John Irving Metoda Wodna JOGURT I MNÓSTWO WODY To jej ginekolog mi go polecił. Co za ironia: najlepszym uro logiem w Nowym Jorku jest Francuz. Doktor Jean Claude Vigne ron: WIZYTY TYLKO PO UPRZEDNIM ZAMÓWIENIU. Wiec umówiłem się na wizytę. — Woli pan Nowy Jork niż Paryż? — zapytałem. — W Paryżu przynajmniej mogłem się odważyć na posiadanie samochodu. — Mój ojciec też jest urologiem. — Zapewne drugorzędnym — rzekł Yigneron — skoro się nie poznał, co panu jest. — Moje schorzenie jest niespecyficzne — powiedziałem. Dobrze znam historię swojej przypadłości. — Czasem bywa nie specyficznym zapaleniem cewki moczowej, raz niespecyficznym zapaleniem prostaty. Kiedy indziej miałem trypra... ale to inna historia. Kiedyś był to po prostu jakiś pospolity zarazek. Lecz zawsze niespecyficzne. — Mnie to wygląda na coś bardzo specyficznego — rzekł Yi gneron. — Niemożliwe — odparłem. — Raz reaguje na penicylinę, in nym razem na sulfamidy. Kiedyś wyleczyłem się furadantinem. — No, proszę — rzekł. — Zapalenie cewki moczowej ani za palenie prostaty nie reagują na furadantin. 8 JOHN IRYING To musiało być coś iri — Widzi pan? — powiedziałem, nego. Coś niespecyficznego. — Specyficznego — rzekł Yigneron. — Trudno o coś bar dziej specyficznego jak drogi moczowe. Pokazał mi. Usiłowałem zachować spokój na jego stole. Dał mi do ręki idealną w kształcie plastikową pierś, prześliczną, o realis tycznej barwie i budowie, z piękną sterczącą sutką. — Rany... — Niech pan ją gryzie — rzekł. — Proszę zapomnieć o mo jej obecności. Ściskałem ten rzadkiej urody cyc patrząc mu prosto w oko. Jestem pewien, że mój ojciec nie stosuje tak nowoczesnych urządzeń. Przy erekcji paskudny szklany pręt wchodzi troszkę łat wiej. Pamiętam, że ze wszystkich sił starałem się nie krzyczeć. — Bardzo specyficzne — rzekł Jean Claude Yigneron, który zareagował podstępną francuszczyzną, kiedy mu powiedziałem, że jest to co najmniej niezwykłe trzymać pierś, której sutkę można gryźć do woli. Diagnoza Vignerona jest lepiej zrozumiała w pewnej historycz nej perspektywie. Dziwne i bolesne siusianie to dla mnie nic no wego. W ciągu ostatnich pięciu lat cierpiałem na tę nie nazwaną przy padłość siedem razy. Raz z powodu trypra, ale to inna historia. Zwykle mój aparat jest po prostu rankiem sklejony. Ostrożne po ciśnięcie załatwia albo też prawie załatwia sprawę. Oddawanie moczu bywa wyzwaniem, a towarzyszące mu odczucia są zawsze nowe i zaskakujące. Jest ono również czasochłonne — dzień scho dzi na przewidywaniu, kiedy następny raz będzie się musiało sikać. Seks, rzecz typowa, pozostaje poza wszelką kwestią. Orgazm bywa doprawdy szczytowy. Wytrysk jest przeżyciem powolnym — długą, zdumiewającą podróżą chropowatych i za dużych na to łożysko kulek. W przeszłości w ogóle zrezygnowałem ze sto sunków płciowych. To skłaniało mnie do picia, co z kolei powo duje pieczenie przy siusianiu: zamknięty nieprzyjazny krąg. I zawsze ta nieokreślona diagnoza. Przerażające nowe opinie, że może być to jedna z azjatyckich chorób wenerycznych, METODA WODNA 9 nigdy nie wytrzymują próby. „Jakiś rodzaj infekcji" pozostaje bez nazwy. Próbuje się różnych leków; jeden w końcu skutkuje. Mała encyklopedia zdrowia ujawnia mgliste i złowróżbne symptomy ra ka prostaty. Lecz lekarze zawsze mówią, że jestem za młody. Ja się zawsze z tym zgadzam. A teraz Jean Claude Yigneron położył na moim problemie szklaną pałeczkę. Specyficzny defekt wrodzony. Nic zaskakujące go — już wcześniej podejrzewałem u siebie istnienie kilku. — Pana drogi moczowe są wąskie i kręte. Zniosłem tę wiadomość całkiem nieźle. — Amerykanie są tacy niemądrzy w sprawach seksu — rzekł Yigneron. Biorąc pod uwagę moje doświadczenie, nie czułem się na siłach z nim spierać. — Wam się wydaje, że wszystko jest zmywalne, a przecież pochwa to jedna z najbrudniejszych rzeczy w świecie. Wie pan o tym? Każdy nie odsłonięty otwór mieści setki nieszkodliwych bakterii, ale pochwa gości ich szczególnie dużo. Mówię „nieszkodliwych", ale nie dla pana. N o r m a l n e penisy wypłukują je. — Ale nie moje wąskie, kręte drogi? — spytałem myśląc o dziwnych zagłębieniach, gdzie setki bakterii wiodą utajony ży wot. — Widzi pan? — rzekł Yigneron — co w tym niespecyficz nego? — Jakie leczenie pan zaleca? — Wciąż, ściskałem plastikową pierś. Człowiek z tak niewrażliwą sutką potrafi być mężny. — Ma pan cztery możliwości — powiedział Yigneron. — Is tnieje wiele leków i jeden z nich zawsze podziała. Siedem przy padków na pięć lat nie jest czymś zaskakującym przy pana drogach moczowych. Ból nie bywa ostry, prawda? Da się żyć z tą okresową uciążliwością w sikaniu i pieprzeniu, prawda? — Prowadzę teraz nowe życie — odparłem. — Chcę się zmienić. — Więc niech pan przestanie pieprzyć — rzekł Yigneron. — Niech się pan zastanowi nad masturbacją. Rękę zawsze można domyć. — Nie chcę aż takiej odmiany. 10 JOHN IRYING — Nadzwyczajne! — wykrzyknął Yigneron. Przystojny mężczyzna, wielki i pewny siebie. Ścisnąłem mocno plastikową pierś. — Nadzwyczajne, nadzwyczajne... jest pan moim dzie siątym amerykańskim pacjentem, który stanął wobec takich możli wości, i każdy z was odrzucił pierwsze dwie. — Co w tym nadzwyczajnego? — zapytałem. — Nie są zbyt atrakcyjne. — Dla Amerykanów! — wykrzyknął Yigneron. — Trzech z moich paryskich pacjentów zdecydowało się żyć z tą przypadłością. A jeden... w dodatku wcale jeszcze niestary... za rzucił pieprzenie. — Nie znam jeszcze pozostałych możliwości — zauważyłem. — Zawsze w tym miejscu robię przerwę — rzekł doktor Yi gneron. — Lubię zgadywać, którą możliwość wybierze pacjent. Przy was, Amerykanach, nigdy się nie pomyliłem. Jesteście ludźmi łatwymi do przejrzenia. Zawsze pragniecie odmienić swoje życie. Nigdy nie akceptujecie tego, z czym się urodziliście. A w pana przypadku? Czuję to. U pana będzie to metoda wodna! Uznałem ton doktora za uwłaczający. Trzymając pierś w dłoni zdecydowałem, że metoda wodna nie będzie dla mnie. — Nie zawsze bywa skuteczna, oczywiście — rzekł Yigneron. — W najlepszym razie stanowi kompromis. Zamiast siedmiu przypadków w ciągu pięciu lat, może jeden przypadek na trzy lata... lepsze szansę, to wszystko. — Nie podoba mi się. — Ale jeszcze jej pan nie próbował — rzekł. — Jest bardzo prosta. Pije pan mnóstwo wody przed pieprzeniem. Pije pan mnóstwo wody po pieprzeniu. I trochę ogranicza pan alkohol. Alkohol świetnie robi bakteriom. We francuskiej ar mii mieliśmy genialną próbę na stopień wyleczenia trypra. Dawa liśmy pacjentom normalną dawkę penicyliny. Potem, kiedy mówi li, że są wyleczeni, dawaliśmy im trzy piwa wieczorem przed snem. Jeżeli rano mieli wydzieliny, znów podawaliśmy penicylinę. Pan po prostu potrzebuje mnóstwa wody. Przy pana dziwnym moczowodzie trzeba spłukiwać i spłukiwać. Niech pan pamięta, aby zawsze po stosunku wstać i wysikać się. METODA WODNA 11 Pierś w moim ręku była jedynie plastikiem. — Pan oczekuje, że będę odbywał stosunek płciowy z pełnym pęcherzem? — powiedziałem. — Ależ to bolesne. — Inne — zgodził się Yigneron. — Ale będzie pan miał większe erekcje. Wiedział pan o tym? Zapytałem go, jaka jest czwarta możliwość, a on się uśmiechnął. — Prosta operacja — rzekł. — Zabieg chirurgiczny. Wbiłem paznokieć kciuka w plastikową sutkę. l — Wyprostujemy panu moczowód — wyjaśnił. — Poszerzy my go. To potrwa chwilę. Uśpimy pana, oczywiście. Miałem w ręku absurdalny syntetyczny gruczoł piersiowy, o czywistą imitację. Odłożyłem ją. — To musi bardzo boleć — powiedziałem. — To znaczy, po operacji. — Jakieś czterdzieści osiem godzin. — Yigneron wzruszył ra mionami. Wszelki ból wydawał mu się jednakowo znośny. — Może pan mnie uśpić na czterdzieści osiem godzin? — za pytałem. — Dziesięciu na dziesięciu! — wykrzyknął Yigneron. — Zawsze o to pytają! — Czterdzieści osiem godzin? — zastanawiałem się. — Jak będę sikał? — Najszybciej, jak pan potrafi — odparł szturchając palcem sterczącą sutkę, jakby to był guzik dzwonka przyzywającego pielęgniarki i anestezjologów, którzy mieli mu przynieść wypole rowany skalpel potrzebny do tej chirurgicznej frajdy. Wyobrażałem go sobie. Długa rurkowata brzytwa, jak miniaturka pyszczka mi noga morskiego. Doktor Jean Claude Yigneron przyglądał mi się, jakbym był obrazem, którego jeszcze nie skończył malować. — Metoda wodna — odgadł. — Trafił pan dziesięć na dziesięć — powiedziałem, żeby mu zrobić przyjemność. — Czy którykolwiek z pańskich pacjentów wybrał kiedyś operację? — Tylko jeden — odparł Yigneron — i wiedziałem od 12 JOHN IRYING METODA WODNA 13 początku, że wybierze. Był bardzo praktycznym człowiekiem, o naukowym podejściu do życia, człowiekiem poważnym. Jedyny, który wzgardził cyckiem na stole. — Twardy człowiek — powiedziałem. — Człowiek spokojny — rzekł Yigneron. Zapalił obrzydliwe go, ciemnego gauloisea i wchłonął dym bez leku. Później, stosując metodę wodną, myślałem o tych czterech możliwościach i wymyśliłem piątą: francuscy urolodzy są szarla tanami, zasięgnij innej opinii, wielu innych opinii... jakiejkolwiek innej opinii... Trzymałem dłoń na prawdziwej piersi, kiedy dzwoniłem do Vi gnerona, aby mu powiedzieć o tej piątej możliwości, którą powi nien proponować swym pacjentom. — Nadzwyczajne! — wykrzyknął. — Co pan mówi? Znów dziesięciu na dziesięciu? — Dziesięciu na dziesięciu! — huczał. — I zawsze mniej więcej w trzy dni po badaniu. Zmieścił się pan w czasie! Milczałem przy swoim końcu linii. Pierś w moim ręku zrobiła się jak z plastiku. Lecz tylko na te chwile ciszy. Odżyła, gdy Yigneron zaczął znowu huczeć. — To nie jest kwestia innej opinii. Niech się pan nie oszukuje. Geografia pańskich dróg moczowych jest faktem. Mogę panu wy rysować ich mapę... Odłożyłem słuchawkę. — Nigdy nie lubiłem Francuzów — powiedziałem. — Twój ginekolog musi mieć coś przeciwko mnie, skoro polecił mi tego sadystę. Nienawidzi Amerykanów. Jestem pewien, że właśnie po to tu przyjechał ze swoimi przeklętymi szklanymi prętami... — Paranoja — odparła z zamkniętymi oczami. Nie jest to bardzo rozmowna dziewczyna. — Słowa! — mówi na swój lekceważący sposób. Ma taki gest na wyrażenie tego, co myśli o słowach. Unosi lekko wierzchem dłoni pierś. Ma dobre, pełne piersi, ale wymagające biustonosza. Bardzo lubię jej piersi. Sprawiają, że się zastanawiam, jak taki sztuczny cyc Yignerona mógł w ogóle na mnie podziałać. Gdybym musiał przejść jeszcze raz przez to wszystko, nie tknąłbym go. No nie, pewnie bym tknął. Ona jednak nie potrzebowałaby niczego takiego. Jest osobą prak tyczną, rzeczową, zrównoważoną i poważną. Gdyby to jej zapro ponowano te cztery możliwości, wybrałaby operację. — Zabieg — powiedziała. — Jeśli cokolwiek można napra wić, należy to zrobić. — Woda nie jest taka zła — odparłem. — Ja lubię wodę. Działa na mnie dobrze pod niejednym względem. I mam dzięki niej większą erekcję. Wiedziałaś o tym? Na to ona porusza ręką i jedna z jej piersi unosi się do góry. Doprawdy, bardzo ją lubię. Na imię ma Tulpen. To po niemiecku znaczy tulipany, lecz jej rodzice nie wiedzieli, że to jest niemieckie słowo ani co oznacza, kiedy ją tak nazwali. Jej rodzice byli Polakami. Umarli spokojnie w Nowym Jorku, ale Tulpen urodziła się w szpitalu RAFu pod Londynem w czasie wojny. Była tam miła pielęgniarka o imieniu Tulpen. Lubili ją i chcieli zapomnieć o wszystkim, co polskie, a myśleli, że pielęgniarka jest Szwedką. Nikt z nich nie wiedział, co imię to oznacza, dopóki Tulpen nie zaczęła uczęszczać na nie miecki w szkole średniej w Brooklynie. Wróciła do domu i po wiedziała rodzicom. Bardzo ich to zaskoczyło. Nie stało się jednak przyczyną śmierci ani niczego innego, po prostu miał miejsce taki fakt. Wszystko to jest bez znaczenia. Są to zwyczajne fakty. Ale jedynie w takich wypadkach Tulpen zabiera głos — gdy chodzi o fakty. A nie ma ich wiele. Idąc za jej przykładem zacząłem od faktu: drogi moczowe mam wąskie i kręte. Fakty są prawdziwe. Tulpen to bardzo uczciwa osoba. Ja nato miast wcale nie jestem nazbyt uczciwy. Jestem niezłym łgarzem, to też fakt. Ludzie, którzy naprawdę mnie znają, zwykle coraz mniej mi wierzą. Sądzą, że kłamię cały czas. Lecz teraz mówię prawdę! Tylko pamiętajcie: wy mnie nie znacie. Gdy mówię w ten sposób, Tulpen wierzchem dłoni unosi pierś. Co my, u diabła, mamy ze sobą wspólnego? Będę się trzymał faktów. Imiona są faktami. Tulpen i ja odnosimy się do naszych imion z lekceważeniem. Jej imię było błędem, co nie ma dla niej 14 JOHN IRWNG większego znaczenia. Ja mam ich kilka i tak jak jej imię są dosyć przypadkowe. Rodzice nazwali mnie Fred i nigdy się nie przej mowali, że nikt poza nimi tak mnie nie nazywał. Duża mówiła na mnie Blagier. Jest to wymysł mojego najdawniejszego i naj droższego przyjaciela, Coutha, który ukuł to przezwisko, gdy po raz pierwszy przyłapał mnie na kłamstwie. Przywarło do mnie. Większość przyjaciół mnie tak nazywała. Merrill Overturf, który gdzieś się zawieruszył, nazywa mnie Partaczem. Jak każde prze zwisko to też ma jakieś niejasne powody. Ralph Packer nazywa mnie TrąbTrab, czego nie cierpię. A Tulpen mówi do mnie po nazwisku, Trumper. Wiem, czemu: męskie nazwiska rzadko się zmienia. Wiec głównie jestem Fred „Blagier" Trumper. Fakt. Fakty trudno ze mnie wydobyć, wiec aby się nie zgubić, powtórzę je. Jeden: moje drogi moczowe są wąskie i kretę. Drugi: Tulpen i ja nie przywiązujemy zbytniej wagi do własnych imion. I prawdopodobnie niewiele więcej mamy ze sobą wspólnego. Ale, ale! Dochodzimy do trzeciego faktu. Trzeci: wierze w Ry tuały! Chodzi mi o to, że zawsze są w moim życiu takie rzeczy jak metoda wodna, zawsze są jakieś rytuały. Żaden z nich nie trwał długo mówiłem Yigneronowi, że prowadzę teraz nowe ży cie, że chce się zmienić, i to jest prawda, lecz zawsze przechodzę od jednego rytuału do drugiego. Jakiś przegląd historyczny moich rytuałów zajmie sporo czasu, ale metoda wodna jest sprawą jasną. Dzielimy też z Tulpen wspólny wczesnoporanny rytuał. Chociaż metoda wodna zmusza mnie do nieco wcześniejszego wstawania — i kilkakrotnego w ciągu nocy — Tulpen i ja nie odstępujemy od tego rytuału. Ja wstaje, sikam, myje zęby i pije mnóstwo wody. Ona nastawia kawę i puszcza stosik płyt gramofonowych. Spoty kamy się z powrotem w łóżku i jemy jogurt. Zawsze jogurt. Ona je z czerwonej miseczki, ja z niebieskiej, lecz jeśli mamy jogurt o różnych smakach, zamieniamy się co chwila miseczkami. Giętki rytuał jest najlepszy, a jogurt jest rozsądnym, zdrowym pożywie niem, bardzo miłym dla ust z samego rana. Nie rozmawiamy. Dla Tulpen to nic nowego, lecz nawet ja nie mówię. Słuchamy płyt i jemy jogurt. Nie znam dobrze Tulpen, ale najwyraźniej zawsze tak robiła. Do tego jej rytuału ja wprowadziłem dodatek: gdy jogurt METODA WODNA 15 zostaje zjedzony, kochamy się długo. Potem kawa jest już gotowa i pijemy ją. Dopóki grają płyty, nie rozmawiamy ze sobą. Odmiana spowodowana metodą wodną jest niewielka i przypada gdzieś miedzy kochaniem się a piciem kawy. Wstaje, aby się wysikać i wypić mnóstwo wody. Żyje z Tulpen od niedawna, ale mam wrażenie, że gdybym z nią żył od lat, nie mógłbym jej poznać lepiej. Tulpen i ja mamy oboje po dwadzieścia osłem lat, ale w rze czywistości ona jest ode mnie starsza, potrzebę mówienia ma już za sobą. To jest mieszkanie Tulpen i do niej należą wszystkie w nim rzeczy. Ja zostawiłem swoje rzeczy i swoje dziecko u mojej pier wszej i jedynej żony. Powiedziałem doktorowi Jean Claude Yigneronowi, że wiodę nowe życie itd. Powiedziałem, że przegląd historyczny moich ry tuałów zajmie nieco czasu. Powiedziałem też, że nie jestem zbyt uczciwy. Lecz Tulpen jest. Unosząc pierś wierzchem ręki pomaga mi się trzymać prostej drogi. W mig się nauczyłem nie rozmawiać, kiedy grają płyty. Nauczyłem się też mówić tylko to, co jest niezbędne choć ludzie, którzy mnie znają, zapewne powiedzą, że kłamie nawet teraz — chromolę ich za ten pesymizm. Moje drogi moczowe są wąskie i kretę, jadam teraz jogurt i pi jam mnóstwo wody. Będę się trzymał faktów. Chcę się zmienić. METODA WODNA 17 WOJENNA PRODUKCJA Wśród rzeczy, które sprawiają Fredowi „Blagierowi" Trumpe rowi frajdę, znajduje się wspomnienie Merrilla Overturfa, cukrzy ka. W iowańskiej fazie życia Trumpera wspominanie Overturfa jest szczególnie miłe. Dla ścisłości: bardzo mu w tym pomaga fakt, że ma Overturfa nagranego na taśmę magnetofonową. Taki sobie eskapizm. Słucha nagranego w Wiedniu Merrilla i patrzy za iowańskie okno przez zardzewiałą siatkę oraz skrzydło wielkiego tłustego pasikonika — widzi wolno jadącą osraną ciężarówkę pełną świń. Ponad kwikiem świń Blagier słucha śpiew ki, którą Merrill skomponował na Praterze — aby ją później, jak twierdził, wykorzystać do uwiedzenia Wangi Holthausen, nauczy cielki śpiewu Wiedeńskiego Chóru Chłopięcego. Tło muzyczne pochodzi z toru gokartowego, na którym Merrill Overturf ustano wił niegdyś dwudziestorundowy rekord. Możliwe, że utrzymał go do dziś. Dźwięk ma niewielkie zniekształcenia. Potem Merrill opowiada swoją przygodę pływacką, te z czołgiem na dnie Dunaju. — Widać go tylko przy pełni księżyca. Musisz zasłonić księżyc plecami — mówił Merrill — żeby nie było refleksów. Po tem trzeba jakoś wygiąć się w łuk nad wodą i trzymać twarz mniej więcej piętnaście centymetrów nad powierzchnią, wciąż się kie rując na dok Gelhaffs Keller. — Pozycje te trzeba zachować tak, aby nie poruszać wody — i jeśli wiatr nie tworzy nawet naj mniejszej fali, ukazuje ci się się lufa czołgu, tak blisko, że zda się możesz jej dotknąć ręką, zupełnie jakby była wycelowana w ciebie. A w linii prostej do doku Gelhaffs zaczyna się otwierać albo chwieje się, albo ci się wydaje, że się otwiera, klapa włazu. Ale ja nigdy nie potrafiłem wystarczająco długo utrzymać twarzy na wysokości mniej więcej piętnastu centymetrów nad powierz chnią wody... — A potem, myśląc diabetycznie, Merrill oznaj mia, że ten wysiłek zawsze wpływa na poziom cukru w jego krwi. Blagier Trumper wciska klawisz w napisem PRZEWIJANIE. Ciężarówka ze świniami znikła, ale pasikonik z drugiej strony siat ki ma wciąż rozpostarte skrzydełka, doskonalsze i bardziej zawiłe niż orientalne malowidło na jedwabiu, i Trumper patrząc przez tę śliczną sieć widzi pana Fitcha, sąsiada, emeryta, grabiącego i tak już nadmiernie wydrapany suchy trawnik. Drapudrap grabi pan Fitch, czyszcząc swoją trawę do ostatniej mrówki. Obserwowanie Fitcha jest znośne tylko przez skrzydło pasikonika. Teraz podjeżdża do krawężnika samochód — ten, do którego pan Fitch macha swoimi grabiami — wiezie żonę Trumpera, Dużą, jego syna, Colma, i trzy zapasowe opony. Trumper przygląda się samochodowi myśląc, czy trzy zapasowe opony wy starczą. Przyciska twarz do siatki, płoszy pasikonika, którego nagły ruch skrzydełek płoszy z kolei Trumpera — ten traci równowagę, głową wypycha przegniłą siatkę z ramy. Chcąc się przytrzymać wypycha również ramę i ukazuje się zdumionej żonie w niebez piecznym zwisie — osią tej zagadkowej huśtawki jest jego pas oparty o parapet okna. — Co ty wyprawiasz? — wrzeszczy Duża. A Blagier natrafia nogą na magnetofon i ciągnie go ku sobie jak kotwicę. Odzyskuje równowagę klękając na klawiszach ste rujących. Magnetofon jest w rozterce. Jedno kolano, nakazuje PEŁNA PRĘDKOŚĆ NAPRZÓD, drugie ODTWARZANIE. Mer rill Overturf bełkoce cienkim głosem: „...do doku Qałhaftis zaczy na się otwierać, albo chwie!..." f e i — Co? — mówi Duża. — Co ty robisz? 18 JOHN IRYING METODA WODNA 19 — Naprawiam siatkę — odpowiada Trumper i uspokajająco macha ręką do pana Fitcha, który odmachuje mu grabiami. Fitch nie jest ani trochę zaniepokojony tym dyndaniem z okna ani dziwnymi odgłosami, zdążył już przywyknąć do różnych prze jawów niezrównoważenia w tym domu. — Słuchaj — mówi Duża z wypchniętym w przód biodrem, by zrobić siedzenie dla Colma. — Słuchaj, pieluszki nie są jesz cze gotowe. Ktoś będzie musiał pójść do pralni i wyjąć je z su szarki. — Ja pójdę, Duża — mówi Blagier — niech tylko naprawię tę siatkę. — To nie będzie łatwe! — pomstuje pan Fitch, opierając się na grabiach. — Wojenna produkcja! — krzyczy. — Te choler ne rzeczy wyprodukowane w czasie wojny! — Siatki? — pyta Blagier z okna. — Cały wasz dom! — krzyczy Fitch. — Te wszystkie po spiesznie zbudowane parterowe domki, wzniesione dla uniwer sytetu! Wojenna produkcja! Tanie materiały! Babska robota! Tandeta! — Pan Fitch nie jest tak naprawdę niemiły. Tylko drażni go wszystko, co ma jakikolwiek związek z wysiłkiem wojennym. Był to zły czas dla Fitcha. Już wówczas za stary, aby iść na wojnę, walczył na wewnętrznym froncie razem z ko bietami. Za przezroczystymi firankami okna wejściowego ganku malutka żona Fitcha kręci się nerwowo. — Chcesz dostać piątego zawaha, Fitch? Gdy Trumper bada przegniłą siatkę, stwierdza prawdziwość za rzutu Fitcha. Drewno jest jak gąbka, siatka jak przerdzewiała kru chość. — Blagier — mówi Duża, stojąc z rozkraczonymi nogami na chodniku. — Ja sama naprawię siatkę. Ty jesteś okropny do ta kich rzeczy. Trumper wślizguje się do wnętrza, przestawia magnetofon w bezpieczne miejsce na górnej półce z książkami i patrzy, jak zza przezroczystej firanki pani Fitch ruchem ręki przywołuje męża do domu. Później Blagier jedzie po pieluszki. W drodze powrotnej prawy reflektor wypada mu na jezdnię i Blagier po nim przejeżdża. Zmie niając przednia gumę myśli, że chciałby spotkać człowieka, który uważa, że ma gorszy od niego samochód. Zamieniłbym się z nim w jednej chwili. Lecz naprawdę myśli, że chciałby wiedzieć, czy pod tą górną klapą czołgu ktoś rzeczywiście jest. Albo czy ten czołg w ogóle istnieje. Czy Merrill Oerturf naprawdę go widział, a nawet czy Merrill Overturf umie pływać. I METODA WODNA 21 STARE ZADANIA I WIADOMOŚCI HYDRAULICZNE Blagier Trumper 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 20 września 1969 WPan Cuthbert Bennett Dozorca posiadłości pp. Pillsburych Mad Indian Point Georgetown, Maine Drogi Couth! Jak ci idzie dbanie o siedemnaście łazienek teraz, gdy wszyscy Pillsburyowie zostawili cię samego z tą całą hydrauliką? Czy już zdecydowałeś, w której sypialni i z jakim widokiem na morze spędzisz zimę? Oboje z Dużą bardzo doceniamy, że przekonałeś państwa Pill sburych o nieszkodliwości naszego pobytu w domku przy przy stani. Był to dla nas bardzo miły tydzień regeneracyjny, Couth — i odpoczynek od rodziców. Spędziliśmy z moimi rodzicami bardzo osobliwe lato. Great Bo ars Head jest o tej porze roku zawsze takie samo — dom rekon walescencyjny dla umierających, którym wydaje się, że trzymie sięczne wdychanie słonego powietrza zakonserwuje ich płuca na następną zimę. Interes mego ojca latem kwitnie. Powiedział mi coś kiedyś o starych ludziach: najpierw nawalają im pęcherze. Istny raj dla urologa na wybrzeżu New Hampshire! Staruszek jednak dokonał nie lada wysiłku udostępniając nam suterenę na lipiec i sierpień. Od chwili wydziedziczenia mnie mat ka najwyraźniej poczuła babcine instynkty. Letnia oferta rodziców musiała mieć źródło w pragnieniu mamy zobaczenia Colma, a nie Dużej i mnie. A mój ojciec jakby złagodził swoje poprzednie ul timatum finansowe — chociaż to złagodzenie obeszło mnie tyle co uprzednie wydziedziczenie. Zażądał też ode mnie opłaty za te suterenę. Gdy wyjeżdżaliśmy do domu, poczciwy doktor wygłosił mowę: „Pozostawmy to jak jest, Fred. Wkrótce miną cztery lata, jak jesteś na swoim, i muszę powiedzieć, zaimponowałeś mi. Zrób tylko ten doktorat i nie obniżaj lotów, a myślę, że oboje z mamą pomożemy tobie, Dużej i małemu odłożyć coś na czarną godzinę. Ten Colm jest uroczy". I mama pocałowała Dużą gdy ojciec nie patrzył, po czym potelepaliśmy się z powrotem do Iowa City. Trzy gumy i dwa paski klinowe później znaleźliśmy się w naszym zbudowanym w czasie wojny parterowym domku. Stary nie dał mi na myto nawet dziesiątaka. Tutaj doszedłem do czegoś ważnego, Couth — gdybyś miał trochę wolnej gotówki. Na same myta wydaliśmy dwadzieścia dolców, a ja jeszcze nie zapłaciłem towarzystwom kart kredyto wych za podróż na wschód w lipcu. A w Michigan City, w In dianie, mieliśmy w Holiday Inn Przeżycie, które prawdopodobnie będzie oznaczało przedwczesne zejście na emeryturę mojej karty Gulf. Jednakże! W tym mroku pojawił się słaby promyk słońca. Mój promotor, doktor Wolfram Holster, dopuścił mnie do Puli Litera tury Porównawczej, jak ją z uporem nazywa. Mój udział w tej puli polega na zawiadywaniu taśmami magnetofonowymi labora torium językowego studentów pierwszego roku germanistyki. Mo im kolegą biurowym i człowiekiem współzawiadującym taśmami 22 JOHN IRWNG METODA WODNA 23 l jest pewien przebiegły pedancik nazwiskiem Zanther, którego in terpretacja i „superdosłowny" przekład Borgetza zostały ogłoszone w najnowszym wydaniu miesięcznika „Lingwista". Pokazałem Zantherowi wszystko, co napisałem tego lata do mojej pracy dok torskiej. Przeczytał w jedno popołudnie, po czym oświadczył, że j nie sądzi, aby ktokolwiek to opublikował. Zapytałem go z kolei, jaki jest nakład „Lingwisty", i od tej chwili nie rozmawiamy ze sobą. Po pracy ze studentami w laboratorium językowym — gdy j wiem, że Zanther ma przyjść na dyżur — wstawiam kasety na inne niż trzeba miejsca. Zostawił mi w tej sprawie kartkę. „Wiem, co robisz", napisał. Karteczka była wetknięta w moją ulubioną taśmę. Ja też zostawiłem mu kartkę ze słowami: „Nikt natomiast! nie wie, co ty robisz". Odtąd nasze wzajemne kontakty stały siej niemożliwe. Mimo to pula jest mała i przypadł mi z niej bardzo lichy kęs. j Duża wróciła do dawnej pracy w szpitalu i podstawia staruszkom kaczki oraz baseny od szóstej rano do południa przez pięć dni w tygodniu. Colm zatem przebywa ze mną. Dzieciak wstaje mniej więcej wtedy, gdy Duża wychodzi. Opędzam się od niego w łóżku! niemal do siódmej, a potem jego wciąż ponawiane wiadomości o tym, co popsuło się w klozecie, każą mi wstać i znowu zadzwo nić do hydraulika Krotza. Krotza widujemy dosyć często. Jak wiesz, tego lata wynająłem nasz dom trzem futbolistom, którzy zapisali się na uzupełniający kurs kultury światowej. Wiedziałem, że futboliści potrafią być bru talni, że mogą złamać krzesło albo rozwalić nam łóżko. Przygo towałem się nawet, że zastanę w domu zgwałconą i porzuconą dziewczynę, ale byłem pewien, że są czyści. Znasz sportowców — wciąż biorą prysznic i zlewają się dezodorantami. Byłem prze konany, że nie żyją w brudzie. No i rzeczywiście, mieszkanie było czyste i nawet nie zasta liśmy w nim zgwałconej dziewczyny. Do drzwi były przybite maj teczki Dużej, a najbardziej wykształcony z trójki przypiął do nich karteczkę z napisem: „Dzięki". Duża trochę fukała, ponieważ ułożyła wszystkie nasze rzeczy bardzo schludnie i głupio jej było na myśl, że futboliści grzebali w jej bieliźnie. Ja jednak nabrałem ogromnej otuchy. Dom przetrwał, a stypendia sportowców opła ciły czynsz. Potem zaczęły się problemy kanalizacyjne i Duża wywnioskowała, że nasze mieszkanie tylko dlatego tak czysto wygląda, że futboliści spuścili wszystkie nieczystości z wodą. Krotz musiał wkręcać sprężynę w nasz kibel aż cztery razy. Wyciągnął między innymi sześć sportowych skarpet, trzy całe ziemniaki, zgnieciony abażur i mały biustonosik — z całą pew nością nie Dużej. Zadzwoniłem do Wydziału Sportu i wydarłem na nich mordę. Początkowo bardzo się przejęli. Facet powiedział: „Oczywiście, nie może to być, aby nasi chłopcy psuli sobie opinię u miejsco wych właścicieli domów". Obiecał, że się tym zajmie. Potem za pytał mnie o nazwisko i dom, którego jestem właścicielem. Mu siałem zatem przyznać, że dom nie należy do mnie, że go tylko wynajmuję i że musiałem podnająć go sportowcom na lato. ,fi.ch, więc jest pan studentem?" Powinienem był przewidzieć, że odpra wi mnie z kwitkiem, ale powiedziałem: „Tak jest, robię doktorat z literatury porównawczej". A on na to: „No cóż, synu, niech twój właściciel złoży skargę na piśmie". A ponieważ właściciel powiedział mi, że odpowiadam za wszel kie podnajmy, więc rachunki od hydraulika Krotza muszę pokryć sam. A wierz mi, Couth, przepychanie rur sprężyną jest kosztow ne. Chyba już wiesz, co mam na myśli... jeżeli masz trochę wolnej gotówki... Doprawdy myślę, że dobrze sobie żyjesz, Couth. Lepiej być dozorcą, który ma coś pod opieką, niż tej opieki potrzebować. Dzięki Bogu jednak to już ostatni rok czegoś takiego. Mój ojciec mawia: „Ze swoim doktoratem będziesz miał zawód, który ci za pewni byt. Ale każdy profesjonalista musi przejść szkołę". Mój ojciec — jestem pewien, że ci o tym mówił — ożenił się z mamą dopiero po studiach, po medycynie, po okresie praktyki i urządzeniu się w Great Boars Head w New Hampshire. Jako jedyny urolog w Szpitalu RockinghambytheSea. Po sześciu la tach narzeczeństwa z moją poczciwą mamuśką — i dwóch ty 24 JOHN IRYING siącach stu dziewięćdziesięciu nocach masturbacji — ojczulek uznał, że pora się ożenić. Tego lata powiedziałem mu: „Popatrz na Coutha. Jest urządzo ny. Przez dziewięć miesięcy w roku ma całą posiadłość dla siebie i wszystkie wydatki zapłacone. A tylko przez trzy miesiące musi się cackać z państwem Pillsbury, utrzymywać w porządku ich rozległe włości, smołować ich łodzie i myć samochody, a na do1 datek traktują go niczym członka rodziny. Czy jesteś od niego lepszy?" A ojciec na to: „Ale Couth nie jest profesjonalistą". W moich i Dużej oczach wyglądasz bardzo profesjonalnie. Spłucz w moim imieniu wszystkie siedemnaście kiblów. Całuje j Blagier l WIECZORNE RYTUAŁY IOWANSKIE Odkąd ojciec go wydziedziczył, Blagier nauczył się gromadzić drobne krzywdy w nadziei, że zleją się w jedną coś znaczącą ranę, która nie powodując poczucia winy uczyni z niego męczennika. Wciska klawisz zapisu. — Jako kolekcjoner drobnych krzywd — mówi bez przekona nia do mikrofonu — już od wczesnego dzieciństwa litowałem się nad samym sobą. — Co? — pyta Duża z hallu niskim, zachrypłym głosem. — Nic, Duża — woła do niej i stwierdza, że i to zapisał na taśmie. Kasując stara się myśleć: skąd się u niego wzięło to lito wanie się nad sobą? I słyszy głos ojca: „Z wirusowego zakażenia". Lecz Blagier jest pewien, że wszystko to zmyślił. — Wszystko to zrobiłem sam — mówi ze zdumiewającym przekonaniem i za raz zauważa, że tego nie nagrał. — Co zrobiłeś sam? — pyta z pokoju sypialnego Duża, która nagle zrobiła się czujna. — Nic, Duża. — Lecz zabolało go jej zdumienie, że mógł coś zrobić sam. Zdmuchując włos z magnetofonu, dotyka delikatnie czoła. Od pewnego czasu podejrzewa, że kiedyś powypadają mu włosy i odsłonią mózg. Czy będzie to wielkie upokorzenie? Mówi do mikrofonu: 26 JOHN IRYING — Niebezpiecznie jest zastanawiać się nad drobnymi sprawami emocjonalnymi. Lecz kiedy próbuje to przegrać, przekonuje się, że wcisnął tę wypowiedź w jeden ze szpitalnych raportów ojca — nagranych w gabinecie dobrego doktora w Great Boars Head przed audyto rium złożonym z Dużej i matki słuchających opisu uczciwie spędzonego dnia. Blagier jest pewien, że już raz skasował ten raport, ale widać nie cały. A może niektóre partie wypowiedzi ojca mają zdolność odtwarzania się. Blagier jest skłonny w to uwierzyć. — Niebezpiecznie jest zastanawiać się nad drobnymi sprawami emocjonalnymi... pęcherzy, które łatwo ulegają infekcji, choć główną przyczyną są powikłania nerkowe. STOP. COFANIE. KASOWANIE. Blagier nagrywa z krótkim chichotem: — Postanawiam odtąd bardziej uważać przy siusianiu. Jest dobrze po północy, gdy Blagier widzi, jak w domu pana Fitcha zapala się światło, a sam pan Fitch w piżamie w szerokie paski idzie przez hali. Kłopoty z pęcherzem, myśli Trumper. Lecz Fitch pojawia się na frontowym ganku. Twarz ma szarą w świetle ulicznej latarni. Fitch nie może zosta wić swojego trawnika w spoko ju! Martwi się, czy w nocy nie spadł jakiś liść! Pan Fitch jednak staje na swoim ganku z twarzą wzniesioną ku górze, z myślami ponad trawnikiem. Przed powrotem do łóżka spogląda w oświetlone okno, za którym Blagier zamarł w bezru chu. Potem machają do siebie, Fitch wślizguje się ukradkiem do swego tajemniczego hallu i gasi światło. Takie sobie nocne spotkania. Blagier wspomina, jak Colmowi wyrzynał się w nocy ząb w Great Boars Head. Colm zawsze miał kłopoty z ząbkowaniem, przez pół nocy nie dawał spać Dużej i matce Blagiera. Kiedyś, zastępując je, Blagier wymknął się na spacer po plaży. Szedł obok pogrążonych w ciemności domków, gdy nagle poczuł dym trawki przed gankiem Elsbeth Malkas. E l METODA WODNA 27 b e t h uczy rodziców palić ma rihuanę! Jego przyjaciółka z dzieciństwa, dojrzewał razem nią raz nawet w jej hamaku. Obecnie jest instruktorką w col lege największą poetessą Bennington, dokąd w trzy lata po skończeniu studiów powróciła, aby uczyć. To jest doprawdy kazirodztwo — powiedział kiedyś Dużej. A Duża odparła: — Nie znam się na tym. W dzisiejszych czasach znamieniem akceptacji dziecka, myślał Trumper, jest osiągniecie takiego stopnia powodzenia, aby móc nauczyć rodziców palić marihuanę. Starał się wyobrazić siebie w takiej roli. Ubrany w togę doktorska wygłasza najpierw mowę, a potem zmusza ojca do zapalenia skręta! Blagier podkradł się bliżej, żeby zobaczyć ten cud miedzypo koleniowy, ale dom Malkasów był ciemny i Elsbeth, dostrzegłszy skuloną sylwetkę Trumpera na jaśniejszym tle morza, usiadła w ha maku na ganku. Elsbeth Malkas miała kluchowate oleiste ciało, nagie i wilgotne, kiedy tak leżała w swym hamaku i wdychała trawkę. Z bezpiecznej odległości, zza barierki ganku Blagier opowiadał o zwyczaju Colma ząbkowania w nocy. Była później taka chwila, gdy mógł bezpiecznie odejść — kiedy Elsbeth weszła do domu po krążek antykoncepcyjny. Ujął go jednak staromodny urok tego środka, wyobrażał sobie krążek leżący wśród masy gumek, ołówków i znaczków pocztowych — narzędzi tej poetessy, która potrzebowała na nie aż całego biurka — i był zbyt zafascynowa ny, by odejść. Zastanawiał się też, czy złapie od Elsbeth to, co złapał przed laty. W hamaku jednak wyraził tylko rozczarowanie, że krążek został u mieszczony w swoim miejscu, gdy Elsbeth była w domu. — Czemu chciałeś go zobaczyć? — zapytała. Głupio mu było mówić o gumkach, ołówkach i znaczkach pocz towych lub choćby o oddartym skrawku papieru z nie dokończo nym wierszem. W końcu, mając do czynienia z poetessą można zapłodnić nawet jej słowa. 28 JOHN IRYWG Lecz nigdy nie przepadał za poezją Elsbeth, a później przeszedł plażą prawie milę, nim zanurzył się w oceanie. Chciał mieć pew ność, że ona nie usłyszy plusków i nie poczuje się urażona. Blagier informuje magnetofon: — Postanawiam mocno się starać być uprzejmym. Światła brzasku padają na wymanikiurowany trawnik Fitcha i Blagier widzi, jak staruszek znów człapie niespokojnie po ganku i tylko się rozgląda. Jaka czeka mnie przyszłość, myśli Trumper, jeżeli Fitch, w tym wieku, wciąż cierpi na bezsenność? TERAZ DLA MNIE SEN Nie cierpię już na bezsenność. Zadbała o to Tulpen. Nie jest taka głupia, żeby mnie zostawić z moimi wybiegami. Kładziemy się o rozsądnej porze, kochamy się, śpimy. Gdy przyłapuje mnie na tym, że nie śpię, znowu się kochamy. Mimo ogromnych ilości wypijanej wody sypiam bardzo dobrze. To za dnia zastanawiam się, co sobie znaleźć do roboty. Kiedyś byłem bardzo pracowity. Tak, robiłem studia podyplomo we, doktorat z literatury porównawczej. Mój promotor i mój ojciec byli ze sobą zgodni w kwestii specjalizacji. Kiedyś, gdy Colm był chory, ojciec nie gmlił się wypisać dla niego recepty. — Czy urolog u pediatra? — Co na to można było powie dzieć? •— Idź do pediatry. Robisz doktorat, prawda? Z pewnością znasz wagę specjalizacji. Jeszcze jak. Mój promotor, doktor Wolfram Holster, przyznał, że jeszcze nigdy nie spotkał się z taką jak moja. To prawda, że miałem rzadki temat pracy. Było nią tłumaczenie ze starodolnonordyjskiego ballady Akthelt i Gunnel, w rzeczy wistości jedyne tłumaczenie. Starodolnonordyjski nie jest dobrze znany. Istnieją o nim pogardliwe wzmianki w niektórych poematach satyrycznych w starowschodnionordyjskim i staro zachodnionordyjskim. Starowschodnionordyjski jest językiem martwym, północnogermańskim, z którego wykształcił się islan 30 JOHN IRYING METODA WODNA 31 dzki i farerski. Starozachodnionordyjski jest również martwy, i tak samo północnogermański. Przerodził się w jeżyk szwedzki i duński. Norweski wykształcił się z czegoś miedzy starowschod j nionordyjskim a starozachodnionordyjskim. Ale najbardziej martwy z martwych, jeżyk starodolnonordyjski, nie przekształcił się w nic. Jest on w istocie tak surowym dialektem, że napisano nim tylko jedną jedyną rzecz: Akthelt i Gunnel. Zamierzałem dołączyć do mojego tłumaczenia rodzaj słownika etymologicznego starodolnonordyjskiego. Oznacza to słownik źródeł starodolnonordyjskiego. Doktor Holster bardzo się zain teresował tego rodzaju słownikiem, czuł, że będzie z niego pewien pożytek etymologiczny. Dlatego zaaprobował temat pracy. W rze, czywistości uważał Akthelt i Gunnel za starocie, choć trudno było; by mu to udowodnić. Doktor Holster wcale, ale to wcale nie znał, starodolnonordyjskiego. Cześć słownikowa wydawała mi się początkowo bardzo trudna. Starodolnonordyjski jest cholernie stary, a jego źródła niejasne. Dużo łatwiej było patrzeć w przód, na szwedzki, duński i norwes ki, jak przekształciły się w nich słowa starodolnonordyjskie. Od kryłem, że były głównie złą wymową słów starozachodnionor dyjskich i starowschodnionordyjskich. Następnie znalazłem sposób, aby ułatwić sobie te cześć słow nikową. Ponieważ nikt nie wiedział nic o starodolnonordyjskim, mogłem różne rzeczy zmyślać. Zmyśliłem wiec mnóstwo źródeł. Ułatwiło mi to również samo tłumaczenie. Zacząłem wymyślać rozmaite słowa. Bardzo trudno jest odróżnić prawdziwy starodol nonordyjski od zmyślonego starodolnonordyjskiego. Doktor Wolfram Holster nie widział pomiędzy nimi żadnej różnicy. Miałem jednak kłopoty z ukończeniem pracy. Chciałbym móc powiedzieć, że ją przerwałem z szacunku dla głównych boha terów. Jest to bardzo osobista opowieść miłosna i nikt nie wie, co oznacza. Mógłbym wyjaśnić, że przerwałem tłumaczenie, ponieważ miałem uczucie, iż Akthelt i Gunnel powinni mieć prawo do zachowania swojej prywatności. Lecz każdy, kto mnie zna, zaraz powiedziałby, że to bezwstydne kłamstwo. Powie działby, że przerwałem prace, gdyż znienawidziłem Akthelta . ?unnel, albo że mnie znudzili, albo że się rozleniwiłem, albo że yśliłem tyje starodolnonordyjskiego, że mi się cała opowieść rozlazła. Są w tym pewne elementy prawdy, lecz prawdą jest również, że byłem głęboko poruszony historią Akthelta i Gunnel. Z całą pewnością jest to okropna ballada. Nie można sobie na przykład wyobrazić, aby ktokolwiek mógł ją zaśpiewać — bo po pierwsze jest o wiele za długa. Scharakteryzowałem też kiedyś jej metrykę i schemat rymów jako „złożony i elastyczny". Prawdę mówiąc nie ma tam żadnego schematu rymowania — ballada próbuje się ry mować, gdzie tylko może. A metryka była po prostu czymś nie znanym anonimowemu starodolnonordyjskiemu autorowi. Na wiasem mówiąc wyobrażam sobie tego autora jako wiejską gos podynie. Istnieje błędne założenie co do ballad z tego okresu: że skoro ich bohaterami są zawsze królowie i królowe, a także książęta i księżniczki, to i autorzy byli zawsze pochodzenia królewskiego. Lecz o tych królach i królowych pisali wieśniacy. Panujący wcale nie byli osamotnieni w swoim myśleniu, że królowie i królowe są czymś lepszym. Myślenie, że królowie i królowe są czymś lep szym, należy do chłopskiej natury. Podejrzewam, że spora część ludności wciąż mu hołduje. Lecz Akthelt i Gunnel naprawdę byli lepsi. Kochali się i we dwoje stawiali czoło światu — byli potężni. Świat również. Sądziłem, że znam tę opowieść. Z początku byłem wierny oryginałowi. Mój przekład jest dosłow ny przez pierwsze pięćdziesiąt jeden strof. Potem trzymałem się tekstu dosyć ściśle, dodając tu i ówdzie własne szczegóły, i tak aż do strofy sto dwudziestej. Następnie przetłumaczyłem dość swo bodnie jeszcze jakieś sto pięćdziesiąt. Zatrzymałem się przy dwieście osiemdziesiątej i próbowałem znów tłumaczyć dosłow nie, aby się przekonać, czy nie zatraciłem sprawy. Gunnel uppvaktat att titta Akthelt. Hanz kniv af slik lang. 32 JOHN IRYING Uden hun kende inde hunz hjcrt Den varld af ogsa mektig . Gunnel lubiła patrzeć na Akthelta Jego nóż był taki długi. Lecz wiedziała w swoim sercu, Że świat jest zbyt silny. Zatrzymałem się na tej nieszczęsnej strofie i machnąłem ręką na Akthelta i Gunnel. Doktor Holster śmiał się, kiedy ją przeczytał. Duża też. Lecz ja się nie śmiałem. Świat jest naprawdę zbyt silny — przewidziałem to! — autor usiłował zapowiedzieć nieunik nioną kieskę! Akthelt i Gunnel wyraźnie zmierzali ku nieszczęściu. Wiedziałem to i najzwyczajniej w świecie nie chciałem być tego nieszczęścia świadkiem. Kłamstwo! — rzuciliby mi w twarz ci, którzy mnie wtedy zna li. To jego, starego Blagiera, słabeuszowska zdolność przypisywa nia swojej czułostkowości wszystkiemu naokoło! Świat jest zby silny — ale dla niego! Dostrzegł, że to on sam zmierza ku nieszczęściu — on, jedyny ze znanych nam ludzi, który potraf obejrzeć marny film i zachwycić się, przeczytać szmatławą po wieść i płakać, jakby to wszystko miało cokolwiek z nim wspólne go! W głowie ma łajno! W sercu syrop! Jak myślicie, czemu na żywa się Blagier? Bo taki jest oddany prawdzie? Nie obchodzą mnie ci schlubs bez serca. Ja żyje teraz w innym varld. Gdy pokazałem Tulpen dwieście osiemdziesiątą strofę, zarea gowała na swój uroczysty sposób. Schyliła głowę do mego serca i słuchała jego bicia. Potem kazała mi słuchać swojego. Zawsze to robi, gdy sytuacja staje się niepewna. Kiedy Tulpen jest wzru szona, nie czyni żadnych sarkastycznych ruchów piersią. — Mocne? — zapytała. Słuchałem właśnie bicia jej serca. Kiwnąłem głową. — Mektig — odparłem. — Mektig — Spodobał jej się ten dźwięk. Odeszła bawiąc METODA WODNA 33 . tym słowem. Zabawianie się słowami było jedną z rzeczy, które naprawdę lubiłem w starodolnonordyjskim. No i tyle. Jogurt i mnóstwo wody, a czasem trochę współczu cia kiedy to współczucie jest potrzebne. Poza tym w porządku. Wszystko pomału się prostuje. Mam oczywiście lekkie kłopoty z drogami moczowymi, ale ogólnie wszystko pomału się prostuje. METODA WODNA 35 PRELUDIUM DO OSTATNIEJ LINII OPORU Blagier Trumper 918. Iowa Ave.,; Iowa City, Iowa. j 2 października 1969 WPan Cuthbert Bennett Dozorca posiadłości pp. Pillsburych Mad Indian Point Georgetown, Maine Drogi Couth! Otrzymałem Twoje wspaniałe słowa zachęty i najhojniejszy z czeków. W naszym stanowym banku mają nas za dno i jeszcze niżej. Odczuwam rozkosz na myśl, że rzucę im Twoim czekiem w twarz. Jeżeli ja i Duża dojdziemy kiedykolwiek do pieniędzy, zrobimy cię naszym honorowym dozorcą. Właściwie to woleli byśmy roztoczyć dozór nad Tobą, Couth — dbać, abyś miał dość jedzenia w długie samotne zimy; abyś szczotkował swoją grzywę czterdzieści razy przed zaśnięciem; aby w twoim łóżku wystawio nym na morskie przeciągi płonął wspaniały młody ogień. Prawd? mówiąc, znam pewien wspaniały młody ogień w sam raz dla cie bie! Nazywa się Lydia Kindle. Naprawdę. Poznałem ją w laboratorium językowym. Uczęszcza na pierw zv r°k germanistyki i mało co poza tym ją wzrusza. Podeszła do mnie wczoraj ćwierkając: „Panie Trumper, czy nie ma żadnych z piosenkami? Ja umiem konwersację. Czy nie ma ych niemieckich ballad albo choćby opery?" "odpowiedziałem wymijająco. Wertowałem kartotekę, a Lydia biadała nad brakiem muzyki w laboratorium językowym i nad ży iem w ogólności. Jest płochliwa niczym kocia łapka. Boi się, eby jej spódnica nie zaczepiła przypadkiem o twoje kolano. Lydia Kindle pragnie, aby jej szeptać do ucha niemieckie bal idy. Albo choćby operę, Couth! Nie mam takich muzycznych złudzeń, jeżeli idzie o moją nową racę, moje jak dotąd najbardziej poniżające zajęcie. Sprzedaję ;aczki, proporczyki i dzwonki na meczach piłki nożnej w Iowa. aszczę wielką tablicę z dykty od bramy do bramy stadionu. Tab lica jest szeroka i chwiejnie trzyma się stojaka, wiatr ją obala, ałe złociste piłeczki się zadrapują, znaczki się odrywają, propor izyki mną się i brudzą. Biorę je w komis: otrzymuję 10 od tego, sprzedam. — Tylko jeden dolar za proporczyk Klubu Sokolego Oka! zwonek za dwa dolce! Wielkie odznaki za jedne siedemdziesiąt ięć centów! Tylko dolara, proszę pani, za ten wisiorek ze złotą iłeczką. Dzieci je uwielbiają. Piłeczki są takie małe, że maluchy rzełykają je bez trudu! Nie, proszę pana, ten dzwonek nie jest ęknięty! Jest po prostu trochę wgięty. Te dzwonki nie pękają, ęda dzwoniły wiecznie. Oglądam mecz za darmo, chociaż nie cierpię futbolu. A muszę tosić jaskrawożółty fartuch z wielką kieszenią na drobne. Wielka niaca odznaka na moim płaszczu głosi: PRZEDSIĘWZIĘCIA CLUBU SOKOLEGO OKA — KIBICUJ SOKOŁOM! Każda dznaka ma także swój numer. Komunikujemy się pomiędzy sobą a pomocą numerów. Rywalizacja o najlepsze stanowisko jest za iekła. W sobotę Numer 368 powiedział do mnie: „To mój pos erunek, 510. Odejdź stąd". Miał krawat w czerwone piłeczki. przedał dużo więcej proporczyków, znaczków i dzwonków niż t 36 JOHN IRYING ja. Ja zarobiłem tylko na trzymiesięczną paczuszkę pigułek anty, METODA WODNA 37 łaściwie zatrzyj, on zwykle przemawia na pogrzebach. Podpis koncepcyjnych dla Dużej. Ba w . • i. nf™—i,ot„ ™„o, —,Q;AA „„ » D„ Kibicuj drużynie Iowa, Couth. Następnym razem może tyle, żeby się móc wysterylizować. BlTwersytetu Iowa z krótkim przeproszeniem, że zmarły nie uiścił Powiedziano mi, że gdyby Iowa wygrała kiedykolwiek Jaki«; Które zostało ponownie podniesione, przegłosowane mecz, wszyscy sprzedawalibyśmy więcej. Psychologię fanóvmczes przedstawił nam na Zebraniu Przygotowawczym szef działu spr dąży komisowej Przedsięwzięć Klubu Sokolego Oka, pan Fr Paff, który nam powiedział, że Iowańczycy to są ludzie dum: i potrzebują zwycięzcy, zanim ozdobią swoje anteny proporczy karni i zaczną nosić odznaki w klapach marynarek. — Nikt nie chce, aby go kojarzono z przegranym — rzek Paff i zwrócił się do mnie: — Obaj mamy na imię Fred, co tył na to? — Znam jeszcze jednego Freda w Spokane, w stanie Waszyngtoij — odparłem. — Może powinniśmy razem coś zmontować. — Poczucie humoru! — wykrzyknął Fred Paff. — Będzie tutaj dobrze sobie radził. Poczucie humoru to rzecz podstawowa; jeśli chodzi o fanów. Powinieneś wiedzieć, Couth, że masz lojalniejszych i bard stałych fanów od tych Iowańczyków. Duża i ja cenimy sobie tografie, które nam przysłałeś, prawie tak samo jak pieniąd Dużej spodobał się zwłaszcza twój Portret własny z wodorostami Ja szczerze mówiąc podejrzewam, że przysyłanie takich fotografii! pocztą jest niezgodne z prawem, i wcale nie chcę wyrażać ;ie obraźliwie o twoim ciele, ale wolę Martwą mevę nr 8. z e Daj nura do swojej ciemni i zrób jedną odbitkę dla mnie, a raczetU jgdy pj.acze A wiesZj co robi? Szuka naderwanej skórki przy mnie. Przedstaw mnie leżącego plackiem, z ziemista cerł,aznokciu j womo o ją sobie od palca. Widziałem, jak o ,rzez zarząd i obejmuje dodatkową opłatę rekreacyjną. Niewątpli ie po to, aby pokryć koszta nowych złotych korków butów fot elowych j platformy w pochodzie w dniu Zjazdu Absolwentów: ielkiej kolby kukurydzy zbudowanej z milionów żółtych róż. Szczęściarz z ciebie, że masz ciemnię, Couth. Widzę cię nagiego nieziemskim świetle ciemniowym, ochlapanego chemikaliami, ywołującego, powiększającego. Odbijasz siebie samego na czys ym, białym arkuszu. Kiedyś, jak będzie czas, musisz nauczyć de fotografowania. Zdumiewa mnie panowanie nad nim. Pa iętam, jak cię obserwowałem, kiedy kąpałeś swoje odbitki. Wi ziałem, jak w płynie wyłaniają się obrazy i nabierają ostrości, o było nie do zniesienia. Jakby mnóstwo ameboidów spłynęło jedno miejsce i utworzyło człowieka. Myślę o tym tłumacząc osiemdziesiątą trzecią strofę Akthelta Gunnel. Dręczy mnie ostatnie jej słowo: Klegwoerum. Mój pro lotor sądzi, że powinno znaczyć „płodny". Ja, że „urodzajny", j przyjaciel Ralph Packer proponuje słowo „żyzny". Duża na :omiast twierdzi, że to wcale nie jest takie ważne. W słowach użej jest bolesna tona prawdy. Myślę jednak, że jest bliska załamania. To do niej niepodobne, ale bierze sobie do serca, że jakiś osiemdziesięciolatek w szpitalu szturcha ją w tyłek, kiedy opróżnia jego basen. Lecz wiesz, Duża Złóż mi odpowiednio dłonie i umieść obok przygotowaną trumnfterwała sobie jedną aż do pierwszego stawu. Krwawi, lecz nigdy z nieco uchylonym wiekiem, w oczekiwaniu na Freda Blagierje pjacze Trumpera, który teraz każdej chwili łatwo może dać się skusi pluszowej wykładzinie. Zniszcz negatyw. Zrób tylko jedną odbitki Couth, czuję się bardzo bliski ciebie, odkąd złapałem twego 8 x 10 cali. Nałóż na to twarze mojej rodziny: solidny smutelrypra od Eisbeth Malkas. Albo obaj złapaliśmy i dzielili to, co Dużej, ale nie gorzki, i Colma, jak bawi się ozdobna rączką tramiiyfcisbeth miała. Szczegóły, od kogo się to zaczęło, nigdy nie wy Nie doświetlaj z łaski swojej ojca i matki. Porusz usta mego ojclawały mi się w naszej przyjaźni istotne. 38 JOHN IRYING Raz jeszcze spłucz w moim imieniu wszystkie siedemnaści kibli. Dobrze mi na sercu, kiedy wiem, że są gdzieś jeszcze toale nie zatkane męskimi slipkami. Wybierz mglistą noc, pootwier wszystkie okna — dźwięk najlepiej odbija się od wody we mg — i spuszczaj! Usłyszę cię i będę się radował. Duża przesyła ci ucałowania. Siedzi w kuchni i obiera pak Gdyby nie była tak bardzo zajęta, poprosiłbym ją o skrawek pa nokcia, by go załączyć do listu, strzęp jej Trumperskiego har śmiało podróżującego z Iowa do Maine. Całuj! BlagiJ FILMY RALPHA PACKERA, SP. Z O.O. 109 Christopher Street New York, New York 10014 Tulpen i ja przy pracy. Ona montuje materiał, a właściwie Ralph sam go montuje, a Tulpen mu pomaga. Wykonuje też różne prace w ciemni, ale Ralph sam wywołuje własne filmy. Ja nie wiem nic o wywoływaniu, niewiele też o montażu. Jestem dźwiękowcem. Nagrywam muzykę. Jeżeli dźwięk jest zsynchronizowany, popra j wiam go, jeśli nakładany, nakładam. Jeśli potrzeba tła dźwięko wego, to je robię. Kiedy potrzeba narratora, mówię. Mam przy jemny, silny głos. Film otrzymuję niemalże gotowy, gdy ciecia są już porobione, a ujęcia ułożone zgodnie z wolą Ralpha, co najmniej z grubsza l — mniej więcej tak, jak Ralph je ostatecznie zmontuje. Ralph działa niczym jednoosobowa orkiestra przy niewielkiej pomocy Tulpen i mojej. Scenariusz i zdjęcia są zawsze jego. To jego film. Lecz Tulpen i ja mamy wspaniałą technikę i jest jeszcze chłopak z Klubu Fanów Ralpha Packera nazwiskiem Kent, który biega na posyłki. Tulpen i ja nie należymy do Klubu Fanów Ralpha Packera. Chłopak nazwiskiem Kent jest pod tym względem też jednooso bową orkiestrą. Nie chcę przez to sugerować, że filmy Ralpha 40 JOHN IRYING METODA WODNA 41 Packera nie są znane. Jego pierwszy film, Rzecz grupowa, zdoby pierwszą nagrodę na Krajowym Festiwalu Filmu Studenckiego. Jest w tym filmie mój przyjemny silny głos. Ralf nakręcił ten film jeszcze jako student w Pracowni Kinematograficznej Uniwersytetu Iowa. Poznałem go w laboratorium językowym. W przerwie miedzy ćwiczeniami opracowywałem taśmy dla pierwszego roku germa nistyki, gdy nagle szurając nogami wszedł ten włochacz. Mógł mieć dwadzieścia albo czterdzieści lat, mógł być studentem albo profesorem, trockistą albo amiszem, człowiekiem albo zwierzę ciem, złodziejem wychodzącym ze sklepu ze sprzętem fotogra ficznym, obładowanym obiektywami i światłomierzami, niedźwie dziem, który po straszliwej i zaciętej walce pożarł fotografa. Pod szedł do mnie. Ja wówczas wciąż tłumaczyłem Akthelta i Gunnel. I oto jakbym stanął twarzą w twarz z ojcem Akthelta, Starym Thakiem. Kiedy się zbliżył, poczułem zapach piżma. Sto błysków fosforyzującego światła odbitego od jego soczewek, sprzączek i wypolerowanych części. — Ty jesteś Trumper? — spytał. Mądry człowiek, pomyślałem, przyznałby się teraz do wszyst kiego. Wyznałby, że tłumaczenie jest oszukańcze, i miał nadzieje, że Stary Thak powróci do grobu. — Yroog etzl — spytałem, żeby go wypróbować. — Dobrze — odburknął. Zrozumiał! A więc to był naprawdę Stary Thak! Ale powiedział tylko, że się nazywa Ralph Packer wyzwalając białą dłoń z arktycznej rękawicy i wysuwając ją ku mnie z rękawa eskimoskiej kurtki. — Mówisz po niemiecku, tak? I znasz się na taśmach? — Tak — odparłem ostrożnie. — Dubbingowałeś coś kiedyś? — spytał. — Robię film. Zboczeniec, pomyślałem, chce mnie do swojego filmu porno. — Potrzebny mi niemiecki głos — rzekł. — Mądra nie mczyzna przewijająca się przez angielską narrację. Znałem tych studentówfilmowców. Przechodziłem kiedyś obok baru Bennyego i zobaczyłem w oknie straszliwą walkę, dziew z zerwanym stanikiem zakrywającą rękami gołe cycki, po ° dłem w sukurs tej damie po to tylko, żeby zrzucić kamerzystę z ruchomej platformy, zaplątać się nogami w przewody i paść na f ceta z rękami pełnymi mikrofonów. A dziewczyna na to ze znużeniem w głosie: — Hej, spokojnie. To tylko cho lerny f i l m — I patrzy na mnie wzrokiem, który mówi: przez takich wariatów jak ty zniszczyłam dziś już czwarty biustonosz. ...więc jeśli lubisz zabawiać się taśmami i magnetofonami mówił Ralph Packer — zagłuszać głosy i mącić rytmy. Wiesz, montować dźwięk. Jak tylko zrobię, co chcę zrobić, dam ci to do zabawy... wiesz, żebyś zrobił z tym, co zechcesz. Może podsuniesz mi jakiś pomysł... Byłem wstrząśnięty: jestem sprzedawcą znaczków futbolowych, a tu ktoś sugeruje, że mogę mieć pomysł y... — Hej — rzekł Ralph Packer patrząc na mnie. — Mówisz chyba także po angielsku, co? — Ile płacisz? — zapytałem, a on łupnął arktyczną rękawicą w stertę moich taśm, od czego jedna z rolek zaczęła podskakiwać niby ogłuszona ryba. — Ile płacę? — wrzasnął. Wzruszył potężnie ramionami, aż się zachwiał zawieszony na szyi obiektyw. Natychmiast przyszła mi na myśl scena wściekłości Starego Thaka. Choć mocno już zniedołeżniały i osłabły Od strzały głęboko wbitej w pierś, Szerszą od beki wina Gurka, Stary Thak podszedł do łucznikazabójcy I własną jego cięciwą udusił go. Potem ogromną dłonią, stwardniałą Od trzymania lejcy setki koni, Thak przepchnął strzałę na drugą stronę Po czym z jękiem mocarnym wyciągnął ją z pleców. Strzałą wciąż śliską od starczej posoki Thak zamordował zdradzieckiego Gurka — flaki Mu wypruwając! Następnie Wielki Thak złożył 42 JOHN IRYING Gwolphowi dzięki I pobłogosławił zastawioną przed nim krwawą ucztę. Podobnie Ralph Packer miotał się miedzy kabinami laboratoriu: językowego, a przerażony tłumek studentów pierwszego roku ger. manistyki kulił się u drzwi ze strachu przed jego wściekłością. — O, kurwa! Mam ci p ł a c i ć? Za takie doświadczenie Taką okazje? Słuchaj, Trąber — chichot nielojalnych stu dentów — to ty powinieneś mi zapłacić za taką szansę! Ja dopiero rozpoczynam, nie płace nawet sobie! Sprzedałem tysiąc piećsel pieprzonych znaczków futbolowych, żeby zarobić na jeden obiek tyw szerokokątny, a ty chcesz, żebym ci płacił za twoją naukę! — Zaczekaj! Packer! — wykrzyknąłem. Szedł ku drzwiom, a studenci rozpierzchli się na wszystkie strój ny. — Pieprze cię, TrąbTrąb — powiedział. I natarł gwałtownie na studentów pierwszego roku germanistyki: — Pieprzcie go! Widząc ich ślepy strach, obawiałem się przez chwile, że rzucf się na mnie i impulsywnie wypełnią jego rozkaz. Pobiegłem jednak za nim. Dopedziłem go w hallu, gdzie pił wodę wielkimi łapczy wymi haustami. — Nie wiedziałem, że sprzedawałeś znaczki futbolowe — po wiedziałem. Później, gdy już mu się spodobały moje zabawy ze ścieżką dźwięku, Packer obiecał, że kiedyś będzie mógł mi zapłacić. — Słuchaj, TrąbTrąb, jak już będę mógł zapłacić sobie, będę miał i dla ciebie prace. A wiec Ralph Packer dotrzymał słowa. Rzecz grupowa odniosła lekki sukces. Ta cześć, gdzie nad piwnym tłumem u Bennyego rozbrzmiewa Pieśń Horsta Wessela, to był mój pomysł. I ta z ze braniem Wydziału Matematycznego na Uniwersytecie Iowa, z nie mieckim dubbingiem i podtytułami: „Najpierw ich aresztujesz z odpowiednim nakazem sądowym, potem zaczynasz aresztować ich tak wielu, że procesy grupowe stają się czymś zwyczajnym, następnie tak ich zadręczasz sprawą obozów karnych, że oni przi stają zawracać głowę o nakaz sądowy, wiec..." METODA WODNA 43 Był to rodzaj filmu propagandowego. Zło tkwi we wrodzonej gości grupy wobec jednostki. W filmie nie chodziło jednak politykę. Wszystkie grupy zostały w nim równie fałszywie dstawione. rogiem był każdy zjednoczony tłum. Nawet klasa kiwająca głowami: „Tak, tak, rozumiem, zgadzam się, jawohll" Wszyscy uważali, że Rzecz grupowa jest „nowatorska". Wysu nięto przeciw niej tylko jedno poważniejsze oskarżenie, przyszło ono w formie listu do Ralpha od Towarzystwa NiemieckoAme rykańskiego z Columbus w Ohio. W liście napisano, że film jest antyniemiecki, „rozdrapuje stare rany". W grupach nie ma nic spe cyficznie niemieckiego, twierdzono, nie ma też w nich nic złego. Ralpha określono mianem „postrzeleńca". List nie był podpisany przez nikogo, przez żadną realną osobę. Był podstemplowany tu szowa pieczątką: TOWARZYSTWO NTEMIECKOAMERY KAŃSKIE. — Jeszcze jedna pieprzona grupa — rzekł Ralph. — Ten list napisało ponad pięćset osób. I gówno, TrąbTrąb, mnie prawdę mówiąc o nic nie chodziło. To znaczy, nie wiem, o co mi cho dziło... I tak jest z Ralphem nadal. To główny zarzut stawiany jego filmom. Są one niemal zawsze „nowatorskie", często „bezpreten sjonalne", a najczęściej „wierne". Ale na przykład „New York Times" zauważa „pewien brak zdecydowania... Packer nie określa swojego stanowiska". „Yillage Voice" stwierdza, że „te wizje zaw sze bywają osobiste, autentyczne i świeże, mimo to Packer nie rozstrzyga zagadnień do końca... zwykły portret akcji zdaje się go zadowalać". Sądzę, że i mnie to zadowala. — Cholera! — klnie Ralph. — TrąbTrąb, to są po prostu ob razy. Ja uważam właśnie ten ich brak „znaczenia" za odświeżający. Rzecz grupowa była jego jedynym filmem propagandowym. Je dynym też, który zdobył nagrodę. W następnych dwóch nie uczes tniczyłem. Rozstawałem się wówczas z żoną i rozumem. Ralph udał się w długą podróż, z Iowa do Nowego Jorku. Miękkie Błoto było filmem o grupie rockowej. Ralph jeździł za n3 gdy „Miękkie Błoto" wyruszyła na tournee koncertowe. Wy 44 JOHN IRYING METODA WODNA 45 wiady z dziewczynami, zdjęcia facetów obcinających sobie na wzajem włosy, zdjęcia z zorganizowanych wśród dziewcząt za wodów w mocowaniu się nogami, zdjęcia przedstawiające to, co zwyciężczynie wygrały. Kulminacja następuje, kiedy pies lidera grupy „Miękkie Błoto" zostaje porażony prądem elektrycznym ze wzmacniacza. Grupa odwołała koncerty na tydzień, a powodowani współczuciem jej wielbiciele ofiarowali liderowi pięćdziesiąt psów. — To bardzo miłe pieski — rzekł lider zespołu — ale są po prostu inne niż stary Miękkie Błoto. — Bo ten pies też się tak nazywał. Trzeci film był o małym cyrku wędrownym, z którym Ralph jeździł towarzysząc mu w jednorazowych przedstawieniach. Jest tam mnóstwo metrów taśmy o rozbijaniu i zwijaniu namiotu oraz wywiady z dziewczętami popisującymi się na trapezie. — Czy ten cyrk jest martwy? — Rany... co ci strzeliło do głowy? I bardzo długa wstawka o dozorcy słonia. Dozorca stracił palce prawej ręki, gdy słoń mu na nią nadepnął. — Czy wciąż lubisz słonie? — Pewnie, kocham słonie. — Nawet tego, który nadepnął ci na rękę? — Zwłaszcza tego. On wcale nie chciał nadepnąć mi na rękę. Nawet nie wiedział, że na nią nadepnął. To ja sam położyłem rękę tam, gdzie on miał stąpnąć, stanąłby tam tak czy inaczej. Naprawdę czuł się okropnie z tego powodu. — Słoń czuł się okropnie? Wiedział, że nadepnął ci na rękę? — Rany, pewnie, że wiedział. Przecież wrzasnąłem: „Stąpnąłeś na moją pieprzoną rękę!" Doskonale wiedział i czuł się okropnie. Potem następują epizodyczne ujęcia słonia mające ukazać, jak strasznie jest mu przykro. Był to moim zdaniem najgorszy film Ralpha. Nawet nie mogę sobie przypomnieć jego tytułu, Lecz teraz, kiedy znów jestem jego dźwiękowcem, filmy po winny być lepsze — co najmniej pod względem dźwięku. Pracu jemy nad jednym zatytułowanym Na Farmie. Film opowiada o ko munie hippisów zwanej Wolna Farma. Wolni Farmerzy chcą, aby —dy mógł korzystać z ziemi — każdej ziemi. Uważają własność watną za bzdurę. Ziemia powinna być dostępna dla każdego, kto zechce ją uprawiać. Popadają w niejakie tarapaty z prawdzi mi farmerami gdzieś w Yermoncie. Prawdziwi farmerzy u ważają, że własność prywatna jest w porządku. Wolni Farmerzy róbują wytłumaczyć prawdziwym farmerom, jak bardzo są rolo wani, że nie mają darmowej ziemi. Wszystko wskazuje na to, że dojdzie do konfrontacji. Pomaturalna szkoła sztuk wyzwolonych z tego obszaru przydaje sytuacji zamętu intelektualnego. Ralph jeździ do Yermontu w każdy weekend, aby zobaczyć, czy kon frontacja już nastąpiła. Wraca ze stosami taśm filmowych i mag netofonowych. — Jest tuż, tuż — powiada. — Jak przyjdzie zima — mówię mu — dzieciaki zmarzną, zgłodnieją i odejdą. — Wtedy sfilmujemy to — odpowiada. — Może nie będzie żadnej konfrontacji — podsuwam. — Może nie będzie — Ralph na to, a Tulpen podpiera cycek wierzchem dłoni. Ralpha to drażni. Gdy przyjechałem do Nowego Jorku, Tulpen już u niego pracowała. Ralph dał jej tę pracę, bo z nim sypiała. Och, to było dawno temu. Tulpen nie wiedziała wtedy nic a nic o montażu, ale Ralph jej pokazał, jak to się robi. Gdy już nauczyła się tego bardzo dobrze, przestała z nim sypiać. Jest fantastyczna montażystką, więc Ralph jej nie wyrzucił, ale czasem wpada w szał. — Sypiałaś ze mną tylko po to, żeby dostać pracę — mówi. — Dałeś mi te robotę tylko dlatego, że z tobą spałam — od powiada nieporuszona Tulpen. — Nie podoba ci się moja praca? — pyta. — Ja ją lubię. W ich stosunkach doszło więc do sytuacji określanej mianem pata. Z tym Kentem, chłopakiem na posyłki, jest znowu inna historia. Siedzimy z Tulpen w ciemni i popijamy kawę, zastanawiając si?, co z ciastkami. Tulpen obrabia niektóre ze zdjęć Ralpha, jesz cze ciepłe od suszarki, przycina je na wielkiej krajarce. 