwatera Drzwi Gnieźnieńskich. - Czyli historycy kłamią - burknął z tyłu Leszek. - Raczej nie historycy, a legendy - odparłem. - Przez dowód nie wprost, można uzasadnić wiele prawdopodobieństw, że tak mogło być. W tym wypadku jest to po prostu legenda. Podobnie jest z inną legendą - kontynuowałem - że po wykupieniu przez Bolesława Chrobrego ciała Wojciecha od Prusów po jego męczeńskiej śmierci, tutaj właśnie, w Trzemesznie, pierwotnie złożono jego ciało, a miało to być w roku 997. - Lecz legendy są tak piękne, że należy je również brać pod uwagę - dodała Zośka i sięgnęła po notatnik. Zamilkliśmy, a ja wjechałem w kręte uliczki śródmieścia, którego kamieniczki pobudowano w ubiegłym stuleciu, jako że miasteczko, chociaż otrzymało przywilej lokacyjny przed 1382 rokiem, ulegało wielokrotnie zniszczeniom. Kiedy stanęliśmy na pustym placu koło zespołu klasztorno-kościelnego pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, również - a jakże! - podobnie jak w Mogilnie usytuowanym na ostrowiu tuż przy Jeziorze Trzemeszeńskim, było późne popołudnie, więc w najbliższej lodziarni zjedliśmy niezłe lody bakaliowe, a ja wyłuszczyłem mojej załodze sens nocnego czuwania przy krypcie na starym cmentarzu w Mogilnie. - Z Pawłem Dańcem razem będzie nas sześcioro. Najpierw zaczną wartę Rysiek i Czesiek, następnie Leszek i Zośka, a na końcu, nad ranem, wybiorę się z Pawłem, dobrze? Nie było sprzeciwu, więc tylko rzuciliśmy okiem na okazałą trzynawową bazylikę z klasztorem, który powstał na gruzach kaplicy przedromańskiej z X wieku i kościoła romańskiego z XII wieku - jak głosiła informacja kościelna - choć obecny wystrój ma barokowe i klasycy-styczne pochodzenie. - Ten Szlak Piastowski - mówiłem - lub inaczej Szlak Wojciechowy, bo akurat się niemal pokrywają, był tutaj, w Wielkopolsce najwcześniej rozbudowany przez infrastrukturę kościelną. Zakładano tutaj wiele klasztorów, dziś już nieistniejących, jak na przykład w niedalekiej wsi Wylatowo, gdzie nie ma żadnej tego typu budowli, a przecież tutaj powstawały przepiękne kościoły czy kaplice-rotundy, jak na przykład w Strzelnicy to po prostu kolebka nie tylko państwowości polskiej, tworzonej przez Mieszka I, Bolesława Chrobrego i ich potomków, ale przede wszystkim kolebka katolicyzmu polskiego... - Jak również kolebka kultu świętego Wojciecha, pierwszego świętego w chrześcijańskiej Polsce - dokończyła Zośka. - Jeżeli czytaliście „Starą baśń” Józefa Ignacego Kraszewskiego, to macie piękną wizję pisarską tamtego okresu. A przecież to wszystko działo się właśnie tutaj, gdzie jesteśmy, czyli na terenie Pałuk i Kujaw, gdzieś w okolicy niedalekiej Kruszwicy i jeziora Gopła - siedziby państwa wczesnopiastowskiego - przypomniałem młodzieży. - Mówi się również - wtrąciła Zośka - że budowle klasztorne czy kościoły lub kaplice wznoszono na szczątkach dawnych chramów i świątyń bogów prasłowiańskich, co jakoby miało ostatecznie schrystianizować i ucywilizować świat pogańskich Słowian. - Proszę pana, tutaj urodził się Jan Kiliński - wtrącił się Leszek. - O, widać nawet jego pomnik - dodał Czesiek. - A ten pomnik postawiono w roku 1960, w dwusetną rocznicę jego urodzin. Kiliński dzielnie walczył w obronie Warszawy przed Rosjanami w czasie powstania kościuszkowskiego - uzupełnił Rysiek. - A było to w 1794 roku. - Brawo, chłopcy! Chyba lepiej znacie tutejszą historię niż ja - skonstatowałem z uśmiechem. - Wracamy! - Chłopcy są u szewca, stryjku. A to są harcerze - upomniała mnie Zośka. - Masz rację - przyznałem. - Ale że jesteśmy w mieście Kilińskiego, więc dlaczego nie chłopcy? - Tak jest, panie Tomaszu - przytaknęli ze śmiechem trzej rozradowani budrysi, więc Zośka tylko machnęła ręką i wsiadła do wehikułu. Nagle przypomniałem sobie o mapie, więc zerknąłem na nią. Koło literki „T”, co oznaczać miało nazwę miejscowości, wykreślono drogę czerwoną linią, a tuż koło tej czerwonej linii postawiono wprawdzie znak krzyża maltańskiego, ale również znak trzech drzew liściastych, jakby lip, co oznaczało dosyć dziwaczną kombinację kartograficzną. Prawie nie do odgadnięcia. Podjechałem jednak pod dość stary dom gospodarstwa ogrodniczego i wysiadłszy z wehikułu, zastukałem do drzwi. Wyszedł wnet starszy mężczyzna, więc go zapytałem intuicyjnie, czy gdzieś w pobliżu tej drogi nie rosły stare, ogromne lipy czy inne drzewa liściaste, na przykład buki czy dęby. - Owszem, panie. Będzie z piętnaście roków temu, jak piorun strzelił w taką starą lipę i rozłupał do imentu. Same drzazgi zostały, które na dodatek się zapaliły i wszystkie się sfajczyły - poinformował mnie gwarą ów mężczyzna. - A gdzie te lipy rosły? - zapytałem zaciekawiony. - O tam, gdzie pobudowano teraz tę dużą stację benzynową... Podziękowałem uprzejmie i wróciłem do wozu. - Złodziejstwo nie tuczy - mruknąłem i zapuściłem silnik wehikułu. *** Ledwo przyrządziłem kolację, zjawił się na harleyu Paweł, który co zrozumiałe, narobił niezłego zamieszania w obozie. Ale wnet odwiozłem pierwszą wartę na mogileński cmentarz, zaopatrzywszy ją w latarki i pouczywszy, jak ma się zachować w razie nadejścia naszych przeciwników. W obozie było cicho. Zośka z Pawłem wypłynęli kajakiem na jezioro, więc sięgnąłem po album „Drzwi Gnieźnieńskie”, gdzie na prawym skrzydle, od góry począwszy, zaczynał się polski okres pobytu Wojciecha: bardzo krótki i jakże tragiczny dla niego. Jak już wspomniano, pierwszą emigrację Wojciecha z Pragi i pobyt jego w klasztorze rzymskim datuje się na lata 988-992. Następnie Wojciech wrócił do Pragi i przebywał tam dwa lata, aby ostatecznie z niej wyjechać ze względów religijno-moralnych i z powodu zatargu z księciem Bolesławem Czeskim. Z nim emigrował również jego brat Radzim-Gaudenty i razem przebywali w klasztorze do połowy 996 roku. W tym okresie Radzim-Gaudenty otrzymał z rąk papieża Grzegorza V nominację na biskupa misyjnego. Jednocześnie Wojciech również podróżował wiele po ówczesnej Europie: „Po dwumiesięcznej blisko podróży przybyli do Moguncji, gdzie przebywał cesarz po powrocie z Italii”. A tym cesarzem był już Otton III, bliski przyjaciel Wojciecha. „Potem wrócił do cesarza, który wielce miłował Bożego męża!” Wreszcie w grudniu 996 roku ostatecznie pożegnał cesarza i za zgodą również papieża udał się Wojciech do Polski, a trasa jego prowadziła prawdopodobnie z Moguncji przez Saksonię i Węgry, aż przybył na dwór Bolesława Chrobrego w lutym 997 roku. Pobyt na dworze w Gnieźnie trwał raptem kilka tygodni, gdyż Wojciech spieszył się zrealizować swą misję krzewienia wiary chrześcijańskiej w Prusach, o czym świadczy dziesiąta, górna kwatera Drzwi Gnieźnieńskich: „Przybycie biskupa Wojciecha do Prusów”. ROZDZIAŁ JEDENASTY CMENTARNE HIENY • SKARBY Z GROBOWCA • JAK TRAKTOWAĆ ANONIMY? • JEDZIEMY DO GNIEZNA • KATEDRA GNIEŹNIEŃSKA • SPIŻOWY ZABYTEK • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • CHRZEST PRUSÓW PRZEZ ŚWIĘTEGO WOJCIECHA Świtem obudził mnie telefon komórkowy. - Panie Tomaszu, panie Tomaszu - usłyszałem zaspany głos Pawła. - Batura chce się dostać do katakumb! - Sam jeden? - zdziwiłem się. - Nie, jest ich czterech - usłyszałem w odpowiedzi. - Zaraz przyjadę. Dawno tak szybko się nie ubrałem i z takim piskiem opon nie ruszałem wehikułem, ale nim dojechałem do cmentarza, Batura z kompanami znikli jak kamfora, gdy się zorientowali, że są obserwowani przez Pawła Dańca, który się zlitował nade mną i sam dyżurował na cmentarzu. - Czmychnęli, kiedy zrobiłem im fotkę przy portalu katakumby. Błysk lampy ich spłoszył. - I był z nimi Batura? - zdziwiłem się. - Właśnie. Sam również patrzyłem z niedowierzaniem, jak się krząta z nimi. - Przecież on nigdy nie macza palców bezpośrednio w tego typu złodziejskich praktykach - dodałem. - Coś mi się wydaje, że Jerzy traci cały fason dawnego handlarza dziełami sztuki, a staje się zwykłym złodziejaszkiem i cmentarną hieną - ocenił naszego przeciwnika Paweł i roześmiał się ponuro. Uzgodniliśmy z Pawłem, że ja wrócę z powrotem do obozowiska i gdzieś koło dziesiątej przywiozę wszystkich, kiedy to zjawi się konserwator wojewódzki oraz komendant policji i razem otworzymy grobowiec, w którym ukrył łupy autor „Rękopisu z Poznania”. Sprawnie zatem i bez zgrzytów przebiegała poranna pobudka oraz śniadanie, kiedy to moje towarzystwo dowiedziało się o planowanym otwarciu grobowca. Około dziesiątej już byliśmy na cmentarzu. Wnet też zajechała nyska z Poznania i wysiadł z niej pan Antoni ze współpracownikami, nie mniej podekscytowany od komisarza Wacka z miejscowej policji oraz nas w charakterze świadków i obserwatorów. Zośka dokumentowała wszystko swoim nikonem, a śledczy z policji miejskiej kamerą. Kiedy ponownie sięgnąłem po stalowy uchwyt i mocno pchnąłem, cała wnęka portalu uchyliła się i pokazało się wnętrze grobowca, a chłopcy tylko jęknęli z wielkiego zdziwienia: - O, rety! Pozostali również zachwycali się zmyślnością skrytki cmentarnej oraz znaleziskami. - I to na moim gruncie - żachnął się komisarz Wacek. - Przecież się tutaj urodziłem, a cmentarz znam jak własną chałupę. I proszę: takie znalezisko! - Tylko, panie komisarzu, żeby się nie rozniosło po mieście - ostrzegłem - bo zaczną ludzie grzebać w każdym większym nagrobku! - Ależ tak, ależ tak - przytaknął komisarz Wacek, ale nijak nie mógł otrząsnąć się z wrażenia, jakie na nim zrobiła złodziejska skrytka sprzed drugiej wojny światowej. - I co tam jest? Złoto? - dopytywali się chłopcy jeden przez drugiego. Pan Antoni i jego pomocnicy weszli do wnętrza i po chwili wytaszczyli jedną żelazną skrzynię, właśnie tę, którą wcześniej otworzyłem. W niej, owinięte suknem, znajdowały się cztery rodały otulone nie mniej pięknymi, chociaż już zetlałymi pokrowcami, bogato haftowanymi w motywy ornamentalne w postaci gwiazdy Dawida oraz roślinne. - Rodały, to nic innego - objaśniałem zaciekawionym chłopcom - jak zwój pergaminowy, nieiluminowany, czyli nieozdabiany, zawierający tak zwany Pięcioksiąg Mojżesza, zwinięty na dwóch wałkach i przechowywany zazwyczaj w tak zwanym Aron Hakodeszu, czyli w specjalnej szafie ołtarzowej w żydowskiej synagodze... - Inaczej i po polsku mówiąc - wtrącił się pan Antoni, szef konserwatorów z Poznania - rodał, to tak zwana Tora, czyli Stary Testament Pisma Świętego. - Otóż to - potwierdziłem. - Stary Testament pisany po aramejsku, żydowsku lub hebrajsku. - A rodał, proszę was - kontynuował pan Antoni - czyli zwój Pięcioksięgu Mojżeszowego, jak widać, jest kunsztownie ozdobiony. A do tych ozdób należy keter, czyli korona wieńcząca Torę, tass - tarcze zawieszane na Torze, rimon - ozdoby drzewców Tory i jad - pałeczki pomocne przy czytaniu Tory. Ale nie będę tego tutaj pokazywał, jako ze nie chciałbym uszkodzić bezcennego znaleziska. Przyznaliśmy mu rację, więc z całą pieczołowitością pomocnicy pana Antoniego uchwycili skrzynię i włożyli ją do nyski. Następne dwie skrzynie zawierały księgi talmudyczne. One także zostały załadowane do samochodu. Wówczas zapytał mnie komendant policji: - A skąd pan wiedział o tym cennym znalezisku? - Intuicja tropiciela, wiedza i przypadek - odpowiedziałem bez za jąknięcia. Ale Zośka nie wytrzymała i dodała dumnie: - Bo mój stryj jest Panem Samochodzikiem i nic się przed nim nie ukryje. - Wiem, wiem - zgodził się żywo komendant. - Ale trochę szczęścia trzeba mieć, nieprawdaż? - Oczywiście - zgodziłem się skromnie. - Szczęście i wiedzę. - Ale że akurat tutaj, w Mogilnie, na starym cmentarzu? - nadal nie dowierzał komisarz Wacek. Wówczas opowiedziałem w skrócie o „Rękopisie z Poznania”, którego fragment otrzymałem od pana Tadeusza Chęsego, właściciela drukarni POZKAL w Inowrocławiu. Wspomniałem również o Baturze, jako naszym rywalu w poszukiwaniu dzieł sztuki. - Pan, panie komisarzu - zakończyłem - na pewno potraktował by ten rękopis jako anonim, więc nie przywiązywałby pan do niego wiele uwagi. Ja zaś potraktowałem to dosłownie i mamy rezultaty! Wszyscy się roześmieli, a przy okazji otrzymałem wielkie brawa od najmłodszych poszukiwaczy przygód, których gorączkowe wypieki na twarzach znamionowały ogromne przeżycie. Nie wspomniałem jednak o mapce ani o pannie Gabrieli Wścibskiej i jej małym dukacie, jaki pozostawiła mi w skrytce piwnicznej zrujnowanego spichlerza w Pakości, ani również o obezwładnieniu Leszka i Zośki podczas naszej nocnej wyprawy; uważałem to za zbędne. Bo, jak powiadają, sukces ma wielu ojców, a porażka jest sierotą. Więc dlaczego miałem mówić o naszych klęskach? Wtedy podszedł do mnie komisarz Wacek i uścisnąwszy mi rękę, powiedział: - Ma pan rację! Anonim jest anonimem, ale nie rzeczowym argumentem. Chociaż do kosza ich nie wrzucamy, to jednak nigdy nie są koronnymi dowodami, tylko maleńkimi przyczynkami czy też ukierunkowaniami przy rozwiązywaniu nie wykrytych spraw. Dziękuję panu w imieniu mieszkańców Mogilna, że ocalił pan od zagłady i zniszczenia te cenne znaleziska kultury żydowskiej! - Oraz przed wywiezieniem ich za granicę! - dokończył pan Antoni. - A są to naprawdę bezcenne znaleziska, które zniknęły, to znaczy zostały skradzione przed drugą wojną światową z ówczesnych synagog żydowskich w Poznańskiem. - Ba, okradziono również wiele kościołów, nieprawdaż? - spytałem konserwatora. - O, tak! Wiem coś o tym - skwitował komisarz Wacek i pokiwał smętnie głową. - Jak na przykład było w Gnieźnie. - A co się stało w Gnieźnie? Jakaś kradzież? - zaczęli dopytywać się moi młodzi towarzysze. - Co było? - wtrąciłem żywo. - Coś, co przerasta całkowicie złodziejskie zdziczenie, ot co! Ale o tym pogadamy na miejscu, dobrze? - To jedziemy, stryju, do Gniezna? - zapytała żywo Zośka, zwijając notatnik i szkic sytuacyjny wnętrza grobowca, który jak na nowicjuszkę w materii śledczej, wypadł znakomicie. Trzej budrysi przyklasnęli tej decyzji, a milczący dotąd Paweł rzekł tylko: - Zabiorę Zośkę ze sobą, a wyjedźcie wehikułem! Muszę dopaść Baturę, okey? Kiwnąłem głową na zgodę. Zamknęliśmy wreszcie pusty grobowiec, okryliśmy go na powrót pędami zimnozielonego bluszczu i serdecznie pożegnaliśmy się. Tylko komisarz Wacek dodał, patrząc w błyszczące oczy moich budrysów: - Oj, też chciałbym ruszyć z Panem Samochodzikiem na nieznane ścieżki przygody, ale cóż z tego! - i rozłożył ręce w geście udawanej rozpaczy. - Panie komisarzu - odezwał się Leszek. - Przygoda jest przygodą, ale pan czuwa nad naszym bezpieczeństwem. Czy to nie bardziej imponujące? Pan Wacek roześmiał się tylko i poklepał Leszka po ramieniu: - Jak najbardziej, chłopcze. Ale wolałbym z panem Tomaszem ruszyć szlakiem przygody! *** Do Gniezna zajechaliśmy po południu, Wehikuł zostawiłem na parkingu, gdzie już stał zaparkowany harley Pawła. Podeszliśmy pod Wzgórze Lecha, gdzie od strony południowej stał posąg Bolesława Chrobrego, a dalej piętrzyła się czerwienią bazylika z kamienia i cegieł pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. W obecnym kształcie budowla powstała w XIV stuleciu, ale dzieje świątyni sięgają początków państwa polskiego. Dlatego znajdziemy w niej ślady kościoła przedromańskiego z II połowy X stulecia i katedry romańskiej z XI wieku. To tu, w podziemiach, znajduje się kamienne palenisko kultowe dawnych Słowian z przełomu VII i VII stulecia. Istnieje relacja - mówiłem do zaciekawionych chłopców - Ibrahima ibn Jakuba, hiszpańskiego Żyda, urodzonego około 912 roku, czyli czterdzieści cztery lata przed urodzeniem Wojciecha Adalberta, jak Słowianie budują swe grody. Udają się na łąki - relacjonuje Ibrahim - obfitujące w wodę i zarośla, po czym kreślą kształt powierzchni grodu. Piętrzą dookoła rów i wykopaną ziemię umocowują deskami i drewnem, aż taki mur osiągnie odpowiednie rozmiary na podobieństwo szańców. Następnie wymierzają bramę, do której dochodzi się po pomoście z drewna... - Pasuje jak ulał do Biskupina, prawda? - wtrącił się Leszek. - Owszem, ale tutaj raczej było coś na kształt ostrowu, a może wzgórza, a na nim zbudowano gród i świątynię. Podobnie jest w Mogilnie i Trzemesznie - tym razem wtrącił się Czesiek. - Otóż to. A może znacie legendę związaną ze Wzgórzem Lecha? - zapytałem. - To twój pradawny imiennik, Leszku. Leszek spiekł raka, ale bez zająknięcia zaczął: - Według legendy, Lech, mityczny praojciec Polaków, w czasie polowania ujrzał potężny dąb, na którego szczycie swoje gniazdo założył biały orzeł. Tego więc ptaka Lech postanowił przyjąć jako godło swego ludu, a wokół dębu zbudował gród książęcy... - ...a od orlego gniazda gród nazwał Gnieznem! - dokończył wścibski Czesiek. Podeszliśmy bliżej wejścia do świątyni. - Również i ta budowla - zaczęła mówić Zośka - była niszczona przez wojny, klęski i pożary oraz przebudowywana i zmieniana wielokrotnie. Na przykład w roku 1331 świątynię zburzyli Krzyżacy. Została odbudowana potem w stylu gotyckim przez arcybiskupa Jarosława Skotnickiego, a od XVII wieku była już w dużej części budowlą w stylu barokowo-klasycystycznym. Niestety, w 1945 roku świątynia również została spalona, ale zrekonstruowano ją w stylu dawnego gotyku. A kiedy Zośka zamilkła, głos zabrał Paweł: - Jak wejdziemy do świątyni, to możemy zobaczyć, że cały korpus budowli jest otoczony wieńcem czternastu kaplic, pierwotnie gotyckich, a przebudowywanych w XVII stuleciu. Lecz cały wystrój zachwyca pięknymi gotyckimi rzeźbami, z których najcenniejszą jest... - ...jest gotycki krucyfiks osadzony niemal pośrodku katedry na belce tęczowej w środkowej nawie - dokończyła Zośka i uśmiechnęła się do Pawła. Chłopcy tylko mrugnęli znacząco do siebie, więc Leszek również nie pozostał dłużny: - Ale najcenniejszą rzeczą są Drzwi Gnieźnieńskie, wykonane około 1180 roku, prawda? - Prawda - przytaknąłem. - Nim do nich dojdziemy, muszę do dać, że ta katedra, zbudowana w pierwszej stolicy Polski, miała być katedrą koronacyjną, lecz żaden z późniejszych władców nie został tu koronowany. A kto był tym pierwszym? - Bolesław Chrobry w 1025 roku - odpowiedział Leszek. - A następnym był Mieszko II, którego syn, Kazimierz I Odnowiciel, jednak się już nie koronował. - Dlaczego? - zapytałem chytrze, ale nie widząc chętnych do za brania głosu, dokończyłem: - Historia tych czasów jest