46 JOHN IRYING C z o m p! A minęły całe dwa tygodnie, odkąd dostałem słowo od cholernej Dużej. Czy dzieci w szkole są miłe dla Colma? Czy on jeszcze gryzie? — Co ci jest? — pyta Tulpen. — Mój siusiak — mówię. — Chyba jest znowu zakażony. Cholerna metoda wodna... — Idź do lekarza, Trumper — mówi obojętnie. — Zdecyduj się na operacje. C z o m p! daje o sobie znać okropna krajarka, a mój umysł wypełniają krwawe wizje. Wchodzi Kent. — Hej! — Hej cię diabli, Kent. — Hej, wi dzieliście już nowe taśmy? On to teraz naprawdę uchwycił. — Co uchwycił, Kent? — Wspaniałe światło na tych nowych zdjęciach. Tam teraz idzie zima. Pogoda ich przyciska. Ktoś będzie musiał zrobić pierwszy ruch. Chodzi mi o to, że nawet pieprzona kamera to przewiduje. — Co wcale nie oznacza, że to się musi wydarzyć, Kent. Wchodzi Ralph z podmuchem zimnego powietrza. Selskinowe buty, arktyczne rękawice, eskimoska kurtka, chociaż to dopiero jesień. Próba wyobrażenia sobie Ralpha żyjącego w klimacie tro; pikalnym napotyka problemy: musiałby zmienić ten swój futrzany image. Mógłby chodzić owinięty w słomy, plecionki i trzciny ja ogromny kosz! — Hej! — mówi do niego Kent. — Wczoraj wieczorem wi działem Białe kolanka. — Czyje? — pyta Ralph. Wszyscy wiemy, że Kentowi nieczęsto się to trafia. — No wiesz, hej. Białe kolanka — ciągnie Kent. — To nowy film Grontza. — Ach, tak, tak — mówi Ralph zdejmując rękawice, buty, wyzwalając się z wełen. — No więc jest tak samo do kitu — powiada Kent. — Jesz cze więcej tego samego, co we wcześniejszym gównie. Przyciężki, wiecie? METODA WODNA 47 tak — przyznaje Ralph, rozkutany, rozglądając się. Czegoś mu brakuje. przeglądałem dzisiaj rano twoje taśmy — mówi mu Kent. Ralph myśli: „Czego tutaj brak?" — Są po prostu wspaniałe, Ralph. Nawet pieprzona pogoda... Kent? — przerywa mu Ralph. — Gdzie są ciastka? . Właśnie czekałem, aż przyjdziesz — odpowiada Kent ru mieniąc się. Dwa z galaretką i jeden ptyś z kremem — mówi Ralph. — Tulpen? Dwa ptysie z kremem. — TrąbTrab? — Jedno kruche. — Dwa ptysie, dwa z galaretką i jedno kruche, Kent — pod sumowuje Ralph. Gdy Kent wychodzi ze swoją misją, Ralph pyta: — Kto to, u licha, jest ten Grontz? — Bo ja wiem? — odpowiada Tulpen. — Białe kolanka — mówię — Bóg raczy wiedzieć... — Czy Kent pali? — pyta Ralph. Nikt z nas nie ma pojęcia. — Więc jeśli nie pali — mówi Ralph — powinien zacząć. A jeśli pali, powinien przestać. Wraca Kent, kopalnia informacji i tajemniczości. — Dwa z galaretką, dwa ptysie, jedno kruche. — Dziękuję. — Dziękuję. — Dziękuję ci, Kent. — W piątek wieczorem jest premiera nowego filmu Wardella, w Beppo — informuje Kent. — Nie utrzyma się nawet tydzień — orzekam i patrzę na Tulpen: kto to jest Wardell? Jej spojrzenie mówi: gdzie jest Beppo? — Słusznie, słusznie — przytakuje Ralph. Patrzymy, jak Kent ubija kawę w pojemniku. — Uważaj, żeby się nie zrobił wodoszczelny — ostrzega Tul pen. 48 JOHN IRYWG Ralph jest wyraźnie zdenerwowany swoimi ciastkami z gala, retką. — Czerwona galaretka — mówi trącając ją ostrożnie palcem! — Ja lubię szkarłatną. — Winogronową, Ralph — zauważam. — Taa, winogronową — zgadza się. — To czerwone gówno jest niejadalne. Kent jest zaskoczony. — Podobno Marco przyjechał na Wybrzeże — mówi nam kręci rozruchy. — Jak twoje kruche, TrąbTrąb? — Wyśmienite, Ralph. — Dwa kruche, Kent — mówi Ralph. — TrąbTrąb, zj« jeszcze jedno? — Nie — odpowiada Tulpen. — On zaczyna tyć. — Jeszcze trzy kruche, Kent — mówi Ralph, szturchając ceni podejrzaną czerwoną galaretkę. — Ty j u ż utyłeś — wytyka mu Tulpen. — Trumpera zna jeszcze uratować. — Trzy kruche, Kent — zleca Ralph. Gdy Kent otwiera drzwi, z pokoju ulatnia się statyczne tarci Ralph nasłuchuje człapania Kenta po chodniku. Poczucie zmowy czegoś specjalnego, pozostaje naszą wyłącznością. Ralph stara się unikać zbyt osobistych stosunków z Kentem. Jest to chyba rodza profesjonalnej samoobrony. — TrąbTrąb, chłopie — mówi. Szerokimi ramionami przyl ciąga do siebie mnie i Tulpen. — Chłopie, trzeba ci było widzieć! jaką dupę poznałem wczoraj wieczorem... — Lecz patrzy na Tul pen, czeka, kiedy wypchnie pierś wierzchem dłoni. Ona traktujd go subtelnie, odwraca się. Kiedy kieruje się ku drzwiom, jej łokieć lekko się unosi. — Widziałem! — wrzeszczy Ralph. Lecz jej już nie ma, drzv do pokoju montażowego zamykają się i zostaję sam z Ralpher Packerem, który — mimo a może: dlatego że nigdy nie wiej o co mu chodzi — jest w awangardzie filmów podziemnych. Czekamy na kruche. INNA STARA KORESPONDENCJA Fred Trumper 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 3 października 1969 Towarzystwo Naftowe i Rafineryjne Humble Skr. poczt. 790 Tulsa, Oklahoma Szanowni Państwo! Otrzymałem Wasze upomnienie. Posiadany u Was kredyt u ważam za „przywilej" i mam szczerą wolę uniknięcia „kłopotliwej sytuacji", o której mówicie. W załączeniu przesyłam czek na 3 dolary. Mój dług zostaje więc zredukowany do sumy 44 dolarów i 56 centów, które oczy wiście wkrótce Wam przekażę. Mój syn jest ciężko chory. Z wdzięcznością Fred Trumper Karta kredytowa Esso Nr 65767989622 50 JOHN IRYWG Fred Trumper 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 3 października 1969 WPan Harry Estes Wydział Inkasa Spółki Rafineryjnej Sinclair Skr. poczt. 1333 Chicago, Illinois Szanowny Panie! Załączani czek na sumę 15 dolarów i choć być może jest ona w oczach Pana „jeszcze jedną kroplą w morzu", wpłacam ją z og romnym trudem. I mimo faktu, że moje zadłużenie, wciąż znaczne, wynosi 94 dolary 67 centów, w pełni „doceniam" Pańskie zaniepokojenie — z równie ogromnym trudem staram się hamo wać, by nie odpowiedzieć Panu tak, jak bym chciał, na Pański nietaktowny list. Obaj dobrze wiemy, że Pańska spółka nie jest tak znana jak inne. Być może skorzysta Pan z mojego długotrwałego i dobrego doświadczenia z innymi towarzystwami kart kredytowych, które wykazują sporą dozę pogody i tolerancji, i zechce zastosować je w swojej spółce. Czy wie Pan, co czyni znaną spółkę znaną? Po wiem Panu, jeżeli Pan nie wie. Cierpliwość. Gdybyż udało nam się wcielić te wartości, które tak cenimy u jednostek, w nasze postępowanie w interesach, wówczas — jestem pewien — bylibyśmy bardziej zadowoleni z siebie nawza jem. Gdy na początku wystąpiliście z tym swoim wielkim, ciepłym, przyjaznym zielonym dinozaurem, łączyłem z Pana organizacją ogromną nadzieję. Zachowam w dalszym ciągu ogromną nadzieję, że z czasem dorośniecie do opinii, jaką o sobie macie. Z poważaniem Fred Trumper Karta kredytowa Sinclair Nr 55554621591 METODA WODNA 51 Fred Trumper 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 3 października 1969 lowaIllinois Gaz i Elektryczność 520 Jefferson St: Iowa City, Iowa Szanowni Państwo! Załączam sumę 10 dolarów na poczet mojego zadłużenia. Zdaję sobie sprawę, że reszta wystarczy jako uzasadnienie obciążenia mnie dodatkowymi kosztami. Z całą odpowiedzialnością zgodzę się na poniesienie tych kosztów, mam jednak szczerą nadzieję, że dostrzeżecie powagę moich intencji wyrównania salda i nie prze rwiecie swoich usług. Skoro już mowa o tych usługach, pragnę oświadczyć z całą szczerością, że firma lowaIllinois dostarcza najlepszej elektrycz ności, jaką oboje z żoną znamy. Poważnie, kiedyś mieszkaliśmy w takiej części świata, gdzie światła stale gasły. Doceniamy również taktykę Państwa polegającą na obdarowy waniu małych dzieci lizakami, kiedy przychodzą z rodzicami do Waszego śródmiejskiego biura i składu urządzeń elektrycznych. Z wyrazami wdzięczności Fred Trumper Fred Trumper 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 3 października 1969 PółnocnoZachodnia Spółka Bell Telephone 302 South Linn St. Iowa City, Iowa 52 JOHN IRYING METODA WODNA 53 Szanowni Państwo! Odnośnie do mojego obecnego zadłużenia w wysokości 35 do larów 17 centów stwierdzam, co następuje: nie mam zamiaru zapłacić ani jednego centa, póki nie skreślicie z mojego rachunku sumy 16 dolarów 75 centów oraz odpowiedniego podatku — za nigdy nie przeprowadzoną rozmowę z Georgetown, Maine. Nie znam nikogo w Georgetown, Maine, i o ile wiem, nikt w Geor getown, Maine, nie zna mnie. Jeśli pamiętacie, zdarzyło się już tak raz w poprzednim rachunku. Obciążono mnie za godzinę i czterdzieści minut rozmowy z Wiedniem, w Austrii — co jak przyznaliście, było błędem wynikłym z niedogodności posiadania towarzyskiego telefonu. Na temat użytkowników drugiej połowy mojego towarzyskiego telefonu mógłbym napisać cały list, ale po przednie wyjaśnienie, iż to „pomyłka operatora kabla podwodne go", nie jest specjalnie satysfakcjonujące. W każdym razie to nie ja mam Was informować, ile Warn jestem winien. Z poważaniem Fred Trumper tel. 3381536 Fred Trumper 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 3 października 1969 WPan Milo Kubik Hala Targowa 660 Dodge St. Iowa City, Iowa Szanowny Panie! Mięsiwa Pana mają posmak wielkiego miasta, tchną najlepszymi zapachami kuchennymi! Jest to jedyny sklep w Iowa City, gdzie można zdobyć przyzwoite nerki, ozór, kaszankę i porządne serce. A te importowane słoiczki, małe egzotyczne puszeczki z jadłem tłumaczeniu! Upodobaliśmy sobie zwłaszcza ragóut z dzika W sosie medoc. Oboje z żoną moglibyśmy się odżywiać samymi przekąskami od Pana. Mam zatem nadzieję, że nam Pan daruje, iż pofolgowaliśmy obie nadmiernie w tym miesiącu, jeśli chodzi o te przysmaki. Jestem w stanie uiścić 10 dolarów w załączeniu, lecz pozostała należność w wysokości 23 dolarów 90 centów będzie musiała jesz cze przez krótki czas obciążać nasze konto. Może Pan być spokojny, że w przyszłym miesiącu będziemy bardziej odporni na Pańskie nieodparte pokusy. Szczerze oddani Fred i Sue Trumperowie Fred Trumper 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 3 października 1969 WPan Merlin Shumway Prezes Stanowego Banku i Spółki Kredytowej Iowa 400 Clinton St. Iowa City, Iowa Szanowny Panie! W załączeniu przesyłam wystawiony na mnie czek pana Cuth berta Bennetta, opiewający na sumę 250 dolarów, do zdeponowa nia na moim koncie nr 951348. Powinien on pokryć z nad wyżką mój ujemny bilans. Jestem doprawdy oburzony, iż bank uznał za stosowne zwrócić czek mojej żony właścicielowi sklepu tekstylnego, panu Sumne rowi Tempie. Gdybyście pokryli ten czek, zalegałbym na swym koncie sumą nie większą niż 3 dolary 80 centów plus koszta inkasa. Ten drobny gest uprzejmości z Waszej strony oszczędziłby mojej biednej żonie przykrości, której doznała w rozmowie telefonicznej z panem Tempie, i niepotrzebnego zażenowania z powodu tak mi zernej kwoty. 54 JOHN IRYING METODA WODNA 55 Mogę jedynie przypuszczać, że ma mi Pan za złe moją pożyczfe l edukacyjną. Niech Pan sobie myśli, co Pan chce, ale odczuwa l pokusę, by przenieść swoje konto na drugą stronę ulicy do banku l Iowa First National. Uczynię to z całą pewnością, jeżeli będzie l mnie Pan nadal traktował tak podejrzliwie. Jak Pan widzi, posia. dam środki, aby natychmiast móc pokryć deficyt. Szczerze oddany l Fred Trumper Fred Trumper 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 3 października 1969 Sears, Roebuck i Sp. Centralne Biuro Stanowe 1st Ave. róg Kalona St. Cedar Rapids, Iowa Szanowni Państwo! W czerwcu kupiłem mojej żonie odkurzacz Model X100 Stan dardPlus, który za namową Waszego biura w Iowa City posta nowiłem opłacić na warunkach Planu Łatwych Spłat Ratalnych Searsa. Nie będę się teraz rozwodził, jak bardzo czułem się wstrząśnięty wygórowaną ceną obsługi sprzedaży ratalnej łączącą się z „dob rodziejstwem" tego planu. Obecnie pragnę jedynie wiedzieć, ile rat już spłaciłem i czemu w tym miesiącu Koperta Łatwych Spłat nie zawierała informacji, ile mi zostało jeszcze do spłacenia. Co miesiąc otrzymuję tę zgrabną kopertkę z notatką mówiącą jedynie PROSZĘ WPŁACIĆ 5 DOL. Wydaje mi się jednak, iż wpłacam te 5 dolarów już przez ok ropnie długi czas. Jak długo jeszcze będę musiał je wpłacać? Rzecz jasna, iż nie zapłacę następnej raty, póki nie otrzymam od Was informacji, ile jeszcze pozostaję dłużny. e Warn jeszcze coś poradzić, byście nie zaszargali swojej aniałej opinii wśród skromnych ludzi. Ostrzegam Was: byłby tvd gdyby Sears z powodu swej wielkości i długich macek . gajacych do domów i umysłów młodych mas zapomniał, zdep tał proste potrzeby „małych ludzi". Bo czyż nie nam, „małym ludziom", Sears zawdzięcza swoją wielkość? Mała zatroskana osoba Fred Trumper Nr Faktury Łatwych Spłat Ratalnych 314312546 Fred Trumper 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa Zjednoczenie Konsumentów Redakcja „Wiadomości Konsumenta" Mt. Yernon, New York 3 października 1969 Kochani! Pozwólcie, że Warn powiem jak jedna niezarobkowa organizacja drugiej, iż bardzo z Was dobrzy i szlachetni ludzie, wielka pocie cha w obliczu pełzającego kapitalizmu! Na miarę swego doświadczenia zgadzam się w pełni z Waszymi odkryciami z 1968 roku dotyczącymi otaczającej nas zewsząd kłamliwej reklamy. Należą się Warn gratulacje. Zróbcie im piekło! Nie dajcie się kupić! Ośmielam się jednak różnić z Wami co do opinii o Sears, Roe buck i Sp. Wasze oceny ich produktów wahają się od „niezły" do „dobry". Pokładam wielką wiarę w waszych zdolnościach badaw czych i przyznaję, że Wasza sfera badań jest znacznie szersza od m°jej. Czuję jednak, że muszę dodać do Waszych odkryć tę oto reakcję konsumencką na pewien odkurzacz Model X100 Stan dardPlus. Czy badaliście kiedykolwiek to mechaniczne cudeńko? Jeżeli nie, nabądźcie jedno z nich na zasadach Planu Łatwych Spłat Ratalnych Searsa. 56 JOHN IRYING METODA WODNA Wykonujecie tak uzdrawiającą, wspaniałą robotę, że byłoby mj przykro, gdyby to przeoczenie miało zaszkodzić Waszej reputacji. Wasz w niezarobkowaniu Fred Trumper Fred Trumper 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 3 października 1969J Kwestura Uniwersytetu Iowa Iowa City, Iowa Droga Kwesturo! Obawiam się, że będę w tym miesiącu zmuszony zapłacić kar w wysokości 5 dolarów za zwłokę w opłacie czesnego. Aczkolwiek jednak akceptuję te 5 dolarów kary, odliczę sobil od moich opłat 5 dolarów jako wyraz niezgody na nowo wpro wadzoną Opłatę Rekreacyjną wynoszącą również 5 dolarów, to jest na wydatki, za które nie chcę ponosić odpowiedzialności. Jestem na studiach podyplomowych i mam dwadzieścia sześć lat. Jestem żonaty i mam syna. Nie przebywam na Uniwersytecie Iowa w żadnych rekreacyjnych celach. Niech ci, którzy się rek reują, sami płacą za swoje zabawy. W moim tutejszym pobycie nie ma nic zabawnego. Piszę o tym jedynie dlatego, że chcę, aby nie było żadnych nie porozumień, gdy z czasem wniosę opłatę za nauczanie. Mogłoby bowiem wyglądać, że zignorowałem karę za zwłokę w opłacie czes nego. Te 5 dolarów chętnie zapłacę, nie dołączę jednak do czeku który niebawem Wam dostarczę tych drugich 5 dolarów. Sprawę gmatwa fakt występowania kilku kwot w wysokości 5 dolarów, mam jednak nadzieję, że moja wypowiedź jest jasna. Z powagą Fred Trumper nr leg. 23 345 G 57 Fred Trumper 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 3 października 1969 Akademickie Biuro Pośrednictwa Pracy Uniwersytetu Iowa Gmach Związku Studenckiego Iowa City, Iowa Na ręce pani Florence Marsh Szanowna Pani! Wpłacając jakiś czas temu na Pokrycie Kosztów oczeki wałem, że Wasze usługi będą co najmniej rozsądne. Przedsta wiona mi ostatnio oferta pracy żadną miarą nie może uchodzić za rozsądną. Wyszczególniłem Pani — na nie kończącym się formularzu wypełnionym w trzech egzemplarzach — moje możliwości, pole zainteresowania, stopnie naukowe, a także gdzie w jakiej części kraju pragnę się ubiegać o posadę wykła dowcy. Co do ostatniej otrzymanej od Pani informacji, to wcale n i e pragnę spotkać się z przedstawicielem Carothers Commu nity College w Carothers, Arkansas, „oferującym posadę wykła dowcy retoryki w pięciu grupach kursu pierwszego roku na ich uczelnianym terenie Klonowa Błogość za 5000 dolarów rocznie". Sądzi Pani, że zupełnie zwariowałem? Mówiłem: Nowa Anglia, Kolorado albo Północna Kalifornia, na uczelni, która stwarzałaby okazję czynienia czegoś więcej niż nauczania na pierwszym roku, z wynagrodzeniem co najmniej 6500 dolarów plus koszta przeprowadzki. Ładne świadczycie usługi. Z uczuciem przygnębienia Fred Trumper 58 JOHN IRYING Fred Trumpet 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 3 października 1969 Shive i Hupp Towarzystwo Kredytowe Miasto i Wieś US Route 69, West Marengo, Iowa Szanowni Państwo! Powtarzani: w obecnej chwili nie jestem w stanie zapłacić. Wam odsetek od zaciągniętego kredytu. Wstrzymajcie się z łaski swojej od dalszego przysyłania druczków dotyczących Waszej słynnej Rosnącej Skali Procentowej wraz z Waszym niezbyt zawoalowa nym grożeniem „konstablami". Róbcie po prostu, co do Was należy. Ja właśnie tak robię. Szczerze oddal Fred Trumpti Fred Trumper 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa Addison i Halsey Komornicy 456 Davenport St. Des Moines, Iowa Na ręce Pana Roberta Addisona Drogi Bobby! Szykuj się. 3 października 196 Twć Fr NAJPIERW MYSZY, ŻÓŁWIE I RYBKI! Teraz rachunkami zajmuje się Tulpen. Ja nawet nie oglądam książeczki czekowej. Nie znaczy to, oczywiście, że się nie inte resuje, bo mniej więcej co tydzień pytam ją, jak stoimy z pie niędzmi. — Jesteś głodny? — pyta. — Masz co pić? — Tak, pewnie że mam... — Potrzebujesz czegoś? — Nie. — Wiec nie troszcz się o pieniądze — mówi. — Mnie nicze go więcej nie potrzeba. — Mnie też nie — odpowiadam. — Czy chciałeś coś kupić? — pyta Tulpen. — Nie, nie, Tulpen... doprawdy, niczego mi nie trzeba. — Mnie niczego nie potrzeba — twierdzi ona, a ja próbuję się zmusić, żeby już nie poruszać tego tematu. Ale nie mogę uwierzyć! — Ile mamy? — pytam. — Tak mniej więcej, żeby mieć ja kieś pojęcie... — Czy Duża potrzebuje pieniędzy? — Nie, Duża nie potrzebuje niczego, Tulpen. — Chcesz posłać coś Colmowi... samochód albo motorówkę? — Samochód albo motorówkę? 60 JOHN IRYING METODA WODNA 61 — Jakąś specjalną zabawkę, o to chodzi? — Jezu — mówię — daj spokój. Ja tylko byłem ciekaw, i to wszystko. — Doprawdy, Trumper, powinieneś mówić wprost, o co ci cho dzi. Istotnie, powinienem się trzymać faktów. Jej o to chodzi. Lecz myśl? szczerze, że moje unikanie faktów ma tyle samo wspólnego z niedocenianiem ich znaczenia, co z moim upodoba niem do kłamstwa. Nie sądzę, aby ta statystyka wiele waży w moim życiu. Pisując do mnie moja matka zwykle zapytywała o posiadane przez nas rzeczy. Martwiła się, czy mamy nocniczek dla Colma. Jeżeli mieliśmy, wszystko było dobrze. Ojciec zaś doradzał opony śnieżne: mając opony śnieżne mogliśmy żyć szczęśliwie całą zimę. Wyobrażałem sobie, jak było, kiedy przyjaciele pytali ich o nas. Ojciec zapewne opowiadał wówczas o naszym zimowym jeżdże niu, a matka poruszała sprawę nocniczka. Jak inaczej mogliby od powiadać? Ostatnio podczas zwięzłej rozmowy telefonicznej z ojcem padło pytanie, jak płacę swoje rachunki. — Czekami — odparłem. Bo chyba właśnie tak Tulpen to załatwia. — Nie powinno się prze syłać gotówki w kopertach. — Lecz on zapytał, jakby to było jedyne, czego chciał się dowiedzieć — a otrzymawszy odpowiedź wiedział o mnie wszystko. Rytuały ujawniają więcej niźli fakty! Kiedyś na przykład miałem magnetofon, który był moim przy jacielem. Pisywałem też listy do Dużej. To znaczy pisywałem je, gdy jeszcze z nią mieszkałem. Oczywiście nigdy jej tych listów nie dawałem. Tak naprawdę nie były to wcale listy. Ważny był rytuał ich pisywania. Pokazałem jeden z nich Tulpen. Iowa City 5 października 1969 Myślę o tobie, Colm — o moim jedynym dziecku. I o tobie, Duża — w tych szpitalnych fartuchach nie jest ci do twarzy. o twoim porannym wstawaniu o szóstej: twoim pięknym, sil muskularnym skoku do budzika i ciepłym oklapnięciu zawrotem koło mnie. Nowy dzień, Duża — mamroczę. J Blagier — mówisz. — Pamiętasz, jak budziliśmy się w Kaprun? 2 oknem zawianym śniegiem — mamroczę znów. — I kupką śniegu nawianego przez szparę na parapet... l zapachami śniadaniowymi! — wykrzykujesz. — I tymi wszystkimi butami i nartami w hallu na dole... Mów ciszej, Duża — upominam. — Bo obudzisz Colma... który właśnie wtedy zaczyna gaworzyć w swoim pokoju. Nie krzycz na niego, jak mnie nie będzie — mówisz i wstając otulasz mnie kołdrą. Gdy podskakujesz na zimnej podło dze, twoje duże, sterczące cyce patrzą w świt. Wskazują przez hali na kuchenne okno choć nie wiem, co ten kierunek może symbolizować. Potem twój stanik, Duża, kiełzna cię jak wędzidło konia. Cho lerny fartuch szpitalny zimno szeleści na twoim ciele i już nie ma mojej Dużej, już została znieczulona, wysterylizowana. Jesteś w tym ubiorze bezkształtna niczym butelka dekstrozy, którą oglądasz później tego ranka, zawieszoną do góry dnem i sączącą krople swojej cukrzanej mocy w żyły staruszków. Zjadasz kęs czegoś w szpitalnej kafeterii gawędząc z innymi pielęgniarkami, z salowymi. One opowiadają, o której ich mężczyźni wrócili wczoraj do domu, a wiem, że ty mówisz im: — Mój Błagier leży teraz w łóżku z naszym Colmem, a noc przespał ze mną. Lecz wczoraj wieczorem, Duża, powiedziałaś: — Twój ojciec jest kutas. Jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem tego słowa z twoich ust. Zgodziłem się z tobą, oczywiście, a ty zapytałaś: — Czego on chce? Żebyś co mu udowodnił? — Że potrafię paść plackiem na mordę — odparłem. — No więc właśnie leżysz — powiedziałaś, Duża. — Czego jeszcze może chcieć? 62 JOHN IRYING METODA WODNA 63 — Na pewno czeka — rzekłem — aż mu powiem, że cały czas miał rację. Chce, żebym się czołgał na podłodze i całował go po lekarskich, talkowanych butach. Żebym powiedział: „Ojcz chce być profesjonalistą". — To nie jest śmieszne, Blagier — powiedziałaś. A myślałem, że zawsze mogę liczyć na twój uśmiech, Duża. — To już ostatni rok, Duża — przypomniałem ci. — Pote: wrócimy do Europy. Znów będziesz mogła jeździć na nartach. Ale ty powiedziałaś tylko: — Chromole. — Nigdy w życiu nie słyszałem tego słowa z twoich ust. Potem po prostu miotałaś się w łóżku obok mnie kartkując od tyłu magazyn narciarski, chociaż mówiłem ci już ze sto razy, że jest to kiepski sposób czytania. s Kiedy czytasz, Duża, wspierasz podbródek na wysokiej piersi, a Twoje gęste, miodowe, sięgające ramion włosy opadają ku przo1 dowi zasłaniając policzki i widzę tylko koniuszek ostrego nosa. Lecz jest to zawsze magazyn narciarski, prawda, Duża? Pew nie bez żadnych złych zamiarów, lecz jako przypomnienie, z czego cię ograbiłem, prawda? Kiedy natrafiasz na nieuniknio ny alpejski widoczek, mówisz: — Och, spójrz, Blagier. By liśmy tutaj? Czy to nie koło Żeli albo... nie! Maria Żeli, prawda? Popatrz, jak wyładowują się z tego pociągu. Boże, spójrz na te góry, Blagier... — Jesteśmy teraz w Iowa, Duża — przypominam ci. — Przejedziemy się jutro wśród pól kukurydzy. Poszukamy nie wielkiego wzgórza. Łatwiej będzie nam znaleźć świnię z po chyłym grzbietem. Oblepimy ją błotem, a ja podeprę jej ryj, żebyś mogła zjeżdżać między jej uszami do ogona. Niewielki to zjazd, ale... — Mnie o nic nie chodzi, Blagier — mó wisz. — Ja tylko chciałam popatrzeć na obrazek. Lecz czemu nie mogę zostawić cię w spokoju? Czepiam się dalej: — Mógłbym ciągnąć cię za samochodem, Duża. Żebyś urządziła sobie slalom wśród kukurydzy, płosząc bażanty! Jutro tu zainstaluję w naszym corvairze napęd na cztery koła. P° " n • spokój — mówisz i w twoim głosie daje się wyczuć je Nasza lampka nocna błyska, trzaska, gaśnie, a ty szep ZflU w ciemnościach: — Czy zapłaciłeś rachunek za elektrycz czes „ość, Blagier? • • » To tylko bezpiecznik — tłumaczę ci i opuszczając ciepłe zagłębienie w łóżku, które wytwarza się pod tobą, człapię do su tereny. Dobrze, że idę, bo jeszcze dziś tam nie byłem i nie za trzasnąłem pułapki, którą z uporem zastawiasz na mysz. Znowu wiec oszczędzam biedną myszkę i wciskam bezpiecznik — ten sam, który wciąż z niewiadomych przyczyn wyskakuje. Na górze, Duża, krzyczysz do mnie: — Jest! Znów się pali! Naprawiłeś! — Jakbym dokonał jakiegoś cudu. A kiedy wracam, masz swoje silne blond ramiona założone i wierzgasz nogami pod kołdra. — Dość już czytania — mówisz ze srogim błyskiem w oczach i wierzganiem ciężkich stóp. Och, wiem, że życzysz mi jak najlepiej, Duża, ale wiem również, że to wierzganie nogami jest znanym ćwiczeniem narciarskim, dobrym na kostki u nóg. Nie oszukasz mnie. Mówię do ciebie. — Zaraz wracam, Duża. Pójdę tylko zoba czyć, co z Colmem. Zawsze patrzę na niego, gdy śpi. Przeszkadza mi u dzieci to, że są takie bezbronne, takie delikatne. Colm: wstaję w nocy, by się upewnić, że nie przestałeś oddychać. — Naprawdę, Blagier, on jest bardzo zdrowym dzieckiem. — Och, na pewno, Duża. Ale wydaje się taki mały. — Jest spory jak na swój wiek, Blagier. — Och, wiem, Duża. Ale mnie chodzi o coś innego... — W każdym razie nie zbudź go tym swoim cholernym spraw dzaniem. A w niektóre noce wykrzykuję: — Spójrz, Duża! On nie żyje! —— On śpi, na miłość boską... —— Ale zobacz, jak leży — obstaję przy swoim. — Ma skręcony kark! — Ty śpisz w taki sam sposób, Blagier... 64 JOHN IRYING METODA WODNA 65 Cóż, jaki ojciec, taki syn. Jestem zdolny do skręcenia sobie karku we śnie. — Wracaj do łóżka, Blagier — słyszę, jak mnie wzywasz do wygniecionej przez siebie kotlinki. Nie chodzi o to, że wracam tam niechętnie. Lecz musze jeszcze sprawdzić piec. Płomyczek pilotowy wciąż w nim gaśnie. I ten piec jakoś dziwnie huczy. Któregoś dnia zbudzimy się upieczeni. Potem sprawdzam zamek drzwi. W Iowa są nie tylko świnie i ku kurydza — a przynajmniej mogą być. — Przyjdziesz wreszcie do łóżka? — krzyczysz. — Idę! Już idę, Duża! — obiecuje. Blagier Trumper po prostu sprawdzał i sprawdzał. Można gi nazwać niezapobiegliwym, ale nigdy zblazowanym. Na Tulpen ten mój list do nikogo nie wywarł wrażenia. — Boże, ty się nic a nic nie zmieniłeś — powiedziała. — Wiodę nowe życie — zaprotestowałem. — Jestem już in nym człowiekiem. — Kiedyś martwiłeś się o mysz — dowodziła. — Teraz o żółwie i ryby. Tu mnie miała. Moje milczenie sprawiło, że uśmiechnęła się i leciuteńko wierzchem dłoni podparła pierś. Czasem mam ochotę za to ją sprać! Lecz to prawda. Naprawdę martwię się o żółwie i rybki. Nie w ten sam sposób jednak, jak kiedyś martwiłam się o mysz. Ta mysz żyła w stałym zagrożeniu. Do mnie należało chronić ją przed pułapką Dużej. A Tulpen sama dbała o rybki i żółwie, kiedy się wprowa dziłem. Jej łóżko jest z trzech stron obramowane regałami, które sięgają na wysokość pasa. Jesteśmy obwałowani słowami. A na tych półkach na książki stoją wokół nas w kształcie wodnego U te bul gocące akwaria. Bulgocą całą noc. Tulpen oświetla je podwodnymi neonówkami. Przyznaję, że to pomaga, gdy wstaję się wysikać. Lecz do tej aury wokół łóżka trzeba się przyzwyczaić. W półśnie człowiek czuje się jak pod wodą, w niesamowitym świetle, z żółwiami i rybkami krążącymi wokół. Tulpen karmi żółwie kawałkiem befsztyka przywiązanego do urka. Całą noc nadgryzają to dyndające mięso, które rano robi . szare jak coś martwego, i Tulpen je wyrzuca. Dzięki Bogu, karmi żółwie tylko raz na tydzień. A kiedyś wyobraziłem sobie, że człowiek mieszkający piętro wyżej preparuje bombę. Nocami robi coś z elektrycznością, sły chać dziwne szumy i trzaski, a światło w akwariach przygasa. Gdyby ta bomba wybuchła, w akwariach jest dość wody, aby nas utopić we śnie. Myśląc o tym którejś nocy rozważałem, czy nie zadzwonić do doktora Jeana Claudea Yignerona. Bo po pierwsze chciałem się poskarżyć: metoda wodna niezupełnie działa. Lecz co ważniejsze, chciałem po prostu usłyszeć głos człowieka, który jest pewny sie bie. Może bym go zapytał, jak do tego doszedł, że stał się taki zadufany w sobie. Myślę, że czułbym się jednak bardziej zado wolony, gdybym znalazł sposób, żeby go zaszokować, zachwiać w nim tę pewność siebie. Chciałem zadzwonić bardzo późno. — Doktor Yigneron? — powiedziałbym. — Właśnie mi odpadł ku tas. — Tylko po to, żeby zobaczyć, co odpowie. Zwierzyłem się z tego zamierzenia Tulpen. — Wiesz, co by odparł? — powiedziała. — Odparłby: „Włóż go do lodówki, a rano zadzwoń do mojej sekretarki i umów się na wizytę". Choć podejrzewam, że ma rację, rad byłem, że nie podparła wtedy cycka. Nie była wcale taka niewrażliwa. I tym razem zgasiła światła w akwariach. NIE TRAĆMY Z OCZU STATYSTYKI Smuci go wspomnienie małej ślicznej Lydii Kindle, oczarowa nej pierwszym rokiem nauki niemieckiego, pragnącej, by jej nucić do uszka ballady lub choćby operę w Muttersprache. Sprawił jej przyjemność, nagrał dla niej taśmę. Taśmę z głębokim głosem Blagiera Trumpera kołyszącego ją do utraty zmysłów swoimi u lubionymi pieśniami. Miała to być niespodzianka. Któregoś popołudnia w laboratorium językowym dał jej tę taśmę. — To tylko dla pani, panno Kindle. Kilka Lieder, które znam... — Och, panie Trumper! — wykrzyknęła i pobiegła do swoich słuchawek. Patrzył na jej skupioną wielkooką twarzyczkę nad krawędzią kabiny. Początkowo wyglądała na zachwyconą, potem krytycznie skrzywiła śliczną buzie. Zatrzymała taśmę — przerwa ła jego rytm! — cofnęła, przesłuchała kawałek i znów zatrzyma ła. Zapisała coś. Podszedł zapytać, co się stało. — To jest chyba błąd, prawda? — powiedziała wskazując na swoje dziecięce gryzmoły. — To nie powinno być mude, ale mude. Śpiewak robi ten sam błąd za każdym razem. — Ja jestem tym śpiewakiem — odparł z bólem. Ogromnie trudno jest znosić krytykę młodych. I dodał szybko: — Niemiecki nie jest moją najsilniejszą stroną. Więcej zajmuję się językami skandynawskimi... wie pani, starodolnonordyjski. Obawiam si? METODA WODNA 67 • mój niemiecki trochę zaśniedział. Myślałem, że będą się pani dobały te piosenki. — Był rozgoryczony na to pozbawione ser ca dziecko. Lecz ona powiedziała wtedy wysokim i świergotliwym głosem, akby jej ktoś ściskał lub całował krtań: Och, panie Trumper, to jest piękna taśma. Zrobił pan błąd tylko w mude. A te piosenki są prześliczne. Pan ma taki miły, duży głos. — A on pomyślał: „Duży głos?" Lecz powiedział tylko: Może sobie pani wziąć tę taśmę. Na zawsze. — I wycofał się, pozostawiając ją zdumioną w kabinie. Niech sobie teraz marzy pod słuchawkami. Kiedy zamykał laboratorium na kolację, poskoczyła za nim — ostrożnie jednak, aby go nie dotknąć jedwabistą sukienką. — Idzie pan do Związku? — zaćwierkała. — Nie. — Ja też nie — powiedziała, a on pomyślał: „Ona jada kolację w ptasich karmnikach skacząc od jednego do drugiego po całym mieście". Lecz zapytał tylko: — A dokąd pani idzie? — Ach, nigdzie, donikąd — odparła i podrzuciła główkę o jasnych, pięknych, nerwowych włosach. Gdy milczał, zaczęła mu schlebiać: — Proszę mi powiedzieć, jak brzmi ten starodol nonordyjski? Wypowiedział kilka słów. — Klegwoerum, vroognaven, okthelm, abthur, wet. — Po myślał, że zadrżała. Jej lśniąca sukienka otuliła ja ciasno na chwilę, a potem znów zwisła luźno. Miał nadzieję, że to było szczere. Trumper, który sam tak często bywał nieszczery, odnosił się do innych podejrzliwie. Jego własne motywy wydawały mu się bez denne. Oto dydoli w myślach to wiejskie dziecko, podczas gdy Jego własna żona — Pani Brzemienna, Włodarka Przeciwności bierze udział w znacznie banalniejszych potyczkach. 68 JOHN IRWNG Duża czeka w A i P, w kolejce do kasy z tabliczka LUB MNIEJ PRODUKTÓW. Ma mniej niż osiem produktów nie stać jej na więcej. Czeka nonszalancko nad prawie pusty wózkiem, czuje, jak w niej odżywa coś dawnego, sportowego, pociąg do slalomugiganta. Zestawia razem stopy, jedną nieco wy. suniętą do przodu, i przenosi ciężar na dolną nartę, uginając lekko nogi w kolanach. Oparta o sklepowy wózek kreci tak, posuwając się w kolejce. Stojąca za nią krowiasta gospodyni łypie z oburzę, niem na to wywijanie tyłkiem. W elastycznych spodniach tyłek Dużej jest krągły i jędrny. Mąż gospodyni stara się nie patrzeć, udaje, że jest także oburzony. W wózku Dużej Colm zdążył już otworzyć pudełko z płatkami kukurydzianymi. Teraz konfrontacja z kasjerką, zmęczoną i spoconą w ten piątkowy wieczór pędu do konsumpcji. Prawie nie zauważa czeku Dużej, ałe nazwisko na nim jest trudne do zapomnienia. „Trumper" to jedno z podejrzanych. Kasjerka sprawdza złowieszczą listę i mówi: — Proszę zaczekać chwilkę, proszę pani. Sprowadza kierownika, człowieka w letniej koszuli z krótkimi rękawami, tak cieniutkiej, że przez jej rzadkie sploty na jego piersi wychodzi na wierzch kilka włosków podobnych do łonowych. — Mam to nazwisko na mojej liście, proszę pani — mówi. Duża wciąż zjeżdża slalomem. — Co? — pyta. — Mam pani nazwisko na tej liście — powtarza kierownik. — Nie przyjmujemy tutaj pani czeków. Proszę opróżnić wózek... — Mój czek jest niedobry? — odpowiada Duża. — Co pan! Niech pan nie zatrzymuje tych wszystkich ludzi, którzy czekają za mną. Tym ludziom jednak teraz czekanie nie przeszkadza, oto wy chodzi na wierzch coś brzydkiego. Być może oburzona gospodyni i jej mąż czują się w jakiś sposób dowartościowani. Krowiasta dama zapewne myśli: „Może dupa zwisa mi pod kolana, ale czeki mam bez zarzutu". — Proszę opróżnić wózek, pani Trumper — mówi kierownik. — Tu może pani kupować tylko za gotówkę. METODA WODNA 69 Wiec niech mi pan zamieni mój czek na gotówkę — od iada puża która nigdy nie potrafi od razu się połapać, w czym j0 wje pani! — kierownik czuje, że ma kolejkę po swojej nie i to dodaje mu śmiałości. Colm sypie płatki po podłodze. Ma pani pieniądze, żeby zapłacić za te płatki? — pyta kie rownik Dużą. A Duża mówi: — Słuchajno, pan... mam dobry czek... — Lecz kierownik przepycha się łokciami do niej i zaczyna opróżniać jej wózek. Kiedy rozdziela Colma z płatkami, dzieciak zaczyna się drzeć i Duża — dobre kilka centymetrów wyższa od kierownika — chwyta ważniaka za letnią, cieniutką koszulę z krótkimi rękawami, wyrywając być może kręcone włosy z jego piersi. Duża przypiera go do lady, wyciąga Colma z wózka i sadza okrakiem na bujnym wysokim biodrze, a wolną ręką wyrywa kierownikowi płatki. — Ostatni raz robię zakupy na tym wysypisku śmieci — mówi i sprząta sprzed nosa kasjerki swoją książeczkę czekową. — Wynoś się stąd — szepce kierownik, ale zwraca się do Col ma, nie do Dużej. Która mówi: — Zjeżdżaj mi z drogi... — co kierownik próbuje uczynić, przyciskając się do kontuaru, gdy Duża przepycha się obok niego i zahacza go biodrem. Rzadko można spotkać osoby, które mogły by się zmieścić z Dużą w jednym z tych wąskich przejść koło kasy. A ona wychodzi z ogromną godnością przez syczące elektrycz ne drzwi i kroczy przez parking znacząc swą drogę strużką płatków kukurydzianych. Jeżeli w ogóle coś myśli, to pewnie tak: „Gdybym miała na nogach swojestare narty, tobym zrobiła w tym przejściu nawrót z podskoku. Kanty mam zawsze ostre. Zewnętrzna krawędź narty odcięłaby temu popaprańcowi sutki". Lecz jedno, co robi, to informuje Blagiera, jaka jest jej opinia 0 źródłach ich problemu pieniężnego: — Wszystko to wina twego ojca, tego kutasa... 70 JOHN IRYING ...a ja nie mam innej rady, jak tylko się z nią zgodzić, e jesteśmy wszyscy razem w domu i Colm tarza się w płatkach Lampa w naszej sypialni po drugiej stronie hallu zaczynu trzaskać błyskać, po czym gaśnie. Duża jakby nie zauważa, że to j e d y n a lampa, która zgasła, inne się palą. — Odcięli nam dopływ prądu! — krzyczy. — O Boże, Bla. gier, mogli chyba zaczekać do rana, prawda? — To pewnie tylko żarówka, Duża — mówię jej. — Albo cholerny bezpiecznik. — I próbuję w swój niezdarny sposób rn0. cować się z nią dla żartu, aby ją rozweselić, ale właśnie wtedy ona dostrzega bałagan, jakiego biedny Colm narobił z płatkami. Odpycha mnie i musze iść sam w nocny mrok sutereny. W dół po wilgotnych kamiennych schodach pamiętając, że trze ba zatrzasnąć pułapkę, aby mysz nie została zgilotynowana, I wołam znów do Dużej: — Ale mamy sprytną mysz! Znowu nie dała się złapać, tylko ją zatrzasnęła. Lecz tym razem stwierdzam, że mysz naprawdę zatrzasnęła pułapkę — zakradła się i porwała ser, nie pozostawiając w niej swojej delikatnej główki. Pocę się na myśl, że podejmuje aż tak wielkie ryzyko. Szepcę w zatęchłej suterenie: — Słuchaj, Myszko, jestem tu, żeby ci pomóc. Bądź cierpliwa. Pozwól mnie samemu zatrzaskiwać pułapkę. Nie ry zykuj, masz wszystko do stracenia. — Co? — pyta Duża z góry. — Nic, Duża — wołam. — Ja tylko kląłem na tę cholerną mysz! Znowu to zrobiła! Umknęła cało! Choć wymieniłem już korek, a Duża krzyknęła, że mi się udało i lampa znów się świeci, długo jeszcze tkwię przy skrzynce z kor kami. Słyszę, jak na zewnętrznej ścianie cyka licznik elektrycz ności. Wydaje mi się, że to mysz, bicie jej serduszka. Ona myśli: Boże, co ci olbrzymi okropni traperzy znowu knują? Szepce więc w ciemności: — Nie bój się! Jestem po twojej stronie. — I wte dy bicie mysiego serduszka jakby ustaje. Jestem bliski łez, prze rażony niemal tak samo jak wtedy, kiedy mi się zdaje, że Colm przestaje oddychać we śnie. METODA WODNA 71 puża krzyczy: Co ty tam robisz, Blagier? Nic, Duża. Coś bardzo długo trwa to nie robienie nic — mówi Duża. A ja przyłapuję się na tym, że myślę. Istotnie długo! Nie ma życiu tego, co mogłabyś nazwać prawdziwym trudem lub cier eniem. Zaledwie lekki ból, a czasem radość. Same te nocne spra wszystkie błahe — które nie składają się na nic wielkiego lub bodaj poważnego, tyle że ukierunkowały moje życie niemal wyłącznie na nie. Stała, chociaż niewielka irytacja. J Blagier! — krzyczy Duża. — Co ty robisz? Nic, Duża! — wołam znowu, tym razem z przekonaniem. Al bo z nieco pełniejszym zrozumieniem, co to znaczy nic nie robić. Musisz coś robić! — wrzeszczy Duża. Nie, Duża! — odkrzykuję. — Naprawdę nic nie robię. Słowo daję! — Blagier Trumper tym razem nie kłamie. — Kłamczuch! — krzyczy Duża. — Na pewno bawisz się z tą cholerną myszą! Myszą? Myślę. Jesteś tu jeszcze, Myszko? Mam nadzieję, że nie przemknęłaś się na górę, sądząc, że to dla ciebie wielka szansa. Bo jest ci lepiej w suterenie, MyszkoRyzykantko. Tu nie ma nic błahego. O, właśnie! Buntuję się przeciwko temu, że moje życie tam, na górze, jest takie pełne błahych spraw — mylnych osądów, lecz nigdy zbrodni. Nie stawiam czoła niczemu poważnemu. Nie ma w moim życiu nic tak zasadniczego do unikania ani tak ostatecz nego do stracenia jak ta pułapka dla myszy. — Blagier! — drze się Duża. Słyszę, jak rzuca się na łóżku. — Mam! — wołam. — Już idę! — Mysz? — pyta Duża. — Mysz? — Złapałeś mysz? — Nie, Jezu, nie mysz — mówię. — Więc, Jezu, co takiego? — pyta Duża. — Co masz, co ci zajęło tyle czasu? — Nic, Duża — mówię. — Doprawdy, nie mam nic... 72 JOHN IRYING ...i oto nowa noc przyciąga Trumpera do okna na godzin? czarów, która wydaje się zwabiać starego Fitcha, stróża trawnika, z jego łóżka na krótką przechadzkę dla zdrowia po frontowym ganku. Może go trapi nowa iowańska jesień, całe to złowróżbne obumieranie. Lecz tej nocy pan Fitch nie wstaje. Delikatnie przykładając ucho do wyprodukowanej w czasie wojny siatki Trumper słyszy nagle suchy szelest liści i widzi w żółtawym blasku lampy ulicznej garść tych martwych jesiennych odpadów wzbitych wiatrem przy domu pana Fitcha. Pan Fitch umarł we śnie! Jego dusza na chwilę się zbuntowała i raz jeszcze grabi trawnik! Blagier zastanawia się, czy nie zadzwonić do państwa Fitchów po prostu po to, aby zobaczyć, kto podniesie słuchawkę. — Pan Fitch przed chwilę zmarł — mówi głośno Trumper. Lecz Duża nauczyła się już nie budzić na dźwięk jego głosu w no cy. Biedny Fitch, myśli Blagier, szczerze poruszony. Kiedyś Fitch powiedział mu, że pracował w Biurze Statystycznym. Czy teraz stał się pan jedna z pozy cji statystycznych, panie Fitch? Trumper próbuje wyobrazić sobie podniecenie towarzyszące długiej karierze pana Fitcha w Biurze Statystycznym. Schylony nad mikrofonem uznaje, że biuro to pragnęłoby, aby wyrażał się zwięźle i obiektywnie. Przyrzekając sobie, że się ograniczy tylko do najistotniejszych danych, wciska klawisz zapisu i zaczyna mówić: — Fred „Blagier" Trumper: urodzony 2 marca 1942 w Szpitalu RockinghambytheSea, w Portsmouth, New Hampshire. Poród w zastępstwie położnika odebrał ojciec dziecka, doktor Edmund Trumper, urolog. — Fred „Blagier" Trumper uzyskał dyplom Exeter Academy w 1960. Był wiceprezesem Der Unterschied niemieckojęzyczny szkolny klub filmowy, redaktorem działu poetyckiego „Puden dum" szkolny podziemny magazyn literacki. Odznaczył się w lekkiej atletyce skok o tyczce i w zapasach miał problem z koncentracją: wypracowywał przewagę nad przeciwnikiem, pro wadził z nim na punkty i nagle, w niewyjaśniony sposób, stwier METODA WODNA 73 ł że leży na obu łopatkach. Oceny Trumpera w nauce? Prze ciętne. . uczeszczał na Uniwersytet Pittsburski, gdzie otrzymał sty endium sportowe w zapasach. Uważano, że ma „ogromne" możliwości, musi jednak popracować nad swą pożałowania godna koncentracja. Stypendium cofnięto mu pod koniec roku akademic kiego, kiedy opuścił Pittsburgh. Uczęszczał na Uniwersytet New Hampshire. Kierunek stu diów? Nieokreślony. Opuścił New Hampshire pod koniec roku akademickiego. — Uczęszczał na Uniwersytet Wiedeński w Austrii. Pole kon centracji? Niemiecki. Zasięg koncentracji? Cóż, poznał Merilla Overturfa. — Powrócił na Uniwersytet New Hampshire i zrobił bakalau reat z niemieckiego. Jego zdolności do języków obcych określono jako „ogromne". — Został przyjęty na Uniwersytet Stanowy Iowa na Studium Literatury Porównawczej. Zaliczono mu pełny rok studiów za pro wadzone w Austrii badania naukowe od stycznia do końca września 1964. Miał udowodnić, że baśnie i ballady regionu salzburgerlandzkiego i tyrolskiego wywodzą się, via wczesne północnogermańskie wędrówki szczepowe, ze starodolnonordyj skiego. Stwierdził, że takie związki nie istniały. Skontaktował się jednak ponownie z Merrillem Overturfem i we wsi Kaprun, w Al pach Austriackich, poznał i zapłodnił członkinię amerykańskiej ekipy narciarskiej. Nazywała się Sue „Duża" Kunft i pochodziła z East Gunnery w Yermoncie. — Powrócił do Ameryki i przedstawił tę wielką, ciężarną za wodniczkę swojemu ojcu w Great Boars Head. Ojcu, który lubił mówić o niej „ta wielka niemiecka blond nawa". Ojcu, który nie dał się ubłagać nawet wtedy, gdy się dowiedział, że ojciec Dużej jest niemieckim vermontczykiem. — Fred „Blagier" Trumper został odepchnięty przez ojca „do czasu, aż okaże poczucie odpowiedzialności za przyszłość". — Ożenił się w East Gunnery w Yermoncie we wrześniu 1964. Sue „Duża" Kunft musiała rozciąć brzytwa suknię ślubną matki 74 JOHN IRYING i matki matki, aby wszyć kawałek odpowiedniego materiału, ela stycznego, celem ukrycia kilkumiesięcznej ciąży. Ojciec Dużej de nerwował się jedynie, że zaprzepaściła swą karierę narciarską. Matka Dużej uważała, iż dziewczęta w ogóle nie powinny jeździć na nartach, ale denerwowała się suknią. — Trumper powrócił na Uniwersytet Stanowy Iowa ze znośną pracą magisterską na temat związków ballad i baśni ludowych w dialekcie Salzburgerlandu i Tyrolu ze starodolnonordyjskim. Otrzymał zezwolenie na powrót do Austrii w celu prowadzenia dalszych badań w tym interesującym przedmiocie. Uczynił to po wstrząsających narodzinach swego pierwszego dziecka w marcu 1965 roku był leczony w szpitalu Uniwersytetu Stanowego Iowa z omdlenia, które nastąpiło po ujrzeniu skrwawionego, owiniętego w pieluszki dziecka. — To chłopiec! — poinformowała go żwa wa i ociekająca po wyjściu z porodówki pielęgniarka. — Czy będzie żył? — zapytał Trumper osuwając się galaretowato na podłogę. — Powrócił do Austrii, by przeżyć na nowo swój romans z żoną i odnaleźć swego starego przyjaciela, Merrilla Overturfa. Nie osiągnąwszy ani jednego, ani drugiego, powrócił do Iowa i ob wieścił, że obalił tezę swojej pracy magisterskiej i będzie się dok toryzował w zupełnie innym temacie. Tak oto rozpoczął tłuma czenie Akthelta i Gunnel ze starodolnonordyjskiego. Robi to już od prawie czterech lat... — Nadal pragnie pojednania z dochodami swego ojca. Nadal wątpi, czy jego dziecko przeżyje. I zastanawia się nad słusznością związku z byłą zawodniczką, która potrafi zrobić więcej przy siadów od niego. Nie chce, na przykład, mocować się z nią z o bawy, że łatwo uzyska nad nią przewagę i nagle stwierdzi, iż w niewyjaśniony sposób leży na obu łopatkach. A kiedy jej po wiedział, że skakał o tyczce, ona oznajmiła mu, że też kiedyś tego próbowała. Boi się zapytać ją o wyniki... ...w którym to momencie taśma się dramatycznie kończy, fur koce i obija o pustą szpulę, cykity, cykity, cyki t y, ca t! METODA WODNA 75 Blagier? — pojękuje Duża z sypialni. Nic, nic, Duża. Pozwala jej ponownie zasnąć, a potem cichutko przegrywa swo ie dane statystyczne. Stwierdza, że brak w nich obiektywizmu, zwięzłości, szczerości i sensu, po czym zdaje sobie sprawę, że pan Fitch i jego Biuro Statystyczne odrzucą wszelkie informacje dotyczące tego szalbierza Trumpera i nie wprowadzą jego nazwis ka do swoich ksiąg. Patrząc przez okno na ciemny dom Fitcha przypomina sobie, że Fitch nie żyje. Doznaje dziwnej ulgi i wraca do łóżka. Lecz rankiem, gdy Colm skacze mu na piersi, odwraca głowę na poduszce i patrzy przez okno sypialni. Widząc ducha Fitcha pracującego na trawniku, Trumper zrywa się i upuszcza Colma na podłogę. — Boże, Blagier — mówi Duża podnosząc płaczące dziec ko. — Dziś w nocy pan Fitch umarł — mówi jej Blagier. Duża patrzy z ironią przez okno i odpowiada: — Teraz wygląda już lepiej. — A więc jest ranek, decyduje Trumper, próbując się obudzić. Patrzy, jak Duża kładzie się z Col mem do łóżka. A skoro Duża nie poszła do szpitala, myśli, to jest sobota. Jeśli zaś jest sobota, to mam sprzedawać chorągiewki, znaczki i wi siorki futbolowe oraz dzwonki. A jeśli Iowa znowu przegra, prze niosę się na uniwersytet, którego drużyna wygrywa... Nagle rozlega się łomot i następuje potężne dźwignięcie matki i dziecka na łóżku obok niego. Duża znowu wstaje. Trumper od wraca się, żeby wtulić twarz w jej pierś, zanim umknie, lecz pierś okazuje się łokciem. Otwiera oczy. Nic nie jest takie, jakie się wydaje. Jak może istnieć Bóg? Próbuje sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz wierzył w Jego istnienie. W Europie? Bóg z pewnością więcej podróżuje. Lecz to nie w Europie. Nie było Boga w Europie, gdy Duża była ze mną. Potem wspomina Merrilla Overturfa. Wtedy ostatni raz Bóg przebywał blisko, myśli. Przeto wiara w Boga łączyła się z Mer rillem. NOTRE DAMĘ 52, IOWA 10 Bóg m o ż e nie istnieje, lecz jedenastka Najświętszej Panny zupełnie jakby miała jakiegoś dwunastego i bardzo groźnego gra cza na boisku, który przeważał szalę na jej stronę. Jeszcze przed rozpoczęciem meczu czułem, że jakaś Święta Moc pokłada w niej nadzieje. Na jeden proporczyk Iowa sprzedawałem dwa No trę Da mę — pewny znak szerzącej się wiary. A raczej pesymizmu, de fensywy miejscowych kibiców: obawiając się przegranej, chcieli uniknąć upokorzenia, jakiego by doznali, gdyby ich zobaczono z proporczykami Iowa. Z pustymi rękami spływali na stadion, ten w krawacie w barwie subtelnej zieleni, ów w zielonych skarpet kach — jeśli Iowa przegra, będą mogli zawsze twierdzić, że są Irlandczykami, i żaden znaczek Sokolego Oka ani dzwonek ich nie skompromituje. O tak, to było widać po sprzedaży: Walczący Irlandczycy — Drużyna Marii, Papieskie Młoty — mogli liczyć na coś specjal nego. Lecz nie obejrzałem meczu, ten ból został mi oszczędzony. Przeżywałem własną kieskę. Stoję przy nieporęcznej tablicy z dykty słabiutki skobel przy mocowuje ją do stojaka, ale to wszystko razem jest mało stabilne, za mało, by oprzeć się wiatrowi i zachwalam swój towar przy wejściu do końcowej strefy. Ponieważ miejsca w końcowej strefie METODA WODNA 77 aimują jedynie studenci i ludzie nabywający bilety w ostatniej chwili, nie jest to stanowisko dostępne dla górnej warstwy na bywców proporczyków, znaczków i dzwonków. Właśnie sprzedaję szósty proporczyk Notre Damę, kiedy spo strzegłem małą Lydię Kindle idącą rozkołysanym krokiem ze skrajnym Glorkiem jako swym chłopakiem. Przysięgam, że gwał towny wiatr ustał na chwilę, omdlał od zapachu jej włosów! Prze rywam swoje wariackie dzwonienie. Przestaję wyśpiewywać: „Proporczyki! Znaczki! Dzwonki! Wygodne stadionowe poduszki! Kaptury od deszczu! Iowa albo Notre Damę!" Patrzę, jak Lydia frunie, a obok wlecze się jej chłopak. Wiatr pcha ją na niego, śmieją się oboje. Nie zniosę, jeśli mnie zobaczy sinego z zimna i skulonego przy krzykliwej tablicy, jak zachwa lam tę tandetę prostacką angielszczyzną bez śladu starodolnonor dyjskiego na języku. Rzucam się za tablicę, kucam odwrócony od niej plecami, tym czasem wiatr dokonuje przeróżnych wytrącających z równowagi wyczynów. Na wszelki wypadek odpinam ohydny znaczek Przed sięwzięć Klubu Sokolego Oka nr 501 i wpycham go wraz z żółtym fartuchem na drobne do bocznej kieszeni mojej puchowej kurtki. Potem wychylam się ostrożnie zza tablicy. Akurat wtedy Glork oznajmia: — Słuchaj, Lid. Nikt nie pilnuje tej starej tablicy. Dam ci znaczek. — I słyszę, jak Lydia chichoce. Lecz ten Glork nie ma pojęcia, jak się odczepia znaczki z pasów materiału rozpiętych na tablicy, i zapewne chce szybko dokonać swego czynu, po czym uciec, szarpie bowiem i ciągnie tak mocno, że muszę przytrzymywać stojak, żeby się całe urządzenie nie zwa liło. Potem słyszę, że pasek materiału pęka, i kątem oka widzę, jak łopoce na wietrze. Tak, na wietrze, albo wskutek kombinacji wiatru i ostatniego mocnego szarpnięcia chłopaka Lydii Kindle — czuję, że tracę równowagę, moja godność zostaje zachwiana. Tablica się wali. — Uważaj! — krzyczy żywogłosa Lydia. — Leci na ciebie! — Lecz ten Glork nie cofa się w porę przed padającą, półtora metrową tablicą, która według jego przewidywań jest tylko lekką dyktą. Unosi od niechcenia dłoń, aby ją przytrzymać, wcale nie 78 JOHN IRYING wiedząc, że wale się na niego wraz z płytą jak dziewięćdziesięcio Idlogramowa tratwa. A gdy przygniatam go do betonu, wydaje z siebie okropny krzyk. Tablica pęka wzdłuż mego grzbietu, czuję pod nią niemrawe poruszenia. Nie zwracam jednak na to uwagi. Patrz? po prostu na Lydie. — Klegwoerum — mówię do niej. — Vroognaven okthelm abthur, awfl Ona wybałusza oczy, a leżąca pode mną tablica się rusza. Zmie niam jeżyk i szwargoce do niej po niemiecku: — Wie gehts dir heute? Hoffentlich gut. Słyszę stłumione stękanie pod tablicą. Powoli siadam z wy niosłą miną i pytam trochę za poważnie, jakby brutalnie przebu dzony. — Co się tu dzieje, Lydia? Natychmiast przechodząc do ofensywy odpowiada: — Tablica się przewróciła. Jakbym nie wiedział. Wstaje, a Glork gramoląc się spod moich towarów wygląda niby rozdeptany krab. — Co ty, do diabła, tu robisz? — pytam, aby go zmusić do przejścia do ofensywy. — Jestem cały potłuczony! — wykrzykuje. — Chciałem tyl ko wziąć sobie jeden zasrany znaczek. Niemal po ojcowsku biorę Lydię pod rękę i mówię do klęczące go Glorka: — Jak ty się wyrażasz, chłopcze... — Co? — ryczy. — To twoja tablica? — Pan Trumper prowadzi nasze laboratorium językowe — mówi Lydia lodowatym tonem, zupełnie jakby to wykluczało ja kikolwiek mój związek z tymi tandetnymi wyrobami. Lecz Glork nie jest przekonany. Prostuje się z wyraźnym bólem i mówi: — To co robiłeś za tą cholerną tablicą? — No, bo... sprzedawca... — powiadam — sprzedawca mu siał zostawić ją tu na chwilę. Ponieważ właśnie przechodziłem, zaproponowałem, że mu jej przypilnuję. — I usiłując przerwać to badanie, zwracam uwagę Gorkowi, że ten sprzedawca na pewno METODA WODNA 79 je zdenerwuje na widok tablicy w takim stanie. Czy Glork nie sądzi, że powinien ją naprawić? Doniosła chwila. Pełna szacunku Lydia Kindle patrzy na mnie z uwielbieniem — człowiek tak bardzo utalentowany, o takich u podobaniach, wielki, a zarazem wystarczająco pozbawiony sno bizmu, by się zniżyć do udzielenia pomocy najskromniejszemu ze skromnych: sprzedawcy. W młode życie Lydii wkracza humanista! U szczytu swej chwały nie jestem nawet ponad to, by podnieść i ustawić tablicę, podczas gdy Glork wścieka się obok wyciągając z kieszeni znaczek i mrucząc: — Chodź, Lid, bo stracimy mecz. Wtedy spostrzegam Freda Paffa, groźnego szefa dziana sprze daży komisowej Przedsięwzięć Klubu Sokolego Oka, który zbliża się do bramy strefy końcowej. Niewątpliwie chce zbadać, jak idzie sprzedaż. I zauważa mnie i moją zmaltretowaną tablicę. A ja nie mam odpowiedniego znaczka identyfikacyjnego i nie jestem prze pasany oszałamiającym fartuchem na drobne. — Twój chłopak ma rację — mówię szybko do Lydii. — Idźcie już, bo przegapicie początek meczu. Lecz jej uwielbienie jest zbyt wielkie. Lydia po prostu stoi i pa trzy na mnie. — Idźcie już! — błagam i Glork bierze ją za łokieć. Ale jest już za późno. Fred Paff się zbliża. Czuję jego nad ciągające tweedy, słyszę łopocące na wietrze szczęki. Jest po spor towemu wydezodorantowany i wytalkowany, wciąga tuż, tuż wiel kie hausty powietrza, krzepki, poszukujący łupu. — Trumper! — grzmi. — A gdzie twoja odznaka Sokolego Oka? Gdzie fartuch na drobne? I co się, u jasnego groma, stało z tablicą? — Nie mogę na niego patrzeć, gdy daje pstryczka w zwisający sznur ze znaczkami. Wciąga wonny oddech na widok tego pięknego paska materiału, który został oderwany. Głos więźnie mi w krtani. Fred Paff klepie mnie po ramieniu. — Trum per? — zagaduje niemal po bratersku. To już jest ponad moje siły — on głaszcze mnie jak rannego psa. Sięga do kieszeni mojej kurtki, wyciąga straszliwe dowody — żółty fartuch i moją od 80 JOHN IRYING znak? identyfikacyjną nr 501. — Fred? — mówi łagodnie. —. Fred, co z t o b ę, chłopie? — Ha! — wykrzykuje Glork. — On sam jest sprzeda wcą! A Paff pyta: — Fred? Ci ludzie chcą coś kupić? Czy ty dzisiaj nie sprzeda jesz, Fred? Gdyby Lydia Kindle również naskoczyła na mnie, zniósłbym to. Gdyby się okazała wierną rodaczką swojego Glorka, zdołałbym jakoś to wszystko przeboleć. Lecz czułem jej współczujące drżenie obok siebie. — Och, panie Trumper — powiedziała. — Pan nie powinien się w s t y d z i ć. Niektórzy muszą pracować, jak pan wie, a dla mnie jest pan bardzo dzielny, doprawdy! Ta jej litość, tak głupia i niewinna, aż boli. — Boże, Fred — mówi Paff — weź się w kupę. — Nawet Paff. Musi się troszczyć o to, co się stało. Na naszym „wprowa dzającym" spotkaniu mówił, że będzie czuwał nad wszystkimi swoimi „chłopakami", ale ja nigdy nie wierzyłem, że tak będzie naprawdę! Tego już za wiele. Otaczają mnie, Paff i Lydia, a z przodu, przed moją tablicą stoi szyderczo uśmiechnięty Glork. Tego przynajmniej rozumiem! Za nim zaś, przysięgam, gromadzi się tłum. Ogląda to przedmeczowe widowisko, lepsze od pokazów w przerwie rozgrywek. Tłum, o czywiście, myśli jak tłum. Żeby tak zechcieli pokazać coś takiego w przerwie meczu! Żeby wygnali na boisko sprzedawców, dali ich iowańskim świniom na pożarcie, pozwolili im się bronić tymi głupimi tablicami — t o by dopiero było widowisko w przerwie meczu! Biorę nogi za pas. Zgarniam swój towar i grzmocę całym ciałem i tablica w pa dającego z jękiem Glorka. Ruszam następnie na nikczemny tłum. Przesuwam tablicę przed siebie i tnę nią jak szerokim nożem po ludziach. Znów zmieniam pozycję tablicy. Teraz dźwigam ją na ramionach, cały pochylony w przód. Jest tarczą, która mnie chroni przed atakiem z tyłu. Widzę przerażone twarze pojawiające się METODA WODNA 81 przede mną i uciekające z linii mojego natarcia. Za sobą słyszę przekleństwa. Czasem na tarczę spada pięść, znacznie częściej zło dziejska ręka. Okradają mnie za plecami! Czuję, jak złodziejskie ręce niczym drapieżne ptaki chwytają tu znaczek, ówdzie propor czyk. Rozlega się okropny brzęk — wszystkie moje dzwonki przepadają za jednym zamachem. Na ostatnim zakręcie przed wejściem do końcowej strefy do strzegam — za późno, by zrobić unik — przerażonego glinia rza. Mogę już tylko schylić głowę. Słyszę, jak traci dech, i widzę, jak jego sina twarz się osuwa, opada między moje szybko pracujące kolana. Jakoś udaje mi się uniknąć nadep nięcia na odznakę policyjną na piersi. Biegnąc dalej czekam, aż jego kula przebije moją tarczę i zgruchocze mi kręgosłup. Docieram jednak bezpiecznie do wejścia dla piłkarzy i nic się nie dzieje. Być może, myślę z przerażeniem, tablica ucięła mu głowę. Może jego głowa, którą widziałem, jak pada, padała sama, bez tułowia. Wbiegam do stadionowego pomieszczenia sprzedaży komisowej na uginających się pod ciężarem tablicy nogach. Ktoś okazuje się tak dobry, że zabiera ją ode mnie. To Nr 368, noszący piłkarski krawat. — Boże! 501! — wykrzykuje na widok mojej ogołoconej tab licy. — Wszystko sprzedałeś! Gdzie było twoje stanowisko? Zbiegają się inni. Główny rachmistrz zaczyna podsumowywać moją tablicę, określając wielkość sprzedaży i mój procent. Odkry wa, że „sprzedałem" wszystko prócz jednego proporczyka i czte rech znaczków z napisem KIBICUJ SOKOŁOM! Wszystkie wi siorki z małymi złotymi piłeczkami i wszystkie dzwonki. Następnie oświadcza, że „sprzedałem" towar na sumę ponad trzys tu dolarów. Oblicza matematyczny cud, który ma być moim ko misowym, a ja wręczam mu rzeczywiste zarobki: 12 dolarów 75 centów. — Okradli mnie — wyznaję. — Dopadli. — Kto? — pyta 368, wstrząśnięty. — Tłum — jęczę i lecę z nóg. — Zwariowani kibice — mówię. Podtrzymują mnie, ich troskliwość mnie wykańcza. 82 JOHN IRYING mówi 368 — chcesz powiedzieć, że wszystko ci zabrali"! — A ja wskazuje słabym gestem poharatane tablicę i zdarte kolana z powbijanymi ziarenkami żwiru. Czuje jednak, że wraca mi oddech, postanawiam wiać. Fred Paff zjawi się lada chwila. Nade mną rozlega się ryk: początek meczu. Większość sprzedawców się rozpierzcha. Nawet 368, za palony kibic, czuje pokusę, by mnie zostawić. Daje mu ręka znak, że nic mi nie jest, że nie trzeba mnie podtrzymywać. — Musimy coś z tą sprawą zrobić — mamrocze, ale naprawdę myślami jest na boisku. Gdybym nie był tak zmęczony, powie działbym, że musimy założyć związek wszystkich sprzedawców. Pogadałbym z nim o podziale zysków i pastwieniu się nad prole tariatem. Dajcie zapalnik człowiekowi w piłkarskim krawacie! Początkującemu Marksowi! Sprzedawcy wszystkich krajów, łączcie się! Lecz właśnie w tej chwili, cztery metry w głębi własnej strefy, rozpoczynający grę i specjalista od strzałów z woleja drużyny Not re Damę — oznaczony numerem 25 — otrzymuje piłkę niby mocne dotknięcie czarnoksięskiej różdżki. I 368 mówi: — Powinniśmy mieć po dwóch ludzi przy każdej tablicy. — Wtedy musielibyśmy dzielić między nich komisowe — od powiada główny rachmistrz. — Nie, do licha — mówi 368. — Wystarczy, że wy je po dwoicie. Nie mów mi, że nikt nie zbija forsy na tym gów nie... — 368 niewątpliwie jest starszym studentem ekonomii, któ ry nabył swój krawat futbolowy za psi grosz. Lecz te spekulacje zostają przerwane. Stadion nad nami wydaje zwierzęcy ryk. Numer 25 z drużyny Notre Damę przedarł się przez środek boiska, poza własny nr 40, bardzo solidnego świętego pat rona w złotym hełmie, skutecznie blokującego przeciwników przed nim. I oto nasz 368 rusza podziemiami boiska kierując się ku najbliższej rampie, a główny rachmistrz wpada w przypomi nający loch portal w głębi pomieszczenia. Marząc, by mieć szybkość numeru 25 drużyny Notre Damę, rzucam się do ucieczki. Tym razem ruch jest większy. Masy, które opuściły rozpoczęcie meczu, pchają się teraz do bram. Wykonuję METODA WODNA 83 blok na jakimś mięczaku owiniętym w koc, co wyzwala mnie z ogarniętego paniką tłumu w przejściach podziemnych, i wydos taję się przez wejście do loży prasowej wolny jak numer 25 druży ny Notre Damę, który teraz pędzi samotnie przez środek boiska, z jedynym zawodnikiem drużyny Iowa wlokącym się z tyłu i pustą strefą końcową Iowa przed sobą. Ryk kibiców drużyny gospodarzy przechodzi w śmiertelne rzężenie, a z gardeł zago rzałych katolików na trybunach dobywa się przenikliwy krzyk try umfu. Orkiestra Walczących Irlandczyków wydaje jaskrawozie loną nutę. Ja zaś po prostu wieję, pędzę ku przeciwległej strefie końcowej — z dala od miejsca, gdzie numer 25 upuszcza pierwszą krew, z dala od miejsca, gdzie, jak podejrzewam, leży policjant bez gło wy i gdzie cała armia ochotników Rezerwowej Służby Porządko wej właśnie się gromadzi, aby mnie roznieść na strzępy. Szczęśli wie przekraczam drugie boisko obijając sobie jedynie kolana o zderzaki parkujących samochodów i unikając wzroku parkingo wego z RSP, który patrzy nisko spod białego hełmu Municypalnej Policji. Po co im te hełmy MP do parkowania samochodów? Następnie kluczę przez opustoszały teren uniwersytecki i kieruję się ku rzece Iowa, obok przerażających cichych szpitali uczelnia nych. Przed wejściem do szpitala dziecięcego kilku farmerów sie dzi niedbale na maskach i zderzakach swoich pikapów w oczeki waniu na żony i dzieci, które poszły skorzystać z usług socjalnych, jakie oferuje uniwersytet. Leczą się z ukąszeń świń, poronień i niezliczonych dziwnych chorób zwierzęcych, przenoszonych w jakiś sposób na farmerów oraz ich rodziny. Chwilę biegnę na oślep porażony straszliwym, bezsensownym widokiem Colma poturbowanego przez jedną z tych obłąkanych macior, które zżerają własne prosięta. Przechodzę teraz obok kwartału męskich domów akademickich. Słyszę tam tylko jeden gramofon odtwarzający buntowniczo utwór Scarlattiego na harfę — brzmi ostrzej i nabożniej niż tłuczony witraż. Nie gra go na pewno kibic piłki nożnej. Nikt mnie nie widzi, kiedy przystaję i słucham, nikt nie widzi, gdy na odgłos kroków za sobą ruszam dalej. 84 JOHN IRYING Są to powłóczyste kroki, do cna wyczerpane. Może to zgilo tynowany gliniarz, z głową wiszącą niepewnie na jednej żyłce. Mimo to musi być mniej zmęczony ode mnie. Zatrzymuję się. Czekam, aż kroki się przybliżą, a kiedy czyjaś dłoń delikatnie opada na moje ramię, osuwam się na kolana. Dotykam czołem nagrzanego słońcem cementu placu i czuje, jak Scarlatti gra po moim grzbiecie — tak, jak to robi ta ręka. Dostrzegam parę pięknych, delikatnych nóg. Kiedy te nogi też widzą, że na nie patrzę, przysuwają się do siebie, kolana obniżają się, jak dwa jasne policzki pupki niemowlęcia. Słaba dłoń usiłuje unieść moją głowę. Pomagam jej. Kładę poznaczoną żwirem twarz na brzegu spódnicy. A Lydia Kindle mówi: — Och, panie Trumper — słabiutkim smutnym głosem. A potem już raźniej dodaje: — Wie gehts dir jetzt? Hoffentlich gut... Lecz ja nie mogę dorównać jej śpiewnej niemczyźnie. Odwołuję się do starodolnonordyjskiego. — Klegwoerum — mówię głucho. Lydia wkłada swoją chłodną, kruchą rączkę za kołnierz mojej kurtki, przesuwa po karku i przyciska, najmocniej jak umie. Potem słyszę, jak w piętrzących się wokół nas, niemal pustych akademikach harfa nagle milknie. Ostatni jej akord wisi nade mną tak długo, że na wpół oczekuję, aż runie wprost na nas. Wstaję, unosząc z sobą Lydię, i trzymam ją zaczerwienioną przy sobie. Jest taka szczupła, że czuję jej serce bijące przy kręgosłupie. Unosi ku mnie swą młodziutką wilgotną twarz: bardzo delikatną twarz. Gdybym to ja miał tak kruchą twarz, bałbym się przewrócić na bok w czasie snu z obawy, że sobie odłamię kawałek. Ona jednak unosi tę kruchą twarz ku mnie. Moje wąsy nie znoszą jednak tak dokładnego badania, więc szybko ją całuję. Jej wargi są tak niespokojne, że cofam głowę, zatrzymuję tylko rączkę w swojej dłoni. Gdy zaczynamy iść, przy ciągam ją blisko do siebie. Zdążając chodnikiem ku rzece czuję, jak mnie kłuje delikatne ostre biodro. Lydia stara się dostroić swoje zakrzywienia i sprężysty chód do mego niedźwiedziego METODA WODNA 85 kołysania. Kroczymy przez most, wchodzimy do miasta. Po takim kwiczeniu bez słów idzie nam się w końcu nieźle. Widzę nasze odbicie w oknach wystawowych. Nakłada się na manekin w kwiecistych majteczkach i takim samym staniczku, z torebką przewieszoną przez ramię. Potem nasz obraz się zmienia. Następne ujęcie: odbicie na tępej twarzy piwosza, na bladym ne onie błyskającej maszyny do gry automatycznej, na tęgich plecach gracza, który wygląda, jakby z furią miał tę maszynę pokryć. No we ujęcie: nasz obraz jest nałożony na nic — na ciemne, puste okno wystawowe z napisem w dolnym rogu. Napis głosi: DO WYNAJĘCIA. Czytam go dwukrotnie, zanim zdaję sobie sprawę, że się zatrzymałem i kieruję nasze twarze na tę szybę wystawową. Jej twarz i moją, tuż przy sobie. Ona wydaje się sobą zaskoczona, ale szczęśliwa. Lecz spójrzcie na mnie! Włos mam zmierzwiony, oko szalone, usta wykrzywione w nieopanowanym uśmiechu, grymas na twarzy plamistej i ściągniętej niby zaciśnięta pięść. Za nami tłumek zwal nia i przystaje, by rzucić okiem na tę wystawę, zobaczyć, co przy ciągnęło naszą uwagę. Spieszą dalej ujrzawszy nasze niedopaso wane twarze — właściwie nieomal w popłochu, jakby moje krzy we rysy ich straszyły. — Mogę się z tobą spotkać, kiedy zechcesz — mówi Lydia Kindle ze spuszczoną głową. — Powiedz tylko kiedy. — Zadzwonię do ciebie. — Albo mi zostaw karteczkę — mówi — ...w laboratorium językowym. — Dobrze, karteczkę — odpowiadam myśląc: Jezu! Kar teczki w laboratorium języko wym? — Albo cokolwiek. — Cokolwiek — powtarzam, a ona porusza się niespokojnie w oczekiwaniu, kiedy ja znów wezmę za rękę. Ale nie biorę. Zmuszam się do uśmiechu — wygląda to w ok nie wystawowym jak uśmiech kościotrupa. Potem patrzę, jak ona śmiga od krawężnika, ociągając się idzie do przejścia dla pieszych, odwraca się, żeby mi pomachać. Patrzę na szybę wystawową 86 JOHN IRYING i widzę swoją sztywno unoszącą się od łokcia rękę, jakby druty, które ja zginają, były zbyt napięte lub splątane. Potem sam ruszam za nią z ociąganiem, udając obojętność wo bec dumnego kręcenia się jej tyłeczka. Spostrzegam jednak, że ludzie patrzą na moje kolana i kiedy schylam się, żeby zetrzeć krew i żwir ze strzępów spodni, tracę Lydię z oczu. Udałem się bowiem do domu, do Dużej, którą zastałem po chylona przed drzwiami łazienki, chlapiącą cycami w jednej z mgich koszulek sportowych i wbitą w moje levisy tak ciasno, że już nie mogła zapiąć rozporka. Colro siedział na podłodze w przedpokoju miedzy nami i usiłował zderzyć ze sobą dwie ciężarówki. A Duża, wytaczając z łazienki kubeł z roztworem amoniaku, spostrzegła, że na nią patrzę, jakby w tej chwili jej siła mną owładnęła i sprawiła, że się gapiłem na nią jak na jakieś zwierze, brzydkie, budzące strach i zdolne mnie pożreć w całości. — Co się gapisz? — Nic, Duża — oparłem. Lecz pamiętałem swoje odbicie w oknie wystawowym i nie mogłem spojrzeć jej w oczy. — Przepraszam, że nie wyglądam dość ładnie dla ciebie — powiedziała, a ja się skrzywiłem. Ruszyła w moją stronę popychając nogą kubeł z roztworem a moniaku. Żeby to zrobić, musiała się schylić i jej cyce się po przekrzywiały — jeden zwisł w bok, a drugi szarżował wysoko i prosto na mnie. Jakbym jeszcze był nie dość zastraszony. — Blagier? — powiedziała. — Co się stało? Odwołali mecz? — Unosiła moją twarz szeroką dłonią. Wtedy zobaczyłem, że kąciki jej ust opadają, i w pierwszej chwili pomyślałem, że to moja twarz z okna wystawowego tak nią wstrząsnęła. Nie zdawałem sobie początkowo sprawy, że jest rozgniewana, i nie czułem — aż do chwili, gdy przeciągnąłem językiem po suchych wargach — smaku bladopomarańczowej szminki Lydii Kindle w kącikach ust i na koniuszkach wąsów: mandarynkowej miłości. — Ty draniu! — powiedziała Duża, po czym wzięła z kubła ociekającą ścierę i najpierw zdzieliła mnie nią po twarzy, a potem METODA WODNA 87 wytarła mi mocno usta. Być może to ten opar amoniaku tuż pod nioim nosem sprawił, że z oczu pociekły mi łzy. — Straciłem pracę, Duża — wybełkotałem. Wytrzeszczyła o czy, a ja powtórzyłem: — Straciłem pracę, Duża. Straciłem te pieprzoną pracę... — I poczułem, że opadam na poranione ko lana, rzucany na nie zbyt często jak na jeden dzień. Duża zaczęła wycierać koło mnie podłogę, ale objąłem jej biodra i przycisnąłem do siebie powtarzając w kółko: — Straciłem pracę, pracę! — Lecz ona poderwała kolano i trzasnęła mnie nim w podbródek. Przycięła mi język i poczułem w gardle słodycz krwi. Objąłem ją znów szukając wzrokiem twarzy i nagle ujrzałem ją tuż przy swojej. Duża klęczała i mówiła na swój cichy i spo kojny, inny sposób: — Blagier? Czym jest dla ciebie ta praca, Blagier? Przecież to była niedobra praca, prawda? Nigdy nie przy nosiła nam tyle, żebyśmy mogli zauważyć, że jej nie ma... Prawda, Blagier? Ależ ten amoniak jest silny! Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Jedno, co mogłem, to chwycić skraj koszulki Dużej i przyłożyć do krwawiących ust. Duża przycisnęła mnie do siebie. Jest taka twarda, że nie robię w jej ciele wgłębienia, ale znalazłem swoje zwykłe miejsce, wtuliłem twarz pomiędzy brzuch i udo. Duża nuci niskim, monotonnym głosem: — No, już dobrze, Bla gier. No, no. Już wszystko dobrze. Już dobrze... Być może spierałbym się z nią w tym punkcie, gdybym nie zobaczył Colma, który skończył rozbijać ciężarówki i szedł ku nam — bardzo zaciekawiony, jakiej bezradnej istocie matkuje te raz jego rodzicielka. Ukryłem twarz w Dużej, a on zaczął dotykać moich pleców, uszu i stóp, aby zobaczyć, co mnie boli. Za nic w świecie nie mógłbym stwierdzić dokładnie, co. — Mam dla ciebie prezent... — Głęboki głos Dużej odpływa w głąb hallu, powraca i zapada we mnie. Duża podaje mi coś. Prezent za utratę pracy dla nie wiernego z przypadku! Colm uderza rączką w nalepkę, którą tłumaczę z węgierskiego. Ośmiouncjowa puszka mojego ulubionego ragout z dzika w sosie medoc z hali targowej Milo Kubika. Milo Kubik, uciekiniersmakosz. Uciekł z Budapesz 88 JOHN IRYING tu ze wspomnieniami, ba, nawet puszkami tego i innych raeofit Dzięki Bogu, że mu się udało. Wiem, że gdybym to ja zwiewał z Budapesztu z butelką marynaty w kieszeni i papryk! w kroku na pewno zostałbym z ł a p a CZY CHCESZ MIEĆ DZIECKO? Tulpen już poszła do domu, lecz Blagier i Ralph Packer jeszcze zostali w studiu przy Christopher Street, zabawiając się ścieżką dźwięku filmu Na Farmie. Komuna hippisów zwana Wolną Farmą zajęła ponad cztery akry nieużytków należących do miejscowego studium sztuk wyzwolo nych. Założyli ogród i zaprosili prawdziwych farmerów z tego re jonu, aby korzystali z ich zbiorów i założyli własne ogrody. U czelnia miała kilkaset akrów nieużytków. Władze uczelni zażądały od Wolnych Farmerów opuszczenia ich terenów, ale Wolni Far merzy odpowiedzieli, że oni po prostu uprawiają nie uprawianą ziemię. Ziemia nie uprawiana to zbrodnia przeciwko ludzkości, w całym Yermoncie są farmerzy cierpiący na niedobór ziemi. Wol ni Farmerzy pozostaną na uczelnianej ziemi, póki te świnie ich nie wyrzucą. Ralph przeglądał nowe ujęcia najświeższych wypadków, a Bla gier bawił się dźwiękiem. Półzbliżenie, bez zsynchronizowanego dźwięku. Wnętrze, dzień. Sklep samoobsługowy, ogólnotowarowy. Wolni Farmerzy robią za kupy, rozchodzą się po nawach sklepu, biorą produkty i odstawiają je na miejsce, jakby te produkty żywnościowe i przemysłowe były rzadkimi darami. 90 JOHN IRYING NARRATOR nałożony głos Blagierd: Wolni Farmerzy kupują kiełki pszenicy, miód, ryż brunatny, mleko, pomarańcze, jabłecz nik, bibułki do papierosów, fajki z kaczanów kukurydzy, camele, marlboro, winstony, lucky strikey, salemy... Póhbliżenie, dźwięk zsynchronizowany, miejsce akcji: przed sklepem ogólnotowarowym, dzień. Wolni Farmerzy kręcą się wokół swojego psychodelicznego volkswagenabusa, zaparkowanego przed sklepem. Chłopiec z wielką papierową torbą ma długie włosy związane z tyłu głowy w koński ogon. Ubrany jest w farmerski kombinezon. Grzebie w torbie i wyciąga z niej różne rzeczy. CHŁOPIEC: Czyje salemy? Unosi w ręku paczkę. No mówcie! Czyje salemy? Potem przeglądają scenę z rektorem miejscowej uczelni. Rektor jest bardzo potrzebny w filmie, bo jego osoba stanowi wyraźną zapowiedź mających nastąpić wypadków. Półzbliżenie ruchomej kamery. Bez zsynchronizowanego dźwięku. Plener, dzień, teren uczelni. Podążamy za rektorem przez parking, następnie przez uczelniany deptak. Rektor jest elegancko ubrany i z wdziękiem odkłania się napotkanym studentom. NARRATOR podłożony głos B lagier a: Rektor ma czterdzieści trzy lata, jest rozwiedziony, obecnie po raz drugi żonaty, ma tytuł magistra nauk przyrodniczych; doktoryzował się z botaniki na U niwersytecie Yale. Ma czworo własnych dzieci. Jest prezesem Sta nowego Komitetu Demokratycznego... Rektor wchodzi za grupką studentów do wnętrza budynku. W przeciwieństwie do nich, zatrzymuje się przed drzwiami, żeby wytrzeć buty. NARRATOR: Jest przeciwny obecności policji na terenie uczel ni. Aczkolwiek wierzy mocno we własność prywatną i wielokrot nie zwracał się do Wolnych Farmerów z prośbą, aby odeszli, nie chce wzywać policji... Zbliżenie. Dźwięk zsynchronizowany. Wnętrze, dzień, gabinet rektora. Rektor mówi wprost do kamery. REKTOR: Po co wzywać policje? Tutejsi prawdziwi farmerzy sami dadzą sobie z tym rade... Większość materiału jest poświecona przywódcy Wolnych Far METODA WODNA 91 merów, niejakiemu Morrisowi. Którejś nocy gromada prawdzi wych farmerów przychodzi na Wolną Farmę i bije Morrisa. Policja przesłuchuje nie wymienioną z imienia i nazwiska przyjaciółkę Morrisa, która jest świadkiem pobicia. Półzbliżenie, dźwięk zsynchronizowany. Noc, wnętrze komisa riatu policji. Dziewczyna Morrisa jest w farmerkach i opiętej na dużych, miękkich piersiach koszulce sportowej, w której przedtem widzieliśmy Morrisa. Dziewczyna rozmawia z sierżantem, a drugi policjant notuje. DZIEWCZYNA: ...potem już nie wiedziałam, co robili Morri sowi, bo jeden z nich pchnął mnie na ziemie... wie pan, mówiąc różne brzydkie słowa. A drugi sięgnął pode mnie — leżałam twarzą do ziemi — i uszczypnął mnie w cycek. Unosi pierś, żeby pokazać, gdzie ją uszczypnięto. To jasne, czego oni tak na prawdę od nas chcą. Im chce się pieprzyć, i tyle wszystkiego. Udają, że nas nienawidzą, ale oczy aż im wyłażą na widok naszych tyłków. Ach, pewnie, że mnie bili, przewrócili i tak dalej, ale tak naprawdę chcieli sobie za frajer pomacać. Wie pan, ich żony chodzą w stanikach, pasach i lokówkach... to zupełnie naturalne, że oni są cały czas tacy napaleni. Ale jednocześnie czują się przez nas zagrożeni... przynajmniej tak zareagowali na Morrisa... SIERŻANT POLICJI: A jak dokładnie zareagowali? DZIEWCZYNA: Panie, oni go tak sprali, że się zesrał żywym gównem. SIERŻANT POLICJI: Czy Morris ich prowokował? DZIEWCZYNA: Morris? Pan chyba żartuje! Morris poprosił, żeby się do niego przyłączyli! Morris się nie zna na żadnych pierdolonych prowokacjach... Dalej następuje smętny materiał z pobitym Morrisem w szpita lu, na wyciągu. W końcu reszta Wolnych Farmerów musi oddać się pod ochronę policji, ponieważ prawdziwi farmerzy znowu na nich napadają i koszą im śrutem z dubeltówek wszystkie pomido ry. „Ochrona policyjna" pociąga za sobą policyjne usunięcie wszystkich Wolnych Farmerów z Wolnej Farmy. Morris po wyjściu ze szpitala chodzi po wsi i przeprowadza coś w rodzaju autopsji na opuszczonej Wolnej Farmie. Pyta wszys 92 JOHN IRYING tkich prawdziwych farmerów, czy naprawdę by kogokolwiek za strzelili, czy też z czasem zaczęliby tolerować Wolne Farmę. Wszystko to nie ma większego sensu, gdyż Wolna Farma już nie istnieje, ale widocznie dla Morrisa jest ważne, aby uzyskać odpo wiedź. Pókbliżenie — ze ściemnienia. Bez dźwięku zsynchronizowa nego, z nałożoną muzyką. Plener, dzień, budynek miejscowej straży pożarnej. Morris, o kulach, ze swoją dziewczyną. Rozmawiają z komendantem straży, lecz bez zsynchronizowanego dźwięku. Mu zyką jest utwór Neila Younga Po gorączce złota. Chociaż ciągle mówi Morris, komendant nie odrywa wzroku od dziewczyny. Półzbliżenie,bez dźwięku zsynchronizowanego, muzyka nałożona, plener, dzień, dom farmera. Morris i dziewczyna rozmawiają z jed nym z prawdziwych farmerów, który być może brat udział w po biciu. Dziewczyna unosi pierś mówiąc prawdopodobnie o uszczyp nięciu. Morris zachowuje się przyjaźnie, farmer ostrożnie. Pókbliżenie, dźwięk niezsynchronizowany, nałożona muzyka. Ple ner, dzień, przed sklepem ogólnotowarowym. Morris i jego dziew czyna siedzą na schodach sklepu. Piją pepsi. Morris mówi coś z zapałem, ale dziewczyna sprawia wrażenie znudzonej. Inne ujęcie — obejmujące psychodeliczny volkswagenbus. Dźwięk zsynchronizowany, muzyka cichnie. Morris i jego dziewczyna zbie rają się do odjazdu. Wsiadają do volkswagena. Morris mówi wprost do kamery, dziewczyna przytrzymuje mu kule. MORRIS: Nie wystrzelaliby nas. Może znowu by nas pobili, ale na pewno by do nas nie strzelali. Czuje, że bardzo zbliżyliśmy się do nich teraz, jest miedzy nami jakieś porozumienie. Zwraca się do dziewczyny. Ty też to czujesz, prawda? DZIEWCZYNA: Oni by ci odstrzelili twój cholerny łeb, Mor ris... Ten plan jest zbyt blisko rektorskiego komentarza. Pókbliżenie, kamera w ruchu, dźwięk zsynchronizowany. Ple ner, dzień, piknik w dniu wizyty rodziców. W normalnej scenerii piknikowej, przez tłum schludnie odzianych rodziców, uśmiech METODA WODNA 93 niętych, kłaniających się, idzie rektor niczym papież rozdzielający błogosławieństwa. Obgryza kawałek pieczonego kurczaka i udaje mu się robić to w schludny sposób. Kamera najeżdża nad jego ramię. Rektor odwraca się nagle i staje twarzą przed nią. Początkowo jest zaskoczony, potem angażuje cały urok osobisty mówiąc z powagą, jakby podejmował odwieczny, wciąż aktualny temat. REKTOR: Wiecie, co mi naprawdę dodaje otuchy, mimo że wokół dzieją się takie rzeczy? Powiem wam coś o tych dzieciach... a to doprawdy podnosi na duchu. One żyją i się uczą. Naprawdę... i właśnie to podnosi mnie na duchu. Po prostu żyją i uczą się, jak wszystkie inne, zawsze i wszędzie... Potem wszedł Kent z piwem i serem. Sporą część materiału właśnie on fotografował i teraz bardzo chciał wiedzieć, jak to wygląda. — Wyświetlaliście to już? — spytał. — Jest do kitu — odparł Ralph. — Wszystko. Wręcz okrop ne. — Nie jest za dobre — przyznał Trumper. Kent odwijał ser, jakby to było jego własne posmutniałe serce. — Zdjęcia są złe? — spytał. — Wszystko jest okropne — rzekł Ralph. Siedzieli zastanawiając się, co się stało. — To przez te pieprzone zdjęcia, prawda? — powiedział Kent. — Chodzi o całą koncepcję — wyjaśnił Ralph. — Ludzie są okropni — rzekł Trumper. — Są tacy czytelni. — Są prości — powiedział Ralph. — Nie ma w nich nic skomplikowanego. — A co powiesz o tej dziewczynie z uszczypniętym cyckiem? — spytał Kent. — To było świetne, prawda? — Wszystko psuje ta polityka, chytrość i ten humor do niczego — powiedział Ralph. — Przynajmniej w części. — Czy mogę obejrzeć materiał? — spytał Kent. — Należy mi się jako kamerzyście. 94 JOHN IRVING Nie spodobają ci się nawet własne zdjęcia, Kent — odparł Ralph. — Tobie się nie podobały, Ralph? — Mnie się nic nie podobało — rzekł Ralph. — A co z montażem? — spytał Kent. — Nie można mówić o montażu pod nieobecność Tulpen — powiedział Trumper. — Montaż jeszcze nie jest skończony, Kent — rzekł Ralph. — Właśnie, nie nudź, Kent — dodał Trumper. — Dobra, TrąbTrąb — powiedział Kent. — A co z dźwiękiem? — W porządku — odparł Ralph. — TrąbTrąb robi się coraz lepszy pod względem technicznym. — Słusznie — powiedział Trumper. — To sprawa mojej wy obraźni, która prowadzi donikąd. — Słusznie — rzekł Ralph. — Słuchajcie — powiedział Kent. — Czy możecie z łaski swojej pozwolić mi obejrzeć ten pieprzony materiał? Zostawili go wiec w studio przewijającego rolki, a sami wyszli na Christopher Street i skierowali się do New Deal, na kawę. — Mnie w filmie chodzi tylko o to, żeby opisać coś zasłu gującego na uwagę — powiedział Ralph. — Nie cierpię końco wych wniosków. — Nie wierze w puenty — rzekł Trumper. — Właśnie, właśnie — przyznał Ralph. — Chodzi po prostu o dobry opis. Ale subiektywny opis. Wszystko inne jest żurnalistyką. — Jeśli New Deal jest zamknięty — oznajmił Trumper — absolutnie narżne w portki. Lecz był otwarty i wkrótce zasiedli z kubkami ekspresowej ka wy ze skórką cytryny i rumem. — Zostawmy ten film, TrąbTrąb — rzekł Ralph. — Znowu to samo. Wszystko, co robię, jest ekstrawertyczne, a ja muszę zrobić film introwertyczny. — To już zależy tylko od ciebie, Ralph. METODA WODNA 95 .— Masz niezwykłą łatwość wyrażania opinii, TrąbTrąb. To właśnie w tobie jest takie pasjonujące. — To twój film. — Ale przypuśćmy, że ty robiłbyś następny, TrąbTrąb. Jaki by on był? — Nie mam żadnych planów — odparł Trumper, patrząc na skórkę cytryny w swojej kawie. — Ale co czujesz, TrąbTrąb? — spytał go Ralph. Trumper wziął kubek z kawą w obie dłonie. — Chuć — odparł. — W tej chwili czuję chuć. Co rzeczywiście czuję? Zapytywał siebie później, idąc po o macku przez ciemne mieszkanie Tulpen i nadeptujac bosymi sto pami na części jej garderoby. Stanik, czuję stanik pod lewą stopą. A ból? Tak, ból też czuję, bo uderzyłem się w prawą goleń o krzesło w sypialni: to jest ból. — Trumper? — głos obudzonej Tulpen. Wpełzł do łóżka obok niej, wyciągnął rękę, zatrzymał. — Pierś — stwierdził głośno. — Czuję pierś. — Tak jest — powiedziała Tulpen owijając się wokół niego. — Co jeszcze czujesz? — szepnęła. Ból? Cóż, tak, bo kąsa mu zębami brzuch. Jej pocałunki są wystarczająco brutalne, by pępek mógł się przewrócić na drugą stronę. — Tęskniłem za tobą — rzekł. Zwykle wychodzili z pracy ra zem. Nie odpowiedziała. Usta miała zamknięte na jego sennym życiu, zęby kąsały, a uda nagle ścisnęły mu głowę tak mocno, że poczuł w skroniach pulsowanie krwi. Dotknął jej językiem, sięgnął po mózg. Potem leżeli oblani zimnym neonowym blaskiem akwariów. Dziwne rybki przesuwały się obok, powolne żółwie wypływały na powierzchnię, przewracały się na plecy i znów opadały ukośnie w dół. Trumper leżał próbując sobie wyobrazić inne sposoby ży cia. Zobaczył malutkiego, przezroczystego, turkusowego węgorzy ka z widocznymi funkcjonującymi organami wewnętrznymi. Jeden z nich wyglądał jak miniaturowy przyrząd hydraulika. Opadł na 96 JOHN IRYING dół, zassał i pyszczek wegorzyka otworzył się, by czknąć malutką banieczką. Kiedy banieczka unosiła się do góry, inne rybki ją ba dały, trącały, czasem rozbijały. Rodzaj mowy? — zastanawiał się Trumper. Czy banieczka jest słowem, czy też zdaniem? A może całym akapitem? Malutki, przezroczysty, turkusowy poeta pię knie recytuje swemu światu. Trumper miał właśnie zapytać Tulpen o tego dziwnego wegorzyka, lecz ona przemówiła pierwsza. — Duża dzwoniła do ciebie dziś wieczorem. Trumper chciałby jej wysłać skończenie śliczną banieczke. — Czego chciała? — zapytał, zazdroszcząc wegorzykowi łat wego sposobu porozumiewania się. — Porozmawiać z tobą. — Czy zostawiła jakąś wiadomość? Chyba nic się nie stało Colmowi? — Mówiła, że wyjeżdżają na weekend — odparła Tulpen. — Wiec żebyś się nie martwił, jeżeli zadzwonisz i nikogo nie zasta niesz. — Ach, to dlatego dzwoniła — powiedział Trumper. — Nie dlatego, że się coś stało Colmowi. — Mówiła, że ty zwykle dzwonisz w weekendy — rzekła Tul pen. — Ja o tym nie wiedziałam. — Bo dzwonie ze studia — wyjaśnił Trumper. — Żeby po rozmawiać z Colmem. Sądziłem, że wolisz tego nie słyszeć... — Tęsknisz za Colmem, Trumper? — Tak. — Ale nie za nią? — Za Dużą? — Tak. — Nie — powiedział Trumper. — Nie tęsknie za Dużą. Milczenie. Patrzył na akwarium, szukając wymownego wego rzyka, lecz nie mógł go znaleźć. Zmiana tematu banieczek, myślał. Szybko. — Ralph chce rzucić ten film — powiedział, lecz ona wpat rywała się w niego. — Wiesz, ten Na Farmie — ciągnął. — Nowy materiał jest okropny. Cały pomysł jest naiwny... — Wiem — odparła Tulpen. METODA WODNA 97 Rozmawiał o tym z tobą? — zapytał. . Chce zrobić film osobisty — odparła. — Tak? Tak — rzekł. Dotknął jej piersi, ale odsunęła się, odwróciła do niego plecami i zwinęła w kłębek. — Coś złożonego — ciągnęła. — Introwertycznego i niepo litycznego. Coś bardziej prywatnego, tak? — Tak — odparł Trumper z zakłopotaniem. — Zdaje się, że powiedział ci więcej niż mnie. — Chce zrobić film o tobie — powiedziała Tulpen. — O mnie? — zdziwił się. — Co o mnie? — Coś osobistego — wymamrotała w poduszkę. — Co?! — wykrzyknął Trumper. Usiadł i szorstko przetoczył ją na siebie. — O tym, jak się rozpadło twoje małżeństwo — powiedziała Tulpen. — Wiesz, dobry opis. I o tym, co się z nami dzieje te raz... Wywiady z Dużą, jak sobie z tym poradziła... I wywiady ze mną — ciągnęła. — Co ja o tym myślę... — No a co ty o tym myślisz?! — wrzasnął. Był wściekły. — Myślę, że to byłoby dobre. — Dla kogo? — zapytał ze złością. — Dla mnie? Jako rodzaj terapii? Jak chodzenie do jakiegoś pieprzonego psychoanalityka? — To też niezły pomysł — powiedziała. Usiadła obok niego i dotknęła jego uda. — Stać nas teraz na to, Trumper... — Chryste! — Trumper! — powiedziała. — Jeśli naprawdę nie tęsknisz za Dużą, to o co chodzi? — Mam teraz nowe życie — odparł. — Po co wracać? — Jakie nowe życie? — zapytała. — Jesteś szczęśliwy, Trumper? Zmierzasz do czegoś? Czy może jesteś zadowolony z te go, co masz? — Mam ciebie. — Kochasz mnie? — zapytała. A on na to pomyślał o banieczce turkusowego wegorzyka! O straszliwym wznoszącym się wirze, przed którym umykają inne rybki. 98 JOHN IRYING — Nie ma nikogo takiego, z kim wolałbym być. Ale tęsknisz za Colmem, tęsknisz za synem. — Tak. — Cóż, wiesz, że możesz mieć drugiego — powiedziała gniewnie. — Chcesz mieć dziecko, Trumper? Mogę ci je wypro dukować... Popatrzył na nią wstrząśnięty. — Chcesz mieć dziecko? — A ty?! — wrzasnęła na niego. — Mogę ci je dać, Trum per, ale musisz naprawdę chcieć. Musisz dać mi poznać, czego chcesz ode mnie, Trumper. Nie możemy żyć razem, jeśli nic o tobie nie wiem. — Nie wiedziałem, że chcesz dziecka. — Ja wcale tego nie powiedziałam, Trumper. — Mnie chodzi o to — rzekł — że wydawałaś się jakaś wyniosła, niezależna... jakbyś nie chciała, żebym się zanadto zbliżył. — A to ci właśnie odpowiada, prawda? — No, nie, to nie ma nic wspólnego z tym, jaką chciałbym, żebyś była. — A jaką chciałbyś, żebym była? — No... — zaczął szukając słów. Banieczka okazała się za ciężka, by się unieść. — No, właśnie taką, jaką chcesz być. Znów odwróciła się od niego. — Chcesz, żeby wszystko było przyjemne, prawda? — powie działa. — Niewiążące, niezobowiązujące, bez ograniczania swo body... — Cholera! — zaklął. — Naprawdę chcesz mieć dziecko? — Ty powiedz pierwszy — rzekła. — Ja nie ofiarowuję nic za nic. A mogłabym, Trumper. Potrafię się zaangażować — dodała, patrząc mu w oczy. — Ale czy ty potrafisz? Wstał i obszedł wokół łóżko, patrząc na nią przez akwaria. Jakaś rybka przemknęła przez jej szparę, algi falowały na jej łonie. — Nic nie r o b i s z — ciągnęła Tulpen. — Nie dążysz do niczego. Nie masz planu w życiu. Jest pozbawione nawet akcji. METODA WODNA 99 .— Więc byłbym kiepskim tematem do filmu, prawda? — rzekł. Szukał turkusowego węgorzyka i nie mógł go znaleźć. — Słuchaj, Trumper, mnie wcale nie interesuje, jaki byłby film o tobie. Nie dbam o żadne cholerne filmy, Trumper. — Ujrzaw szy, że się jej przygląda przez akwarium, okryła się gniewnie prześcieradłem. — Przestań mi się gapić między nogi, kiedy próbuję z tobą rozmawiać! — wrzasnęła. Wystawił głowę znad akwarium patrząc na nią. Był szczerze zdziwiony. Szukał tylko węgorzyka. — Wcale nie patrzyłem między twoje nogi — rzekł, a ona o padła na łóżko, jakby była skrajnie wyczerpana. — Nie chcesz nawet wyjechać na weekend — powiedziała. — Nie ma takiego człowieka w Nowym Jorku, który by przynaj mniej nie marzył o wyjeździe. — Znasz tego małego przezroczystego węgorzyka? — spytał grzebiąc ręką w jednym z akwariów. — To turkusowe maciu peństwo? Wychyliła się spod prześcieradła i wytrzeszczyła na niego oczy. — Nie mogę go znaleźć — powiedział. — Myślę, że on umie mówić... Chciałem ci go pokazać... Lecz jej spojrzenie zamurowało go. — On mówi banieczkami — wyjaśnił. Tulpen jedynie pokręciła głową. — Jezu — wyszeptała. Podszedł i usiadł przy niej na łóżku. — Wiesz, co Ralph mówi o tobie? — Nie — odparł rozgniewany. — Powiedz mi, co ten piep rzony Ralph mówi. — On mówi, że ty nie kontaktujesz, Trumper. — Nie kontaktuję? — Nikt cię nie zna, Trumper. Niczego nie wyrażasz. I niewiele robisz. Tobie się po prostu różne rzeczy przytrafiają i nawet się w nic nie sumują. Nie wyciągasz żadnych wniosków z tych przypadków. Ralph mówi, że musisz być bardzo skompli kowany, Trumper. Że musisz mieć jakieś bardzo tajemnicze wnętrze pod powierzchnia. 100 JOHN IRYING Trumper wpatrywał się w akwarium. Gdzie jest ga dający węgorzy k? A co t y o tym sądzisz, Tulpen? — spytał. — Co we dług ciebie jest pod powierzchnią? — Inna powierzchnia — odparła, a on spojrzał na nią ze zdzi wieniem. — Albo może jest tylko jedna — dodała — a pod nią nie ma nic. Wtedy rozgniewał się, ale tylko wstał, potrząsnął głowa i ro ześmiał się. Ona jednak wciąż na niego patrzyła. — A wiesz, co ja myślę? — spytał i zajrzał do akwarium za stanawiając się, co naprawdę myśli. — Ja myślę — rzekł — że ten mały węgorzyk przepadł. Uśmiechnął się do Tulpen, lecz ona wcale nie czuła się rozba wiona i odwróciła się od niego. — Więc to już drugi, którego utraciłam — powiedziała chłod no. — Utraciłaś? — Pierwszego włożyłam do innego akwarium i znikł. — Znikł? — powtórzył Trumper rozglądając się wśród akwa riów. — Coś go najwidoczniej zjadło — wyjaśniła Tulpen. — Włożyłam więc drugiego do innego akwarium, żeby go nie zjadło to, co zjadło pierwszego. I oczywiście tego drugiego zjadło coś innego. Trumper włożył rękę do akwarium, szukając po omacku. — Więc go zjadły! — krzyknął. Szukał i szukał, ale nie zna lazł ani strzępka turkusu, ani nawet kawałeczka dziwnego przyrządu hydraulicznego, który inspirował poezję małego wego rzyka. Trumper plasnął dłonią w wodę. Rybki śmignęły, umknęły w popłochu, zderzając się z sobą i ześlizgując po szklanych ścia nach. — Wy skurwysyny! — wrzasnął Trumper. — Który z was to zrobił? — Patrzył na nie srogo — na cienką żółtą z błękitną płetwą, na wściekleczerwoną krągłą. Dźgnął w akwa rium ołówkiem. — Przestań! — zawołała Tulpen. Lecz on dźgał i dźgał u siłując przeszyć którąś z nich przez szybę. Zabiły poetę! Węgorzyk METODA WODNA 101 błaga je o litość... wysyłał błagalne banieczki! A one go zjadły, kurwy. Tulpen chwyciła Trumpera w pasie i pociągnęła na łóżko, przygniótł ją sobą, chwycił budzik z nocnego stolika i wyrżnął nim w mordercze akwarium. Miało grube ścianki. Szyba pękła i zaczęła przepuszczać wodę, ale się nie rozprysła. Gdy woda wy ciekała, jej prąd porywał i przyciskał do szkła mniejsze rybki. Tulpen leżała nieruchomo pod Trumperem, patrząc jak poziom wody w akwarium opada. — Trumper? — powiedziała cicho, lecz on nie chciał na nią patrzeć. Trzymał ją przygwożdżoną, póki cała woda nie wyciekła na półki z książkami i póki rybkimorderczynie nie zaczęły się rzucać po suchym dnie akwarium. — Trumper, na miłość boska — rzekła, ale się nie szarpała. — Pozwól mi je przenieść do drugiego akwarium. Puścił ją i patrzył, jak delikatnie przenosi rybki. W żółwim ak warium żółw z jasnoniebieskim łebkiem natychmiast pożarł cienką żółtą rybkę, ale nie tknął wściekleczerwonej krągłej. — Cholera — zaklęła Tulpen. — Nigdy nie wiem, kto kogo pożre. — Powiedz mi, proszę, dlaczego chcesz mieć dziecko? — za pytał Trumper cicho, ale gdy odwróciła się do niego, była spokojna i założyła ręce na piersiach. Spokojnie zdmuchnęła kosmyk z oczu i usiadła obok niego. Niedbale podkurczyła nogi, patrzyła na o calałą rybkę. — Chyba nie chcę dziecka — powiedziała. METODA WODNA 103 l li PAMIĘTACIE MERRILLA OYERTURFA? Ucząc się jazdy na nartach szybko zdałem sobie sprawę, że z Merrilla Overturfa kiepski trener. Merrill nie jest wprawnym narciarzem, lecz opanował zatrzymywanie. Na oślej łączce w Sa arbriicken ruszyłem z zapałem na łamiący kręgosłup wyciąg lino wy. Prócz dzieci na szczęście nie było tam prawie nikogo, większość dorosłych udała się na zawody do Żeli am See, aby obejrzeć zjazd kobiet i slalom gigant. Opanowałem mocowanie wiązań, kalecząc sobie rękę tylko w trzech miejscach. Merrill przebił drogę przez dzieci, pro wadząc mnie do tego okropnego wyciągu linowego. Lina prze suwała się w górę jakieś trzydzieści centymetrów nad ziemią, co jest w sam raz dogodną wysokością dla pięciolatków i in nych metrowych karzełków, które tam jeździły. Lecz moje skórzane pumpy słabo zginały się w kolanach i ledwie mogłem uchwycić linę, potem zaś musiałem sunąć w górę w bolesnej pozycji kulisa dźwigającego kufer. Trzymający się za mną liny Merrill wykrzykiwał słowa zachęty w czasie tej nie kończącej się podróży. Jeżeli jazda w górę jest tak trudna, myślałem, co dopiero będzie w dół? Podobały mi się góry, doprawdy, i pasjonowała mnie jazda wa gonami kolei linowej wysoko, gdzie jeżdżą dorośli narciarze. Lu biłem też zjeżdżać koleją linową na dół — wagony były wówczas puste i wszystkie okna miało się dla siebie, chociaż uszczypliwy operator zawsze robił jakąś uwagę na temat braku nart. .— Jesteśmy prawie na miejscu, Partacz! — łgał Merrill. — Zegnij kolana! — Patrzyłem na pełne werwy dzieciaki tańczące na linie przede mną, podczas gdy ja sam dźwigałem na sobie górę . lina wpijała się w moje przemarznięte rękawice, brodą ude rzałem o kolana, a narty wpadały i wypadały w sposób niekont rolowany z kolein. Wiedziałem, że muszę się wyprostować albo już nigdy nie będę mógł korzystać z mojego kręgosłupa. — Schyl się, Partacz! — wrzeszczał Merrill, ale ja wyprosto wałem się. Cóż to była za ulga dla mojego grzbietu. Uniosłem linę na wysokość piersi i odchyliłem się do tyłu. Przed sobą wi działem dzieciaki z nartami oderwanymi od śniegu, zwisające na linie i dyndające jak marionetki. Niektóre odpadały od liny kładąc się na drogę przede mną. Jasne było, że nie zdążą w porę z niej uciec. Stojący pod wierzchołkiem, ubrany w futra operator wyciągu krzyczał na mnie niegrzecznie. Z dołu dochodził głuchy odgłos tupania matek. — Puść linę, Partacz! — darł się Merrill. Patrzy łem na zbliżające się kłębowisko dzieci na mojej drodze, ze spląta nymi kijkami i nartami. Do posuwającej się w górę liny przywarło kilka kolorowych przymarzniętych małych rękawiczek. Operator wyciągu nagle pomknął do budki z urządzeniem sterującym, sądząc zapewne, że to nie rękawiczki, lecz dłonie. Zdumiony byłem, jak sprawnie utrzymałem równowagę po prze jechaniu pierwszego dziecka. — Puść się, Partacz! — krzyknął Merrill. Rzuciłem okiem przez ramię na dziecko, które przed chwilą stratowałem, i zobaczyłem, że chwiejnie podnosi się na nogi, po czym zahacza Merrilla swoim dziecięcym kaskiem och ronnym prosto w splot słoneczny. Merrill puścił linę. I już zna lazłem się pośród małych istot dźgających mnie kijami i wzy wających po niemiecku matki oraz Pana Boga. Nagle poczułem, że lina się zatrzymuje, i padłem w sam środek tego dziecięcego kłębowiska. — Es tut mir leid. — Gottl Hilfe! Mutti, Mutti... 104 JOHN IRYING Merrill pomógł mi się wykaraskać z kolein przy wyciągu i dalej na stok, który z dołu wydawał się taki łagodny i niski. — Proszę cię, Merrill, ja wolę zejść. — Słuchaj, Partacz, porobiłbyś butami dziury... — Chciałbym zrobić tak wielką dziurę, żeby się w niej zmieści li wszyscy narciarze, Merrill. Lecz dałem mu się zaprowadzić na środkowy stok i ustawić z grubsza w kierunku podnóża góry. Stąd dzieci wyglądały jeszcze bardziej jak karzełki, samochody zaś, niżej, na dalekim parkingu, jak zabawki. Overturf zademonstrował mi, jak się zatrzymywać z pługa, potem popisał się chwiejnym skrętem z pługa z dosta wianiem narty. Psotne dzieciaki śmigały obok nas odpychając się kijkami, zygzakując i padając w śnieg lekko, bezpiecznie, niczym motki wełny. Moje narty wydawały się za długie, buty za ciężkie, kijki jak szczudła. — Pojadę za tobą — rzekł Merrill — na wypadek, gdybyś upadł. Zacząłem dosyć wolno, dzieci wyprzedzały mnie z wyraźną wzgardą. Następnie spostrzegłem, że zaczynam nabierać szyb kości. — Pochyl się — krzyknął Merrill, a ja jechałem jeszcze szybciej. Narty zderzały się ze sobą, to znów rozjeżdżały. Co będzie, jeżeli się skrzyżują? — myślałem. Potem minąłem pierwszą falę zaskoczonych dzieci — zupełnie jakby stały nieruchomo. To im da nauczkę, małym draniom. — Zegnij kolana, Partacz! — doszedł skądś z daleka za mną głos Merrilla. Lecz moje nogi jakby się zacięły, proste jak kij. Napo tkałem małą blondynkę w barwnej czapeczce i zmiotłem ją zgrab nie biodrem jak pociąg wiewiórkę. — Es tut mir leid — powie działem, ale pęd powietrza wepchnął mi te słowa z powrotem do gardła, oczy mi łzawiły. — P ł u ż, Partacz! — darł się Merrill. Ach, tak, to sposób na zatrzymanie. Nie śmiałem jednak poruszyć nartami. Próbowałem zmusić je siłą wól i, aby się ułożyły do pługa. Nie usłuchały. Pęd zerwał mi czapkę z głowy. Stadko dzieci w popłochu pierzchnęło przede mną jak przed lawiną. Bojąc się, aby kogoś nie przeszyć, cisnąłem kijki i przeszedłem przez tę METODA WODNA 105 gromadkę jak taran. Koło budki wyciągu na dole pojawił się po dzwaniający szuflą pracownik. Wypełniał śniegiem koleiny przy wyciągu, ja jednak podejrzewałem, że nie zawaha się zdzielić mnie szuflą. Kolejka do wyciągu rozproszyła się, narciarze i widzowie rzucili się do ucieczki. Wyobraziłem sobie nalot lotniczy — z punktu widzenia bomby. U dołu zbocza było coś w rodzaju płaskiej półki, na pewno, pomyślałem, to mnie zwolni. Jeżeli nie, była tam jeszcze ogromna hałda zgarniętego buldożerami śniegu, aby uniemożliwić narcia rzom zjazd na parking. Starałem się wierzyć, że ten śnieg jest miękki. — Kantuj! — darł się Merrill. — Kantować? — Ugnij piep rzone kolana! — Kolana? — Partacz, na miłość boską, padnij! — Na oczach tych dzieci? Nigdy. Przypomniał mi się człowiek z wypożyczalni nart, który mi mówił o wiązaniach bezpiecznikowych. Jeżeli są takie bezpieczne, to czemu teraz nic nie robią? Wpadłem na płaską półkę, tracąc nieco równowagę, i poczułem, że cały mój ciężar przeniósł się na pięty. Czubki nart uniosły się jak dziób łodzi. Hałda śniegu chroniącego parking od takich jak ja narciarzy nagle się przybliżyła. Już widziałem, jak się w nią wwier cam niczym pocisk rakietowy — najpierw mnie będą daremnie szukali całymi godzinami, a potem machną ręką i odpalą. Nie mogłem wyjść ze zdziwienia, że narty potrafią się wspinać na górę. Przesadziłem hałdę śniegu. Zjeżdżając z niej widziałem w dole rodzinkę tęgich Niemców wysiadających z mercedesa. Ta ta Balon w mocnych skórzanych pumpach i tyrolskim kapeluszu z piórkiem, Mama Beka w butach do wspinaczki i z czekanem w dłoni, dzieci: Bania, Bela oraz Buła z rękami pełnymi plecaków, raków i kijków narciarskich. Otwarty kufer mercedesa czekał, aż w niego wpadnę. Wielka wielorybia paszcza czyha na latająca rybę. Rozwarte szczęki Śmierci. Lecz krzepki Tata Balon, Niemiec, zamknął pieczołowicie ku fer. ...dalej jestem zmuszony oprzeć się na opisie Merrilla Overturfa. Pamiętani tylko zdumiewająco miękkie lądowanie, rezultat ciepłe 106 JOHN IRYING go, cielesnego zderzenia z Mamą Beką, zaklinowaną miedzy moją pierś a tylne lampy mercedesa. Jej słodkie słowa ciepło brzmiące w moim uchu: — Chrrrr! — i — Ę???!! — A także reakcję dzieci: nieme rozwarcie ust Bani, nagłe upuszczenie wszystkich trzymanych przedmiotów przez Bele na Bułę, której przeszywający uszy płacz dobył się przenikliwie spod stosu plecaków, raków i kijków. Tata Balon, mówił Merrill, szybko omiótł wzrokiem niebo wy patrując Luftwaffe. Nadszedł Merrill przegramoliwszy się przez hałdę do miejsca, gdzie leżałem nieprzytomny. Mama Beka, o dzyskawszy oddech, szturchała mnie czekanem. — Partacz! Partacz! Partacz! — krzyczał w biegu Merrill. Tymczasem na hałdzie śniegu nad parkingiem zebrał się liczny tłum ocalałych, aby zobaczyć, czy j a ocalałem. Podobno wznie śli krzyk radości, gdy Merrill uniósł jedną z mych złamanych nart i nie mógł znaleźć drugiej. Moje bezpiecznikowe wiązania puściły. Operator wyciągu cisnął z wściekłością moje kijki z wierzchołka hałdy na parking, przez który chwiejnie prowadził mnie Merrill. Tłum na wierzchołku hałdy zaczął obłędnie szydzić i wiwatować widząc, że jestem nieco poturbowany. To właśnie wtedy, utrzymuje Merrill, przyjechała ta amery kańska para swoim nowym porsche. Byli wyraźnie zagubieni. Myśleli, że przyjechali na zawody w Żeli. Mężczyzna, wystraszo ny, opuścił szybę i przyglądał się niepewnie wrzeszczącemu tłu mowi na hałdzie śniegu. Uśmiechnął się ze współczuciem do Mer rilla prowadzącego kontuzjowanego narciarza. Lecz jego żona, wielka, po czterdziestce, z wystającą brodą, trzasnęła drzwiami i przeszła na jego stronę samochodu. — Do cholery — powiedziała. — Przez twoją kulawą niem czyznę i brak orientacji w terenie jesteśmy spóźnieni. Straciliśmy pierwszą konkurencje. — Pani — rzekł Merrill wlokąc mnie koło nich. — Niech się pani cieszy, że ta konkurencja panią ominęła. Musze jednak wierzyć Merrillowi na słowo, a on jest podejrza ny. Zanim wróciliśmy do Gasthaus Tauernhof w Kaprun, Merrill METODA WODNA 107 był w gorszym stanie niż ja. Przechodził reakcje insulinową, jego poziom cukru we krwi równał się zeru. Musiałem wtaszczyć go do baru i odpowiedzieć na badawcze spojrzenie Herr Hallinga, barmana. On jest cukrzykiem, Herr Halling. Niech mu pan poda sok pomarańczowy albo coś innego z mnóstwem cukru. — Nie, nie — rzekł Halling. — Cukrzycy nie powinni jeść cukru. — Ale on wziął za dużo insuliny — powiedziałem. — Zużył za dużo cukru. — I jakby dla ilustracji tego, co powie działem, Merrill wygrzebał z paczki papierosa, zapalił od strony filtra, po czym zgasił z niesmakiem na zewnętrznej stronie dłoni. Wytrąciłem mu papierosa z ręki, a Merrill patrzył z zaskoczeniem, jakby nie wiedząc, skąd się wziął ból w sparzonej ręce. Czy to jest moja ręka? Uniósł ją drugą i pomachał Herr Hallingowi i mnie jak chorągiewką. — Ja, sok pomarańczowy, w jednej chwili — powiedział Herr Halling. Podpierałem Merrilla, ale on wciąż się zsuwał z barowego stołka. Gdy przyszedł do siebie, oglądaliśmy w telewizji sprawozdanie z kobiecych zawodów narciarskich w Żeli. Zgodnie z przewidy waniami zjazd wygrała Austriaczka Heidi Schatzl, ale w slalomie gigancie doszło do niespodzianki. Po raz pierwszy międzynarodo we zawody wygrała Amerykanka, pokonując Heidi Schatzl i gwiazdę francuską, Marguerite Delacroix. Obraz był doskonały. W drugim przejeździe Delacroix ominęła bramkę, po czym została zdyskwalifikowana, a Heidi Schatzl przycięła nartą i upadła. Aus triacy w Gasthaus Tauerhof siedzieli ponurzy, lecz my z Merrillem głośno wiwatowaliśmy w interesie międzynarodowej wrogości. Potem pokazano nagranie z tą Amerykanką, która wygrała. Miała dziewiętnaście lat, włosy blond i była bardzo silna. Górne bramki przejechała gładko, choć trochę wolno. Środkowy czas miała dość słaby, ale wiedziała o tym. Ruszyła więc na dolne bramki niczym autobus w poślizgu, przerzucając ciężar z narty na nartę i przycinając tak blisko tyczek, że każdą zostawiała rozdy 108 JOHN IRYING l • gotaną. Przy ostatniej bramce wykonała na twardym jak lód, ubi tym śniegu istny balet. Za mocno przycięła i zachowała równo wagę unosząc jedną nartę jak skrzydło na wysokość pasa. Potem opanowała sytuacje, dotknęła śniegu rozszalałą nartą leciutko, jak w pocałunku, wyrzuciła wielki zad do tyłu, nad pięty, i obciążając tyły nart przemknęła po prostej przez linię mety, a natychmiast po jej przekroczeniu podniosła się z głębokiego przysiadu. Zrobiła szeroki, miękki, prószący śniegiem skręt tuż przed liną zabezpie czającą i tłumem. Wiedziała, że odniosła zwycięstwo, było to po niej wyraźnie widać. Przeprowadzono z nią telewizyjny wywiad. Miała gładką, ładną twarz o ustach równie szerokich jak kości policzkowe. Nie była umalowana, tylko białą ochronną pomadką posmarowała wargi. Wciąż je oblizywała, bez cienia zażenowania śmiejąc się do utraty tchu i wygłupiając przed kamerą. Miała na sobie kombinezon z e lastycznego materiału, ciasny i obcisły jak skóra, zapinany na gruby złoty zamek błyskawiczny od brody po krocze, a teraz rozsunięty aż po wgłębienie między wielkimi, wysokimi, krągłymi piersiami, które rozpychały miękki, aksamitny sweter. Stała w kręgu zwy cięzczyń: drugie miejsce zajęła Francuzka Dubois — drobna, ruch liwa, szczurowata dama strzelająca na boki oczyma, trzecie zaś — Austriaczka Thalhammer — ciemna, popatrująca srogo, bez kształtna, niezdarna dziwbaba, której chromosomy, można się za łożyć, były na wpół męskie. Amerykanka przewyższała je o głowę, a o dobry cal przeprowadzającego wywiad, który pozostawał tyleż pod wrażeniem jej biustu, co umiejętności narciarskich. Jego angielszczyzna była okropna. — Bani ma niemiedzkie nazfisko — rzekł do niej. — Cze mu? — Mój dziadek był Austriakiem — odparła dziewczyna i miejscowi bywalcy Gasthaus Tauernhof trochę poweseleli. — Fięc mófi bani po niemiedzku? — z nadzieją zapytał prze prowadzający wywiad. — Tylko z ojcem — odrzekła dziewczyna. — A se mną ani dziuddziud? — przekomarzał się. — Nein — odparła dziewczyna, której twarz zdradzała teraz METODA WODNA 109 rodzaj surowego rozdrażnienia. Zapewne myślała: „Czemu mnie nie zapytasz o moją jazdę, gnojku?" Energiczna amerykańska ko leżanka z ekipy wyjrzała znad jej ramienia i podała jej listek gu my. Duża dziewczyna wsadziła go sobie w usta i zaczęła żuć. — Dlaczego wszyscy Amerykanie szują kumę? — zapytał przeprowadzający wywiad. — Wszyscy Amerykanie wcale nie „szują kumy" — odparła dziewczyna. My z Merrillem zawiwatowaliśmy. Przeprowa dzający wywiad zrozumiał, że w ten sposób nigdzie z nią nie zaj dzie, więc próbował być przykry. — Szkota — powiedział — sze to ostatnie safoty f sezonie, choć to fielki saszczyt być pierwszą Amerykanką, która fygrała safoty. — Wygramy jeszcze niejedne „safoty" — odrzekła dziewczy na żując gumę krótkimi gniewnymi kąśnięciami. — F przyszłym roku? — zapytał. — Będzie pani startowała f przyszłym roku? — Zobaczę — odparła dziewczyna. Potem taśma się urwała i obaj z Merrillem zaczęliśmy głośno gwizdać. Gdy obraz zrobił się znowu wyraźny, przeprowadzający wywiad starał się dotrzy mać kroku dziewczynie, która się oddalała niosąc lekko narty na ramieniu. Kamera filmowała z ręki i chwiała się, a na ścieżce dźwięku chrzęścił śnieg. — Czy pani sfycięstfa nie przyćmiefa fakt — pytał — sze Heidi Schatzł upatła? Dziewczyna się odwróciła, omal nie ucinając mu głowy nartami. Nie powiedziała ani słowa, a on dodał nerwowo: — ...albo sze Marguerite Delacroix ominęła bramkę? — I tak bym wygrała — odrzekła dziewczyna. — Byłam dziś po prostu od nich lepsza — i ruszyła dalej. Musiał się znowu uchylić przed jej długimi nartami i plącząc się w przewodzie mik rofonu podbiec, żeby ją dogonić. — Zu „Dusza" Kunft — mamrotał za nią potykając się. — Die Amerikanerin aus Fermont, USA — powiedział. Dopędził ją i tym razem pamiętał, żeby trzymać głowę nisko, pod jej nartami, kiedy się odwracała. — Przy takich jak dziś farunkach — rzekł 110 JOHN IRYING — kty śniek jest slotofaciały i taki szypki, czy pani faga była atutem? — Czekał z zadowoloną miną na odpowiedź. — Co ma do rzeczy moja waga? — zapytała, jakoś zakłopo tana. — Czy ona pani pomaga? — Nie przeszkadza mi — odparła defensywnie, a nas z Merrillem opanował gniew. — Masz wspaniała wagę! — wrzasnął Merrill. — W każdym funcie! — powiedziałem. — Czemu nasyfają panią „Duszą"? — spytał przeprowa dzający wywiad. Widać było, że się zdenerwowała, ale podeszła do niego blisko, wypinając piersi i uśmiechając się szerokimi us tami od ucha do ucha. Spoglądała na niego z góry; zdawało się, że próbuje odepchnąć go swymi piersiami. — A jak pan „ufasza"? Skurczybyk odwrócił od niej głowę i skinął na kamerzystę, żeby się przybliżył; rozpromienił się cały do obiektywu i szwargotał swoją chytrą niemczyzną. Właśnie zapowiadał: — Mit mir hier ist die jungeAmerikanerin, Zu „Dusza" Kunft... — kiedy dziewczyna nagle odwróciła się od niego i ślicznie wyrżnęła go w tył głowy końcami zataczających łuk nart. Wypadł z kadru, a kamera jeszcze usiłowała dreptać za nią, tracąc ostrość obrazu, i w końcu zgubiła ją w tłumie. Lecz doszedł nas spoza kadru głos dziewczyny, gniewny i urażony: — Dajcie mi wresz cie, kurwa, spokój... — Spiker tego nie przetłumaczył. Wtedy dopiero zaczęliśmy z Merrillem dumnie wychwalać cno ty tej narciarki, Sue „Dużej" Kunft, odpierając mocno nacjonalis tyczne argumenty kilku Austriaków, którzy pili z nami w Tauer nhof. — Wspaniała dziewczyna, Merrill. — Sportowa dupa, Partacz. — Nie, Merrill. Jest najwyraźniej dziewicą. — Albo mężczyzną, Partacz. — Co to, to nigdy, Merrill. Gruczoły ma niedwuznaczne. — Wzniosę za to toast — powiedział Merrill, który znajdował się pod wielkim naciskiem diety cukrzycowej. Nie był człowie METODA WODNA 111 kiem zdyscyplinowanym, często więc zastępował jedzenie napit kiem. — Czy ja jadłem dziś kolację, Partacz? — Nie — odparłem. — Nie jadłeś kolacji, bo byłeś w tran sie. — Dobra — rzekł i zamówił jeszcze jedną śliwowicę. Po narciarskich emocjach w telewizji miejscowa klientela Tau ernhofu powróciła do swoich chłopskich barbarzyństw. Grał regu larny zespół węgierski z Eisenstadt: akordeon, udręczona cytra i skrzypce zdolne powalić nawet najpotężniejszych. W pełnym komforcie mówiących po angielsku w niemiec kojęzycznej tawernie dyskutowaliśmy z Merrillem o międzynaro dowym sporcie, o Hieronimie Boschu, o funkcji ambasady ame rykańskiej w Wiedniu, o neutralności Austrii, o zdumiewającym sukcesie Tito, o szokującym wzroście burżuazji, o nudzie rozgry wek golfowych w telewizji, o przyczynach cuchnącego oddechu Herr Hallinga, o tym, czemu kelnerka nosi biustonosz i czy pachy ma owłosione, czy też wygolone i kto ją o to zapyta, o roztrop ności zapijania śliwowicy piwem, o cenie opon radialnych sem perit w Bostonie, o kukurydzianej whisky w Europie w ogólności i haszyszu w Wiedniu w szczególności, o pochodzeniu blizny na twarzy człowieka siedzącego blisko drzwi, o tym, jak bardzo bez wartościowym instrumentem jest cytra, o tym, czy Czesi są bar dziej twórczy od Węgrów, o tym, jak głupim i zacofanym języ kiem jest starodolnonordyjski, o nieadekwatności systemu dwu partyjnego w Stanach Zjednoczonych, o pokusie wynalezienia no wej religii, o drobnej różnicy między klerykalnym faszyzmem a nazizmem, o nieuleczalności raka, o nieuchronności wojny, o ogólnej i powszechnej głupocie człowieka, o uciążliwości bycia cukrzykiem. I o najlepszych sposobach zapoznawania się z dziewczętami. Jednym z nich, utrzymywał Merrill, jest „cycpętla". — Trzymasz kijek narciarski w ten sposób — mówił trzymając go odwrotnie, z palcami wplecionymi w kółko, a szpi cem wspartym o podstawę dłoni. Uniósł drugi koniec z rzemienną pętlą do wkładania ręki i machnął kijkiem jak różdżką czaro dziejską. Pętla się rozwarła. — W tę pętlę chwytasz cyc — po wiedział. Wlepił wzrok w kelnerkę sprzątającą ze stolika obok. 112 JOHN IRYING METODA WODNA 113 — Merrill, nie! — Tylko dla zademonstrowania... — Nie tutaj, Merrill. — Może masz rację — odparł pozwalając swojej broni zwisnąć niewinnie. — Sekret cycpętli leży częściowo w samym cycu. Musi on obowiązkowo nie być w biustonoszu. Powodzenie zależy też od odpowiedniego kąta. Zwykle sięgam znad ramienia. W ten sposób one nie wiedzą, co się świeci. Można też sięgnąć spod pachy, ale to wymaga odpowiedniego ustawienia. — Merrill, czy ty już to kiedyś robiłeś? — Nie. Dopiero co to wymyśliłem, Partacz, bo uznałem, że to byłby doskonały pretekst, żeby się przedstawić. Najpierw ją sidlisz, a potem się przedstawiasz. — Mogą to uznać za impertynencje. — W naszych czasach agresywność jest niezbędna. Kelnerka pozierała na pętlę Merrilla podejrzliwie, ale też w naj lepszym razie przedstawiała drobny cel. Również Herr Hallinga, który stał za barem, można by śmiało określić mianem „moralis tycznego". Merrill zapomniał o swojej cycpętli. Zalany śliwowicą, ożywił się przy piwie i zaczął rozważać potrzebę zbadania cukru we krwi za pomocą testu na urynę. Lecz jego probówki i fiolki z czułymi na cukier roztworami znajdowały się trzy piętra wyżej w Tauernhofie, a męska toaleta była o tej porze zatłoczona. Mu siałby się wysikać do umywalki, a wiedział, że ja tego nie cierpię. Zatem się o d d a l i ł na swój osobliwy sposób, nie opusz czając miejsca, w którym siedział. Stał się po prostu nieobecny. Póki nie robił sobie krzywdy, nigdy nie wyrywałem go z transów. Uśmiechnął się. Raz spytał: — Co? — Odpowiedziałem: — Nic. — A on kiwnął głową. Rzeczywiście, nic się nie stało. Wtedy weszłaś ty, Duża. Poznałem Sue „Dużą" Kunft od razu. Trąciłem Merrilla łokciem. Nic nie poczuł. Uszczypnąłem go w fałdę na brzuchu i wykręciłem bolesną sójkę pod stołem. — Siostro... — powiedział. — Znowu się zaczyna. — Po tem spojrzał przez moje ramię na ostre pyszczki i małe rożki je lenie płowych trofeów na ścianie. — Cześć! Siadajcie — powie dział im. — Miło was, kurwa, znów zobaczyć. Sue „Duża" Kunft właśnie się decydowała, czy tu zostać. Nie zdjęła swojej puchowej kurtki, ale ją rozpięła. Nie była sama, towarzyszyły jej dwie dziewczyny, najwidoczniej koleżanki z e kipy. Wszystkie miały na sobie te puchowe kurtki z olimpijskimi emblematami i znaczkami USA na rękawach. Oszałamiająca „Duża" Kunft, z dwiema brzydkimi koleżankami, opuściła elegan ckie, rozbawione tłumy w Żeli am See. Czy przyjechały tu dla miejscowego kolorytu — miejscowych mężczyzn, przy których mogłyby zachować anonimowość? Jedna z dziewcząt towarzyszących „Dużej" Kunft oznajmiła, że Gasthaus Tauernhof jest „osobliwy". — Tu nie ma nikogo poniżej czterdziestki — dodała druga. — Jak to, jest jeden — powiedziała Sue „Duża" Kunft mając na myśli mnie. Nie mogła widzieć Merrilla, który rozłożył się na długiej ławie przy naszym stole. — Siostro — powiedział do mnie. Podłożyłem mu czapkę nar ciarską pod głowę, żeby miał wygodniej. — Mogę połknąć pi gułkę nasenną — rzekł podpitym głosem — ale odmawiam zgo dy na jeszcze jedną lewatywę. Dziewczęta decydowały się, podczas gdy Herr Halling i kil ku innych mężczyzn po kolei rozpoznawali cycatą blondynę. Czy mają zająć osobny stolik, czy usiąść przy drugim końcu mojego? — On wygląda na trochę pijanego — powiedziała jedna. — Ale jest śmiesznie zbudowany! — dodała druga. — Mnie się wydaje interesujący — rzekła Duża, po czym zdjęła swoją kurtkę i potrząsnęła gęstymi, sięgającymi ramion wło sami. Ruszyła w stronę mego stołu pewnym siebie, niemal męskim krokiem. Duża, mocna dziewczyna wiedziała, że jej wdzięk był z gatunku atletycznych, nie próbowała zatem udawać rodzaju ko biecości, którego nie posiadała. Sięgające kolan wielkie futrzane buty i ciemnobrązowe spodnie z elastycznej dzianiny były bardzo obcisłe. Wycięty w serek ciemnopomarańczowy sweter i biel jej szyi i dekoltu silnie kontrastowały z opalenizną twarzy. Dwie sterczące pomarańczowe piersi płynęły w moją stronę niczym ja kaś pijacka wizja podwójnego zachodu słońca. Chwyciłem Merrilla 114 JOHN IRYING za ucho i lekko stuknąłem jego głową o czapkę narciarską na ła wie, a potem powtórzyłem to mocniej. — Agresywność jest nieodzowna, siostro — powiedział. Oczy miał otwarte, mrugał nimi na całą te płowość na ścianie. — Ist dieser Tisch noch frei? — zapytała Sue „Duża" Kunft, która w wywiadzie telewizyjnym oświadczyła, że rozmawia po niemiecku tylko z ojcem. — Bitte, Się sollen hier setzen — wymamrotałem, by usiadły. Ta niezła, duża, zajęła miejsce na wprost mnie, dwie pozostałe wzdragały się — niezgrabne atletki usiłujące wyglądać gibko, żwawo i dziewczęco. W końcu usiadły; po przeciwnej stronie stołu Merrill Overturf leżał nie zauważony. Nie ma potrzeby, myślałem, zwracać na niego ich uwagi i wywoływać skrępowania. Nie ma też potrzeby grzecznie wstawać i pokazywać Sue Kunft, że jestem od niej trochę niższy. Na siedząco byliśmy równi wzros tem. Mam wspaniały tors, tylko nogi trochę za krótkie. — Was mochten Się zum trinken? — zapytałem ją i zamówiłem jabłecznik dla dwóch nie odznaczonych dziewcząt i piwo dla Dużej. Patrzyłem, jak Herr Halling nawiguje przez ciemną Keller i obwieszczając nad ramionami dziewcząt: — Zwei Apfelsaft, ein Bier... — sam upaja się długim spojrzeniem w dekolt zwycieżczyni slalomu giganta kobiet. Nadal plotkowałem po niemiecku z mistrzynią siedzącą naprze ciwko mnie, a te dwie tragiczne, pozostawione sobie dziewczyny robiły kapryśne gesty rękami i pomiaukiwały do siebie. Duża mówiła czymś w rodzaju domorosłej niemczyzny, słyszanej i wy uczonej od tylko jednego z rodziców, który dał jej bezbłędną wy mowę i brak szacunku dla gramatyki. Wiedziała, że nie pochodzę z okolic Kapran albo Żeli, bo nie mówiłem tutejszym dialektem, ale nie przyszło jej do głowy, że mogę być Amerykaninem, a ja nie miałem zamiaru mówić po angielsku, ponieważ nie chciałem, aby dziewczyny przy drugim końcu stołu włączyły się do rozmo wy. Chciałem jednakże, aby się włączył Merrill. Wyciągnąłem rękę, aby go klepnąć po twarzy, lecz nie namacałem jego głowy. — Nie jesteś z tych okolic? — spytała Duża. METODA WODNA 115 — Nein. Głowy Merrilla nie było na ławce. Zacząłem szukać reszty ciała nogą pod stołem, a ręką za ławką, cały czas uśmiechając się i po takując kiwnięciami głowy. — Lubisz tu jeździć? — spytała. — Nein, nie przyjechałem jeździć. W ogóle nie umiem jeździć na nartach... — Wiec po co jesteś w górach, skoro nie jeździsz na nartach? — Byłem kiedyś tyczkarzem — powiedziałem patrząc, jak po cichu powtarza sobie niemieckie słowa, a potem kiwa głową, że rozumie. Teraz patrzę, jak myśli, jaki może istnieć związek po między byciem w górach a byciem tyczkarzem. Czy on chciał powiedzieć, że przyjechał w góry, bo kiedyś skakał o tyczce? Myśli, że tak. Jak ona sobie z tym poradzi? — zastanawiam się z kolei ja. A także: gdzie się, u licha, podział Merrill. — Tyczkarzem? — powtórzyła swoją uważną niemczyzną. — Się springen mit einem Poi? — Tak, kiedyś — odparłem. — Ale teraz, oczywiście, już nie. — Oczywiście? — widać było, jak powtarza w myślach. Ale powiedziała tylko: — Czekaj. Byłeś kiedyś tyczkarzem, ale już nie jesteś, tak? — Oczywiście — powiedziałem, na co ona potrząsnęła głową i ciągnęła dalej: — ...i jesteś tutaj, w górach, ponieważ kiedyś byłeś tyczka rzem? Była zachwycająca. Uwielbiałem jej wytrwałość. W podobnych okolicznościach większość ludzi dawno dałaby za wygraną. — Czemu? — pytała z uporem. — To znaczy, co ma wspólnego bycie tyczkarzem z przyjazdem tutaj, w góry? — Nie wiem — odparłem niewinnie, jakby to ona sama wystąpiła z podobną myślą. Wydawała się kompletnie zagubio na. — Jaki może być związek miedzy górami a skokiem o tyczce? — spytałem. Nie wiedziała. Pewnie myślała, że cały problem leży w jej niemczyźnie. 