dość skomplikowana. Zaczęły się separatyzmy plemienne, wzmagało się rozprężenie polityczne w kraju oraz nawroty do dawnych wierzeń pod wpływem dość restrykcyjnych danin na rzecz Kościoła i państwa. Żądania likwidacji chrześcijaństwa i przywrócenia tradycyjnego kultu pogańskiego przybrały ta kie rozmiary, że już nic nie mogło powstrzymać tęsknoty chłopów za dawną wolnością plemienną i nienawiści do ucisku ze strony państwa i bogacącego się Kościoła, którego liczne budowle powstawały właśnie na tych ziemiach, na dzisiejszym Szlaku Piastowskim. - No i stało się - podpowiedziała Zośka. - W 1038 roku Czesi pod wodzą księcia Brzetysława podjęli wyprawę na Polskę. Przyłączyli Kraków oraz Gniezno, z którego zabrali relikwie świętego Wojciecha. - A że Gniezno zostało zburzone, a Kraków się jako tako ostał, więc następca Mieszka II, czyli Kazimierz I Odnowiciel, ustanowił stolicę w Krakowie, jako najbardziej obronnym ówcześnie grodzie. - No i po stolicy - westchnął dramatycznie Leszek. Rozweselił nas trochę dramatyzm Leszka. - Jednakże nie koniec to Gniezna - zacząłem po chwili. - Wielkopolanie pozostali w granicach przyszłego państwa i po odbudowaniu świątyni nadal były tu szczątki świętego Wojciecha oraz jego odnaleziona głowa. No i pozostały przede wszystkim Drzwi Gnieźnieńskie, które niekiedy przypisuje się fundacji Bolesława Krzywoustego po pielgrzymce do grobu świętego Wojciecha w 1113 roku, jak twierdzi Joachim Lelewel. Jednakże większość historyków podaje, że Drzwi Gnieźnieńskie powstały około 1170-1180 roku. Za ich twórcę uważa się Petrusa Liutwinusa, a zostały wykonane w ludwisarni w tak zwanej szkole mozańskiej nad Mozą. Ale, jak dotąd, uczeni nadal się spierają nie tylko o ich fundatorów, lecz i o dokładną datę wykonania. Chodźmy zatem i zobaczmy je. Weszliśmy do przedsionka, gdzie w obramowaniu kaplic wewnętrznych dostojnie prezentowały się Drzwi Gnieźnieńskie, niegdyś nazywane Klejnotem Królestwa - „Gemma civitatis”. Lewe skrzydło o wymiarach 328 x 83 centymetry powstało ze zlutowania 24 części. Stanęliśmy, a ja zacząłem objaśniać, że autorstwo Drzwi Gnieźnieńskich przypisuje się również Leopardusowi - Francuzowi przebywającemu ówcześnie na dworze Krzywoustego. Jednak nie mógł ich wykonać, jako że Bolesław Krzywousty zmarł w roku 1138, po czym nastąpiło rozbicie dzielnicowe Polski. - Pamiętajmy jednak - mówiłem dalej po chwili milczenia - że artysta na lewym skrzydle przedstawił dziewięć scen z życia świętego Wojciecha: od narodzin po pobyt świętego w klasztorze rzymskim na Awentynie, kiedy to po raz drugi i ostateczny opuścił swoje arcybiskupstwo w Pradze, dlatego, jak powiadają historycy jego życia i działalności biskupiej: „iż były półbarbarzyńskie stosunki religijno-moralne w Czechach, gdzie dopuszczano się wielożeństwa, handlu niewolnikami, a kler nie zachowywał celibatu...”. Moi towarzysze podziwiali zabytek w skupieniu. - Myślę jednak - kontynuowałem - że przyczyną była również wrogość ówczesnego władcy Czech, Bolesława Pobożnego z rodu Przemyślidów, do Wojciechowego rodu Sławnikowiców, którzy prawdopodobnie byli przeciwni zjednoczeniu kraju. Paweł podszedł bliżej do zabytku i powiedział, zwracając się zwłaszcza do chłopców: - Proszę, popatrzcie. Prawe skrzydło jest poświęcone przede wszystkim pobytowi Wojciecha w Polsce i Prusach, jego męczeńskiej śmierci, wykupieniu jego zwłok przez Bolesława Chrobrego i złożeniu jego szczątków do grobu. Najpierw ponoć w Trzemesznie, ale to tylko legenda, ale na pewno w roku 992 na stałe w Gnieźnie, gdzie Chrobry polecił wznieść trzeci już w tym miejscu kościół. Gapiliśmy się nadal na te ciężkie, spiżowe skrzydła, gdzie w osiemnastu kwaterach, niezwykle wyraziście i zręcznie, przedstawiono symbolicznie żywot świętego. I to nad wyraz rzeczowo i plastycznie, zaś płaskorzeźby otaczała tak zwana bordiura, na której pośród motywu winorośli widać było symboliczne figury zwierząt realnych i fantastycznych, a wśród tych szczegółów postaci ludzi i ich zajęcia: winobranie, tłoczenie wina czy polowanie na zwierzęta. Zośka jednak nie wytrzymała: - Proszę zobaczyć, jak drzwi zdobią dwie kołatki w kształcie lwich główek, na wysokości czwartej kwatery licząc od progu. Z lewej strony w kwaterze modlącego się świętego Wojciecha przy grobie Męczenników, a z prawej w scenie wystawienia zwłok świętego, gdzie na palu męczeńskim tkwi jego głowa. - Bardzo symboliczne oznaczenia, nieprawdaż? - wtrąciłem się. - A co mają oznaczać te sceny? - zapytał Leszek. - Właśnie, co? Że w jednym poziomie? - wtrącili się Rysiek i Czesiek. Milczałem spoglądając na Zośkę, która po chwili zaczęła tak: - Myślę, że niejako życie Wojciecha było jakby z góry przesądzone co do jego męczeńskiej śmierci. Wszak autor czy też zleceniodawca tego projektu podaje tu, że Wojciech przeznaczony w dzieciństwie do stanu duchownego, jakby mimochodem dążył do swej męczeńskiej śmierci - stąd po lewej stronie modli się przecież przy grobie Męczenników. I jakby sobie tę męczeńską śmierć wymodlił, co widać po prawej stronie drzwi! - Brawo, Zosiu. Dydaktyzm Drzwi Gnieźnieńskich, jakbyśmy to po wiedzieli językiem współczesnym, jest tu pokazany nad wyraz realnie, bo takie było przesłanie moralne pierwszych chrześcijan. Nie tylko w Polsce, ale w całej Europie. - Drzwi Gnieźnieńskie są właśnie tak wyrzeźbione, aby postać świętego i jego męczeńską śmierć mógł zrozumieć każdy, kto tu podejdzie - nawet ten niepiśmienny, ale nawrócony na chrześcijaństwo pątnik - poparł mnie Paweł. - Stąd tyle szczegółów w każdym kwartale drzwi i w obramowaniu. - A teraz, przypatrzcie się kwaterze jedenastej, drugiej od góry po prawej stronie, gdzie przedstawiono „Chrzest Prusów przez świętego Wojciecha”. Chłopcy policzyli kwatery i zadarli głowy. - Misja świętego Wojciecha wyruszyła najprawdopodobniej stąd, z Gniezna, skąd orszak biskupa suto wyposażony przez Bolesława Chrobrego udał się w otoczeniu żołnierzy do Gdańska. W Gdańsku bowiem rezydował prawdopodobnie przedstawiciel księcia do spraw kontaktów z Prusami, równocześnie zabezpieczający spokój w tym portowym i granicznym grodzie. Razem z Wojciechem wyruszył jego brat przyrodni Radzim-Gaudenty oraz współmisjonarz Bogusz-Benedykt. Droga ich nie jest znana, ale najprawdopodobniej przebyli Wisłę w okolicach Bydgoszczy, a następnie przeszli przez Pomorze Nadwiślańskie. Jednym słowem: zdążali szlakiem kupców. Ta misja rozpoczęła się w drugiej połowie marca 997 roku. W Gdańsku czekała na nich duża grupa ludzi, w tym Prusów, jacy zostali przygotowani do przyjęcia chrztu, co działo się w Wielką Sobotę 27 marca. Otrzymali oni chrzest z rąk biskupa misjonarza... - Dlatego - przerwała mi Zośka, gdy się nieco zasapałem - postać świętego zawsze jest pokazywana w stroju pontyfikalnym, z nieodłącznym pastorałem w ręku, jako symbolem władzy biskupa misjonarza... - Postać biskupa - dodał Paweł - musi być bowiem doskonale widoczna w każdym szczególe, aby widzowie wiedzieli, gdzie i kogo przed stawiono. Pełny dydaktyzm! - Jakby serial piktograficzny, współczesny, tyle że wyrzeźbiony w brązie kilkaset lat temu! - zakończył Leszek. Roześmieliśmy się, a ja zaproponowałem przerwę w zwiedzaniu bazyliki, jako że po obiedzie chciałem opowiedzieć o największej kradzieży z tej świątyni w XX wieku, najbardziej zuchwałej, świętokradczej i bezczelnej . ROZDZIAŁ DWUNASTY SARKOFAG ŚWIĘTEGO WOJCIECHA • ZŁODZIEJE CZY BARBARZYŃCY? • DAWNE ŚLEDZTWO • MÓJ NIEFORTUNNY UDZIAŁ • JAK ZŁODZIEJE DOSTALI SIĘ DO BAZYLIKI? • PRAWO ZWYCZAJOWE • „OKO ZA OKO, ZĄB ZA ZĄB” • CZY WYSTARCZY KOMPUTER? • DZIEJE NAPADÓW NA GNIEZNO • PROROCZY SEN • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • NAUCZANIE PRUSÓW - Kiedy zobaczyłem, że na sarkofagu nie ma postaci świętego Wojciecha, a w wieku trumny tkwiły tylko śruby, którymi była przytwierdzona figura świętego, poczułem okrutny żal i jednocześnie wściekłość na tych, co to uczynili - powiedziałem do zgromadzonej trzódki, kiedy po obiedzie stanęliśmy przed niską barierką otaczającą prawie trzymetrową, murowaną kolumnę, na której spoczywała trumna ze szczątkami pierwszego świętego polskiego sprzed tysiąca lat. Chłopcy stali skromnie, niemal onieśmieleni, to zadzierając głowy na sarkofag świętego, to popatrując na mnie. Zośka, moja siostrzenica, chrząknęła i cicho zapytała: - To byłeś wtedy, stryju, tutaj? No, tuż po kradzieży? Nigdy o tym nie wspomniałeś. Odpowiedziałem również cicho: - Nie tuż po kradzieży, ale kilka dni później, kiedy śledztwo było już w toku. - Pomagał pan w śledztwie, szefie? - zapytał Paweł. - Nie do końca pomagałem w ścisłym tego słowa znaczeniu. Od tego była cała machina policji poznańskiej. Raczej tylko sugerowałem nie które posunięcia, niż byłem w bezpośrednim ogniu śledztwa. Tak. od tego byli mundurowi - odparłem. - A trzeba przyznać, że robili to solidnie i naprawdę drobiazgowo. - Jak to drobiazgowo? - zapytał Leszek ze zdziwieniem. - Na tyle drobiazgowo, że na przykład przez pierwszy tydzień śledztwa przesłuchano ni mniej, ni więcej tylko 1100 osób i to w samym Poznańskiem. - Aż tyle osób było podejrzanych? - zdziwili się chłopcy. - Właśnie: sprawdzono 1100 osób, które kiedykolwiek były na bakier z prawem, czyli drobnych złodziejaszków i paserów, handlarzy srebrem i osoby karane za włamania do kościołów. Po prostu policja ustalała ich alibi. - Alibi? - zdziwił się Czesiek. - Alibi, kolego - wtrącił się Paweł - to sprawdzanie delikwenta w tym czasie, kiedy miało miejsce przestępstwo, czy był w innym miejscu, czy też w pobliżu. Krótko mówiąc: miał wykazać dowód niewinności, czyli alibi. - Aha, rozumiem - odparł i zadarł głowę do góry. - Ale jak się tutaj złodzieje dostali, skoro katedra jest zamykana? - Zapytaj o to pana Tomasza - odpowiedział Paweł. Stałem zapatrzony w odnowiony już dawno sarkofag, ale słyszałem pytanie Cześka, więc zacząłem opowiadać: - Rano, 20 marca 1986 roku, ksiądz proboszcz Zenon Willa odprawiał mszę. A ponieważ katedra była w remoncie, więc cały sarkofag był przykryty folią. Dostrzegł jednak, że trumna ze szczątkami świętego jest źle osłonięta przed pyłem powstałym podczas robót, więc chciał poprawić folię, ale tknięty przeczuciem odsłonił więcej i spostrzegł, że... Przerwałem i odetchnąłem: - ...że ukradziono w nocy i zniszczono postać świętego, który w stroju pontyfikalnym półleżał na trumnie i był wykonany cały ze srebra w 1662 roku przez złotników gdańskich! Zamilkłem, podobnie jak cała nasza grupka. Po chwili milczenia kontynuowałem: - Kiedy ogłoszono wszem i wobec o wielkiej nagrodzie za wskazanie złodziei, zaczęli się zgłaszać do policji ludzie, którzy nie zawsze mieli prawdziwe wiadomości lub też załatwiali własne porachunki z sąsiadami. - I coś takiego się zdarzyło? - zapytała moja siostrzenica. - Tak. Mój szef, minister kultury i sztuki, ogłosił, że wypłaci pół miliona złotych (obecnie to pięćdziesiąt tysięcy złotych) temu, kto przyczyni się do odnalezienia zabytku oraz wskaże jego złodziei. Zatem było sporo fałszywych telefonów i zgłoszeń. - Nie do wiary! - szepnęła Zośka, a chłopcy znowu skupili się w pobliżu mnie. - Właśnie: nie do wiary, ale tak było. - I pan uczestniczył w takim pościgu? - szepnął Rysiek. - Byłem, a jakże. Ale wcale się tym nie chwalę. - Dlaczego? - zapytali wszyscy niemal jednogłośnie. - Bo to nic chwalebnego - odparłem. - Był taki meldunek, że w niedalekich lasach koło Żnina ktoś wiezie furmanką przez przesiekę leśną dziwną „trumnę”. Zabrałem zatem grupę policjantów i ruszyłem swoim wehikułem w tamtą stronę. Po półgodzinie byliśmy na miejscu, w lesie. Rzeczywiście jakiś chłopina wiózł coś na kształt trumny na wozie zaprzęgniętym w dwa konie, ale w tej trumnie, a raczej podłużnej pace, przykrytej kocami, nie leżał żaden zabytek, a tylko zabity wieprzek, i do tego niezbadany przez weterynarza. Nic dziwnego, gdyż wkrótce miała być Wielkanoc, a każdy gospodarz robi właśnie w tym czasie własne wędliny - bo tańsze! Wokół usłyszałem parsknięcia śmiechu. - Właśnie, właśnie. Czym tu się chwalić? - burknąłem. - Ale jak tutaj dostały się te złodziejaszki? - zapytał Rysiek. - Jak wiecie, w tym czasie katedra była w remoncie. To po pierwsze, zatem bałagan wokół świątyni był trochę uzasadniony: pryzmy piasku, niektóre elementy budowlane i tak dalej. Po drugie, trzeba pamiętać, że katedra jest zbudowana na osi wschód-zachód. Po północnej stronie, gdzie jest nieoświetlony dziedziniec, okna katedry są mało widoczne. Tu taj więc, gdzie stoi dzwonnica i trochę dalej kościół Świętego Jerzego, złoczyńca wspiął się na jedno z okien, gdzie parapet jest niemal na wysokości czterech metrów i czterdziestu centymetrów. Potem wspiął się wyżej po kracie okiennej, a okno ma wysokość 270 centymetrów i tam odgiął pionowy pręt, który był słabo umocowany w murze... - Nieźle był złodziejaszek wysportowany, co? - szepnął głośno Leszek, ale pozostali szturchnęli go, by mi nie przeszkadzał. - Owszem - przytaknąłem. - Więc kiedy odgiął ów pręt, wsunął się między kratę a okno i tam wypchnął część tego okna, które, niestety, było umocowane tylko sznurkiem, a nie zamknięte na kłódkę. - Do licha, czyżby nikt wcześniej nie sprawdzał jakości ram okiennych? - westchnął Paweł. Wzruszyłem ramionami; nie mnie było sądzić o zabezpieczeniach katedry. Nie tylko tej, ale i wielu innych świątyń, gdzie co rusz ginie coś cennego, zabytkowego: a to rzeźba, a to obraz czy inne przedmioty kultu, jak patery, krzyże czy kielichy mszalne. Chłopcy coś zaszmerali między sobą, ale nie usłyszałem co, więc kontynuowałem opowieść: - Wnętrze katedry, jak mówiłem, jest otoczone jakby wieńcem czternastu kaplic. Złodziej dostał się do kaplicy Najświętszego Sakramentu albo inaczej do kaplicy Pana Jezusa, która przylega do północnej ściany. Chodźmy, to wam pokażę tę kaplicę... Podeszliśmy bliżej północnej nawy, która, podobnie jak inne boczne kaplice oddzielone od głównej części świątyni, była zamknięta piękną i solidną zarazem, barokową kutą kratą. - Jednakże, proszę zobaczyć, krata ta nie dostaje do stropu i chociaż jest zamknięta na solidny zamek, to i tak można wspiąć się po niej niżej i przecisnąć pod sufitem na naszą stronę, prawda? - O, tak, tak - przytaknęli chłopcy, a Zośka dodała: - Na pewno złodziej był sprawny i szczupły, że tędy przeszedł pod sufitem. - Tak - przytaknąłem. - Lecz wcześniej o tym nikt nie pomyślał. - Otóż to - potwierdził Paweł. - Żadna przeszkoda dla złodzieja. Znowu podeszliśmy pod główny ołtarz, gdzie na piedestale srebrzył się odrestaurowany sarkofag w całej okazałości. - Tutaj - kontynuowałem - złodziej, a właściwie było ich trzech, wspięli się na postument po drabinie i zaczęli odrąbywać wszystkie srebrne części sarkofagu. - A to skurczybyki - szepnął któryś z chłopców, ale zamilkł szybko, więc mówiłem dalej: - Właśnie młotkami i dłutami oderwali od trumny wszystkie elementy tworzące figurę świętego, jeden medalion boczny, część koszulki z wieka trumny, siedem z ośmiu aniołów oraz srebrne skrzydła orłów... - Żeby im ręce pourywało! - odezwał się Leszek. - Ej, chłopcy, nie tak ostro! - zmitygował ich Paweł. Ci popatrzyli na niego niezbyt przychylnie, więc dokończył: - Teraz nie średniowiecze! Prawo istnieje od pradawna i według prawa się sądzi, prawda? Niechętnie potaknęli głowami, a Leszek znowu zwrócił się do mnie z pytaniem: - A jak pan sądzi, czy nie „oko za oko, a ząb za ząb”, jak było to za czasów króla Hammurabiego? - O, brawo! Świetny jesteś z historii starożytnej - odparłem. - Ale również w Biblii, w Starym Testamencie, w Księdze Wyjścia, mamy ową sentencję prawną: „Oko za oko, ząb za ząb, ręka za rękę, noga za nogę, siniec za siniec, rana za ranę, pręga za pręgę”! Lecz, mój drogi - kontynuowałem - było to w czasach starożytnego Wschodu, gdzie jeszcze nie istniało zorganizowane sądownictwo i prawo to, zwane prawem zwyczajowym, było skuteczną obroną społeczeństwa przed bandytyzmem zbrodniczych jednostek! - Przed takimi właśnie, jak ci złodzieje, co splądrowali nasz zabytek? - zapytał Leszek, a Czesiek dodał: - Jak również przeciwko temu, co okradł żydowskie bożnice, a schował zabrane przedmioty w katakumbie w Mogilnie? - Jak najbardziej! Dotyczy to wszystkich złodziei i złoczyńców, ale dzisiaj mamy zorganizowane sądownictwo i prawa stanowione, na pod stawie których to sądownictwo działa, proszę was! - Tym właśnie różni się tak zwane prawo zwyczajowe, to znaczy pradawne, od dzisiejszych praw ustanowionych - wtrącił się Paweł. - Oczywiście ustanowionych przez królów, papieży czy poszczególne parlamenty? - zapytał Leszek. - Jak najbardziej, drogi chłopcze. Ale, ale, odbiegliśmy od tematu. Jak wiadomo, sarkofag został wykonany w roku 1662 przez gdańskiego rzeźbiarza Piotra van der Rennena, a ufundował go kanonik gnieźnieński i biskup sufragan warmiński Wojciech Pilchowicz. Jak podają źródła, fundator zapłacił 20 tysięcy ówczesnych złotych polskich, co oznaczało mniej więcej równowartość miliona bochenków chleba albo pięć tysięcy sztuk płótna... - ...albo tysiąca stu postawów sukna! - dokończyła Zośka, a chłopcy tylko wytrzeszczyli oczy ze zdumienia, że tak łatwo było obliczyć ów czesne wartości środków płatniczych. - No nie - westchnęli chłopcy, a ja zaśmiałem się cicho i podpowiedziałem im: - Takie obliczenia nie tylko są potrzebne na studiach ekonomicznych, ale również i historycznych, aby zobrazować lepiej stan danego zabytku, jeżeli, oczywiście, podano tę pierwotną sumę. Chłopcy odetchnęli. - I wszystko trzeba znać na pamięć? - szepnął Leszek. - Nie wszystko, ale wygodniej - odparł Paweł i wskazał swą głowę. - Nie wszystko bywa w komputerze. - Cicho - syknął Leszek. - Nie przerywajmy panu Tomaszowi. - Dziękuję ci, Leszku - odparłem - ale warto też wtrącić co nieco, byle do sprawy. Tak więc, dzisiejsza wartość tego zabytku jest nie do ocenienia. Tym bardziej, że cudo to zostało wykonane niepowtarzalną techniką kucia srebra na zimno, czyli z tak zwanego trybowanego srebra próby bardzo wysokiej, bo trzynastołutowej, zaś niektóre elementy z czystego srebra, czyli próby szesnastotutowej, co obecnie oznacza 100% czystego