116 JOHN IRWNG — Lubisz wysokości? — spróbowała. — O tak, im większe, tym lepsze. — I uśmiechnąłem się. Musiała wyczuć bezsens tej rozmowy, bo także się uśmiechnęła i powiedziała: — Wozisz z sobą swoje tyczki? — Moje tyczki do skakania? — Oczywiście. — Pewnie, że wożę. — W góry... — Oczywiście. — Wleczesz je wszędzie za sobą, tak? — Teraz ona się ba wiła. — Tylko jedną. — Ach, oczywiście. — Nie muszę czekać w kolejkach do wyciągów — powie działem. — Po prostu skaczesz na górę? — Trudniej znaleźć się z powrotem na dole. — Czym się zajmujesz? — spytała. — Tak naprawdę. — Jeszcze się na nic nie zdecydowałem. Naprawdę. — Mówiłem poważnie. — Tak jak i ja — powiedziała. Ona też mówiła poważnie, więc porzuciłem niemiecki i przeszedłem na angielski. — Ale nie ma nic takiego, co potrafiłbym robić tak dobrze — rzekłem — jak ty potrafisz jeździć na nartach. Jej przyjaciółki spojrzały na mnie zaskoczone. — On jest Amerykaninem — powiedziała jedna. — Jest tyczkarzem — rzekła im Duża z uśmiechem. — Byłem kiedyś — powiedziałem. — Nabrał nas — żaliła się jedna z brzydul, patrząc z urazą na Dużą. — Ale ma duże poczucie humoru — odparła Duża, a potem do mnie, po niemiecku, żeby tamte nie rozumiały — bardzo mi tego brakuje, gdy jeżdżę na nartach. W jeździe na nartach nie ma nic wesołego. — Bo nie widziałaś, jak ja jeżdżę — powiedziałem. METODA WODNA 117 — Po co tu jesteś? — zapytała. — Opiekuję się przyjacielem — odparłem i rozejrzałem się z poczuciem winy za Merrillem. — On jest pijany, w dodatku cierpi na cukrzycę, a teraz mi się zgubił. Powinienem go odna leźć. — Więc czemu tego nie zrobiłeś? — Bo właśnie weszłaś ty — powiedziałem po niemiecku — i nie chciałem stracić tego wydarzenia. Uśmiechnęła się, ale odwróciła wzrok. Jej przyjaciółki wyda wały się złe, że mówi po niemiecku, ale ona się tym nie przej mowała. — Dziwne miejsce do podrywania dziewcząt — powiedziała. — Więc albo się zbytnio nie starałeś, albo nie byłbyś tutaj. — To prawda — przyznałem. — Tu nie ma szans na pode rwanie dziewczyny. — Nie, nie ma — powiedziała z wyrazem twarzy, który miał świadczyć, że istotnie tak sądzi. Ale się uśmiechnęła. — Idź od naleźć swojego przyjaciela. Ja jeszcze nie wychodzę. I właśnie miałem to zrobić, zastanawiając się, od czego zacząć. Czy szukać pod stołami w ciemniejszych kątach Keller, gdzie nieszczęsny Merrill mógł czaić się w przystępie szału lub leżeć nieprzytomny? Czy na górze, w Tauernhofie, gdyby mu przyszło do głowy przeprowadzać po pijaku próbę moczu, marnując nad zlewem najlepsze odczynniki? Nagle zauważyłem, jak cicho się zrobiło przy stole za plecami dziewcząt — jacy zaintrygowani byli siedzący przy nim mężczyźni. Za dziewczętami zamajaczyła sylwetka dużego psa, który zbliżał się do naszego stołu. Herr Halling, który zabierał się do polerowania kieliszka, zastygł przy barze z palcem na języku i udawał, że nic nie zauważa. Wtedy, w przyćmionym świetle, na wysokości stołu wolno wychynął cień kijka narciarskiego z pętlą jak różdżka czarnoksięska zanurzająca się w przestrzeni pomiędzy łokciem wspartym o stół a piersią zwyciężczyni kobiecego sla lomu giganta. — Ten przyjaciel — roztrzęsiony powiedziałem do Dużej Kunft — nie jest całkiem sobą. 118 JOHN IRVING Wiec go odszukaj — odrzekła szczerze zatroskana. — Spodziewam się, że i ty masz duże poczucie humoru. — O tak — odparła uśmiechając się do mnie bardzo ciepło. I nachyliwszy się ku mnie nad stołem dotknęła trochę niezręcznie wierzchu mojej dłoni. Świadoma wielkości swoich rąk trzymała je zwykle złożone. — Idź, proszę, i zobacz, co z twoim przyja cielem — powiedziała. I wtedy w powiększonej luce miedzy jej łokciem a piersią za dyndała pętla kijka narciarskiego. Duża pochylona w przód, z pier sią wypychające aksamit, stanowiła cel, którego jedynie głupiec mógł chybić. — Mam nadzieje, że mi wybaczysz — powiedziałem doty kając jej ręki. — Oczywiście — roześmiała się, a w tej samej chwili pętla pochwyciła pierś i dziwnie przekrzywioną ściągnęła w stronę pa chy; Merrill Overturf z oczyma pałającymi straszliwym blaskiem podniósł się chwiejnie na kolana, dzierżąc kijek narciarski zgięty jak wedzisko pod ciężarem wielkiej ryby. — Cycpętla! — wrzasnął. Wówczas narciarka z Yermont zademonstrowała swoją kocią koordynację ruchów i cudowną siłę. Szybko uwolniła z pętli pierś i schwyciła koniec kijka, przerzucając jednocześnie nogi ponad ławką, gdzie jej grube uda zwaliły Merrilla Overturfa na tyłek. Następnie wstała i, świetnie obyta z kijkami narciarskimi, zaczęła dźgać raz po raz Merrilla, który wił się na podłodze usiłując wyplątać palce z kółka i bronić się przed ostrym końcem kija krwawiącą dłonią. — Krew, Partacz! Zostałem przebity! — Duża wreszcie unie ruchomiła Merrilla stawiając nogę w wysokim futrzanym bucie na jego piersi i ostrzem kija dziobiąc w brzuch. — To tylko żarty, żarty! — wrzeszczał Merrill. — Zrobiłem ci krzywdę? Co? Słowo daję, że nie. Nic ci nie zrobiłem, nic, nic, nic! — Lecz Sue „Duża" Kunft zawisła nad nim, naciskając na kij tylko tyle, by Merrill był przygwożdżony do podłogi i bał się, że zostanie wybebeszony. Rzucał mi gniewne spojrzenia kogoś zdradzonego. — Powiedz jej, Partacz — błagał. — Widzie METODA WODNA 119 liśmy ciebie w telewizji — powiedział do niej. — Strasznie nam się spodobałaś. — Znienawidziliśmy prowadzącego wywiad — zauważyłem. — Byłaś wprost prześliczna — rzekł Merrill. — Oni chcieli przedstawić twoje zwycięstwo jako szczęśliwy traf, ale ty byłaś ponad te bzdury. — Patrzyła na niego zdumiona. — To sprawa poziomu cukru we krwi — powiedziałem. — Pomieszało mu się w głowie. — On napisał wiersz o tobie — kłamał Merrill, a Duża spoj rzała na mnie ze wzruszeniem. — To ładny wiersz — rzekł Mer rill. — On jest prawdziwym poetą. — ...który był kiedyś tyczkarzem — powiedziała Duża podej rzliwie. — Był także kiedyś zapaśnikiem — rzekł Merrill nagle, wa riacko — więc jak mi zrobisz krzywdę tym kijem, skręci ci twój cholerny kark! — On nie wie, co mówi — powiedziałem do Dużej, która pa trzyła na zakrwawioną dłoń Merrilla. — Kto wie, czy nie umrę — żalił się nad sobą Merrill. — Nie wiadomo, w co ten kij był przedtem wtykany. — Przylej mu porządnie i zabieramy się stąd — powiedziała jedna z koleżanek Dużej. — I zabierz ten kij — dodała druga, łypiąc na mnie okiem. — Tuż pod skórą na brzuchu znajdują się bardzo ważne organy — jęczał Merrill. — O, Boże... — Wcale nie celuję w twój brzuch — odparła Duża. — Kiedy inni z ciebie drwili, my cię pokochaliśmy — mówił Merrill. — W tym podłym, zadufanym świecie konkurencji ty potrafiłaś zachować godność i humor. — Co się stało z twoim poczuciem humoru? — zapytałem ją Spojrzała na mnie urażona. Była bardzo czuła na tym punkcie. Miało to dla niej wielkie znaczenie. — Czemu nasyfają panią Dusza? — pytał ją śmiało Merrill. — Jak pan ufasza? — zwrócił się do mnie. — Zapewne chodzi o jej serce — odparłem. Potem wy 120 JOHN IRYLNG ciągnąłem rękę i zabrałem jej kij. Uśmiechnęła się i zapłonęła od cieniem przypominającym ciemnopomarańczową barwę bluzki wyciętej w serek. Mam nadzieję, że jes teś cała aksamitna! Potem Merrill Overturf za szybko wstał. Resztki przytomności zużył w pozycji leżącej. Kiedy tak zerwał się na nogi, jego mózg musiał pozostać na ziemi. Ujrzeliśmy tylko białka jego oczu, cho ciaż uśmiechał się do wszystkich. Rękami zaczął wykręcać w po wietrzu numery telefoniczne. — Boże wielki, Partacz — rzekł. Zauważyłem, że stoi na kostkach nóg, zanim osunął się na podłogę jak mokry śnieg. PROWADZENIE SŁUSZNYCH BOJÓW W mojej małżeńskiej fazie, pod numerem 918 przy Iowa Ave nue, cały optymizm był zarezerwowany dla MyszkiRyzykantki. Pięć nocy pod rząd porywała się na odważne kradzieże z zasta wionej pułapki. Ostrzegałem ją. Przynosiłem tłuste porcje duszo nego szpondra Dużej, które rozkładałem w nęcący sposób nie w pułapce, ale o kilka stóp dalej. Dawałem jej wyraźnie znać, że się o nią troszczę. Nie musiała ryzykować futerkowatego, cieniut kiego jak paluszek karku w za wielkiej pułapce na łasice, świstaki, wompaty i szczuryolbrzymy, którą zastawiała Duża. Nigdy nie wiedziałem, co Duża miała przeciwko temu gryzo niowi. Widziała go jedynie raz — zaskoczyła go na podeście piw nicznym, kiedy udała się któregoś wieczoru po narty. Może uznała, że zrobił się zbyt śmiały, że chciał dokonać inwazji na pomiesz czenia mieszkalne. Albo że mógł poogryzać jej narty, które prze niosła do szafy w sypialni. Zdarzało się, że spadały mi na łeb, kiedy wstawałem rano niezbyt jeszcze przytomny. Te wściekle ostre kanty mogły posiekać człowieka na kawałki. Był to jeden z powodów kłótni między Dużą a mną. A więc pewnego wieczoru MyszkaRyzykantka otrzymała szponder, co do którego miałem wątpliwości. Czy myszy jedzą mięso? Potem wykąpałem się z Colmem. Był taki śliski w wannie, że 122 JOHN IRYING musiałem trzymać kciuki pod jego pachami, żeby się nie wchi chotał pod wodę. Kąpiele z Colmem odprężały mnie, tylko że Duża zawsze przychodziła i patrzyła. Po czym ze szczerym zatroskaniem pytała nieodmiennie: — Czy Colm będzie taki owłosiony jak ty? — Co oznaczało: Kiedy ten okropny zarost zacznie psuć mu życie? Zawsze odpowiadałem na to z pewną irytacją: — Wolałabyś, żebym nie był owłosiony, Duża? Wówczas wycofywała się mówiąc: — Nie o to chodzi. Raczej o to, że wolałabym, aby Colm był mniej owłosiony. — Stosunkowo, Duża, w porównaniu z innymi mężczyznami, nie jestem tak bardzo owłosiony. — Ech, mężczyźni — odpowiadała, jakby jedyne, co ją we mnie kłopotało, to fakt, że jestem mężczyzną. Wiedziałem jednak, o czym myślała: o narciarzach. Blondwło sych i tylko odrobinę męskich a jeśli nie blondwłosych, to przy najmniej opalonych, bez plam od tytoniu na zębach, bezwłosych, o białych jak płótno mięśniach pod bielizną, gładkich na całym ciele od sypiania w śpiworach. Jedyną odrażającą częścią ciała u narciarzy są ich stopy. Sądzę, że się pocą tylko przez te roz grzane, ściśnięte, okryte wielowarstwowo stopy. Ach, te ich grube, zaskorupiałe skarpety! To jedyny uszczerbek na ich zdrowiu. Byłem pierwszym i jedynym nienarciarzem, z jakim Duża kie dykolwiek spała. Zapewne właśnie ta nowość zrobiła na niej wrażenie. Lecz teraz zastanawia się. Wspomina całą te zasypaną śniegiem czystość. Czy to moja wina, że nigdy nie miałem jedwabistej bielizny, która by ze mnie starła całe owłosienie? Moje pory są za duże do jazdy na nartach — wiatr wdziera się przez nie do mojego wnętrza. Czy to moja wina, że otrzymałem olejków skóry w nad miarze? Co mam zrobić, skoro kąpiele na mnie nie działają? Wy chodzę lśniący z wanny, posypuje talkiem krocze, smaruje się pod pachami, nacieram twarz po goleniu jakimś pachnącym środkiem ściągającym i w dziesięć minut później zaczynam się pocić. Błyszcze cały. Czasem, kiedy rozmawiam z ludźmi, widzę, jak METODA WODNA 123 nagle wytrzeszczają oczy. Coś im nie daje spokoju. Domyśliłem się, co. Widzą, jak moje pory się rozszerzają, a może uwaga rozmówcy skupia się tylko na j e d n y m, który rozwiera się w zwolnionym tempie i jakby na niego spoziera. Sam doświad czyłem tego uczucia patrząc w lustro i bardzo ludziom współczuje. To denerwujące. Od żony jednak człowiek mógłby oczekiwać, że się nie będzie gapić na przejawy ludzkiego metabolizmu, zwłaszcza w trudnych chwilach. A ona tylko udziela mi rad, jak mam ulepszyć swoje śmieszne owłosienie. — Zgol te wąsy, Blagier. Wyglądają jak włosy łonowe. Lecz ja nie jestem taki głupi. Potrzebne mi jest całe owłosienie, na jakie mnie stać. Bo co innego zakryje moje okropne pory? Duża nigdy tego nie rozumiała. Ona wcale nie ma porów. Jej skóra jest gładka jak pupka Colma. Wiedziałem jednak, że chciała by, aby Colm miał jej pory — a raczej jej brak porów. To mnie, naturalnie, boli. Lecz naprawdę nie życzę nikomu, aby miał moje pory. Mimo to te łazienkowe konfrontacje są smutne. Wybrałem się do baru Bennyego w nadziei, że Ralph Packer, słynny polemista, feruje tam wyroki lub formułuje maksymy. Lecz bar był dziwnie pusty, więc skorzystałem z panującego spokoju, aby zadzwonić nieopatrznie do Żeńskiego Domu Akademickiego imienia Hory Mackey. — Na którym piętrze? — zapragnął ktoś wiedzieć, a ja zasta nawiałem się, na którym piętrze może mieszkać Lydia Kindle. Wysoko, na poddaszu, gdzie wiją sobie gniazda ptaki? Próbowaliśmy różnych połączeń wewnętrznych. Jakaś dziew czyna o podejrzliwym głosie powiedziała: — Słucham? — Chciałbym rozmawiać z Lydią Kindle. — A kto mówi? — obstawał głos. — Jestem jej siostrą z piętra. Siostra z piętra? Kładąc słuchawkę wyobraziłem sobie braci ze ścian, ojców z drzwi, matki z okien, i napisałem na murze nad 124 JOHN IRYING pisuarem Bennyego FLORA MACKEY BYŁA DZIEWICĄ DO OSTATKA. W sraczu ktoś wyraźnie miał kłopoty. Spod drzwi wystawały rzemienne sandały, szkarłatne skarpetki, końce rozszerzonych no gawek spodni i oczywista żałość. Kimkolwiek był, płakał. Cóż, wiem, jak potrafi czasem boleć przy sikaniu, więc mu współczułem. A jednocześnie wcale nie chciałem bliżej wnikać w tę sprawę. Mógłbym mu kupić piwo w barze, wsunąć pod drzwi, powiedzieć, że zapłacone, i szybko wyjść. Nagle pisuar się spłukał — słynny samospłukujacy się pisuar Bennyego. Krążą plotki, że dla zaoszczędzenia pompy elektryczny regulator spłuczki jest nastawiony na spłukiwanie pisuaru raz na pół roku. I pomyśleć, że byłem świadkiem tak rzadkiego wyda rzenia! Jednakże ten w sraczu również to usłyszał. Wyczuł, że ktoś jest w toalecie, i przestał płakać. Zacząłem się przekradać na palcach do wyjścia. — Powiedz, proszę, czy na dworze jest już ciemno? — za brzmiał słaby głos z kabiny. Tak ——— i u.Iv. — O, Boże — powiedział. — Czy mogę wyjść? Czy oni już poszli? Owładnął mną nagły lęk! Rozejrzałem się za nimi. Kto? Zaj rzałem pod pisuar, czy nie czyhają tam dziwne mokre ludziki. — Jacy oni? — zapytałem. Drzwi kabiny się otworzyły i wyszedł podciągając spodnie z rozszerzonymi nogawkami. Ciemny, szczupły chłopiec, który jest poetą i zwykle nosi się w kolorze lawendy. Student zatrud niony w Księgarni Roota i raz uważany za wielkiego podrywacza dziewcząt, a kiedy indziej za ciotę lub jedno i drugie naraz. — Boże, poszli sobie? — rzekł. — Och, dziękuję ci. Powie dzieli, żebym nie wychodził stąd, póki się nie ściemni, ale tu nie ma żadnych okien. Przy bliższym przyjrzeniu ujawniło się, że sprawili mu porządne lanie. Sflekowali go i powiedzieli, że powinien korzystać z dam METODA WODNA 125 skiej toalety. Wytarzali mu twarz w pisuarze, natarli nos kostką dezynfekującą i zostawili z piekącymi policzkami, jakby wyszo rowanymi pumeksem maczanym w urynie. Przywarło do niego straszliwe pomieszanie woni — rozbili buteleczkę wody toaleto wej, którą miał w kieszeni. Gdyby do kibla wlać flakonik perfum, nie śmierdziałoby bardziej. — Jezu — powiedział. — Akurat mieli rację, bo jestem ciotą, ale mogłem przecież nie być. To znaczy, skąd mogli wiedzieć, że jestem? Ja się tylko odlewałem. To chyba normalne, co? Nigdy nie podrywam w kiblu. Mam dostateczne powodzenie. — A woda toaletowa? — Nawet nie wiedzieli, że ją mam — odparł. — I nie była dla mnie, naprawdę. Kupiłem ją dla dziewczyny, mojej siostry. Mieszkam z nią. Zadzwoniła do mnie do pracy i poprosiła, żebym to kupił w drodze do domu. Ledwie się poruszał — naprawdę porządnie go sflekowali — więc powiedziałem, że go odprowadzę. — Mieszkam tuż obok — rzekł. — Nie musisz ze mną iść. Mogą pomyśleć, że jesteś taki sam jak ja. Lecz wyprowadziłem go z baru podtrzymując ramieniem obok dwóch uśmiechających się drwiąco par w loży koło drzwi. Spójrzcie na kochanków! Jeden z nich wypił butelkę perfum, a po tem zeszczał się w portki. Sam Benny stał przy swoich lśniących kuflach w barze w wy studiowanej, dobrze wyćwiczonej pozie człowieka, który o niczym nie wie. — Pisuar przed chwilą się spłukał, Benny — powiedziałem. — Postaw kreskę w kalendarzu. — Dobranoc, chłopcy — rzucił nam Benny, a drobny artysta przy stoliku w rogu wetknął nos w pianę na kuflu piwa, żeby zatopić przeciągający odór. — Wiedziałem, że w Iowa będzie okropnie — powiedział mi ten pedał — ale nie przypuszczałem, że aż tak okropnie. Znaleźliśmy się przed jego domem przy Clinton Street. — Byłeś dla mnie taki miły — rzekł. — Zaprosiłbym cię, ale... Jestem bardzo przywiązany, rozumiesz. Nigdy jeszcze nie 126 JOHN IRYING byłem taki wierny, ale mój chłopak... no, sam wiesz. To jest po prostu coś specjalnego. — Nie jestem taki jak ty — powiedziałem. — Mogłem być, ale akurat nie masz racji. Wziął mnie za rękę. — W porządku — rzekł. — Wiem. Zobaczymy, może kiedy indziej. Jak się nazywasz? — Daj sobie spokój — odparłem. Odszedłem usiłując zosta wić za sobą jego odór. Na tej lichej ulicy wyglądał w swoim pstrym odzieniu niczym barwny rycerz wkraczający do miasta zdziesiątkowanego zarazą: mężny, głupi i skazany na zagładę. — Nie bądź zbyt dumny! — krzyknął za mną. — Nigdy nie błagaj o litość, lecz nie bądź zbyt dumny. Niezwykła to rada od najdziwniejszego z proroków! Na ciemnej Iowa Avenue czaiła się w każdym cieniu horda gnebicieli pedałów. Czy zostawią mnie w spokoju, jeśli wykaże, że jestem normalny? Może powinienem zgwałcić pierwszą napotkana dziewczynę? U waga! Jestem normalny! Albo może zostawię odsłonięte okna, gdy wrócę do domu, do Dużej, mojej wielkiej ogorzałej lwicy rozpartej w naszym dobrze wygniecionym łożu, leżącej pośród sterty magazynów i podusze czek z wyhaftowanymi widoczkami alpejskimi? — Boże, ależ ty cuchniesz! — powiedziała Duża, wpatrując się we mnie. A okropność wyjaśniania uderzyła mnie niemal równie silnie jak opary perfumowanej uryny bijące ze mnie na skutek zetknięcia z pracownikiem księgarni Roota. Byłem roz cieńczoną wersją jego woni. — Czym ty śmierdzisz? — zapytała Duża. — Kto to? Ty ku tasie... — Ja tylko wszedłem do baru Bennyego — powiedziałem. — W męskiej toalecie był jeden pedał. Ten, który pracuje u Roota, wiesz który? — Lecz Duża wyskoczyła z łóżka i zaczęła mnie całego obwąchiwać, przykładać moje ręce do nosa. — Naprawdę, Duża — powiedziałem i spróbowałem uszczypnąć ją w policzek, ale odepchnęła mnie na długość ramienia. — Blagier, ty kutasie, ty skurwysynu... METODA WODNA 127 — Ja nie zrobiłem nic złego, Duża, przysięgam... — Boże! — wykrzyknęła. — Ośmielasz się wchodzić z jej zapachem do mojego domu! — Duża, to ten cholerny pedał w męskiej ubikacji. Wytarzali go w pisuarze, rozbili wodę toaletową, którą miał w kieszeni... — Cholera, myślałem, to nie brzmi nawet prawdopodobnie, a cóż dopiero prawdziwie. — To był bardzo mocny zapach, który... — Musiała mocno pachnieć! — wrzeszczała Duża. — Moc no się grzała, suka, pachniesz nią na całym ciele! — Duża, ja nic nie zrobiłem... — Założę się, że to była jakaś egzotyczna dziwka — powie działa Duża. — Jedna z tych Hindusek w długiej szacie z pod rygującymi wdziękami. Napachniona niczym cały harem! Och, znam cię, Blagier! Zawsze za takimi przepadałeś. Zawsze poże rałeś wzrokiem Murzynki, kędzierzawe Arabki i smagłe Żydówki. Niech cię diabli, sama to widziałam! — Na miłość boską, Duża... — To prawda, Blagier! — wrzeszczała. — Wiem, że za ta kimi przepadasz. Włochatymi i kurwowatymi... za tym pieprzo nym efektownym gównem! — Przestań, Duża! — Zawsze pragnąłeś, żebym była inna — powiedziała i ugry zła się w rękę. — Spójrz, jakie kupujesz mi suknie. Same okro pieństwa. Ja nie jestem taka! Mam za wielkie uda. „Nie noś sta nika", mówisz. „Masz wspaniałe cyce, Duża", mówisz. A jak nie noszę stanika, telepią mi się jak u krowy! „Jak to wspaniale wygląda, Duża", mówisz. Wiem, jak wyglądam. Moje sutki są większe niż cycki u niektórych dziewczyn! — To prawda, Duża. Są. Uwielbiam twoje sutki, Duża... — Wcale nie! — krzyczała. — I zawsze mi mówisz, jak to nie lubisz blondynek. „Z reguły nie lubię blondynek", a potem klepiesz mnie w coś bezczelnie. „Z reguły", mówisz poszturchując mnie, to znów podmacując... — Zaraz cię podmacam, jeśli nie przestaniesz — powie działem. się cofnęła i staliśmy przedzieleni łóżkiem. 128 JOHN IRYING — Nie dotykaj mnie, ty draniu. — Duża, ja nic nie zrobiłem. — Cuchniesz! — wrzasnęła. — Pewnie robiliście to w sto dole! Tarzałeś się z jakąś świnią w... słomie! Zerwałem z siebie koszule i ryknąłem: — Powąchaj, niech cię diabli, Duża! Śmierdzą mi tylko ręce... — Tylko ręce, Blagier? — powtórzyła lodowato. — Czy w stodole — powiedziała wolno — załatwiłeś jeszcze palcem kozę? — Zrozumiałem, że to wszystko nie ma sensu, zrzuciłem buty, ściągnąłem spodnie i skoczyłem na nią usiłując jednocześnie wyplątać nogi z gatek. — Ty zwierzaku! — zawyła. — Trzymaj ten swój interes z dala ode mnie! Uuuuch! Nie wiadomo, co mogłeś złapać! A ja bardzo dziękuje, nie chce się zarazić. — Uskoczyła w nogi łóżka, kiedy rzuciłem się na nią szczupakiem, chwytając ręką skraj jej absurdalnej balonowatej koszuli — tej nieszczęsnej, flanelowej — rozdzierając aż po szew przy szyi, i ściągnąłem Dużą z po wrotem na łóżko. Trzymałem ją unieruchomioną niemal jak w kaf tanie bezpieczeństwa, kiedy dała mi z wysoka prosto w pierś moc nego, iście narciarskiego kopa i pozostawiła ze strzępami w ręku, a sama umknęła co sił w kierunku hallu. W drzwiach złapałem ją od tyłu, ale sięgnęła przez ramie do moich włosów, a drugą ręką, miedzy nogami, usiłowała chwycić za słabiznę. Wykonałem zgrab ny zwrot na pięcie — na pewno lepszy niż w całej mojej karierze zapaśniczej. Byłem przekonany, że ją tym zaskoczę, ale wycięła mnie łokciem w krtań i opadła pode mną na czworakach. Spróbo wałem zastosować spóźnione nożyce, kiedy podnosiła się na nogi, ale dźwignęła mnie na siebie i poniosła chwiejnym krokiem głową w dół w stronę komody, gdzie wprawnym ruchem okręciła się i zwaliła mnie łbem do otwartej szuflady ze swoją bielizną. Ujrzałem wtedy wszystkie gwiazdy i sprawdziłem język, które go nigdy nie nauczyłem się spokojnie trzymać w ustach, chociaż go sobie na wpół odgryzałem w każdej walce zapaśniczej, w jakiej kiedykolwiek brałem udział. Przylgnąłem do biodra Dużej, gdy oddalała się od komody, zręcznie blokując jej hak czołem, a kiedy wściekała się z bólu, obróciłem się za jej kolano i poddawszy METODA WODNA 129 nogę w bok zwaliłem na podłogę, tym razem skutecznie zakładając nożyce na jej nogę i unieruchamiając rękę po przekątnej moim najmocniejszym uchwytem poprzecznym był to rozpaczliwy, kur czowy manewr, który często wykorzystywałem w swej karierze. Miotała się potężnie, usiłując wolną ręką znaleźć jakieś moje słabe miejsce. Wykorzystałem ten moment, by zwiększyć przewagę przez przygwożdżenie obu jej rąk: okręciłem się pod kątem pros tym do jej ciała i rzuciłem ją na wznak. Jej groźne nogi młóciły na wszystkie strony, choć była przygwożdżona. Prawdę mówiąc leżała na obu łopatkach, ale nie było sędziego, który by klepnął w matę i przerwał walkę. Wiedziałem, że to podwójne przygwoż dżenie rąk musiało ją boleć, wiec przysunąłem blady brzuch do jej głowy, przyciskając pępek do jej rozgrzanego policzka i cały czas strzegąc się jej zębów. Uważałem też, aby nie rozluźnić chwy tu. To właśnie w takich szczytowych momentach zwykłem ulegać niewyjaśnionemu rozłożeniu na obie łopatki. Przysunąłem ost rożnie słabizne pod jej rozszalałe oko, wciąż uważając na jej ostre zęby, które znajdowały się tuż, tuż. — Odgryzę ci to draństwo, przysięgam — wystękała Duża miotając się w moim uchwycie. — Najpierw je powąchaj, Duża — powiedziałem pocierając brzuchem o gładki policzek. Jej ciężkie kolana minęły moją głowę, którą uchyliłem, i łupnęły w plecy. — Tylko mnie powąchaj, proszę — rzekłem — i powiedz uczciwie, co czujesz. Czy ta ważna cząstka ma jakiś obcy zapach, odór haremów, Duża? Czy też może to, co czujesz, jest tylko moim zapachem. — Ruchy jej kolan stały się wolniejsze, zobaczyłem, że jej nos się marszczy. — Czy wedle twojej oceny, Duża — powiedziałem — zgodnie z bogactwem twojego doświadczenia w kwestii moich woni czu jesz choćby najmniejszy ślad czegoś niezwykłego? Czy mogłabyś zaryzykować twierdzenie, że ten brzuch ocierał się o jakiś drugi, nabierając przy tym innej woni? — Czułem, jak się kuli, jak przez podwójny chwyt przechodzi jej drżenie, i pozwoliłem jej obrócić twarz, gdzie chciała, tak iż moja wystraszona część znalazła się na jej policzku. Zaryzykował życie, aby o calić małżeństwo. 130 JOHN IRYING METODA WODNA 131 — Co czujesz, Duża? — zapytałem cicho. — Czujesz zatęchły zapach odbytego stosunku płciowego? — Zaprzeczyła ruchem głowy. Moja zdenerwowana cześć zsunęła się pod jej nos, na górną wargę. — Ale twoje ręce... — Jej głos załamał się leciutko. — Dotykałem nimi nieszczęsnego, pobitego pedała, który był cały przesiąknięty uryną i perfumami, Duża. Odprowadziłem go do domu. Podaliśmy sobie ręce. Musiałem posadzić ją przy sobie, nim mogłem zwolnić swój podwójny chwyt i złożyć krwawy pocałunek na jej szyi, bo z języ ka wciąż mi spływała do gardła słodka krew. Nad lewym uchem mocno naciągał mi skórę wielki guz od zderzenia się z komodą. Wyobraziłem sobie zniszczenia w szufladzie z bielizną. Czy maj teczki Dużej doznały wstrząsu od ciosu, czy zatroskane leżą w nieładzie, wciśnięte w najdalszy kąt szuflady? I myślą: „Cokol wiek jest tam, na zewnątrz, może nie zechce nas nosić". Gdy później na łóżku toczyliśmy ze sobą bój łagodniejszy, Duża powiedziała: — Przesuń rękę, szybko. Nie, tam... nie, nie tam. Tak, tam... — I ułożywszy wygodnie nas oboje, zaczęła szybować pode mną w sposób, który zawsze wywołuje we mnie uczucie, że zaraz mi się wymknie. Lecz nigdy tego nie czyni i nawet nie zamierza. Jest tak, jakby unosiła nas gdzieś wiosłując, a ja się tylko dostosowuję do siły jej ruchów. Cały sekret tkwi w jej niestrudzonych, pra cujących nogach. — To musi być dobre ćwiczenie dla narciarzy — powie działem. — Wiesz, że mam trochę mięśni — odparła Duża, kołysząc się swobodnie jak szeroka łódź na wzburzonym morzu. — Uwielbiam twoje mięśnie, Duża. — Och, daj spokój, nie t e n mięsień. Znaczy, to nawet nie jest mięsień — powiedziała. — Chodzi mi o to, że jak na dziew czynę jestem dobrze umięśniona. — Jesteś z samych mięśni, Duża. — No, nie z samych... Nie, daj spokój, t o nie jest mięsień, wiesz cholernie dobrze. — To lepsze niż mięsień, Duża. — Na pewno według ciebie tak, Blagier. — A to, co robimy, jest lepsze niż jazda na nartach, Duża. J daje większą frajdę... — Wolałabym nie musieć wybierać — odparła i kochałem ją za to. Chociaż jest ciężka, Duża potrafi kołysać się rytmicznie jak łódź pochwycona i niesiona falą. Płynąłem unoszony nią — wol niuteńko. Zupełnie jakbyśmy nic nie ważyli. Fale przesuwały się i nagle wyrzuciły nas na brzeg, gdzie uszła z nas nieważkość i ległem ciężko, nieruchomo jak kłoda przysypana piaskiem, a Duża pode mną spokojna jak sadzawka. Później powiedziała: — No, na razie pa. Papa. — Lecz się nie poruszyła. — Pa — odrzekłem. — Dokąd się udajesz? Ale ona tylko stwierdziła: — Wiesz, Blagier, ty wcale nie jesteś takim złym człowiekiem. — Pewnie, że nie, wcale nie jestem zły, Duża — odparłem starając się, by to zabrzmiało swobodnie. Zabrzmiało jednak chrap liwie i głucho, jakbym nie mówił przez długi czas. Och, ten powolny, futrzany głos w pełni zaspokojonych. Pamiętam, jak cię poznałem, Duż a... l METODA WODNA 133 PAMIĘTASZ, JAK BYŁEŚ ZAKOCHANY W DUŻEJ? Przez dziwaczny mrok Tauernhof Keller dźwigałem omdlałego Overturfa ku schodom. Nie martwiłem się o Merrilla. Zła gospo darka cukrem sprawiała, że bardzo często mdlał i znów przycho dził do siebie — to pozbawiony cukru we krwi, to znów mający go w nadmiarze. — Za dużo alkoholu — zauważył Herr Halling ze współczu ciem. — Za dużo insuliny, a może za mało — odparłem. — On musi być szalony — powiedziała Duża, lecz była zmar twiona. Poszła z nami na górę, ignorując zrzędzenie brzydkich koleżanek. — Powinnyśmy już wracać — powiedziała jedna. — To nie nasz samochód — wyjaśniła druga. — To jest sa mochód ekipy. Stojąc na podeście obok Dużej uświadomiłem sobie, że wie, iż jestem od niej niższy. Aby to skompensować, udawałem, że ciężar Merrilla to dla mnie fraszka. Rzucałem nim jak torbą z zakupami i przeskakiwałem co drugi stopień, żeby Duża zobaczyła: jest nie wysoki, ale za to silny. Gdy byłem w drzwiach do pokoju, z braku tchu pociemniało mi w oczach i zaczepiłem głową Merrilla o framugę. Duża skrzy wiła się, ale Merrill rzekł tylko: — Nie teraz, proszę. — Kiedy zrzuciłem go na łóżko, otworzył oczy i patrzył w lampę u sufitu, jakby to była bateria świateł nad stołem operacyjnym, na którym leżał sztywny w oczekiwaniu zabiegu. — Nic nie czuję, zupełnie nic — powiedział do anestezjologa, po czym zwiotczał, zrobił się senny i zamknął oczy. — Jeżeli wyjmiesz wszystko z tej walizki — mruknął — będziesz musiał to włożyć z powrotem. Gdy wyjmowałem fiolki z odczynnikami i ustawiałem półeczkę z probówkami nad umywalką, Duża szeptała w drzwiach z har piami. Tłumaczyła im, że zawody się skończyły, że nie ma żadnej godziny policyjnej, że samochód ekipy pożyczyły w dobrej wierze i muszą go zwrócić. — Merrill ma samochód... — powiedziałem Dużej po nie miecku — jeżeli chcesz zostać. — A czemu miałabym to zrobić? — spytała. Pamiętając kłamstwa Merrilla wyjaśniłem: — Bo chcę ci pokazać wiersz, który o tobie napisałem. — Przepraszam cię, Partacz — mruczał Merrill — ale te cyce były takie wspaniałe... raju, jaki cel... musiałem spróbować. — Ale spał głęboko, wyłączony. — Samochód... — powiedziała jedna z brzydul. — Do prawdy, Duża... — Musimy go odprowadzić — dodała druga. Duża rozejrzała się po pokoju Merrilla, potem obejrzała mnie, chłodnym badaw czym spojrzeniem. Gdzie dawny tyczkarz trzyma swoją tyczkę? — Nie, nie teraz, proszę — oznajmił Merrill wszystkim. — Muszę się wysikać, o, właśnie. Potrząsając fiolkami i probówkami do testu moczowego zwróciłem się do dziewcząt w drzwiach i powtórzyłem Dużej po niemiecku: — On musi się wysikać. — Po czym dodałem z nadzieja: — Mogłabyś zaczekać na zewnątrz... Ty ciepła belo aksamitu! Drzwi pokoju Merrilla odcięły mnie od ich mamrotań w kory tarzu i słyszałem tylko ostre szepty niechcianych koleżanek i so lidną, pełną spokoju obojętność Dużej. 134 JOHN IRWNG — Wiesz przecież, że mamy spotkanie przy śniadaniu... — A kto ma nie być na śniadaniu? — Będą pytali o ciebie dziś wieczorem... — Duża, a co na to powie Bili? Bili? — zastanawiałem się, prowadząc Merrilla na chwiejnych nogach do umywalki. Bił powietrze rękami niczym słaby, brzydki ptak, próbujący wznieść się w powietrze. — A c o on może powiedzieć? — syknęła Duża w koryta rzu. Właśnie! Powiedzcie staremu Biilowi, że ona odeszła z tyczka rzem. Niepewna pozycja Merrilla przy umywalce wymagała jednak skupienia całej mojej uwagi. Na szklanej półce, gdzie zwykle leży pasta do zębów, stały probówki z barwnymi roztworami do ok reślenia ilości cukru w moczu. Merrill patrzył na nie takim samym wzrokiem, jakim z lubością oglądał butelki na półkach w barze, a ja musiałem trzymać go pod łokcie, aby nie opadł na umywalkę, podstawiając jednocześnie pod zwisającego siusiaka specjalny po jemnik, kufel ukradziony w Wiedniu — Merrill lubił ten kufel, ponieważ był z pokrywką i miał pojemność prawie litra. — Dobra, Merrill — powiedziałem. — Jedziemy. — Lecz on tylko się gapił na półeczkę z probówkami, jakby ich nigdy nie widział. — Zbudź się, dziecino — rzekłem. — Lej! — Lecz Merrill patrzył ponad półką z probówkami na swoją własną śmier telnie szarą twarz, odbitą w lustrze. Nad ramieniem ujrzał mnie — przyciśniętego nienaturalnie blisko, gdy usiłowałem go pod trzymać. Spojrzał na moje odbicie z wrogością. Wcale mnie nie poznał. — Ty — rzekł do lustra — puść mego kutasa. — Merrill, zamknij się i lej. — Czy tylko o tym zawsze myślicie? — syknęła Duża do przyjaciółek w korytarzu. — A co mamy powiedzieć Biilowi? — spytała ją harpia. — Nie mam zamiaru kłamać... jeżeli mnie zapyta, powiem prawdę. Otworzyłem drzwi, trzymając jedną ręką Merrilla w pasie, a drugą jego dziobaka w kuflu. METODA WODNA 135 — Powiedzcie mu, nawet jeśli was nie zapyta — rzekłem przerażonym harpiom. Potem znów zaniknąłem drzwi i poprowa dziłem Merrilla z powrotem do umywalki. Gdzieś w drodze zaczął sikać. Ostry śmiech Dużej musiał poruszyć w nim jakiś nerw, bo drgnął powodując, że kciuk mi się zsunął z pokrywki, a ta spadła i go przycięła. Wyrwał się i oblał mi całe kolano. Złapałem go u stóp łóżka, gdzie się okręcił lejąc hakiem z dziecięcym wyrazem bólu na twarzy. Przegiąłem go przez poręcz i padł bezwładnie na łóżko, wysikując ostatnią porcję prosto w górę, a potem wyrzygał się na poduszkę. Odstawiłem kufel, umyłem mu twarz, odwróciłem poduszkę na drugą stronę i przykryłem go puchową kołdrą, lecz leżał w łóżku sztywny z oczyma jak korki. Obmyłem się z jego moczu i pipetką wpuściłem po kropli uryny z kufla do każdej z probówek: czerwonej, zielonej, niebieskiej i żółtej. Potem zda łem sobie sprawę, że nie wiem, gdzie jest tablica z kolorami. Nie wiedziałem, na jaki kolor powinien się zmienić czerwony, na jaki nie powinien zmienić się niebieski, czy zielony powinien pozostać czysty, czy zmętnieć, i po co w ogóle był żółty. Dotychczas tylko przyglądałem się, jak Merrill to robi, ponieważ zawsze przytomniał w porę, aby móc zinterpretować kolory. Podszedłem do łóżka, gdzie wyglądał jak śpiący, i zdzieliłem go po twarzy. Zacisnął zęby, chrząknął i dalej spał, więc szturchnąłem go naprawdę moc no w brzuch. Usłyszałem jednak tylko jakby: Bul! — a Merrill nawet się nie skrzywił. Sięgnąłem więc do jego plecaka i grzebałem dopóty, póki nie zna lazłem wszystkich jego strzykawek, igieł, buteleczek z insuliną, to rebek z cukierkami, fajki do haszu, a w końcu na samym dnie tablicy z kolorami. Według tablicy wszystko jest świetnie, jeśli czerwony przechodzi w pomarańczowy, zielony i niebieski zostają, jakie były, a żółty przebarwia się na mgliście karmazynowy. Nie jest natomiast świetnie, jeżeli czerwony zmienia się „za szybko" w mgliście kar mazynowy, zielony i niebieski zachowują się inaczej lub żółty prze chodzi w pomarańczowy i pozostaje czysty. Gdy jednak spojrzałem na probówki, kolory już się zdążyły zmienić, a ja zapomniałem, jakie były na początku. Potem czy tałem tablicę, aby się dowiedzieć, co trzeba robić, jeśli się uważa, 136 JOHN IRYING że poziom cukru jest niebezpiecznie niski lub wysoki. Trzeba o czywiście zaraz wezwać lekarza. Na korytarzu za drzwiami panowała cisza i żal mi było, że Duża odeszła, gdy ja zajmowałem się dziobakiem Merrilla. Potem zacząłem się o niego trochę bać, wiec posadziłem go, ciągnąc za włosy. Przytrzymawszy mu głowę, walnąłem go dłonią na odlew w szarawy policzek, a potem jeszcze raz i jeszcze, aż otworzył oczy i spuścił głowę. Po czym powiedział — do szafy albo cze goś innego nad moim ramieniem — zapalczywie, wyzywająco: — Odpieprz się! Odpieprz się, do cholery! A po chwili odezwał się do mnie zupełnie normalnym głosem mówiąc, że mu się chce straszliwie pić. Dałem mu wiec wody, całe mnóstwo wody, wylałem wszystkie te karmazynowe, niebieskozie lone i pomarańczowe siki do umywalki i wypłukałem probówki, żeby się z nich nie napił, gdy w nocy wstanie w szale. Kiedy skończyłem sprzątanie, spał, a ponieważ byłem na niego wściekły, wyżąłem mu wodę z ręcznika prosto do ucha. Lecz na wet nie drgnął, więc mu wytarłem to ucho, zgasiłem światło i chwilę słuchałem po ciemku jego oddechu, by się upewnić, że wszystko w porządku. Był wielką iluzją mojego życia. Że też taki samoniszczący się głupiec potrafi być tak niezniszczalny. I choć było mi przykro, że straciłem tę dużą dziewczynę, bardzo lubiłem Merrilla Overturfa. — Dobranoc, Merrill — szepnąłem w mroku. Gdy zamykałem drzwi za sobą, powiedział: — Dziękuję ci, Partacz. A w korytarzu stała Duża, samiuteńka. Miała zapiętą pod szyję puchową kurtkę — na górze w Tau ernhof nie było ogrzewania. Stała sztywna, postukując jedną nogą o drugą. Wyglądała na trochę zagniewaną i trochę nieśmiałą. — Pokaż mi ten wiersz — powiedziała. — Jeszcze go nie skończyłem — odparłem, a ona spojrzała na mnie napastliwie. — Więc go skończ. Zaczekam... — rzekła mając na myśli, że tyle już czekała, i mówiąc spojrzeniem, że będę się musiał dobrze napracować, żeby to jej wynagrodzić. METODA WODNA 137 W moim pokoju obok pokoju Merrilla siadła na łóżku jak nie zgrabny niedźwiedź. Małe klitki i miejsca zamknięte odbierały jej cały wdzięk. Czuła się za duża w tym pokoju i tym łóżku, lecz było jej zimno. Nie rozpięła swojej puchowej kurtki i owinęła się kołdrą, podczas gdy ja wygłupiałem się przy nocnym stoliku u dając, że gryzmolę wiersz na kawałku papieru, na którym już coś było napisane. Lecz było napisane po niemiecku, przez poprzed niego gościa tego pokoju, więc przekreślałem to, jakbym redago wał własny tekst. Merrill łupnął głową w ścianę między naszymi pokojami i do szedł nas jego stłumiony krzyk: — On nie umie jeździć na nartach, ale jest ostry w tyczce! Na łóżku, z nie zmienionym wyrazem twarzy, duża dziewczyna czekała na swój wiersz. Więc próbowałem go napisać. Cała jest z mięśni i aksamitu Wbita w powłokę z winylu. Stopy ma w plastik oprawne Przypięte do śmigających nart. Pod kaskiem włosy pozostają Miękkie i gorące... Gorące? Nie, nie gorące, myślałem, świadom, że siedzi na moim łóżku i patrzy. Dość tego gorąca! Ta zawodniczka nie jest zwiewna. Ciężka jest, jędrna jak owoc. Skórę ma gładką jak jabłko I mocną jak bananowa. Lecz Wewnątrz cała jest z miąższu i pestek. Uch! Czy można poprawić zły wiersz? Duża znalazła przy moim łóżku magnetofon i przerzucała rolki, bawiąc się słuchawkami. Włóż je, pokazałem jej na migi, i zaraz się przeraziłem, co może usłyszeć. Bez wyrazu wciskała klawisz i zmieniała taśmy. Bierzmy się za wiersz! 138 JOHN IRWNG Spójrz, jak dzierży kijki! Nie, dobry Boże... Kiedy mknie z góry, jest Jak spakowana walizka, sprężysta i twarda. Zwarta, pracuje metal, skóra, plastik I inne z mocnym wdziękiem części. Śnieg chrzęści? Boże, nie! Lecz spróbuj tylko ją otworzyć, przybyłą z chłodu. Rozpinaj, suwaj, wiązuj i pakuj! W środku są rzeczy luźne, rozproszone, Rzeczy zbłąkane i rzeczy ciepłe, Miękkie i krągłe — zdumiewające I nieznane rzeczy! Bądź ostrożny! Przegrywała taśmy mojego życia, przepowiadając je, cofając, zatrzymując, na nowo przesłuchując. Słuchała dykteryjek, świńskich opowieści, rozmów, polemik, mar twych języków, i prawdopodobnie decydowała się wyjść. Nagle drgnęła i ściszyła dźwięk. Teraz przynajmniej wiedziałem, jaką przesłuchuje taśmę: tę, gdzie Merrill Overturf przegazowuje silnik swojego zomwitwera z pięćdziesiątego czwartego roku. N a miłość boską, spiesz się z tym wierszem, zanim stanie się za późno! Lecz nagle zdjęła słuchawki — czyżby doszła do miejsca, gdzie Merrill i ja wspominamy nasze wspólne przeżycia z kelnerką z Tiergarten Cafe? — Pokaż mi ten wiersz — powiedziała. Cała z mięśni i aksamitu podzieliła się ze mną kołdrą i owinięta nią czytała siedząc prosto — w kur tce, spodniach i butach zajmowała kawał łóżka niczym wielki ku fer, z którym trzeba przecież coś zrobić przed zaśnięciem. Czytała z powagą, ustami kształtując słowa. METODA WODNA 139 — Z miąższu i pestek? — przeczytała głośno z surowym wyra zem odrazy do poety. W chłodnym pokoju jej oddech parował. — Dalej robi się lepszy — odparłem wcale nie taki pewien, że tak jest w istocie. — A przynajmniej nie gorszy. Z mocnym wdziękiem. Rozmiary kołdry sprawiały, że trudno ją było z kimś dzielić. Duża zdała sobie spra wę, że jest ona w najlepszym razie trzyćwierciowa. Zdjawszy buty podwinęła nogi pod siebie i podsunęła mi więcej kołdr. Rozer wała listek gumy, dała mi większy kawałek — w ciszy pokoju dało się słyszeć wilgotne mlaskanie. Było zbyt zimno, aby szyby zaszły szronem. Z drugiego piętra mieliśmy widok na błękitnawy śnieg w blasku księżyca i rząd światełek rozciągniętych na lodow cu — hen, aż do zabudowań stacji ratowniczej, gdzie, jak wyob rażałem sobie, brutalni mężczyźni o wielkich płucach kochają się z dziewczynami. Ich okna były oszronione. W środku są — „rzeczy luźne, rozproszone"? — przeczytała. — O co cho dzi z tym „rozproszone"? Chodzi o myśli? — Och, nie... — „Rzeczy zbłąkane i rzeczy ciepłe..." — czytała. — To tylko część tego obrazu walizki — wyjaśniałem. — Rodzaj wymuszonej metafory. — „Miękkie i krągłe..." — przeczytała. — No, myślę, że... — To jest dość kiepski wiersz — przyznałem. — Wcale nie taki kiepski — powiedziała. — Mnie odpowia da. — Zdjęła swoją puchową kurtkę, a ja przysunąłem się trochę bliżej stykając się z nią biodrem. — Ja tylko zdejmuję kurtkę — dodała. — A ja tylko lepiej się okrywam — powiedziałem. Uśmiechnęła się. — Te rzeczy zawsze robią się takie ciężkie. — Kołdry? — Nie, seks — odparła. — Dlaczego zawsze w nim tyle po wagi? Musisz zaraz udawać, że jestem dla ciebie kimś specjalnym, a wcale naprawdę nie wiesz, czy jestem. — Myślę, że jesteś — powiedziałem. 140 JOHN IRYING — Nie kłam — rzekła. — Nie poważniej. To wcale nie jest poważne. To znaczy, dla mnie nie jesteś wcale kimś specjalnym. Po prostu zaciekawiłeś mnie. Ale zupełnie nie chce udawać, że jestem pod wielkim wrażeniem czy coś. — Chce z tobą spać — powiedziałem. — Wiem o tym — odrzekła. — Pewnie, że chcesz, ale wole, jak jesteś śmieszny. — Będę wesolutki — powiedziałem wstając z kołdra na ra mionach niczym w pelerynie i drepcąc niepewnie po łóżku. — Obiecuje robić błazeńskie sztuczki i rozśmieszać cię do rana! — Za bardzo się starasz — odparła z uśmiechem, więc u siadłem u stóp łóżka i przykryłem kołdrą głowę. — Daj mi znać, gdy ci się zrobi zimno — zaproponowałem głosem stłumionym kołdrą, słysząc pęknięcie gumy balonowej i krótki śmiech Dużej. — Nie patrzę — dodałem. — Czy nie sądzisz, że jest to świetna okazja, żebyś się rozebrała? — Ty pierwszy — rzekła, więc zacząłem rozbierać się pod kołdrą, podając jej zdejmowaną odzież. Milczała, a ja wyobraziłem sobie, że się szykuje, żeby mnie zdzielić krzesłem. Podałem jej najpierw swój golf, siatkową koszulkę, zwinięte w kłębek podkolanówki i skórzane pumpy. — Raju, jakie ciężkie portki! — Trzymają mnie w formie — odparłem wyglądając spod kołdry. Siedziała w głowach łóżka całkowicie ubrana i patrzyła na moje rzeczy. Ujrzawszy mnie powiedziała: — Jeszcze się nie rozebrałeś do końca. Dałem nura z powrotem pod kołdrę i zacząłem się zmagać z długimi gaciami. Kiedy je zdjąłem, potrzymałem chwilę na ko lanach, a potem delikatnie podałem jej, niczym drogocenny dar. Wtedy poczułem, że się porusza na łóżku, i czekałem w mym namiocie sztywny jak pień drzewa. — Nie patrz — ostrzegła. — Jeśli popatrzysz, wszystko skończone. Rozpinaj, suwaj, wiązuj i pa kuj! Lub pozwól jej samej to zrobić. Lecz czemu ona to robi? METODA WODNA 141 — Kto to jest Bili? — zapytałem. — Skąd mam wiedzieć? — odparła i zajrzała pod kołdrę. — A kto ty jesteś? — spytała siedząc naprzeciwko mnie po turecku. Owinęła się połową kołdry, osłaniając śniade ciało. Na nogach wciąż miała skarpetki. — Marzną mi stopy — wyjaśniła, zmuszając, bym patrzył jej w oczy, nigdzie indziej. Lecz zdjąłem jej te skarpetki. Wielkie szerokie stopy i silne wiejskie wiązania kostek. Wsunąłem sobie jej stopy w zagłębienia pod kolanami, przycisnąłem udami i trzy małem kostki dłońmi. — Masz jakieś imię? — zapytała. — Blagier. — Nie, powiedz prawdę. — Mówię prawdę, Blagier. — Czy tak cię nazywali rodzice? — Nie, nazywali mnie Fred. — Ach, Fred — powtórzyła w taki sposób, jakby to imię oznaczało łajno. — Dlatego nazywam się Błagier — powiedziałem. — Takie przezwisko? — Taka prawda. — Jak Duża — powiedziała uśmiechając się z zażenowaniem. Spojrzała w dół na swe złociste łono. — No bo ja jestem na prawdę duża. — Tak, jesteś — odparłem przesuwając z uznaniem dłonią po jej długim udzie. Poczułem w nim tężejący mięsień. — Zawsze byłam duża — mówiła — i ludzie zawsze koja rzyli mnie z olbrzymami. Koszykarzami i piłkarzami, ogromnymi niezdarnymi chłopakami. Czy to konieczne dopasowywać się wzrostem? „Musze znaleźć kogoś odpowiednio wielkiego dla Dużej." Jak przy wyszukiwaniu dla mnie odpowiednich dań. Zaw sze mnie przekarmiali. Sądzili, że jestem wciąż głodna. A ja na prawdę bardzo mało jadam. Ludzie myślą, że to coś znaczy, jeśli się jest dużym... tak samo jak się jest bogatym, wiesz? Że jeśli się jest bogatym, to lubi się tylko drogie rzeczy. A jeśli się jest dużą, to wtedy ma się specjalny pociąg do rzeczy dużych. 142 JOHN IRYING Nie przeszkadzałem jej. Dotknąłem jej piersi myśląc o innych dużych rzeczach, a ona mówiła, nie patrząc mi teraz w oczy, lecz śledząc ruch mojej dłoni z rodzajem nerwowej ciekawości. Czego teraz dotknie? — Nawet w samochodach — ciągnęła. — Siedzisz na tyl nym siedzeniu z dwiema lub trzema osobami, a oni nie pytają tych niniejszych, czy mają dosyć miejsca, zawsze tylko ciebie. Chodzi mi o to, że jeśli na tylnym siedzeniu są upchane trzy, cztery osoby, wówczas nikt nie ma dosyć miejsca, prawda? Lecz oni jakby uważają cię za eksperta od niedostatku miej sca. Urwała, złapała moja dłoń na swoim brzuchu i przytrzymała. — Nie sądzisz, że powinieneś coś powiedzieć? — zapytała. — Powiedz coś do mnie. Wiesz, że nie jestem kurwą. Nie robię takich rzeczy co dzień! — Nigdy tak nie myślałem. — Przecież wcale mnie nie znasz — powiedziała. — Bardzo chcę cię poznać, poważnie — odrzekłem. — Ale ty nie chcesz, żebym był poważny. Chcesz, żebym był śmieszny. — Uśmiechnęła się, a potem pozwoliła mojej dłoni przesunąć się pod jej pierś i tam zostać. — Wcale mi nie zaszkodzi, jeżeli będziesz poważniejszy, niż jesteś teraz. Musisz przynajmniej troszkę ze mną porozmawiać. Na pewno zastanawiasz się, czemu to robię. — Właśnie, właśnie — powiedziałem, a ona się roześmiała. — Sama naprawdę nie wiem — rzekła. — A ja wiem — powiedziałem. — Bo nie lubisz dużych lu dzi. — Zaczerwieniła się, lecz teraz mi pozwoliła trzymać obie piersi. Jej ręce spoczywające leciutko na moich przegubach, mie rzyły mi puls. — Wcale nie jesteś taki mały. — Ale jestem od ciebie niższy. — No tak, ale to jeszcze nie znaczy, że mały. — Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby być mniejszy. — Boże, ja też — powiedziała i przeciągnęła ręką po mojej METODA WODNA 143 nodze, gdzie więziłem jej stopy. — Masz mnóstwo włosów. Nig dy bym nie przypuszczała. — Przepraszam. — Och, nic nie szkodzi. — Czy ja jestem twoim pierwszym nienarciarzem? — zapy tałem. — Z niewieloma, wiesz, ludźmi sypiałam. — Wiem. — Nic nie wiesz — powiedziała. — Nie mów, że wiesz, kie dy nie wiesz. Kiedyś znałam kogoś, kto nie był narciarzem. — Hokeistę? — Nie. — Roześmiała się. — Piłkarza. — Ale mimo to był duży. — Masz rację — powiedziała. — Nie lubię dużych. — Strasznie .się cieszę, że jestem mały. — Ty się tylko bawisz, prawda? — zapytała. Było to poważne pytanie. — Te taśmy. Nie ma na nich nic ważnego, prawda? Mówiłeś, że nic nie robisz. — Jestem twoim pierwszym nikim — odparłem i bojąc się, że przyjmie to zbyt poważnie, schyliłem się i pocałowałem ją — usta miała suche, zęby zaciśnięte, język schowany. Gdy pocało wałem jej piersi, zanurzyła palce w moich włosach. Sprawiła mi ból — jakby mnie za nie odciągała. — Co się stało? — Moja guma. — Co? — Guma — odparła. — Przykleiła się do twoich włosów. — Leżąc oko w oko z jej sutką zdałem sobie sprawę, że chyba połknąłem swoją. — Ja swoją połknąłem. — Połknąłeś? — Wiem, że coś połknąłem — powiedziałem. — Może twoją sutkę. Roześmiała się i uniosła piersi obejmując nimi moją twarz. — Nie, jest na miejscu — rzekła. — Są obie. — Masz dwie? 144 JOHN IRYING Położyła się na brzuchu w poprzek łóżka i sięgnęła do popiel niczki, aby umieścić w niej gumę z kępką moich włosów. Okryłem się kołdrą jak peleryną i położyłem się na niej. Zad jak dynia! Nie sposób było leżeć na niej płasko. Obróciła się, abyśmy mogli położyć się na boku, i kiedy ją całowałem, otworzyła usta. W błękitnawym świetle odbitym od śniegu przycisnęliśmy się do siebie pod kołdrą i mówiliśmy o swoim mglistym wykształceniu i jeszcze bardziej mglistych przeżyciach z książkami, o przyjaciołach, sporcie, planach, poli tyce, upodobaniach, religii i orgazmie. I pod tą gorącą kołdrą raz, dwa, trzy razy warkot nadlatującego nisko samolotu unosił nas rozgłośnie poza mroźny pokój, dźwigał nad błękitnawe mile lodowca, gdzie eksplodowaliśmy, a nasze spalone, roztopione cząstki rozsypywały się i gasły jak zapałki w śniegu. Leżeliśmy potem obok siebie, prawie się nie dotykając, ze skopaną kołdrą, aż łóżko wydało się zimne i stwardniałe jak sam lodowiec. Potem opatuliliśmy się w ginącym mroku i leżeliśmy knując pod kołdrą, póki pierwszy promień słońca nie ześliznął się z lodowca. Stopniowo jego jasny, metaliczny połysk wyżłobił małe wolniutkie strumyki na oszronionej szybie. Również tam, w ostrym świetle, obok łóżka zamajaczył owi nięty własną kołdrą Merrill Overturf. Trząsł się i chwiał na nogach, z twarzą barwy miejskiego śniegu, dzierżąc w dłoni wątły fallus — strzykawkę z trzema centymetrami mętnej insuliny dla oczysz czenia chemii swego organizmu. — Partacz — zaczął łamliwym jak skorupka lodu głosem, który mówił o niewyspaniu. W gorączkowym śnie odrzucił bo wiem kołdrę i leżał nagi, odkryty przez całą chłodną noc. Zsikał się i obudził z biodrem przymarzłym do prześcieradła. A gdy na pełnił poranną strzykawkę, ręce mu tak dygotały, że nie mógł zrobić sobie zastrzyku. Wymierzyłem igłą delikatnie w obrane miejsce na jego sinym u dzie, ale się ześliznęła. On jednak tego nawet nie poczuł, zama chnąłem się wiec jak przy grze w strzałki, uginając rękę w nadgar stku, jak to zaobserwowałem u lekarzy, i wbiłem igłę za głęboko. — Rany, aleś przywalił — rzekł Merrill, a ja, nie chcąc mu METODA WODNA 145 sprawiać więcej bólu niż to konieczne, przycisnąłem tłok strzy kawki, żeby szybko wypchnąć jej zawartość. Lecz tłok oparł się mojej sile i ciemny płyn wchodził opornie jak ciasto. Merrillowi zrobiło się słabo i usiadł, zanim zdążyłem wyciągnąć igłę. Strzy kawka odłączyła się od igły, która została w jego ciele. Leżał w poprzek łóżka jęcząc, a ja odnalazłem igłę i wyjąłem. Potem obejrzałem go całego szukając odmrożeń, a on gapił się na Dużą, bo dopiero teraz ją zobaczył. Zapomniawszy, że ona też mówi w tym języku, powiedział po niemiecku: — Dorwałeś ją, Partacz. Dobra robota, dobra robota. Lecz ja tylko uśmiechnąłem się do Dużej. — Ona mnie też dorwała, Merrill. — Gratuluję wam obojgu — rzekł wywołując uśmiech Dużej. Sprawiał wrażenie tak zmarzniętego i nieszczęśliwego, że wzięliśmy go między siebie pod kołdrę, aby .się ogrzał w ciepłym piżmowym powietrzu, i ścisnęliśmy go trzęsącego się między na mi. Ściskaliśmy go, póki nie zaczął się pocić i skręcać, dając wy raźnie do zrozumienia, że czułby się lepiej, gdyby leżał twarzą do Dużej, a nie do mnie. — Na pewno, Merrill — powiedziałem. — Ale jestem pe wien, że już lepiej się czujesz. — Jego ręce czują się bardzo dobrze — rzekła Duża. — Możesz mi wierzyć. Później jego ręce były zajęte kierownicą. Jechał warkocącym zornwitwerem, rocznik 1954, po głównej ulicy Kapran, a my z Dużą karmiliśmy go z tylnego siedzenia pomarańczami. Poza nami nie było na ulicach nikogo oprócz listonosza, który szedł dla rozgrzewki obok sań i poganiał włochatego konia. Oddech konia parował niczym wyziewy z rury wydechowej diesla. Wysoko w górze słońce topiło wierzchnią warstwę lodowca, lecz wioski w dolinie miały pozostać w okowach mrozu jeszcze długo i wszystko okrywał srebrny pył, powietrze zaś wisiało tak ostre, że dało się oddychać tylko małymi haustami. Kapran było skute tak kruchym chłodem, że — zdawało się — wystarczy zatrąbić, a któryś z domów pęknie. 146 JOHN IRYING Przed zajazdem narciarzy w Żeli czekaliśmy z Merrillem, aż Duża skończy załatwiać swoje sprawy, i patrzyliśmy na rosnącą grupę męskiej ekipy narciarskiej, która nas oglądała stojąc na scho dach hotelu. Który z nich jest Bili? Wszyscy wydawali się tacy sami. — Idź się przewietrzyć — rzekł Merrill. — Czemu? — Cuchniesz — powiedział Merrill. Tak! Pachniałem mocno Dużą, jej zapachem dzikiego miodu! — Cały samochód cuchnie — uskarżał się Merrill. — Rany, wszystko zajeżdża jakby do piero co wypieprzone. Stojący na schodach narciarze patrzyli na Merrilla myśląc, że to o niego chodzi. — Jeżeli nas zaatakują — rzekł Merrill — nie myśl, że wezmę na siebie winę za to, czego nie zrobiłem. — Lecz oni tylko nas oglądali. Na schody wyszło też kilka narciarek. Potem pojawił się schludny, wymuskany mężczyzna, starszy od innych, i zaczął się przyglądać naszemu samochodowi, jakby był zupełnie pusty. — To trener — powiedziałem, kiedy zszedł ze schodów i pod szedł do okna Merrilla, czyli plastikowej klapki, spinanej na za trzask jak gumowe majtki niemowlęcia. Merrill odpiął ją i trener wsadził głowę do wnętrza. Zawsze przekonany, że nikt nie zna tego języka prócz niego, Merrill powiedział po niemiecku: — Witamy w pochwie — lecz trener jakby nie zrozumiał dowcipu. — Co to za samochód? — spytał. Miał twarz jak piłkarze na dawnych opakowaniach gumy balonowej. Wszyscy nosili kaski i kształty ich głów były identyczne albo może ich głowy były kaskami. — Zornwitwer, rocznik 1954 — odparł Merrill. W oczach trenera nie zabłysła iskierka rozpoznania. — Nie widuje się już wiele takich — rzekł. — Nie widywało się ich wiele nawet w pięćdziesiątym czwar tym — zauważył Merrill. Ze schodów zeszła Duża z torbą lotniczą, torbą ekipy USA METODA WODNA 147 i trzecią, ogromną. Jeden z narciarzy niósł jej narty. Wysiadłem, żeby otworzyć kufer samochodu. Czy ten, który dźwigał jej długie narty, to Bili? — To jest Robert — przedstawiła go Duża. — Jak się masz, Robert. — Co to za samochód? — spytał Robert. Do kufra podszedł trener. — Ale duży — rzekł. — Teraz już takich nie robią. — Nie. Robert próbował wykombinować, jak zamocować narty Dużej na bagażniku dachowym. — Nigdy jeszcze nie widziałem takiego bagażnika do nart — powiedział. — To nie jest bagażnik do nart, idioto — rzekł do niego trener zaskakująco głośno. Robert poczuł się urażony, a Duża podeszła do trenera. — Nie martw się, proszę, Bili — powiedziała. A więc to trener jest Bili e m. — Wcale się nie martwię — odparł i ruszył z powrotem do hotelu. — Masz Podręcznik do letnich ćwiczeń! — spytał. — Oczywiście. — Powinienem napisać do twoich rodziców. — Sama to zrobię — rzekła Duża. Bili zatrzymał się i odwrócił do nas. — Nie wiedziałem, że ich jest dwóch — powiedział. — Który to z nich? Duża wskazała na mnie. — Jak się masz — powiedziałem. — Do widzenia — rzekł trener Bili. Wsiedliśmy z Dużą do samochodu. — Muszę wpaść na chwilę do hotelu Forellen — oświadczyła Duża — gdzie mieszka ekipa francuska. — Au revoir? — spytał Merrill. — Jest tam dziewczyna z ekipy francuskiej — wyjaśniła — z którą chciałam zamieszkać we Francji. Zaprosiła mnie do siebie w odwiedziny. 148 JOHN IRYING — Jaka cudowna okazja, żeby poznać jeżyk — palnął Merrill. — Szok kulturowy... — Zamknij się, Merrill — powiedziałem. Duża posmutniała. — Nie szkodzi — rzekła. — Wcale tak bardzo nie lubię tej dziewczyny. To byłoby okropne przeżycie. Czekaliśmy więc na Dużą przed hotelem Forellen i zaobserwo waliśmy podobne zwyczaje gromadzenia się w męskiej ekipie francuskiej. Wszyscy najpierw wycałowali Duża, kiedy wchodziła do hotelu, a potem oglądali zornwitwera. — Jak się mówi po francusku: „Co to za samochód"? — spytał mnie Merrill, ale żaden z nich nie podszedł do nas, a jak Duża wyszła z hotelu, wszyscy ją znów całowali. Kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę, Merrill zapytał Dużą: — A co z ekipą włoską? Chodź, pożegnajmy się i z nimi. Zawsze lubiłem Włochów. — Lecz Duża siedziała ponura, więc kopnąłem w oparcie siedzenia Merrilla. Umilkł i jecha liśmy dalej w milczeniu przez Salzburg, a potem na Autobahn do Wiednia, gdzie stary zornwitwer ślizgał się jak pająk po szkle. Duża pozwoliła się wziąć za rękę, ale szepnęła mi do ucha: — Śmiesznie pachniesz. — Tobą — odszepnąłem. — Wiem — ale nasze szepty nie były dostatecznie ciche. — Moim zdaniem to oburzające — rzekł Merrill. — Jak można oczekiwać, że taki stary samochód zniesie podobne zapa chy. — Kiedy nie zareagowaliśmy na to wybuchem śmiechu, mil czał aż do Amstetten. — No cóż — powiedział — mam na dzieję, że się jeszcze spotkamy gdzieś w Wiedniu. Może wybie rzemy się razem do opery, jeśli będziecie mieli czas... Zobaczyłem wyraz jego twarzy w lusterku wstecznym, tylko przez ułamek chwili, ale wystarczyło, aby wiedzieć, że mówi po ważnie. — Nie bądź niemądry, Merrill. Pewnie, że się będziemy widy wali. Codziennie. — Ale on sprawiał wrażenie przygnębionego i nie dał się przekonać. METODA WODNA 149 Widząc, że jest w złym nastroju, Duża wyrwała się ze swojego. Zawsze była w tym dobra. — Jeśli kiedykolwiek znów zsikasz się w łóżku, Merrill — powiedziała — zawsze możesz przyjść do nas, żeby się og rzać. — Skoro mowa o zapachach — dorzuciłem. — Pewnie — odparł Merrill zza kierownicy. — Kiedy zmarzniesz w sikach, zawsze u nas odtajesz, Merrill — rzekłem. Zobaczyłem, że jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Dużej w lusterku. — Nie pomyślałem o tym — odparł — bobym się zsikiwał co noc. — Czy wy mieszkacie razem? — spytała Duża. — Mieszkaliśmy — odparł Merrill. — Ale to małe miesz kanko, więc będę co noc wychodził i zostawiał was samych. — Nie potrzebujemy aż takiej samotności — rzekła Duża i dotknęła ręką jego ramienia. A potem spojrzała na mnie, trochę przestraszona, że naprawdę tak pomyślę. Że powinniśmy wciąż być w gromadzie, a pozostawanie w samotności to sprawa zbyt poważna. — Przebywanie w twoim towarzystwie przestało być zabawne — powiedział do mnie Merrill. — Jesteś zakochany, a to wcale nie zabawne... — Nie, on nie jest zakochany — sprzeciwiła się Duża. — My się wcale nie kochamy. — Spojrzała na mnie, jakby szukając po twierdzenia. — Pewnie, że nie — rzekłem, ale ze zdenerwowaniem. — Pewnie, że tak — powiedział Merrill — ty głupi, nieszczęsny baranie... — Duża spojrzała na niego wstrząśnięta. — Jezu, i ty też — rzekł do niej. — Jesteście oboje zakochani. Nie chcę mieć z żadnym z was nic do czynienia. I tak też się stało. Prawie nie widywaliśmy go w Wiedniu. By liśmy za mało odporni na jego dowcipy, uświadamiał nam obojgu, jak sztuczna jest nasza obojętność. Potem pojechał swoim witwe rem do Włoch, aby tam spędzić wczesną wiosnę, i przysłał nam 150 JOHN IRYING po widokówce. „Nawiążcie romans — pisał. — Oboje. Z kim innym." Lecz Duża już wówczas była w ciąży. — Myślałem, że masz to pieprzone urządzenie wewnątrzma ciczne — powiedziałem. — IUD, tak? JUD — odparła. — IBM, NBC, CBS... — NCAA — dodałem. — USA — powiedziała. — No tak, oczywiście, miałam je, do cholery. Ale to było tylko urządzenie, jak każde inne... — Czy ci wypadło? — zapytałem. — Czy one są zniszczal ne? — Ja nawet nie wiem, jak działają — odparła. — Najwyraźniej nie działają. — Kiedyś działało. — Może wpadło do środka — powiedziałem. — Boże... — Prosto w zęby dziecku. — Nie, mam je pewnie w płucach — rzekła. Później jednak powiedziała: — Ale chyba nie zaszkodzi dziecku? — Nie wiem. — Może jest wewnątrz niego — powiedziała. I próbowaliśmy to sobie wyobrazić: plastikowy, nie funkcjonujący przyrząd tuż przy malutkim serduszku. Duża zaczęła płakać. — No cóż, może przynajmniej dziecko nie zajdzie w ciążę — żartowałem. — Może ta cholerna rzecz podziała przynajmniej u niego. — Ale nie czuła się rozbawiona, była na mnie wściekła. — Ja tylko chcę cię rozweselić — powiedziałem. — To jest coś, co powiedziałby Merrill. — To nie ma nic wspólnego z Merrillem — odrzekła. — Tylko z nami, naszą pieprzoną miłością i dzieckiem. — Potem spojrzała na mnie. — Dobra — powiedziała. — Z moją miłością. I dzieckiem... — Przecież ja też cię kocham. — Nie mów tak — zaprotestowała. — Ty tego jeszcze nie wiesz. METODA WODNA 151 Co było prawdą. Choć w owym czasie jej długie ciało wysysało ze mnie ból. I chociaż wyjechaliśmy, zanim Merrill wrócił z Włoch — jeżeli w ogóle był we Włoszech — nie umknęliśmy spod jego wpływu. Jego przykładu — a może wszystkich jego przykładów — wychodzenia cało z zadawanego sobie gwałtu. To nam imponowało, więc przekonaliśmy samych siebie, że chcemy tego dziecka. — Jak je nazwiemy? — zapytała Duża. — Bombardowanie Lotnicze? — zapytałem absorbując szok, jaki to na mnie wywarło. — Albo coś prostszego. Megatona? Może Szrapnel? — Lecz Duża się skrzywiła. — Ogień Przeciw lotniczy? — spytałem. Gdy jednak ojciec mnie wydziedziczył, wymyśliłem inne imię, imię rodzinne. Stryj Colm, brat mojego ojca, był jedynym Trum perem, który się szczycił, że jest Szkotem. Przywrócił nawet „Mac" przed nazwiskiem. Jeśli przyjeżdżał na Dzień Dziękczynienia, no sił spódniczkę w kratę. Dziki Colm MacTrumper. Pierdział dumnie po obiedzie i w ogóle sugerował, że do specjalizacji z urologii zmusił mego ojca brak poczucia pewności. Zawsze pytał moją matkę, czy jest jakaś korzyść z sypiania z takim specjalistą, po czym sam odpowiadał na swoje pytanie: Nie ma. Mój ojciec miał na imię Edmund, ale stryj Colm zawsze nazywał go Mac. Ojciec nienawidził stryja Colma. Kiedy urodził mi się syn, nie mogłem wymyślić lepszego imienia. Dużej też się ono podobało. — Jest jak dźwięk, jaki by się chciało wydawać w łóżku. — powiedziała. — Colm? — zapytałem z uśmiechem. — Mmmmm — odparła. W owym czasie zakładałem, że kiedyś będziemy dużo częściej widywali Merrilla Overturfa. Gdybym wiedział, że stanie się ina czej, nazwałbym nasze dziecko Merrill. METODA WODNA 153 OJCOWIE I SYNOWIE DWA RODZAJE, NIEPOŻĄDANE SYNOWE I BEZOJCOWI PRZYJACIELE 91.8 Iowa Ave. Iowa City, Iowa l listopada 1969 Dr Edmund Trumper 2 Beach Lane Great Boars Head, New Hampshire Najdroższy Ojcze i Doktorze! Ostatnimi czasy zauważyłem u siebie wszystkie najgroźniejsze symptomy śmiertelnego Weltschmerzu i zastanawiam się, czy nie mógłbyś mi przysłać trochę penicyliny? Mam jeszcze te starą, którą mi kiedyś dałeś, choć, jak rozumiem, zwiększa ona z czasem swoją moc i wymaga przechowywania w lodówce, byłaby więc niebezpieczna w użyciu. Pamiętasz, kiedy mi ją dałeś? Gdy Couth i Fred mieli po piętnaście lat, Elsbeth Malkas wy jechała do Europy i cały świat przywiozła w kroku. Starsza, dawna towarzyszka zabaw przerosła ich. Wtedy to po raz pierwszy uświa domili sobie, że lata spędzane w Great Boars Head nie są już takie same jak niegdyś. Oni mieli pójść jesienią do szkoły średniej, Elsbeth zaś przygotowywała się do studiów wyższych. Couth i Fred nie potrafili obronić się przed tym, co czarne faliste włosy Elsbeth robiły z ich palcami u nóg — sprawiały, że te pal ce im się podkurczały. Chwilami zauważali również, że palce rąk wpijały im się w dłonie. To wystarczyło, aby ich przekonać o ewo lucji, jako że był to z całą pewnością rodzaj instynktu pierwotnego — wywodzący się, odgadywali, z etapu, kiedy małpy kurczyły swe członki, by się utrzymać na gałęzi. Był to instynkt równowagi — ilekroć spostrzegali Elsbeth Malkas, czuli, że zaraz spadną z drzewa. Elsbeth przywiozła z Europy nowe i dziwne nawyki. Nie opa lała się na plaży w ciągu dnia, nie umawiała się wieczorem w ka synie. Spędzała dnie w upalnej mansardzie nadmorskiego domku rodziców i pisała. Wiersze o Europie, jak mówiła. I malowała. Couth i Fred widzieli okno jej mansardy z plaży. Zwykle rzucali piłkę futbolową na fale. Elsbeth stała nieruchomo w oknie, z dłu gim pędzlem w ręku. — Założę się, że maluje ściany tego głupiego pokoju — po wiedział Fred. Couth cisnął piłkę w morze i skoczył za nią w fale, odkrzy kując: — Założę się, że nie. — Fred zobaczył, że Elsbeth wyglądała przez okno. Patrzy na Coutha czy na mnie? Wieczorem oni z kolei patrzyli na nią. Leżeli na piasku w poło wie drogi między jej domem a wodą, by być w gotowości, gdy wyjdzie z mansardy cała biała i rozgrzana, w pomazanej farbami koszuli dżinsowej, która sięgała jej do połowy ud. Dopóki się nie schyliła, aby wziąć z ziemi kamyk, nie wiedziałeś, że nie ma nic pod spodem. Na skraju wody zrzucała koszulę i zanurzała się, a czarne włosy płynące za nią miały tyle samo własnego życia co splątane wodorosty, które unosiły się na falach. Kiedy z powrotem wkładała koszulę, materiał przywierał do jej ciała. Nigdy nie dbała o to, aby ją zapiąć, gdy szła ku domowi. — Mimo to nie widać dobrze wszystkiego — skarżył się Couth. 