metalu. - Nie do wiary - szepnął Czesiek. - Co za bandyci. - Tak. Naprawdę niewiarygodne, że ktoś to zniszczył, bo walory artystyczne całego sarkofagu, historyczne i kultowe, stanowiły o zabytku najwyższej klasy europejskiej, jakich niewiele zachowało się na świecie. No i zastępowało ono godnie poprzedni sarkofag zrabowany podczas po topu szwedzkiego... - Opisany zresztą przez Henryka Sienkiewicza w „Potopie”, prawda? - zapytał Rysiek. - Właśnie! - potwierdziłem. - Więc i wcześniej też obrabowano tę bazylikę? - zdziwił się Czesiek. Popatrzyłem na chłopców i potwierdziłem: - Niestety, tak! Zośka jednak nie wytrzymała i dodała: - I to kilkakrotnie przez tysiąclecie. Chłopcy znowu skupili się wokół mnie, więc szepnąłem do mej siostrzenicy: - Może im ty opowiesz? - Chętnie. - Mów, to bardzo ciekawe - przekrzykiwali się chłopcy. Zośka westchnęła i zaczęła mówić: - Przez tysiąc lat dziejów gnieźnieńskiej katedry łupili ją i rabowali jej skarby i dewastowali wielokrotnie różni najeźdźcy. Najpierw w roku 1038 książę czeski Brzetysław I ponoć „na stu wozach wywiózł skarby z Gniezna” - jak podaje dawna kronika - w tym krzyż Mieszka I ważący ponoć „trzy razy tyle co osoba władcy”. Krzyża tego ani złotych tablic z dziesięciorgiem przykazań, nigdy nie odnaleziono... W roku 1331 miasto zostało najechane i splądrowane przez Krzyżaków. W 1656 roku miał miejsce najazd i splądrowanie miasta przez Szwedów. Ale, co najważniejsze, łupem padł wtedy złoty relikwiarz świętego Wojciecha, który także przepadł bez wieści. Potem, aż do nocy z 19 na 20 marca 1986 roku, katedry nie okradziono. Nawet - ciągnęła dalej Zośka - obcy żołnierze nie tknęli tego sanktuarium. Prusacy po pierwszym rozbiorze Polski, kiedy to Gniezno z Wielkopolską przypadło Prusom; żołnierze napoleońscy, którzy szli na Moskwę, popasając w Gnieźnie, urządzili tylko w katedrze magazyn, ale świątyni nie złupili; również hitlerowcy w latach 1939 - 1945 nie zrabowali nic z katedry, tylko zamienili ją na salę koncertową... - Brawo, Zosiu, brawo za informacje - wtrąciłem się, ale Zośka popatrzyła krzywo na mnie, więc zamilkłem, a chłopcy bezgłośnie przyklasnęli mojej siostrzenicy. - Przez całą wojnę i okupację - mówiła dalej - Drzwi Gnieźnieńskie, srebrna trumna świętego Wojciecha, srebrne świeczniki i inne skarby katedralne, zapakowane w skrzyniach, spoczywały bezpiecznie w skarbcu miejscowego banku, co chwalebnie świadczy o kulcie tegoż świętego, jak i o mieszkańcach Gniezna podczas okupacji, prawda? Chłopcy spojrzeli na nią z podziwem dla jej wiedzy. - I dopiero w marcu 1986 roku sami Polacy zrabowali i zniszczyli sarkofag - dokończyła. Zamilkliśmy. Wydawało się, że jakaś ciemna chmura zaległa nad świątynią, ale to tylko zgasło dodatkowe oświetlenie, jakie można było uzyskać poprzez wrzucenie odpowiedniej kwoty pieniężnej do specjalnego pojemnika, umieszczonego obok głównego ołtarza, co wykorzystywało wielu turystów, aby lepiej zobaczyć srebrną trumnę w otoczeniu ozdobnych filarów i kopuły nad świętym. - Dodajmy jednak, że również 13 lipca 1923 roku - powiedziałem cicho - ze skarbca katedralnego wykradziono relikwiarz z głową świętego. Dzieło to, mające również ogromną wartość historyczną i kultową, wykonał ze złota, prawdopodobnie z darów Bolesława Krzywoustego, poznański złotnik w XV stuleciu, a zwał się Jakub Barth. Prawdopodobnie ukradziono relikwiarz na zlecenie niejakiego Franca i wywieziono za granicę aż do Stambułu, ale to może być tylko plotka, chociaż uwierzytelniona. - Uwierzytelniona? - zapytał dociekliwy Leszek. - No, uwierzytelniona pewnym pamiętnikiem, a właściwie „Rękopisem z Poznania”, którego fragment niedawno dostałem, nie pamiętasz? - Tak, tak - przytaknął Leszek. - Razem z tą dziwną mapą, nieprawdaż, psze pana? - Owszem, ale o tym później. Bo nim wyjdziemy z katedry, dodam, że 11 grudnia 1979 roku zrabowano jeden z drogocennych i unikatowych świeczników, wykonanych dla katedry Notre Dame w Paryżu przez złotnika Guillaumela Jacoba, a które dla gnieźnieńskiej katedry wykupił i sprowadził ówczesny prymas Polski, kardynał Michał Radziejowski, w 1707 roku. A były to wysokie na 112 centymetrów świeczniki, zrobione ze srebra, o wadze kilku kilogramów każdy. Niestety, nim znaleziono złodzieja, ten zdążył ów świecznik przetopić! - Same straty - westchnął znowu Leszek. - Ale bazylika jest przepiękna, jak również sarkofag świętego Wojciecha. No, ale czy tych ostatnich złodziei złapano? Wszyscy popatrzyli na mnie. - Tak. Złapano ich. Byli to trzej młodzi mężczyźni z Gdańska, którzy już wcześniej trudnili się złodziejstwem... - I co, i co? - dopytywali się młodzi chłopcy. - Cóż, opowiem wam, jak ich złapano, ale trochę później, dobrze? Aż przykro mówić o złodziejach w tej pięknej świątyni! - Tak, tak - westchnęli młodzi ludzie. Wtrącił się Paweł. - A jaki to styl? - zapytał. - Jaki? No, wiadomo, gotycki, bo tak odbudowano katedrę po spaleniu jej przez Krzyżaków - odparł Leszek, a Rysiek dodał: - Podobnie odbudowano ją po wojnach szwedzkich, ale już z dodatkami stylu barokowo-klasycystycznego. Prawda, panie Tomaszu? - Świetnie! Brawo! Ale nim wyjdziemy z katedry, popatrzcie nie tylko na te kaplice usytuowane wokół ścian świątyni, ale również na dwunastą scenę w prawym skrzydle drzwi, na której artysta średniowieczny umieścił Wojciecha, jak w otoczeniu trzech swych współtowarzyszy po lewej stronie, w stroju pontyfikalnym pośrodku kadru „Naucza Prusów na wiarę chrześcijańską”. *** Po obejściu świątyni podeszliśmy ku zabytkowym drzwiom. - Popatrzcie na jedenastą i dwunastą scenę, gdzie postać świętego jest niemal identyczna, prawda? - O, tak, psze pana - szepnął Leszek. - Nawet podobnie trzyma prawą rękę... - I podobnie trzyma pastorał... - I tiarę biskupią na głowie. - To właśnie świadczy o wartościach artystycznych tego obiektu - powiedziałem, nim wyszliśmy z bazyliki. - Pamiętajcie, że obecny sarkofag został zrekonstruowany również przez artystę z Gdańska, pana Wawrzyńca Sampa, na ile się dało również z przetopionego przez złodziei oryginału, a srebra tego było 40 kilogramów... Umilkłem na chwilę i dokończyłem: - Pamiętajmy również, ze trumna wspiera się na sześciu orłach, a niżej widzimy cztery rzeźby przedstawiające stany dawnej Rzeczypospolitej : duchowny, szlachecki, mieszczański i chłopski, ale te pochodzą z XIX wieku i są dziełem Władysława Marcinkowskiego. Bo pierwsze dzieło, właśnie z roku 1662, wykonane przez Piotra van der Rennena, przedstawiało postać świętego, otoczonego płaskorzeźbami, na których, podobnie jak na Drzwiach, można było prześledzić jego życie i męczeńską śmierć. Wyszliśmy na zewnątrz, by popatrzeć na monumentalną świątynię, której początki sięgają lat 970-977, usytuowaną na Wzgórzu Lecha, jako że samo Gniezno mieści się na siedmiu wzgórzach; najciekawsze jest Wzgórze Panieńskie, mające 120 metrów nad poziomem morza, a pośrodku stoi fontanna z herbami 78 miast, tworzących tak zwany Krąg Darczyńców, którzy przyczynili się do odnowienia gnieźnieńskiego rynku... Wtedy Zośka nagle sięgnęła po swój notatnik, zajrzała do niego i powiedziała: - A wiecie, że w cieniu tej katedry, właśnie w Gnieźnie odbyły się w Polsce ostatnie procesy czarownic? Chłopcy momentalnie odwrócili się ku niej z zaciekawieniem. - Naprawdę?! - Niestety, jest to prawda. Otóż, w roku 1680, 16 marca, przed burmistrzem Tomaszem Sępińskim, radnymi i ławnikami stanęła jedenastoletnia Dorota, córka oberżysty Piotra, oskarżona przez wicestarostę Samuela Bieganowskiego, zarządcę królewskiego zamku. Wynajął on małą Dorotę - kontynuowała Zośka - do pielęgnacji swej córki, i ta dziewczynka opowiedziała swemu pracodawcy, że jej matka uczyła ją czarować. Zaś sam Bieganowski udowadniał, że w jego domu wyczarowała między innymi myszy i szczury, pokazywała różne sztuczki... - Niemożliwe - rzekli chłopcy, a i ja zaciekawiłem się opowieścią siostrzenicy. - Tak, tak - mówiła Zośka bardzo przejęta. - No i przed sądem dziewczynka wszystko potwierdziła. Ba, mówiła, ze matka, której na imię było Zofia, kazała jej łapać padalce, suszyć w piecu, a później rozkruszać, takim proszkiem bowiem kobieta truła ponoć swe ofiary. A że mała Dorotka przysięgała, iż tak musiała czynić pod wpływem matki, tę ostatnią poddano okrutnym torturom przez trzy dni, aż z wyczerpania zmarła. Jednakże 24 marca zapadł wyrok. Był okrutny! Sędziowie uznali, powołując się na Trójcę Świętą, że Zofia zostanie spalona na stosie za fruwanie na miotle, zaślubiny z diabłem i trucie ludzi, a mała Dorota, ze względu na wiek, otrzyma 12 biczów pod pręgierzem... - Uff - westchnęli chłopcy - ale historia! I zaczęli coś szeptać między sobą. Przerwałem im ciche pogaduszki: - Myślę, że chyba pojedziemy do Mogilna. Na kolację, którą przygotują Zośka z Pawłem. Dobrze? Bez szemrania zeszliśmy na postój, wsiedliśmy do wehikułu, a Zośka z Pawłem pomknęli harleyem do przodu. Gdy przyjechaliśmy do obozowiska tuz przed zachodem słońca, na patelni smażyły się świeże płocie, a woda na herbatę pyrkotała w kociołku. *** W nocy zaczęły mi się zwidywać małe, zielone ludziki, które wylądowały w nocy niedaleko Mogilna i jęły się zakradać do naszego obozowiska, chwytając mnie za ręce i wyciągając ze śpiwora, by ulecieć ze mną w bezkres nieba... - Widocznie czytałem kiedyś niezbyt przyjemną książkę fantastyczną - mruknąłem tylko i zapadłem w głęboki sen, a zielone ludziki rozpierzchły się po niebie rojem gwiazd. ROZDZIAŁ TRZYNASTY PORANNY TELEFON • KTO UKRADŁ MOGILEŃSKIE JUDAICA? • KTO TO UCZYNIŁ? • NAJCIEMNIEJ POD LATARNIĄ • RUSZAMY DO KOBYLNICY • W LESIE I NA TROPIE ZŁODZIEI • PUSTE SKRZYNIE • W POZNANIU PRZED HOTELEM RZYMSKIM • NADKOMISARZ WRÓBEL • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • OSTATNIA MSZA ŚWIĘTEGO WOJCIECHA Nazajutrz obudził mnie telefon, a w słuchawce usłyszałem głos pana Antoniego - konserwatora wojewódzkiego z Poznania, który zachrypniętym basem wykrzykiwał: - Ograbili nas! Ograbili! Niech pan przyjeżdża! - Jak to „ograbili was”? Kto? Gdzie? - wyksztusiłem do słuchawki i dopiero wtedy ostatecznie prysły resztki snu. - Do licha, kto was ogra bił?! - Nie wiem, panie Tomaszu! Nie wiem, ale ograbili nas - chrypiał nadal pan Antoni. - To znaczy, pana i kogo jeszcze?! - No, ograbili nas z tego, co wieźliśmy naszym wozem! No, wie pan, z Mogilna - mamrotał pan Antoni bez ładu i składu. Wreszcie domyśliłem się, że chodzi o wczorajsze znalezisko w krypcie mogileńskiego cmentarza, gdzie w trzech skrzyniach znajdowały się zrabowane z żydowskich synagog bezcenne dzieła kultu judaistycznego: rodały i księgi tulmudyczne. Zdrętwiałem i ze złości aż zakląłem w myślach, ale nadal nie mogłem wydobyć nic więcej z trzęsącego się pana Antoniego. - Chwileczkę, niech się pan uspokoi. Proszę! - łagodziłem pana Antoniego, ale ten nadal wykrzykiwał: - Ograbili nas! Ograbili... Po dłuższej chwili utyskiwań pan Antoni nareszcie się trochę uspokoił i opowiedział o grabieży tego, co wieźli do Poznania. Otóż, po drodze do Poznania wstąpili w Gnieźnie do Muzeum Początków Państwa Polskiego, bo prosił ich o to dyrektor Felicjan w związku z pewnymi eksponatami przewidzianymi na wrześniową wystawę. Tam, jak to zwykle bywa, dyskusja na temat wystawy przedłużyła się tak, że wracali do Poznania aż pod wieczór i w okolicy Kobylnicy, niedaleko miasta, zatrzymał ich patrol drogowy policji. Oczywiście pojazd mieli sprawny, więc niczego złego się nie spodziewali, kiedy podchodziło do nich aż dwóch policjantów w pełnym umundurowaniu. - Tu jednak coś mnie tknęło - westchnął dramatycznie pan Antoni. - Jakby jakieś przeczucie, że coś nie jest w porządku. Niestety... Westchnienie pana Antoniego znowu było bezdenne. - Niestety, ale było za późno. Pamiętam tylko, że jeden policjant podszedł do Józka, czyli do naszego kierowcy, a drugi do mnie, a kiedy odsunąłem szybkę w samochodzie, by z nim porozmawiać, ten nieoczekiwanie wrzucił nam do środka pojemnik z gazem usypiającym... i tyle pamiętam! - dokończył dramatycznie. - Do diaska! To czysty rozbój! - wykrzyknąłem. - Powiadomił pan policję, panie Antoni? - Ależ tak, tak! To znaczy koledzy, bo ja nijak nie mogłem się skupić, aby rozsądnie dogadać się z policjantami. - Rozumiem, panie Antoni, rozumiem - również westchnąłem. I wówczas nagle przyszło mi na myśl, że może to być sprawka Batury! A jeżeli nie jego, bo zwykle unikał drastycznych posunięć w zdobywaniu upatrzonych dzieł sztuki, to jednak mógł ten pomysł poddać pod uwagę komuś innemu Tak, to jest myśl, no bo któż mógł wiedzieć, że wóz wojewódzkiego konserwatora zabytków wiezie owe bezcenne znaleziska, jak nie Batura? Myśląc intensywnie zwróciłem się do pana Antoniego: - Kiedy obudziliście się z tego uśpienia? - Dość szybko, chyba przed północą, ale nasz wóz był uprowadzony do lasu, jakieś dwa, trzy kilometry w głąb pobliskiego masywu leśnego... Ale, co najgorsze, jeszcze nas skrępowano, także z trudem się nawzajem rozwiązaliśmy. Głos pana Antoniego znowu zachrypł ni to z żalu, ni to z wściekłości: - Dlatego dopiero teraz mogłem do pana zadzwonić! Bo, widzi pan, ci złoczyńcy nawet nam nie odebrali naszych telefonów komórkowych! - Patrz pan, jacy dżentelmeni, nie?! - Policja jest na tropie, prawda? - spytałem. - Oczywiście! Niczego nie ruszaliśmy. Ale, panie Tomaszu, myślę, że dobrze by było, gdyby pan tu przyjechał... Bo, widzi pan, tutaj, patrząc na mapę, od Kobylnicy w kierunku północno-wschodnim ciągną się lasy i lasy, aż do Puszczy Noteckiej. A mnie się wydaje, że złodzieje czmychnęli do niej... - Albo do Poznania - przerwałem. - Może ma pan rację. Przyjedzie pan? - Oczywiście! - popatrzyłem na zegarek. - Będę w Kobylnicy około dziewiątej, dobrze? - Będę czekał pod barem w Kobylnicy! Jeszcze dawno tak szybko nie uwinąłem się z goleniem i myciem, jak tego ranka, kiedy wszystkich powiadomiłem o tym, co się przydarzyło wojewódzkiemu konserwatorowi zabytków w Kobylnicy. Po szybkim śniadaniu, na które złożyły się wczorajsze smażone płocie, ruszyliśmy razem w kierunku Poznania: ja z chłopcami wehikułem, a Paweł z Zośką na harleyu. A że posiadam uprawnienia społecznego inspektora Służby Drogowej, włączyłem tylko migacz na dachu wehikułu i bez większych przeszkód po drodze wnet dotarliśmy do Kobylnicy. Tu, koło baru „U Wuja”, na ławeczce, siedział zmęczony i rozczochrany pan Antoni, który tak był przejęty swą przygodą i napadem, że nawet się nie zdziwił naszym szybkim przybyciem. - Ooo, jesteście! - wykrzyknął tylko uradowany, ale zobaczywszy chłopców zdziwił się: - A oni? Cóż tu robią, do licha?! - To moi podopieczni, panie Antoni. Harcerze, którzy znają się na podchodach i tropieniu lepiej niż policjanci! Usłyszawszy moją uwagę, chłopcy pokraśnieli z zadowolenia, więc pan Antoni tylko machnął ręką i wtarabanił się do wehikułu. - Jedźmy! Pokażę panu, gdzie nas zostawiono. Nim ruszyłem, podałem panu Antoniemu butelkę z wodą mineralną, którą przyjął z uwielbieniem w oczach i od razu przyssał się do litrowej butelki tak, że niewiele wody w niej zostało. - Och, tego mi brakowało, panie Tomaszu! Że też policjanci nie myślą o poszkodowanych, tak jak pan! Tylko bezczelnie insynuują, że to ja byłem w zmowie ze złodziejaszkami - powiedział pan Antoni ze smutkiem. - A był pan w zmowie? - zakpiłem. Pana Antoniego aż zatkało z wrażenia, że mógłbym go o to posądzać, ale popatrzył na mnie i odpowiedział: - Rozumiem, że pyta pan żartobliwie, ale mogę panu dać słowo honoru, że NIE! To „nie” zabrzmiało w ustach pana Antoniego jak wykrzyknik rozpaczy. Przepraszam. Ale wie pan, jak to jest w dzisiejszych merkantylnych czasach, gdzie pieniądz staje się bogiem, prawda? - I pan mi to mówi? - zdziwił się pan Antoni. - Zresztą, przyznaję, że moim hobby są właśnie judaica. Ale to nie znaczy, że je zbieram dla siebie lub nimi handluję! - Nie ma sprawy. Prowadź pan. Chłopcy z tyłu wozu tylko przysłuchiwali się naszym pogaduszkom, ale widać było, że nie spoczną na laurach, jeżeli czegoś nie wymyślą, aby stać się naszymi partnerami w poszukiwaniu ukradzionych po raz drugi judaików z Mogilna. Siostrzenica z Pawłem pojechali za nami i chociaż droga była polna, wyboista, wnet zagłębiliśmy się w lesie, mimo tablicy ostrzegawczej, że wjazd do lasu samochodem jest zabroniony. Na małej polanie stał służbowy wóz konserwatora, obok zaś samochody osobowe policji, a wokół kręcili się policjanci. Jednym słowem, było zbyt dużo osób i samochodów, aby cokolwiek móc dostrzec z pozostawionych śladów. Chłopcy wnet wyskoczyli z wehikułu i zapytawszy, czy mogą poszperać wokół, rozbiegli się po lesie, tylko któryś z policjantów burknął, skąd tu tylu brzdąców! I kto mi pozwolił jeździć takim gruchotem po polskich drogach. Coś się we mnie zagotowało, ale grzecznie odpowiedziałem, że ten „gruchot” ma pozwolenie z Urzędu Stołecznego na poruszanie się nie tylko po polskich drogach, a ci chłopcy to moi pomocnicy w tropieniu zaginionych zabytków! - Do czego to doszło? - odburknął funkcjonariusz i odszedł do swego wozu, gdzie właśnie terkotało radio. Wzruszyłem ramionami i podszedłem do współpracowników pana Antoniego. Od pana Józka, kierowcy, dowiedziałem się mniej więcej tego samego, co wcześniej powiedział pan Antoni, z tym że pan Józef dodał: - Nim mnie uśpił ten fałszywy glina, zdawało mi się, że napis POLICJA na radiowozie, który nas minął i kazał nam się zatrzymać, ten napis, proszę pana, był jakby przyklejony do drzwi samochodu. - Jak to przyklejony? - zdziwiłem się. - Właśnie tak! Napis POLICJA był jakby przyklejony do drzwi volvo. - Volvo? To ten samochód był marki volvo? - moje zdziwienie jeszcze bardziej wzrosło, bo nagle przez myśl mignęło mi: „Batura jeździ takim samochodem!” - Może granatowy, co? - dopytywałem się niecierpliwie. - A jakże, granatowy! - odparł pan Józef. - Co, zna pan ten wóz? Wszędzie widać wiele granatowych samochodów, nieprawdaż?! - Owszem, ale ten jest tylko jeden - odparłem zagadkowo. - I co pan jeszcze pamięta? - Nim mnie zamroczyło, jakiś inny pojazd przemknął koło naszego wozu, jakby ten samochód chciał się również zatrzymać... Ale, ale, to może tylko było złudzenie, proszę