154 JOHN IRYING METODA WODNA 155 — Latarka! — wykrzyknął Fred. — Mogliśmy ją oświetlić z bliska. — Wtedy okryłaby się koszulą — rzekł Couth. — Tak, ta cholerna koszula — utyskiwał Fred. Wiec którejś nocy zabrali jej koszule. Wbiegli na mokry piasek i porwali ją, kiedy dziewczyna się kąpała, lecz podświetlał ich blask z domu, wiec Elsbeth zobaczyła, że pobiegli w krzaki koło ganku, i podeszła prosto do nich. Zamiast patrzeć na nią, raczej usiłowali sami schować się pod koszulą. — Freddy Trumper i Cuthbert Bennett — powiedziała. — Wy małe świńskie dranie. — Minęła ich, weszła na ganek i usły szeli zatrzaskujące się drzwi siatkowe. — Narobicie sobie biedy, jeśli natychmiast nie przyniesiecie mi tu koszuli! — Wyobrażając sobie ją nagą w saloniku, w którym siedzieli czytając jej rodzice, Couth i Fred poczłapali na ganek i zajrzeli przez drzwi siatkowe. Była naga, ale sama, i gdy oddali jej koszule, nawet jej nie nałożyła. Nie śmieli na nią spojrzeć. — To był tylko żart, Elsbeth — rzekł Fred. — Patrzcie! — powiedziała wykręcając przed nimi piruet. — Chcieliście zobaczyć, to patrzcie! — Spojrzeli i od wrócili wzrok. — Prawdę mówiąc — powiedział Couth — chcieliśmy zoba czyć, co malujesz. — Gdy Elsbeth roześmiała się, zaczęli obaj też się śmiać i weszli do środka. Fred zaraz zderzył się ze stojącą lampą, zrzucając abażur i nadeptując nań nogą, kiedy próbował go podnieść. Na ten widok Couth wpadł w histerie. Elsbeth jed nakże zarzuciła sobie koszulę na ramie, wzięła go za rękę i po ciągnęła po schodach na górę. — Musisz pójść i obejrzeć, co maluje, Cuthbert — powie działa, a kiedy Fred ruszył za nimi, rzekła: — Ty zaczekaj, proszę, Fred. — Couth obejrzał się przez ramie, przerażony, i po tykając się poszedł za nią. Kiedy Couth powrócił, Fred już zdążył kompletnie zniszczyć abażur swoimi wysiłkami, aby go naprawić, i właśnie wciskał go do kosza na papiery pod biurkiem. — Daj, ja to naprawię — rzekł Couth i wyjął z kosza zmięty abażur. Fred stał i patrzył, jak on to robi, lecz Couth nerwowo pchnął go w kierunku schodów. — Rany, idź do niej — rzekł. — Zaczekam na ciebie. Więc Fred poszedł po schodach do mansardy, rozwiązując supeł swoich kąpielówek, wąchając krytycznie pachy i chuchając w garść, żeby sprawdzić, czy mu nie zalatuje z ust. Lecz Elsbeth Malkas nie dbała o żadną z tych rzeczy. Na łóżku w mansardzie ściągnęła z niego kąpielówki i powiedziała, że kiedy go pilnowała jako małego dzieciaka, zwykle podglądał ją w ubikacji. Czy sobie przypomina? Nie. — Tylko nikomu o tym nie mów — powiedziała, a potem załatwiła go tak szybko, że ledwie zdążył zauważyć, iż wszystkie płótna w jej pokoju były białe, zupełnie białe, każde wcześniejsze pociągnięcie pędzla zostało zamalowane na biało. Ściany także były białe. A kiedy wrócił do Coutha, do saloniku, spostrzegł, że abażur został włożony z powrotem na lampę, cały pogięty i popękany, tak iż żarówka wypaliła go na brązowo w miejscu, gdzie do niej przylegał. Cała ta zwariowana lampa wyglądała jak człowiek, któremu wepchnięto głowę w ramiona, a on usiłując ją wyciągnąć obnażył swój świecący mózg. Na wietrznej plaży Couth zapytał: — Czy opowiadała ci ten numer z podglądaniem jej w łazience, kiedy mnie pilnowała, jak byłem mały? — Ona mnie też pilnowała, ale ja tego nigdy nie robiłem — odparł Fred. — Ja robiłem — rzekł Couth. — Chłopie, jeszcze jak... — Gdzie byli jej rodzice? — spytał Fred. — Wyszli z domu — odparł Couth, po czym poszli popływać nago w morzu, a następnie ruszyli po mokrym piasku w stronę domu Coutha. Wszedłszy na palcach do hallu Coutha zdziwili się słysząc po mruk głosów wielu ludzi w kuchni i płacz matki Coutha. Zajrzaw szy zobaczyli rodziców Elsbeth i matkę Freda, pocieszającą matkę Coutha, a także doktora Trumpera, ojca Freda, który jakby czekał na nich przy drzwiach. Ich grzech został od kryty! Ona im wszystko powie 156 JOHN IRYING działa, doniosła, zgwałcona lub że że została zaszła w cią żę! Chce poślubić ich obu! Ale ojciec Freda odwołał go po cichutku na bok i szepnął: — Ojciec Coutha umarł... zawał... — a potem ruszył szybko za Couthem doganiając go, zanim ten zdążył podejść do matki. Fred nie mógł spojrzeć przyjacielowi w oczy, aby Couth nie zobaczył, jaką odczuł ulgę. Lecz nie dostrzegł ulgi na swojej twarzy w łazienkowym lustrze tego ranka, gdy się okazało, że nie ma otworu, przez który się sika. Początkowo wystarczyło lekko nacisnąć, aby się pojawił. Potem zaczął zamykać się i otwierać sam z siebie, on, Fred, nie miał na to najmniejszego wpływu. Zaczął brać aspirynę i racjonować płyny. Pewnego jednak ranka, dzieląc wstydliwie łazienkę z ojcem zwrócony tyłem do przytłaczającej, namydlonej obecności ojca golącego się przed lustrem, Fred stał okrakiem nad muszlą i sikał samymi, jak mu się zdawało, żyletkami, pinezkami i tłuczonym szkłem. Jego krzyk spowodował zacięcie na ojcowym policzku, i nim zdążył ukryć przyczynę, ojciec zawołał: — Pokaż mi! — Co? — spytał Fred ściskając to, co, był pewien, stanowiło tylko żałosną resztkę tego, czym było niegdyś. — To, co trzymasz — odrzekł ojciec. Lecz Fred nie chciał puścić obawiając się, że mu upadnie na ziemię. Był pewien, że jeśli puści, nigdy już tego nie odzyska. Trzymał z uporem, ojciec zaś miotał się wokół niego. — Sklejony, tak? — ryczał poczciwy doktor. — Co jakiś czas trochę wydzieliny? Kłucie jakby ćwiekami przy oddawaniu moczu? Ćwieki! A więc to takie uczucie! Boże! — W co ty się wdałeś? — ryczał ojciec. — Jezu drogi! Led wie ukończył czternaście lat, a już!... — Piętnaście — poprawił go Fred czując, że ćwieki mają ochotę wydostać się na zewnątrz. — Kłamiesz! — huczał ojciec. Z hallu doszedł ich głos matki: METODA WODNA 157 — Edmund? On ma piętnaście lat! Po co się awanturować o taką głupią rzecz! — Nie wiesz, w co się wpakował! — odwrzasnął jej ojciec. — W co? — zapytała. Słyszeli, jak się zbliża do łazienki. — W co się wpakowałeś, Fred? Lecz to tylko skłoniło ojca do dyskrecji. Zamknął drzwi łazienki i zawołał do żony: — Nic, kochanie. — Potem okryty różową pianą, z krwa wiącym przez mydło policzkiem, schylił się nad Fredem. — Co to było? — wyszeptał ponuro, a zrobił to w taki sposób, że Fred miał ochotę odpowiedzieć: owca. Lecz okryta różową pianą twarz była przerażająca, a ostatecznie ojciec był urologiem, nie mógł odmówić światłej porady w sprawie oddawania moczu. Fred po myślał o żelaznych opiłkach wypływających mu z pęcherza, zo baczył w wyobraźni gruby koniec dłuta przepychającego się przez jego moczowód jak tratwa. — Rany, co mi jest? — zapytał ojca. — Czujesz, jakby ci go rdza zatkała? — spytał poczciwy dok tor. — Pokaż. Fred opuścił rękę nasłuchując chlapnięcia o podłogę. — Kto to był? — zapytał ojciec dotykając koniuszka. — Elsbeth Malkas! — wyjęczał zły na siebie za tę zdradę, a zarazem nie znajdując w swej pamięci niczego wystarczająco rozkosznego, aby warto ją było chronić. Elsbeth Malkas! Palce u nóg rozprostowały mu się nagle, omal nie upadł. Sprowadzić ją tu, rozciągnąć na ziemi, zobaczyć, co, u diabła, kryje w swej zwodniczej szparze... — Tryper — powiedział ojciec i wtedy do drzwi łazienki po deszła matka i zawołała ojca do telefonu. — Dzwoni Cuthbert Bennett — powiedziała. — Do Freda? — Nie, do ciebie — powiedziała poczciwemu doktorowi, idąc za nim przez hali i oglądając się niespokojnie na Freda, który był blady jak płótna Elsbeth Malkas. — Edmund — świergotała — bądź miły dla Cuthberta. On właśnie stracił ojca i chyba potrzebuje twojej rady. 158 JOHN IRYING METODA WODNA 159 Fred poszedł skrzywiony za nimi, oparł się o ścianę i czekał patrząc, jak ojciec przykłada słuchawkę do ucha. — Halo, tak, Cuthbert — rzekł ojciec uprzejmym tonem, ob lepiając słuchawkę różową od krwi pianą. — Oczywiście, a jakie objawy? — Potem twarz mu się zmieniła i posłał Fredowi spoj rzenie jak morderczą strzałę. Fred słyszał z oddali cienki z prze rażenia, histeryczny głos Coutha. Ojciec wciąż patrzył przez hali na niego, coraz to bardziej wstrząśnięty, w miarę jak głos w te lefonie mówił i mówił. — Nie, nie, nie tutaj. Przyjmę cię w mo im gabinecie — rzekł ojciec z rozdrażnieniem, a Fred nie mógł powstrzymać głupiego uśmiechu. — Wiec za godzinę — powie dział ojciec z tłumioną wściekłością. — Dobrze, za pół godziny — dodał głośniej. Fred zgarbił się przy ścianie i kiedy ojciec mówił: — Więc nie sikaj — dostał gwałtownego napadu śmie chu. Rechotał dalej nieopanowanie, gdy ojciec patrząc na niego złowrogo odkładał słuchawkę. — Dlaczego Cuthbert nie może sikać, Edmund? — spytała matka, a ojciec obrócił się do niej gwałtownie z twarzą okrytą zabarwioną krwią pianą. — Bo ma trypra! 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 3 listopada 1969 Dr Edmund Trumper 2 Beach Lane Great Boars Head, New Hampshire Szanowny Panie! Jak rozumiem, gdyby Fred nie przywiózł mnie z Europy w od miennym stanie, a następnie nie poślubił, nadal by Pan go utrzy mywał do czasu zrobienia doktoratu. Nigdy nie stwierdził Pan jasno, że gdybym nie była w ciąży, mógł by Pan nadal utrzymywać Freda. Szczerze mówiąc, wszystko to jest według mnie obraźliwe i niesprawiedliwe. Gdyby Fred nie miał żony i dziecka na utrzymaniu, nie potrzebowałby wcale pie niędzy od Pana. Mógłby opłacić swoje studia dzięki dorywczym pracom i stypendiom. I gdybym ja nie była w ciąży, postarałabym się o pracę, aby zarobić na nasze utrzymanie. Innymi słowy, w sy tuacji, w której się znajdujemy, bardziej potrzebujemy pańskiej pomocy, niż wtedy, kiedy Pan byłby skłonny nas wspierać. Czego dokładnie Pan nie pochwala? Że zaszłam w ciążę? Że Fred nie zaczekał, aby zrobić wszystko w takiej kolejności jak Pan? Albo może po prostu nie spodobałam się Panu? To jest jak jakaś kara moralna dla Freda, ale czy nie sądzi Pan, że ktoś, kto ukończył dwadzieścia pięć lat, nie powinien być w ten sposób traktowany? Chodzi mi o to, że miał Pan te pieniądze odłożone na wykształce nie Freda, i w pełni rozumiem, że nie ma Pan ochoty utrzymywać jego żony i dziecka, ale czy to nie dziecinada odmawiać również pokrycia kosztów jego studiów? Pańska Duża 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 3 listopada 1969 Dr Edmund Trumper 2 Beach Lane Great Boars Head, New Hampshire Szanowny Panie! Listy Freda do Pana są, jak by Pan powiedział, „przymówkami". Ja nie zamierzam się o nic przymawiać. Moi rodzice dali nam, co mogli, aby Fred mógł skończyć ten swój cholerny doktorat, i sądzę, że Pan powinien nam dać co najmniej tyle, ile Pan prze znaczył na wykształcenie Freda, zanim zjawiłam się ja w ciąży i przekreśliłam Pańskie związane z nim plany. Myślę też, że Pana żona uważa podobnie, ale się Pana boi. Duża T 160 JOHN IRYING 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa 3 listopada 1969 Dr Edmund Trumper 2 Beach Lane Great Boars Head, New Hampshire Szanowny Panie! Jest pan kutas. Proszę darować mi to słowo, ale właśnie takie mam mniemanie o Panu. Dlatego, że przysparza Pan cierpień swo jemu synowi i rzuca oszczerstwa na sposób, w jaki mnie poślubił, w jaki ma Colma i w ogóle. Tylko dlatego, że nie był doktorem, kiedy to zrobił. Mimo to Pana syn radzi sobie dobrze, jeżeli chodzi o Colma i o mnie. Tylko że z powodu tych wszystkich ubiegło rocznych nacisków, żeby skończyć pracę doktorską i znaleźć zajęcie, popadł w wielkie przygnębienie. A Pan mu w niczym nie pomógł — przy całym swoim bogactwie. Moi rodzice nie mają nawet połowy Pana luksusów, ale pomagają. Czy wie Pan choćby o tym, że Fred sprzedawał proporczyki futbolowe i pożyczał wcale niemałe sumy od swego przyjaciela, Coutha, który najwyraźniej bardziej się o nas troszczy niż Pan? Jest Pan kutas z tymi Pana zasadami, i już. Mogę jedynie powiedzieć, że jest z Pana pieprzo ny ojciec. Pańska chce Pan czy nie! synowa Duża W to słotne listopadowe popołudnie siedziałem przy oknie i ob serwowałem Fitcha, tego ponurego grabiciela, jak stoi wyprosto wany po żołniersku na swym nieskazitelnie umierającym trawniku. Fitch stał na warcie, z grabiami w pogotowiu. Patrzył na stosy liści na wszystkich sąsiednich trawnikach i czekał, czy któryś nie sfrunie na jego teren. W rynnach jego domu liście czyhały, aż odwróci głowę, aby spłynąć na dół. Lecz ja siedziałem z nietole rancyjnymi myślami wobec tego nieszkodliwego starego głupca. Niech się twój trawnik zapadnie pod ziemię, Fitch. METODA WODNA 161 Na moich kolanach leżały kopie trzech listów Dużej, ona sama zaś stała nachmurzona nad moim ramieniem. — Który z nich jest najlepszy? — spytała. — Nie mogłam zdecydować. — O Boże, Duża... — Już najwyższy czas, żeby ktoś mu powiedział, jak stoją spra wy — rzekła. — A nie zauważyłam, abyś ty miał cokolwiek do powiedzenia. — Duża... o Boże! — ciągnąłem. — Kutas, Duża? No, nie... — Bo on jest kutas, Blagier. Wiesz bardzo dobrze... — Pewnie, że jest — powiedziałem. — Ale co z tego wynik nie, jeśli mu się to powie? — A co wynikło z tego, że mu się n i e p o w i e d z i a ł o, Blagier? — „Jest Pan kutas z tymi Pana zasadami, i już" — przeczy tałem z przerażeniem. — To już dwa kutasy, Duża. Już dwa razy go tak nazwałaś... — Tamte dwa listy bardziej ci się podobają? — spytała. — Co sądzisz o tym umiarkowanym i tym krótkim? — Boże, Duża, który z nich wysłałaś? — Mówiłam ci, Blagier — odparła — nie mogłam się zde cydować... — Dzięki Bogu! — jęknąłem. — Więc wysłałam wszystkie trzy — powiedziała Duża. — Niech sobie kutas sam wybierze, który woli. A ja odniosłem wrażenie, że wiatr porwał Fitcha, poniósł go wzdłuż ulicy i wcisnął pod jakiś zaparkowany samochód! 918 Iowa Ave. Iowa City, Iowa WPan Cuthbert Bennett Dozorca posiadłości pp. Pillsburych Mad Indian Point Georgetown, Maine 4 listopada 1969 162 JOHN IRYING Drogi Couth! Duża i ja siedzimy dzisiejszego wieczoru wspominając mile twój telefon. Wydajemy wyimaginowane fortuny i rozważamy al ternatywę: podwójnego harakiri. Spójrz na nas: siedzimy w kucki naprzeciwko siebie na świeżo wypastowanym linoleum. Duża przerzyna mi brzuch nożem do chleba; ja wole ją wybebeszać nożem do krajania mięsa. Jesteśmy bardzo pochłonięci swoją pra ca. Dławimy krzyki, by nie obudzić Colma. Colm, jesteśmy co do tego zgodni, pójdzie pod opiekę poczci wych rodziców Dużej, do East Gunnery w Yermoncie. Wyrośnie na narciarza i drwala, szorstkiego i nieokrzesanego; tak głęboko ugrzęźnie w nosowych dźwiękach Nowej Anglii, że nie zatroszczy się o poznanie żadnego innego jeżyka — jak choćby starodolno nordyjski. Mamrotliwy jeżyk jego przodków, bliskich i dalekich. Nie chodzi o to, że nie zgadzam się ze wszystkim, co Duża napisała memu ojcu. Wolałbym jednak, aby nie była nietaktowna. Obawiam się bowiem, że ojca należy traktować jak papieża, chcąc, by udzielił błogosławieństwa, jeśli zaś nazwiesz go kutasem, to czy nadal będzie się za ciebie modlił? Tymczasem śledzimy oboje podróż listu na wschód. Widzę, jak szczera prawda słów Dużej przechyla na bok furgonetkę pocztową w Chicago, jak pod ważką treścią listu ugina się listonosz w Cle veland, jak żar rozpalonych uczuć stygnie w powiewie od morza w przybrzeżnej żegludze z Bostonu do Great Boars Head, gdzie naszą pocztę nieodmiennie dostarcza się wczesnym popołudniem. Moja matka będzie wówczas w domu, lecz Duża przysięga, że zaadresowała list do Doktora, n i e do Doktorostwa, a w takim razie, znając nabożny lęk, jaki matka żywi wobec poczciwego doktora, nie rozpieczętuje listu. Położy go na sekretarzyku obok szafki z napojami. Ojciec wróci do domu o czwartej, jak tylko usunie kamień z pęcherza lub udzieli jakiemuś osiemdziesięciolatkowi rady, że takiej operacji powinien się poddać, i jak tylko dokładnie ogoli się w swojej schludnej przygabinetowej łazience oraz zmyje z rąk wszystkie ślady chirurgicznego talku, który ułatwia wkładanie i zdejmowanie gumowych rękawic. Pozwoli się matce pocałować METODA WODNA 163 w wygolony policzek, naleje sobie do szklanki szkockiej whisky — uniósłszy uprzednio szklankę pod światło, aby się upewnić, że jest należycie umyta. Potem dostrzeże list. Obmaca dokładnie ko pertę, aby się przekonać, czy nie ma w niej czeku, a wtedy matka powie: — Och, nie, kochanie. To z Iowa City, nie od pacjenta. Chyba od Freda, jak sądzisz? Ojciec zdejmie marynarkę, rozluźni krawat, przejdzie przez ga binet do okna na taras i powie, czy właśnie jest przypływ, czy odpływ, jakby od tego w jakiś mistyczny sposób zależało, gdzie usiądzie. Ale nie zależy. Siądzie na tym samym co zwykle tronie z czerwonej skóry, zgniecie piętami ten sam podnóżek, powącha szkocką, wypije ły czek i wtedy zajmie się czytaniem listów Dużej. Jeżeli list doszedł wczoraj południową poczta, to teraz musiał już minąć Chicago, jeśli nie Cleveland, a minie Boston i znajdzie się w Great Boars Head jutro, najdalej pojutrze. W którym to czasie, Couth, bądź łaskaw wejść do swojej ciemni i zrobić dwie solidne fotografie: jedną całą białą, a druga całą czarną. Pierwszą na znak nadziei, a drugą potępienia. Wyślij je do mnie. Zwrócę ci tę, która nie będzie przystawała do sytuacji. Z życzeniem bezgranicznej rozmaitości Nadziei i Wolności od Lęku przed Potępieniem Twój Blagier Wyobrażam sobie poczciwego Coutha nad dżdżystym morzem, z włosem rozwianym na północnowschodnim wietrze, który dmie od Bar Harbour ku Boothbay. Coutha zanoszącego jedną ze swych staromodnych modlitw w sprawie mego listu, a za nim pusty dwór państwa Pillsburych, z mnóstwem pokoi, w których mógł igrać do woli. Pamiętam koniec śmiesznego lata, który spędziliśmy w domku przy przystani, gdzie były piętrowe łóżka. — Górne czy dolne, Duża? — Pakuj się na górę... 164 JOHN IRVING Podczas gdy Couth rozwalał się w Dużym Domu po odjeździe państwa Pillsburych przed jesienią, zadzwonił któryś z ich młod szych synów i powiedział, że może przyjedzie. — Moja matka już wyjechała, Couth? — Tak, Bobby. — Ciotki Ruth też już nie ma? — Nie ma. — No wiec, Couth, przypuszczam, że się już wprowadziłeś do Dużego Domu. Nie chciałbym ciebie stamtąd wyrzucać, wiec wprowadzimy się do domku przy przystani. — Jacy „my", Bobby? — Moja przyjaciółka i ja, Couth. Ale byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś powiedział ojcu, że przyjechałem na weekend sam. — Przykro mi, Bobby, ale domek przy przystani jest zajęty. Przez moich przyjaciół. Mogę jednak z łatwością przygotować dwie sypialnie w Dużym Domu... — Jedna wystarczy, Couth. Z podwójnym... W pokoju bilardowym, gdy Duża pomagała Colmowi rozpalić w kominku, my z Couthem tłukliśmy w bile. — Tej jesieni już tu nie będzie tak miło jak kiedyś — rzekł Couth ze smutkiem — bo mali Pillsburyowie wkroczyli w wiek pieprzenia. Sprowadzają dupy na weekendy. Ale po listopadzie zrobi się dla nich za zimno. Wielki dwór był wciąż ogrzewany węglem, piecami na drewno i kominkami. Couth najbardziej lubił zimy, kiedy miał cały dom dla siebie i krzątał się tylko koło węgla i drewna jak dzień długi, a w nocy dokładał do pieca, aby mu w ciemni nie pozamarzały odczynniki. Po kolacji Colma Couth pracował nad serią zdjęć, na których Colm pulweryzuje robaka na przystani. Rozciera go te nisówka, grzmoci muszlą, prosi o następnego. W ciemni Colm nie chciał nic mówić, tylko patrzył, jak jego odbicie wyłania się z chemicznych kąpieli Coutha. Nie był wcale zdumiony tym podwodnym ukazywaniem się obrazu, traktował cuda jako rzecz zupełnie naturalną. Większe wrażenie robiła na nim możliwość ponownego zobaczenia stłamszonej dżdżownicy. METODA WODNA 165 Couth robił też odbitki z podwójnego negatywu — z dwóch ujęć z tego samego miejsca: Colm na pomoście i sam pomost. Krawędzie budowli wyszły trochę nieostro, bo dwa pomosty nie zbyt do siebie przylegały, i wydawało się, że Colm jest na po moście, a zarazem pod nim. Żyłki drewna pokrywały jego twarz i ręce, a ciało było obłożone deskami. Mimo to siedział jak? w przestrzeni?. Byłem oszołomiony tym zdjęciem, chociaż dzieliłem niechęć Dużej, bo pod deskami dzie ciak wyglądał na dziwnie martwego. Wspomnieliśmy Couthowi o niewiarygodnych paranoicznych odczuciach, które ma się w związku ze swoimi dziećmi. Couth pokazał zdjęcie Colmowi, który je zlekceważył, ponieważ nie było na nim robaka. Dziewczyna, którą Bobby Pillsbury przywiózł na weekend, uznała, że zdjęcie jest „niemal jak obraz malarski". — Nell jest malarką — powiedział nam Bobby. Siedemnastoletnia Nell rzekła: — Staram się być. — Jeszcze trochę marchewki, Nell? — zapytał Couth. — W tej fotografii jest jakaś samotność — powiedziała. Nie odrywała wzroku od zdjęcia Colma z twarzą pod pomostem. — To miejsce, rozumiesz... to znaczy zimą... musi dość dobrze współgrać z twoją wizją. Couth żuł powoli, świadom, że dziewczyna na niego leci. r — Moja wizją? — powtórzył. — No tak — powiedziała Nell — wiesz, co mam na myśli. Twoje widzenie świata. — Ja się nie czuję samotny — rzekł Couth. — Ale jesteś, Couth — powiedziała Duża. Colm — prawdzi wy Colm, z twarzą dobytą ze słojów drewna — rozlał mleko. Duża trzymała go na kolanach i pozwalała mu dotykać cyca. Obok siedział Bobby Pillsbury, zakochany w Dużej. — To bardzo nietypowa fotografia Coutha — powiedziałem do Nell. — Rzadko obraz jest u niego tak dosłowny i prawie nig dy nie stosuje podwójnej ekspozycji. — Mogę obejrzeć więcej twoich prac? — zapytała Nell. 166 JOHN IRVING — Jeżeli je znajdę — odparł Couth. — Niech Blagier po prostu jej o nich opowie — rzekła Duża. — Całuj mnie... Duża — odparłem, a ona się roześmiała. — Ja pisze opowiadania — obwieścił Bobby Pillsbury. Zabrałem Dużej Colma, postawiłem na stole i skierowałem do Coutha. — Idź do Coutha, Colm — powiedziałem. — Idź... — I Colm z radością zwierzątka zaczął iść po sałatce, omijając ryż. — Blagier... — zaprotestowała Duża, lecz Couth wstał przy swoim końcu stołu i wyciągnął ręce do Colma, który szedł do niego depcząc teraz muszelki małżów i kaczany kukurydzy. — Chodź do Coutha — mówił Couth. — Chodź, chodź. Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Chodź, chodź... Colm przewrócił się na kosz z bułeczkami, Couth chwycił go i poniósł do ciemni, a dziewczyna imieniem Nell podążyła z od daniem za nimi. Bobby Pillsbury zobaczył, że Duża odsuwa krzesło od stołu. — Pomóc ci zebrać naczynia? — spytał. Uszczypnąłem ją pod stołem. Bobby pomyślał, że jej rumieniec jest przeznaczony dla niego. Zaczął niezdarnie zbierać naczynia ze stołu, a ja poszedłem do ciemni, żeby zobaczyć, jak Couth olśniewa dziewczynę Bob byego. Gdy zostawiłem Dużą z jej niezręcznym wielbicielem, posłała mi komiczne spojrzenie pełne żartobliwego zadurzenia w Bobbym. Lecz później, na naszych piętrowych łóżkach, gdy Colm spał z Couthem w sypialni państwa Pillsburych w Dużym Domu, a Bobby Pillsbury i jego młodziutka Nell już się zdążyli lub nie zdążyli pogodzić, Duża była na mnie zła. — To jest naprawdę miły chłopiec, Blagier — powiedziała. — Nie powinieneś go zostawiać ze mną samego. — Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że zrobiliście szybki nu merek w kuchni? — Och, zamknij się. — Poruszyła się na dolnym łóżku. — Czy on próbował, Duża? — zapytałem. — Słuchaj — powiedziała zimno. — Wiesz, że się nic nie stało. Po prostu postawiłeś tego chłopaka w niezręcznej sytuacji. METODA WODNA 167 — Przepraszam, Duża. Ja się tylko wygłupiałem... — Przyznaję, że mi to schlebiło — rzekła, a potem długo mil czała. — To znaczy, że to było dość miłe... że taki młody chłopiec mógł mnie pragnąć. — Dziwisz się? — A ty nie? — zapytała. — Wcale nie sprawiasz wrażenia, jakby ci na tym zależało. — Och, Duża... — Bo nie zależy. — ciągnęła. — Mógłbyś zwracać wię kszą uwagę na to, kto się mną interesuje, Blagier, zamiast z tego kpić. — To był po prostu głupi wieczór, Duża. Spójrz na Coutha i tę Nell... — Głupia ścierka... — Duża! To młoda dziewczyna... — Couth jest jedynym twoim przyjacielem, którego lubię. — To dobrze — powiedziałem. — Ja też go lubię. — Wiesz, Blagier? Ja mogłabym tak mieszkać. A ty? — Jak Couth? — Tak. — Nie, Duża. — Czemu? Zastanowiłem się. — Dlatego, że nie posiada nic na własność? — spytała Duża, ale to było głupie, nie miało dla mnie żadnego znaczenia. — Dla tego, że nie odczuwa potrzeby obracania się wśród innych ludzi? — Krążyła w koło. — Dlatego, że przez cały rok mieszka nad oceanem? — To nie ma nic wspólnego z tematem, myślałem. — Dlatego, że potrafi tyle wkładać w swoje fotografie, a nie musi wkładać nic do swego życia? — Ale uparciuch z tej Dużej. Ja już zapomniałem pytania. — Więc mogłabyś tu mieszkać z Couthem, Duża? — zapy tałem, a potem ona długo milczała. — Powiedziałam, że mogłabym żyć w ten sposób — odparła. — Nie z Couthem. Z tobą. Ale tak, jak żyje Couth. — Ja nie mam zdolności manualnych — powiedziałem. — 168 JOHN IRYING Nie mógłbym być dozorcą. Nie umiałbym nawet wymienić bez piecznika w takim wielkim skomplikowanym domu... — Nie o to chodzi — odrzekła. — Chodzi o to, żebyś był taki zadowolony z życia jak Couth. Taki spokojny, wiesz? Wiedziałem. Rano patrzyliśmy z dolnego łóżka Dużej przez okno na Coutha i Colma. Na błotnistych płaskościach odpływu Couth i Colm wy ruszyli na łowy z aparatem fotograficznym i jutowym workiem na dziwne znaleziska. W pokoju śniadaniowym Dużego Domu Duża częstowała plac kiem z borówkami milczącego Bobbyego, zdenerwowaną Nell, Coutha i Colma. Dano nam do podziwiania zawartość jutowego worka: muszle nożeńca, ogon rai, przezroczysty, cienki jak papier szkielet głowacza, martwą mewę, urwany łebek rybołówki z jas krawym dziobem i dolną szczękę foki, owcy albo człowieka. Po śniadaniu Couth ułożył te szczątki na naszych talerzach i sfo tografował jak niesamowitą, kanibalistyczną ucztę. Choć zaintere sowanie Nell fotografią Coutha osiągnęło w tym punkcie swój kres, widziałem, że Duża cierpliwie przygląda się tym przygoto waniom. Colm uznał te poczynania za logiczny dalszy ciąg dzie cięcej zabawy. — Czy robisz kiedykolwiek akty? — spytała Nell. — Modele są drogie — odparł Couth. — Powinieneś poprosić o pozowanie przyjaciół — powie działa Nell z uśmiechem. — Dużą? — spytał Couth, ale spojrzał na mnie. Akurat sta wiałem Colma na głowie na stole bilardowym. — Skąd mam wiedzieć — odparłem. — Zapytaj ją. — Duża! — zawołał Couth. Była w kuchni. Bobby Pillsbury i Nell przebierali w długich kijach bilardowych w końcu salonu. — Będziesz mi pozowała? — słyszałem, jak ją pyta w kuchni. Bobby Pillsbury zgiął swój kij jak wedzisko. Nell wygięła swój w łuk, a ja zdałem sobie nagle sprawę, jaki czerwony na buzi zrobił się nieszczęsny, stojący na głowie Colm. W oszołomieniu postawiłem go normalnie na stole bilardowym i usłyszałem, jak Couth dodaje ostrożnie: METODA WODNA 169 — To znaczy, wiesz... nago... — Taa, chwileczkę, Couth — odparła Duża. — Niech naj pierw pozmywam. Lecz Couth bardziej zazdrościł dzieci niż żon. Mawiał kiedyś, że więcej zależy mu na potomstwie niż współtowarzyszce życia. Był pod wrażeniem Dużej, lecz czuł większy pociąg do Colma. Pytał, co z nim robię, i był zdumiony, gdy musiał długo czekać na odpowiedź. Jedno, co potrafiłem powiedzieć, to że dzieci zmie niają życie człowieka. — No tak, to na pewno — rzekł. — Ale przyprawiają cię o paranoję. — Ty zawsze byłeś paranoikiem. — Ale z dziećmi jest inaczej — powiedziałem nie wiedząc, jak wytłumaczyć tę inność. Kiedyś pisałem o tym do Merrilla. Napisałem mu, że dzieci dają człowiekowi nagłe poczucie jego własnej śmiertelności, czego Merrill Overturf najwyraźniej w ogóle nie odczuwał. Nigdy mi nie odpisał. Chodziło mi po prostu o to, że zmieniają ludzkie priorytety. Na przykład kiedyś lubiłem motocykle, a po urodzeniu Colma nie mógłbym już na nich jeździć. Nie sądzę, że chodziło tylko o odpowiedzialność, raczej o to, że dzieci dają człowiekowi poczucie czasu. Jakbym nie zdawał sobie przedtem sprawy z jego upływu. Czułem też względem Colma coś, co wydawało się nienaturalne. Chciałem go wychować w czymś w rodzaju symulowanego śro dowiska naturalnego, rodzaju pastwiska czy zagrody — a nie w tym okropnym naprawdę naturalnym środowisku, które mi się wydawało zbyt niebezpieczne. Wychować pod czymś w rodzaju klosza! Stworzyć mu przyjaciół, wynaleźć satysfakcjonujące zajęcie, wprowadzić ograniczone problemy, symulowane przeciw ności ograniczone, kilka udanych gróźb, sprawić, by w końcu zwyciężył — nic nazbyt wygórowanego. — Wypasać go jak krowę? — rzekł Couth. — Ale czy on przez to nie zbydlęcieje? — Bydło jest bezpieczne, Couth, i ukon tentowane. — Bydło jest bydłem, Blagier. 170 JOHN IRYING Duża zgadzała się z Couthem. Gdy Colm uzyskał pozwolenie na jazdę na rowerze na trzech kółkach po chodnikach, drżałem ze stra chu. Duża powiedziała, że to jest dziecku potrzebne, żeby nabrało pewności siebie. Wiedziałem o tym, a mimo to pilnowałem go, kry jąc się po krzakach. Wyobrażałem sobie role ojca jako anioła stróża. Gdy Colm spostrzegł, jak odchylam gałąź i podglądam go zza ży wopłotu, mówiłem, że to nie on mnie interesuje, lecz żywopłot. Że czegoś szukam. Starałem się go też zainteresować takim bezpiecznym badaniem. Lepsze to, niż narażać się na niebezpieczeństwo na twoim rowerku! Chodź, przeżyj spokojne życie w bezpiecznym żywopłocie. Znalazłem nawet miejsce, które uznałem za środowisko kont rolowane: miejski ogród zoologiczny. Nie było tam walki na śmierć i życie ani niepowodzeń. — Zawsze tam chodzimy — skarżył się Colm. — Nie lubisz zwierząt? — Lubię... — Ale zimą w ogrodzie było tylko kilka zwierząt. — Mama mnie zabiera tam — mówił Colm, wskazując na drugą stronę rzeki, na śródmieście Iowa City i budynki uniwersyteckie. — Tam są tylko ludzie — odpowiadałem. — Nie ma szopów. — Tylko ludzie. Gdybyśmy tam poszli, moglibyśmy jeszcze zobaczyć, że któryś z nich płacze... albo coś gorszego. Toteż w drodze z supermarketu do domu prowadziłem Colma przez zoo. W listopadzie, gdy małp nie ma na wybiegach, a my z Dużą czekaliśmy już tydzień na odpowiedź mojego obrażonego ojca, niosłem z Colmem kosz z zakupami przez ogród zoologiczny i zostawiliśmy tam większość jego zawartości. Karmiąc wstrętne szopy, całe warczące stado w ich kamiennej celi, Colm zawsze się martwił, że mniejsze nic nie dostają. — Daj temu — mówił wskazując jednego z tchórzliwych i próbowałem podać draniowi kawałek chleba. Za każdym razem jakiś inny, tłuściejszy i bezczelniejszy, doskakiwał pierwszy, kąsał tchórza w zadek, porywał mu sprzed nosa chleb i czekał na więcej. Czy to jest dobry widok dla dziecka? Albo liniejący bizon amerykański, który wyglądał niczym os tatni bawół? Nogi miał cienkie jak niezgrabne ptaszysko brodzące, zmierzwione futro odpadało mu całymi płatami, przypominał stary METODA WODNA 171 mebel, który wymaga zmiany tapicerki, olbrzymie, chwiejącą się sofę ze zwisającą wyściółką. Albo zimny, wysuszony niedźwiedź w swoim ceglanym dole z wiszącą oponą, którą się nigdy nie bawił, otoczony własnymi, cuchnącymi odchodami. — Po co mu ta opona? — spytał Colm. — Żeby się nią bawił. — Jak? — Och, żeby huśtał się na niej, odbijał ja... Lecz opona, nie odbijana i nie huśtana, zwisała nad wiecznie śpiącym niedźwiedziem jak na urągowisko. Samo zwierzę żyło zapewne w ciągłym strachu przed tym, czemu ona ma służyć. Zacząłem odczuwać wątpliwości, czy środowisko ogrodu zoolo gicznego jest odpowiednie dla Colma. Może jednak śródmiejskie ulice były w końcu lepsze. A potem, w listopadzie, na stawie z kaczkami stało się nieszczęście. I to właśnie w miejscu, gdzie czułem się z Colmem najspokojniej. Czarnobiałe udomowione kaczki korzystały z poczęstunku na zarzuconym chlebem stawie. Czekaliśmy o tej porze roku na niezwykłe odwiedziny śmiałych, bystrych, dzikich kaczek lecących na południe. Iowa leży na ich środkowozachodnim szlaku, a staw w ogrodzie zoologicznym Iowa City był zapewne jedynym miejscem między Kanada a Zatoka Meksykańską, gdzie kaczki mogły wypoczywać bez strachu przed myśliwymi. Patrzy liśmy zwykle, jak wodują — roztropny latający klin wysyłający naprzód wywiadowcę, który rozpoznawał lądowisko, a następnie kwakał lecącym towarzyszom, że można bezpiecznie wodować. Ich barwność była w ogrodzie zoologicznym czymś nowym. Pośród matowych mieszkańców powstawało poruszenie, wywoła ne tym przybyciem podróżników z prawdziwego świata: czerwo nooczek, krzyżówek, amerykanek, niebiesko i zielonoskrzydłych cyraneczek i wspaniałych kaczek leśnych. Tego listopada trzymałem Colma za rękę i patrzyłem na ob niżające się V na niebie, wyobrażając sobie, jak to zmęczone i o kaleczone stado szukające odpoczynku było ostrzeliwane nad Wielkimi Jeziorami, dziesiątkowane w obu Dakotach, łapane 172 JOHN IRYING w sidła w Iowa! Wywiadowca zlądował jak łyżwiarz na szkle, kwaknął bezwstydnie do kaczych starych panien na brzegu, po dziękował Bogu za cud braku ostrzału, a potem przywołał swoje stado. Nadciągnęło burząc szyki i spadło na dół z jednym niebacznym na nic pluskiem, zdumione obfitością pływającego w wodzie chle ba. Lecz jeden kaczor pozostał na niebie. Jego lot był nierówny, zejście w dół niepewne. Inne jakby specjalnie zrobiły mu wolną przestrzeń na stawie, a on spadł na nią tak nagle, że Colm przywarł do mojej nogi, jakby się bał, że kaczor wybuchnie jak bomba. Okazało się, że ptak miał zepsuty mechanizm lądowania, znisz czone stery, zmącony wzrok. Nadleciał pod złym kątem, próbował skorygować lot, stracił cały związek z kaczym wdziękiem i wyrżnął w wodę jak kamień. Colm drgnął przy mojej nodze, gdy kaczki na brzegu wydały chórem kwak kondolencyjny. Z wody wystawał tylko malutki ku per kaczora otoczony pływającymi wokół piórami. Dwaj członko wie jego byłego stada podpłynęli, aby go podeprzeć, a potem zo stawili go wystającego kuprem z wody, jak pierzasty spławik. Zajęli szybko swą zatroskaną uwagę kawałkami chleba, zaniepokojeni, że lada chwila ukaże się pies, by płynąc hałaśliwie wyciągnąć z wody ich towarzysza. Czyżby strzelano teraz z tłumikami? Na miejski ogród zoologiczny Iowa City spadła ironia śmierci. — Głupi kaczor — powiedziałem do Colma. — Czy on jest martwy? — spytał Colm. — Nie, nie — odparłem. — On tylko coś wyciąga z wody, zjada z dna. — Czy powinienem dodać: „Kaczki umieją długo wstrzymywać oddech"? Colm nie był przekonany. — On nie żyje. — Nie — odrzekłem. — On się tylko popisuje. Wiesz, ty też się czasem popisujesz. Colm niechętnie odchodził. Ściskając uszczuplony mocno chleb oglądał się na kaczkę, co uległa wypadkowi podczas lądowania — niegdyś pilota wyczynowego, dziwacznego, żywiącego się czymś z dna ptaka. Dlaczego samobójstwo? — zastanawiałem METODA WODNA 173 się. A może kaczor był ranny i mężnie dźwigał w swoim ciele śrut przez wiele trudnych lądowań, aż w końcu stracił kontrolę nad sterami? Albo dostał w powietrzu śmiertelnego ataku z przy czyn naturalnych? Albo był pijany, bo właśnie się najadł fermen tującej papki sojowej? — Chciałabym, Blagier — powiedziała Duża — abyś na przyszłość, kiedy wybierasz się do zoologu, kupował dwa bochenki chleba, tak aby jeden został dla nas. — Mieliśmy wspaniały spacer — powiedziałem. — Niedźwiedź spał, szopy się biły, bawół liniał. A kaczki... — rzekłem trącając złowróżbnie milczącego Colma — widzieliśmy, jak jeden głupi kaczor wodował na stawie... — Martwy kaczor, mama — powiedział Colm z powagą. — On się rozbił. — Colm — rzekłem, schylając się do niego. — Wcale nie wiesz, czy był martwy. — Lecz on wiedział bardzo dobrze. — Niektóre kaczki po prostu umierają — odparł irytująco cier pliwy wobec mnie. — Robią się stare i umierają. Zwierzęta i pta ki, i ludzie. Po prostu robią się stare i umierają. — I spojrzał na mnie ze współczuciem, najwyraźniej zasmucony, że zaskakuje ojca tą przykrą prawdą. Wtedy zadzwonił telefon i wizja mego straszliwego ojca zatarła wszystko inne: ojca z przygotowaną pięciominutową mową, analizą emocjonalnego niezrównoważenia w listach Dużej, pykającego na drugim końcu linii fajkę. W jego tytoniu była najwyższa racjonal ność. Para kolacji w Iowa, poobiednia kawa w New Hampshire, telefon zsynchronizowany w czasie na jego warunkach, jak on sam. Lecz również jak Ralph Packer wpraszający się na kolację. — Odbierz — powiedziała Duża. — Sama odbierz — odparłem. — To ty napisałaś listy. — Ja nie odbiorę, Blagier, nie mogę po tym, jak go nazwałam kutasem. Kiedy patrzyliśmy na dzwoniący aparat, Colm przysunął do nie go kuchenne krzesło i wspiął się na nie. — Ja odbiorę — rzekł, ale oboje z Dużą skoczyliśmy, aby mu przeszkodzić. 174 JOHN IRVING METODA WODNA 175 — Niech sobie dzwoni — powiedziała Duża sprawiając po raz pierwszy wrażenie przestraszonej. — Nie odbierzemy go, praw da, Blagier? I tak się stało. Nie odebraliśmy go. — Wyobrażasz go sobie? — spytała Duża. — Jak sapie w słuchawkę? — Założę się, że jest wściekły — powiedziałem. — Kutas. Lecz później, gdy Colm wypadł z łóżka i zaczął ryczeć, i wy magał przytulenia do szerokiej piersi Dużej, a także uspokojenia go po jakimś koszmarze, który mu się przyśnił w związku z zoo — powiedziałem: — Założę się, że to był tylko Ralph Packer, Duża. Ojciec by do nas nie zadzwonił. On by napisał... napisałby jakieś pieprzone dzieło. — Nie — odparła Duża. — To był on. I już nigdy więcej nie zadzwoni. — W jej głosie brzmiało zadowolenie. Tej nocy Duża przytuliła się do mnie i powiedziała: — Niech dzwoni. Ale ja właśnie śniłem. Śniło mi się, że Iowa grała na wyjeździe i chłopcy wzięli mnie z sobą. Dali mi rolę rozgrywającego. Od pierwszych jardów własnej strefy końcowej przebiegłem przez całe boisko, aby w cudowny sposób zdobyć punkt. Po drodze oczy wiście strasznie mnie poturbowali, nawet posiekali, poćwiartowali, rozpołowili, starli na pył, poryli i zbili, ale przetrwałem jakoś, mocno nadwerężony, lecz zwycięski, i wpadłem na dziewiczą strefę końcową przeciwnika. Potem następstwo: jestem znoszony z pola przez iowańskie za grzewczynie i niesiony wzdłuż linii bocznej obok wracego, szy derczego tłumu kibiców przeciwnika. Niosą mnie ubrane w obcisłe sweterki nimfetki, moja prawie bezwładna i okrwawiona ręka o ciera się o któraś z chłodnych, różowych nóżek, w jakiś sposób czuję zarazem jej gładkość i mrowienie. Patrzę w zamroczeniu w ich młode zalane łzami twarzyczki. Jedna z nich ociera mi wło sami policzek, być może usuwając plamę z trawy na moim nosie lub korek buta z mojej brody. Jestem leciutki. Te młode, mocne dziewczęta dźwigają mnie przez kiszkowaty tunel w podziemia stadionu. Ich wysokie głosy niosą się echem, przejmująca troska o mnie przeszywa bardziej niż ból. Potem przynoszą mnie do na krytego obrusem stołu, kładą na nim, zdejmują ze mnie powle czoną zeskorupiałym błotem zbroję, dziwują się i zawodzą nad mymi ranami. Ze stadionu ponad naszymi głowami dochodzi przy tłumiona wrzawa. Dziewczęta obmywają mnie gąbkami. Jestem w szoku. Dziewczęta kładą się w poprzek mnie, w obawie, abym nie zmarzł. Jest tak zimno, że śni mi się drugi sen. Jestem w szałasie myśliwskim na słonych bagnach New Hampshire z moim ojcem. Zastanawiam się, ile mogę mieć lat. Nie mam strzelby i kiedy staję na palcach, sięgam ojcu do brody. Ojciec mówi: — .Cicho bądź. — A potem: — Bo cię drugi raz nie wezmę z sobą na kaczki. A ja myślę: Akurat z tobą pojadę! Musiałem to powiedzieć na głos, bo Duża zapytała: — A kto cię prosi? — Co, Duża? — Niech dzwoni — odparła pogrążona znowu we śnie. Lecz ja leżę nie śpiąc i rozmyślam nad okropnością potrzeby podjęcia jakiejś prawdziwej pracy. Myśl o zarabianiu na życie... Samo to określenie jest jak te sprośne propozycje, które widnieją na ścianach męskich ubikacji. l METODA WODNA 177 REFLEKSJE NA TEMAT FIASKA METODY WODNEJ Procedura zamawiania wizyty u doktora Jeana Claudea Yigne rona jest niemiła. Pielęgniarka, która odbiera telefony, nie ma o choty wysłuchiwać opisów czyichś niedomagań — pragnie tylko wiedzieć, czy podany przez nią termin jest dla człowieka odpo wiedni. No więc, nie bardzo. No wiec jest jej przykro. Zatem człowiek mówi, że postara się jakoś znaleźć czas o wyznaczonej porze. Poczekalnia przed gabinetem Yignerona jest milutka. Na ścianie wisi oprawiona dawna okładka Normana Rockwella „Saturday E vening Post". Również plakat z Bobem Dylanem. Można też po czytać „McCalls", „Readers Digest" lub „Ramparts", „The Yil lage Yoice" i „The New York Times" — ale nikt nie czyta. Wszy scy patrzą na pielęgniarkę Yignerona, której udo, zad i krzesło obrotowe wystają z wnęki poczekalni. Słuchają też, kiedy pie lęgniarka wypytuje, co człowiekowi dolega. Wyłania się z tego określony wzorzec. — Co panu dolega? Bezładne szepty. — Co? Głośniejsze bezładne szepty. — Od jak dawna pański mocz jest taki? — Jaki? — umiera z ciekawości każdy, udając, że czyta. Urologia jest tak strasznie zawikłaną i podcinającą siły specja lizacją, że zabrałem ze sobą Tulpen dla podtrzymania na duchu. Poczekalnia gromadziła swoje zwykłe zagadkowe przypadki. Mała dziewczynka barwy moczu siedziała przyciśnięta do swojej matki, biedactwo nie siusiało pewnie od tygodni. Szałowa dziewczyna, cała ubrana w skóry, czytała z wyniosłą miną „The Yillage Yoi ce". Niewątpliwie była zarażona. Przy drzwiach trząsł się jakiś staruszek o tak zużytych przewodach, zaworach i złączach, że pewnie sikał pępkiem do plastikowej torby. — Co panu dolega? — Metoda wodna zawiodła. — Wzbudziło to wśród cze kających żywe zaciekawienie. — Metoda wodna? — Zawiodła. Na całej linii. — Rozumiem, panie... — Trumper. — Czy ma pan bóle, panie Trumper? — Wyczuwam, że matka z obrzmiałym dzieckiem jest zaniepokojona. Dziewczyna w skórach ściska mocniej gazetę. — Niejakie... — Tajemnicza odpowiedź, poczekalnia się de nerwuje. — Niech mi pan powie z łaski swojej, co dokładnie... — Jest zatkany. — Zatkany? — Całkowicie. — Rozumiem. Zatkany... — Przegląda moją kartę, długą his torię całkowitego zatkania. — I miał pan te kłopoty już wcześniej? — Od dawien dawna. Od Austrii po Iowa! — Poczekalnia jest pod wrażeniem światowej choroby. — Rozumiem. I to był powód pańskiej poprzedniej wizyty? — Tak. — Nieuleczalne, decyduje poczekalnia. Biedaczys ko. — A co pan na to stosował? — Wodę. — Pielęgniarka unosi wzrok. Metoda wodna jest jej najwyraźniej nie znana. 178 JOHN IRVING METODA WODNA 179 — Rozumiem — mówi. — Proszę usiąść, doktor Yigneron za chwil? pana przyjmie. Przechodząc przez poczekalnie do Tulpen widzę, że matka uśmiecha się do mnie uprzejmie, dziecko patrzy wytrzeszczonymi oczyma, szałowa dziewczyna krzyżuje nogi myśląc: Jeśli jest za tkany całkowicie, trzymaj się ode mnie z dala". Lecz biedny sta ruszek z wadliwymi przewodami nie reaguje wcale, bo może nie dosłyszy, może jest całkiem głuchy, a może właśnie sika uchem. — Myślę — szepnęła Tulpen — że masz tego dosyć. — Czego dosyć? — spytałem za głośno. Matka zesztywniała, dziewczyna machnęła gazetą, staruszek niespokojnie poruszył się na krześle, a jego potworne wnętrzności zachlupotały. — Tego — syknęła Tulpen postukując pięścią o kolano i os trożnym gestem wskazując upośledzonych moczowo. W pocze kalniach lekarzy istnieje zawsze coś w rodzaju rzadko spotykanego braterstwa, lecz w poczekalniach specjalistów intymność ta jest jeszcze gorsza. Istnieją kluby weteranów, kluby ludzi o wysokim współczynniku inteligencji, kluby lesbijek, byłych wychowanków szkół, matek trojaczków, osób dążących do ocalenia wiązów, ro tarianów, republikanów i neomaoistów, ale tu oto jest stowarzy szenie wymuszone, złożone z ludzi, którzy mają problemy z siu sianiem. Nazwijcie nas vigneronistami! Moglibyśmy się raz w ty godniu spotykać, urządzać konkursy i wystawy — rodzaj za wodów w moczowych konkurencjach. Potem do poczekalni wszedł doktor Jean Claude Yigneron, przy nosząc z sobą smagły wiew gauloiseów. My, vigneroniści, sie dzieliśmy przeniknięci nabożnym lękiem: którego z nas teraz we zwie. — Pani Cullen? — rzekł Yigneron. Matka wstała nerwowo i u pomniała dziecko, aby było grzeczne podczas jej nieobecności. Yigneron uśmiechnął się do Tulpen. Podstępny Francuz! — Czeka pani na wizytę? — spytał. Obca wśród zgromadzo nych vigneronistów Tulpen patrzyła na niego bez słowa. — Nie, jest ze mną — powiedziałem. On i Tulpen uśmiechnęli się. Gdy doktor wyszedł z panią Cullen, Tulpen szepnęła: — Nie wiedziałam, że on tak wygląda. — Jak wygląda? — zapytałem. — Jak powinni wyglądać u rolodzy? Jak pęcherze? — On nie przypomina pęcherza — odparła Tulpen z przejęciem. Mała dziewczynka siedziała lękliwie, przysłuchując się naszej rozmowie. Jeśli to matka jest pacjentka, czemu dziecko wydaje się takie obrzmiałe i żółte? Zdecydowałem, że zawdzięcza swój wygląd zakazowi siusiania. Mniej więcej w wieku Colma, myślałem. Była zatroskana, że została sama, a także zaniepokojo na. Popatrywała na pielęgniarkę i przyglądała się staruszkowi. Za czynała się denerwować, więc spróbowałem uspokajającej kon wersacji. — Chodzisz do szkoły? Lecz wzrok podniosła szałowa dziewczyna w skórach. Tulpen po prostu gapiła się na mnie, a dziecko zignorowało pytanie. — Nie, nie chodzę — odparła zdumiona dziewczyna w skórach, patrząc na mnie, jakbym był przezroczysty. — Nie, nie — powiedziałem do niej. — Nie panią pytam. — Teraz dziecko zwróciło wzrok na mnie. — Pytam ciebie — rzek łem, wskazując palcem na małą dziewczynkę. — Chodzisz do szkoły? — Zawstydziła się i poczuła zagrożona. Najwyraźniej za kazano jej rozmawiać z nieznajomymi mężczyznami. Młoda dziew czyna w skórach lodowato spojrzała na napastującego dzieci. — Mama zaraz wróci — powiedziała Tulpen do małej dziew czynki. — Ona ma krew w moczu — poinformowało dziecko. Pielęgniarka obróciła się na krześle i obrzuciła mnie szybkim spoj rzeniem, które mówiło, że umysł muszę mieć też całkowicie za tkany. — Och, ona na pewno wyzdrowieje — powiedziałem. Dziec ko kiwnęło głową, znudzone. Szałowa dziewczyna w skórach spojrzała na mnie jakby chcąc wyraźnie dać do zrozumienia, że nie ma krwi w siuśkach, więc żebym jej nie pytał. Tulpen stłumiła chichot i uszczypnęła mnie w udo. Zacząłem badać koniuszkiem języka podniebienie. 180 JOHN IRYING METODA WODNA 181 Nagle staruszek, który do tej pory był taki cichy, wydał osobliwy dźwięk, jak dziwnie zdławione czkniecie, zduszony pierd lub skrzypiące przemieszczanie się całego kręgosłupa, a gdy wstał, ujrzeliśmy plamę barwy spalonego masła rozlewającą mu się u spodu koszuli i sprawiającą, że spodnie przywarły mocno do jego chudych ud. Bujnął się w bok, a ja złapałem go, nim zdążył upaść. Był lekki jak piórko i nie miałem najmniejszej trudności z utrzymaniem go w pozycji pionowej, lecz cuchnął przeraźliwie i trzymał się za brzuch. Miał coś pod koszulą. Spojrzał na mnie z wdzięcznością, a zarazem ze straszliwym zakłopotaniem, lecz zdołał powiedzieć tylko: — Błagam, do łazienki... — kościstą dłonią wskazując gabinet Yignerona. Pod plamą na jego koszuli zauważyłem zarys jakiejś dziwnej torby i rurki. — To cholerne draństwo zawsze się wylewa — powiedział, kiedy go prowadziłem najszybciej jak mogłem do pielęgniarki, która się właśnie odwracała na krześle. — Och, panie Kroddy — rzekła z naganą w głosie, zabierając mi go z rąk, jakby był pustą w środku lalką. Powlokła go długim korytarzem machnąwszy ręką z rozdrażnieniem, bym wracał do poczekalni, i nadal go łajała. — Pan to musi po prostu częściej opróżniać, panie Kroddy. Te drobne wypadki wcale nie muszą się panu przytrafiać... Lecz on wciąż utyskiwał i utyskiwał. — Cholerne draństwo! Już nie można nigdzie pójść, ludzie się denerwują, a żeby pani zobaczyła te spojrzenia w męskich ubi kacjach... — Czy mógłby pan sam rozpiąć sobie koszulę, panie Kroddy? — Pieprzone urządzenie! — Nie musi pan tak kląć, panie Kroddy... Dziecko w poczekalni znów siedziało wystraszone i spięte, nadęta dziewczyna w skórach patrzyła w gazetę, schludna, z wy razem wyższości, chroniąca straszną tajemnicę pomiędzy nogami. Żeby nikt się nie dowiedział. Znienawidziłem ją. — Biedak jest cały w rurkach — szepnąłem do Tulpen. — Musi sikać do takiego worka. — Ta cholerna dziewczyna w skórach spojrzała na mnie lodowato, a potem znów w gazetę i nasłuchiwaliśmy wszyscy tego, co brzmiało jak spuszczenie sta rego pana Kroddy z wodą. Spojrzałem na wyniosłą damę w skórach i zapytałem prosto z mostu: — Ma pani trypra? Zastygła nie podnosząc wzroku. Lecz Tulpen szturchnęła mnie z całej siły łokciem, a mała dziewczynka spojrzała z wdzięczno ścią. — Słucham? — zapytała. Młoda kobieta spojrzała na mnie twardo. Nie potrafiła jednak zachować długo srogiego wyrazu. Po raz pierwszy na jej twarzy ukazało się coś ludzkiego — dolna warga wywinęła się leciutko, zęby spróbowały ją unieruchomić, oczy nagle zwilgotniały — a ja po prostu zdałem sobie sprawę, że jestem podły i okrutny. — Jesteś gnój, Trumper — szepnęła Tulpen, a ja podszedłem do dziewczyny, która teraz opuściła twarz na kolana i lekko się kołysząc płakała cicho. — Przepraszam — powiedziałem. — Naprawdę nie wiem, czemu się z tym wyrwałem... Pani mi się wydała taka niewrażli wa... — Proszę go nie słuchać — rzekła Tulpen. — To wariat. — Ja nie mogę uwierzyć, że złapałam trypra — odparła dziew czyna łkając. — Wcale nie robię tego stale i wciąż, poza tym nie jestem brudasem... W tej właśnie chwili wszedł Yigneron i zwrócił matkę obrz miałemu dziecku. Miał w ręku kartę. — Panna DeCarlo? — spytał z uśmiechem. Dziewczyna szyb ko wstała ocierając łzy. — Mam trypra — powiedziała mu, a on wytrzeszczył na nią oczy. — A może nie mam — dodała histerycznie, gdy Yigneron zajrzał do karty. — Porozmawiamy o tym w moim gabinecie — odparł, pro wadząc ją szybko obok nas. Potem spojrzał na mnie, jakbym to ja w jakiś sposób zaraził tę dziewczynę u niego w poczekalni. — Pan będzie następny — rzekł, lecz zatrzymałem go, zanim zdążył się ruszyć. 182 JOHN IRYING — Poddam się operacji — oznajmiłem, wywołując tym oświadczeniem wstrząs zarówno u niego, jak u Tulpen. — Nie muszę teraz wchodzić, chcę tylko, żeby mi pan wyznaczył termin operacji. — Ale ja pana nie zbadałem. — Nie ma potrzeby — powiedziałem. — To ta stara sprawa. Woda nie pomogła. Nie chcę do pana przychodzić, chyba że na operację. — Dobrze — odrzekł, a ja byłem zachwycony, że mu zepsu łem rekord, ze m n ą nie wyszło mu dziesięć na dziesięć — za dziesięć dni do dwóch tygodni. — Tymczasem może dam panu jakiś antybiotyk, dobrze? — Zostanę przy wodzie. — Pielęgniarka zadzwoni do pana, gdy ustalimy termin operacji w szpitalu, ale będzie to nie wcześniej, jak za dziesięć dni do dwóch tygodni, a tymczasem w razie dolegliwości... — Dam sobie radę. — Na pewno? — spytał i spróbował się uśmiechnąć. — Wciąż dziesięciu na dziesięciu? — zapytałem go, a on spojrzał na Tułpen i zaczerwienił się. Yigneron się zaczerwienił! Trzeźwo podyktowałem pielęgniarce Yignerona telefon Spółki Akcyjnej Filmy Ralpha Packera i domowy Tulpen. Odzyskawszy rezon Yigneron podał mi paczuszkę jakichś kapsułek, ale ja pokręciłem głową. — Proszę się nie opierać — rzekł. — Łatwiej operować, kie dy organizm nie jest zainfekowany. Niech pan bierze po jednej kapsułce dziennie, a ja pana zbadam na dzień przed operacją, tylko dla sprawdzenia. — Teraz wyrażał się ściśle urzędowo. Wziąłem od niego te kapsułki i kiwając głową, uśmiechając się, machając mu przez ramię dłonią, wyprowadziłem stamtąd Tulpen. Sądzę, że trochę udawałem chojraka. I wcale nie myślałem, póki się nie znalazłem na ulicy, co mogło się stać ze starym panem Kroddy. Czy mu wymieniali rurkę? Dreszcz mnie przeszedł. Przycisnąłem do siebie Tulpen i prowadziłem ją obijającą się o mnie po chodniku, czując miłe METODA WODNA 183 ciepło i pachnący miętówkami oddech, a jej włosy omiatały moją twarz. — Nic się nie martw — powiedziałem. — Będę miał piękne go, nowego fajfusa, wyłącznie dla ciebie. Wsunęła mi rękę do kieszeni podrzucając drobne i szwajcarski nóż wojskowy, które tam miałem. — To ty się nie martw — odparła. — Lubię tego starego faj fusa, jakim jesteś. Nie poszliśmy więc tego dnia do pracy, tylko wróciliśmy do jej mieszkania, chociaż wiedzieliśmy, że Ralph czekał na nas w stu diu. Był to zawsze bardzo nerwowy okres, gdy Ralph kończył jedno przedsięwzięcie, a zaczynał drugie. Dawało to o sobie znać w opóźnionych czekach i umieszczanych nad telefonem napisach: PROSZĘ ZAPISYWAĆ W TEJ PIEPRZONEJ KSIĄŻCE ROZ MOWY MIĘDZYMIASTOWE! Zapewne Tulpen domyślała się, że w tym opuszczeniu pracy było dużo więcej niż tylko moje pożądanie. Nie przepadałem za nowym tematem filmu Ralpha, ponieważ byłem nim ja sam. Nud ny zarys wywiadów z Tulpen i ze mną, a później mały klejnocik, w który Ralph pragnął oprawić Duża. — Muszę ci powiedzieć, Ralph, że mój entuzjazm dla tego filmu nie jest taki, jaki mógłby być. — Słuchaj, TrąbTrąb, jestem człowiekiem uczciwym, no nie? — To twój punkt widzenia, który należy jeszcze zweryfiko wać. Od tygodni zajmowaliśmy się nudną dystrybucją dla innych wytwórni i urządzaniem specjalnych pokazów Ralph Packer: Przegląd retrospektywny! dla różnych towarzystw filmowych, mu zeów i poranków w Greenwich Yillage. Lepiej było znów robić film, nawet ten film, i jedyna kłótnia, naprawdę brzydka, którą miałem z Ralphem, dotyczyła właśnie tytułu. — To tylko taki roboczy tytuł, TrąbTrąb. Często zmieniam tytuły po ukończeniu filmu. Jakoś wątpiłem w jego giętkość, gdy chodzi o ten film. Nazwał go Opieprzanie się. Było to jego ulubione powiedzonko, co mi kazało podejrzewać, że nie rozstanie się z nim tak łatwo. 