pana... - i rozłożył ręce w geście ni to pewności, ni to niepewności. Serce zaczęło mi bić coraz szybciej, gdy nagle usłyszałem głos chłopców z lasu, jakby stało się coś niebywałego! I rzeczywiście. Niczym stado dzików ruszyliśmy kto żyw w stronę dolatującego nas krzyku: „Tutaj, ludzie, tutaj!” To „tutaj” okazało się głębokim dołem, który został wykopany pośród młodych świerków nie wiadomo przez kogo, a na dnie jego leżały trzy żelazne skrzynie po żydowskich skarbach, jakie znaleźliśmy uprzednio w Mogilnie. Popatrzyłem najpierw bez słowa na szefa policjantów w stopniu aspiranta, ale nie wytrzymałem i sarkastycznie zauważyłem: - Widzi pan, panie aspirancie, co brzdące mogą znaleźć?! Nie wstyd panu? Już chciałem odejść, ale dokończyłem tym samym tonem: - Reszta śladów do pana dyspozycji! Chłopcy, jesteście wspaniali! Cisza zaległa w lesie jak makiem zasiał, lecz ktoś niebacznie się roześmiał, więc reszta zgodnie odreagowała i zaczęła bić brawo moim zastępcom, którzy niczym bohaterowie wyciągnęli się jak struna i przemaszerowali koło nas w szyku: najpierw Leszek, potem Czesiek, a na końcu Rysiek, zadzierając nosy ku niebotycznym świerkom. Moja siostrzenica jednak nie wytrzymała, tylko podbiegła do nich i wycałowała ich tak, że aż się zmieszali ze wzruszenia. - Będziecie w mojej pracy! Wszak wszystko dzieje się na Szlaku Piastowskim koło Poznania, gdzie w 997 roku przybył Wojciech Sławkowic, aby nawracać północnych Prusów na wiarę chrześcijańską. Brawo, koledzy! Czy nie tak, stryju? - Oczywiście, siostrzenico. A Paweł również podszedł do nich i każdemu po prostu uścisnął rękę. Ja tymczasem zwróciłem się do aspiranta: - Czy pan może sobie przypomina pana Jana Wróbla, nadkomisarza Jana Wróbla z komendy wojewódzkiej w Poznaniu? - Ależ tak, przypominam sobie! To przecież mój przełożony - od powiedział aspirant i stanął przede mną na baczność. Machnąłem ręką na spocznij i zapytałem: - To poproszę o jego numer telefonu, jeśli można? - Ależ nie ma sprawy, proszę pana - pospiesznie odpowiedział i podał mi bezpośredni numer telefonu zwierzchnika. - Ale, ale... - zaczął się jąkać - niczego złego pan o nas nie powie, prawda? - Nie śmiałbym. Tylko w szkołach bywają skarżypyty. Pamięta pan? I zacytowałem wierszyk Jana Brzechwy: Któż się ciebie o to pyta? Nikt. Ja jestem skarżypyta. I roześmiałem się, a za mną parsknęli również śmiechem moi młodzi pomocnicy. *** Nadkomisarza Wróbla poprosiłem, aby nas przyjął u siebie za godzinę. Ale nim ruszyliśmy do nadkomisarza, wcześniej uzgodniłem z Pawłem i moją siostrzenicą strategię odszukania naszego odwiecznego konkurenta, Jerzego Batury. Nie czekając, oboje wskoczyli na harleya i pomknęli w kurzu drogi, a ja zabrałem pana Antoniego i razem z chłopcami również pojechaliśmy w stronę Poznania. Ale nawet nie pomagając sobie światłami migacza na dachu, przemknęliśmy przez rogatki miasta, Ostrów Tumski i stanęliśmy na placu Wolności w Poznaniu, gdzie zaparkowałem koło Hotelu Rzymskiego, co wzbudziło - jak zwykle! - niezłe zamieszanie pośród przechodniów. Do komendy poszliśmy całą piątką: to była ważna wizyta, mimo że starego druha Wróbla znałem od wielu lat, a więc od czasu, gdy poznańska policja prowadziła śledztwo w sprawie kradzieży sarkofagu świętego Wojciecha z katedry gnieźnieńskiej. - Ach, jak ten świat się kręci! - wrzasnąłem głośno do siebie, wspominając tamte czasy, ale nikt w gwarze miasta i stukocie tramwajów mi nie odpowiedział, chłopcy zaś byli zbyt przejęci wielkim miastem, by zwrócić uwagę na moje okrzyki. Kiedy oczekiwaliśmy w sekretariacie nadkomisarza wreszcie otworzyły się drzwi gabinetu i Jan Wróbel zaprosił nas do środka. Po serdecznym powitaniu, krótko streściłem sytuację, nie omieszkając wspomnieć również o moich pomocnikach, których rozanielone twarze aż świeciły z podniecenia, a potem poprosiłem szefa wydziału dochodzeniowego o pewną przysługę dotyczącą odnalezienia i skontrolowania dwóch samochodów. - Jakich samochodów? Ty wiesz, ile mamy ich w Poznaniu? - wykrzyknął nadkomisarz Wróbel. - Szukanie igły w stogu siana! - Nic nie szkodzi! - odparłem. - Tylko proszę o przysługę! Niechętnie, ale się zgodził. - Jakich samochodów? - Granatowego volvo Jerzego Batury i srebrno-zielonej skody Gabrieli Wścibskiej! I dobrze by się stało, gdyby te wozy zostały pod jakimś pretekstem fachowo przebadane. Pod każdym względem. Dokładnie i drobiazgowo, ponieważ - powtarzałem bez zająknięcia - mogły w nich być przewożone zrabowane dzieła sztuki, czyli judaica z Mogilna, które zrabowano z samochodu pana Antoniego, konserwatora wojewódzkiego! Nadkomisarz popatrzył na nas ze zrozumieniem. - Dobrze. Ale trudno będzie w sześćsettysięcznym mieście i wśród tylu samochodów znaleźć podobne auta. Znasz może ich numery rejestracyjne? - Znam jak najbardziej! - i podałem mu je bezbłędnie, bo swych przeciwników powinno się naprawdę pamiętać! Nadkomisarz Wróbel wyszedł na chwilę z pokoju, aby wydać dyspozycje, gdy wnet pokazała się sympatyczna sekretarka i wniosła tacę z napojami i ciasteczkami, na które z ochotą rzucili się nie tylko chłopcy, ale również pan Antoni. - Od dawna jestem głodny - westchnął tylko pan Antoni, a Leszek zapytał: - Psze pana, psze pana, czy mogę o coś zapytać? - No pewnie, nie krępuj się - odparłem. - To ten pan nadkomisarz jest szefem od złodziei? - Owszem, ale nie szefem od złodziei, tylko ściga tych złodziei, rozumiesz? Leszek trochę się zaczerwienił na moją uwagę, ale rezolutnie odparł: - Wiem, psze pana, wiem! Ale tak mi się powiedziało... Parsknęliśmy śmiechem, co przydało nam się dla rozluźnienia napięcia i stresu. Wnet też pożegnaliśmy się z nadkomisarzem Wróblem, a potem z panem Antonim, i ruszyliśmy na obchód Starego Rynku. Szczególną uwagę zwróciliśmy na ratusz - zabytek klasy „0” i najładniejszy pomnik świeckiej architektury renesansu włoskiego po północnej stronie Alp. Obecnie jest on siedzibą między innymi Muzeum Historii Poznania. Jako że zbliżało się południe, przystanęliśmy i wlepiliśmy oczy w wieżę ratuszową, gdzie wnet pokazały się dwa koziołki poznańskie. To mechanizm pochodzący z 1954 roku, chluba poznaniaków i atrakcja dla turystów. Nic więc dziwnego, że oglądaliśmy koziołki z wielkim zaciekawieniem, a potem poszliśmy na obchód kwadratowego placu o wymiarach 140 x 140 metrów. Wokół niego usytuowano kamieniczki dwu- i trzypiętrowe o wąskich jedno- i dwuokiennych fasadach z wczesnorenesansowymi podcieniami, wspartymi na kolumnach piaskowcowych z pierwszej połowy XVI stulecia, których było po szesnaście po każdej stronie Starego Rynku. Następnie ruszyliśmy znowu na plac Wolności, gdzie mieści się późnoklasycystyczny gmach Biblioteki Raczyńskich, zbudowany według pomysłu i kosztem zasłużonego mecenasa kultury polskiej Edwarda Raczyńskiego w latach 1822-1829, przypominający elewacją frontową paryski Luwr. Ten gmach wraz z biblioteką Raczyński ofiarował miastu. Wreszcie, zgłodniali stanęliśmy po hamburgerowe smakołyki, których nigdy nie lubiłem, ale dla moich młodych towarzyszy stanowiły one przysmaki, i przypominając im Drzwi Gnieźnieńskie, wspomniałem, że właśnie w trzynastym kwartale widnieje postać świętego Wojciecha, który odprawia mszę świętą w asyście swych współtowarzyszy: Włocha Benedykta oraz Radzima-Gaudentego - swego brata, a gdzieś w pobliżu czyhała na nich zbrojna drużyna Prusów, którzy ich śledzili od chwili, kiedy samotni i bez eskorty znaleźli się na ich ziemiach. - I, jak donoszą kroniki - mówiłem młodym słuchaczom - było to 23 kwietnia, w dzień świętego Jerzego, 997 roku, gdzieś w okolicach dzisiejszego Świętego Gaju, wsi niedaleko Elbląga, czyli u ujścia rzeki Dzierzgoń do Zalewu Wiślanego, kiedy to w Gdańsku wsiedli na okręt z załogą trzydziestu zbrojnych i dopłynęli właśnie do tego miejsca. Chłopcy jedli z zapałem swoje hamburgery, tylko Leszek zapytał: - I nikt nie ochraniał Wojciecha, kiedy przybyli do obcego przecież kraju? - Niestety. Takie było założenie Wojciecha Adalberta, że jego misja nie będzie poprzedzona najazdem wojska, ale będzie pokojowa. - Pokojowa misja nawracania pogan - powiedział Rysiek. - Właśnie: pokojowa misja, aczkolwiek biskup Wojciech zawsze był gotowy na śmierć, na męczeńską śmierć! Pamiętajmy również, że w „Żywocie II” tak pisał jego autor, święty Brunon z Kwerfurtu: „Potem [po mszy] rozłożywszy się posilają się nieco, aby umęczone członki odzyskały rześkość przez wzmacniający pokarm, a pokrzepione nogi mogły odbywać bez trudu i szybciej długą drogę...” Bo trzeba pamiętać, że nasi podróżnicy na pewno nieśli ze sobą pokaźny bagaż i prowiant. - No, no, ale byli odważni, żeby wejść na ziemie, które nie tylko były im obce, ale również zamieszkiwały je zapewne wrogie im ludy - znowu poważnie powiedział Leszek. - Masz całkowitą rację. Były to ziemie nie tylko pogan, ale również i przeciwników wiary chrześcijańskiej, reprezentowanych przez tutejszych kapłanów, którzy oddawali cześć różnym bogom. Przyjezdni po prostu mogli im odebrać zwolenników! A jak donoszą kroniki, przybysze znajdowali się zapewne w miejscu świętym dla Prusów, czyli mogli zbezcześcić święty gaj, gdzie jakiś kapłan odprawiał własne obrzędy... - Coś w rodzaju konfliktu interesów? - przytomnie określił sytuację Leszek, a Czesio tylko przytaknął. - Można tak tę sytuację określić. Oczywiście konflikt interesów dla miejscowego kapłana, sami przybysze bowiem na pewno nie zdawali sobie z tego sprawy, że zbezcześcili święte miejsce Prusów. Nic więc dziwnego, że „Żywot II” tak to opisuje: „Zaspokoiwszy głód wstają odświeżeni, ruszają w dalszą podróż; lecz gdy zmęczenie się wzmogło, niedaleko od tego miejsca, gdzie się posilali, składają głowy do spoczynku, a zmęczone ciała pogrążają się we śnie. Wszyscy zdrzemnęli się i zasnęli”. - Ale my nie zaśniemy, tylko ruszamy na podbój Poznania - przytomnie przypomniał naszą sytuację Leszek, więc wstaliśmy od stołu i ruszyliśmy w kierunku placu Wolności. ROZDZIAŁ CZTERNASTY DZIWNA KARTECZKA • NIESPODZIANKA • PANI ZIELONOOKA • KTO JEST FAŁSZYWYM PANEM SAMOCHODZIKIEM? • CZY PRZYGODA NAS SZUKA? • TELEFON OD PAWŁA • ŚLEDZENIE BATURY • GADŻETY SŁUŻB WYWIADOWCZYCH • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • ZABÓJSTWO ŚWIĘTEGO WOJCIECHA Koło Hotelu Rzymskiego nadal tkwił mój wehikuł, który wzbudzał zainteresowanie przechodniów. Kiedy podszedłem bliżej, za wycieraczką zauważyłem karteczkę, ale nie był to mandat za złe parkowanie, ale śliczny liścik od panny Gabrieli: Panie Tomaszu! Witam w Poznaniu.. Czyżby duch detektywistyczny oklapł na zawsze, skoro Pan udaje dobrego wujka, oprowadzającego dzieciarnią po mieście? Warto zajrzeć pod 8, gdzie na Pana czeka niespodzianka. Pozdrawiam Gabriela - Kpi czy o drogę pyta?! - mruknąłem wściekły do siebie, ale karteczkę schowałem do kieszeni, a zaciekawionym chłopcom tłumaczyłem: - No, koledzy, ktoś tu z nas się naigrawa! Na pytanie, któż to naigrawa się z nas, wyjaśniłem: - Moja stara znajoma z Inowrocławia pyta, dlaczego was oprowadzam po mieście, a nie szukam skarbów, ot co! A zatem ruszamy po przygodę! Po minach chłopców zauważyłem, że i im łażenie po mieście też się znudziło, zatem we czwórkę ruszyliśmy w stronę kamienicy nr 8, gdzie na trzecim piętrze pod numerem również 8 dostrzegłem maleńką wizytówkę Agaty N. - nadawcy fragmentu „Rękopisu z Poznania”. Za mną, sznurkiem, ustawili się trzej budrysi, więc wziąłem głęboki wdech i nacisnąłem guziczek dzwonka. Długo nikt nie otwierał, aż wreszcie zgrzytnął klucz w zamku ozdobnych acz sfatygowanych drzwi i ukazała się zapowiadana niespodzianka: urocza, piękna nieznajoma o płomiennych włosach, która widząc całą naszą gromadkę, zapytała dość lodowato: - A wy do kogo? Czyżby zbiórka niepotrzebnych ręczników? Wszystko już przekazałam... - My, proszę pani, do Agaty N., która przesłała część „Rękopisu z Poznania” do drukarni POZKAL w Inowrocławiu. Czy zna pani tę osobę? - odpowiedziałem niespeszony. - Tak. Jestem Agata N. A pan kim jest? - odpowiadała obcesowo. - Tomasz N.N., zwany Panem Samochodzikiem - przedstawiłem się pokazując legitymację służbową. - A to moi pomocnicy. - Jak to? - zdziwiła się piękna Agata N. - Przecież był już u mnie Pan Samochodzik. Dzisiaj rano. - Niemożliwe! - odparłem z przekonaniem. - Dzisiaj rano? - Właśnie. Dzisiaj rano. I dobrze, że jeszcze mnie zastał, przenoszę się bowiem z resztą rzeczy do Puszczykowa. Gdy patrzyłem na nią zdezorientowany, ona dodała: - Właśnie był! Pan Samochodzik z panną Gabrielą, jak się przedstawili. - Niemożliwe! Pani Agata błysnęła zielonymi oczyma spod gęstwy płomiennych pukli i również ze zgrozą dokończyła: - A ja im uwierzyłam i oddałam resztę rękopisu! A niech ich gęś kopnie, tak mnie nabrać! - Ba, żeby tylko panią nabrali - wtrąciłem się. - Nie tylko mnie? - zdziwiła się pani Agata. - Oczywiście! Ale, ale, może nas pani zaprosi do siebie, żeby nie wzbudzać sensacji na korytarzu? - Proszę bardzo, chociaż już nie ma na czym siedzieć... Weszliśmy do ciemnego korytarza, a następnie do dużego, pięknego pokoju, którego okna wychodziły na plac Wolności, po którego drugiej stronie widniała Biblioteka Raczyńskich. Gospodyni domu była jednak niepocieszona. - Tak mnie nabrać, proszę pana. Tak mnie nabrać - wzdychała po raz kolejny, a jej płomienne włosy wręcz sypały złote iskry. - Co pani przekazała temu fałszywemu Panu Samochodzikowi? Chłopcy nastawili uszu, ciekawi odpowiedzi. - Resztę „Rękopisu”! - I nie zostawiła pani sobie jakiejś odbitki? - zapytałem z nadzieją w głosie. - Na szczęście tak. Po prostu kiedyś zrobiłam kserokopię tego rękopisu, a oryginał zadekowałam... - Świetnie, pani Agato, świetnie! Czyli dostali odbitki, a nie oryginał, tak? - Oczywiście. Chociaż mi żal i tego, bo mnie okłamali. Zwłaszcza ten przystojny brunet, udający Pana Samochodzika. No i ta panna Gabriela! „No, nie chciałbym być w skórze Gabrieli, gdyby ją odnalazła pani Agata!” - pomyślałem. A głośno zapytałem: - A jakim cudem „Rękopis” znalazł się w pani posiadaniu? - Po prostu znalazłam go w papierach mojego ojca, adwokata, który bronił różnych złodziejaszków. Napomknął o nim przed kilkoma laty, ale nie brał go poważnie, bo mówił, że jego klient miał bardzo bujną wyobraźnię! Ba, kiedyś nawet wspomniał, że z niego lepszy literat niż złodziejaszek. - A od kiedy ma pani „Rękopis”? Czyli kiedy znalazł się w rękach pani ojca? - Od kiedy? - zamyśliła się pani Agata. - Jak byłam małą dziewczynką, czyli będzie to gdzieś daleko więcej niż trzydzieści lat temu. Uśmiechnęła się promiennie do mnie, więc również odpowiedziałem tym samym, jako że kobieta nigdy nie mówi prawdy o swym wieku. - Rozumiem. Czyli dalej niż niedawno, prawda? Uśmiechnęła się znowu promiennie. - Tak. A że teraz przenoszę się do Puszczykowa, więc przed kilkoma tygodniami przeglądałam rodzinne papiery, znalazłam ów „Rękopis” i... - ...i wysłała go pani do Inowrocławia - wtrąciłem się. - Otóż to. - Łącznie z mapą? - Nie. Mapa była zapakowana oddzielnie, ale wydawało mi się, że jakby należała do rękopisu, więc i ją wysłałam do drukarni w Inowrocławiu, żeby ocenili znalezisko. - Rozumiem - znowu powtórzyłem bezmyślnie, zapatrzony w zielone oczy i płomienną fryzurę pani Agaty. - I myśli pan, że to wszystko nie jest zmyślone, że to wszystko jest prawdą, a nie fikcją? Wzruszyłem ramionami. - Trudno powiedzieć. Na pewno część jest tylko imaginacją umysłu, ale ta część dotycząca Pakości czy Mogilna - niemal się sprawdziła. I to dosyć dokładnie. - Niemożliwe! - westchnęła pani Agata. - Niemożliwe. Tatuś traktował ten przekaz jako literaturę przygodową. 1 tak o tym „Rękopisie” mówił, panie Tomaszu. Nie pozostało mi nic innego, jak streścić nasze ostatnie przygody, a chłopcy z entuzjazmem dopowiedzieli co pikantniejsze szczegóły. - Niemożliwe! - szeptała pani Agata. - Ależ tak, psze pani, ależ tak - przekrzykiwali się nawzajem chłopcy. - A myśmy te skrzynie, ale puste, znaleźli w takim dole, porzucone w lesie koło Kobylnicy, jak napadli na wóz konserwatora, psze pani... - Jak to, kto napadł? - wykrzyknęła zdumiona pani Agata. Wówczas uciszyłem chłopców i króciutko wtajemniczyłem panią Agatę, kto i kogo napadł, i dlaczego tutaj jesteśmy. - Stąd nasz pobyt w Poznaniu - dokończyłem. - Chociaż i tak mieliśmy zwiedzić to piękne miasto, jako że tu kończy się lub zaczyna Szlak Piastowski. - I pan z chłopcami przy okazji szuka skarbów? - zdziwiła się pani Agata. - Nie. Ja ich nie szukam. Ja nie szukam też żadnych przygód. One po prostu nas znajdują! - odpowiedziałem, chociaż moi zuchowie ostro zaprotestowali, a Leszek rzekł z wyrzutem: - Pan Tomasz tylko żartuje, prawda? Bo jak w Inie poszliśmy nocą do wuja Zenka, to niby nie była to nocna przygoda, kiedy mnie ów złodziejaszek odurzył chloroformem? - Aż tak? - nie dowierzała pani Agata. Tu znowu zaczęły się bezwładne opowieści moich zuchów, a zwłaszcza Leszka, który żywo opowiadał o naszej nocnej wyprawie kajakiem do Pakości do piwnic spichlerza. - E, koledzy. Chyba trochę przesadzacie, nieprawdaż? - wtrąciła się pani Agata, ale Leszek aż wstał i uderzył się piąstką w piersi, mówiąc: - Święta prawda! Przysięgam! Tu jednak nie wytrzymałem i cicho parsknąłem śmiechem, widząc wzniosłą postawę Leszka. - Przysięgam na krzyż harcerski! - zaparł się Leszek. - Że to najprawdziwsza prawda! - Wierzę, wierzę - powiedziała pani Agata, a ja dokończyłem: - Owszem, to prawda. Jak prawdą jest ów napad na samochód konserwatora i zrabowanie z niego owych judaików, które znaleźliśmy w Mogilnie. Pani Agata pokiwała tylko zdumiona głową, a potem powiedziała: - Dobrze! Pokażę wam „Rękopis”. Jest już zapakowany w kufrze, ale chyba go odszukam. Czekaliśmy dłuższą chwilę, gdy z sąsiedniego pokoju pani Agata przyniosła skórzaną teczkę, a z niej wyjęła ów tajemniczy „Rękopis” i położyła na najbliższym kufrze. - Można? - zapytałem, a gdy skinęła głową na znak przyzwolenia, jąłem odwracać karta po karcie ów napisany pięknym, kaligraficznym pismem „Rękopis z Poznania”, w którym ktoś opisywał swe złodziejskie wyczyny, jakich dopuścił się w latach międzywojennych XX wieku. I co najważniejsze: całość napisano na pergaminie! Uświadomiłem sobie to po chwili, kiedy zacząłem przewracać kartki o charakterystycznym połysku i wadze, jaki posiada autentyczny pergamin. - I nigdy pani ojcu nie przyszło na myśl, że może to być autentyczny zapis złodziejskiego szlaku, pani Agato? - Nie. Ojciec miał do czynienia z wieloma złodziejaszkami i awanturnikami, jako ich obrońca przeważnie z urzędu. Był naprawdę krytycznie usposobiony do nich, chociaż jako adwokat bronił ich przed sądami. Powoli przekładałem kartę za kartą. Było ich łącznie 205 formatu A4. A każda strona napisana kaligraficznie, prawie bezbłędnie, czarnym tuszem. - To prawie zabytek piśmienniczy - podsumowałem, a chłopcy z nabożeństwem patrzyli na przewracane karty; cały „Rękopis” zawierał osiemnaście rozdziałów, które podano na końcowej stronie. Złożyłem starannie karty i odłożyłem je na kufer. - Wie pani, pani Agato, że „Rękopis” należałoby zbadać również pod innym względem? - powiedziałem do pięknej gospodyni. - Pod jakim względem? - zapytała. Już chciałem jej odpowiedzieć, gdy zaterkotał mój telefon, więc przeprosiłem i podszedłszy ku oknu, wyjąłem go z kieszonki kamizelki i spojrzałem na wyświetlany numer. Dzwonił Paweł. - Szefie! Mamy Baturę! - Jak to mamy? Ty z Zośką? - zdziwiłem się. - Nie tylko. Policja go ma. Właśnie kontrolują jego samochód... - I on, tak zwyczajnie, na to pozwala? - znowu się zastanowiłem, bo wiedziałem o niespokojnej naturze Batury. - To znaczy, że jest „czysty” - odpowiedziałem sam sobie. - To nie jego samochodem przewożono łupy. Dlatego nie protestuje. Usłyszałem głos Pawła: - Ma pan rację, szefie! Za sprytny jest, aby go nakryć. Westchnienie Pawła doszło do mych uszu niczym głos rozpaczy, więc powiedziałem: - A gdzie go policja namierzyła? - Na ulicy Świętego Marcina, koło dość dziwnego antykwariatu, kiedy z niego wyszedł i miał wsiadać do swego volvo, zaparkowanego w podwórku. - Proszę, proszę. - To stały bywalec takich antykwariatów, szefie! - odpowiedział Paweł. - O, właśnie widzę, jak policja salutuje mu i odchodzi. Niestety, jego wóz jest „czysty”. - Pewnie, że „czysty”! Chociaż na pewno brał w tym napadzie udział. Wszak tylko on jeden wiedział, co przewozi nyską pan Antoni, nieprawdaż? - Jak i panna Gabriela, szefie! - wtrącił się Paweł. - Otóż to! Również wiedziała o tych judaikach. A wiesz, Pawle - mówiłem dalej rozgoryczony - ze rano byli razem u pani Agaty N. i Batura podszywając się pod moją osobę wycyganił „Rękopis”? - Jak to? - zdziwił się Paweł. - Właśnie, tak to jest z Batura - opowiedziałem mu pokrótce prze bieg wydarzeń. - Dobrze, że to były kserokopie, a nie oryginał spisany na pergaminie. - Doprawdy? Cały rękopis jest spisany na pergaminie? - nie dowierzał Paweł. - A jakże. - Niczym powieść kryminalna w jednym egzemplarzu dla potomności! - skwitował złośliwie Paweł. - Zatem trzeba przebadać również i ten pergamin. - Właśnie tak myślałem. Ale nie dzisiaj - zgodziłem się z Pawłem. - Nie dzisiaj, bo jest późno. Jutro skontaktuję się z nadkomisarzem Wróblem w sprawie tego rękopisu i jego przebadaniu w laboratorium policyjnym. Usłyszałem jakieś szelesty w słuchawce, gdy doszło mnie pokrzykiwanie mojej siostrzenicy: - Stryjku, do wozu Batury wsiada również Gabriela! Słyszysz mnie, stryjku?! - Słyszę, słyszę... - To może ich poobserwujemy, co? - Waszym harleyem? - zdziwiłem się. - Przecież od razu zorientują się, że ich śledzicie. - I tak, i nie - dosłyszałem głos Pawła. - Jak to? - Po prostu podłożyłem mu mały gadżecik podsłuchowy, więc mogę śledzić go przez parę dni. I to z daleka! - Ale to robota dla policji, a nie dla pracownika Ministerstwa Kultury i Sztuki, Pawle! - oburzyłem się, bo nie lubiłem tych wszystkich nielegalnych sztuczek, jakie stosowali agenci służb wywiadowczych. - My jesteśmy pracownikami ministerialnymi... - Szefie - przerwał mi Paweł - taki aparacik można dostać w każdym sklepie elektronicznym! Naprawdę! - To pobawcie się w agentów - zakończyłem z niesmakiem i wyłączyłem telefon. W pokoju było cicho jak makiem zasiał. Chłopcy wpatrywali się we mnie podekscytowani, podobnie pani Agata. Widząc ich miny, powiedziałem, rozkładając ręce w geście zniechęcenia: - Ach, ten Paweł! Zawsze mówię, że nie jesteśmy agentami, ale pracownikami ministerstwa. Chociaż do zadań specjalnych - dokończyłem po chwili. Potem zapytałem panią domu, czy jutro mogliby odwiedzić ją eksperci policyjni, aby zbadać karty pergaminowe „Rękopisu”, na co wyraziła zgodę. - Byle tylko koło dziesiątej, bo mam wywózkę mebli, dobrze? - powiedziała na zakończenie naszej rozmowy. Pożegnaliśmy się z piękną panią Agatą o płomiennych włosach i zielonych oczach. Kiedy podała mi rękę na pożegnanie, staroświecko ją ucałowałem. - Proszę dobrze schować „Rękopis”. - Oczywiście, panie Tomaszu - powiedziała pani Agata z uśmiechem. *** Wracając na nasze obozowisko w Mogilnie, zajechaliśmy jeszcze nad Ostrów Tumski, gdzie w widłach rzek Warty i Cybiny powstały najstarsze budowle Poznania. Jednakże tysiącletnie dzieje pierwszego polskiego kościoła katedralnego to pasmo katastrof, klęsk żywiołowych, rekonstrukcji i napraw, a to ze względu na podmokły grunt, który ustępuje pod ciężarem ogromnego gmachu katedry pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła. - A przecież - mówiłem - już w 968 roku rozpoczęła się tutaj budowa przedromańskiego kościoła z kamienia polnego, choć w 103 8 roku nastąpiło jego zniszczenie podczas reakcji pogaństwa oraz najazdu księcia czeskiego Brzetysława. Potem, w latach 1050-1075, zbudowano bazylikę dwuwieżową, romańską, z ciosów kamiennych, później zaś co rusz zdarzały się jakieś nieszczęścia: a to pożary, a to zalania, a to zniszczenia... To właśnie tutaj przybył w styczniu 997 roku biskup Wojciech, aby nawracać pogan i witał go dwór Bolesława Chrobrego, który również tutaj rezydował, jako że jego ojciec Mieszko I rozbudował ów gród i mieściła się tu odtąd rezydencja pierwszych władców Polski. Patrzyliśmy na ogromną dwuwieżową katedrę Świętych Piotra i Pawła, która pyszniła się w zachodzącym słońcu. - Sama katedra ma długość 72 metrów i szerokość łącznie z kaplicami 36 metrów. Wnętrze trzynawowe, bazylikowe, zostało odbudowane w latach 1946-1956, po tym, jak podczas wojny całe wnętrze katedry zostało wypalone, miedziany dach został zrabowany przez hitlerowców, jak również skarbiec katedralny, a samą katedrę zamieniono na magazyn. Warto jednak wspomnieć, że po Bolesławie Chrobrym rezydowali tutaj książęta z wielkopolskiej linii Piastów, a Przemysł I odnowił gród w 1240 roku, ale jego syn Przemysł II przeniósł swą rezydencję na lewy brzeg Warty na wzgórze zwane jego imieniem, a Ostrów Tumski przeszedł we władanie Kościoła... Było za późno na zwiedzanie katedry, dlatego ruszyliśmy w kierunku Gniezna. - I przypomnijmy sobie - tłumaczyłem zasłuchanym chłopcom, jadąc powoli swym wehikułem - że właśnie Wojciech, po krótkim pobycie w Poznaniu i Gnieźnie, i po przybyciu do Gdańska, później wyruszył z dwoma towarzyszami na ziemię pruską. Tam odprawili mszę świętą. Po niej zaś ze zmęczenia zasnęli. - I gdy sobie przypomnimy czternastą kwaterę Drzwi Gnieźnieńskich, to przedstawia ona scenę „Zabójstwa świętego Wojciecha”. - Jak mówią oba „Żywoty”, powstałe po śmierci biskupa-męczennika, odprawienie owej mszy w świętym gaju Prusów przyczyniło się do śmierci Wojciecha. „Żywot I” powiada: „Nadbiegli wściekli poganie, rzucili się na nich z wielką gwałtownością i skrępowali wszystkich. Wojciech Adalbert zaś, stojąc naprzeciw Gaudentego i drugiego brata związanego, rzekł: Bracia, nie smućcie się! Wiecie, że cierpimy to dla imienia Pana [...] Cóż bowiem mężniejszego, cóż piękniejszego nad poświęcenie miłego życia najmilszemu Jezusowi”. Moi pasażerowie słuchali mnie w skupieniu. - Ale - mówiłem dalej, kierując wehikułem - mimo że biskup był skrępowany, nadal przemawiał do swych współtowarzyszy, co bardzo rozgniewało pogańskiego kapłana, więc ten mówi, iż bezczeszczenie świętego miejsca w gaju jest karane śmiercią, wina zaś musi być ukarana i pierwszy zadaje cios Wojciechowi Adalbertowi, jako temu, kto skalał ich przybytek, jako temu, który ubrany w pontyfikalne szaty wydawał się z nich najważniejszy, strój ten bowiem bardzo odróżniał go od współtowarzyszy. Tak zginął biskup Wojciech, dnia 23 kwietnia 997 roku, na ziemi pogańskich Prusów, na miejscu pogańskiego kultu, ale do dziś dnia nie wiadomo na pewno, gdzie to dokładnie było, chociaż wszystko wskazuje, że była to miejscowość Święty Gaj, na pograniczu pomorsko-pruskim, w okolicach dzisiejszego Pasłęka. *** Minęliśmy Gniezno, potem Trzemeszno i niebawem wjechaliśmy na nasze obozowisko, gdzie zaczęliśmy przygotowywać kolację, a potem ruszyliśmy wpław na jezioro, aby zażyć kąpieli po dość męczącym dniu. Paweł i moja siostrzenica zjawili się na harleyu akurat wtedy, gdy zasiadaliśmy do kolacji: miski nieśmiertelnej jajecznicy z kiełbasą, chleba z masłem i kociołka herbaty. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY PORANNE POGADUSZKI • ZNOWU FAŁSZYWY PAN SAMOCHODZIK • KOSMICI W WYLATOWIE • FANTASTYKA CZY PRAWDA? • GRANATOWY MERCEDES • PIKTOGRAMY I UFO • WYCIĘTE DĘBY • FIGA Z MAKIEM • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • WYSTAWIENIE ZWŁOK ŚWIĘTEGO WOJCIECHA Około szóstej rano obudziłem się rześki jak skowronek i omal nie zaśpiewałem swym kiepskim głosem, gdy koło wehikułu chrząknął charakterystycznie Paweł. - Nie śpię, o co chodzi? - mruknąłem półgłosem i wychyliłem się z wozu. - Czy w tym „Rękopisie” mogły być jakieś dodatkowe instrukcje co do schowanych łupów? - zapytał Paweł. - Nie wiem. To raczej ubarwiona opowieść złodzieja, który ma czelność chwalić się swymi niecnymi sukcesami, i nic więcej. - No, a czy ów pergamin, na którym zostało to opisane, nie zawiera tajnych informacji? - Możliwe. Dlatego prosiłem nadkomisarza Wróbla, by jego eksperci sprawdzili to. - Aha. Zatem podszycie się pod pana niewiele Baturze dało, skoro zabrał kserokopie. Dręczy mnie to, ze wczoraj ta para była tak ruchliwa. Bo odwiedziła trzy antykwariaty, jedną firmę przewozową oraz jacht-klub nad Jeziorem Maltańskim, który ma dostęp przez rzekę Cybinę do Warty, a wszystko niemal w centrum Poznania. - Ciekawe, Pawle. Bardzo ciekawe. Zwłaszcza interesuje mnie owa firma przewozowa. A gdzie są jej biura? - Na ulicy Świętego Marcina. Firma międzynarodowych przewozów. No i jeszcze jedno. Jak zdołałem dostrzec, Batura spotkał się również pod Zamkiem z pewnym panem, który następnie wsiadł do mercedesa z rejestracją hamburską. - Tak więc Batura i Gabriela nie zwiedzają miasta jak my, ale wręcz je szturmują. - Na to wygląda - przytaknął mój współpracownik. - Lecz najważniejsze, Pawle, to mapa, do której posiadania nie przyznałem się pani Agacie. - O, właśnie. Co z niej można wyczytać? - zaciekawił się. Sięgnąłem do skrytki i wyjąłem sztywną kopertę, a z niej wyjąłem jedną część, tę z najbliższą okolicą Gniezna, Mogilna i Inowrocławia i zaczęliśmy badać ją dokładnie. Okazało się, że niedaleko Mogilna zaznaczono literką „W” pewną miejscowość oraz znak graficzny ni to kościoła, ni to kaplicy oraz liczbę 38 i trzy listki dębowe, no i oczywiście krzyż maltański. Lecz według współczesnej mapy widać było tylko dwie miejscowości: Wydartowo i Wylatowo, ale w tych miejscowościach nie było przecież ani kaplic, ani kościołów, ani też dworków czy dębów-pomników przyrody. - Fiasko, co? - powiedziałem do Pawła. - Zatem pojadę do Poznania, a ty, Pawle, zajmiesz się z Zosią tymi miejscowościami, dobrze? Może coś jednak ustalisz. Śniadanie zjedliśmy bez pośpiechu i ruszyłem z chłopcami jeszcze raz do Poznania, by znaleźć się za piętnaście dziesiąta koło kamienicy numer 8 na placu Wolności w pobliżu Księgarni Świętego Wojciecha. Płomiennowłosa pani Agata przywitała nas jednak z taką miną, jakby straciła nagle cały dobytek ruchomy, a nie tylko ów „Rękopis”, spisany wprawdzie na pergaminie, ale, do licha, niezbyt wartościowy! - Nie do wiary! - westchnąłem jednak za panią Agatę. - Jak złodzieje dostali się do środka? Przecież tu są solidne zabezpieczenia! Gospodyni trochę się uspokoiła i wreszcie zrelacjonowała: - Wyszłam wczoraj na godzinkę do mej koleżanki i pozamykałam starannie wszystkie zamki: i te od korytarza wewnętrznego, i te od zewnętrznego, czyli klatki schodowej. A kiedy przyszłam do mieszkania około dziesiątej wieczorem, w mieszkaniu wydawało się wszystko w porządku, tylko kufer z cennymi książkami był otwarty, a z niego zniknął właśnie „Rękopis”. To wszystko! Po prostu wyparował. Oczy pani Agaty rozgorzały zielonym ogniem, a chłopcy byli nie mniej przejęci ode mnie. Leszek tylko burknął pod nosem: - Niczym w Inie, gdzie okradli mecenasa Boczka. Nawet linii papilarnych nie zostawili! Tu opowiedziałem pięknej gospodyni o tajemniczych włamaniach i kradzieży obrazów w Inowrocławiu, gdzie zniknęły cenne obrazy Wyczółkowskiego i Łuczaka, i do tej pory ich nie odnaleziono. - Czyżby był to fałszywy Pan Samochodzik? - zastanawiała się głośno gospodyni i spojrzała na mnie swymi zielonymi oczyma jak na sprawcę nieszczęścia. Wytrzymałem spojrzenie i odpowiedziałem skromnie: - Mogę tylko przypuszczać, że być może w tym procederze maczał palce Jerzy Batura, ale jego samego o to nie posądzam. Po prostu nie jest włamywaczem tej miary. On mógł tylko nadać robotę... Wtem wtoczyli się podwładni nadkomisarza Wróbla, ale kiedy dowiedzieli się o włamaniu, wzięli się do zabezpieczania śladów zamiast do zbadania pergaminu „Rękopisu”. Tutaj zatem nie mieliśmy nic do roboty, więc pożegnałem panią Zielonooką, która dyskretnie podała mi wizytówkę nowego domku w Puszczykowie, a w zamian powiedziałem jej, że odwiozę jej zatrzymaną mapę. - W przyszłym tygodniu - dokończyłem z uściskiem dłoni. Skinęła głową, żegnając się również z chłopcami. Wtem zadzwoniła moja komórka. Na wyświetlaczu pokazał się numer Pawła. - Szefie, ale sensacja! - Jaka sensacja, do licha?! - parsknąłem i zatrzymałem się na szerokim podeście schodów, a chłopcy otoczyli mnie podekscytowani. - Co, psze pana, się stało? Co za sensacja? - krzyczeli wokół mnie. Wtem usłyszałem głos Pawła: - Niesłychane! W Wylatowie, wsi koło Mogilna, wylądowali ponoć w nocy kosmici! Zielone ludziki, szefie! Zielone ludziki! - Co takiego? - zdębiałem. - Zielone ludziki! Czyś ty się szaleju opił?! - No, nie do końca, że to były zielone ludziki z Marsa. Ale zostawiły ślady w pszenicy, panie Tomaszu! - odpowiedział energicznie Paweł. - Po prostu na polu pszenicy jednego gospodarza z Wylatowa dzisiejszej nocy powstały ogromne piktogramy zbożowe, jakby rzeczywiście zostawiły je Niezidentyfikowane Obiekty Latające, czyli popularne UFO. - Niemożliwe! W Polsce i do tego w Wylatowie koło Mogilna? Wtem dorwała się do głosu moja siostrzenica: - Wujku! Ależ sensacja! Właśnie jesteśmy w Wylatowie, gdzie całą wieś obejrzeliśmy dokładnie, jak i rozpytując miejscową ludność, czy kiedyś nie było tu kaplicy czy gajów dębowych, ale nic o tym nie wiedzą. Wtedy ktoś nam powiedział, że radio inowrocławskie podało, że w Wylatowie nocą byli kosmici! Wujku, przyjeżdżaj z chłopcami! Przekazałem chłopcom wszystko, co usłyszałem od Pawła i siostrzenicy. Byli tak rozentuzjazmowani, że wiele się nie namyślając, ruszyliśmy do wehikułu i pomknęliśmy na powrót w kierunku Gniezna. Kiedy mijaliśmy Ostrów Tumski przez most imienia Bolesława Chrobrego, przypomniałem, że na tym ostrowiu, podobnie jak w Trzemasznie czy Mogilnie, został pobudowany również kościół Najświętszej Panny Marii, w pierwszej połowie XV wieku, zaś obok dworki kanoniczne i gmach Akademii zwany Lubrańską od nazwiska jej założyciela. - Teraz znajdują się tam Archiwum i Muzeum Archidiecezjalne, zaś przy ulicy Mieszka I pałac arcybiskupa... Umilkłem, moi młodzi współpracownicy byli bowiem zbyt zbulwersowani usłyszaną wiadomością o kosmitach i pozostawionych przez nich dziwnych piktogramach w zbożu, by oglądać mijaną dzielnicę Poznania. Wnet przedarłem się na rogatki Poznania, gdzie jednak trudno było przyspieszyć. Wtedy usłyszałem głos Leszka: - No co, są kosmici czy też ich nie ma?! Rysiek i Czesiek odpowiedzieli jednocześnie: - Pewnie, że są! Tylko ich nikt nie widział. Chociaż wielu widziało na niebie latające talerze, ha! I zaczęła się chaotyczna dyskusja, a jedynymi argumentami na potwierdzenie istnienia istot pozaziemskich były obejrzane filmy w kinie i na ekranach telewizorów, więc wtrąciłem się do dyskusji: - Hej, koledzy, filmy nie są argumentami na istnienie lub nieistnienie kosmitów! Przecież to czysta ludzka fantazja, koledzy! - Jak to fantazja? Niemożliwe - żachnął się Leszek. Popatrzyłem kątem oka na niego: rzeczywiście mniemał, że obraz filmowy może być argumentem na poparcie istnienia zielonych ludzików. Głośno więc powtórzyłem: - Naprawdę jest to tylko wirtualna wyobraźnia, koledzy! W większości oparta tylko na nikłych przesłankach, jak owe piktogramy w zbożu, jakie bywają na całym świecie, a dopiero od jakiegoś czasu w Polsce. Ale nic więcej. Po prostu: fantazje umysłowe literatów, ot co! W wehikule rozpętało się istne pandemonium okrzyków i zażartych dyskusji chłopców, że o mało nie przeoczyłem, kiedy koło mnie śmignął granatowy mercedes o przyciemnianych szybach, zarejestrowany w Hamburgu, którego końcówką tablicy ...214 zdołałem odczytać i zapamiętać. „Coś się szykuje” - pomyślałem. „Czyżby Batura i jego kamraci? Bo chyba nie spieszą się na spotkanie zielonych ludzików?” I wówczas przypomniało mi się, że przecież ów granatowy mercedes już widziałem! Gdzie? W Inowrocławiu, w dniu przyznania Certyfikatu Jakości drukarni POZKAL pana Tadeusza Chęsego! „Eureka”, chciałem głośno krzyknąć, ale tylko coś burknąłem pod nosem i wyminąłem gwałtownie jakiegoś fiata 126p, który bezmyślnie jechał środkiem drogi. A potem usłyszałem głos Leszka, siedzącego obok mnie: - Uff, psze pana. Ależ przyspieszenie! - No pewnie. Toż to silnik astona martina V8 o mocy 550 KM, panie Leszku! A nie jakiś tam mały fiat! - odparłem dumnie, ale wnet przyhamowałem, bo byliśmy na rogatkach Gniezna. Po dwudziestu minutach po prawej