184 JOHN IRYING — Nie przejmuj się, Trumper — powiedziała Tulpen i w to długie popołudnie w jej mieszkaniu rzeczywiście się nie przejmo wałem. Zmieniałem płyty, przyrządzałem austriacką Tee mit Rum, którą mieszałem laseczką cynamonu i podgrzewałem na maszynce koło łóżka. Zignorowałem telefon, który zadzwonił po zmroku. Odizolowani próżniowo od miasta nie wiedzieliśmy, czy była to pora kolacji, przekąski o północy, czy też wczesnego śniadania, którego nam się zachciało. W tego rodzaju bezczasowym mroku, jaki stwarzają jedynie miejskie mieszkania, telefon dzwonił i dzwonił. — Niech dzwoni — powiedziała Tulpen, ściskając mnie moc no w pasie. Przyszło mi na myśl, że tego rodzaju słowa powinny się znaleźć w Opieprzaniu się, lecz pozwoliłem mu dzwonić. JEDNA DŁUGA MATKA DNIA Zaczyna się w poprzedni wieczór od kłótni, w której Duża oskarża Merrilla Overturfa o dziecinny, eskapistyczny wygłupizm, następnie zaś stwierdza, że mogę heroizować Merrilla jedynie dla tego, iż na tak długo opuścił moje życie — implikując bezcere monialnie, że prawdziwy Merrill, w swoim własnym ciele, za wiódłby nawet mnie na tym etapie mego życia. Bolą mnie te oskarżenia i przechodzę do kontrataku, imputując Merrillowi odwagę. — Odwaga! — huczy Duża. Następnie implikuje, że nie jestem autorytetem w kwestii od wagi, bo sam jej nie posiadam, mam natomiast tchórzostwa aż w nadmiarze. Jako przykład mojego tchórzostwa podaje fakt, że boje się zadzwonić do ojca i wygarnąć mu, co o nim sądzę w związku z wydziedziczeniem. To mi niemądrze podszeptuje, aby palnąć, że mogę zadzwonić do tego starego kutasa choćby zaraz, chociaż wnosząc z mroku iowańskiej nocy wokół nas przypuszczam, że nie jest to najlepsza pora na telefon. — Możesz? — pyta Duża. Jej nagły respekt jest prze rażający. Nie daje mi czasu na zmianę zdania. Przerzuca papiery szukając kartki, na której kiedyś zapisaliśmy numer Great Bo ars Head. 186 JOHN IRYING METODA WODNA 187 — Ale co mam mu powiedzieć? — pytam. Duża zaczyna wykręcać numer. l B — Może: „Dzwonię, aby zapytać, czy już dostałeś pocztę". Duża krzywi się i kręci dalej. — Może: „Jak się masz? Jest teraz przypływ czy odpływ?" Krzywiąc się nad szybko pracującymi palcami Duża mówi: — Przynajmniej będziemy coś wiedzieli, na miłość boską... — i podaje mi słuchawkę, w której huczy sygnał. — Tak, będziemy wiedzieli — mówię do słuchawki i moje słowa odbijają się w niej echem, jakby wypowiedziane do mnie przez telefonistę o niesamowitej percepcji. Telefon dzwoni i dzwoni, a ja spoglądam na Dużą z wyrazem ulgi, jakbym chciał powiedzieć: „Aha! Nie ma go w domu!" Lecz Duża pokazuje na mój zegarek. Na Wschodzie jest już po północy! Czuję, jak mi opada szczęka. Duża mówi surowo: — Dobrze mu tak, staremu kutasowi. Ojciec odzywa się w słuchawce zwięźle, wcale nie zaspanym głosem: — Tu doktor Trumper. Edmund Trumper, słucham? Duża balansuje na jednej nodze, jakby się jej chciało siusiu. Słyszę tykanie własnego zegarka, a potem ojciec mówi: — Halo? Tu doktor Trumper. Czy coś się stało? Słyszę w tle, jak mama mruczy: — Czy to ze szpitala, Edmund? — Halo! — krzyczy do telefonu ojciec. A matka syczy: — Może to pan Bingham? Och, Edmund, wiesz, że jego ser ce... Wciąż chwiejąc się na jednej nodze Duża łypie na mnie groźnym okiem, oburzona widokiem tchórzostwa na mojej twarzy. Chrzaka do mnie srogo. — Pan Bingham? — pyta mnie ojciec. — Nie może pan zła pać oddechu? Duża tupie nogą, wydaje odgłos małego zwierzątka. Ojciec udziela porady: — Niech pan nie próbuje głęboko oddychać, panie Bingham. Proszę się trzymać. Już do pana jadę... Tupot w tle, matka woła: — Powiadomię szpital, żeby przysłano tlen, Edmund... — Panie Bingham! — krzyczy ojciec do słuchawki, gdy Duża kopie w piec, wydając z wykrzywionych ust warknięcie. — Niech pan podkurczy kolana, panie Bingham! I niech pan nie próbuje mówić! Odkładam słuchawkę. W konwulsjach czegoś prawie jak śmiech Duża mnie mija, wy biega do hallu, wpada do sypialni i zatrzaskuje drzwi. Jej spazmy i łkania brzmią jak duszenie się, jak duszenie się nieszczęsnego pana Bingham z jego prawdziwie słabującym sercem. Nie zauważony przez nocnego stróża spędzam noc w pracowni doktoranckiej Biblioteki Uniwersyteckiej, w jednej z długiego sze regu nisz; zwykle tłoczą się w nich spoceni naukowcy, każdy z bu telką cocacoli. W butelce jest łyk gęstej jak miód coli z kilkoma pływającymi petami. Nawet o kilka nisz dalej można usłyszeć, jak syczą przy wrzucaniu. Kiedyś, mając swą pracę niemal na ukończeniu, Harry Petz, doktorant z Brooklynu, który czytał serbskochorwackie dokumen ty, odepchnął się mocno nogami i wypadł ze swojej niszy w fotelu na rolkach. Sunął w nim tyłem, odpychając się nogami coraz to szybciej wzdłuż całego korytarza, przemknął obok nas wszystkich w innych niszach i wyrżnął w szklaną ścianę na końcu, rozbijając zarówno szkło, jak i głowę. Nie spadł jednakże cztery piętra w dół, na parking, gdzie już zapewne widział siebie rozpłaszczonego na dachu czyjegoś samochodu. Ja nigdy bym nie zrobił nic takiego, Duża. W Akthelde i Gunnel jest taka wzruszająca scena, gdy Akthelt ubiera się i zbroi, by walczyć z wojowniczymi Grethami. Wkłada nagolennice i naramienniki, nanerkownice i blaszany kubek, rytu alnie osłaniając i najeżając kolcami swoje żywotne części, podczas gdy nieszczęsna Gunnel z płaczem prosi, by jej nie opuszczał. Rytualnie zdejmuje z siebie suknie, rozplata włosy, rozpina bran 188 JOHN IRWNG solety na nogach, obnaża ramiona, rozwiązuje gorset, Akthelt zaś wkłada na szyje łańcuchy, mocuje kolce na kości ogonowej etc. Akthelt próbuje wyjaśnić Gunnel cel wojny det henskit af krig, lecz ona nie chce słuchać. Wtedy wpada Stary Thak, ojciec Akt helta. Stary Thak też właśnie ubiera się i zbroi na tę wojnę, ale mu się zaciął jakiś zamek czy coś na piersi i potrzebuje pomocy. Oczywiście jest zakłopotany widząc swą śliczną młodą synową, która odchodzi od zmysłów i jest prawie naga, lecz przypomina sobie swoje młode lata i już wie, o co Akthelt i Gunnel się pokłócili. Próbuje zatem dwuznacznego gestu — chce zadowolić ich oboje. Łapie lubieżnie Gunnel wielką kolczastą łapą za tyłek, mówiąc zarazem mądrze do Akthelta: Det hensklt af krig er tu overleve Celem wojny jest ją przeżyć. Mogło to też być celem moich studiów doktoranckich — a kto wi1e, czy i nie małżeństwa. Ostatnio często robię podobne porównania. Idąc przez parking biblioteczny, na którym Harry Petz próbował wylądować, spostrzegam młodą Lydię Kindle czekającą na mnie koło podobnego do arki edsela koloru morskiej zieleni. Lydia ma na sobie brzoskwiniowy kostium, obcisły, z krótką spódniczką i ra czej za poważny. — Cześć! To jest mój edsel! — mówi. A ja myślę: tego już za wiele. Jednakże w jej spódniczce do połowy ud jest coś bezpiecznego, a znam jej kolana, więc mnie nie przerażają. To wielka ulga czuć, jak jej noga unosi się i opada pod moją głową, kiedy stopa zajmuje się pedałem hamulca i gazu. — Dokąd jedziemy? — pytam tonem skazańca i poruszam głową na jej łonie, bardzo niewielkim. — W takie miejsce, które znam — odpowiada, a mój wzrok biegnie wzdłuż przodu jej kostiumu, obok drobnych piersi, do jej podbródka. Widzę jak przygryza leciutko dolną wargę. Jej bluzka przy szyi ma kolor rdzawożółty. Zabarwia szczękę na kolor jaskrów. A ja przypominam sobie, jak byliśmy z Duża na polu pod klasztorem w Katzeldorf, siedzieliśmy z butelką mniszego wi na wśród jaskrów. Przysunąłem bukiecik tych kwiatków do jej METODA WODNA 189 sutki — nabrała żywopomarańczowej barwy i Duża zaczerwie niła się. Potem przysunęła ten bukiecik do pewnej mojej nasło necznionej części. Zżółkłem. — Tak naprawdę to nie mój edsel — powiedziała Lydia Kin dle. — Należy do mojego brata, ale on jest w wojsku. Gdziekolwiek się obrócić, nowe niebezpieczeństwo. Potężny brat Lydii Kindle, krzepki Zielony Beret, zadaje mi kantem dłoni ciosy w obojczyki, dokonuje straszliwej zemsty za to, że zbez cześciłem jego siostrę i jego edsela. — Dokąd jedziemy? — pytam znowu, czując, jak jej twarde uda podskakują pod moją głową na jakiejś wyboistej drodze. Widzę za oknami kłębiący się kurz, a także płaskie niebo nie przy gięte nawet pojedynczym drzewem, nie obrzeżone żadnymi dru tami. — Zobaczysz — odpowiada i zdejmuje.z kierownicy rękę — ze słabiuteńkim najniewinniejszym zapachem perfum na przegubie — aby pogłaskać mnie po policzku. Potem wjechaliśmy w jakiś płytki rów i po chwili się z niego wydostaliśmy. Orientuję się, że nie jesteśmy nawet na drodze grun towej, bo za oknami nie ma już kłębów kurzu i koła zagłębiają się w miękkie podłoże, a czasem rozlegają się trzaski, co w Iowa może być tylko odgłosem pękających łodyg kukurydzy lub świńskich kości. Podążamy też w innym kierunku, ponieważ słońce grzeje mi kolana pod zmienionym kątem. Następnie sły chać, że ślizgają się opony, jakby na wilgotnej trawie. Lękam się, abyśmy nie utknęli gdzieś o całe mile dokądkolwiek i nie uwięźli na zawsze razem z edselem w jakimś sojowym mokradle. — Gdzie tylko kaczki nad nami zapłaczą — mówię, a Lydia spogląda na mnie lekko zaniepokojona. — Przywiózł mnie tu kiedyś jeden facet — mówi. — Czasa mi bywają tu myśliwi, ale nikogo poza nimi. W każdym razie zawsze łatwo dostrzec ich samochody. Jeden facet? — myślę zastanawiając się, czy nie zo stała już zbezczeszczona. Lecz ona odgaduje moje myśli i dodaje spiesznie: — Nie spodobał mi się. Kazałam się odwieźć, ale zapa 190 JOHN IRYING miętałam, jak się tu jedzie. — I na chwilę wysuwa język, żeby polizać kąciki ust. Potem cień i pochyłość. Grunt jest twardy i bardziej wyboisty. Słyszę pod edselem szelest i czuję zapach sosen — gdzie, w Io wa! Samochód zahacza o jakąś gałąź, co sprawia, że się zrywam i uderzam nosem w kierownicę. Gdy Lydia się zatrzymuje, jesteśmy w sosnowym zagajniku, wśród gęstwy płaskolistnych paproci i kęp gąbczastego, na wpół zmarzłego mchu. Wokół rosną grzyby. — Widzisz? — mówi Lydia otwierając drzwi i spuszczając nogi. Stwierdziwszy, że na zewnątrz jest wilgotno i zimno, siedzi tyłem do mnie dyndając nogami nad ziemią. Jesteśmy na wzgórzu, w bezładnej gęstwie drzew i krzaków. Za nami ciągną się pola zżętej kukurydzy i soi, przed nami, w do le, coś, co musi być częścią zbiornika wodnego Coralville, za marzniętego tylko przy brzegach, wolnego od lodu i sfalowanego w środku. Gdybym był myśliwym, zająłbym stanowisko na tym wzgórzu, ukryty wśród paproci, i czekałbym na co leniwsze kaczki przelatujące tym skrótem pomiędzy jednym żerowiskiem a dru gim. Nadleciałyby nisko nad ziemią, zwłaszcza te tłuste, rozleni wione, z brzuchami błyszczącymi w odbitym od jeziora blasku słońca. Oparłszy się plecami o drzwi edsela wyciągam nogę i dotykam stopą pleców Lydii Kindle. Przez jedną króciutką chwilę mam ochotę wypchnąć ją na zewnątrz. Lecz tylko dotykam jej kręgosłu pa, ona zaś patrzy na mnie przez ramię, po czym wciąga nogi do środka i zatrzaskuje drzwi. Mówi mi, że w schowku jest koc, a jej starsza koleżanka kupiła piwo. Jest też pyszny ser, jeszcze ciepły okrągły bochenek pum pernikla i jabłka. Przełazi przez oparcia przednich foteli, rozkłada ten piknikowy poczęstunek na tylnej kanapie, po czym zarzucamy sobie na ra miona koc, robi się nam miło i przytulnie jak w namiocie. Okruch sera przylepia się do błękitnej żyłki na przegubie dłoni Lydii. Szybko zlizuje go językiem patrząc, jak się jej przyglądam. Siedzi na skrzyżowanych nogach kolanami zwrócona do mnie. METODA WODNA 191 — Wbiłeś łokieć w chleb — szepce, a ja chichoczę bezrozum nie. Wierci się i strząsa z koca okruszyny. Patrzę, jak chleb stacza się na podłogę. Widzę, że jej spódniczka unosi się aż do bioder, kiedy podciąga mnie wyżej na swoje kolana. Ma halkę w dziecięce różowe i niebieskie kwiatki, które mi przypominają wczesne ko cyki Colma. Mówi: — Myślę, że cię kocham. — Lecz ja słyszę rytm w jej słowach, rytm tak dobitny, że musi wynikać z częstego ich powtarzania. Ona też jakby wyczuwając, że nie zabrzmiały zbyt dobrze, zaraz się poprawia: — Myślę, że wiem, że cię ko cham. — Przyciskając zgrabną, szczupłą nóżkę do mojego boku, obraca się i przyciąga moją głowę lekko do swojego uda. Sercem uderzam o jej kolano. Ma takie same cholerne kwiatuszki na majtkach. Dziecina w swych sztandarach. Kwieciste, plisowane szmatki dla Młodych Panienek. Wierci się znów i lekko pociąga mnie za uszy, świadoma, że zobaczyłem jej kwiatki. — Wcale nie musisz być we mnie zako chany — mówi, a ja znów czuję, że nieraz musiała to powtarzać. Wiem, że gdzieś w jej sypialni musi leżeć kartka z notesu z tą konwersacją dokładnie wypisaną, zredagowaną i być może zaopa trzoną w przypisy. Chciałbym wiedzieć, jakie przewidziała dla mnie odpowiedzi. — Panie Trumper? — mówi, a ja całując ją tuż pod krawędzią bielizny czuję, jak jakiś malutki, mięsień się rozluźnia. Przyciąga moją głowę do swej ptasiej piersi, żakiet ma rozpięty, bluzka jest cieniutką mgiełką na jej chłodnej skórze. — Vroognaven abthur, Gunnel mik — recytuję. Starodol nonordyjski jest najbezpieczniejszy w podobnych okazjach. Z leciutkim drżeniem siada przy mnie, lecz nawet taka arka jak edsel okazuje się za ciasna, toteż odbywa się dużo wiercenia, zanim Lydia uwalnia się z żakietu. Moja kurtka zawisa na klamce tylnego okna. Siedzę tyłem do Lydii, jak na sankach, udaje mi się roz wiązać sznurowadła buciorów, a tymczasem jej ręce rozpinają me todą Braillea guziki mojej koszuli. Odwracając się stwierdzam, że już się porozpinała, ale klęczy skulona, z rękami zakrywającymi 192 JOHN IRYING biustonosz. Drży, jakby się rozbierała do niepewnego zanurzenia w zimowej rzece. Niemal z ulga przywiera do mnie, z radością dając się tulić, na wpół jeszcze ubrana, ze spódniczką rozpiętą na biodrze. Jej wil gotne dłonie przesuwają się po moich żebrach, ściskają nieszczęsną fałdę nad pasem. Lydia Kindle mówi: — Ja... jeszcze nigdy... wiesz... jeszcze nigdy... Opuszczam brodę na jej ostre, kościste ramię i ocieram się wąsami o jej ucho. — Czym się zajmuje twój ojciec? — pytam i słyszę, jak wzdycha, a w tym westchnieniu jest zarówno zawód, jak ulga. — On jest w jucie — odpowiada, palcami odnajdując moje nerki. A ja myślę: jest w jucie! Przez cały czas? Jest nią owinięty, ubiera się. w nią, sypia... — Nie jest mu chyba za wygodnie — mówię, a jej twardy obojczyk gniecie mnie w szczękę. — No wiesz... — tłumaczy Lydia — torby na obrok, wor ki... Wyobrażam sobie ojca Lydii Kindle, ogromnego chłopa, jak chwyta pięćdziesięciokilogramowy wór cebuli i okłada mnie nim po grzbiecie. Krzywię się. Lydia prostuje się na kolanach i odsuwa z dłońmi na biodrach, ściągając spódnicę. Widzę najmniejsze z możliwych wzniesienie brzuszka pod kwiecistą halką. Widząc, że ręce ma bardzo zajęte, zsuwam ramiączka jej biustonosza. — Jestem taka mała — tłu maczy się cieniutkim głosikiem, podczas gdy ja opuszczam spod nie do kostek. Przerzucając nogi przez oparcie przednich siedzeń niezdarnie naciskam piętą klakson, który brzmi przy zamkniętych oknach jak z innego samochodu. Lydia nagle przykuca przy mnie, pozwalając mi rozpiąć stanik. Napis na naszywce brzmi: BIELIZ NA DLA MŁODYCH PANIENEK. Jakie to prawdziwe. Czuję, jak się przyciska do mnie twardymi piersiątkami i szyb ko zrzucam koszulę, zdając sobie sprawę, że rozporek moich krótkich gatek rozchyla się, a Lydia tam zagląda. Jest sztywna, lecz ruchami bioder pomaga zdjąć z siebie halkę. Widzę pieprzyk METODA WODNA 193 i przez króciutką chwilkę V z kwiatków dziecięcoróżowych i nie bieskich. — Masz takie malutkie sutki — mówi. Błądzi po nich palca mi. Ujmuję w dłonie jej drobne, krągłe piersi — w dotyku jak po marańczki — z sutkami twardymi jak knykieć, który się wpija w moją nogę. Wolniutko kładę ją, rzucam okiem na jej ciało, kościste i napięte, potem na jej sterczące piersi ze śladem pudru. Wówczas ona przyciąga moją głowę do upudrowanego miejsca, aleja czuję, że mi się żołądek kurczy od tego zapachu. Przypomina szampon dziecięcy Colma, z napisem na nalepce: BEZ ŁEZ! Lydia mówi: — Proszę cię... O co? Mam nadzieję, że nie zechce zrobić tak, aby decyzja zależała ode mnie. Miewam okropne kłopoty z podejmowaniem decyzji. Całuje miękką prosta linię do jej pępka, widzę ślad od gumy na leciutkiej wyniosłości brzucha. Dręczy mnie, że nie pamiętam, kiedy i jak pozbyła się majtek. Czyja to była decyzja: moja czy jej? Uderza mnie to jako istotne przeoczenie. Moja szorstka broda spoczywa na puszystej grzywce. Kiedy się poruszam, gdy ona czuje mój pierwszy pocałunek, ściska mocno moją głowę i szarpie szybko dwa razy za włosy. Lecz zaraz uda się rozluźniają. Czuje, jak dłonie się osuwają i przykrywają moje uszy tak, że słyszę szum morza w stereo — albo zbiornik wodny Coralville, który występuje z brzegów i czyni z naszego wzgórza wyspę, aby nas odizolować pod stadem przelatujących o zmierzchu kaczek, a nad przytłumionym przez pył odorem, nadciągającym jak przyziemna mgła od pól sojowych. Jedno z moich uszu zostaje uwolnione, odgłos morza staje się jednostronny, jednouszny. Dostrzegam kątem oka, jak wolna ręka Lydii przesuwa się po podłodze i gmera w perłowym żakiecie. Co ona może mieć w tym rękawie? Lydia mówi: — Tu jest guma. Jedna z dziewcząt z akademika... ją miała. Lecz ja nie mogę wsunąć dłoni w jej rękaw, więc musi sama przetrząsnąć żakiet mówiąc: — Mam taką tajną kieszonkę w pod szewce mankietu... — Po co? 194 JOHN IRYING Jej piersi są rozchylone: widzę, jak przygryza dolna wargę. Widzę też, jak jej klatka piersiowa się unosi, trwa tak chwilę, a potem ręka przysuwa do mego czoła opakowaną w sreberko gumę. Wówczas klatka opada i śmieszna, malutka wyniosłość brzucha zaczyna drżeć, biodra się trzęsą. Kątem oka widzę, jak jej dłoń zwisa bezwładnie, a na dłoni, niby kula z gąbki, leży coś, co musi być kawałkiem pumpernikla, wyrwanym ze środka świeżego bochenka. Nagle jej uda tężeją i mocno uderzają mnie po twarzy, a potem wiotczeją i ręka trzymająca środek chleba u puszcza ciemny miąższ na podłogę. Słyszę jak cynfolia rozrywa się i szeleści, zastanawia mnie, czy ona też słyszy. Kładę głowę na jej piersiach i słucham bicia serca. Jej łokieć opiera się o siedzenie, ręka zwisa nad podłogą. Dłoń jest tak mocno zgięta w przegubie, że wygląda jak złamana, długie palce wskazują w dół, nieruchome, a mglisty blask słońca zza ok na jest dostatecznie silny, aby zabłysnąć na jej licealnym pierścion ku. Pierścionek jest trochę za duży i krzywo wisi na palcu. Zamykam oczy w upudrowanej szczelinie między piersiami i czuję coś w rodzaju cukierkowatego piżma. Lecz czemu moje myśli biegną ku rzeźniom i wszystkim tym młodym dziewczętom, które zostały zgwałcone podczas wojen? Jej uda zamykają się łagodnie na mojej osłoniętej części i Lydia pyta: — Nie zrobisz tego drugiego? A moja wątła część kurczy się w swojej cieniutkiej szczypiącej osłonie. Ustępuje, gdy Lydia Kindle ściska uda. Znowu mówi: — Proszę... — I dodaje bardzo słabiutkim gło sikiem: — Co się stało? Wolno unoszę się i klękam między jej udami. Czuję, jak jej palce zaciskają się na moim ramieniu. Pomiędzy rozsuniętymi pier siami widzę błękitną, cienką jak nitka żyłkę, biegnącą ukośnie i pulsującą. Jakby uświadamiając sobie, że bicie jej serca jest wi doczne, opuszcza rękę i zakrywa piersi, a drugą zasłania krocze. MŁODA PANIENKA jest na razie ocalona. Dla kogo? Czuję, że guma się zwija. Tymczasem Lydia Kindle zdejmuje nogi z siedzenia, mówi: METODA WODNA 195 — Nigdy cię nie prosiłam, abyś się we mnie kochał albo co... To znaczy, ja jeszcze tego nigdy nie robiłam, ani tego dru gi e g o. I wcale mnie nie obchodzi, co sobie o mnie pomyślisz. Czy ty tego nie wiedziałeś? Cholera, a myślałam, że to ja jestem naiwna... Schyla się, jakby ją schwycił skurcz, opiera twarz na kolanie i siedzi tak z kosmykiem włosów w kąciku ust, a w znajomym kącie między jej łokciem a kolanem bliższa mnie pierś jest po prostu za mała i za doskonała, aby zwisnąć — sterczy jak nama lowana na jej ciele, zbyt kształtna, by mogła być prawdziwa. — To skomplikowana sprawa — usiłuję jej powiedzieć. — I nikt nie powinien pozostawiać spraw mnie samemu. Gmeram przy zamku i otwieram drzwi na chłodne, ożywcze tchnienie świeżego powietrza. Stojąc zmarznięty i nagi w wilgot nym, skrzypiącym mchu słyszę, jak Lydia buszuje w samochodzie. Odwracam się i uchylam przed butami. Lydia stoi na czworakach na tylnym siedzeniu i wygarnia moje rzeczy. Bez słowa chwytam je po jednej, zwijam w tobołek i przyciskam do piersi. Lydia Kin dle ciska jak szalona swoje części ubrania na przednie siedzenie, potem z przedniego na tylne i znów z tylnego na przednie... — Proszę — mówię — pozwól, że cię odwiozę do domu. — Proszę?! — wrzeszczy, a nad wzgórze, niby garść ka mieni ciśniętych nad moją głową, wzbija się stadko kaczek, czar nych o tej porze zmierzchu. Spłoszone odlatują, krzycząc na widok nagiego głupca, który trzyma ubranie nad głową. A Lydia miota się naga po wnętrzu edsela. Rygluje wszystkie drzwi. Wciąż naga wślizguje się za kierownicę i jej piękne sutki ocierają się o chłodny metalowy pierścień klaksonu. Edseł drga, czka i wydziela gęsty, szary kłąb spalin z zardzewiałej rury wy dechowej. Przez chwilę, chociaż nie robię żadnego ruchu, jestem przekonany, że Lydia mnie staranuje, lecz ona wrzuca wsteczny bieg. Szarpiąc kierownicę skręca w koleiny znaczące drogę, którą tu przyjechaliśmy. Gdy się tak mocuje z mało zwrotnym edselem, jej piersi wreszcie poruszają się jak żywe. Boję się o jej sutki trące o pierścień klaksonu. Dopiero gdy edsel mknie przez mokradła sojowe, zdaję sobie 196 JOHN IRYING sprawę z położenia. Zmarł z wycieńczenia na nawiedzanych przez dzikie ka czki brzegach zbiornika wodnego Coralville! Zacząłem wiec brnąć przez pola sojowe nie spuszczając rozbie ganych oczu z obryzganego edsela, tratującego odległe pole zżętej kukurydzy. Ledwie dostrzegłem blada linię drogi, którą musie liśmy przyjechać. Biegłem nago przez te mokradła kombinując, że skrótem wzdłuż brzegów zbiornika wodnego dotrę na drogę przed nią i spróbuje ją zatrzymać. Może do tego czasu jej nastrój się odmieni. Ale czym ją zatrzymam? — myślałem. Tą dziwnie obleczoną częścią? Niosłem suche ubranie zwinięte pod pachą i brnąłem po ostrej jak noże trawie, po gąbczastym torfie wzdłuż pokrytego cienkim lodem zbiornika. Przede mną zerwała się do lotu ciemna chmura łysek, raz czy dwa zapadłem się w bagno po kolana, czując jakieś okropieństwa, wilgotne i rozkładające się w bagiennym szlamie. Wciąż jednak moje zawiniątko z ubraniem pozostawało suche. Potem wpadłem w jakąś nie zżętą kukurydzę, między pochyłe i połamane badyle, i bieg po trzaskających kolbach, suchych, os trych i kruchych jak cieniutka porcelana był bolesny. Od płaskiej linii drogi oddzielała mnie już tylko niewielka sadzawka, która okazała się nie tak mocno zamarznięta, jak myślałem, więc wpadłem w nią po pas, prosto na przewrócony pod wodą płot. Jego słupki z drutem kolczastym rozpiętym pod wodą były ledwo widoczne po obu stronach sadzawki. Odrętwiały z zimna nie czułem jednak skaleczeń. Już niemal widziałem nasze szczęśliwe spotkanie. Edsel Lydii wlókł za sobą kłęby kurzu jak ogon latawca usiłującego wzbić się w powietrze. Dopadłem przydrożnego rowu tuż przed nią, byłem jednak zbyt wyczerpany, żeby pomachać ręką. Po prostu stałem z ubraniem pod pachą i patrzyłem, jak pomyka z warkotem mo toru i piersiami sterczącymi niby reflektory. Nie odwróciła nawet głowy i światła hamulcowe nie zabłysły. Osłupiały pobiegłem za nią w chmurze kurzu — tak gęstego, że skręciłem na pobocze i krztusząc się podążałem dalej po omacku. METODA WODNA 197 Edsel wciąż się oddalał, a ja nie przestawałem biec, aż nagle zobaczyłem tuż przed sobą odrapaną czerwoną ciężarówkę stojącą na poboczu. Opadły z sił uczepiłem się klamki ciężarówki i zo baczyłem, że niecałe dwa metry dalej, na masce silnika, jakiś myśliwy skubie kaczkę. Bezwładna szyja ptaka była przywiązana do lusterka, na splamionej krwią szosie leżały skrwawione wnętrzności, a pierze pokrywało nóż do patroszenia i gruby kciuk myśliwego. O mało sobie nie uciął ręki na mój widok, bo aż podskoczył puszczając kaczkę, która ześliznęła się po masce i z mokrym chlapnięciem opadła na zderzak. — O rany, Harry! — wykrzyknął. — Nie — wykrztusiłem z całym przekonaniem, że nie jestem żadnym Harrym, bo nie zauważyłem za kierownicą ciężarówki drugiego mężczyzny, którego łokieć znajdował się o kilka centy metrów od mojego ucha. — O rany, Eddy... — odparł kierowca tak blisko mnie, że aż podskoczyłem. Dyszałem jeszcze z minutę starając się opanować, a potem za pytałem obojętnym tonem: — Jedziecie do Iowa City? Patrzyli na mnie z rozdziawionymi ustami, a ja byłem zbyt du mny i zmęczony, żeby rozwiązać moje zawiniątko i się ubrać. Potem Harry rzekł: — Rany, idziesz do Iowa City? — Nie wpuszczą cię tak do Iowa City — powiedział Eddy z okrwawioną kaczką w ręku. Ubierając się przy ciężarówce zauważyłem, że wciąż mam nałożoną prezerwatywę. Gdybym ją jednak zdjął, byłoby to zbyt jawnym przyznaniem wobec tych myśliwych, że ją mam. Ubrałem się więc, po prostu ją ignorując. Potem, po wielu sprzeczkach, kto będzie prowadził, i zmianach miejsc wreszcie się usadowiliśmy. Eddie chwycił za kierownicę i pochwalił się: — Widzieliśmy twoją przyjaciółeczkę, jak nas mijała. — Jeśli to była twoja przyjaciółka... — rzekł do mnie Harry. Zaklinowany między nimi nie odpowiadałem. Czułem, 198 JOHN IRYING jak stopy mi się rozgrzewają i krwawią obok krwawiących ka czek. Ostrożny Harry trzymał strzelby tuż przy drzwiach, możliwie najdalej ode mnie, nie ufając zwariowanemu nudyście. — Raju — powiedział Eddy, jakby nie dowierzając samemu sobie. — Gnała jak wszyscy diabli tą starą drogą. — Mało cię nie rozjechała — zauważył Harry. — No bo się tak gapiłem — przyznał Eddy pochylając się nad moimi kolanami — że zapomniałem usunąć się z drogi. — U milkł i zaraz dodał: — Ale miała ładną parkę sterczącą nad kie rownicą. Zupełnie jakby nią k i e r o w a ł a... — Ja byłem wtedy w szoferce — rzekł Harry — i widziałem wszystko. Raju! Patrzyłem jej prosto na kolana! — Umilkł i do dał: — ...miała śliczną grzywkę... Zazdrosny Eddy powiedział defensywnie: — Ja za to widziałem jej parkę. Dobrze się przyjrzałem. O mało wówczas nie włączyłem się do rozmowy. Chciałem powiedzieć: — Ja też bardzo dobrze się przyjrzałem. — Lecz zerknąłem na podłogę, na obwisłą szyję kaczki i przewrócony do góry, okryty białym puchem brzuch. Pióra przy zgrabnej szczelinie, ostrożnym rozcięciu, były przesiąknięte krwią. Nagle Eddy wrzasnął mi tuż nad uchem: — Rany, to znowu ona! — Wszyscy trzej wybałuszyliśmy oczy na edsela koloru morskiej zieleni, zaparkowanego przed nami na poboczu. — Zwolnij — powiedział Harry, lecz ja pomyślałem: błagam, tylko nie za bardzo. Wolno minęliśmy ją, trzy pary wytrzeszczonych oczu pilnie ją oglądających. Harry i ja odwróciliśmy się i patrzyliśmy na ma lejącego w dali edsela, a Eddy posłużył się lusterkiem wstecznym, klnąc cicho: — Gówno, gówno, gówno, gówno... — Gówno — powtórzył jak echo Harry. Lecz ja odczułem ulgę, widząc, jak Lydia Kindle ubiera się za kierownicą, kończy się ubierać, na naszych oczach dopina ostatnie guziki. Znaczy, że powoli odzyskuje zdrowe zmysły. I to do jakiego stopnia! Jej twarz miała taki zimny, obojętny METODA WODNA 199 wyraz — bez krzty zdziwienia, że jestem w ciężarówce, bez naj mniejszego znaku, że mnie dostrzegła. Tak opanowana w okropny dorosły sposób, udawała z przerażającym spokojem, że nie zau waża żadnego z nas. Gwałt był kompletny. Lydia Kindle została zbezczeszczona w sposób doskonalszy, niż mógłby to wymyślić największy zbo czeniec. Poruszyłem pulsującymi stopami, Eddy pierdnął, a Harry mu zawtórował. O parę centymetrów od mojego buta lepkie oko kacz ki schło, traciło blask. — Raju — powiedziałem. — Gówniana sprawa — rzekł Eddy. — Raju — utyskiwał Harry. Ogarnięci żalem czuliśmy się wszyscy trzej rozczarowani. Na autostradzie międzystanowej numer 80 wyprzedził nas edsel koloru morskiej zieleni. Eddy zatrąbił, a Harry krzyknął: — Pędź, kochanie! Ja zaś pomyślałem: „Lydia Kindle prawdopodobnie przeniesie się do innej grupy laboratorium językowego studentów pierwszego roku germanistyki". Eddy wjechał do miasta przez Clinton Street, obok parku miej skiego. Gdy przejechaliśmy na drugą stronę rzeki, Harry zaczął skubać kaczkę. Zaciekle szarpał pierze całymi garściami i wpychał je w uchylone okienko. Pęd powietrza jednak cofał połowę piór do wnętrza. Niedbały pośpiech sprawiał, że skubiąc Harry roz dzierał tłustą skórę kaczki. Nie baczył jednak na to i zapamiętale dalej ogołacał ptaka z piór. Jedno z nich przywarło do ust Ed dyego. Splunął i opuścił swoje okno, powodując przeciąg. Nagle w szoferce zawirowały pióra. Harry zahukał i cisnął garść pierza w Eddyego; ten skręcił na bok drogi, sięgnął ręką nad moimi kolanami i gdacząc jak wariat, zdzielił kaczka zwariowanego Har ryego. Kilku miłośników spacerów na zimnie patrzyło z niepokojem na niepewny kurs wielkiej dziurawej poduszki, chwiejnie wta czającej się do miasta. Ii 200 JOHN IRYING Kiedy minęliśmy park, wszystkie lampy uliczne nagle rozbłysły i Eddy zwolnił patrząc na rząd latarń oświetlających Clinton Street na całej długości, jakby to był jakiś cud. — Widziałeś? — spytał jak dziecko. Zaprzątnięty kaczką Harry nie widział nic, ale ja powie działem: — Tak, wszystkie zapłonęły naraz. Spojrzawszy na mnie Eddy zaczął się krztusić i dławić ze śmie chu krzycząc: — Masz pióra na wąsach! — Po czym wyciągnął rękę, chwycił Harryego za kolano i wrzasnął: — Rany, spójrz na jego wąsy! Harry, ze zmaltretowaną kaczka na kolanach, spojrzał na mnie niemal wrogo, zanim sobie uprzytomnił, kim jestem i skąd się tam wziąłem. Nie dając mu czasu na odpowiedź, którą, jak się oba wiałem, mogła być garść pierza wciśniętego mi do gardła, zwróciłem się do Eddyego i bardzo słabiutkim głosikiem popro siłem: — Mógłbym tu wysiąść? To mnie urządza. Eddy nadepnął na hamulce z wielkim zgrzytem i szarpnięciem, które sprawiło, że Harry wyrżnął czołem o deskę rozdzielczą. — Chryste! — wykrzyknął, trzymając kaczkę jak opatrunek przy czole. — Bardzo ci dziękuję — powiedziałem do Eddyego i zacze kałem, aż Harry ześliznie się ze swego miejsca na ziemię. Ześliz gując się za nim ujrzałem na chwilę w lusterku wstecznym moje opierzone wąsy. Stojąc na stopniu ciężarówki Harry wręczył mi kaczkę. — Weź ją sobie — poprosił. — Mamy ich od cholery. — Pewnie, że tak — rzekł Eddy. — I więcej szczęścia przyszłym razem. — Tak, koleś — powiedział Harry. — Bardzo wam dziękuję — odparłem i nie wiedząc, jak trzy mać tę żałosną kaczkę, wziąłem ją niepewnie za gumiastą szyję. Harry oskubał ją dosyć czysto, choć wydawała się wewnątrz zgnie ciona. Tylko końce skrzydeł i łebek wciąż miały pióra: była to śliczna kaczka leśna o wielobarwnej główce. Miała zaledwie kilka METODA WODNA 201 ranek od śrutu. Najbrzydszą raną było nagie rozcięcie, przez które została wypatroszona. Jej wielkie łapki były w dotyku jak skóra fotela. A wyschła przezroczysta kropla krwi wisiała na końcu dzio ba jak matowa kulka. Z chodnika nad brzegiem rzeki pomachałem tym hojnym myśli wym. I zanim trzasnęły drzwi usłyszałem, jak Harry mówił: — Raju, Eddy, czułeś, jak on pachniał cipą? — Jak cholera — odparł Eddy. Potem drzwi trzasnęły i zostałem obsypany piachem spod buk sujących kół ciężarówki. Wzdłuż Clinton Street kłębi się pod latarniami kurz wzbity koła mi ciężarówki, a na drugim brzegu rzeki, który wygląda jak ko szary — zabudowany wzniesionymi w czasie wojny barakami, zwanymi teraz Kolonią Małżeństw Studenckich — dwie sąsiadki zdejmują ze wspólnego sznura prześcieradła. Powoli zaczynam się orientować w położeniu i decydować, w której stronie znajduje się mój dom. Lecz kiedy robię pierwszy krok, spadam z chodnika i wyję z bólu. Z powodu moich stóp — odtajały. Teraz czuję każde skaleczenie podwodnym drutem kolczastym, każdy ułamek kukurydzianej ścierni w podeszwach. Próbując trzymać się na nogach czuję coś pod łukiem prawej stopy, podejrzewam, że jest to jeden z odciętych palców, przeta czający się swobodnie w ciepłym od krwi bucie. Znowu krzyczę ściągając na siebie nieme spojrzenia dwóch kobiet po drugiej stronie rzeki. Z baraków wychodzą inni ludzie, jak ocalali po bombardowa niu, studenciojcowie z książkami w rękach lub dziećmi trzyma nymi okrakiem na biodrach wielkości żoninych. Ktoś z tej gro mady wrzeszczy do mnie: — Co się, u licha, stało, koleś? Lecz ja nie mogę wymyślić czegoś, co by tę rzecz sprecyzowało. Niech sami spróbują odgadnąć: człowiek zdruzgotany przez zdruz gotaną kaczkę, którą trzyma w ręku? — Czego krzyczysz? — wrzeszczy jedna pani Prześcieradło obracając się na brzegu rzeki jak żaglówka przechylona żaglem. 202 JOHN IRWNG Przyglądam się tej gromadzie w poszukiwaniu dobrego sama rytanina. Rzuciwszy okiem dalej spostrzegam przyjaciela, który na rowerze wyścigowym urządza sobie slalom wśród baraków: Ralpha Packera, częstego gościaintruza tej przygnębiającej Kolo nii Małżeństw Studenckich. Gładko pedałujący na wyścigówce Ralph przemyka ukradkiem pośród udręczonych żon. — Ralph! — drę się i widzę, jak przednie koło roweru się unosi, Ralph rozpłaszcza się nad kierownicą i umyka za barak. — Ralph Paaaaacker! — wrzeszczę. Wyścigówka mknie jak strzała, Ralph jedzie slalomem miedzy słupkami sznu rów od bielizny. Tym razem jednak spogląda na drugą stronę rzeki, i tam próbuje zidentyfikować ewentualnego napastnika. Niewątpli wie wciąż sobie wyobraża, że jakiś mążstudent czyha na niego z pistoletami do pojedynku. W końcu spostrzega mnie! Patrzcie, to tylko Blagier Trumper, który wyszedł wyprowadzić swą kaczkę na spacer. Ralph przemyka między gapiami, pedałując zawzięcie do brze gu — Hej! — krzyczy. — Co ty tam robisz? — Przeraźliwie wrzeszczy — mówi kobieta pod żaglem. — TrąbTrąb? — woła Ralph. Lecz ja mogę tylko odkrzyknąć: — Ralph! — Wykrywam niemądrą ekstazę w swym głosie. Ralph balansuje na rowerze, kręci pedałami do tyłu, potem rzuca się w przód, aż rower staje dęba, i mknie. Jeśli ktokolwiek potrafi sprawić, by zadymiła opona roweru przy starcie, to tylko roman sujący Ralph. Barierka mostu rozcina go i znów skleja, collage stóp i szprych pędzących ku mnie przez rzekę. Och, znalazłem wreszcie pomoc! Przerzucam cały ciężar na jedno kolano i delikatnie staję na nogi, ale nie mam odwagi zrobić kroku. Unoszę w górę kaczkę. Wytrzeszczając oczy na oskubanego ptaka i okryte pierzem wąsy Ralph mówi: — Jezu, czy walka była uczciwa? Dla mnie wygląda na nie rozstrzygniętą. — Pomóż mi, Ralph — mówię. — Chodzi o moje stopy. METODA WODNA 203 — Stopy? — pyta i opiera rower o krawężnik. Kiedy próbuje mnie podtrzymać, ktoś z drugiej strony rzeki drze się: — Co mu jest? — Stopy! — odkrzykuje Ralph, a tłum stoi pod sznurami na bieliznę, zatroskany i szemrzący. — Pomału, Ralph — mówię, kuśtykając w stronę jego rowe ru. — To bardzo lekki rower — ostrzega Ralph. — Uważaj, że byś mi nie zgiął ramy. Nie bardzo rozumiem, jak mógłbym uniknąć jej zgięcia, jeżeli ona zechce się zgiąć, ale staram się usiąść najlżej, jak potrafię, pod zakrzywioną w dół kierownicą, wklinowany między kolana Ralpha. — Co masz na myśli mówiąc o stopach? — pyta, jadąc po Clinton Street, a jacyś żonaci studenci nam machają. — Nadepnąłem na mnóstwo różnych rzeczy — tłumaczę nie jasno. Ralph mnie ostrzega, żebym nie trzymał kaczki tak nisko pod kierownicą. — Bo mi się wkręci w szprychy, TrąbTrąb... — Nie wieź mnie do domu — mówię myśląc, że powinienem się najpierw gdzieś doprowadzić do porządku. — Do Bennyego? — pyta Ralph. — Postawię ci piwo. — U Bennyego nie mogę przecież umyć nóg. — No tak, to prawda. Dojeżdżamy chwiejnie do śródmieścia. Jest jeszcze jasno, ale już ciemnieje. Sobotni wieczór zaczyna się tu wcześnie, bo bardzo szybko się kończy. Poprawiając się na ramie czuję, jak moja zapomniana prezer watywa szeleści. Chcę się przesunąć i wkładam zgrabnie nosek buta między osłonę łańcucha a tylne koło. Z bólu aż zapadają się niebiosa. Rozciągnięty jak długi na chodniku przed Salonem Fryz jerskim Graftona Ralph wydaje z siebie głośną samogłoskę. Kilku okrytych białymi serwetkami ludzi zwraca ku mnie ogolone głowy i patrzy, jak wiję się na chodniku, tak jakby oni byli sowami, a ja — szpotawą myszą. 204 JOHN IRYING Ralph sprawia mi niewypowiedzianą ulgę, zdejmując moje buty, potem pogwizduje na widok mnogości ran, czyrakowatych obrz mień i przekłuć oblepionych błotem. Bierze sprawę w swoje ręce. Siedząc znów na rowerze trzyma w zębach moje związane sznu rowadłami buty, a ja balansuję z kaczką na ramie, pełen obaw, by moje nagie stopy nie znalazły się w przerażających szprychach. — Nie mogę w takim stanie iść do domu, Ralph — błagam. — A co będzie, jeśli ta kaczka ma przyjaciół? — pyta ze sznu rowadłami w zębach, co sprawia, że musi wysuwać szczękę, jakby chciał zjeść buty. — Co będzie, jeśli ci przyjaciele cię szukają? — mruczy, skręcając w Iowa Avenue. — Ralph, proszę. Lecz on mówi: — Jeszcze nigdy nie widziałem takich stóp jak twoje. Poje dziesz, dziecino, do. domu. — Przyjeżdżamy w samą porę. Mój zgniły samochód dymi przy krawężniku. Duża właśnie wróciła z zakupów i samochód usiłuje złapać oddech, przegrzany i drżący po przebyciu półtorakilometrowej drogi z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę. — Spuść mnie do piwnicy, Ralph — szepcę. — Tam jest sta ry zlew. Umyję sobie chociaż twarz... — Pamiętam o zapachu, który myśliwi tak bystro u mnie wywęszyli. A pierze w moich wąsach? Nie ma potrzeby, żeby Duża pomyślała, że skubałem tę kaczkę ustami. Kuśtykamy brzegiem trawnika obok mojego sąsiada emeryta, pana Fitcha, który wciąż grabi, aby śnieg mógł spaść na czystą zwiędłą trawę. Macham do niego bezmyślnie kaczką, a stary dzi wak mówi pogodnie: — Ho! Ja też kiedyś polowałem, ale już się nie ruszam jak niegdyś... — Stoi niby krucha rzeźba z lodu, wsparty o grabie, wcale nie zaskoczony tym, że nie mam strzelby. Pewnie za jego czasów posługiwano się włóczniami. Ralph zrzuca mnie z pleców przy zsypie piwnicznym i choć pan Fitch widzi wyraźnie, że nie mogę chodzić, wcale go to nie dziwi. Niewątpliwie za jego czasów wypadki w czasie łowów na dzikie kaczki były zjawiskiem powszednim. METODA WODNA 205 Zjeżdżam do piwnicy jak wór węgla, z butami jak jarzmo na karku. Śliska piwniczna podłoga działa kojąco na moje stopy. W o tworze nad klapami pojawia się niedźwiedzia głowa Ralpha. — W porządku, TrąbTrab? — pyta, a ja kiwam, że tak. Za mykając cicho klapy mówi na pożegnanie: — Mam nadzieję, TrąbTrąb, że kiedyś mi wszystko opowiesz... — Pewnie, że tak. Wtedy słyszę głos Dużej z kuchennego okna. — Ralph? — Przekradam się w głąb piwnicy. — Cześć, Duża! — mówi Ralph pogodnie. — Co ty wyprawiasz? — W jej głosie brzmi chłodna podej rzliwość. Moja poczciwa Duża, ona się nigdy nie fraternizuje z ta kimi rozpustnikami jak Ralph Packer. I choć to nieodpowiednia chwila, jestem dumny z mojej Dużej. . — Co ty robiłeś w naszej piwnicy? — pyta Duża. — Ja tam właściwie wcale nie byłem. Idę po omacku w stronę piwnicznego zlewu, wiedząc, że zaraz zostanę odkryty, i zmyślając całe powieści na swoją obronę. — Co to za numery, Ralph? — mówi Duża, trochę za figlarnie jak na mój gust. Nie łagodniej, Duża — myślę. — Bądź bezli tosna. Ralph śmieje się nieprzekonująco, a ja wstawiam nogę prosto w pułapkę, zawsze zastawiona na MyszkęRyzykantkę. Ta miażdżycielka pomniejszych kręgosłupów zatrzasnęła się na jednej z moich czyrakowatych ran od drutu kolczastego, bo cała piwnica nagle się rozjaśniła i przez chwilę widziałem wszystko wokół sie bie, jakby ktoś przekręcił kontakt przy schodach. Nie mogłem powstrzymać krzyku bólu, bo zdałem sobie sprawę, na co na depnąłem, dopiero gdy przeszedł w crescendo. Jego potężne brzmienie musiało strzaskać nieszczęsnego Fitcha i jego grabie na tysiące drobnych kostek lodu. — Co to było? — zapytała Duża. Ralph, ten tchórz, natychmiast się poddał. — TrąbTrąb. Jest w piwnicy... — I dodał niepotrzebnie: — To jego stopy — po czym ujrzałem z piwnicznego okna, jak zmy ka przez trawnik do swego roweru. 206 JOHN IRYING Pan Fitch, jakby z bardzo daleka, rzekł: — Szczęśliwych łowów! Duża zwraca się do pana Fitcha: — Co? — Szczęśliwych łowów! — powtórzył pan Fitch, a ja z nogą w pułapce niczym w bucie ruszyłem do zlewu, odkręciłem zardze wiały kran i zacząłem jak szalony szorować po ciemku twarz. — Blagier? — zawołała Duża. Usłyszałem jej kroki nad sobą. — Cześć! To tylko ja! — odwrzasnąłem. Potem zapaliło się prawdziwe światło i zobaczyłem dolną po łowę Dużej u szczytu schodów. Było dość jasno, żebym mógł usunąć pułapkę. — Co się dzieje, Blagier? — Nadepnąłem na tę cholerną pułapkę — mruknąłem. Duża usiadła na szczycie schodów tak, że mogłem zajrzeć jej pod spódnicę. — Ale co robiłeś na dole? — zapytała. Wiedziałem, że sprawa się skomplikuje. Już wcześniej przygo towałem odpowiedź: — Nie chciałem cię przestraszyć moimi stopami. Pomyślałem, że najpierw się doprowadzę trochę do porządku... Pochyliła się, zdezorientowana, do przodu i spojrzała na mnie. Uniosłem z dolnego schodka nogę i pokazałem jej. Dramatyczny gest. Zapiszczała. Potem podniosłem do góry kaczkę. — Widzisz tę kaczkę, Duża? — rzekłem z dumą. — Polo wałem, ale to działa okropnie na nogi. Zupełnie ją powaliło — to i zmyślny sposób, w jaki wdra pałem się po schodach na kolanach. W hallu, wciąż na kolanach, wręczyłem jej kaczkę, którą ona zaraz upuściła na podłogę. — Zdobyłem ją na obiad dla domu — powiedziałem zwy cięsko. — Ona wygląda jak już raz zjedzona. — Musimy ją umyć, Duża. Oczyścić trochę, a potem upiec w winie. — Daj jej koniaku — rzekła Duża. — Może ożyje. Wtedy do hallu przydreptał Colm i usiadł koło tej dziwnie u pierzonej niespodzianki. Może mnie z a p a m i ę METODA WODNA 207 ta jako ojca przynoszącego wszel kiego rodzaju wymyślne prezenty. Colm zaczął protestować, gdy Duża posadziła go na biodrze i pomogła mi przejść przez hali do łazienki. — Uważaj, och, uważaj, moje nogi — mruczałem. Duża zbadała mnie całego szukając jakiegoś określonego wy jaśnienia sprawy. Może w uchu? Może pod wąsami? — Byłeś na polowaniu? — zaczęła od nowa. — Tak... Wiesz, do tej pory nie interesowałem się polowania mi... — Tak właśnie myślałam — powiedziała kiwając głową. — Ale teraz wybrałeś się na polowanie i ustrzeliłeś kaczkę? — Nie, ja nie mam strzelby, Duża. — Tak właśnie myślałam — rzekła zadowolona jak dotąd. — A więc ktoś inny zastrzelił tę kaczkę i dał tobie? — Właśnie! — odparłem. — Ale strasznie poraniłem sobie stopy, Duża. Szukałem zestrzelonych kaczek na bagnach. Nie chciałem przemoczyć butów, ale nie wiedziałem, że na dnie jest tyle różnych świństw. — Po co są buty? — powiedziała Duża, napuszczając wodę do wanny. Usiadłem na sedesie i przypomniałem sobie, że muszę się wysikać. — Spodni też nie zmoczyłeś — zauważyła Duża. — Spodnie też zdjąłem. Tam byli tylko ci faceci, a nie chciałem się cały usmarować. Sprawdzając temperaturę wody Duża rozważała moje słowa. Colm przyraczkował do drzwi łazienki i patrzył przez całą długość hallu na osobliwego ptaka. Wtedy rozpiąłem rozporek i z bólem rozstawiłem nogi nad muszlą klozetową. Zacząłem sikać, a Duża patrzyła ponuro na mego dziobaka, gdy napełniałem prezerwatywę. Ciśnienie i brak odgłosu nagle uświadomiło mi ten straszliwy fakt i spojrzałem w dół na rosnący balon. — A kto był na tym polowaniu, Blagier? — wrzasnęła Duża. — Ty, Ralph Packer i dwie dziewczyny, które on poderwał? — Nożyczki! — krzyknąłem. — Na miłość boską, Duża. Błagam cię. To może narobić strasznego bałaganu... 208 JOHN IKYING — Ty gnojku! — wrzasnęła i Colm uciekł przez hali do swojej spokojnej kaczkiprzyjaciółki. Bałem się, że Duża podepcze mi krwawiące nogi — gdy tylko znów zacznie myśleć logicznie — wiec umknąłem z łazienki, naj pierw na piętach, potem wygodniej, bębniąc kolanami o podłogę i przytrzymując w dłoni pękatą gumę. Colm schwycił kurczowo kaczkę, zdecydowany, że nie da jej sobie odebrać szarżującemu ojcu. Gdy byłem o parę stóp od drzwi kuchni, w samym środku hallu, ktoś zapukał do frontowych drzwi i rozległ się głos: — Poczta! Polecony! — Proszę! — krzyknęła Duża z łazienki. Wszedł listonosz wymachując listem. Stało się to tak nagle, że Colm się przestraszył i zaczął uciekać z wrzaskiem, ciągnąc za sobą kaczkę. Wciąż podtrzymując ręką balon zrobiłem trzy bolesne kroki na kolanach do kuchennych drzwi i schowałem się za nimi. — Poczta! Polecony! — powtórzył listonosz tępo. Nikt bo wiem go nie ostrzegł, że może zaistnieć okoliczność wymagająca bardziej stosownej uwagi. Wyjrzałem z kuchni. Listonosz najwyraźniej udawał, że jest zu pełnie ślepy. Duża, która właśnie wyszła z łazienki, wyraźnie za pomniała, że kazała komukolwiek wejść, i patrzyła groźnie na lis tonosza. W jej odczuciu był jakoś związany z moją wyprawą myśliwską. Zupełnie ogłupiały listonosz krzyknął jeszcze raz: — Poczta! Polecony! — po czym cisnął list na podłogę i uciekł. Wlokąc przed sobą kaczkę, Colm sunął boczkiem do listu. Jesz cze jedna niespodzianka! A Duża, sądząc, że może i ja uciekłem, wrzasnęła: — Blagier! — Jestem tu, Duża — powiedziałem, chowając się znów w kuchni. — Powiedz mi, błagam, gdzie są nożyczki. — Na gwoździu nad zlewem — odparła machinalnie, a potem dodała: — Mam nadzieję, że obetniesz sobie nimi wszystko. Lecz nie zrobiłem tego. Ciachając nad zlewem nożycami zoba METODA WODNA 209 czyłem, jak Colm raczkuje koło drzwi, pchając przed sobą kaczkę i list. — Dostaliśmy list, Duża — powiedziałem słabym głosem. — Poczta! Polecony! — wymamrotała Duża głucho. Spuściłem to świństwo do zlewu. W hallu Colm zaprotestował skrzekliwie, gdy Duża zabrała mu kaczkę czy też list. Spojrzałem na sine palce u nogi i pomyślałem: przynajmniej to nie twój kar czek, MyszkoRyzykantko. Teraz Colm gaworzył czule, przema wiając zapewne do kaczki. Usłyszałem, jak Duża rozrywa kopertę. Bez najmniejszej zmiany w głuchym głosie, powiedziała: — To od twojego ojca, tego starego kutasa... Och, gdzie teraz jesteś, Harry Pet z? Czy po tym twoim wspania łym wyczynie trzymają cię na krze śle, przybitym do podłogi? Pozwo lisz, Harry, że wypożyczę twój wy próbowany wyścigowy fotel? Czy uznasz to za plagiat, jeśli teraz ja wypróbuję dobrze naoliwione rolki, aby się przebić przez okno czwar tego piętra na parking w dole? METODA WODNA 211 AKELRULF WŚRÓD GRETHÓW Jest takie miejsce vAkthelcie i Gunnel, gdzie się. próbuje zmie rzyć głębie matczynych priorytetów. Akthelt pragnie zabrać ze sobą swego młodziutkiego synka, Axelrulfa, na kampanie przeciw wojowniczym Grethom. Chłopiec ma w owym czasie zaledwie sześć lat i Gunnel odchodzi od zmysłów, że jej mąż może być tak bezlitosny. — Da blottpattebarn! — wykrzykuje. — Takie małe dziecko! Akthelt cierpliwie wypytuje, czego właściwie ona się boi. Ze Axelrulf zostanie zabity przez Grethów? Jeśli tak, to powinna pa miętać, że Grethowie zawsze przegrywają w bitwie. A może chodzi o to, że wojownicy są zbyt brutalni w mowie i zachowaniu? Bo winna przynajmniej mieć szacunek dla smaku swego męża, który potrafi uchronić chłopca przed takimi ekscesami. — Dar ok ikke tu frygtel Nie ma się czego obawiać! — obstaje Akthelt. Gunnel wyznaje nieśmiało swoje obawy. — Gdy znajdziesz się wśród Grethów — mówi nie patrząc mu w oczy — weźmiesz sobie kobietę. To prawda. Akthelt zawsze bierze sobie kobietę, kiedy jest na wyprawie wojennej. Lecz nadal nie pojmuje, w czym to może przeszkadzać. — Nettopp ub utuktig kvinna! — krzyczy. — Nettopp tu utukt... sla nek ub moder zu slim. Tylko pieprzoną babę. Żeby ją pieprzyć... nie będzie dla chłopca matką. Gunnel nie pojmuje tej różnicy. Boi się, że mały Axelrulf sko jarzy role pieprzonej baby z rolą swojej matki — że Gunnel zo stanie poniżona w oczach syna przez skojarzenie. Z pieprzeniem. — Utukt kvinnas! Pieprzone baby! — mówi Akthelt do swe go starego ojca, Thaka. — Utukt kvinnas urt moders! Pieprzone baby i matki! — ry czy Stary Thak. Lecz nie o to chodzi. Rzecz w tym, że Akthelt zostawił Axel rulfa z matką — zrobił tak, jak chciała Gunnel. Choć zatem niezupełnie przychylny dla Teorii Kurwy Mąci Kobiet Grethów, Blagier Tramper miał przynajmniej za sobą lek turę, która przygotowała go do odczuć Dużej względem Colma — a zwłaszcza odczuć Dużej względem Colma i tej dziwki Grethów, Tulpen. Ponieważ Trumperowi było trudno opuścić Nowy Jork i ponie waż wizyty u Dużej i Colma sprawiały, że wszyscy, zwłaszcza Blagier, czuli się skrępowani, Duża zgodziła się, aby Colm odbył podróż do Nowego Jorku. Pod jednym warunkiem: — Że ta dziewczyna, z którą żyjesz... tam, gdzie zamieszka Colm... mówię poważnie, Blagier... sądzę, że nie powinieneś się z nią spoufalać w jego obecności. Ponieważ on jeszcze pamięta, jak sypiałeś z e m n ą... — Rany, Duża — rzekł Trumper w słuchawkę — skoro pa mięta, jak sypiałaś ze mną, to co w takim razie z Couthem, Duża? Co z nim? — Wcale nie muszę wysyłać Colma do Nowego Jorku — od parła Duża. — Proszę cię, zrozum, o co mi chodzi. Wiesz prze cież, że mieszka ze mną. Trumper wiedział. Przygotowania były wyczerpujące. Nerwowe zsynchronizowy wania zegarków, powtarzanie numeru lotu, gotowość, z jaką linie lotnicze zgodziły się wziąć pięciolatka bez opieki na pokład sa molotu Duża musiała skłamać, że Colm ma sześć lat pod wa runkiem, że człowiek, który go odbierze na miejscu przeznaczenia, to osoba godna zaufania, samolot nie będzie zatłoczony, a dziecko l 212 JOHN IRYING jest spokojne i nie wpadnie w panikę na wysokości dwudziestu tysięcy stóp. I czy go nie mdli w podróży? Trumper stał w nerwowym oczekiwaniu obok Tulpen na brud nym tarasie obserwacyjnym na lotnisku La Guardia. Pogoda była wczesnowiosenna — doprawdy bardzo miła, i dzień zapewne piękny, tam, gdzie znajdował się Colm, dwadzieścia tysięcy stóp nad Manhattanem. Powietrze na La Guardia przypominało jednak gigantyczny zabutelkowany pierd. — Biedny dzieciak pewnie jest przerażony — rzekł Trumper. — Sam jeden w samolocie krąży i krąży nad Nowym Jorkiem. Nigdy dotąd nie był w żadnym mieście. Chryste, nawet nie latał samolotem. Lecz Trumper się mylił. Gdy Duża i Colm opuszczali Iowa City, lecieli samolotem i Colmowi strasznie się to podobało. Trumper był jednak na bakier z samolotami. — Spójrz, jak to krąży w górze — rzekł do Tulpen. — Ze brało się tych pieprzonych samolotów chyba z pięćdziesiąt i wy patrują wolnego miejsca, żeby wylądować. Choć takie nagromadzenie jest niewykluczone, a nawet bardzo prawdopodobne, tego dnia akurat go nie było. Trumper obserwo wał eskadrę samolotów Marynarki. Samolot Colma wylądował o dziesięć minut wcześniej. Na szczęście Tulpen zobaczyła, jak ląduje, podczas gdy Trumper wciąż bredził o odrzutowcach Marynarki. Ona też usłyszała z głośnika numer wejścia, którym przybędą pasażerowie. Trumper już zaczął opłakiwać Colma, jakby samolot się rozbił. — Nie powinienem pozwolić mu lecieć — krzyczał. — Po winienem pożyczyć samochód i zabrać go spod drzwi domu! Sprowadziwszy wciąż perorującego Trumpera z tarasu obser wacyjnego Tulpen w samą porę przyholowała go do wejścia. — Nigdy sobie nie wybaczę — bełkotał. — To było czyste samolubstwo. Nie chciało mi się jechać samochodem taki kawał drogi. Nie chciałem też widzieć Dużej. Tulpen rzuciła okiem na zbliżających się pasażerów. Było wśród nich tylko jedno dziecko, które stewardesa prowadziła za rękę. Chłopiec sięgał jej głową do pasa i chłodnym wzrokiem przeszu METODA WODNA 213 kiwał tłum. Wyglądało, jakby stewardesa trzymała go za rękę dla tego, że musiała albo chciała, on zaś po prostu to tolerował. Był ładnym chłopcem o ślicznej karnacji swej matki, ale o ciemnych, tępych rysach ojca. Miał na sobie skórzane pumpy, parę grubych butów do wspinaczki i ładną tyrolską wełnianą kurtkę na nowej białej koszuli. Stewardesa niosła jego plecak. — Trumper? — powiedziała Tulpen wskazując chłopca. Lecz Trumper patrzył gdzie indziej. Potem chłopiec go dostrzegł, puścił rękę stewardesy, poprosił o swój plecak i pokazał palcem ojca, który właśnie wykonywał szaleńczy piruet patrząc wszędzie, tylko nie tam, gdzie trzeba. Tulpen musiała przytrzymać go siłą i nadać właściwy kierunek. — Colm! — krzyknął Blagier. Chwycił syna i uniósł w ra mionach, zanim zdał sobie sprawę, że chłopak podrósł i już nie lubi, żeby go brać na ręce przy obcych. Jedno, czego Colm pragnął, to tylko uścisnąć ojcu rękę. Trumper postawił go na ziemi i uścisnęli sobie dłonie. — Raju! — rzekł Trumper uśmiechając się jak głupi. — Leciałem obok pilota — chwalił się Colm. — Raju! — powiedział Blagier stłumionym głosem. Patrzył na austriackie ubranko Colma myśląc, że Duża wystroiła dziecko na ten lot jak żywą reklamę austriackiej agencji turystycznej. Blagier zapomniał, że on sam kupił to ubranko Colmowi, włącznie z ple cakiem. — Pan Trumper? — spytała z obowiązku ostrożna stewarde sa. — Czy to twój ojciec? — zwróciła się do Colma. Blagier wstrzymał oddech ciekaw, czy Colm to potwierdzi. — Tak — odparł Colm. — Tak, tak, tak — powtarzał Trumper przez całą drogę z dworca lotniczego. Tulpen niosła plecak Colma i przyglądała się im obu, zaskoczona, że Colm odziedziczył osobliwy sposób stawiania nóg Blagiera. Blagier zapytał Colma, co było w kabinie pilota. — Mnóstwo elektryczności — odparł Colm. W taksówce Blagier powiedział coś o ilości samochodów. Czy Colm widział kiedykolwiek ich tak dużo? Czy wąchał kiedyś takie 214 JOHN IRVING śmierdzące powietrze? Tulpen trzymała plecak dziecka na kola nach i gryzła wargę. Chciało jej się płakać. Blagier nawet nie przedstawił jej Colmowi. W mieszkaniu Tulpen nastąpiła kłopotliwa chwila. Colm był zafascynowany rybkami i żółwiami. Jak się nazywają? Kto je zna lazł? Wtedy Blagier przypomniał sobie o Tulpen i o tym, że była tak samo zdenerwowana przyjazdem Colma jak on. Chciała wie dzieć: co pięciolatki jadają, co lubią robić, jakiego są wzrostu, o której godzinie chodzą spać? Nagle Blagier zdał sobie sprawę, jak ważny był Colm dla niej, i to go ostudziło. Równie gorąco jak on sam pragnął, by Colm go polubił, ona pragnęła, aby Colm polubił i ją. — Przepraszam, przepraszam — szeptał do niej w kuchni. Przygotowywała jedzenie dla żółwi, aby Colm mógł je nakar mić. — Nie szkodzi, nie szkodzi — odparła. — To śliczne dziec ko, Trumper. Czy on nie jest śliczny? — Tak — szepnął Blagier i wrócił do pokoju, żeby patrzeć na Colma z żółwiami. — One żyją w słodkiej wodzie, prawda? — zapytał Colm. Trumper nie wiedział. — Tak — powiedziała Tulpen. — Widziałeś kiedy żółwie w oceanie? — Tak, mam jednego — rzekł Colm. — Couth go złapał, ogromnego. — Rozłożył ręce zdaniem Trumpera za szeroko na żółwia, jakiego Couth mógł złapać koło Georgetown. — Mu simy co dzień zmieniać mu wodę. Morską wodę, to znaczy słoną. On by tutaj umarł — rzekł, zaglądając do jednego z ak wariów Tulpen. — A te żółwie — powiedział ożywiony nagłym odkryciem — umarłyby w moim zbiorniku w domu, prawda? — Prawda — odparła Tulpen. Colm przeniósł uwagę na rybki. — Miałem kilka ciemików, ale wszystkie poumierały. Teraz nie mam żadnych rybek. — Z przejęciem patrzył na ich jaskrawe barwy. — Wybierz sobie jedną z nich — powiedziała Tulpen METODA WODNA 215 — dam ci ją, kiedy będziesz wracał do domu. Mam taki słój, w którym rybki mogą podróżować. — Naprawdę? — Tak — rzekła Tulpen. — One się żywią specjalnym po karmem. Dam ci też ten pokarm, a gdy przyjedziesz do domu, będziesz się musiał postarać o akwarium z taką rurką, która do prowadza powietrze do wody... — Pokazywała Colmowi to urządzenie w jednym z akwariów, kiedy jej przerwał. — Couth mi je zrobi — rzekł. — Zrobił jedno takie dla mo jego żółwia. — To dobrze — rzekła Tulpen. Patrzyła, jak Trumper wymyka się do łazienki. — Będziesz miał rybkę do towarzystwa dla żółwia. — Tak — powiedział Colm kiwając głową z zapałem i uśmie chając się do niej. — Ale nie w tej samej wodzie, prawda? Rybka musi mieć słodką wodę, a nie słoną, prawda? — Był bardzo rze czowy. — Prawda — odparła Tulpen. Słuchała, jak Blagier w łazience spuszcza po sobie wodę. Wybrali się do Bronxu do zoo: Colm, Blagier, Tulpen, Ralph Packer i Kent z ekwipunkiem filmowym wartości dwóch tysięcy dolarów. Packer filmował Blagiera i Colma podczas jazdy koleją podziemną do Bronxu na tym długim, brzydkim odcinku, który kolej przemierza nad ziemią. Colm patrzył na bieliznę suszącą się przed brudnymi mieszka niami w brudnych budynkach wzdłuż torów. — Czy ta bielizna się tu nie brudzi? — spytał. — Brudzi się — odparł Blagier. Chętnie wyrzuciłby Ralpha Packera, Kenta i wart dwa tysiące ekwipunek z wagonu, najlepiej przy dużej szybkości. Tulpen była bardzo miła i Colm najwy raźniej ją lubił. Bardzo się starała, oczywiście, ale i miała w sobie coś naturalnego, co sprawiało, że Colm czuł się z nią dobrze. Colm nigdy jednak nie lubił Ralpha. Nie lubił go nawet wtedy, gdy był malutkim dzieckiem i Ralph odwiedzał ich w Iowa. Kiedy kamera pracowała, Colm patrzył prosto w obiektyw i Ralph prze 216 JOHN IRYING stawał filmować, odkładał kamerę i patrzył mu w oczy. Wówczas Colm udawał, że go to nudzi, i odwracał wzrok. — Colm? — szepnął Blagier. — Jak myślisz, czy Ralph mógłby żyć w słodkiej czy w słonej wodzie? — Colm zachicho tał, a potem przekazał szeptem Tulpen, co Blagier powiedział. Tul pen uśmiechnęła się i powiedziała coś Colmowi, co on powtórzył z kolei Blagierowi. Kamera znowu pracowała. — W oleju — szepnął Colm. — Co? — spytał Blagier. — W oleju — rzekł Colm. — Ralph mógłby żyć w oleju. — Tak! — powiedział Trumper spoglądając z wdzięcznością na Tulpen. — Tak! — wykrzyknął Colm. Świadom, że kamera znów pra cuje i jest wymierzona w niego, przystąpił do gaszenia Ralpha Packera wzrokiem. — Dzieciak wciąż patrzy w kamerę — rzekł Kent do Ralpha. Z przesadną cierpliwością Ralph pochylił się i uśmiechnął do Colma. — Hej, Colm — rzekł łagodnie. — Nie patrz w kamerę, dob ra? Colm spojrzał na ojca, szukając u niego wskazówki, czy powi nien posłuchać Ralpha. — W oleju — szepnął Blagier. — W oleju — powtórzyła Tulpen jak refren. Potem zaczęła się śmiać i Colm też się roześmiał. — W oleju. Kent jak zwykle wydawał się zbity z tropu, a Ralph Packer, który był przynajmniej bystrym obserwatorem, odłożył swoją ka merę. A po zoo — ciężarnych zwierzętach, liniejących futrach, całym tym kontrolowanym małym królestwie, od gużców do ge pardów — i po Bóg wie ilu metrach taśmy filmowej nie zwierząt, lecz głównej postaci, Tulpen, Blagier i Colm pozbyli się Ralpha i Kenta, a także aparatury filmowej za dwa tysiące dolarów. Ralph właściwie nigdy nie odkładał kamery. Wisiała w ciężkiej torbie na jego ramieniu niczym pistolet w kaburze, a człowiek METODA WODNA 217 wiedział, że jest to pistolet dużego kalibru, i nigdy nie zapominał, że jest naładowany. Tulpen i Blagier zaprowadzili Colma na widowisko lalkowe do Greenwich Yillage. Tulpen wiedziała wszystko o takich rzeczach: kiedy muzea wyświetlają filmy dla dzieci, kiedy są tańce, sztuki, opery, symfonie i przedstawienia lalkowe. Wiedziała o nich, bo wolała je oglądać niż rzeczy dla dorosłych, które w większości były okropne. Tulpen za każdym razem trafiała w dziesiątkę. Po przedstawie niu lalkowym poszli do restauracji o nazwie Żółty Kowboj, gdzie było pełno starych afiszy filmowych westernów. Colmowi bardzo się to podobało i jadł jak koń. Później zasnął w taksówce. Blagier uparł się, aby wziąć taksówkę, bo nie chciał, żeby Colm zobaczył, co dzieje się w kolei podziemnej wieczorem. Trumper i Tulpen o mało się nie pobili, na czyich kolanach Colm ma się położyć. Tulpen się poddała i pozwoliła trzymać dziecko Trumperowi, ale cały czas nie zdejmowała ręki z jego małej nóżki. — Nie mogę się nim nacieszyć — szepnęła do Trumpera. — Chodzi mi o to, że to ty go uczyniłeś. Jest częścią cie bie. — Trumper spojrzał na nią z zakłopotaniem, lecz Tulpen nie przestawała mówić. — Nie wiedziałam, że tak bardzo cię kocham — powiedziała popłakując. — Ja także cię kocham — odrzekł ochryple, nie patrząc na nią. — Miejmy dziecko, Trumper — powiedziała. — Dobrze? — Ja już mam dziecko — odparł cierpko. Potem skrzywił się, jakby nie mógł strawić żalu nad sobą, który usłyszał we własnym głosie. Ona też nie mogła tego strawić. Lekko ścisnęła śpiącą nóżkę Colma. — Ty samolubny draniu — rzekła do Blagiera. — Wiem, o co ci chodzi, ale myślę, że naprawdę cię kocham — powiedział. — To takie wielkie pieprzone ryzyko. — Jak sobie życzysz, głuptasie — odparła Tulpen puszczając nóżkę Colma. Tulpen potraktowała poważniej od Trumpera prośbę Dużej, aby 218 JOHN IRYING METODA WODNA 219 wstrzymali się od poufałości. Położyła Colma w swoim łóżku, koło ryb i żółwi. Blagier miał spać z nim, jeżeli zdoła zapamiętać, aby nie dać dziecku kuksańca w środku nocy. Ona sama spała na kanapie. Trumper nasłuchiwał słodkiego oddechu Colma. Jakie kruche są dziecięce buzie w czasie snu! Colm zbudził się ze snu w półświetle przedświtu, drżący i zapłakany. Skamlał o coś do picia, żądał, aby ryby były cicho, i twierdził, że wściekły żółw go zaatakował, po czym znów zapadł w sen, zanim Tulpen zdążyła mu przynieść wody. Nie mogła u wierzyć, że chłopiec potrafi być taki opanowany za dnia, a taki przerażony w nocy. Trumper wyjaśnił jej, że jest to zupełnie na turalne — niektóre dzieci mają trudne noce. Colm zawsze sypiał niespokojnie, rzadko kiedy nie budził się z krzykiem, tajemniczym i niewyjaśnionym.. — To zupełnie zrozumiałe — mruknął do Tulpen. — Jeśli zważyć, z kim mieszkał. — Ale mówiłeś, że Duża jest dla niego dobra — powiedziała Tulpen z zatroskaniem. — A Couth też. Masz na myśli Coutha? — Mam na myśli siebie — odparł Trumper. — Pieprzę Cou tha — wymamrotał. — To cudowny facet. Tulpen była też zdumiona, jak całkowicie dzieci budzą się ran kami. Patrząc przez okno Colm nie przestawał mówić. Zastanawiał się, co chce robić, i łaził po kuchni Tulpen. — Co jest w jogurcie? — Owoce. — Och, a ja myślałem, że grudki — odparł Colm nie przery wając jedzenia. — Grudki? — Jak w owsiance — rzekł Colm. Aha, pomyślał Blagier, więc Duża zaniedbuje kuchnię. A może to ten niezwykle utalen towany Couth jest odpowiedzialny za grudki w owsiance? Lecz oto właśnie Colm mówił o muzeach, zastanawiając się, czy są jakieś w Maine. Tak... muzeum statków, myślała Tulpen. Tu, w Nowym Jorku, są tylko muzea obrazów, rzeźb i przyrod nicze... Zabrali go do muzeum techniki. Tak chciał. Zaraz przy głównym wejściu było jakieś gigantyczne urządzenie z mnóstwem kół zęba tych, lewarów, gwizdków parowych i tłoków, wysokie na dwa piętra i szerokie jak stodoła. Co to robi? — spytał Colm przejęty jego niesamowitą e nergią. Machina huczała, jakby budowała pomieszczenie dla siebie samej. — Nie wiem — odparł Trumper. — Nie sądzę, aby to cokolwiek robiło — powiedziała Tulpen. — To tylko rodzaj fabryki, tak? — spytał Colm. — Tak — odrzekł Trumper. Były tam setki maszyn. Jedne delikatne, inne brutalne, jeszcze inne wolno było zwiedzającym uruchamiać i zatrzymywać, były też straszliwie głośne i takie, które zdawały się wypoczywać — jak wielkie, potężne zwierzęta w ogrodach zoologicznych, zwierzęta, które zawsze śpią. W długim tunelu wiodącym na zewnątrz budynku Colm zatrzy mał się i dotknął ręką ściany, wchłaniając wibracje wszystkich tych maszyn. — Jeja — powiedział. — Można je poczuć. Trumper nienawidził maszyn. W innym muzeum wyświetlali właśnie The Bank Dlck z W. C. Fieldsem, więc poszli tam z Colmem. Trumper i Colm wyli ze śmiechu przez cały czas, lecz Tulpen zasnęła. — Jej się chyba ten film nie podoba — szepnął Blagier do Colma. — Ona jest zmęczona — odszepnął Colm. Po chwili dodał: — Czemu śpi na kanapie? Zręcznie zmieniając temat Trumper powiedział: — Może nie uważa tego filmu za śmieszny. — Ale on jest śmieszny. — Tak — potwierdził Trumper. — Wiesz, co? — szepnął Colm z namysłem. — Dziewczyny nie lubią śmiesznych rzeczy. 