stronie szosy ukazała się tablica: „Wylatowo”. Byliśmy u celu. Nie bardzo wiedząc, gdzie skręcić do wsi, pojechałem dalej prosto, ale wnet ujrzałem jedno gospodarstwo, obok którego stało już kilka samochodów o różnych rejestracjach, więc również tu skręciłem, a po chwili dostrzegłem harleya Pawła. Było to gospodarstwo Tadeusza Filipczaka, na którego zagonie pszenicznym pokazały się w nocy dziwne kręgi w zbożu, które nazwano piktogramami zbożowymi; podobne widziano niegdyś w Anglii, na polach koło słynnych budowli megalitycznych w Stonehenge czy Silbury Hill, gdzie w legendach o królu Arturze i dwunastu rycerzach Okrągłego Stołu tworzyły się zręby historyczne Wielkiej Brytanii. Tu, w Wylatowie, na pograniczu Kujaw i Wielkopolski również zaczęła się państwowość Polski; wszak stąd jest niedaleko do Kruszwicy, Gniezna, Poznania czy Biskupina. Dotarliśmy do zagonu pszenicy, gdzie stało kilkadziesiąt osób i wyciągając szyje próbowało coś zobaczyć pośrodku rosnącego zboża, a wokół szumiały opowieści: - Oczywiście z tego miejsca niewiele można zobaczyć - mówił zażywny właściciel gospodarstwa - ale kiedy wszedłem na drabinę, aż mnie zatkało. Przecież tego nie mógł zrobić człowiek, bo po prostu połamałby zboże, poharatał, a nie równolegle je rozłożył i nie połamał... Chłopcy słuchali niemal z otwartymi buziami, a Zośka tylko szepnęła do mnie: - Niczym sceny z filmu Stevena Spilberga „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”, które jakby się zmaterializowało tutaj, w Wylatowie. Trze ba by to jakoś narysować, ale jak? A tu jak na złość, nie wzięłam aparatu fotograficznego. Wtedy Paweł wziął ją na barki i z tej wysokości Zośka jęła szkicować jako tako cały ów piktogram zbożowy, jaki w nocy uczynili nieznani sprawcy, czyli zielone ludziki. Wówczas posypały się dziwne opowieści tych, co mieli do czynienia z owymi z Niezidentyfikowanymi Obiektami Latającymi. Pewien mieszkaniec Mogilna zaczął opowiadać, że kiedy w nocy wracał od znajomych w Wylatowie, to dostrzegł kilka smug świetlnych. - Naprawdę - zarzekał się - widziałem smugi świetlne tak jasne, ze nie do opisania. A nad ziemią unosiła się jasna kula, większa niż Księżyc w pełni i często zmieniała kolor z białego na pomarańczowy. Chwilę jeszcze zawisła, a potem z ogromną prędkością poleciała w kierunku Bydgoszczy. No i poruszała się w całkowitej ciszy, proszę was... *** Parę dni później przeczytałem relację w „Gazecie Pomorskiej”, że mieszkanka również Wylatowa miała w noc sylwestrową, kiedy samochodem wracała do domu, dziwne spotkanie z gigantycznym statkiem kosmicznym, chociaż początkowo myślała, że to wojskowy helikopter z pobliskiego Inowrocławia, gdzie te maszyny stacjonują: „A to było takie duże i nisko wylądowało. Kręciło się, widzieliśmy wszystko, każde okienko czy szczelinę. To coś nadleciało na nas, myśleliśmy, że na nas usiądzie i nas wciągnie. Płakaliśmy z przerażenia, aż odleciało...” Jednym słowem: było to UFO, który mogło wykreślić ów piktogram za pomocą promienia światła, jako że wygniecione zboże miało regularne kształty, kłosy pszenicy nie były złamane, a położone łany tworzyły całkowicie równą powierzchnię. Wnet przyjechała straż pożarna z Mogilna. Na ogromnym wysięgniku znalazł się burmistrz - jak mi powiedziano z dziennikarzem lokalnej prasy i z góry dokładnie wszystko sfotografowano; o czym również dowiedziałem się później, kiedy pokazano ogromny jakby krzyż celtycki oraz w drugiej części zagonu okrąg z elipsami, które jako tako narysowała moja siostrzenica. I wówczas przypomniałem sobie o granatowym mercedesie: ale nigdzie w pobliżu nie było go widać, więc kiedy Paweł zsunął z ramion Zośkę, powiedziałem mu o tym samochodzie: - Tak, to ten sam mercedes, do którego wczoraj wsiadł ów znajomy Batury. Dokąd on pomknął? - Paweł zaczął się rozglądać, ale tłum ludzi falował wokół odgrodzonego taśmą pola. Wówczas Paweł stuknął się pięścią w czoło i krzyknął: - Przecież tam dalej, za tym łanem, jest droga do wsi, a za nią jest maleńkie wzgórze, niewielkie, ale jest! I to wzniesienie winno odpowiadać znakowi na naszej mapie, szefie! Jedziemy! Za długo tu zmitrężyliśmy! Zawołałem chłopców i popędziliśmy do wehikułu, a za nami pospieszyli Zośka z Pawłem. I rzeczywiście: trochę dalej od głównego traktu Gniezno-Strzelno asfaltówka prowadziła do wsi, gdzie skręciłem i pojechałem aż za szkołę, za ostatnie zabudowania wsi, i nad małym jeziorem zobaczyłem wzniesienie zarośnięte młodą dębiną! Byliśmy na miejscu. Niestety, w oddali śmignął mi na zakręcie na pełnym gazie ciemny, granatowy mercedes, który jechał w kierunku Gębie... - Ależ z nas fajtłapy! - zawołałem, ale nie było możliwości dopadnięcia tamtego samochodu, ani tym bardziej zajechania mu drogi. Zawróciliśmy i stanęliśmy pod małym wzniesieniem nad jeziorem. Gdyby podjąć badania archeologiczne, mogłoby się okazać, że tutaj w Wylatowie stał niegdyś klasztor albo kościół, podobnie jak w Mogilnie czy Trzemesznie. Z mapą w ręku, w otoczeniu moich budrysów, siostrzenicy i Pawła, wyliczyłem, że około 35 metrów od zwalistych polnych kamieni rosły ogromne dęby, o czym świadczyły pniaki drzew, a kawałek dalej leżał niedawno wykopany z ziemi kwadratowy, podłużny kamienny słupek z wyrytym na nim krzyżem maltańskim. - Do licha! Ale mamy pecha! - wykrzyknąłem. - Gdyby nie te zielone ludziki - dodał Paweł. - Tak, to przez te dziwne piktogramy! - dorzuciła złośliwie siostrzenica spod kasku, którego nawet nie zdjęła z głowy. - Uff. Ale przygoda! Tylko figa z makiem! - wykrzykiwali chłopcy na zmianę i zaczęli węszyć po śladach, aż powiedzieli: - Było ich troje! Dwaj mężczyźni i jedna kobieta w szpilkach. Zelektryzowali mnie. - Na pewno? - Na pewno, psze pana - upewniał mnie Leszek i pokazał trzy odbicia podeszew, które do naszych nie pasowały, chociaż prawie zadeptaliśmy je naszymi butami. Do obozowiska wracaliśmy tak przygnębieni i sfrustrowani, że ani kąpiel, ani smaczna kolacja humoru nam nie poprawiły. Sięgnąłem po album „Drzwi Gnieźnieńskie” i pokazałem chłopcom oraz siostrzenicy piętnastą kwaterę, która znajdowała się na wysokości kołatki w kształcie lwiej głowy - widać było wystawiony korpus biskupa Wojciecha, którego głowa, odcięta mieczem przez pogańskiego kapłana, umieszczona była na wysokim palu. A wiadomo było z „Żywota I”, że również obcięto Męczennikowi ręce i nogi, aby - jak głosi pruska legenda - nigdy już nie mógł przemawiać, chodzić i czynić rękoma niebezpiecznych znaków! Była to sroga kara, ale i przestroga dla tych, którzy w przyszłości chcieliby naruszyć święte dla Prusów miejsca ich kultu. Świadczyło to, że mord na Wojciechu miał charakter rytualny, uderzeń włóczni było bowiem siedem, a ta liczba nie tylko w chrześcijaństwie miała sens symboliczny i magiczny! Również dość istotnym było to, że zatrzymano ciało Wojciecha, lecz towarzyszącym mu Radziminowi-Gaudentemu i Benedyktowi pozwolono zawrócić do polskiej granicy. A ci mogli się udać na powrót do Gniezna i powiadomić Bolesława Chrobrego, że misja Wojciecha Sławnikowica skończyła się jego śmiercią męczeńską. Jednak długo w nocy rozmyślałem nie tylko o tych dziwacznych piktogramach, jakie pokazały się na Szlaku Piastowskim, ale i o mapie z „Rękopisu z Poznania”, który w nocy ukradziono zielonookiej pani Agacie. - Do licha! Miała to być wycieczka naukowa mojej siostrzenicy po Szlaku Piastowskim, a stała się szlakiem złodziejskich łupów. Nic tu po nas! Ruszamy dalej - postanowiłem i powiedziawszy sobie „dobranoc” wtuliłem się w swój śpiwór, aby zasnąć snem sprawiedliwego. Ale gdzieś na skraju snu i świadomości dosłyszałem echo dalekiego grzmotu: zbierało się na burzę. ROZDZIAŁ SZESNASTY NOCNA BURZA • NAPAD I WALKA • PANNA GABRIELA • STARE KĄTY • RAJD DO BISKUPINA I WENECJI • GRANATOWY MERCEDES • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • WYKUPIENIE ZWŁOK ŚWIĘTEGO WOJCIECHA • NOCNA WYPRAWA PO ZŁOTE RUNO • „DIABEŁ WENECKI” W nocy obudziła mnie burza, a o jej gwałtowności świadczyło, że co rusz zwalał się na nas jakby łoskot górskich kamieni, a jaskrawe błyskawice rozświetlały obóz przeraźliwym światłem. Wyszukałem zwiniętą pelerynę i nakładając ją na siebie wysunąłem się z wehikułu, aby zobaczyć, jak śpią nasi budrysi i czy przypadkiem któryś z nich nie odczuwa lęku przed grzmotami. Rzęsisty deszcz głośnym szumem spadał z granatowego nieba, tak że prawie na krok nie było można nic usłyszeć. Kiedy jednak się oddaliłem od wozu, nagle, w jaskrawym świetle błyskawicy, dostrzegłem jakiegoś osobnika, który z drugiej strony obozu zaczął się skradać w stronę wehikułu, jakby chciał mnie zaskoczyć. Znowu jaskrawa błyskawica rozświetliła niebo i nasz obóz, a potem rozległ się potężny grzmot, więc szybko ruszyłem z powrotem do samochodu, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że ów skradający się osobnik może być silniejszy ode mnie, ale nie mając czasu na obudzenie Pawła, nisko pochylony, próbowałem zajść nieznajomego od tyłu, gdy ten będzie się wdzierał do samochodu. Niestety, potknąłem się o leżący konar, którego nie zauważyłem pod nogami i ległem jak długi kilka metrów od wehikułu. Potknięcie było niespodziewane, a kiedy chciałem się podnieść, coś ciężkiego spadło na moje plecy, a czyjeś kolana przygniotły mi łopatki, zaś ręce w silnym uścisku ujęły moje dłonie. Krótko mówiąc, tajemniczy osobnik siedział mi na karku i przygważdżał do ziemi. Nie mogłem krzyknąć, chociaż i tak nikt by mnie nie usłyszał w głośnym poszumie deszczu. Wtedy przypomniałem sobie dawne czasy, kiedy uczęszczałem na lekcje dżudo, więc wygiąłem plecy w łuk i starałem się podciągnąć pod siebie kolana. Udało mi się to, więc odbiłem się nimi od ziemi i przekoziołkowałem wraz z napastnikiem uczepionym do mnie jak kleszcz. Teraz przydały się moje umiejętności nabyte przy ćwiczeniach: upadanie w przód i w tył. Ale i mój przeciwnik znał dżudo. Wczepił się dłońmi w moją szyję, stosując klasyczny chwyt mający spowodować u mnie utratę tchu. „Teraz albo nigdy” - pomyślałem i przekoziołkowałem razem z napastnikiem, ale on nadal tkwił mi na karku i dusił mnie. Przechyliłem więc tułów do przodu i zwróciłem głowę w lewo pod ramiona przeciwnika, a następnie błyskawicznie w prawo, aż do skutku, gdyż moje obroty sprawiły, że przeciwnik nieco rozluźnił uścisk. Wtedy złapałem napastnika za nadgarstki. Jeszcze jeden silny ruch tułowia i tym razem to ja przygniatałem go sobą. 1 wtedy poczułem znajomy zapach perfum! Pachnący loczek włosów łaskotał mnie w nos, chociaż obfite krople deszczu nadal prosto z nieba płynęły nieprzerwanie na nas - mokrych, ubrudzonych i zmęczonych. - Panna Gabriela?! I puściłem jej dłonie. Po chwili staliśmy obok siebie, dysząc ze zmęczenia, a ja gdzieś w tej bijatyce zapodziałem swą luźną pelerynę. - Bandyta! - syczała panna Gabriela. - Napada pan nocą na bezbronne kobiety. - To pani na mnie napadła! - burknąłem ze złością w odpowiedzi. - A nie ja. To pani! - Musiałam się bronić. A to znaczy atakować. Spostrzegłam, że pan chyłkiem na mnie dybie, więc musiałam się bronić. Jak ja teraz wyglądam: obłocona do szczętu! - Ale po co pani, panno Gabrielo, po nocy i to podczas burzy chyłkiem przemyka się do samochodu? Znowu mnie uśpić chloroformem? Wzruszyła ramionami. Więc zaprosiłem ją do środka samochodu, aby się mogła jako tako ogarnąć. Ale panna Gabriela była w nieprzemakalnym uniformie niczym nurek, więc tylko podałem jej ręcznik, aby wysuszyła nim włosy. - Nie do wiary - mówiłem, patrząc na nią jak na groźnego przeciwnika - że też to jest pani, a nie na przykład jakiś zbir Jerzego Batury albo gorzej - sam Batura! - Cicho - przyłożyła palec do ust, chociaż łoskot deszczu o dach wehikułu głuszył całkiem naszą rozmowę. Zdziwiłem się niepomiernie, gdy dodała po chwili: - I niech pan nadal tak uważa, że jestem z szajką Batury! - Jak to? - zająknąłem się. Popatrzyła na mnie brązowymi oczami jak na kogoś bardzo nierozgarniętego, ba, gorzej: jakby miał klapki również na oczach, bo przecież dla postronnych osób to było aż nadto widoczne, że panna Gabriela spełnia pewną misję! Nagle wszystko zrozumiałem i uśmiech wypełzł mi na twarz, kiedy panna Gabriela wyklarowała mi wszystko cichym głosem, o czym miała mi wcześniej powiedzieć, ale jej przecież nie ufałem, więc w końcu z tego zrezygnowała. - Ale to pan, panie Tomaszu, ma przyskrzynić Baturę. Natomiast międzynarodowa szajka złodziei i handlarzy dziełami sztuki należy do mnie! I niech pan milczy nadal! Zgoda? - Oczywiście, ze zgoda! - przyrzekłem uroczyście, a ona wysunęła się z wehikułu i zniknęła w ciemnościach; burza powoli przycichała, tylko od czasu do czasu migotliwe błyskawice rozświetlały atramentową noc. *** Poranek był rześki i piękny. Całą załogę powiadomiłem przy śniadaniu o dalszych planach, nic nie wspominając o nocnym starciu z panną Gabrielą. Moja siostrzenica oznajmiła radośnie: - Szlak Piastowski, czyli Szlak Świętego Wojciecha, jak podają dawne kroniki, pokrywa się z dawnym szlakiem handlowym do Gdańska. I tędy się udamy. - Ale kędy ów szlak przebiegał? - wtrącił się Leszek i przetarł swoje okrągłe okularki. - Najstarsze źródła pisane mówią, że na pewno droga Wojciecha do Gdańska prowadziła z Gniezna przez Kujawy - wtrąciłem się. - I w okolicach dzisiejszej Bydgoszczy misjonarz przeprawił się przez Wisłę na Pomorze Nadwiślańskie. Następnie odwiedził wieś Grabowo, gdzie nauczał, oraz Janowo nad Wisłą. Lecz na pewno był w pobliżu Tczewa w Gorzędziejowie, zaś ostatnim miejscem jego pobytu na Pomorzu jest miejscowość Święty Wojciech, dziś przedmieście Gdańska. Tak więc biskup szedł wzdłuż Wisły, na pewno bowiem nie mógł płynąć Wisłą ze względu na wczesną wiosenną porę, kiedy rzeka nie była jeszcze żeglowna. My zaś pojedziemy już współczesnymi drogami, odmiennymi od tych sprzed tysiąca laty, aby to i owo również zobaczyć - dokończyłem tajemniczo. Paweł popatrzył znad kubka herbaty. - To znaczy, że trzymamy się naszej mapy z „Rękopisu”, prawda? - Jak najbardziej. Bo chociaż krzyże maltańskie zaznaczono na niej jeszcze w niektórych miejscach, to jednak należy uważać, że nie wszystko odszukamy. Lecz szczególnie powinniśmy się skupić na Wzgórzu Świętego Wojciecha w Gdańsku oraz w Gdyni na Basenie Jachtowym przy skwerze Kościuszki. - W Gdyni? Jakim cudem? - zaprotestowała moja siostrzenica. - Czy przypadkiem stryjkowi coś się nie pomyliło po tej burzliwej nocy? - Może i burzliwej - przyznałem - ale właśnie ona mnie oświeciła tym pomysłem. - Chyba nie błyskawice to uczyniły, co? - skrzywiła się Zośka, a chłopcy, zdrowi i wypoczęci, chrząknęli porozumiewawczo. - Może i błyskawice mnie oświeciły - przyznałem. - Zwłaszcza jedna, która mnie ucapiła za gardło... I zamilkłem, bo i tak za dużo powiedziałem, zaś Paweł tylko westchnął ostentacyjnie: - I to jaka błyskawica! Szkoda gadać. Zośka zrobiła zdziwioną minę, ale zerknąwszy na Pawła, nic nie powiedziała, tylko się leciutko uśmiechnęła. Czyżby się domyślali lub widzieli, co zaszło poprzedniej nocy? Chyba tak, ale nadal nikt nie poruszał tego tematu, więc chłopcy wzięli się do zwijania obozu, a ja ukryłem swój kajak „Żeberko” u pewnego gospodarza w stodole, nie przewidywaliśmy już bowiem pływania nim. Z Mogilna ruszyliśmy trasą na Strzelno, gdzie parę dni temu „handlowaliśmy” mapę z Batura. Niestety, w miejscu, gdzie mogłaby być złodziejska skrytka, czyli koło dawnego przydrożnego krzyża, dzisiaj piętrzyły się bloki mieszkalne, które nie pasowały do uliczek śródmiejskich z uroczymi kamieniczkami. Na jednej z nich widniała tablica poświęcona laureatowi Nagrody Nobla z 1907 roku w dziedzinie fizyki, Albertowi Abrahamowi Michelonowi, który żył w latach 1852-1931 i tu się urodził. Pojechaliśmy więc do Ina, gdzie ogłosiłem trzy godziny postoju, aby chłopcy mogli zagościć w swych domach rodzinnych, a ja postanowiłem zasięgnąć „języka” w komendzie policji, czy coś nowego nie wynikło w śledztwie w sprawie kradzieży obrazów mecenasa Boczka. Niestety, niczego nowego się nie dowiedziałem, udaliśmy się więc we trójkę na obiad do Restauracji Francuskiej i bez pośpiechu dotarliśmy na plac Kasprowicza, gdzie stał zaparkowany wehikuł, a obok niego oblegany przez ciekawskich harley Pawła. A ja westchnąłem tragicznie: - Niestety, harley ma większe wzięcie niż 550 KM wehikułu! - i usiadłem na pobliskiej ławeczce, a Paweł i Zośka objaśniali zalety i wady tego amerykańskiego motocykla. Było ciepłe, wręcz parne południe, gdy zjawili się ponownie moi trzej budrysi: Leszek, Czesiek i Rysiek - wyszorowani do czysta i z minami podróżników nie znających zmęczenia. Nasza dzisiejsza trasa wiodła do Biskupina i Wenecji, gdzie mieliśmy obozować oraz odbyć nocną wycieczkę pod ruiny warownego niegdyś zamku „Diabła Weneckiego”, czyli Mikołaja Nałęcza z XIV wieku. Budowniczym zamku był - mówiłem do chłopców, pokazując na mapie - nakielski kasztelan, który ponoć był również kaliskim sędzią, a że ferował bardzo surowe wyroki, stąd przylgnął do niego przydomek „Krwawego Diabła” lub „Diabła Weneckiego”! Warto zatem zobaczyć te ruiny, bo ponoć nocą tuła się po nich. - E, niemożliwe, żeby nocą straszył - powątpiewająco rzekł Rysiek, ale Czesław powiedział: - A znaki w Wylatowie, to kiedy niby po wstały, jak nie nocą? Na to wtrącił się Leszek: - Hej, przecież znaki w zbożu zrobiło UFO, a nie duch jakiegoś tam pokutnika, nie? - Jakie UFO, jakie UFO? - mruczał nie dowierzając Rysiek. - Bardziej to podobne do ducha świetlistego niż do UFO! -A czy UFO również nie świeciło, jak mówili niektórzy ludzie z Wylatowa? - prychał Leszek. - Na pewno był to świetlisty Niezidentyfikowany Obiekt Latający, zwany po angielsku w skrócie UFO. I dalej by się potoczyła dyskusja o duchach i nietypowych nocnych zjawiskach, gdybym nie przerwał: - Dobrze, chłopcy. Zatem na miejscu stwierdzimy, czy duchy uwielbiają stare, zapuszczone zamki, czy też nie. Ale dopiero w Wenecji. Mrucząc coś pod nosami, budrysi wsiedli do wehikułu, a ja powoli skręciłem w ulicę Dworcową, by później, tuż za wjazdem na dworzec kolejowy, ruszyć w kierunku Pakości i Żnina. W stolicy Pałuk, która leży na Wysoczyźnie