220 JOHN IRYING — Nie lubią? — Nie. Mama nie lubi i... jak ona się nazywa? — spytał wska zując Tulpen palcem. — Tulpen — szepnął Trumper. — Tulpen — powtórzył Colm. — Ona też nie lubi śmiesz nych rzeczy. — Czy ja wiem... — Ale ty lubisz i ja lubię — rzekł Colm. — Słusznie — szepnął Trumper. Mógłby tak słuchać dziecia ka dniami i nocami, myślał. — Couth też myśli, że rzeczy są śmieszne — ciągnął Colm, lecz Trumper przestał go słuchać. Patrzył, jak W. C. Fields wiezie przerażonego rabusia banku na koniec przystani na jeziorze. Po wiedział mu: — Od tego miejsca będziesz musiał wziąć łódkę. — Colm zwijał się ze śmiechu, chichocząc tak głośno, że obudził Tulpen, lecz Trumper nie mógł się nawet zdobyć na przekonujący uśmiech. W ostatnią noc pobytu Colma w Nowym Jorku Blagier Trumper miał koszmarny sen o samolotach i tym razem to on zbudził Tul pen i Colma swoimi wrzaskami. Colm był zupełnie przebudzony, zadawał pytania i rozglądał się za żółwiami, które mogły zaatakować ojca. Tulpen powie działa mu, że wszystko jest w porządku, ojciec po prostu miał zły sen. — Ja też mam czasem złe sny — wyznał Colm i spojrzał z og romnym współczuciem na Blagiera. Z powodu tego snu Blagier postanowił pożyczyć od Kenta sa mochód i odwieźć nim Colma do Maine. — To głupie — odparła Duża przez telefon. — Jestem dobrym kierowcą — rzekł Trumper. — Wiem, że jesteś, ale to zajmie dużo czasu. A mógłby przy lecieć do Portland w godzinę. — Jeżeli nie spadnie do Atlantyku — powiedział Blagier. Duża aż jęknęła. METODA WODNA 221 — Dobrze — powiedziała. — Wyjadę do Portland na spot kanie z wami, żebyś nie musiał jechać aż do Georgetown. jj ai — pomyślał Trumper. — A cóż takiego jest w Ge orgetown, czego nie powinienem zobaczyć? Czemu nie mogę przyjechać do Georgetown? — spytał. Boże! — jęknęła Duża. — Możesz, jeżeli chcesz. Nie przyszło mi do głowy, że będziesz chciał. Po prostu po myślałam, że skoro i tak miałam wyjechać do Portland na sa molot... — No cóż, jak sobie życzysz... — Nie, niech będzie, jak ty sobie życzysz — rzekła Duża. — Miło spędziliście czas? Zrobił, jak chciała Duża. Pożyczył okropny samochód Kenta i pojechał na lotnisko Portland. Tulpen zapakowała, im jedzenie i kupiła śliczny słój dla rybki, którą Colm wybrał. Colm nie wi dział, jak Tulpen płakała na jego ramieniu, kiedy ściskali się na pożegnanie, i warknęła na Trumpera na chodniku, gdy próbował ją przytulić. Jeszcze nim opuścili stan Nowy Jork, w brudnym schowku na rękawiczki Colm znalazł maszynkę do robienia papierosów i czte ry skręty marihuany. W przerażeniu, że go z tym nakryją — w obecności syna! — Blagier poprosił, aby Colm włożył zawartość schowka do papierowej torebki, i kiedy tylko znaleźli się sami na drodze, wyrzucił torebkę, za okno. Gdzieś w Massachusetts Blagier uzmysłowił sobie, że wyrzucił jednocześnie dowód rejestracyjny samochodu i prawdopodobnie również prawo jazdy Kenta. Całe urządzenie do robienia skrętów z trawki zostanie znalezione wraz z nazwiskiem Kenta i adresem. Postanowił powiedzieć Kentowi, że okradzione schowek na ręka wiczki. Trumper odprężył się jadąc przez New Hampshire. Obrał okrężną, nadmorską drogę wzdłuż wybrzeża Maine, aby przedłużyć ostatnie chwile z Colmem. Myślał o Dużej i Couthu, o tym, co Duża mogła powiedzieć Colmowi o ojcu, a także 222 JOHN IRYING o dziewczynie ojca. Ale nie były to czarne myśli, owszem, czasami smutne, ale miłe. Duża nie była mściwa. — Lubisz Maine? — zapytał Colma. — Pewnie. — Nawet zimą? — spytał. — Co można robić nad oceanem zimą? — Spacerować plażą po śniegu — odparł Colm. — I patrzeć na sztormy. Ale jak wrócę, spuścimy znowu łódź na wodę... — Ach tak? — rzekł Trumper. — Ty i mama? — Sam się o to prosił, umyślnie do tego prowadził. — Nie — odpowiedział Colm. — Ja i Couth. To łódź Coutha. — Lubisz Coutha, prawda? — Pewnie, że lubię. — Miło upłynął ci czas w Nowym Jorku? — spytał błagalnie. — Pewnie, że miło. — Ja też lubię Coutha i marne — rzekł Blagier. — Tak jak ja — powiedział Colm. — I lubię ciebie i... jak ona się nazywa? — Tulpen. — Tak, Tulpen. Lubię ją — rzekł Colm — i ciebie, i mamę, i Coutha. No cóż, to załatwia sprawę, myślał Trumper. Nie wiedział, co czuł. — Znasz Daniela Arbuthnota? — spytał go Colm. — Nie, nie znam. — Ja go nie lubię. — A kto to? — Taki chłopak z mojej szkoły — odparł Colm. — Jest głu pi. Na lotnisku w Portland Duża spytała Trumpera, czy chce poje chać do Georgetown. To tylko godzina drogi i mógłby przenoco wać. Couth chciałby się z nim zobaczyć. Lecz Trumper czuł, że Duża woli, aby nie jechał, i sam też wolał nie jechać. — Przeproś Coutha, ale musze wracać do Nowego Jorku — rzekł. — Ralph pali się do pracy nad nowym filmem. Duża spuściła wzrok. METODA WODNA 223 . Kto jest w nim główną postacią? — A kiedy Blagier po patrzył na nią spojrzeniem: „skąd wiedziałaś?", powiedziała: — Ralph był u nas. Przyleciał na weekend, rozmawiał ze mną i Cou them. — Wzruszyła ramionami. — Mnie jest wszystko jedno, Blagier — rzekła. — Ale nie rozumiem, czemu chcesz mieć coś wspólnego z filmem o... o czym? — powiedziała gniewnie. To bym chciała wiedzieć. — Znasz Ralpha, Duża. Nie sądzę, aby on sam wiedział, o czym jest ten film. — Czy wiesz, że próbował przespać się ze mną? — zapytała. Za każdym razem — powiedziała doprowadzając się do wściekłości. — Jezu, nawet teraz, jak przyjechał na weekend, też próbował. Chociaż był Couth i w ogóle. Trumper tylko zaszurał nogami. — A ta dziewczyna — powiedziała Duża i Trumper podniósł wzrok. — Tulpen? — spytała. — Tak — rzekł Colm. — Tulpen... Okrążyli samochód i zatrzymali się po jego drugiej stronie. Colm właśnie odwijał słój z rybką, przykryty cynfolią i przewiąza ny wstążką. — Co w związku z nią? — spytał Trumper. — Ralph mówi, że jest miła — powiedziała Duża. — Powi nieneś wiedzieć... Trumper chciał powiedzieć Dużej, że Ralph już spał z Tulpen i pewnie jest zły, że nie może nadal tego robić, ale nie powiedział nic. Ale wyglądało, jakby chciał coś powiedzieć. — Blagier — upomniała go Duża. — Proszę cię, nie mów, że ci przykro. Ten jeden raz nie mów nic podobnego. Zawsze to mówisz. — Ale mnie jest przykro, Duża. — Więc niech nie będzie — odparła. — Jestem bardzo szczęśliwa, Cołm też. Wierzył jej, ale czemu go to gniewało? — A ty jesteś? — zapytała. — Co? — Jesteś szczęśliwy? 224 JOHN IRYING Zdawało mu się, że jest, trochę, ale wymigał się od odpo wiedzi. — Miło spędziliśmy czas, Colm i ja — powiedział. — By liśmy w zoo i na przedstawieniu w teatrze lalkowym... — I w muzeum! — dodał Colm. Zdążył już odwinąć słój i u niósł go, żeby pokazać Dużej. Lecz rybka pływała na powierzchni wody. — Śliczna — powiedziała Duża. — Nieżywa — rzekł Colm, ale nie wydawał się zaskoczony. — Postaramy się o inną — pocieszył go Trumper. — Mo żesz znów przyjechać — dodał, nie patrząc na Dużą. — Chciał byś? — Pewnie. — Albo twój ojciec przyjedzie do nas — powiedziała Duża. — I wtedy przywiozę rybkę — rzekł Blagier. — Tam była jeszcze żółta i czerwona — powiedział Colm do Dużej. — I różne żółwie. Może żółw nie umarłby tak łatwo. W pobliżu wystartował mały samolot i Colm zaczął mu się przyglądać. — Szkoda, że nie wracałem samolotem — żalił się. — Sa molotem leci się krótko i może rybka by nie umarła. Zabójca ryb Trumper miał ochotę powiedzieć: „Może wielki Couth potrafi ją ożywić". Ale tak naprawdę wcale nie chciał tego powiedzieć. Czuł się podle, że w ogóle mógł tak pomyśleć. JEGO RUCH Zostawił żonę i dziecko w Iowa i kupił bilet w jedną stronę. Ralph Packer, z narracji Opieprzania się. Stoi na ciemnym chodniku zasłonięty od strony latarni krzakiem i pilnie baczy na oświetlone okno Dużej oraz na pana Fitcha, noc nego stróża własnego i sąsiednich trawników. Fitch macha do nie go i Blagier rusza, kulejąc, ku miastu. Idzie wolno po trawiastym pasie, który oddziela chodnik od jezdni. W cieniu miedzy latar niami natyka się na czyjąś kupę liści. — Trzeba wcześnie wstać, żeby dopaść te kaczki! — krzyczy pan Fitch, który jest zdolny uwierzyć we wszystko. — Tak, tak! — woła Blagier i krwawiąc idzie do śródmieścia, do baru Bennyego, gdzie zastaje tarzającego się w piwie Ralpha Packera. Ten natychmiast trzeźwieje na widok zbolałego Trumpera. Packer ma dość rozsądku, aby interweniować, gdy Blagier na pada na nieszkodliwego grubasastudenta w białej szacie Gandhie go ze znakiem Tao i naelektryzowanymi włosami. Blagier mówi mu: — Jeżeli powiesz, że wszystkich kochasz, wypruje ci flaki szklaną popielniczką... — Bierze ją w rękę i dodaje: — Tą oto popielniczką. 226 JOHN IRYING Chwiejąc się na nogach Packer wypycha Blagiera na Clinton Street i prowadzi kulejącego wzdłuż krawężnika do roweru. Z nie czułym pijackim uporem wioząc Blagiera na ramie pedałuje w stronę rzeki, przez most i długim, morderczym dla płuc pod jazdem na wzgórze do szpitala uniwersyteckiego. Tam ropiejące rany stóp, głównie kłute i darte, zostają opatrzone i Błagier wy chodzi. Całą niedzielę leży na kanapie Ralpha z pulsującymi nogami na stosie poduszek. Zapach kundla Ralpha, którego Trumper na zwał Rzygiem, i woń olejku do włosów przedostająca się przez podłogę z zakładu fryzjerskiego na dole, wywołuje u niego gorączkowe wizje w tym brzydkim dwupokojowym mieszkanku Ralpha przy Jefferson Street. Raz zadzwonił telefon stojący na stoliku przy jego głowie. . Zdoławszy wreszcie jakoś unieść słuchawkę usłyszał w. niej gniewny głos nieznajomej damy, która kazała mu się odpieprzyć. Nie rozpoznał tego głosu, ale czy to z gorączki, czy z głębokiego przekonania ani przez chwilę nie sadził, że telefon jest przezna czony dla Ralpha. Do wieczora Błagier zdążył ukształtować kilka impulsów emo cjonalnych w coś, co można by z grubsza nazwać planem. Over turf, z właściwym sobie poczuciem dramatyzmu, nazwałby to spiskiem. Trumper przypomniał sobie krótki list od ojca, który porwał na strzępki i cisnął MyszceRyzykantce: Synu! Musiałem się bardzo poważnie nad wszystkim zastanowić i naj pierw powinienem ci powiedzieć, że bardzo mam ci za złe twoje postępowanie zarówno w życiu osobistym, jak i w karierze zawo dowej. Wbrew własnemu silnemu przekonaniu postanowiłem udzie lić ci pożyczki. Zrozum: to nie jest prezent. Załączony czek na 5000 dolarów powinien aż nadto wystarczyć, abyś mógł znowu stanąć na nogi. Nie jestem aż tak nieludzki, by żądać jakiego kolwiek procentu od tej sumy ani by wyznaczać konkretną datę METODA WODNA 227 jej zwrotu. Dość będzie, jeśli uznasz się odpowiedzialnym przede mną za te pieniądze i że przyjmiesz na siebie tę odpowiedzialność z powagą, której zupełnie brakowało w twoim dotychczasowym zachowaniu. Ojciec Błagier pamiętał, że nie podarł czeku i nie cisnął go do piwnicy wraz ze strzępami listu. Następnego ranka wyruszył w powolną obrzmiałą drogę do banku. Dokonana w nim transakcja obejmowała: złożenie pięciu tysięcy dolarów w depozycie, co wywołało osobiste gratulacje prezesa banku, pana Shumwaya; dwudziestominutowe czekanie w obecnie bardzo miłej atmosferze gabinetu prezesa Shumwaya na przygotowanie nowej książeczki czekowej stara została w domu, u Dużej; podjęcie trzystu dolarów gotówką oraz kra dzież czternastu reklamowych książeczek zapałek z małego ko szyczka na kontuarze koło okienka kasjera zamierzam cię ob rabować — szepnął zdumionemu kasjerowi, po czym chwycił zapałki. Trumper pokuśtykał na pocztę i wypisał czeki dla następujących firm: Towarzystwo Naftowe i Rafineryjne Humble Spółka Rafineryjna Sinclair IowaIllinois Gaz i Elektryczność Zakład Hydrauliczny Krotza PółnocnoZachodnia Spółka Bell Telephone Milo Kubik Hala Targowa Sears, Roebuck i Sp. Biuro Pomocy Finansowej, Uniwersytet Stanowy Iowa Spółdzielczy Związek Kredytowy Samotne Drzewo Shive i Hupp Addison i Halsey Cuthbert Bennett Międzynarodowa Agencja Podróżnicza Jeffersona. Brakowało czeku na kilka tysięcy dolarów, które był winien Funduszowi Obrony Narodowej — rządowych pieniędzy na edu 228 JOHN IRYLNG kację, które, jak sądził, muszą płynąć z Departamentu Zdrowia, Edukacji i Opieki Społecznej. Zamiast czeku wysłał do Departa mentu ZEiOS list z oświadczeniem, że „nie chcę i nie mogę spła cić długu, ponieważ otrzymałem niekompletne wykształcenie". Po tem udał się do baru Bennyego, wypił czternaście szklanek piwa z beczki i odbył mnóstwo gwałtownych starć z elektryczną ma szyną do gry, póki Benny nie wezwał Packera, aby go zabrał. U Ralpha Blagier nadał telefonicznie depesze: Herr Merrill Overturf Schwindgasse 152 Wiedeń 4, Austria Merrill Przybywam Partacz — Kto to jest Merrill? — spytał Ralph Packer. — Kto to jest Partacz? Trumper nie otrzymał od Merrilla ani słowa od ostatniego po bytu w Europie z Dużą, przed przeszło czterema laty. Gdyby Ralph o tym wiedział lub w ogóle wiedział cokolwiek, zapewne próbowałby powstrzymać Trumpera. Odwrotnie, Blagier wbił so bie później do głowy, że Ralphowi zależało, by Duża została sama. Nazajutrz Trumper odbył rozmowę telefoniczną z mieszkania Ralpha z biurem Lufthansy. Pomylili jego rezerwacje do Wiednia, zamieniając ją na lot do Chicago, Nowego Jorku i Frankfurtu. Z jakichś niewyjaśnionych przyczyn miało go to kosztować mniej, choćby nawet zapłacił za business class z Frankfurtu do Wiednia. Zwłaszcza gdy przejadę tę trasę autostopem, pomyślał Trumper. — Frankfurt? — rzekł Ralph Packer. — Jezu, a cóż może być we Frankfurcie? Zwierzył się Ralphowi ze swego „planu". O czwartej po południu Ralph dzwoni do Dużej i informuje ją, że Blagier jest „w stanie zamroczenia u Bennyego i ani chybi lada chwila wda się w bójkę, z której nie wyjdzie zwycięsko". Duża odkłada słuchawkę. METODA WODNA 229 Ralph dzwoni ponownie. Doradza, aby Duża wzięła Colma, sa mochód i razem złożą Blagiera bezpiecznie do bagażnika. Gdy Duża znów odkłada słuchawkę, Ralph skłania trzech milczących klientów baru, aby wzniecili gwałtowną wrzawę, która posłuży jako tło do jego następnej rozmowy. Przez prawie pięć minut Duża nie chce podnieść słuchawki, a tymczasem Blagier, niemal straciwszy już nadzieję, siedzi za krzakiem na dobrze utrzy manym trawniku pana Fitcha. Wreszcie widzi, jak Duża wychodzi z Colmem z domu. Ralph zatrzymuje Dużą w drzwiach baru ponurymi opowieścia mi o krwi, piwie, zębach, karetkach pogotowia i policjantach, aż wreszcie Duża zaczyna podejrzewać oszustwo i śmiało wymijając Ralpha wchodzi do wnętrza. Zastaje tam pijaną dziewczynę, sa miuteńka, która gra na maszynie elektrycznej, poza tym dwóch mężczyzn rozprawiających pogodnie. Duża pyta Bennyego, czy była tu jakaś bójka. — Tak — zaczyna Benny. — Ze dwa miesiące temu... Gdy Duża wypada na zewnątrz, stwierdza, że Ralph Packer odstawił gdzieś jej samochód i spaceruje z Colmem po chodniku. Packer nie chce wyjaśnić, gdzie zaparkował samochód, aż Duża grozi, że wezwie policję. Gdy wraca do domu, Blagiera już nie ma. Zabrał swój magnetofon i wszystkie taśmy, paszport oraz tłu maczenie Akthelta i Gunnel. Bóg raczy wiedzieć po co. Opróżnił lodówkę i zaniósł całe jedzenie do piwnicy dla Mysz kiRyzykantki. Zniszczył pułapkę. Przy poduszce Colma zostawił zabawkę — kaczkę z prawdzi wymi piórami — wykonaną przez farmerówamiszów. Koszto wała 15 dolarów 95 centów, co było największą sumą, jaką Trum per wydał kiedykolwiek na zabawkę. Przy poduszce Dużej zostawił nowa książeczkę czekową na 1612 dolarów i 47 centów, które mu pozostały, oraz duży fran cuski fiołkoworóżowy biustonosz z fiszbinami. Biustonosz miał rozmiar jaki trzeba. Do jednej z głębokich miseczek włożył na pisaną ręcznie notatkę: „Doprawdy, Duża, nie było piękniejsze go". 230 JOHN IRYING Tyle tylko Duża odkryła po jego pobycie w domu. Nie może, oczywiście, wiedzieć o jego innym wyczynie. Gdyby pan Fitch chciał być wścibski, mógłby opowiedzieć Dużej, jak Blagier grze bał w pojemnikach na śmieci przed domem i wyciągnął wzgar dzoną kaczkę, która znajdowała się już w stanie zaawansowanego rozkładu. Fitch wcale się nie zdziwił, gdy Trumper wsadził kaczkę do plastikowej torby. Nie mógłby jednak opowiedzieć, jak Blagier wystarał się o mocne pudełko, jak włożył do niego kaczkę z dołączoną kartką, na której napisał: SZANOWNY PANIE! PROSZĘ PRZELICZYĆ RESZTĘ. Paczka została wysłana do ojca Blagiera. Ujrzawszy zza krzaka pana Fitcha burzliwy powrót Dużej, Bla gier zaczekał jeszcze tylko tyle, by się upewnić, że ona nie wy skoczy z żadnego okna. Obserwujący zza przezroczystych firanek razem z panią Fitch ukrytego za krzakiem Blagiera, pan Fitch miał dosyć zdrowego rozsądku, by uszanować tajemnice, toteż nie wy szedł na ganek i nie zrobił żadnej niestosownej uwagi. Gdy Blagier się odwrócił i zobaczył przypatrujących mu się dwoje staruszków, pomachał im, a oni mu odmachneli. Poczciwy stary Fitch: zapew ne całe lata awanturował się w Biurze Statystycznym, teraz jed nakże nie dba o nic. Pominąwszy sprawę trawnika, ten człowiek wie, co to znaczy przejść na emeryturę. Później Blagier udał się do biblioteki, aby przewrócić do góry nogami swoją rzadko używaną wnękę, nie spodziewając się, że zechce z niej coś zabrać. Zgodnie z przewidywaniami nie zabrał niczego. Jego sąsiad biblioteczny, M. E. Zanther, przyłapał go na „bazgraniu na poza tym czystej kartce", jak później oświadczył. Zanther pamiętał to dobrze, bo kiedy Trumper wyszedł z biblio teki, wkradł się do wnęki Blagiera, aby przeczytać te bazgroły. Blagier natomiast ukrył się przy końcu rzędu nisz. To, co zobaczył Zanther, było początkiem poematu o Harrym Petzu, nagryzmolo nym rysunkiem obscenicznym i wypisanym dużymi literami na bibule zdaniem: CZEŚĆ, ZANTHER! CZYŻBY CI ZABRAKŁO CZEGOŚ DO CZYTANIA? METODA WODNA 231 — Jedno zauważyłem — powiedział doktor Wolfram Holster, promotor Trumpera. — Że niepoczytalne zachowanie może być czymś bardzo wykalkulowanym. Lecz stało się to znacznie później, wcześniej dał się całkowicie wyprowadzić w pole. Trumper zadzwonił do Holstera i ubłagał go o podwiezienie na najbliższe lotnisko iowańskie, skąd będzie miał najszybsze połączenie z Chicago. Okazało się, że jest to Cedar Rapids, mniej więcej czterdzieści pięć minut jazdy z Iowa City, lecz doktor Wol fram Holster nie miał zwyczaju spoufalać się ze swoimi studen tami. — Czy to jest sprawa gardłowa? — spytał. — Śmierć w rodzinie — powiedział Trumper. Byli już prawie na lotnisku, po długiej jeździe w milczeniu, gdy Holster zapytał: — Chodzi o ojca? — Co? — Chodzi o ojca? — powtórzył Holster. — Ta śmierć w rodzinie... — O mnie — odparł Trumper. — Ja jestem śmiercią w ro dzinie... Holster zachował grzeczne milczenie. — Dokąd się wybierasz? — zapytał po chwili. — Wolę się rozpaść na kawałki za granica — odparł Trumper. Holster pamiętał ten wers. Pochodził z tłumaczenia Akthelta i Gunnel. Na polu bitwy w Płock dotarła do Akthelta wieść, że jego żona, Gunnel, oraz jego syn, Axelrulf, zostali okrutnie na padnięci i porąbani na kawałki w rodzinnym zamku. Ojciec Akt helta, Thak, zaproponował, aby odłożyli planowany najazd na Fin landię. — Wolę się rozpaść na kawałki za granicą — odparł Ak thelt. W rzeczywistości to, czego Holster nie podejrzewał, było bar dziej interesujące. Cały ten ustęp — pole bitwy w Płock, okrutny napad i poćwiartowanie Gunnel i Axelrulfa oraz uwaga Akthelta — wszystko to było czystą bzdurą. Trumper pogubił się w utwo rze, musiał jednak pokazać dalszy ciąg pracy promotorowi, więc 232 JOHN IRYING wszystko zmyślił. Później zastanawiał się, jak ożywić ponownie Axelrulfa i Gunnel: przypadek błędnej identyfikacji. Tak wiec wypowiedź Trumpera była w pełni oryginalna. — Wolę się rozpaść na kawałki za granica. Odpowiedź Holstera musiała trochę wstrząsnąć Trumperem. — Baw się dobrze — rzekł doktor Wolfram Holster. Samolot Lufthansy do Frankfurtu wystartował z Chicago z połową pasażerów. W Nowym Jorku dosiadło się kilku, ale wie le miejsc wciąż świeciło pustką. Mimo to stewardesa usiadła koło Trumpera. Pewnie dlatego, że wyglądam, jakbym się miał zrzygać, pomyślał, i zaraz go zemdliło. Angielszczyzna stewardesy nie była za dobra, Blagier zaś nie miał jeszcze ochoty mówić po niemiecku. Wkrótce będzie musiał się posługiwać tym jeżykiem z konieczności. — Dży do pana pierwszy lód? — zapytała stewardesa zmysło wym, gardłowym głosem. — Dawno nie latałem — odparł życząc sobie, aby żołądek nie krążył i nie przechylał się wraz z samolotem. Nad Atlantykiem wyrównali, wspięli się na wysokość podróżną i znów wyrównali. Gdy wyświetlony napis: PROSZĘ ZAPIĄĆ PASY — zgasł, miła stewardesa rozpięła swój. — No, to jedziemy — powiedziała. Lecz nim zdążyła wstać, Trumper dał szczupaka w przejście miedzy fotelami zapominając, że ma wciąż zapięty pas. Rzuciło go na nią, przygwoździł ją do oparcia fotela. Zwymiotował jej w podołek. — Och, przepraszam — wygulgotał wspomniawszy, że ostat nie dni spędził odżywiając się wyłącznie piwem. Stewardesa wstała, unosząc skraj spódnicy, tak by tworzyła coś w rodzaju misy, i uśmiechnęła się, a raczej próbowała się uśmiechnąć. Powtórzył jeszcze raz: — Przepraszam bardzo. — Proszę się tym nie brzejmowadź — rzekła słodko. Lecz Blagier Trumper jej nie usłyszał. Ujrzał czerń za oknem i miał nadzieję, że to tylko morze. Znowu powiedział: METODA WODNA 233 .— Jest mi doprawdy bardzo przykro... Stewardesa próbowała odejść, aby opróżnić spódnicę. On jed nak chwycił ją za rękę, nie odrywając wzroku od okna i znowu rzekł: — Bardzo mi przykro, słowo daję! Przykro jak cholera! Strasz nie mi jest, kurwa, przykro... Stewardesa uklękła niezdarnie w przejściu koło niego, balan sując breją na spódnicy. — Proszę... hej, co pan! — gruchała. Lecz on zaczął płakać. — Niech pan się nie brzejmuje — prosiła. Dotknęła jego twarzy. — Proszę posłuchać — przymilała się. — Pan mi nie ufierzy, ale to się stale stasza... r METODA WODNA 235 DOMOWE KINO Kent obsługiwał projektor. Wyświetlał dosyć zniszczoną kopie oryginału, którą Tulpen z grubsza zmontowała, by się przekonać, co z tego wyszło. Trumper obsługiwał magnetofon. Jego taśmy były tak samo z grubsza pocięte jak film. Nie zawsze zsynchronizowane, toteż Trumper co chwila prosił Kenta, by zwolnił projektor lub przy spieszył albo wręcz zatrzymał, a sam wciąż majstrował przy szyb kości taśmy. W sumie była to najbardziej amatorska operacja, w jakiej Trumper miał przywilej uczestniczyć, odkąd zaczął pra cować u Ralpha. Większość ujęć została zrobiona z ręki i podry giwała niczym kronika telewizyjna, a film był po większej części niemy. Nagraną osobno ścieżkę dźwięku miano nałożyć później. Ralph przestał właściwie posługiwać się dźwiękiem zsynchroni zowanym. Nawet sam film był poniżej wszelkich standardów — szybkoprzesuwowy, ziarnisty — bo Ralph, ten czarodziej światła, połowy materiału nie doświetlił lub prześwietlił. Ralph był również bardzo cierpliwym geniuszem ciemni, a część materiału wyglądała, jak potraktowana obcęgami i zlana chemikaliami przeznaczonymi raczej do usuwania rdzy niż wywoływania filmów. Będąc wspaniałym fachowcem Ralph zrobił to wszystko celowo. Prawdę mówiąc, większość dziur w taśmie wykonał scyzorykiem. Ponieważ w jego ciemni nie było nawet pyłku, Ralph musiał o mieść taśmami pół Nowego Jorku, aby uzyskać ten efekt. Może przy dystrybucji filmu, jeżeli do tego w ogóle dojdzie, Ralph zażąda zastosowania zgniecionych plastikowych obiektywów w projektorach. Gdy Ralph zapragnął przejrzeć cały nie wykończony początek fil mu jeszcze raz, Trumper poczuł, że ma tego wszystkiego dość. — Dobrze wygląda — powiedział Ralph — zdecydowanie lepiej. — A chcesz wiedzieć, jak brzmi? — spytał Trumper wciskając z pasją klawisze magnetofonu. — Brzmi jak nagranie z fabryki puszek do konserw. A wiesz, jak wygląda? Wygląda, jakby ci ukradli statyw, a ty jesteś taki biedny, że musiałeś zastawić światłomierz w lombardzie, żeby móc kupić najlichsza taśmę w Hongkongu. Tulpen zakaszlała. — Ten film wygląda — ciągnął Trumper — jakby twoja ciemnia znajdowała się w budynku bez okien, który jest właśnie wewnątrz piaskowany. Nawet Kent nic nie powiedział. Prawdopodobnie film mu się nie podobał, lecz on bardzo wierzył w Ralpha. Gdyby Ralph kazał mu załadować kamerę papierem toaletowym, Kent z pewnością by to zrobił. — Wygląda jak domowe filmy — rzekł Trumper. — To właśnie jest domowy film, TrąbTrąb — odparł Ralph. — Możemy przejrzeć jeszcze raz tę pierwsza rolkę? — Jeśli ta taśma się nie porwie — powiedział Trumper. — Powinienem ją skopiować. Ma więcej cięć niż czego innego. Jest mocna jak włos łonowy. — Jeszcze raz, TrąbTrąb? — spytał Ralph. — Jeśli ja będę musiał zatrzymać — rzekł Trumper — wszystko się rozleci. — Więc nie będziemy jej zatrzymywać. Gotowy, Kent? — Film też może się porwać — zauważył Kent. — Spróbujemy, dobra? — mówił Ralph cierpliwie. — Tylko jeden raz. 236 JOHN IRYING — Będę się za ciebie modlił, Ralph — rzekł Blagier. Tulpen znowu zakaszlała. Nie był to znaczący kaszel, po prostu prze ziębienie. — Gotowy, Kent? — spytał Trumper. Kent przesunął film do pierwszej klatki i Trumper zlokalizował dźwięk. — Gotowy, TrąbTrąb — powiedział Kent. To imię było zarezerwowane na wyłączny użytek Ralpha. Trum per bardzo nie lubił być nazywany TrąbTrąb przez pieprzonego Kenta. — Co powiedziałeś, Kent? — spytał. —Hę? Ralph wstał, a Tulpen oparła prawą rękę o kolano Trumpera, lewą zaś wcisnęła klawisz magnetofonu. — Jazda, Kent — powiedziała. Film zaczyna się od półzbliżenia Trumpera w delikatesach w Yillage. Jest to duża zatłoczona jadłodajnia, gdzie przesuwając się wzdłuż lady można sobie wybrać różne przysmaki do kanapki, kończąc na wielkiej bułce tuż przy kasie. Trumper przesuwa się wolno, pilnie przyglądając się wędzonej wołowinie, piklom i pek lowanym szynkom; daje znaki ludziom za ladą, kiwając głową na znak przyzwolenia lub kręcąc przecząco. Nie ma zsynchronizo wanego dźwięku. Nałożony głos jest głosem Packera, narratora, z taśmy. „Jest bardzo ostrożny — jak ktoś, kogo użądliła pszczoła, a teraz bar dzo uważa na te owady." Trumper podejrzliwie patrzy na swoją kanapkę. „To jest chyba naturalne, on po prostu nie chce się w nic wikłać." Nałożony głos Ralpha trajkoce o braku zaangażowania Trum pera, aż przechodzimy do następnego ujęcia: Trumper przy ladzie z przyprawami nakłada na kanapkę musztardę i coś tam jeszcze. Stojąca obok ładna dziewczyna patrzy z zażenowaniem w obiek tyw, a potem na Trumpera, chcąc się przekonać, czy to ktoś sław ny. Ona też chce musztardy. Nie patrząc na nią Trumper podsuwa jej musztardę i wychodzi ze swoją kanapką poza kadr. Dziew czyna spogląda za nim, a nałożony głos Tulpen mówi: „Chyba METODA WODNA 237 jest teraz bardzo ostrożny z kobietami. Co zresztą wcale nie jest takie złe..." Nowe ujęcie: Trumper i Tulpen wchodzą do jej mieszkania, dźwigając zakupione produkty żywnościowe. Dźwięk nie jest zsynchronizowany. Nałożony głos Ralpha mówi: „Można się było tego domyślić. Ty z nim mieszkasz". Tulpen i Blagier wykładają zakupy w kuchni. Ona wygłasza jakiś najwyraźniej normalny monolog, on ma ponury wyraz twarzy i rzuca od czasu do czasu gniewne spojrzenie to na nią, to na kamerę. „Chodzi o to, że on jest świadom niebezpieczeństw, to wszystko." Idąc prosto na kamerę Trumper wykonuje sprośny gest. Nowe ujęcie: szereg zdjęć, rodzinnych fotografii Trumpera, Dużej i Colma. Głos Ralpha: „Cóż, powinien być świadom nie bezpieczeństw. Był już żonaty..." Tulpen: „Tęskni za dzieckiem". Ralph: „A za żoną?" Nowe ujęcie: Blagier ze słuchawkami na uszach pracuje nad taśmami w studio Ralpha. Ścieżka dźwięku jest zmontowana z fragmentów, które już słyszeliśmy z różnych nałożonych głosów: „To jest chyba naturalne..." „Co zresztą wcale nie jest takie złe..." „Ty z nim mieszkasz." „A za żoną?" Trumper jakby włączał i wyłączał te fragmenty naciskając pal cami klawisze magnetofonu. Potem pojawia się Tulpen, mówi coś i pokazuje poza kadr, tuż za nimi obojgiem. Nowe ujęcie: przy dźwiękach fragmentów nałożonych głosów Trumper i Tulpen patrzą na plątaninę taśmy, która spadła z rolki, tworząc na podłodze jakby kupę robactwa. Trumper coś wyłącza: k l a n k! Przy tym dźwięku klatka się zatrzymuje. Wciąż nie ma dźwięku zsynchronizowanego. Nałożony głos Ralpha mówi: „Tu zatrzymać! Teraz tytuł... trzymać go tak..." Wtedy na unieru chomionym obrazie pojawia się tytuł Opieprzanie się. „Muzyka", mówi nałożony głos Ralpha i ukazuje się unieruchomiony obraz: Blagier Trumper nachylony nad rozwinięta taśmą próbuje ją rozplatać. Z boku patrzy na to Tulpen. SIADAMI OYERTURFA Miał dużo szczęścia, bo.zabrał się z lotniska frankfurckiego do Stuttgartu autostopem z niemieckim sprzedawcą komputerów, który był dumny z mercedesa swojej firmy. Trumper nie wiedział, co go uśpiło po drodze: jednostajny warkot autobahnu czy mono tonny szwargot sprzedawcy. W Stuttgarcie spędził noc w hotelu Fehlsa Zundera. Sądząc po fotografiach w hallu hotelowym, Fehls Zunder był skoczkiem z trampoliny w niemieckiej ekipie olimpijskiej w 1936 roku. Wid niało tam jego zdjęcie w powietrzu na olimpiadzie w Berlinie. Ostatnie zdjęcie ukazywało go na pokładzie niemieckiej łodzi pod wodnej, opartego o barierkę obok Fregattenkapitana. FEHLS ZUNDER, PŁETWONUREK, ZAGINIONY NA MORZU, głosił podpis. I niezrozumiała fotografia ciemnego, pustego oceanu z linią brzegu — Francji? Anglii? — w dali. Na szczycie wielkiej fali ktoś narysował biały krzyżyk. Pełen ironii napis głosił: JEGO OS TATNI SKOK DO WODY. Trumper zastanawiał się, gdzie w Stuttgarcie Fehls Zunder mógł nauczyć się pływać i skakać do wody. W swym oknie na piątym piętrze Blagier rozmyślał nad podwójnym koziołkiem w tył, który umieściłby go dokładnie w środku błyszczącej kałuży między szy nami tramwajowymi pod hotelem. METODA WODNA 239 Najdłuższe sny Blagiera są o bohaterach. Śni zatem o Merillu Overturfie, który sterylizuje igłę do zastrzyku i strzykawkę w sosjerce oraz podgrzewa roztwór Benedykta wraz z moczem, aby zbadać poziom cukru. Merrill wydaje się niemal filigrano wy w niemożliwie wielkiej amerykańskiej kuchni. Jest to ku chnia w Great Boars Head, gdzie Blagier nigdy nie widział Merrilla. Doktor Edmund Trumper czyta gazetę, a matka Blagiera parzy kawę, podczas gdy Merrill wciska kroplomie rzem siki do probówki z roztworem Benedykta, dokładnie osiem kropel. — Co jest na śniadanie? — pyta ojciec Trumpera. Merrill patrzy na zegar na kuchence. Gdy dzwonek zaczyna dzwonić, równocześnie z zakończeniem testu Merrilla jajko na miękko doktora Edmunda Trumpera jest gotowe. Merrill schładza swoje siki na fantazyjnej półeczce z przypra wami, a ojciec Trumpera obiera ze skorupki czubek dymiącego jajka. Merrill potrząsa probówką, doktor Edmund zadaje jajku u kośny cios nożem. Merrill obwieszcza, że poziom cukru w jego moczu wzrósł. — Co najmniej o dwa procent — mówi, machając czerwo nawą mętna mieszaniną. — Gdyby barwa była przezroczystonie bieska... Coś syczy. W rzeczywistości jest to autobus marki Mercedes pod stuttgarskim oknem Trumpera, lecz on uznaje, że Merrill na pełnia strzykawkę. Potem wszyscy trzej siedzą wokół stołu przy śniadaniu. Gdy matka Blagiera nalewa kawę, Merrill unosi koszulę i ściska pal cami fałdę tłuszczu na brzuchu. Trumper czuje zapach alkoholu i kawy, kiedy Merrill pociera brzuch tamponem, potem wbija igłę niczym strzałkę i gładko naciska tłoczek. Nowy syk, głośniejszy niż przedtem, i Blagier obraca się na bok, uderzając w ścianę hotelu Fehlsa Zundera. Na chwilę kuchnia w Great Boars Head przechyla się i zsuwa z łóżka. Słysząc łomot i jeszcze jeden syk, Trumper budzi się na podłodze z ulatującą wizją Merrilla pompującego w siebie powietrze. Teraz Merrill unosi się pod sufitem dziwnego pokoju w hotelu 240 JOHN IRYING Fehlsa Zundera i gdzieś poprzez syk otwieranych i zamykanych drzwi autobusu rozlega się głos ojca Blagiera: — To nie jest zwyczajny symptom reakcji insulinowej... — Poziom cukru w moim moczu jest za wysoki! — wrzesz czy Merrill skacząc po suficie jak balon wypełniony helem w stro nę świetlika nad drzwiami, gdzie Blagier spostrzega nieznajomą dziewczęcą twarz zaglądającą przez jedną z szybek. Szkło leży rozbite na kawałeczki na podłodze pokoju Trumpera, a zakłopo tana sprzątaczka na drabince w korytarzu przeprasza go za to za kłócenie spokoju. Właśnie wycierała kurz, gdy szyba wypadła. Blagier uśmiecha się, nie od razu pojmuje sens niemieckich słów, wiec sprzątaczka musi powtórzyć. — Wypadła, kiedy ścierałam z niej kurz — wyjaśnia, a potem mówi, że zaraz wróci ze szczotką. Trumper okrywa się prześcieradłem. Udrapowany w nie pod chodzi podejrzliwie do okna, chcąc zlokalizować prawdziwe sy czenie. Widok nowego, lśniącego i nęcącego autobusu, a może poczucie zamożności sprawia, że Blagier funduje sobie bilet na taki autobus do Monachium — jedzie przez Bawarie wysoko i sennie na piętrze widokowym, śniąc niejasno o przyspieszonym cyklu w beztroskim traktowaniu cukrzycy przez Overturfa. Merrill robi sobie zastrzyk insuliny, patrzy, jak poziom cukru w moczu spada, przeżywa reakcje insulinową na wiedeńskiej Strassenbahn, podzwania blaszanymi przywieszkami na szyi, póki konduktor, który zamierza właśnie wyrzucić tego zataczającego się pijaka z wagonu, nie dostrzega dwujęzycznych napisów na przywiesz kach: Ich bin nicht betrunken! Nie jestem pijany! Ich habe Zuckerkrankheit! Jestem cukrzykiem! Was Się sehen ist ein Insulinreaktion! To, co widzisz, jest reakcję insulinową! Futtern Się mir Zucker, schnell! Dajcie mi cukru, szybko! METODA WODNA 241 Merrill pochłania cukier, dropsy, mietówki, sok pomarańczowy i czekoladę, podnosząc sobie poziom cukru do tego stopnia, że wychodzi z reakcji insulinowej i zmierza w przeciwnym kierunku, do kwasicy i śpiączki. To powoduje konieczność wzięcia następnej dawki insuliny, co z kolei rozpoczyna cały cykl na nowo. Trumper przesadza nawet we śnie. Tuż przed Monachium Blagier sili się na obiektywizm. Wy ciąga swój magnetofon i nagrywa w autobusie następujące stwierdzenie: — Merrill Overturf i inni nieporządni ludzie są nieprzystoso wani do warunków wymagających systematycznego działania. Cukrzyca, na przykład... Myśli: „Małżeństwo, na przykład..." Lecz zanim zdążył wyłączyć magnetofon, mężczyzna siedzący obok zapytał po niemiecku, co on robi, być może w obawie przed wywiadem. Czując, że taśma jest już i tak spaprana, pewny, że ten człowiek zna tylko niemiecki, Trumper nie zatrzymuje mag netofonu i odpowiada po angielsku: — A co takiego, proszę pana, ma pan do ukrycia? — Ja mówię po angielsku całkiem trochę dobrze — odpowia da jego sąsiad i w śmiertelnej ciszy wjeżdżają do Monachium. Celem zawarcia pokoju Blagier już na końcowej stacji pyta lekkim tonem urażonego pasażera, kto to był Fehls Zunder. Mężczyzna jednak odnosi się z niesmakiem do tego pytania. Wy siada spiesznie, pozostawiając Blagiera na pastwę spojrzeń po bliskich podsłuchiwaczy, którym nazwisko Fehls Zunder zdaje się przypominać coś niemiłego. Czując się obco, Trumper zastanawia się z niejakim zdziwie niem: co ja tu robię? Wlecze się nieznaną ulicą, nagle niezdolny do przetłumaczenia niemieckich szyldów i głosów szwargocących wokół, wyobrażając sobie wszystkie klęski, jakie w tej chwili mogły spaść na Amerykę. Rozszalałe tornado siekące Środkowy Zachód porywa ciężką Dużą z Iowa na zawsze. Colma zasypuje zadymka śnieżna w Yermoncie. Cuthbert Bennett pijący w swojej ciemni połyka niechcący szklankę roztworu MicrodolX, idzie do siedemnastej łazienki i spuściwszy wodę spłukuje się do morza. A tymczasem Trumper, daleko od tych straszliwych klęsk, sączy 242 JOHN IRYING n ciężkie piwo w monachijskim Bahnhof i postanawia pojechać po ciągiem do Wiednia. Zdaje sobie sprawę, że cały czas czeka na taki punkt w podróży, gdzie nagle poczuje się ożywiony, porwany przygodą powrotu. Dopiero kiedy przybywa do Wiednia i wciąż nie odczuwa żad nego podniecenia, zaczyna dochodzić do wniosku, że przygoda związana jest z czasem, a nie miejscem. Wędrował po Mariahilferstrasse, póki uciążliwość dźwigania ciężkiego magnetofonu i innych rzeczy w torbie nie zmusiła go do zaczekania na Strassenbahn. Wypadł z tramwaju przy Esterhazy Park, koło którego, jak pa miętał, mieścił się duży sklep ze starzyzną. Kupił w nim używaną maszynę do pisania ze wszystkimi dziwnymi niemieckimi sym bolami i umlautami. Za ten zakup sprzedawca zgodził się wy mienić mu wszystkie niemieckie marki i amerykańskie dolary na szylingi. Kupił również szynel sięgający do kostek. Szynel miał obcięte naramienniki i małą dziurkę od kuli na plecach, ale poza tym był w doskonałym stanie. Następnie Trumper wyposażył się na obraz powojennego szpiega w obwisły, szeroki w barkach garnitur, kilka żółtobiałych koszul i półtorametrowy purpuro wy szal. Szal ten można było nosić na rozmaite sposoby i zastępować nim krawat. Następnie kupił walizkę, w której było więcej pasków, sprzączek i rzemieni niż miejsca na bagaż. Pasowała jednak do reszty. Wyglądał jak szpieg w podróży, który właśnie wysiadł z Orient Expressu, kursującego pomiędzy Wiedniem a Stambułem od 1950 roku. Wreszcie kupił kapelusz, jaki Orson Welles nosił w filmie Trzeci człowiek. Wspomniał nawet o tym filmie sprzedawcy, który powiedział, że musiał go przegapić. Blagier sprzedał swoją torbę podróżną za dwa dolary, potem poniósł magnetofon, zapasowe koszule i nową maszynę do pisania w szpiegowskiej walizce przez Esterhazy Park, gdzie wlazł w krzaki, żeby się wysikać. Szelest zaniepokoił przechodzącą parę. Dziewczyna miała w oczach wyraz niepokoju: kogoś gwałcą albo METODA WODNA 243 jeszcze gorzej! Spojrzenie mężczyzny było drwiące: jakaś parka nie mogła sobie znaleźć na to lepszego miejsca! Trumper wyłonił się z krzaków sam i z ogromna godnością, dźwigając walizkę, w której mogłoby się zmieścić poćwiartowane ciało. A może był spadochroniarzem, który się właśnie szybko przebrał i z rozmon towaną bombą bezpiecznie ukrytą w walizce zmierzał ku austriac kiemu parlamentowi? Para odeszła spiesznie na widok jego złowróżbnego ubioru, lecz Blagier czuł się świetnie. Uważał, że wygląda jak trzeba, by zabrać się do łowów na Overturfa w Wiedniu. Innym Strassenbahnem, jadącym w kierunku śródmieścia, dos tał się do Opera Ring i wysiadł przy Karntner Strasse, największej nocnej alei tego miasta, w samym środku śródmieścia. Gdybym był Merrillem Overturfem i wciąż przebywał w Wiedniu, gdzie bym się znajdował w ten grudniowy wieczór? Trumper kroczy szybko małymi uliczkami w bok od Neuer Markt, szukając Hawełki, starego bolszewickiego Kaffeehaus, któ ry wciąż cieszy się popularnością wśród rozmaitych intelektua listów, studentów i kasjerów opery. Kawiarnia uderzyła go obo jętnością pamiętana z dawnych czasów — ci sami chudzi zaro śnięci mężczyźni, te same grubokościste zmysłowe dziewczyny. Kiwając głową prorokowi przy stoliku tuż obok drzwi Blagier myśli: „Przed laty był tu jeden podobny do ciebie, ubrany cały na czarno, ale z rudą brodą. I Overturf go chyba znał..." Trumper pyta tego człowieka: — Merrill Overturf? Broda zastyga, oczy strzelają na boki, jakby facet przypomniał sobie wszystkie szyfry kiedykolwiek przyswojone. — Znasz Merrilla Overturfa? — pyta Blagier dziewczynę siedząca najbliżej zastygłej brody. Dziewczyna jednak wzrusza ramionami, jakby chciała powiedzieć, że jeżeli nawet kiedyś go znała, obecnie nie ma to najmniejszego znaczenia. Inna dziewczyna, o stolik dalej, mówi: — Ja, on chyba pracuje w filmach. Merrill w filmach? — W filmach? — powtarza Blagier. — Tu? Tutaj w filmach? 244 JOHN IRYING — Widzisz tu gdzieś kamerę? — pyta facet z brodą, a prze chodzący miedzy nimi kelner aż kurczy się na dźwięk słowa Ka mera. — Nie, tutaj... w Wiedniu — odpowiada Trumper. — Ja nie wiem — mówi dziewczyna. — Słyszałam tylko, że w filmach. — On jeździł takim starym zornwitwerem — mówi Trumper specjalnie do nikogo, szukając cech identyfikujących. — Ja? Zornwitwerem! — mówi. człowiek za grubymi szkła mi. — Rocznik pięćdziesiąt trzy? Pięćdziesiąt cztery? — Ja? Pięćdziesiąt cztery! — wykrzykuje Blagier, odwracając się ku niemu. — W desce rozdzielczej miał starą dźwignie zmia ny biegów jak rączka parasola, a w podłodze dziury... widać było przez nie ziemie. Zniszczoną tapicerke... Urywa widząc, że kilku gości Hawełki obserwuje jego podnie cenie. — No, wiec gdzie on jest? — pyta człowieka, który zna zornwitwera. — Ja powiedziałem tylko, że znam ten samochód — odpowiada ów na to. — A t y go naprawdę widziałaś?... — zwraca się Błagier do dziewczyny. — Ja, ale bardzo dawno — odpowiada, a chłopiec, który jej towarzyszy, patrzy na Blagiera z irytacją. — Jak dawno? — pyta Blagier. — Słuchaj — mówi zniecierpliwiona dziewczyna. — Nic więcej o nim nie wiem. Pamiętam go po prostu i koniec... — Jej ton sprawia, że wszyscy wokół milkną. Rozczarowany Trumper patrzy na nią i być może zaczyna się chwiać na nogach albo przewraca oczami, bo jakaś dziewczyna o stromych piersiach i bujnych włosach, z neonowozielonkawym od cieniem powiek, bierze go pod rękę i ciągnie do swego stolika. — Masz problemy? — pyta. Trumper stara się od niej uwol nić, lecz ona łagodnieje. — Nie, mówię poważnie, masz jakiś kłopot? — Kiedy nie odpowiada, dziewczyna próbuje mówić po angielsku, chociaż on sam cały czas mówił po niemiecku. — METODA WODNA 245 Masz problemy, prawda? — Wymawia słowo „problemy" z taką wibracją, że ono płynie, jak napisane: ppprrrobbblemy. — Potrzebujesz pomocy? — pyta dziewczyna wracając do niemieckiego. Teraz koło nich pojawia się kelner; porusza się nerwowo i Trumper przypomina sobie, że kelnerzy u Hawełki zawsze oba wiali się ppprrrobbblemów. — Pan chory? — pyta kelner. Bierze Trampera pod ramię po wodując, że ten wyrywa się z uchwytu dziewczyny i upuszcza wyładowaną walizkę. Walizka pada z nieprawdopodobnym łosko tem, a kelner wycofuje się w oczekiwaniu eksplozji. Siedzący w pobliżu ludzie patrzą na walizkę, jakby była skradziona, śmier cionośna albo jedno i drugie naraz. — Porozmawiaj ze mną — mówi neonowozielonkawa dziew czyna. — Mnie możesz wszystko powiedzieć — twierdzi. — Doprawdy. — Lecz Blagier chwyta walizkę i odwraca się od tej nieznośnej samicy... z której byłaby świetna mamuśka jakiegoś Klubu Erotycznego. Wszyscy patrzą, kiedy Trumper sprawdza, czy ma zapięty roz porek. Wychodzi na ulicę, ale przedtem słyszy proroctwo dziwnego brodatego faceta w czerni koło drzwi. — To zaraz za rogiem — mówi prorok z takim przekonaniem, że Blagiera aż przenika dreszcz. Skręca na Graben, idąc skrótem w kierunku Stephansplatz. To nie za tym rogiem, uspokaja sam siebie, myśląc, że prorok musiał posłużyć się przenośnią, bo właśnie w taki bezpieczny i wykrętny sposób przemawiają wszyscy prorocy. Zamierza następnie poszukać Merrilla w Piwnicy Dwunastu A postołów, ale błądzi i wychodzi na Hohner Markt, gdzie wszystkie drewniane stragany warzywne i owocowe są przykryte na noc plandekami. Wyobraża sobie, że pod nimi śpią sprzedawcy. Rynek wygląda niczym kostnica na wolnym powietrzu. Piwnica Dwu nastu Apostołów zawsze była drańsko trudna do odnalezienia. Pyta jakiegoś człowieka o drogę, ale najwyraźniej źle adresuje pytanie. Człowiek wybałusza oczy. 246 JOHN IRYING — Kribf? — mówi, lub coś podobnego. Trumper nie rozumie. Wówczas człowiek wykonuje dziwne ruchy, jakby sięgał do kie szeni po przemycane zegarki, fajki z fałszywej pianki morskiej, obrazki pornograficzne lub pistolet. Blagier biegnie z powrotem na Stephansplatz i dalej Graben. Wreszcie zatrzymuje się pod latarnią, żeby zobaczyć, która go dzina. Jest po północy, lecz Trumper nie pamięta, ile stref cza sowych przekroczył od wyjazdu z Iowa, a nawet czy już po myślał o tym wcześniej i przestawił zegarek. Zegarek wskazuje drugą piętnaście. Po chodniku idzie w jego stronę dobrze ubrana kobieta w nie określonym wieku. Trumper pyta ją, czy ma czas. — Oczywiście — odpowiada kobieta i przystaje obok niego. Ubrana w kosztowne futro, dłonie ma schowane w mufce. Jest w futrzanych butach na obcasach i przestepuje z nogi na nogę. Patrzy na Trumpera, zaskoczona, potem podsuwa mu łokieć. — Tedy — mówi, trochę rozdrażniona, że Trumper nie bierze jej pod ramie. — Czas? — pyta Trumper. — Czas? — Pytałem: „Czy ma pani czas?" Patrzy na niego, potrząsa głową, potem się uśmiecha. — Ach, czas... jaki czas? — mówi. — Chodzi o g o d z i n e? Wówczas Trumper zdaje sobie sprawę, że ona jest kurwą. Znaj duje się na Graben, gdzie nocą prostytutki pierwszego okręgu pat rolują wszystkie boczne uliczki i Karntner Strasse. — Och — mówi — przepraszam. Nie mam pieniędzy. Zasta nawiałem się tylko, czy pani nie wie, która jest godzina. — Nie mam zegarka — odpowiada prostytutka i rozgląda się na boki. Nie chce stracić potencjalnego klienta, który mógłby się zniechęcić widząc ją z Trumperem. Ale nie ma tam nikogo prócz innej prostytutki. — Czy jest w pobliżu jakiś pensjonat? — pyta Blagier. — Nie za drogi. — Jest — odpowiada i idzie przodem do skrzyżowania ze METODA WODNA 247 Spiegelgasse. — Tamdalej — wskazujebłękitneświatłoneonu. . Pensjonat Taschy. — Potem odchodzi ku drugiej prosty tutce. Dziękuje — woła za nią Blagier, a ona macha mu przez rami? mufka, odsłaniając na chwile elegancką dłoń z długimi pal cami, na których błyszczą pierścionki. W hallu Pensjonatu Taschy są inne dwie prostytutki, które schroniły się tu przed chłodem i przytupują nogami, uderzają łydką o łydkę. Obrzuciwszy wzrokiem zmęczony długą podróżą wąs Trumpera i jego walizkę, nawet nie silą się na uśmiech. Z okna swojego pokoju w Taschy Trumper widzi jedną stronę mozaikowego dachu Katedry Świętego Stefana i obserwuje kurwy stukające obcasami po chodniku. Idą na późną przekąskę do od dalonego o jedną przecznice od Spiegelgasse Spa z amerykański mi hamburgerami. O tej wyraźnie późnej porze prostytutki przyprowadzają bardzo niewielu klientów do Taschy, gdzie mają do dyspozycji pokoje na pierwszym piętrze. Trumper słyszy, jak prowadzą klientów kory tarzami piętro niżej, i widzi, jak idą z nimi chodnikiem Spiegel gasse do hallu. Mężczyźni odchodzą jeden po drugim samotnie i Trumper sły szy szum spłukiwanych bidetów. Ta nocna praca urządzeń hyd raulicznych sprawia, że Blagier ośmiela się zapytać Frau Taschy, czy może się wykąpać. Ona niechętnie napuszcza mu wodę do wanny, a kiedy on się pluszcze, czeka pod drzwiami łazienki, nasłuchując, czy przypadkiem nie dolewa sobie choć kropelki wody. Blagier zawstydził się, kiedy zobaczył kolor wody po kąpieli, i szybko wyjął zatyczkę z wanny, lecz Frau Taschy usłyszała pier wszy głośny bulgot i krzyknęła z korytarza, że sama uprzątnie ła zienkę. Zażenowany zostawił jej wianuszek brudu do wyszorowa nia, ale też zauważył, jak wstrzymała oddech, gdy to zobaczyła. Frau Taschy była dosyć miła, gdy się wpisywał do księgi mel dunkowej, lecz kiedy wszedł czysty i zmarznięty do swego pokoju, dostrzegł, iż nie tylko posłała mu łóżko. Walizka była otwarta, a jej zawartość ułożona na szerokiej ławie pod oknem, jakby Frau 248 JOHN IRYING dokonała skrzętnej inwentaryzacji jego rzeczy na wypadek, gdyby nie miał czym pokryć rachunku. Choć pokój nie był ogrzewany, Trumper uległ pokusie, by usiąść przy nowej maszynie do pisania i wypróbować śmieszne umlauty. Napisał: „Mój pokój w Taschy mieści się na drugim piętrze, przy Spie gelgasse, o jedną przecznice od Graben. Z tego pensjonatu ko rzystają kurwy pierwszego okręgu. Są pierwszorzędne. Przestaję tylko z tym, co najlepsze." Wówczas przerwała mu Frau Taschy przypominając, że pora jest późna, a pisanie na maszynie hałaśliwe, lecz zanim zdążył zapytać, która godzina, odeszła. Usłyszał, jak zatrzymuje się na podeście, a kiedy ruszyła dalej, podjął na nowo pisanie. „Frau Taschy, wytrawny ekspert od oceny losów lokatorów, potrafi rozszyfrować grożącą im.zgubę na podstawie wianuszków brudu pozostawionych na ściankach wanien." Następnie wypisał trzy wiersze niemieckich dyftongów oraz zdanie testujące o szybkim brązowym lisie i leniwym psie posłu gując się samymi umlautami w miejscu zwykłych samogłosek. A może chodziło o leniwą żabę? Nasłuchując kroków Frau Taschy, usłyszał odgłos spłukiwania bidetu i przypomniał sobie o kurwach. Napisał: „W Wiedniu prostytucja jest nie tylko po prostu legalna. Jest ona zarówno popierana, jak i kontrolowana przez prawo. Każda kurwa otrzymuje coś w rodzaju licencji na uprawianie zawodu, zezwolenie odnawiane tylko przy regularnych badaniach lekars kich. Jeśli się nie jest zarejestrowaną prostytutką, nie można nią być legalnie. Merrill Overturf zwykł mawiać: «Nie kupuj, póki nie zobaczysz znaczków bezpieczeństwa». Równie oficjalnie otrzymują licencję na zajęcie się tym proce derem różne podejrzane hotele i pensjonaty w każdym okręgu. Ceny hoteli i kurew są stałe i okręg pierwszy ma najmłodsze, najładniejsze i najkosztowniejsze prostytutki. W miarę oddalania się od śródmieścia kurwy stają się starsze, brzydsze i tańsze. Overturf lubił mawiać, że żyje na poziomie okręgu piętnastego." METODA WODNA 249 Następnie Blagier znudził się pisaniem i podszedł do okna, żeby popatrzeć na chodnik. Na dole stała kurwa w futrze i z mufką. Postukał w szybę i kurwa spojrzała w górę. Blagier poruszył głową, żeby go zobaczyła — starał się tak ustawić, aby nań padło światło nocnej lampki i żeby ona mogła go poznać; pomyślał iż musi z dołu przypominać jakiegoś zażenowanego ekshibicjonistę, który nie ma odwagi stać nieruchomo. Lecz ona go poznała i uśmiechnęła się. A może uśmiechnęła się tylko z nawyku, rozpoznając w nim jedynie mężczyznę, który ją woła na górę. Podniosła dłoń i wskazała jego okno palcem — znowu zobaczył jej białą upierścienioną rękę. Kiedy ruszyła ku drzwiom, Trumper zaczął stukać w szybę jak szalony: Nie, nie! Ja cię tu wcale nie wołam. Chciałem tylko powiedzieć: cześć... Lecz ona wzięła to zapamiętałe stukanie za przejaw podniecenia i aż podskoczyła, unosząc ku niemu twarz. Z tej odległości nie widział na niej ani śladu makijażu. Mogłaby ujść za rozflirtowaną zagrzew czynię, która zgadza się na przejażdżkę samochodem po meczu. Wciąż owinięty jedynie ręcznikiem wybiegł na korytarz. Gdy stanął rozkraczony na klatce schodowej, przeciąg od zamykanych drzwi na dole zadań mu ręcznik do pępka. Trumper poznał dłoń kobiety na poręczy przybliżającą się już do pierwszego piętra. Kiedy zawołał do niej, wychyliła głowę i spojrzała prosto pod jego spódniczkę chichocąc jak młoda dziewczyna. — Nein! — krzyknął, lecz ona wciąż wspinała się w górę. — Haiti — Znowu wychyliła głowę, a on ścisnął ręcznik kolanami. — Przepraszam — rzekł. — Ja wcale nie chciałem, żeby pani tu przychodziła. — Jeden z kącików jej ust opadł w dół spra wiając, że przy oczach nagle pojawiły się kurze łapki. Teraz wyglądała na trzydzieści lub czterdzieści lat. Lecz nadal szła po schodach. Trumper stał jak posąg, a ona zatrzymała się o stopień niżej, chwytając powietrze krótkimi wonnymi haustami, a z jej ubrania wciąż jeszcze emanował chłód panujący na zewnątrz. Twarz miała ładnie zaczerwienioną. — Wiem — powiedziała. — Chciałeś mnie tylko zapytać o czas? 250 JOHN IRYING — Nie — odparł. — Poznałem panią. Postukałem w okno, żeby powiedzieć halo. — Halo — rzekła. Oparta o poręcz oddychała teraz przesadnie ciężko, starzała się w oczach, chcąc, żeby się czuł podle. — Przepraszam — powiedział Blagier. — Nie mam nic, żeby pani dać. Spojrzała na jego ręcznik i dotknęła kącików swoich ust. Była naprawdę zupełnie ładna. W pierwszym okręgu one takie są. Nie zbyt kurwowate. Więcej w nich elegancji niż burleski. Futro miała ładne, włosy proste i czyste, rysy regularne. — Naprawdę chciałbym — rzekł Blagier. Znowu spojrzała bezlitośnie na jego ręcznik i powiedziała — zbyt mile, po matczynemu: — Włóż coś na siebie. Chcesz się zaziębić? Po czym odeszła. Patrzył na jej rękę wędrującą po poręczy aż na sam dół i poczłapał do swojej maszyny do pisania. Już, już miał nakazać jej klawiszom liryzm, dać wyraz bezwstydnemu sa mopolitowaniu, gdy przerwał mu nowy odgłos spłukiwanego bi detu na dole i skrzypienie kroków Frau Taschy za drzwiami. — Proszę skończyć pisanie. Ludzie chcą spać. Miała na myśli, że ludzie chcą pieprzyć. Stukot maszyny zakłócał ich rytm lub spokój ich sumień. Już nie dotknął śmiesz nych, obcych klawiszy. Niech przygotują się do liryzmu przez noc. Patrząc w dół na Spiegelgasse zobaczył, że kurwa, którą dwukrotnie wprowadził w błąd, idzie pod rękę z inna prostytutką na kawę. Pomyślał, jak z nimi obchodzą się lata, gdy najpierw kroczą młode i pełne blasku po Karntner Strasse i Graben, potem przenoszą się z roku na rok do innego okręgu, mijając Prater, z biegiem brudnego Dunaju, poniewierane przez robociarzy i stu dentów szkół technicznych za połowę tego, co kiedyś brały. Lecz jest to co najmniej tak sprawiedliwe jak świat realny, może nawet bardziej, ponieważ okręg, w którym kończą, nie zawsze jest możli wym do przewidzenia upadkiem, a w życiu realnym nie zawsze można obrać pełen blasku początek. Stojąc przy oknie Blagier obserwował kobietę z mufką — zno METODA WODNA 251 u jej wypielęgnowana, upierścieniona ręka ożywiała rozmowę drugą kurwą. Wynurzyła się w chłód i starła coś z policzka tej drugiej Pyłek sadzy? Zamarzniętą łzę? Ślad ust ostatniego part nera? Trumper spoglądał z zazdrością na ten przejaw beztroskiej, prawdziwej czułości. Położył się do łóżka i leżał sztywny, póki nie zagrzał miejsca. Usłyszał odgłos spłukiwanego bidetu i zdecydował, że nigdy nie zaśnie przy tej muzyce. Przebiegł nagi przez pokój, wziął swój magnetofon z podokiennej ławy i czmychnął z powrotem do łóżka. Gmerając w pudełku z taśmami znalazł transformator ze 110 na 220 volt, włączył wtyczkę, przycisnął słuchawki do piersi, aby je nagrzać. — No mów, Duża — szepnął. PRZEWIJANIE. ODTWARZANIE... BRANIE DO SIEBIE Ze ściemnienia: półzbliżenie domku na przystani państwa Pill sburych, plener, pomost wychodzący w ocean. Cuthbert Bennett oskrobuje starą łódź wiosłową, podobną do wielorybniczej, a Colm mu pomaga. Rozmawiają z ożywieniem — Couth przypuszczalnie mówi o algach, wodorostach, kaczenicach i całym świecie skoru piaków, które przywarły do dna łodzi, lecz nie ma zsynchronizo wanego dźwięku. Głosy należą do Ralpha Packera i Coutha. RALPH: Ujmijmy to inaczej: mieszkasz z jego żoną i dziec kiem. Czy to wpłynęło na waszą przyjaźń? COUTH: Sądzę, że to jest dla niego bardzo trudne... ale tylko z powodu tego, co do niej czuje. Trudno mu teraz przebywać z nią i chłopcem. To nie ma nic wspólnego ze mną. Jestem pewien, że wciąż mnie lubi. CIĘCIE W studiu Packera, Blagier mówi — dźwięk zsynchronizowany — do kamery. BLAGIER: Bardzo się cieszę, że ona żyje właśnie z nim. Couth jest najwspanialszym człowiekiem na świecie... CIĘCIE Ponownie domek przy przystani, z Couthem i Colmem, głosy nałożone. COUTH: Bardzo go lubię... METODA WODNA 253 RALPH: Czemu to małżeństwo się nie udało? COUTH: Powinieneś spytać raczej ją. RALPH: Musisz mieć na ten temat własne zdanie... COUTH: Zapytaj ją. Albo jego... RETROSPEKCJA W studiu. Blagier mówi do kamery. BLAGIER: Gówno... jej się spytaj! CIĘCIE Na pomoście w Maine. Duża czyta Colmowi książeczkę. Nałożone głosy należą do Dużej i Ralpha. DUŻA: Pytałeś go? RALPH: Powiedział, żebym zapytał ciebie. DUŻA: Nie mam pojęcia. Myślę, że gdybym nawet wiedziała, to i tak niczego by nie zmieniło, wiec jakie to ma znaczenie? RALPH: Kto kogo rzucił? DUŻA: Czy to jest ważne? RALPH: Cholera, Duża... DUŻA: On rzucił mnie. RETROSPEKCJA Blagier w studiu. BLAGIER: Poprosiła mnie, żebym ją zostawił. Nie, kazała mi... CIĘCIE Duża siedzi z Colmem i Couthem przy stoliku pod wielkim pa rasolem rozstawionym na przystani państwa Pillsburych. Jest to rozmyślnie sztywna, nienaturalna scena i cała trójka patrzy nieuf nie w kamerę. Dźwięk zsynchronizowany. Ralph prowadzi z nimi wywiad spoza kadru. DUŻA: Nie przyszło mi do głowy, że go nie będzie, to znaczy, że nie będzie go tak długo... COUTH: Nie miała nawet pojęcia, gdzie on jest. DUŻA patrzy twardo w kamerę i mówi gniewnie do Ralpha: A ty, draniu, wiedziałeś więcej od innych. Wiedziałeś, dokąd poje chał... nawet mu w tym pomogłeś! Nie myśl, że nie pamiętam... CIĘCIE Ralph Packer w pokoju montażowym swojego studia przegląda fragmenty taśm na stole montażowym. Inne fragmenty, przypięte 254 JOHN IRYING do prętów nad jego głową, zwisają wokół. Dźwięk niezsynchroni. zowany. RALPH głos nałożony: To prawda... wiedziałem, dokąd się udaje, i pomogłem mu wyjechać. Ale on chciał wyjechać! Pcha z emfazą ciężką dźwignię stołu w dół. CIĘCIE Pierwsza z szeregu fotografii. Blagier i Duża we wsi alpejskiej, oparci o dziwny stary samochód i uśmiechnięci do fotografa. Duża wygląda bardzo ponętnie w obcisłym stroju narciarskim. RALPH głos nałożony: Wrócił do Europy, oto gdzie się udał. Może zatęsknił... Następna fotografia: Duża i B lagier robią błazeńskie miny w wiel kim stłamszonym łożu. Kołdrę mają podciągniętą pod brody. RALPH głos nałożony: Nigdy nie mówił, po co udaje się do Europy, ale wspomniał coś o swoim przyjacielu... niejakim Mer rillu Overturfie. Jeszcze jedna fotografia: w starym zornwitwerze rocznik 54 siedzi jakiś facet w dziwacznym kapeluszu i uśmiecha się zza ot wartego okna do aparatu. DUŻA głos nałożony: Tak, to on. To jest Merrill Overturf. RETROSPEKCJA Stół i parasol na przystani. Dźwięk zsynchronizowany. Duża mówi do kamery. DUŻA: Merrill Overturf był zupełnie postrzelony, kompletny wariat. RETROSPEKCJA Blagier w studiu. Dźwięk zsynchronizowany. BLAGIER: Nie! Nie był, wcale nie był postrzelony. Ona go nie znała tak dobrze jak ja. On był najzdrowszym na umyśle czło wiekiem, jakiego w życiu spotkałem... RETROSPEKCJA Wpokoju montażowym Ralph unosi dźwignię stołu i przegląda skrawki filmu. RALPH głos nałożony: Strasznie trudno wydobyć z niego coś konkretnego. On wszystko bierze do siebie. Czasami potrafi być naprawdę nieznośny... METODA WODNA 255 Opuszcza znów dźwignię stołu. CIĘCIE . , Dźwięk zsynchronizowany. Przed zamkniętymi drzwiami łazien « lv mieszkaniu Tulpen stoi szereg lamp. W łazience ktoś spuszcza dę w kadrze pojawia się Kent i czyha przy drzwiach z wielkim mikrofonem w ręku. Blagier otwiera drzń, zapina rozporek ipat rzy, zdziwiony w kamerę. Jest zły. Odpycha Kenta na bok i patrzy z gniewem w kamerę. BLAGIER wrzeszczy, twarz ma zniekształconą: Odpieprz się, Ralph! JAK DALEKO MOŻNA ZAJŚĆ ZE STRZAŁĄ W CYCKU? Zrobiło mu się ciepło na sercu, gdy znalazł w książce telefo nicznej nazwisko Overturf z tym samym adresem i numerem tele fonu. Lecz gdy zadzwonił z hallu Taschy, usłyszał dziwne burcze nie w słuchawce, coś w rodzaju sygnału. Zapytał Frau Taschy, która go poinformowała, że dźwięk ten oznacza, iż numer jest zlik widowany. Zobaczył wówczas, że książka ma ponad pięć lat i jest w niej również jego własny dawny adres i numer telefonu. Trumper udał się na Schwindgasse 15, mieszkania 2. Mosiężna tabliczka na drzwiach głosiła: A. Plot. Bardzo podobne do Merrilla, pomyślał Blagier. Załomotał w drzwi, usłyszał za nimi szuranie i coś jakby warczenie. Pchnął, drzwi się otworzyły, ale tylko o tyle, o ile pozwolił im na to łańcuch. Całe szczęście, że nie więcej, bo wielki owczarek nie miecki zdołał włożyć w szparę tylko koniec nosa. Trumper od skoczył jeszcze nie ugryziony, a jakaś kobieta — blondynka z głową w papilotach, z oczyma gniewnymi lub przestraszonymi, albo jedno i drugie naraz — zapytała go, co sobie, u licha, myśli, że zakrada się do jej mieszkania. — Merrill Overturf? — zapytał, odsuwając się daleko od drzwi na wypadek, gdyby wypuściła owczarka. — Ty nie jesteś Merrill Overturf — odparła. — Nie, oczywiście, nie jestem — powiedział, ale ona zamknę METODA WODNA 257 ła drzwi. — Chwileczkę! — zawołał. — Chciałem się tylko do wiedzieć, gdzie on jest... — Usłyszał zza drzwi cichy głos, praw dopodobnie mówiący do telefonu, wiec szybko odszedł. Znalazłszy się na Schwindgasse spojrzał w górę na niegdyś słynną skrzynkę pod oknem Overturfa. Merrill hodował w niej marihuanę. Lecz teraz w skrzynce tkwiły tylko jakieś suche czer wonawe badyle wystające spod warstwy śniegu. Pod drzwi hallu podjechała na trójkołowym rowerku mała dziewczynka i zsiadła, żeby otworzyć drzwi. Blagier jej pomógł. — Czy w tym domu mieszka Merrill Overturf ? — zapytał. Al bo dziewczynka zwróciła uwagę na jego akcent, albo zakazano jej rozmawiać z obcymi, bo spojrzała na niego, jakby nie zamierzała odpowiedzieć. — Jak myślisz, dokąd poszedł Herr Overturf? — spytał łagod nie, pomagając jej wciągnąć rowerek przez drzwi. Dziewczynka jednak wpatrywała się w niego bez słowa. — Herr Overturf? — powiedział wolno. — Pamiętasz? Miał śmieszny samochód i no sił śmieszne kapelusze... — Dziewczynka zdawała się nic nie wie dzieć. Na górze zaczął szczekać pies. — Co stało się z Herr Overturfem? — spróbował jeszcze raz Blagier. Dziewczynka z rowerkiem odsuwała się od niego. — Umarł? — zapytała. Był pewien, że to pytanie. Potem u ciekła, kierując się ku schodom i pozostawiając go przenikniętego zimnym dreszczem, który był porównywalny tylko z tym, jaki odczuł, kiedy usłyszał odgłos otwieranych drzwi na górze, krzyk kobiety w papilotach wołającej córkę i stukot na schodach czegoś, co mogło być jedynie pazurami wielkiego psa zbiegającego na dół. Trumper umknął. Dziewczynka i tak nic nie wiedziała, to było jasne. Zdał sobie sprawę z niejakim zdziwieniem, że ojcem dziec ka musiał być A. Plot. Blagier człapie z torebką pieczonych na ulicy kasztanów w kie runku Michaelerplatz, gdzie, jak pamięta, stoi groteskowy posąg. Podobny do Zeusa olbrzym albo bożek walczy z potworami mor skimi, wężami, ptakami drapieżnymi i młodymi nimfetkami. 