Gnieźnieńskiej, za czasów Bolesława Chrobrego, jak głosi legenda, miał rezydować Sobiesław Sławnikowic - starszy brat świętego Wojciecha - jako kasztelan żniński. Żnin, dziś miasto powiatowe, piętnastotysięczne, znane jest z tego, że tutaj urodzili się sławni osiemnastowieczni uczeni polscy Jan i Jędrzej Śniadeccy. Ale z dawnej świetności miasta, które otrzymało prawa miejskie już w 1263 roku, pozostała do dzisiaj gotycka obronna wieża ratuszowa z XV stulecia, obecnie Muzeum Ziemi Pałuckiej, romańsko-gotycki kościół Świętego Floriana oraz neoklasycystyczny dworek z XVIII wieku, gdzie jest Muzeum Sztuki Sakralnej... Przejazd przez miasto nie zabrał nam wiele czasu, więc pomknęliśmy od razu do słynnego Biskupina, wsi wzmiankowanej już w XII stuleciu, gdzie w latach trzydziestych XX wieku powstał rezerwat archeologiczny nad Jeziorem Biskupińskim, jako pozostałość grodu słowiańskiego z VII-IV stulecia przed naszą erą, czyli z przełomu epoki brązu i żelaza. Kochani - mówiłem kierując wehikułem - nim dojedziemy do Wenecji i tam rozbijemy obóz, musimy obejrzeć prasłowiańską osadę za łożoną na wyspie o powierzchni 2 hektarów, gdzie zamieszkiwało około 1200 ludzi will chatach, a dziś tylko częściowo zrekonstruowanych wraz z fragmentami wału obronnego i wieży strażniczej. Ta miejscowość również należy do Szlaku Piastowskiego, gdyby ktoś chciał wiedzieć. - Wiemy, wiemy - odparli chóralnie budrysi. - Ale nie zaszkodzi zakodować sobie jeszcze raz w umyśle, jak żyli nasi prapradziadowie - dokończyłem i wjechałem na parking. *** Zwiedzanie rezerwatu archeologicznego zajęło nam tylko dwie godziny, a dodatkową atrakcją okazało się odwiedzenie żywego skansenu hodowli zwierząt domowych, czyli kóz, owiec, bydła i koników podobnych do tarpanów, który znajduje się obok nowoczesnego muzeum z wystawą „Historia Biskupina i jego okolic”. Ruszyliśmy więc do Wenecji, wsi wzmiankowanej w 1390 roku, a leżącej nad trzema jeziorami: Biskupińskim, Weneckim i Skrzynką, gdzie zdążyliśmy jeszcze dokładnie obejrzeć pierwsze w Polsce Muzeum Kolei Wąskotorowej, które zorganizował i był jego długoletnim kustoszem i przewodnikiem Leon Lichociński (1906-1992). Niedaleko muzeum tkwił korpus zrujnowanego zamku „Diabła Weneckiego”, zbudowanego na planie kwadratu z głazów granitowych i częściowo z cegły gdzieś około 1390 roku. Chłopcy przyrządzali kolację, którą zjedliśmy dość późno, ale jeszcze przed zachodem słońca, by zaplanować nocny zwiad na terenie zamkowych ruin. - I znowu ktoś nas ubiegnie - mruknął złośliwie Paweł. - Chyba nie! - zaprzeczyłem. - Nie tym razem. Chłopcy skupili się wokół, patrząc z zaciekawieniem raz na Pawła, to na Zośkę, która wyczekująco gapiła się na mnie. - Szefie, na pewno nas nikt nie ubiegnie? - powątpiewał Paweł. - Na pewno nie! - zaprzeczyłem raz jeszcze, dodając: - Ale, ale, spójrzcie na drogę. O, tam, za zakrętem. Drogą, oddaloną od nas kilkadziesiąt metrów sunął dostojnie w kierunku Żnina granatowy mercedes. Nie zatrzymał się ani przy muzeum, ani przy kościele Narodzenia Najświętszej Marii Panny, tylko zniknął za drzewami na zakręcie. - Uff, ale z pana czarodziej - głośno pisnął Leszek. - O, jeszcze jaki! - poparli go pozostali chłopcy. Paweł z Zośką tylko popatrzyli na mnie bez słowa. Nocna wyprawa zapowiadała się bardzo ciekawie. Lecz nim do niej doszło, rozłożyłem album „Drzwi Gnieźnieńskie” i zacząłem objaśniać moim budrysom: Zobaczcie, poniżej słynnej kołatki w kształcie głowy lwa, w szesnastej kwaterze Drzwi Gnieźnieńskich po lewej stronie widzimy orszak naszego księcia Bolesława Chrobrego, który wykupuje zwłoki biskupa Wojciecha. Ktoś z grupy Prusów trzyma wagę, a polski płatnik kładzie złoto i to w takiej ilości, ile waży ciało Wojciecha Sławnikowica. - Ale wódz orszaku polskiego wygląda na księcia, co? - przerwał mi Rysiek. - Więc jak to było? Sam książę przybył do Prusów? - Nie - zaprzeczyłem. - Jest to po prostu postać alegoryczna, jak całe Drzwi Gnieźnieńskie są alegorią poświęconą życiu Wojciecha Adalberta. Alegorią, czyli obrazem, który oprócz dosłownego znaczenia, jak w tej scenie wykupienia ciała, ma znaczenie umowne, czyli że to na rozkaz Bolesława, pokazanego tu w koronie, ciało Męczennika jest ważone i odliczane jest za nie złoto. - A, rozumiem - bąknął Rysiek. - Oczywiście, jak wiemy z pisanej relacji, Prusowie później wypuścili towarzyszy Wojciecha, czyli jego brata stryjecznego Radzima-Gaudentego oraz księdza Benedykta, którzy szybko wrócili na dwór Bolesława i wszystko mu opowiedzieli. Jednakże inna legenda opowiada, że pewien wędrowiec, który przechodził przez tę krainę, zobaczył głowę Męczennika wiszącą na palu, a strzegł jej orzeł. Zdjął ją i włożył do swej torby, oczywiście zorientowawszy się wcześniej do kogo ona należy, po spieszył do Gniezna, do księcia, by ją przekazać Bolesławowi Chrobremu. Ten ostatni ponoć obdarował owego podróżnika bardzo hojnie. Lecz to tylko legenda. - Ale jakże wzruszająca - wtrąciła Zosia. - Po resztę ciała - kontynuowałem po chwili - na pewno pospieszyli wojowie księcia i stąd mamy ów spiżowy kadr, książę Bolesław Chrobry był bowiem bardzo zainteresowany, aby mieć u siebie ciało biskupa Męczennika, jak również ciało swego przyjaciela, jakim był za życia Wojciech. Po prostu, jako wybitny polityk wiedział, że może ono bardziej się przydać dla konsolidacji księstwa niż nawet zbrojny najazd na Prusy. - Słońce już zachodzi - zauważył Paweł. - Za godzinę wyruszamy na nocną wyprawę - zdecydowałem. *** Nocna wyprawa po złote runo - jak ją nazwaliśmy - zaczęła się pół godziny przed północą, gdy na obozowisku przygasały światła w namiotach, a psy we wsi się uśpiły, podobnie jak jej mieszkańcy. Moi budrysi byli od dawna bardzo podekscytowani i zawzięcie między sobą o czymś dyskutowali. Tematu sporu: są duchy czy też ich nie ma, domyśliłem się, kiedy usłyszałem uwagę Ryśka: - ...duchy są. Tym bardziej w takich ruinach. Muszą być i koniec. - To może również są krasnoludki. I właśnie nie UFO, tylko one zrobiły te kręgi zbożowe w Wylatowie. Nie uważacie, że tak mogło się stać? - perorował rezolutnie Leszek. Na to żachnął się Czesiek: - O, zaraz krasnoludki! Za małe. No i one lubią tylko góry, a nie płaskie doliny jak na Kujawach. - Ja jednak uważam - upierał się Leszek - że kręgi zbożowe zrobiło UFO! Jako przesłanie dla Ziemian, aby dbali o czystość powietrza, gleby i wody, bo w przeciwnym wypadku sami sobie zgotujemy przykry los: zginiemy z powodu zatrucia Ziemi przez nas samych, jak ongiś wyginęły wielkie jaszczury z epoki jurajskiej. - Ale to była ponoć kosmiczna katastrofa, kiedy w Ziemię uderzyły planetoidy i nastąpiła katastrofa całej naszej planety - dorzucił Czesiek. - Lecz duchy są na pewno! Jeżeli mamy duszę, to i duchy są na pewno, zwłaszcza osób potępionych - obstawał przy swoim Rysiek. I zapewne nadal by dyskutowali o nadprzyrodzonych zagadkach tego świata, jak i o niematerialnych bytach, o których już od wieków dyskutują filozofowie i teologowie, lecz przerwałem im mówiąc, że już czas na nocny rekonesans. Zabraliśmy ze sobą latarki i dwie krótkie saperki, a jako hasło uzgodniliśmy pohukiwanie sowy, które wcześniej przećwiczyliśmy dmuchając w złożone dłonie. Noc była granatowa, tylko rozjaśniona niezliczonymi gwiazdami, więc upłynęło trochę czasu, nim nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Do ruin zamkowych było około kilometra, ale przemknęliśmy łąkami daleko od zabudowań, natomiast Zośka i Paweł ruszyli tym razem drogą przez wieś, udając spóźnioną parę zakochanych. Noc otulała nas ciepłem i ciszą, gdy nagle gdzieś we wsi zaszczekał od niechcenia jakiś psiak, a Leszek głośnym szeptem powiedział: - Mamy noc duchów! Idący obok niego koledzy nerwowo zachichotali, więc również powiedziałem: - Rzeczywiście, mamy noc duchów! Spójrzcie na ruiny. Widzicie? Jakieś sto metrów od nas wyrastały ruiny zamku „Diabła Weneckiego”, a w granatowych ciemnościach traw i chaszczy zaczęły pulsować niezliczone świecidełka: to gasły, to znowu rozbłyskiwały niczym gra w świetliste paciorki. Stanęliśmy zdumieni, a moi zuchowie jakby skupili się bliżej mnie, zafascynowani tym wyjątkowym zjawiskiem. - Uff! Ale cuda! - dosłyszałem tylko ich ciche westchnienia, więc dodałem od siebie: - I co? Czy to nie aby pokutujące duszyczki?! Wtem dosłyszałem dwukrotne pohukiwanie sowy: to Zośka i Paweł dotarli już w pobliże zamku od strony drogi. Odpowiedziałem tak samo, ale nadal nie ruszaliśmy z miejsca, tylko czekaliśmy i patrzyliśmy na grę świetlistych paciorków jak zaczarowani. Lecz ja wiedziałem: „Diabeł Wenecki” również się nam musi pokazać! I rzeczywiście! Błysk ostrego światła latarki wynagrodził nam nasze czekanie. O, znowu błysnęła smuga światła, ale tym razem jakby się oddalała od murów zamkowych w kierunku ogromnych wierzb, jakby owa smuga światła zaczęła wędrować, chybocząc się i chwiejąc. - O rany! Ale cuda! - te i podobne ciche okrzyki znowu wyleciały z ust moich zuchów. Usłyszeliśmy przeciągłe, długie zawołanie sowy: należało ruszyć za smugą światła. - Idziemy, koledzy, bliżej. Ale tak po harcersku, bezszelestnie. Zaczęliśmy znowu się skradać, a kiedy podeszliśmy pod wysokie trawy i drobne chaszcze zamkowych ruin, dostrzegliśmy wreszcie te nasze błędne duszyczki: dorodne światełka świetlików, zwane potocznie robaczkami świętojańskimi, które odbywały tu swe świetliste igraszki pośród ruin i traw zamku „Diabła Weneckiego”. - No, nieee - westchnęli chłopcy. - Ależ z pana kpiarz! Tymczasem żywy „Diabeł Wenecki” - jak go ochrzciłem - buszował kilkadziesiąt metrów od resztek zamkowych murów i poszukiwał znaku krzyża maltańskiego koło ogromnej wierzby, której również i tu nie było, bo została roztrzaskana przez uderzenie pioruna kilkanaście lat temu. Tymczasem w odległości pięćdziesięciu metrów żywy „Diabeł Wenecki” przestał buszować po chaszczach. Ustawił latarkę na stałe światło i dosłyszeliśmy brzęk metalowego ostrza o kamień: ktoś zaczął intensywnie go odkopywać. Chłopcy zamarli, ale ich niecierpliwość doszła zenitu! Szepnąłem cicho: - Uwaga. Jak usłyszymy trzy razy sowę - ruszamy! Co rusz brzęk żelaza o kamień dochodził do naszych uszu, aż wreszcie usłyszeliśmy złowieszcze pohukiwanie sowy. Więc z wrzaskiem i zapalonymi latarkami ruszyliśmy przez trawiaste błonie w kierunku stałego światła i żywego „Diabła Weneckiego”, którym okazał się Jerzy Batura we własnej osobie, szarpiący się z wyciągnięciem podłużnego kamienia granicznego, na którego szczycie widniał znak krzyża maltańskiego. Grzecznie acz szyderczo pozdrowiłem naszego przeciwnika: - Dobry wieczór „Diable Wenecki”! Czyżby pan nocą zmieniał za wód na archeologa? - Mam tego dość! - krzyknął Batura i cisnął saperkę o ziemię. Wiedział, że jako przedstawiciele Ministerstwa Kultury i Sztuki mamy pełne prawo ingerować we wszystkie poszukiwania, nie tylko archeologiczne. - No i co tam pan znalazł, panie Jerzy? - pytałem nadal kpiąco. - Tylko graniczny słupek kamienny? Paweł dodał: - Witaj, Jurku. No to się znowu spotkaliśmy, co? - Owszem - burknął, błysnął złymi oczami na naszą gromadkę, na mnie, na Zośkę, wreszcie na Pawła, potem otrzepał ręce i dokończył: - Ale nic na mnie nie macie! Roześmiał się, złapał latarkę i już miał ochotę oddalić się z godnością, gdy mu przypomniałem: - I nie ciekawi pana, co jest pod tym kamieniem? Wzruszył ramionami, jakby od niechcenia, ale skinął głową. - A kopcie sobie! Po chwili wyciągnęliśmy podłużny kamień, pod nim zaś zabrzęczała głucho żelazna pokrywa kasety, którą z trudem wyciągnęliśmy na wierzch. Jako tako oczyściliśmy ją z ziemi wżartej w zardzewiałą blachę; była zamknięta na dwa skobelki. Skobelki były również przeżarte rdzą, więc wnet odpadły, zatem uchyliłem wieko: kaseta pełna była miedziaków, srebrnych dukatów i groszy polskich oraz przedwojennych srebrnych złotówek. Skarb miał raczej wartość historyczną, ale o jego zawartości niech się wypowiedzą fachowcy. - Ot, złote runo „Diabła Weneckiego”! Chłopcy westchnęli głęboko: - O, Jezu! Ale skarby! Ale cuda! Moja siostrzenica Zosia wykrzyknęła: - Do licha, stryjku! Toż to skarb „Diabła Weneckiego”! - Którego nam chyba nie zrabują, co? - zwróciłem się nonszalancko do Jerzego Batury, który coś bąknął pod nosem, ale głośno powiedział: - Kto wie, Panie Samochodzik! Kto wie! I odszedł w kierunku drogi, by zniknąć w ciemnościach. A my zrobiliśmy nosze z gałęzi i uroczyście ruszyliśmy oświetloną latarniami drogą przez wieś, niosąc złote runo w zardzewiałej kasecie „Diabła Weneckiego”, nad nami zaś nadal ciemniał granat nieba rozjaśniony miliardami gwiazd. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY ZŁOTE RUNO • ZDEPONOWANIE SKARBU • WYJAZD DO GDAŃSKA • TAJEMNICZY TELEFON • BASEN JACHTOWY W GDYNI • „HELGA” I „TRUDA” • NOCNY ZAŁADUNEK • POŚCIG ZA JACHTAMI • ZWYCIĘSKI TANIEC DELAWARÓW • NOWA NIESPODZIANKA • DRZWI GNIEŹNIEŃSKIE • PRZENOSZENIE ZWŁOK ŚWIĘTEGO WOJCIECHA DO GNIEZNA Oszacowanie skarbu „Diabła Weneckiego” przekraczało nasze kompetencje, więc tylko wszyscy jeszcze raz pobieżnie obejrzeliśmy monety i doszliśmy do wniosku, że był to na pewno rodzinny skarb, skoro znajdowały się tu imperiały carskie z początku XX wieku. Został ukryty przed 1939 rokiem tam, gdzie na mapie figurowały znaki: zabytku, liczby, trzy liście wierzby oraz krzyż maltański. - Niesamowite! Ale dlaczego ktoś, wykonawszy tak doskonałą mapę dotyczącą skarbów, nie wykorzystał jej po wojnie? Przecież to nie mieści się w głowie! - Paweł usiłował rozwiązać zagadkę ukrycia skarbu. - Dlaczego go nie wykopał, nie sprzedał monet na czarnym rynku, nie wywiózł za granicę, skoro to naprawdę unikatowe monety: denary, grosze polskie, imperiały? Chłopcy z upodobaniem grzebali w stosie monet, które leżały na plandece. - Też nic mądrego nie przychodzi mi do głowy - powiedziałem. - Pamiętajmy, ze ów „Rękopis z Poznania” oraz mapa była w posiadaniu ojca pani Agaty od kilku czy nawet kilkudziesięciu lat. Ta zaś, przeglądając ostatnio papiery rodzinne, po prostu potraktowała „Rękopis” jak dobrą powieść detektywistyczną. - Może to był depozyt? Przecież ojciec pani Agaty był z zawodu adwokatem, więc ktoś mu oddał ten rękopis w depozyt tuż przed śmiercią? - zastanawiał się nadal Paweł, a Zośka z niedowierzaniem kręciła głową. - I pan mecenas N. nie wykorzystał tej informacji po śmierci właściciela? - Zapewne myślał, że to czysta imaginacja - wtrąciłem się - jak to zwykle bywa, kiedy latami siedzi się w więzieniu i snuje fantastyczne historie o swych niebywałych wyczynach. Roześmieliśmy się, a potem zwinęliśmy namioty i skarb do wehikułu. Tymczasem zadzwoniłem do nadkomisarza Goździka do Inowrocławia, aby go powiadomić, że chcemy złożyć w komendzie skarb „Diabła Weneckiego”, intuicyjnie bowiem myślałem, że dalsze losy śledztwa w sprawie kradzieży obrazów mecenasa Boczka łączą się również ze skarbami opisywanymi w „Rękopisie z Poznania” oraz z szajką złodziejską powiązaną zapewne z Jerzym Batura. Po zdeponowaniu skarbu w komendzie policji, chłopcy westchnęli: - Ale będzie o czym opowiadać w szkole po wakacjach! Ponieważ jako współznalazców skarbu podałem naszych trzech budrysów, przeto ci dumnie podpisywali się pod aktem depozytu, a moja siostrzenica zanotowała, że całość waży 1042 gramy razem z żelazną kasetą. Następnie ruszyliśmy ostro na Szlak Świętego Wojciecha, który niemal przed tysiącem lat prowadził na północ w stronę Gdańska. Pomknęliśmy drogą na Bydgoszcz, by odpocząć dopiero nad Wisłą koło Grudziądza. Następny postój mieliśmy w okolicach Tczewa, by dotrzeć na przedmieście Gdańska do dzielnicy Święty Wojciech, a z nami śmigali Paweł i Zośka na harleyu. Przed południem byłem już w dzielnicy Święty Wojciech, lecz ciągle mi się zdawało, że ktoś nas obserwuje i mamy przysłowiowy „ogon”: a to zwidywał mi się tajemniczy, granatowy mercedes bądź volvo Batury, a to między autami przemykała skoda panny Gabrieli. Prowadząc wehikuł myślałem, że skoro nadal mamy ów „ogon”, to widocznie właściciel mercedesa ma ciągle nadzieję na dalsze nielegalne transakcje z Baturą albo liczy na wywiezienie zdobytych łupów z kraju. A przecież było tego sporo: obrazy mecenasa Boczka z Ina, skrytka ze spichlerza w Pakości, judaica z Mogilna zrabowane z wozu konserwatora wojewódzkiego z Poznania oraz łup spod kamienia granicznego w Wylatowie. Nadzieję, że nie uda się wywieźć za granicę wymienionych zabytków, wiązałem z panną Gabrielą, która po pamiętnym starciu podczas nocnej burzy szepnęła mi o swej tajnej misji. Misji, której głównym trybem byłem ja oraz moja młoda drużyna wraz z Zośką i Pawłem, a zaczynem tego wszystkiego był „Rękopis z Poznania”, który stał się niejako drogowskazem do ukrytych skarbów. Chłopcy nadal w czasie jazdy roztrząsali kwestię wartości naszego znaleziska, które na szczęście zdeponowaliśmy w komendzie policji w Inie, o czym może nie wiedzieli nasi przeciwnicy. Wreszcie znalazłem mały placyk w pobliżu kościoła pod wezwaniem świętego Wojciecha i zatrzymałem się, aby zwiedzić tę część Gdańska, w której przebywał Wojciech Adalbert w marcu 997 roku, a w Wielką Sobotę 27 marca tutaj z jego rąk duża grupa ludzi otrzymała chrzest. Ale jeszcze się dobrze nie rozlokowaliśmy, gdy zaterkotała moja komórka i usłyszałem: - Panie Tomaszu, do Basenu Jachtowego w Gdyni przybyły dwa jachty motorowe „Helga” i „Truda”! - i głos umilkł. - O rany - westchnąłem i prędko zwołałem naradę. Krótko omówiłem zaistniałą sytuację, tłumacząc współpracownikom, że przemytnicy będą chcieli wywieźć skradzione dzieła sztuki oraz nasze znaleziska z kraju. - Lecz jak je przemycą? Promem do Szwecji? - zapytała Zośka. - Promem nie. Za ścisła kontrola celna - odparłem. - To jak? Motorówką? - zakpił Paweł, a potem przytomnie dodał: - No, oczywiście, wiadomo! Prywatnym jachtem! - Otóż to - potwierdziłem. - I to niejednym, a dwoma jachtami. Właśnie wpłynęły do Basenu Jachtowego w Gdyni. - Niesamowicie - westchnął Leszek. - Nieprawdopodobne - dodał Rysiek. - Ale z jakim szykiem - zakpił Czesiek. - I mamy im w tym przeszkodzić! - zakończyłem dyskusję. - Ale jak, szefie? Przecież my nie jesteśmy celnikami, tylko pracownikami Ministerstwa Kultury i Sztuki - powątpiewał Paweł. - Znajdziemy sposób! - odpowiedziałem tajemniczo. - Najważniejsze, aby wiedzieć dokładnie, co po kryjomu przemycana jachty! - Ale my nie znamy nazw tych jachtów - przytomnie zauważyła Zośka. - Przecież w Basenie Jachtowym bywa ich spora ilość, pod różnoraką banderą, nieprawdaż? - Są to jachty motorowe o nazwach: „Helga” i „Truda” - odparłem bez zająknięcia. Wszyscy spojrzeli na mnie zdumieni; wzruszyłem ramionami i skromnie dokończyłem: - Ma się te kontakty, no nie? Pokiwali głowami, ale nadal patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Nie chciałem zmyślać, więc dodałem: - Przez trzy tygodnie odpoczywałem solidnie i pierwszy raz w życiu. Ale kontaktów ze światem nie zatraciłem! Musimy na razie odłożyć zwiedzanie i ruszyć przez Trójmiasto, by zaparkować jak najbliżej Basenu Jachtowego w Gdyni. A następnie rozdzielimy role. Przejechanie Trójmiasta dało mi się we znaki, ale szczęśliwie zaparkowałem na skwerze Kościuszki. Paweł jednak odstawił swego harleya na pobliski parking, wcisnąwszy motor koło budki strażnika. O mój wehikuł nie obawiałem się, że ktoś mi go ukradnie; był nie tylko nieefektowny, co jednocześnie doskonale zabezpieczony przed włamaniem. Najpierw rozejrzeliśmy się, gdzie cumują jachty „Helga” i „Truda”, o co postarali się moi młodzi wywiadowcy - zresztą nikomu nieznani, ale bystrzy i przebiegli. Potem, na zmianę, obserwowali je i co czyni ich załoga. Paweł i Zosia mieli zająć się naszymi przeciwnikami: Jerzym Batura i właścicielem mercedesa, a wszyscy mieli mnie na bieżąco informować! I tak zaczęła się wlec godzina za godziną, a jedynie krótkie relacje przerywały monotonię wyczekiwania: - Celnicy byli na pokładzie jachtów! - Już zeszli po dziesięciu minutach! - Załoga nie schodzi z pokładów! - Kilku robi zakupy w kantynie! - Załoga nadal nie schodzi z pokładów! - Starszy pan z bródką idzie na przystań! - Starszy pan spotyka się z kapitanem „Helgi”! - Rozmawiali siedem minut! - Starszy pan wsiadł do mercedesa i odjeżdża w kierunku Wejherowa... I tak minęło aż do nocy. Wtedy, ku mojemu zdumieniu, oba jachty odcumowały od nadbrzeża zgodnie z morskim rytuałem, i odpłynęły na koniec basenu portowego i tam ponownie zakotwiczyły tak, ze już nikt nie miał do nich dostępu z lądu. - Co tu się dzieje?! - zastanawiałem się głośno, przyglądając się przez lornetkę, gdy oba jachty jasno oświetlone stały na redzie basenu, jakby w każdej chwili miały podjąć kotwice i wyruszyć na Zatokę Gdańską. Wystukałem znajomy numer telefonu i zrelacjonowałem dotychczasowe postępowanie jachtów. - Dziwne, panie Tomaszu. Ale nadal warto je obserwować. Może to nie przemytnicy? Wiem tylko, że uzyskali zgodę kapitanatu na cumowanie z dala od nadbrzeża. Dziwne, nie? - Owszem - przytaknąłem i wyłączyłem komórkę. „Czyżby tylko zbieg okoliczności?” - zastanawiałem się. „Że spotkali się kapitan »Helgi« ze starszym panem z bródką? Wszak obaj pochodzą z Hamburga, ponieważ zgodnie z międzynarodowym oznakowaniem, macierzystym portem jachtów jest właśnie to miasto”. Chłopcy nadal czatowali razem ze mną skuleni poza murem falochronu mola, tuż nad wodą, której solny i rybny zapach jątrzył nasze nosy, lecz niezwykle ciepła noc powodowała, że tłumy spacerowiczów i zakochanych krążyły po molu, a śmiechy, pobrzękiwanie gitar i śpiewy towarzyszyły nam w tym uciążliwym czatowaniu. Minęła północ i nic się nie działo. Aż doczekaliśmy się! - O rany, panie Tomaszu! Są, są! - niemal krzyknął Leszek, odrywając od swych okularków lornetkę. - Są, psze pana. Nurkowie! Capnąłem lornetkę i przyłożyłem ją do oczu. Rzeczywiście! Czterej płetwonurkowie holowali podłużne przedmioty, jakby worki żeglarskie, tylko o wiele większe, i przypłynąwszy do burty jachtów wtaszczyli je przy pomocy załogi na pokłady, a sami odpłynęli i zniknęli w głębinie wód. I zrobili to niemal błyskawicznie! Spojrzałem na zegarek: była godzina 1:33. I wówczas usłyszałem daleki pomruk zapuszczanych silników. Sięgnąłem po telefon komórkowy, wystukałem właściwy numer telefonu i ku zdumieniu moich chłopców powiedziałem głośno: - Panno Gabrielo! Właśnie zostały dostarczone przez płetwonurków cztery pokaźne, podłużne worki na pokłady „Helgi” i „Trudy”. Reszta należy do pani! Mam świadków, że tak było. Koledzy przedstawcie się! I podałem im słuchawkę, by się przedstawili: - Leszek! Ryszard! Czesław! Na razie nic się nie działo, tylko oba jachty, płynąc na silnikach, skierowały się na wody Zatoki Gdańskiej, ale nie popłynęły razem, tylko się rozłączyły, jakby chciały opłynąć ją z obydwu stron i dopiero później ruszyć na pełne morze. Chłopcy byli zdesperowani: - Niech ich gęś kopnie! - Chyba uciekną... - Gdzie Straż Graniczna? I stało się. Nagle z wysoka zniżyły się dwa helikoptery i oświetliły jasno oba jachtowe szkunery mknące już na pełnych obrotach przez Zatokę Gdańską, a wzmocniony głos w języku niemieckim kazał im zawrócić do portu w celu dodatkowej kontroli celnej, z tyłu zaś pokazały się dwie łodzie patrolowe Marynarki Wojennej. Jachty, schwytane w potrzask, zatrzymały się, a potem powoli, z ociąganiem zawróciły do Basenu Jachtowego i przycumowały do nadbrzeża, a my wreszcie wygramoliliśmy się zza betonowego pirsu nadbrzeża i odtańczyliśmy taniec Delawarów: HU -hu -hu! BU -bu -bu! KU - ku - ku! co miało oznaczać w ich języku „Wiktoria”, ale tego nie byliśmy do końca pewni. I wróciliśmy rozanieleni do mego wehikułu. Tu jednak czekała na nas niespodzianka! W cieniu klonu, na ławce, w otoczeniu mojej siostrzenicy i Pawła Dańca, siedział naburmuszony, zakuty w kajdanki Jerzy Batura, a pilnowała go ni mniej, ni więcej tylko: - Kapitan Gabriela Wścibska. Kontrwywiad wojskowy. Chłopcy gwizdnęli z wrażenia i z respektem popatrzyli na pannę Gabrielę. Niebawem podjechał jeep Marynarki Wojennej, do którego wsiedli panna Gabriela z Jerzym Batura. Ten tylko łypnął na nas i burknął: - Jeszcze się spotkamy! - Ale nieprędko - odpowiedziała moja siostrzenica i pomachała dłonią na pożegnanie pannie Gabrieli. Dopiero w Gdyni-Orłowie znaleźliśmy kemping, na którym jako tako rozlokowaliśmy się, ale tym razem Zośka spała w wehikule, gdzie uzupełniła swe naukowe zapiski, ja w jednym namiocie z Pawłem, a chłopcy w drugim. Nim jednak dotarliśmy do kempingu, przypomniałem moim młodym zwiadowcom siedemnastą kwaterę Drzwi Gnieźnieńskich, gdzie w brązie zamknięto przedostatnią grafikę z życia Męczennika. - Legendy różnie o tym mówią - tłumaczyłem - ale jak piszą znawcy tematu, ciało Wojciecha wykupili wysłannicy Bolesława Chrobrego, a odnaleziono je i zidentyfikowano po kilku tygodniach. Trasa powrotna wiodła z okolic dzisiejszego ujścia rzeki Dzierzgoń do Zalewu Wiślanego, czyli z okolicy pradawnego grodu Cholin, dziś nieistniejącego. Następnie wieziono ciało przez Jabłonowo i przez ziemię kujawską do Trzemeszna. I tu pojawiają się dwie wersje: pierwsza, że ciało złożono w klasztorze trzemeszeńskim aż do czasu kanonizacji Wojciecha. Druga wersja - zdaje się prawdziwsza - mówi, ze do Trzemeszna przybył piechotą z Gniezna sam książę Bolesław Chrobry, aby powitać Męczennika i poprowadzić go w orszaku drogą do Gniezna, gdzie zwłoki Wojciecha miały być złożone. Kanonizację Wojciecha zatwierdził już w 999 roku papież Grzegorz V, który był pierwszym Niemcem na stolicy Piotrowej. A nawiasem mówiąc, Grzegorz V był krewniakiem cesarza Ottona III, jako książę Bruno z Karyntii... Jednak nie Grzegorz V, który zmarł, ale Sylwester II uroczyście wpisał Wojciecha w poczet świętych, a następnie utworzył w Gnieźnie metropolię, której patronem został właśnie święty Wojciech. Uroczystej proklamacji metropolii dokonano w roku 1000, kiedy zorganizowano z wielką okazałością zjazd gnieźnieński, na który do Bolesława Chrobrego przybył sam cesarz Otton III - również wielki propagator kultu świętego Wojciecha w Europie. Dodajmy, że papież Sylwester II był bliskim współpracownikiem cesarza jako mnich i biskup Gerbert. Obaj oni chcieli utworzyć uniwersalne państwo chrześcijańskie, którego zwierzchnikiem miał być cesarz, a współrealizatorem w sprawach duchowych papież, lecz te plany nie miały wówczas szans realizacji. - Jakby plany utworzenia wspólnej Europy? - zapytał Leszek. - Właśnie! Jakby wspólnej Europy, która na innych zasadach po wstaje dopiero po dziesięciu stuleciach! - zakończyłem uroczyście, bo akurat stanęliśmy przed kempingiem. Świtało, gdy spoczęliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. ZAKOŃCZENIE - Moi kochani - mówiłem późnym rankiem do swej ekipy - osiemnasta kwatera prawego skrzydła Drzwi Gnieźnieńskich, ta najniżej położona, przedstawia „Złożenie zwłok świętego Wojciecha w katedrze gnieźnieńskiej”. Jak wiecie, zaczynała się ta spiżowa opowieść ikonograficzna od „Narodzenia świętego Wojciecha”. I na lewym skrzydle drzwi -jak juz wspominałem - nieznany artysta przedstawił dziewięć scen, począwszy od narodzin do pobytu w klasztorze we Włoszech. Na drugim skrzydle drzwi - jego działalność misyjną, męczeńską śmierć i złożenie szczątków do grobu. Całość płaskorzeźb otacza bordiura, na której pośród motywu winorośli, która oznacza symbolicznie życie, odrodzenie, zmartwychwstanie, obfitość, czystość, a wreszcie również śmierć, widzimy figury ludzkie w swej codzienności oraz zwierzęta i ptaki, w tym figury zwierząt fantastycznych, które zazwyczaj oznaczają dzikie życie, dziką namiętność czy barbarzyństwo, przemoc, tyranię. Krótko mówiąc; zwierzę w człowieku, sprzeczność duszy ludzkiej i konflikt między instynktem i rozumem. Wszyscy słuchali z zainteresowaniem mojego wywodu. Odetchnąłem, a wtedy odezwała się moja siostrzenica: - Wprawdzie misja Wojciecha Sławnikowica była na pozór bezskuteczna, ale w przyszłości święty Wojciech stał się pierwszym patronem suwerennej polskiej archidiecezji w Gnieźnie oraz - co również jest bardzo ważne - patronem misji północnej i przykładem żarliwości apostolskiej. Żarliwości, która przyciągała rzesze misyjnych apostołów, jacy podążali w ślad za nim, by bez żelaza, krwi i ognia szerzyć wiarę chrześcijańską nie tylko wśród plemion pruskich. - Coś w rodzaju naszej wyprawy - przerwał Paweł. - Niewiele wskóraliśmy, ale staliśmy się pomocni w ujęciu przemytników. - Nie podoba mi się twoje porównanie, Pawle - rzekłem szorstko. - Nie podoba się tobie, stryju? - zaoponowała moja siostrzenica. - A czy nie uratowaliśmy naszych skarbów narodowych i to bez prze mocy? - Gdyby nie pomoc panny Gabrieli - wtrąciłem złośliwie - to co byśmy mogli zrobić? Wrzeszczeć na całą Gdynię? Któż by nam uwierzył, że te dwie jednostki to jachty przemytników. I nic tu nie ma do rzeczy misja świętego Wojciecha. - Gdybym nie musiała pisać o Szlaku Świętego Wojciecha, nie zdemaskowalibyśmy ani Batury, ani jego złodziejskich kompanów. Prawda, koledzy? - Oczywiście, że to prawda! - przytaknęli głośno chłopcy. Pozostało nam tylko zbierać się z kempingu, by następnie wstąpić na Wzgórze Świętego Wojciecha w Gdańsku i powoli wrócić do Inowrocławia, skąd wyruszyliśmy, a w poniedziałek stawić się w Ministerstwie Kultury i Sztuki do pracy. Już mieliśmy ruszyć z kempingu, gdy osobiście zjawiła się panna Gabriela w swej skodzie. - Kochani - rzekła, gdy się z nami przywitała. - Kochani! Odzyskaliśmy wszystkie łupy, jakie nam zrabowano lub ukradziono osobom prywatnym nie tylko w Inowrocławiu. Odzyskano zwłaszcza słynną menorę z katakumby cmentarza w Mogilnie, czyli szczerozłoty, siedmioramienny świecznik wielkiej wartości nie tylko historycznej, jaki ukrył w grobowcu autor „Rękopisu z Poznania”... - Ooo - rozległo się głośne westchnienie ulgi i radości, a ja dodałem: - No to się ucieszy pan Antoni, co? - Właśnie się z nim skontaktowałam. Jutro będzie w Gdyni i wszystko odbierze na powrót. - A Batura? - zainteresował się Paweł. - Co z nim? - Milczy! Nie przyznaje się do niczego. - Jak to? - zdziwiłem się. - Przecież pani razem z nim działała. Więc jak to jest? - Owszem, ale - panna Gabriela skrzywiła się - nie do końca. Nie chciałam go spłoszyć, a i on mi niezbyt ufał, więc działał na własną rękę, a mnie nie dopuszczał do wielu swych tajnych interesów. Niedowierzająco spojrzałem na nią. - Ale przecież widzieliśmy panią razem z Batura na cmentarzu w Mogilnie. Więc jak? - Byłam, owszem. Widziałam świecznik, lecz go wtedy nie zabrał ze sobą. Zrobił to później, gdy mnie odwiózł do hotelu w Mogilnie. - A to szczwany lis - burknąłem. - Więc i do kradzieży obrazów również się nie przyznaje? - Tak. On nie kradł, a ja nie mam podstaw prawnych ani świadków, że to był on. Prawdopodobnie tylko pośredniczył w tym procederze, ale... - panna Wścibska rozłożyła ręce. - Lecz szajka złodziejska wszak istnieje? - pytałem dalej rozeźlony, że Batura umknie karze. - Szajka złodziejska i to międzynarodowa istniała. Lecz została zdemaskowana - przyznała panna Gabriela. - Udział w tym miał nie tylko pan, panie Tomaszu, ale i cała wasza drużyna, czego gratuluję serdecznie. Tyle że pan Batura umknie sprawiedliwości. - Ten to ma szczęście - westchnął Paweł. Machnąłem więc ręką, ale zapytałem: - A ten słynny pan z bródką, właściciel granatowego mercedesa, to kto taki? - To Erwin Schmidt, międzynarodowy handlarz dziełami sztuki, którego hamburski Dom Aukcyjny „ES” ma międzynarodowe certyfikaty w handlu. I, niestety, musieliśmy go zwolnić po przesłuchaniu, jako ze jest honorowym konsulem Luksemburga, a kapitanowie jachtów nie przyznali się do znajomości z nim... - Przecież widziałem, ze kapitan „Helgi” spotkał się z nim w kasynie! - oburzył się Leszek. - Owszem, Leszku, tak było. Lecz pan Schmidt powiedział, że za czepił kapitana „Helgi” tylko dlatego, bo jacht był z Hamburga! Nic więcej. - Lecz to nieprawda! - burczał nadal Leszek. - Niestety, Leszku - westchnęła panna Wścibska. - Kapitan jednak nie potwierdził, że pan Schmidt go wynajął. Po prostu: winę za przemyt obaj kapitanowie jachtów wzięli na swoje barki. I cóż można zrobić? - Prawo jest prawem. Nie złapaliśmy Erwina Schmidta za rękę, a kapitanowie go nie oskarżają. Zresztą - mówiła gorączkowo panna Gabriela - nadal twierdzą, że im to podrzucono bez ich wiedzy, i tyle! - Ale nie ujdą karze, co? - z błyskiem w oczach zapytał Leszek. - Możesz być pewny, że nie ujdą. I tu wymieniła całą zawartość worków, jakie miały być szmuglowane jachtami nie do Niemiec, ale do Stambułu! - Niemożliwe!? - zdziwiłem się niepomiernie. - Tak, panie Tomaszu. Mieli płynąć aż do Stambułu. - Jak w tej opowieści złodziejskiej w „Rękopisie z Poznania”? - Otóż to, panie Tomaszu. Szlak złodziejski wiódł aż do Turcji, na rynek bliskowschodni, chodziło tu bowiem o sprzedaż przede wszystkim judaików, czyli ksiąg talmudycznych, zwojów rodałów, no i owej bezcennej menory - siedmioramiennego złotego świecznika, który prawdopodobnie pochodził z czasów Kazimierza Wielkiego, okresu osadnictwa Żydów w Polsce, dlatego jego wartość jest nie do oszacowania! - Nie do wiary - westchnęliśmy wszyscy, a moja siostrzenica wszystko starannie notowała w notesie, aby ubogacić swoją pracę seminaryjną. Na koniec moja siostrzenica i chłopcy otrzymali od panny Gabrieli po jednym srebrnym denarze. - Na pamiątkę naszej przygody. Lecz poświadczam, ze owe denary pochodzą z mojej kolekcji, proszę was - zastrzegła panna Gabriela.- A panu, panie Tomaszu, już jeden oddałam w Pakości, jako że pan go wygrał, zakładając się niemądrze ze mną. No, a co do tej skrytki w starym spichlerzu, to jednak była pusta, zatem panu zostawiłam srebrny denar - ku pamięci, panie Tomaszu, i za ten piekielny wykład o istocie i pochodzeniu tego pieniążka! Spiekłem raka, gdy sobie przypomniałem, jak bezlitośnie kpiłem z panny Gabrieli, mówiąc o historycznym pochodzeniu denara, jakby ona sama nie wiedziała tego lepiej ode mnie. Wszak również miała wykształcenie historyka sztuki! - Przepraszam za moje mędrkowanie, panno Gabrielo. - Ależ, panie Tomaszu, to kryło moją misję zdemaskowania szajki złodziejskiej, przydawało mi wiarygodności, ze nie jestem z kontrwywiadu, a tylko wścibską panną... Roześmialiśmy się z wielką ulgą, by następnie pożegnać się z panną Gabrielą Wścibską, naszym aniołem stróżem na Szlaku Świętego Wojciecha. Zatem pobyt na Wzgórzu Świętego Wojciecha nie trwał długo. Przypomniałem sobie jeszcze, że tutaj, w dzielnicy na Przymorzu w Gdańsku, zostali zatrzymani owi złodzieje, którzy zrabowali w katedrze gnieźnieńskiej sarkofag świętego Wojciecha i tutaj przetopili na złom jego bezcenną figurę i pozostałe ozdoby świętego, jakie zdołali wynieść z katedry i wywieźć pociągiem na Wybrzeże. - A kilka dni po ujęciu sprawców - mówiłem - uczeń jednej z gnieźnieńskich szkół Robert Witucki zauważył w pryzmie piachu jakąś metalową bryłę. Był to korpus figury świętego, zakopany kilkadziesiąt metrów od miejsca kradzieży. No i otrzymał nagrodę w wysokości 200 tysięcy ówczesnych złotych (obecnie 20 tysięcy złotych), ufundowaną przez prywatnych ofiarodawców. - Tak jak my po jednym srebrnym denarze, co? - dokończył Leszek moją opowieść o świętokradczym włamaniu do katedry w Gnieźnie. Uśmiechnęliśmy się i ruszyliśmy w stronę Inowrocławia. Tu, po odebraniu depozytu z komendy policji skarbu „Diabła Weneckiego” - jak go nazwaliśmy - pożegnaliśmy się z Leszkiem, Cześkiem i Ryśkiem, w których oczach niebezpiecznie zalśniły drobne łzy wzruszenia. W tym czasie nad nami przeleciał klucz śmigłowców z pobliskiego lotniska, ale już na pewno bez owego pilota, który zawisł nad dachem POZKAL-u, kiedy z panną Gabrielą zwiedzaliśmy drukarnię.. Był to bowiem wybryk lotnika helikoptera, który omal nie zmiótł nas z tego dachu, a panna Gabriela poinformowała dowództwo garnizonu o tym incydencie. Chłopcy zaś potrząsali długo moją prawicą i dziękowali za „wspaniałą przygodę, której nie zapomną do końca życia” - jak gorąco zapewniali. I byłem tego pewny, jak pewny jestem, ze jutro, w poniedziałek, muszę stawić się do pracy w Ministerstwie Kultury i Sztuki razem z Pawłem Dańcem i na pewno wkrótce czeka nas coś równie fascynującego, jak przygody na Szlaku Piastowskim, zwanym również Szlakiem Świętego Wojciecha.