258 JOHN IRYING Ciągną go do głównego kurka fontanny, która rozpryskuje się o jego pierś, on zaś ma usta rozwarte z wysiłku — a może z pragnienia. Cała grupa jest tak skomponowana, że trudno od gadnąć, czy Zeus panuje nad sytuacją, czy też istoty umieszczone wokół ściągają go w dół lub chcą unieść w górę. Blagier przypomina sobie, jak kiedyś z Duża zataczali się pijani idąc przez Michaelerplatz. Właśnie świsnęli z wozu białe rzod kiewki, długie jak marchewki. Mijając to monstrualne wyobrażenie wiecznej walki w fontannie, Blagier podsadził Dużą, aby mogła włożyć rzodkiewkę w rozdziawione usta bożka. Żeby miał więcej energii, powiedziała. Chcąc teraz nakarmić zapaśnika kasztanem, Trumper ze zdu mieniem stwierdza, że fontanna została zamknięta. A może kurek zamarzł. Wystaje z niego gruby, tępy fallus, sztywny, zbrylony jak wosk świecy, a pierś Zeusa jest okryta warstewką lodu. I choć upozowany jest tak samo, walka jakby się skończyła. Jest martwy, myśli Blagier, nie ma sensu karmić umarłego kasztanami. Lituje się nad zgonem bożka, pokonanego w końcu przez węże, morskie potwory, lwy i nimfetki. Trumper wie: to nimfetki zadały mu os tateczną kieskę. Duża na pewno zmartwiłaby się na wieść o tym. Na pewno się martwi. Słuchaj, Duża, może trudno ci będzie w to uwierzyć, ale... kiedy się idzie na kaczki, zwykle wkłada się prezerwaty wę. To stary myśliwski sposób, żeby ochronić się przed zimnem. Wszyscy myśliwi, którzy polują na kaczki, a nie mają psów — my ich nie mieliśmy — wkładają prezerwatywy, nim wejdą do wody, żeby wyciągnąć ustrzelone pta ki. One działają tak samo jak odzież nieprzemakaln a... Albo — idąc teraz przez dziedziniec pałacu Habsburgów, Plac Bohaterów — miałem włożoną tę nieszczę sną gumę, którą zapomniałem zdjąć, METODA WODNA 259 i powodu mego nowego dorywczego zajęcia jako żywego modela do ćwi czeń z Zagadnień Seksualnych dla studentów pierwszego roku w Studen ckim Ośrodku Zdrowia. Wstydziłem się po w i edzieć ci o tym. Nie powie dzieli mi, że wykład będzie o środ kach antykoncepcyjnych. Studenci by li oczywiście zdziwieni. Blagier czuje na sobie chłodny wzrok kamiennych kupidynów. Przechodząc pod tymi barokowymi cherubinami i gołębiami siedzącymi na potężnych budynkach pałacowych, wie, że Duża nie da się nabrać! Ona jest już aż nadto obyta z moimi nieprawdopodobieństwami. Patrzy na Strassenbahnen kolebiące się wzdłuż Burg Ring, po dzwaniające ostro na skrzyżowaniach. Pasażerowie wewnątrz nich zaparowują okna i wyglądają jak palta na wieszakach, z ludźmi w środku. Podrygują i chwieją się z każdym bujnięciem tramwaju, a wszyscy trzymają się rękami poręczy nad głową i nad oknami, i Blagier widzi tylko, że mają podniesione ręce niby dzieci w kla sie albo żołnierze na zbiórce. Dla zabicia czasu Trumper czyta ogłoszenia na okrytym strzępa mi słupie. Czuje, że popołudnie przeszłoby mu najmniej boleśnie na jakimś seansie dla dzieci, i o dziwo, znajduje taki na Stadion gasse za gmachem parlamentu. Wyświetlają kilka krótkometrażówek i western amerykański. I tak oto Trumper udaje się do Irlandii, ogląda radosnych wieśniaków. Na Jawie przewodnik turystyczny opowiada widzom o narodowej rozrywce: boksowaniu się nogami. Blagier i dzieci niecierpliwią się, chcą już westernu. Wreszcie jest. Jimmy Stewart mówi po niemiecku, rusza ustami niemal w takt niemieckiego dub bingu. Indianie nie chcą kolei żelaznej. Taki był wątek. Jimmy Stewart strzelał z biodra z karabinu, a chyba przedpod starzała Shelley Winters została trafiona strzałą w bujny biust. Kimkolwiek jednak była, spadła z wagonu brekowego w żleb i stoczyła się do strumienia, gdzie stratowało ją przebiegające 260 JOHN IRYING właśnie stado dzikich koni, a następnie lubieżnie zmiętosił India nin, zbyt tchórzliwy, aby zaatakować pociąg. Musiała znosić to wszystko, póki nie znalazła między skrwawionymi piersiami der ringera, którym wywierciła dziurę w krtani Indianina. Dopiero wtedy podniosła się na nogi, cała przemoczona, w przesiąkniętej wodą ze strumienia i krwią sukni oblepiającej ciało, i wrzasnęła: — Hilfe! — cały czas usiłując wyrwać strzałę z bujnej piersi. Zatrzymawszy się na tłustą kiełbaskę i młode wino w Augus tiner Keller, Trumper siedział i słuchał jakiegoś antycznego kwar tetu smyczkowego, i myślał, że byłoby fajnie poznać hollywoodz kie kaskaderki, pod warunkiem, że nie wszystkie mają zarost po między piersiami. Gdy wracał do Taschy, zapłonęły latarnie uliczne, spazmatycz nie rozświetlając się i przygasając, bez śladu zegarmistrzowskiej precyzji Iowa City, zupełnie jakby wiedeńska elektryczność była nową, niepewną namiastką gazu. Przed Kaffeehaus na Plankengasse zaczepił go jakiś człowiek. — Grajak ok bretzet — powiedział i Trumper przystanął, u siłując rozpoznać ten dziwny język. — Bretzet, jak? — rzekł człowiek, a Trumper myślał: Czeski? Węgierski? Serbskochor wacki? — Gra! Nucemo paź! — krzyczał człowiek. Był o coś zły i wymachiwał pięścią do Trumpera. Blagier zapytał: — Ut boethra rast, kelk? — Starodolnonordyjski jeszcze ni komu nie zaszkodził. — Gra? — zapytał człowiek podejrzliwie. — Grajak, ok — dodał już z większą ufnością. Potem wykrzyknął z zapałem: — Nucemo paź tzet! Blagierowi było przykro, że nic nie rozumiał, i zaczął mówić po starodolnonordyjsku. — Ijs kik... — Kik? — przerwał mu człowiek uśmiechając się. — Gra, gra, gra! Kik! — krzyknął, wyciągając rękę do Trumpera. — Gra, gra, gra! — odparł Blagier i uścisnął rękę człowie kowi, który mamrotał: — Gra, gra — kiwając głową z coraz większym przekona METODA WODNA 261 niem, po czym odwrócił się, zszedł potykając się z chodnika i dalej wężykiem, pochylony, na drugą stronę ulicy. Jak ślepiec idący po omacku do przeciwległego chodnika stawiał stopy ostrożnie i osła niał dłońmi krocze. Blagierowi przypominało to rozmowę z panem Fitchem. Potem nachmurzony zobaczył kawałek gazety na chodniku. Był nie do od czytania, wydrukowany czymś w rodzaju cyrylicy, a litery wyglądały raczej jak nuty niż części słów. Rozejrzał się za człowiekiem, ale nie zobaczył po nim ani śladu. Ten artykuł wydarty z jakiejś gazety w dziwacznym języku wydawał się ważny — miał podkreślone dłu gopisem zdania oraz uwagi na marginesach skreślone takim samym pismem — więc Trumper wsadził go do kieszeni. Czuł, że umysł mu gdzieś ulatuje. Wróciwszy do Taschy próbo wał skupić się na czymś znajomym, aby sprowadzić go na miej sce. Usiłował napisać recenzję z westernu, ale klawisze z umlau tami rozpraszały go i zapomniał tytułu filmu. Jak daleko można zajść ze strzałą w cycku? W tej samej chwili, jakby przez skojarzenie, zaczęło się conocne spłu kiwanie bidetów na dole. Blagier spostrzegł własne odbicie w ozdobnym oknie sięgającym niemal do sufitu. On i jego maszyna zajmowali tylko dolną boczną szybę. Próbując ocalić swoją małą, tonącą duszyczkę, wyrwał z maszyny kartkę z recenzją i unikając umlautów zaczął pisać do żony. Pension Taschy Spieglegasse 29 Wiedeń 1. Austria Kochana Duża! Myślę o Tobie, Colm, i o Tobie, Duża — o tej nocy, kiedy Twój pępek się rozciągnął w East Gunnery, w Yermoncie. Byłaś w ósmym miesiącu, Duża, gdy Twój pępek przewrócił się na drugą stronę. Jechaliśmy trzy godziny z Great Boars Head starym przewiew nym volkswagenem Coutha, w którym brakowało szyberdachu. 262 JOHN IRYING METODA WODNA 263 W Portsmouth zachmurzyło się, a w Manchesterze, w Peterbo rough i w Keene też było pochmurno. I za każdym razem Couth mówił: — Mam nadzieje, że nie będzie lało. Trzy razy zamieniłem się z Tobą miejscami, Duża. Było Ci niewygodnie. Trzy razy mówiłaś: — O Boże, jaka ja jestem duża! — Jak księżyc w pełni — powiedział Couth. — Jesteś ślicz na. Lecz Ty wciąż się uskarżałaś, Duża — wciąż byłaś urażona grubiańskimi uwagami mego ojca, odnoszącymi się do naszego lubieżnego i nieodpowiedzialnego spółkowania. — Spójrz na to z innej strony — rzekł Couth. — Pomyśl, ja kie szczęśliwe będzie to dziecko, mając rodziców tak niewiele starszych od siebie. — I pomyśl o genach, Duża — powiedziałem. — Ja ka to mistrzowska kupa genów! Ale Ty powiedziałaś: — Mam dość myślenia o tym dziecku. — W ten sposób będziecie razem — rzekł Couth. — Po myślcie o wszystkich tych decyzjach, których nie musicie już po dejmować. — Nie byłoby żadnych decyzji — powiedziałaś do Coutha, który cię tylko próbował rozweselić. — Blagier nigdy by się ze mną nie ożenił, gdyby nie to dziecko. Lecz ja powiedziałem tylko: — Spójrzcie, jesteśmy już w Yermoncie — patrząc przez dziurę w dachu na zardzewiałe wiązary mostu na rzece Connec ticut. Nie chciałaś jednak zarzucić tego tematu, Duża, mimo że roz mawialiśmy o tym kilka razy i ja już miałem dość. Powiedziałaś do mnie: — Ty byś się ze mną nigdy nie ożenił, Blagier. Wiem. A Couth, niech mu Bóg błogosławi, rzekł: — Wiec ja bym się z tobą ożenił, Duża... w pełni księżyca, w półpełni lub w ogóle bez księżyca. Ożeniłbym się z tobą i oże nię się, jeżeli Blagier się nie ożeni. Pomyśl tylko, jak by to było... . Potem schylony nad kierownicą posłał Ci ten swój bajeczny uśmiech i pokazał, jak potrafi manipulować za pomocą języka swoimi czterema sztucznymi zębami na przedzie. To Cię przynajmniej zmusiło do uśmiechu, Duża. Byłaś już troszkę mniej blada, kiedy dobrnęliśmy do East Gunnery. Myśl o East Gunnery rozproszyła uwagę Blagiera w Pension Taschy. Przeczytał to, co już napisał, i nie podobało mu się. Nie odpowiadał mu ton listu, więc spróbował jeszcze raz, rozpoczy nając od linijki: „...gdy Twój pępek przewrócił się na drugą stronę". Ukryliśmy Coutha i jego volkswagen niżej na polu i po szliśmy długim podjazdem na farmę Twojego ojca. Oto nad chodzi panna młoda z wielkim brzuchem! I podejrzewam, że Cię oskarżałem o tchórzostwo, że nie uprzedziłaś o tym ro dziców ani słowem. — Pisałam do nich o tobie, Blagier — powiedziałaś. — A to jest znacznie więcej, niż ty sam zrobiłeś, jeśli chodzi o twoich rodziców. — Ale nie o stanie, w jakim jesteś, Duża — zauważyłem. — Nie wspomniałaś nawet o tym. — Nie, o tym nie wspomniałam — odparłaś szarpiąc swój płaszcz od deszczu, aby wywołać złudzenie, że tak napęczniał, ponieważ trzymasz ręce w kieszeniach. Obejrzałem się na Coutha, który pomachał mi trochę trwożnie, wystając z szyberdachu jak jakiś włochaty, ludzki peryskop. — Couth też mógłby wejść do domu — powiedziałaś. — Wcale nie musi kryć się na polu. — Lecz ja odparłem, że Couth jest nieśmiały i tam czuje się lepiej. Nie wspomniałem, że moim zdaniem łatwiej uzyskamy przebaczenie, jeśli wejdziemy sami, albo że miło jest wiedzieć, iż Couth i jego samochód są bezpiecz ni na pastwisku, na wypadek gdybym musiał raptownie się wy nieść. Najbardziej niespokojna chwila nastąpiła, sądzę, kiedy mijając jeepa Twego ojca powiedziałaś: 264 JOHN IRYING — Och, ojciec też jest w domu. Boże, ojciec, matka, wszy scy! Wówczas przypomniałem Ci, że to niedziela. — Wiec ciocia Blackstone też przyjechała — powiedziałaś. — Ciocia Blackstone jest zupełnie głucha. Jedli obiad, a Ty trzymałaś ręce w kieszeniach płaszcza i ob nosiłaś swój kształt butelki cocacoli po całym pokoju, mówiąc: — To jest Blagier. Wiecie, mówiłam wam! Pisałam! — Aż wzrok Twojej matki prześliznął się po twojej figurze, Duża, a Twoja głucha ciotka Blackstone powiedziała: — Czy Sue nie powróciła do swojej dawnej wagi? — do Two jej matki. Która patrzyła komicznym spojrzeniem. A Ty powie działaś: — Jestem w ciąży. — I dodałaś: — Ale to nie szkodzi! — Tak! To nie szkodzi! — wykrzyknąłem głupio, patrząc jak z widelca zastygłego o cal od rozwartych ust Twojego ojca spada kawałek duszonej pieczeni i cebula. — Nie szkodzi — powtórzyłaś, uśmiechając się do wszyst kich. — Oczywiście — rzekła ciocia Blackstone, która nie wiedzia ła, o co chodzi. — Tak, tak — wymamrotałem kiwając głową. A Twoja głucha ciotka Blackstone odkiwneła mi i powie działa: — Z pewnością! Całe to tłuste niemieckie jedzenie... to od nie go. Poza tym dziecko nie uprawiało jazdy na nartach całe lato! — I patrząc na Twoją oniemiałą matkę dodała czystym, przenik liwym głosem: — Matko, Hilda, czy tak się wita córkę? Pa miętam, że t y zawsze przybierałaś na wadze, ilekroć miałaś ochotę... Tymczasem w Taschy dwa bidety spłukały się jednocześnie i Blagier Trumper utracił cześć umysłu zawierającą pamięć. I być może inne części, ściśle z nią związane. PRZYGOTOWYWANIE SIĘ NA RALPHA W rybich ciemnościach, w żółwim mroku mieszkania Tulpen, Trumper usiadł gwałtownym ruchem na łóżku i siedział sztywny niczym Indianin z tytoniowego sklepu. Ostatnio nabrał zwyczaju ulegania wściekłym napadom gniewu. Skupiał całą uwagę na trwa niu w bezruchu, udawaniu zadumanego posągu. Był to rodzaj izo metryki, która z czasem go wyczerpywała. Miał znowu kłopoty ze snem. — Och, daj spokój, Trumper — szepnęła Tulpen. Dotknęła je go zdrewniałego uda. Trumper skoncentrował uwagę na rybkach. Była wśród nich nowa, szczególnie go drażniąca, rodzaj beżowej kolcobrzuszki, której głównym zajęciem było wodzenie przezroczystymi war gami po ściankach akwarium i czkanie małymi bąbelkami na szkło. Nie mogąc się uwolnić, banieczki gazu odbijały się i wra cały do wnętrza rybki, która się wówczas nadymała. W miarę jak rosła, jej oczka robiły się mniejsze, aż nagle ciśnienie po wietrza w jej wnętrzu odpychało ją od szkła jak balonik, który ktoś nadmuchał i puścił nie zawiązany. W tym wstecznym ru chu beżowa kolcobrzuszka miotała się po akwarium jak urwana turbina. Inne rybki strasznie się jej bały. Trumper chętnie by ją przekłuł szpilką u szczytu nadęcia. Ta rybka zawsze zwracała się pyszczkiem do Trumpera, gdy zaczynała się nadymać. Był 266 JOHN IRYING to głupi sposób antagonizowania sobie wroga; powinna być mądrzejsza. W rzeczywistości Trumper żywił niechęć do wszystkich rybek. Jego obecne rozdrażnienie sprawiało, iż wyobrażał sobie, jak się ich pozbędzie. Pójdzie i kupi jakąś straszliwie rybożerczą rybę, wszystkożerną, która oczyści akwarium z innych pływających, pełzających i ślizgających się istot — a potem pożre wszystkie muszelki, kamyki, algi, a nawet rurkę doprowadzającą powietrze. Na koniec przegryzie szkło, wypuści wodę i zdechnie z braku tle nu. Albo lepiej: trzepocąc się na suchym dnie akwarium, będzie tak mądra, że pożre sama siebie. Co za wspaniały wszystkożerny stwór! Natychmiast zapragnął go mieć. Telefon znów zadzwonił. Trumper nie poruszył się, a nagłe, rzucone ukośnie spojrzenie na Tulpen przekonało ją, że nie po winna podnosić słuchawki. W kilka minut później Trumper sam ją podniósł i to właśnie ten telefon był w części przyczyną niszczących impulsów skierowanych ku bezradnym rybkom oraz powodem naśladowania Indianina ze sklepu tytoniowego. Dzwonił Ralph Packer. Choć Blagier i Tulpen właśnie zdążyli się położyć, Ralph chciał przyjść do nich z Kentem i aparaturą filmową wartą kilka tysięcy dolarów. Chciał sfilmować, jak kładą się do łóżka. — Rany, Ralph — powiedział Trumper. — Nie, nie! — rzekł Ralph. — Tylko jak się zbieracie do snu, TrąbTrąb. Wiesz, takie domowe czynności: łazienka, mycie zębów, rozbieranie się, drobne czułości, takie tam gówna... — Dobranoc, Ralph. — TrąbTrąb, to nie zajmie nawet pół godziny! Trumper odłożył słuchawkę i zwrócił się do Tulpen. — Nie rozumiem — wrzasnął — jak mogłaś kiedykolwiek z nim sypiać! To zahaczyło o bardzo wiele spraw. — Był interesujący — powiedziała Tulpen. — Ciekawiło mnie to, co robił. — W łóżku. — Odpieprz się, Trumper. METODA WODNA 267 — Ani mi się śni! — wrzasnął. — Chcę wiedzieć! Lubiłaś z nim sypiać? — Dużo bardziej lubię z tobą — odparła. — Przestałam się interesować Ralphem pod tym względem. Jej głos pobrzmiewał trochę lodem, lecz Trumper nie dbał o to. — Zdałaś sobie sprawę, że to był błąd — naciskał. — Nie — powiedziała. — Po prostu przestało mnie to inte resować. To nie był żaden błąd. Nie znałam wówczas nikogo in nego... — I wtedy poznałaś mnie? — Przestałam sypiać z Ralphem, zanim cię poznałam. — A czemu przestałaś? — pytał. Obróciła się do niego plecami. — Bo mi odpadła cipa — odparła do ściany akwariów. Trumper nie rzekł nic, właśnie rozpoczął swój trans. — Słuchaj — powiedziała Tulpen w kilka minut później. — O co chodzi? Ralph nie bardzo mnie pociąga pod tym względem. Ale lubiłam go i nadal lubię, Trumper. Tylko nie w tych spra wach... — Przychodzi ci czasem na myśl, żeby się z nim przespać? — Nie. — Ale jemu tak. — Skąd wiesz? — Zaciekawiło cię? — zapytał. Zaklęła cicho i odwróciła się od niego. Poczuł, że się zamienia w kamień. — Trumper? — zagadnęła go później. Siedział nieruchomo już długą chwilę. — Czemu ty nie lubisz Ralpha, Trumper? Cho dzi o film? Naprawdę nie chodziło jednak o film. Ostatecznie mógł przecież po prostu odmówić. Mógł powiedzieć, że to go zbyt głęboko rani. Ale nie raniło i musiał przyznać, że nawet interesowało. Nie jako terapia. Trumper wiedział, że jest kabotynem i lubi oglądać siebie w filmie. — Nie o to chodzi, że nie lubię Ralpha — odparł. Obróciła się, dotknęła jego zdrewniałego uda i powiedziała coś, czego nie 268 JOHN IRVING If i: usłyszał. Potem... pomyślał, że najpierw zabije rybkę, a gdy za dzwoni telefon, zabije tego, kto dotknie słuchawki. Ścierpły mu plecy od długiego siedzenia bez ruchu i Tulpen zostawiła go na chwilę w spokoju, a później znowu zaczęła. — Trumper? Wiesz, że za mało się ze mną kochasz? Stanowczo za mało. Zastanowił się nad tym. Potem pomyślał o czekającej go ope racji, o doktorze Yigneronie i metodzie wodnej. — To wina mojego kutasa — odparł w końcu. — Dam go sobie zoperować i będę jak nowy. Bardzo lubił się kochać z Tulpen i zmartwił się jej słowami. Pomyślał, czyby nie zacząć się z nią kochać teraz zaraz, ale musiał pójść się wysikać. W łazience przyjrzał się sobie w lustrze i zobaczył lęk na włas nej twarzy, gdy musiał się uszczypnąć, żeby zacząć sikać. Sprawa się pogarszała. Yigneron znowu miał rację: czasem rzeczywiście trzeba było czekać całymi tygodniami na drobny zabieg chirur giczny. Wydawało mu się sprawą zasadniczą, by zaraz zacząć kochać się z Tulpen, ale wtedy — być może dlatego, że dostrzegł coś w wyrazie swojej twarzy w lustrze — pomyślał o Merrillu Over turfie i zaczął sikać tak mocno, że łzy napłynęły mu do oczu. Siedział w łazience długo, aż Tulpen zawołała sennie z łóżka: — Co ty tam robisz? — Och, nic, Duża — odparł i zaraz ugryzł się w język. Gdy wrócił do łóżka, siedziała szczelnie okryta i płakała. A więc usłyszała. — Tulpen — powiedział, obejmując ją ramieniem. — Nie, „Duża" — szepnęła. — Tulpen — powtórzył, próbując ją pocałować. Odepchnęła go. Była teraz górą. — Powiem ci jedno — oznajmiła. — Stary Ralph nigdy mnie nie nazywał cudzym imieniem. Trumper odsunął się od niej i usiadł w nogach łóżka. — I wiesz, co ci jeszcze powiem? — wrzasnęła. — To bzdu ra, że się nie dość ze mną kochasz z powodu kutasa! METODA WODNA 269 Beżowa kolcobrzuszka znów podpłynęła do ścianki akwarium, wlepiła wzrok w Trumpera i rozpoczęła swój prostacki proceder. Tulpen miała rację i on o tym wiedział. Jednakże więcej go bolało, że ta rozmowa nie była czymś nowym. Nieraz ja odbywał... z Dużą. Siedział więc w nogach łóżka, pragnąc popaść w katato nię, i osiągnął to. Kiedy telefon zadzwonił po raz trzeci, było już mu obojętne, czy dzwoni Ralph, czy ktokolwiek inny. Gdyby się mógł poruszyć, podniósłby słuchawkę. Tulpen zapewne czuła się równie samotna, bo odebrała telefon. — Oczywiście — usłyszał jej znużony głos. — Oczywiście, przyjdź i kręć ten swój pieprzony film. Lecz Trumper nadal siedział jak kamień, martwiąc się następną zmianą. Bo przecież, aby wystąpić w filmie Ralpha, musi wydobyć się z filmu, w którym jest teraz, prawda? Wtedy.Tulpen położyła głowę na jego kolanach, twarzą do góry. Był to taki gest — miała ich wiele — który mówił: w porządku, zdefiniowaliśmy wreszcie most w naszym złożonym krajobrazie, choć jeszcze go nie przekroczyliśmy. Może nam się uda i to. Długo trwali w tej pozycji, jakby to był sposób przygotowania się na Ralpha równie dobry jak każdy inny. — Trumper? — szepnęła w końcu Tulpen. — Naprawdę bardzo lubię się z tobą kochać. — Ja też — odparł. „GRA! GRA!" Nie wiedział, kiedy odzyskał przytomność i w jakim stopniu ją odzyskał, gdy uświadomił sobie, że na wkręconym do maszyny ar kuszu papieru jest coś więcej. Przeczytał zastanawiając się, kto to napisał, zamyślony, jak nad otrzymanym listem albo nawet czyimś listem do kogoś innego. Potem zobaczył ciemną skuloną postać odbitą w dolnej szybie okna i przestraszył się, nagle prostując grzbiet z jękiem, a jednocześnie odbita w szybie, przerażająca, karla replika jego samego dźwignęła się i zamgliła jak próbka mikroskopowa. Dopiero kiedy się zorientował, że to on sam jęknął, usłyszał również rosnące poruszenie w hallu Taschy, a może nawet na pier wszym piętrze. Nie pamiętając, gdzie się znajduje, otworzył drzwi i wrzasnął histerycznie, dostrzegając twarze w innych drzwiach na korytarzu. Reagując strachem na jego strach twarze odwrza snęły, a Trumper spróbował zidentyfikować inny hałas, wznoszący się jak ogień z pierwszego pietra. Która to taśma? Kiedy ja byłem w domu wariatów? Ostrożnie podkradł się do schodów. Nikt już nie wyglądał zza drzwi — pewnie z obawy, że znów na nich wrzaśnie. Dobiegł go z dołu głos Frau Taschy. — Umarł? — pytała i Trumper usłyszał własny szept: — Nie, nie umarłem. — Lecz oni rozmawiali o kimś innym. METODA WODNA 271 Zszedł na półpietro i zobaczył kotłujący się tłum w dole. Jedna z kurew mówiła: — Na pewno nie żyje. Jeszcze nikt dotąd na mnie nie wyzionął ducha... nigdy. — Nie powinnaś go była ruszać — zauważył ktoś. — Musiałam chyba wydostać się spod niego, prawda? — od parła, a Frau Taschy spojrzała wzgardliwie w głąb korytarza, gdzie zapinając rozporek wyszedł z drzwi jakiś mężczyzna z butami pod pachą. Kurwa, która wyszła za nim, zapytała: — O co chodzi? Co się stało? — Ktoś umarł na Jolancie — wyjaśniono i wszyscy się ro ześmiali. — Musiałaś mu dać bobu — rzekła jedna z dam i Jolanta, która miała na sobie jedynie pas i pończochy, powiedziała: — Może po prostu za dużo wypił. Ze wszystkich drzwi wypadli mroczni mężczyźni ze spuszczo nymi głowami i z ubraniami pod pachą, gwałtowni w ruchach jak spłoszone ptaki. — On jest za młody, żeby umrzeć — oświadczyła Frau Ta schy, której obecność sprawiała, że pierzchający mężczyźni mijali ją bokiem jeszcze bardziej bojaźliwie. Zupełnie jakby nigdy dotąd nie przyszło im do głowy: Pieprzenie może być niebezpieczne. Zabija nawet mło dych! Taka myśl nie zaskoczyła Trumpera, który zszedł pewny siebie z półpiętra do przesyconego wonią seksu korytarza, jakby jego umysł już zaakceptował tę istotę w oknie jako swe własne odbicie albo jakby szedł we śnie. Prawdę mówiąc, był pewien, że nie śni. — Zrobił się cały zimny, naprawdę zimny — powiedzia ła kurwa. Lecz stojąca w drzwiach pokoju nieszczęsnego jebaki Frau Ta schy zawołała: — Ruszył się! Słowo daję, że się ruszył! Zgromadzeni w korytarzu podzielili się na dwie równe części — jedną, która odsunęła się od drzwi, i drugą, która się przy sunęła, żeby zobaczyć. 272 JOHN IRYING — Znowu się poruszył! — doniosła Frau Taschy. — Dotknij go! — powiedziała główna zainteresowana. — Zobacz, jaki jest zimny. — Nie dotknę za żadne skarby — odparła Frau. — Ale spójrz tylko i powiedz, czy się nie rusza. Trumper przysunął się bliżej. Sponad ciepłego, naperfumowa nego ramienia zobaczył przez drzwi wstrząsający przebłysk na giego białego tyłka dygocącego na stłamszonym łóżku. Za chwile w drzwiach zrobiło się tłoczno i przestał widzieć cokolwiek. — Polizei! — ktoś wrzasnął i mężczyzna, który wyskoczył nagi z ubraniem pod pachą z pokoju w głębi korytarza, ujrzawszy tłum czmychnął z powrotem do pokoju. — Polizei! — ktoś powtórzył i do korytarza wmaszerowało noga w nogę trzech po licjantów jeden obok drugiego — dwaj idący po bokach trzeciego, barczystego, otwierali po drodze wszystkie drzwi. Ten w środku patrzył wprost przed siebie i ryczał: — Niech nikt nie próbuje wyjść. — Patrzcie, on siada — powiedziała Frau Taschy do stojących w drzwiach. — O co chodzi? — zapytał środkowy policjant. — Zemdlał — powiedziała Jolanta. — Leżał na mnie i zrobił się nagle zimny. — Lecz kiedy chciała się zbliżyć do środkowego policjanta, jeden z bocznych natychmiast jej przeszkodził. — Cofnąć się — nakazał. — Wszyscy cofnąć się. — Co się tutaj stało? — zapytał środkowy policjant. Długie rękawice były pomarszczone nad przegubami jego dłoni, tam, gdzie ręce ocierały się o biodra. — Rany, gdybyście mi pozwolili — rzekła kurwa, której ka zano się odsunąć — tobym wam wszystko wytłumaczyła. — Więc mów — powiedział policjant, który ją przedtem osa dził. Wówczas Frau Taschy zakrzyknęła: — On wstaje! Żyje! Wcale nie umarł! — Lecz Blagier poznał po łoskocie i jęku, które nastąpiły, że ożywienie było tylko chwi lowe. — O, matko — mruknęła Frau. METODA WODNA 273 Lecz z podłogi pokoju doszedł ich głos, który zaczynał tajać, głos powolny i słaby spomiędzy szczękających zębów. — Ich bin nich betrunken Nie jestem pijany — mówił. — Ich habe Zuckerkrankheit Jestem cukrzykiem. Środkowy policjant rozgarnął tłum przy drzwiach i wtargnął brutalnie do pokoju następując na wyciągniętą rękę bladej istoty zwiniętej w kłębek na progu. Druga ręka słabiutko szarpnęła pęk cynowych plakietek wiszących na szyi istoty. — Was Się sehen ist ein Insulinreaktion To, co widzicie, jest reakcją insulinową — mówiła monotonnie istota. Brzmiało to jak głos magnetofonu, elektronicznej sekretarki. — Futtern Się mir Zucker, schnell! Dajcie mi szybko cukru — wykrzyknął głos. — Tak, na pewno — rzekł policjant. — Cukru. Na pewno. — I schylił się, żeby podnieść Merrilla Overturfa, bezwładnego niczym pusty szlafrok, z podłogi. — Cukru, mówi — szydził policjant. — On chce cukru! — On jest cukrzykiem — powiedział Trumper do stojącej o bok kurwy i wyciągnął rękę, żeby dotknąć zgniecionej dłoni Mer rilla. — Cześć, Merrill — zdążył powiedzieć, zanim jeden z bo cznych policjantów, mylnie interpretując ten gest w kierunku udrapowanego Overturfa, zdzielił Trumpera w splot słoneczny i rzucił na miękką, pachnącą piżmem damę, która z całej siły ugryzła nagłego napastnika w szyję. Nie mogąc złapać tchu, Blagier wyłaził ze skóry usiłując kreślić słowa rękami, lecz dwaj policjanci przyparli go do poręczy i przegięli głowę w tył, w głąb klatki schodowej. Zobaczył do góry nogami Merrilla znoszonego po schodach do hallu. Konkurując ze skrzypieniem otwieranych drzwi hallu głos Merrilla wyśpiewał, kruchy i słaby: — Ich bin nicht betrunken! — Potem drzwi się zamknęły odcinając jego wy soki, cienki lament. Trumper starał się zaczerpnąć tchu, żeby wszystko wytłuma czyć. Lecz zdołał jedynie wyrzęzić: — On nie jest pijany. Pozwólcie mi z nim pójść — zanim jeden z policjantów nie ścisnął mu ust, gniotąc je jak ciasto na chleb. Blagier zamknął oczy i usłyszał, jak któraś kurwa mówi: 274 JOHN IRWNG — On jest cukrzykiem. — A tymczasem jeden z policjantów burczał do ucha Trumpera: — A wiec chcesz iść z nim, tak? Po co się pchasz do niego z rękami? — A kiedy Trumper spróbował potrząsnąć głową i wyjaśnić przez zgniecione usta, że chciał dotknąć Merrilla, bo jest jego przyjacielem, kurwa znowu powiedziała: — On jest cukrzykiem. Mówił mi. Puśćcie go. — Cukrzyk? — rzekł jeden z policjantów. Blagier czuł pul sującą żyłkę gdzieś poza oczami. — Cukrzyk, tak? — powtórzył. Potem postawili Blagiera na nogi i odetkali mu usta. — Jesteś cukrzykiem? — zapytał jeden z nich. Stali czujni, nie ruszając go, ale każdej chwili gotowi to zrobić. — Nie — odparł Blagier dotykając piekących ust, a potem znowu: — Nie — pewien, że nie usłyszeli go za pierwszym ra zem, bo usta miał pełne zadziorów. — Nie, nie jestem cukrzy kiem — rzekł wyraźniej. Chwycili go wiec znowu. — Tak mi się właśnie zdawało — powiedział jeden policjant do drugiego. Kiedy wywlekli go przez hali na chłód panujący na zewnątrz, Blagier usłyszał za sobą słaby, znużony głos kurwy, która próbowała wyjaśnić: — Nie, nie... rany. On nie jest cukrzykiem. On tylko powie dział, że ten drugi jest... — Potem zamykające się drzwi hallu zagłuszyły ją i dwaj policjanci powlekli Blagiera po chodniku. — Dokąd idziemy? — zapytał ich Blagier. — Mój paszport został w pokoju. Na miłość boską, nie musicie mnie tak traktować! Wcale nie chciałem mu nic zrobić... to mój przyjaciel! I jest chory na cukrzyce. Zaprowadźcie mnie do niego... — Lecz oni tylko wepchnęli go do zielonego policyjnego volkswagena, obijając mu golenie o zaczepy do pasów bezpieczeństwa i zginając wpół, by dał się wpasować na tylne siedzenie. Przypięli go kajdankami do metalowej pętli umocowanej do podłogi, więc musiał jechać z głową między kolanami. — Chyba zwariowaliście — powie dział im. — Wcale nie słuchacie, co do was mówię. — Obrócił głowę w bok. W zagięciu pomiędzy łydką a udem widział polic janta jadącego z nim na tylnym siedzeniu. — Dupa jesteś — po METODA WODNA 275 wiedział. — Ten drugi też. — Odchylił głowę i grzmotnął nią w tył siedzenia kierowcy, czym sprawił, że kierujący policjant zaklął krótko. Policjant siedzący na tylnym siedzeniu rzekł: — Uspokój się, dobra? — Ty rozdziawiona srako! — powiedział do niego Trumper, ale policjant tylko pochylił się do przodu, nieomal z grzecznym zaciekawieniem, jakby nie dosłyszał. — Masz syfa mózgu — rzekł Trumper, a policjant wzruszył ramionami. Policjant siedzący na przednim siedzeniu zapytał: — Czy on nie mówi po niemiecku? Wiem, że przedtem trochę mówił, sam słyszałem. Każ mu mówić po niemiecku! Krzyknął po niemiecku: — Ty srako! — i za późno, aby odsunąć głowę, ujrzał w ręce policjanta mignięcie pałki z twardej czarnej gumy. Potem usłyszał radio. Jakiś głos powiedział: — Pijak... — I usłyszał szmer własnego głosu: — Ich bin nicht betrunken... — Później pożałował, że cokolwiek mówił ujrzawszy spadająca pałkę i usłyszawszy łup! o własne żebra, właściwie nic nie czując do następnego oddechu. — Pijak — donosiło radio. Znowu spróbował nie oddychać. — Proszę oddychać... — rzekł radiowy głos. — Zaczął oddy chać i zrobił się cały zimny. — Zrobił się cały zimny — powiedziała nagrana na magneto 1fon kurwa. — O, żesz ty — wymamrotał Trumper. — Ty nagrana kur wo... — I pałka zaczęła okładać jego żebra, jego przeguby rąk, nerki i głowę. Długo trwało, zanim dopłynął do ściśle określonego miejsca na Dunaju, gdzie zobaczył pod wodą czołg. Płynąc w pozycji pionowej i kierując się na światła doku Gelhafts Keller, zobaczył, że lufa czołgu unosi się do miejsca, gdzie mógłby jej dosięgnąć ręką albo gdzie była idealnie w niego wymierzona. Potem klapa włazu otworzyła się albo się tak zdawało, albo co najmniej za chwiała się w wodzie. Kto jest we włazie czołgu? Czy nikogo to nie obchodzi, że ktoś tam jest? Lecz zaraz pomyślał, siedzę w vol 276 JOHN IRYING kswageriie, a jeśli w dachu jest dziura, to nic mi nie grozi ani Couthowi. Potem w bidetach chlusnęła woda i opłukała jego umysł. Nie wiedział, jak długo był bez zmysłów i w jakim stopniu je odzyskał, kiedy zdał sobie sprawę, że jeszcze coś jest napisane na wkręconym w maszynę arkuszu papieru. Przeczytał zastanawiając się, kto to napisał, zamyślony jak nad otrzymanym listem albo nawet czyimś listem do kogoś innego. Potem zobaczył ciemną skuloną postać odbitą w dolnej szybie okna i przestraszył się, nag le prostując grzbiet z jękiem, gdy jednocześnie odbita w szybie, przerażająca, karla replika jego samego dźwignęła się i zamgliła jak próbka mikroskopowa. Kiedy otworzył drzwi na korytarz, zobaczył morze twarzy — kurew i ich klientów, Frau Taschy i policjanta. — Co się stało? — spytało kilka osób jednocześnie. — Co? — Co tu się dzieje? — zapytał policjant. — Czemu pan tak wrzeszczał? — dopytywała się Frau Ta schy. — Pijany — szepnęła jedna z kurew. Trumper wyrecytował jak magnetofon: — Ich bin nicht betrunken. — Ale pan krzyczał — obstawała Frau Taschy. Policjant pod szedł bliżej, zajrzał ponad ramieniem Blagiera w głąb pokoju. Powiedział tylko: — Pisał pan, hę? — Trumper przyglądał mu się, szukając wzrokiem pałki. — Co pan tak patrzy? — zapytał policjant. Nie miał pałki. Blagier cofnął się do pokoju i zamknął drzwi. Kolnął się palcem w oko, zabolało. Pomacał szyję w miejscu, gdzie go ugryzła kur wa, nie poczuł bólu. Przeguby rąk i żebra, gdzie dostał pałką, nie były obolałe. Słuchając szmeru głosów z korytarza spakował swoje rzeczy. Mają ochotę wyważyć drzwi. Ale nie mieli. Stali tylko, kiedy wyszedł. Czuł, że jeśli sam się sobą nie zajmie, oni zajmą się nim. Powiedział więc z wielką godnością: METODA WODNA 277 — Wyjeżdżam. Nie sposób pracować w takim hałasie. — Wręczył Frau Taschy sumę, która mu się wydawała aż nadto hojna, lecz ona zaczęła snuć wyssane z palca opowieści o tym, że spędził tu parę miesięcy. Zmieszał się. Uznał, że lepiej zapłacić, ile żądała, zwłaszcza przy policjancie. Z kieszeni jego szpiegowskiego ubra nia wystawał rożek paszportu i gdy policjant powiedział, że chce go obejrzeć, Blagier wskazał ruchem głowy kieszeń zmuszając gliniarza, by sięgnął i sam go delikatnie wyjął. Wówczas spróbował po raz ostatni, dla upewnienia. — Merrill Overturf? — spytał. — Cukrzyk? — Lecz nikt nie zareagował. Niektórzy nawet odwrócili się udając, że nie słyszą. Byli tak bardzo zażenowani, jakby obawiali się, że on lada chwila zdejmie ubranie. Na zewnątrz policjant szedł za nim przez parę przecznic — czekając niewątpliwie, kiedy rzuci się pod tramwaj lub da nura w okno wystawowe. Lecz Blagier kroczył żwawo, jakby zdążał do jasno określonego celu, i policjant zniknął. Blagier, okrążając Graben bezpiecznymi bocznymi uliczkami, został sam. Stracił spo ro czasu, zanim zlokalizował Kaffeehaus Leopold Hawełka, i za wahał się przed wejściem do środka, jakby znał wszystkich, którzy tam przesiadują, mimo że w poszukiwaniach Merrilla Overturfa nie posunął się poza pierwsze zapytania. Wewnątrz zobaczył nerwowego kelnera i uśmiechnął się do niego. Zobaczył też młodą dziewczynę z neonowozielonkawym cieniem na powiekach, kawiarnianą matronę, pouczającą wia nuszek uczniów. Czego natomiast się nie spodziewał, to że ujrzy proroka z wielką brodą, który siedział ukryty za drzwiami — jak goryle sprawdzający tożsamość ludzi w Ameryce albo cwa niacybileterzy w kinach porno. Prorok ryknął do Trumpera tak głośno, że ten okręcił się na pięcie, żeby zobaczyć, kto tak krzyczy. — Merrill Overturf! — huczał. — Znalazłeś go? — Nie wiadomo, czy spowodowała to siła jego głosu, czy też fakt, że Trumper zastygł w bezruchu, zamarły w półobrocie, lecz niemal wszyscy klienci Hawełki uznali, iż pytanie jest skierowane do nich. Oni też zamarli, zawieszeni nad filiżankami kawy, ugrzęźli 278 JOHN IRYING w herbatach z rumem, piwach i koniakach, wczepieni zastygłymi szczekami w to, cokolwiek gryźli. — No więc jak? Znalazłeś? — dopytywał się prorok niecierpliwie. — Merrill Overturf, mówiłeś, prawda? Szukałeś go. I znalazłeś? Cała kawiarnia czekała na odpowiedź. W Blagierze narastał opór. Czuł się jak rolka filmu, którą przewijają, zanim została wykorzystana do końca. — I co? — powiedziała neonowozielona dziewczyna łagod nie. — Znalazłeś go? — Nie wiem — odparł Trumper. — Nie wiesz? — zahuczał prorok. Z mdłym współczuciem w głosie neonowozielona dziewczyna poprosiła: .— Chodź tu i usiądź. Musisz to z siebie zrzucić. Wiem, że... Lecz Blagier ruszył do drzwi ze swoją walizką, uderzając nią kelnera w pachwinę, co spowodowało, że ten zręczny, zwinny człowiek zgiął się wpół — i przez jedną krótką chwile dał istny popis sztuki zachowania równowagi ze zsuwającymi się z tacy kawami i piwami. Prorok chciał przytrzymać Blagiera przy drzwiach, lecz Blagier prześliznął się obok słysząc, jak ten obwieszcza: — On musi być na jakichś prochach... — A tuż przed za mknięciem się drzwi usłyszał jeszcze raz głos proroka: — Wy dychaj to. Przyjdziesz potem... Przed Hawełką ktoś w mroku dotknął jego ręki, jakby z czułością. — Merrill? — zaskamlał Blagier. — Gra! Gra! — odparł ów odwracając się jak ćwierćbek i wciskając jakąś paczkę, buch!, prosto w brzuch Trumpera. Gdy Blagier się wyprostował, tego człowieka już nie było. Podchodząc do krawężnika podniósł paczkę ku światłu. Była twarda, owinięta w biały papier, związana białym sznurkiem. Rozwiązał ją. Zawartość wyglądała w neonowym świetle jak cze kolada, gładka, ciemna i dziwnie lepka w dotyku. Pachniała miętą. Kostka mentolowego karmelu? Dziwny dar. Schylił się METODA WODNA 279 nad nią, wciągnął głęboko jej zapach, polizał językiem. Był to czysty haszysz, idealnie równo wycięty prostokąt, nieco większy od cegły. Zakręciło mu się w głowie, kiedy sobie wyobraził, ile to jest warte. Zobaczył, jak czyjaś ręka przeciera kółko w zaparowanym oknie Hawełki. Głos wewnątrz obwieścił: — Wciąż tam jest. Więc szybko przestał być. Nie zamierzał wracać na szeroka Graben. Tak się po prostu złożyło, że kierunek, w którym biegł, zaprowadził go na tę lśniącą, pełną kurew ulicę. Wcisnął cegłę haszyszu do walizki. Nie zamierzał też z nikim rozmawiać. Tak się po prostu złożyło, że kiedy spostrzegł damę w futrze i z mufką, stwierdził, iż jest inaczej ubrana. Nie miała już futra i nie miała mufki. Była w wio sennym kostiumie, jakby się zrobiło ciepło. Zapytał ją, czy ma czas. JAK SIĘ MA COKOLWIEK DO CZEGOKOLWIEK INNEGO? Ralph próbował wyjaśnić konstrukcje swojego filmu przez porównanie go ze współczesną powieścią, Ważne telegramy Hel mbarta. — Konstrukcja jest wszystkim — powiedział. Potem zacyto wał zamieszczoną na obwolucie notkę, której autor twierdził, że Helmbart dokonał swego rodzaju przełomu. „Zmiany te — a w rzeczywistości wszelkie skojarzenia — są zmianami syntak tycznymi, retorycznymi, strukturalnymi. To opo wieść o budowie zdań raczej, niż o występujących w niej posta ciach. Helmbart komplikuje raczej wariacje na temat form zdań niż wątek", głosiła notka. Kent siedział kiwając głową, ale Ralphowi bardziej zależało, aby go zrozumiał Trumper i Tulpen. Porównanie z dziełem Hel mbarta miało rzucić trochę niezbędnego światła na montaż Tulpen i dźwięk Trumpera. — Rozumiesz? — zapytał Ralph Tulpen. — Podobała ci się ta książka, Ralph? — Nie o to chodzi, nie o to chodzi, nie o te pieprzoną spraw? chodzi! — odparł Ralph. — Ta książka mnie interesuje tylko ja ko przykład. Jasne, że mi się nie podobała. — Według mnie jest okropna — powiedziała Tulpen. — Prawie nie nadaje się do czytania — rzekł Trumper, odma METODA WODNA 281 szerowujac z książką pod pacha; do łazienki. W rzeczywistości na wet nie zdążył do niej zajrzeć. Siedział w łazience otoczony rozmaitymi zapiskami, co wyni kało z faktu, że w łazience był telefon. Przeniósł go tam Ralph, gdy powziął podejrzenia co do liczby rozmów międzymiasto wych, do których żadne z nich się nie przyznawało. Był pewien, że wpadali do nich ludzie z Christopher Street, żeby zadzwonić. Zgodnie z jego teorią zakradali się, kiedy on, Blagier, Tulpen i Kent byli w innych pomieszczeniach studia. Lecz komuś, kto w ten sposób wpada, nie przyjdzie do głowy szukać telefonu w łazience. — A jeśli wpadnie, żeby skorzystać z łazienki? — zapytał wówczas Trumper. Tak czy siak, telefon został zainstalowany w łazience. Ściany, pokrywa rezerwuaru, lustro i półki, wszystko było zabazgrane nu merami telefonów, pilnymi prośbami i przekręconymi przez Kenta wiadomościami. Zdjąwszy telefon z haczyka Trumper otworzył Ważne telegra my. Ralph wyraził przekonanie, że sukcesem konstrukcji tej książki jest to, że można ją otworzyć w dowolnym miejscu i od razu wszystko rozumieć, obojętne gdzie się zacznie czytać. Trumper otworzył książkę w środku i przeczytał Rozdział 77 od początku do końca. Rozdział 77 Wiedział od chwili, kiedy ją zobaczył. Mimo to się upierał. Natychmiast poczuliśmy, że system kulowoprzegubowy jest zu pełnie do niczego. Czemu więc go wymusiliśmy? Gdy tylko koza została zarżnięta, zrozumieliśmy, że już po nas. Byłoby absurdem udawać, że jest inaczej. Mimo to Mary Beth skłamała. Nie było najmniejszego sensu używać klucza oczkowego do tego celu. Ale mógł się nadawać. Nie było nic w najmniejszym stopniu zabawnego w tym niec nym wypruwaniu flaków z Charlesa. Dziwne, lecz nie poczuliśmy się wstrząśnięci, gdy Holly się roześmiała. 282 JOHN IRYING Z takimi nogami Eddy nie mógł mieć wielkich nadziei. Z po zoru jednak można by sądzić, że ma jeszcze palce u nóg. — Nie zbliżaj się do mnie! — zawyła Estella, wyciągając ręce. Wiedzieliśmy, że myśl o obwarzankach z grochem zaprzecza idei smarowania. Mimo to oba były brązowe. Nie istniała, oczywiście, żadna logika w leku karła przed dosyć dużym kotem Harolda. Lecz jeśli się spędzi trochę czasu na ko lanach, wówczas ma się świadomość, jak bardzo inaczej wszystko wygląda z dołu. Taki był Rozdział 77. Zaintrygowany niecnym wypruwaniem flaków z Charlesa, Trumper przeczytał rozdział ponownie. Podo bał mu się kawałek o obwarzankach z grochem. Przeczytał roz dział trzeci raz, podrażniony, że nie wiedział, co się stało z nogami Eddyego. I kim była Estella? Do drzwi zapukał Ralph. Chciał skorzystać z telefonu. — Rozumiem lek karła przed dosyć dużym kotem Harolda — powiedział mu Trumper przez zamknięte drzwi. Ralph odszedł klnąc. Trumper miał jednak trudność ze zrozumieniem, jaki związek może mieć książka Helmbarta z filmem Ralpha. I zaraz go znalazł — być może żadne z nich nic nie znaczy. Polepszyło to w jakiś sposób jego stosunek do filmu. Zrelaksowany podszedł do muszli. Był jednak zbyt zrelaksowany — zapomniał się uszczypnąć. Wężem z zatkanym wylotem trudno jest dobrze wymierzyć. Siknął sobie do buta, odskoczył i strącił telefon do umywalki. Krzywiąc się z bólu, wrócił i wysikał się do muszli. Przy jego przypadłości sikanie było bolesne, lecz jeszcze większy ból sprawiało przerwa nie sikania. No i po relaksie, pomyślał. Przypomniała mu się jedna z wielu nauk płynących z lektury Akthelta i Gunnel, a mianowicie z po nurej opowieści o Sprogu. Sprog był strażnikiem przybocznym Akthelta, jego rynsztunko wym, służącym, człowiekiem do ostrzenia noża, głównym łowcą, zwiadowcą, ulubionym partnerem sparringowym i zaufanym do METODA WODNA 283 starczycielem nierządnic. Gdy odwiedzali zagarnięte miasta, Sprog próbował wszystkiego, czym Akthelta częstowano, a dopiero wte dy zaczynał jeść Akthelt. Stary Thak podarował Sproga Aktheltowi na dwudzieste pier wsze urodziny. Akthelt był bardziej zadowolony ze Sproga niż z któregokolwiek ze swych koni, psów i sług. Na urodziny Sproga Akthelt podarował mu swą wysoce cenioną niewolnice, Grethke imieniem Fluvia. Akthelt był bardzo oczarowany Fluvią, niech wiec to będzie miarą jego uznania dla Sproga. Sprog nie był Grethem. Nie było Grethówniewolników. W nie wól? brano tylko Grethki. Grethom kazano zwykle kopać wielki dół, potem kamienowano ich do utraty przytomności, wrzucano w dół i palono. Któregoś dnia Stary Thak powracał z wojny brzegiem Schwud, kiedy nadjechali zwiadowcy i donieśli mu, że brzeg jest przegro dzony długą łodzią wiosłową, przed którą stoi jakiś człowiek dzierżący w rękach wielką kłodę niczym pobijak. Stary Thak pod jechał bliżej, aby zobaczyć ten fenomen. Napotkany miał pięć stóp wzrostu, wijące się blond włosy, lecz obwód jego klatki wynosił chyba również pięć stóp. Był bez szyi, bez przegubów rąk i bez kostek nóg. Stanowił jedną ogromną klatkę piersiową z niemal bezprzegubowymi członkami, a twarz miał równie wyrazistą, jak kowadło przykryte z wierzchu blond włosami. Gruba na dwie sto py kłoda spoczywała lekko na jego ramieniu. — Stratuj go — rozkazał Stary Thak jednemu ze swoich zwia dowców i ten natarł na dziwną krępą zjawę, która przegrodziła plażę łodzią wiosłową. Olbrzymi karzeł wyrżnął kłodą jak kijem do palanta w końską pierś, kładąc zwierzę trupem, potem wyrwał zwiadowcę ze splątanych strzemion i złożył na dwoje, z łatwością druzgocąc mu grzbiet. Następnie wziął swoją kłodę, stanął znów przed łodzią i zwrócił wzrok w stronę, gdzie się zatrzymał Stary Thak z drugim zwiadowcą. Trumper kiedyś pomyślał, że drugi zwiadowca musiał wówczas narżnąć w portki. Lecz Stary Thak nie był takim marnotrawcą, aby poświęcić jesz cze jednego zwiadowcę. Dostrzegł od razu ogromne możliwości 284 JOHN IRYING tej istoty jako strażnika przybocznego, wysiał wiec zwiadowcę po swój oddział. Thak chciał pojmać tego stwora żywcem. Dwudziestu ludzi z sieciami i długimi ościeniami w końcu poj mało supertrolla, który zagradzał brzeg Schwud. Stwór po raz pierwszy został nazwany Sprogiem przez dowódcę wojowników. Da Sprog — w wolnym tłumaczeniu oznacza to Diabła Ropuchę — rodzaj superropuchy, która jest wcieleniem Diabła lub w której środku Diabeł skacze po ziemi, co stanowiło trwały element tam tejszych wierzeń. Ale to wszystko była bzdura. Sprog okazał się łatwy do oswo jenia jak sokół i stał się wierny Staremu Thakowi niczym jego najlepszy pies, Rotz. Było więc przejawem ojcowskiej czułości, kiedy Stary Thak rozstał się ze Sprogiem i podarował go swojemu synowi Aktheltowi. Trumper przerwał wspomnienia, by się zastanowić, czy to nie w tym momencie życia Sprog zaczął sobie folgować sądząc, że już osiągnął wszystko. Zapewne nie, myślał, ponieważ Sprog cier piał przez pierwsze lata służby u Akthelta na coś w rodzaju kom pleksu nieadekwatności. Stary Thak był mniej wymagający i Sprog uważał role wzorowego psa za dosyć wygodną. Lecz Akthelt był w wieku Sproga i był skłonny spoufalać się ze służbą, prawdę mówiąc lubił pić ze Sprogiem, który w końcu przestał wiedzieć, gdzie jest jego miejsce. Bardzo lojalny wobec Akthelta, zrobiłby dla niego wszystko, był jednak również traktowany jak przyjaciel Akthelta, więc mu się przewróciło w głowie. Sprawa równości jest rzadkim oraz pomniejszym tematem w Akthelcie i Gunnel, aczkolwiek czasem się pojawia na swój typowo zgubny sposób. Któregoś wieczoru Akthelt i Sprog strasznie się upili w małej wiosce Thith, a potem ruszyli przez sad do zamku zataczając się i współzawodnicząc ze sobą, który wyrwie z korzeniami większe drzewo. Sprog, oczywiście, zwyciężył, co być może zirytowało Akthelta. Z tego czy innego powodu Akthelt zapytał Sproga, gdy szli przez fosę, czy poczułby się urażony, gdyby Akthelt przespał się z nowo poślubioną żoną Sproga, Fluvią. Przecież ostatecznie byli przyjaciółmi... Być może pytanie to nagle uwolniło Sproga od niejasności co METODA WODNA 285 do jego pozycji. Zdawał sobie przecież sprawę, że Akthelt mógł po prostu wziąć Fluvię, ilekroć miał ochotę, więc może przyszło mu do głowy, że skoro pan pyta o pozwolenie, zatem traktuje go jak równego sobie. Sprog najwyraźniej nie był na to przygotowany, bowiem nie tylko przystał pogodnie, aby Akthelt poużywał sobie z Fluvią, ale i sam udał się do królewskich komnat, by poużywać z Aktheltową Gunnel. Choć Akthelt nie wspomniał o tym nawet słówkiem. Naj widoczniej Sprog źle ocenił sytuację. Trumper wyobrażał sobie, jak nieszczęsny Sprog toczy się przez labirynt korytarzy do królewskich komnat niczym ogromna kula do kręgli. To właśnie wtedy Sprog sobie pofolgował. Ralph znów zastukał w drzwi łazienki i Trumper zastanawiał się, czego on może chcieć. Spojrzał na książkę, którą trzymał w ręku, oczekując nie wiadomo czemu, że będzie to Akthelt i Gun nel, toteż poczuł się rozczarowany, kiedy zobaczył, że to Ważne telegramy. Otworzywszy drzwi, Ralph podszedł za biegiem prze wodu do umywalki. Nie zdziwił się, że znalazł w niej aparat. Wykręcił w umywalce numer, wysłuchał w umywalce sygnału i odłożył do umywalki słuchawkę. Rany, muszę zacząć prowadzić dziennik, pomyślał Trumper. Tej nocy spróbował. Kiedy skończył się kochać z Tulpen, po wstały różne kwestie. Do głowy zaczęły się cisnąć analogie. My ślał, jak Akthelt zwalił się na ciemnowłosą Fluvię, która oczeki wała swojego tęgiego Sproga. Fluvia w pierwszej chwili się prze straszyła, ponieważ myślała, że to rzeczywiście Sprog. Fluvia i Sprog zawarli umowę, że nigdy nie będą się ko chali, jeśli Sprog się upije, ponieważ Fluvia bała się o swój krę gosłup. Pojawiło się tam również nieprzetłumaczalne słowo mające coś wspólnego z zapachem Sproga po większej ilości alkoholu. Lecz Fluvia szybko zorientowała się, z kim się kocha, ponie waż kręgosłup jej nie pękał, a może też i poznała po królewskiej woni. — Och, to mój pan Akthelt — wyszeptała. I znowu Trumper pomyślał o nieszczęsnym, oszukanym Spro gu, buszującym w komnatach królewskich, pałającym chucią do 286 JOHN IRWNG Gunnel. A potem pomyślał o dzieciach i środkach antykoncepcyj nych, a także o kochaniu się z Duża w zestawieniu z kochaniem się z Tulpen. Karty dzienniczka pozostawały nie zapisane. Wspomniał, jak Duża zawsze zapominała zażyć pigułkę. Blagier wieszał w łazience mały plastikowy pojemnik z pigułkami na sznureczku od lampy, aby musiała sobie przypomnieć o pigułce, ilekroć zapalała lub gasiła światło, ale nie podobało jej się, że pigułki wiszą tam, gdzie każdy je może zobaczyć. Szczególnie się o to gniewała, kiedy odwiedzał ich Ralph. — Brałaś już dziś swoją pigułkę, Duża? — pytał ją Ralph, wychodząc z łazienki. Tulpen natomiast miała IUD, spirale wewnątrzmaciczną. Duża, oczywiście, też stosowała ów nieszczęsny środek w Europie, ale go tam zostawiła. Trumper musiał przyznać, że w tej spirali była dodatkowa frajda. Czuło się ją tam jako coś ekstra, dodatkową rękę lub paluszek. Który tam gmerał. Trumper to lubił. Paluszek również wędrował. Kiedy był z Tulpen, nigdy nie wiedział, kiedy się zetknie ze sznureczkiem, który był jak paluszek. W rzeczy wistości tej szczególnej nocy wcale się z nim nie zetknął. Zmartwił się, bo przypomniał sobie, że Duża swój zgubiła lub rozpuściła, zapytał więc Tulpen. — Twój środek? — szepnął. — Jaki środek? — To ze sznureczkiem. — Och, jak ci dziś odpowiadał? — Nie czułem go. — Subtelny, prawda? — Nie, naprawdę, jesteś pewna, że wszystko w porządku? — Często się o to martwił. Tulpen milczała pod nim przez chwilę, a potem powiedziała: — Wszystko jest w porządku, Trumper. — Ale nie czułem sznureczka — obstawał. — A prawie zaw sze go czuję. — Co nie było zupełnie prawdziwe. — Wszystko w porządku — powtórzyła, zwijając się w kłębek obok niego. Poczekał, aż zaśnie, a potem wstał, by spróbować swoich sił METODA WODNA 287 w pisaniu dziennika. Lecz nie wiedział nawet, jaki był dzień. Nie potrafiłby określić daty z dokładnością do tygodnia. A jego głowa wydawała się zapchana różnymi rzeczami. Było w niej milion obrazków z filmu, zarówno rzeczywistych, jak wy imaginowanych. Potem zaczął go prześladować zagadkowy fra gment powieści Helmbarta o nogach Eddyego. Poza tym trzeba się było jeszcze zastanowić nad Aktheltem i Gunnel. Nie mógł posunąć się poza obraz Sproga buszującego w zamku w pełnej nadziei erekcji. Udało mu się jednak napisać jedno zdanie. Nie wyglądało jak zdanie z dziennika. Było to jakby zaczepienie dla pierwszej linijki. Ale zapisał je wbrew sobie: „To jej ginekolog mi go polecił." Co za sposób rozpoczynania dziennika! Uderzyło go pytanie: Jak się cokolwiek ma do czegokolwiek innego? Lecz od czegoś przecież musiał zacząć. Weźmy na przykład... Sproga. Patrzył, jak Tulpen zwija się w jeszcze ciaśniejszy kłębek. Przy ciągnęła do siebie jego poduszkę, wzięła ją między nogi jak w nożyce i dalej spała spokojnie. Wszystko po kolei. Co stało się ze Sprogiem? CO SIĘ STAŁO Z HASZYSZEM? W East Gunnery, Duża, twoja matka ulokowała nas w oddziel nych pokojach, mimo że sama musiała z tego powodu spać z ciotką Blackstone, a twojego ojca położyć na sofie w hallu. I zu pełnie zapomnieliśmy o nieszczęsnym Couthu, który w polu cze kał na wiadomość od nas. Spędził noc w swoim przewiewnym volkswagenie i zbudził się rano sztywny jak fotel ze spręży nującym oparciem. Lecz przy stole obiadowym po twoim obwieszczeniu nie spotkaliśmy się z przykrościami — z wyjątkiem, oczywiście, kłopotów z wyjaśnieniem twego stanu głuchej ciotce Black stone. — W ciąży — powiedziałaś. — Ciociu Blackstone, jestem w ciąży. — Krąży? — zapytała ciotka Blackstone. — Kto krąży? Gdzie krąży? Po co krąży? Trzeba wiec było wykrzyczeć te inkryminującą wieść, a kiedy wreszcie do niej dotarła, ciotka Blackstone nie mogła pojąć, o co tyle wrzawy. — Ach, w ciąży — powiedziała. — Jak miło. To do piero coś. — Wlepiła w ciebie wzrok, Duża, pełna podziwu dla metabolicznego cudu, rada z wieści, że młodzi są wciąż płodni i chociaż ta jedna rzecz nie zmieniła się u młodych. METODA WODNA 289 Odnieśliśmy się z pełnym zrozumieniem do decyzji twojej mat ki, że mamy spać w oddzielnych pokojach. Tylko twój ojciec ośmielił się zauważyć, że musieliśmy co najmniej raz przespać się razem, wiec czego tu strzec? Ale nie upierał się przy swoim widząc wraz z resztą obecnych, że matce jest potrzebna podpórka w po staci jakiejś formalności. Być może czuła, że choć jej córka została zbezczeszczona i splamiona, to przynajmniej jej pokój powinien pozostać nieskalany. Po co kalać niedźwiadki na półce nad łóżkiem i wszystkie małe trolle na nartach tak niewinnie ustawione na ser wantce? Coś przecież musiało pozostać nietknięte. Wszyscy to rozumieliśmy, Duża. A rankiem spotkaliśmy się w łazience. Strąciłem zęby ciotki Blackstone do umywalki, gdzie obijały się grzechocąc o ścianki, wędrujące szczeki. Rozśmieszyło cię to, właśnie obcinałaś sobie paznokcie u nóg nad wanną — mój pierwszy smak domowej at mosfery. Twoja matka denerwowała się przed drzwiami łazienki. — Na górze jest druga łazienka! — krzyknęła dwa razy, jakby w obawie, że zajdziesz znowu w ciąże, będziesz miała bliźnięta albo jeszcze gorzej. Ty zaś szepnęłaś do mnie, Duża, kiedy się myłem pod pa chami: — Pamiętasz, Blagier, jak próbowałeś myć się w bidecie w Kaprun? — A mój członek aż się skurczył na to lodowate wspomnienie. Rankiem Trumper przemawiał do swojego snu i do miękkich włosów leżących na poduszce. — Pamiętasz?... — zaczął, lecz poczuł obcy zapach perfum i odsunął się od postaci leżącej w jego łóżku. — Pamię... — rzekła sennie kurwa. Nie rozumiała po angiel sku. Kiedy odeszła, zostały mu w pamięci tylko jej pierścionki i sposób, w jaki się nimi posługiwała. Była to taka wymyślona przez nią zabawa: puszczanie malutkich zajączków wielopłasz czyznowymi kamieniami na całe swoje i jego ciało. — Pocałuj tutaj — mówiła pokazując migotliwy punkcik. Gdy i 290 JOHN IRYING poruszała dłońmi, małe odbite skrawki blasku poruszały się wraz z nimi, przesuwając jasne kwadraciki i trójkąty przez jej głęboki pępek na napięte udo. Miała długie śliczne dłonie i najostrzejsze, najżywsze przeguby rąk, jakie kiedykolwiek widział. Bawiła się też swoimi pierścion kami w szermierkę. — Spróbuj mnie powstrzymać — powiedziała przykucnąwszy naprzeciwko niego na chwiejnym łóżku Taschy robiąc finty, pa rady i pchnięcia swymi migocącymi dłońmi i coraz to zadrapując go to tu, to tam ostrą krawędzią pierścionka, ale nigdy aż tak, by przeciąć skórę. Kiedy leżał na niej, drapała go pierścionkami po plecach. Raz przyłapał jej spojrzenie, jak obserwowała migotanie pryzmatowych wzorków pierścieni na suficie, poruszając się pod jego ciałem lek ko i od niechcenia. Na Josephsplatz przestał krążyć wokół fontanny i zastanowił się, skąd się tu wziął. Usiłował sobie przypomnieć, ile zapłacił kurwie i kiedy. Nie pamiętał wcale tej transakcji, ale znalazł roz wiązanie zagadki zajrzawszy do pustego portfela. Zemdliło go od delikatnego zapachu mentolowej czekolady z domieszką kociej mięty w walizce i przypomniał sobie o cegle haszyszu. Już widział siebie, jak płaci za obiad plasterkiem nar kotyku — bierze nóż, odcina cieniutki jak opłatek pasek i pyta kelnera, czy to wystarczy. W informacji biura American Express zapytał o Merrilla Over turfa. Siedzący za kontuarem człowiek przekrzywił zaskoczony głowę, spojrzał na leżącą przed sobą mapę, a potem na większą z tyłu. — Overturv? — spytał. — Gdzie to jest? Koło jakiego miasta to leży? Po wyjaśnieniu sprawy skierowano Trumpera do działu kores pondencji. Dziewczyna siedząca za biurkiem potrząsnęła ze zde cydowaniem głową. American Express nie posiada stałej skrytki na nazwisko Merrilla. Blagier mimo wszystko pragnął zostawić wiadomość. — Możemy trzymać ją dla niego przez tydzień — powie METODA WODNA 291 działa. — Ale najwyżej przez tydzień. Po tygodniu uznajemy sprawę za martwą. Martwą? Widać nawet ludzkie słowa umierają. Na tablicy we frontowym hallu były drobne ogłoszenia na temat najrozmaitszych spraw. ANNA, NA MIŁOŚĆ BOSKA, WRACAJ DO DOMU! SPECJALNA PREZENTACJA Z TAŚMY MAGNETOWIDO WEJ MECZU TYGODNIA NARODOWEJ LIGI PIŁKI NOŻNEJ, POKAZY W NIEDZIELĘ GODZ. 14 I 16. KOM. E NERGII ATOM., KARTNER RING 23, WIEN 1. WYMAGANY PASZPORT USA. KARL, JESTEM ZNOWU W DAWNYM MIESZKANIU. PECHTA, ZADZWOŃ KLAGENFURT 090379 PRZED ŚRODĄ LUB JEDŹ Z GERIGIEM DO GRAZU, SPOTKANIE Z HOFSTEINEREM CZWARTEK PO 11 WIECZ. ERNST. Do tego Trumper dołączył: MERRILL, ZOSTAW DLA MNIE SŁÓWKO, PARTACZ. Stał na chodniku Kartner Ring czując wiosenne ciepło i dziwiąc się, że w grudniu może być taka pogoda, kiedy zaczepił go czło wiek w muszce i z policzkami jak jabłka. Mężczyzna miał twarz tak pulchną, że jego wąsik był prawie okrągły. Trumper wcale się nie zdziwił słysząc, że mówi po angielsku, bo wyglądał kropla w kroplę jak pracownik stacji benzynowej, którego znał z Iowa. — Ty też jesteś Amerykaninem? — zapytał Blagiera. Wy ciągnął do niego dłoń. — Nazywam się Arnold Mulcahy — rzekł, mocno ściskając mu rękę i potrząsając nią do góry i w dół. Blagier właśnie starał się wymyślić coś grzecznego w odpowiedzi, gdy Arnold Mulcahy zwalił go z nóg świetnie wykonanym prze rzutem przez plecy. Jak na amorka poruszał się bardzo szybko. Nim Blagier zdążył pozbierać się z chodnika, Arnold Mulcahy wyrwał mu z ręki walizkę. Potem założył podwójnego nelsona i rozpłaszczył Trumpera na chodniku. Trumper był lekko ogłuszony, bo czołem zderzył się z chodni kiem, ale zastanawiał się, czy Arnold Mulcahy nie jest przypad kiem dawnym trenerem zapaśniczym, którego kiedyś znał. Wciąż jeszcze szperał w pamięci, kiedy do krawężnika podjechał są 292 JOHN IRYING mochód, z którego wyskoczyło szybko dwóch mężczyzn. Jeden wsadził głowę do walizki Trumpera i pociągnął nosem. — W porządku, jest — powiedział. Drzwi samochodu były otwarte. Znowu mi się śni, myślał Trum per, ale ramiona bolały go naprawdę, jakby miały wyskoczyć ze stawów, a dwaj mężczyźni, którzy pomagali Arnoldowi Mulcahy wrzucić Blagiera na tylne siedzenie, byli najzupełniej realni. W samochodzie przeszukali go tak szybko i dokładnie, że mog liby powiedzieć, ile ma zębów w grzebieniu. Arnold Mulcahy sie dział na przodzie i przeglądał paszport Trumpera. Potem rozwinął cegłę haszyszu, powąchał ją, dotknął lepkiej żywicy i polizał ro puszym jęzorem. — Czysty towar, Arnie — powiedział jeden z mężczyzn siedzących na tylnym siedzeniu z Blagierem. Jego angielski był klasyczną odmianą z Alabamy. — Tak — odparł Arnold Mulcahy, który z powrotem zawinął haszysz, włożył do walizki, a potem przechylił się ponad oparciem fotela i uśmiechnął się do Blagiera. Arnold Mulcahy miał około czterdziestu lat, był pulchny i lśniący. Trumper myślał między innymi, że Mulcahy wykonał najlepszy przerzut przez plecy i podwójnego nelsona, jakich doświadczył w całej swojej karierze zapaśniczej. Myślał też, że wszyscy znajdujący się w samochodzie mężczyźni mają około czterdziestki i są prawdopodobnie Amery kanami. Nie wszyscy jednak są pulchni i lśniący. — Nie przejmuj się, mój dobry chłopcze — rzekł do Blagiera Arnold Mulcahy, wciąż się uśmiechając. Jego głos był kiepską nosową imitacją głosu W. C. Fieldsa. — Wszyscy wiedzą, że jesteś niewinny. To znaczy, prawie niewinny. Chodzi o to, że nie widzieliśmy, abyś próbował przekazać komuś ten narkotyk. — Mrugnął okiem do mężczyzn siedzących po bokach Blagiera. Wówczas puścili jego ramiona pozwalając mu rozetrzeć sobie bolące barki. — Jeszcze tylko pytanie, synu — rzekł Mulcahy. Podniósł do góry skrawek papieru. Była to wiadomość, którą Blagier zostawił dla Merrilla na tablicy ogłoszeniowej w American Express. — Kto to jest Merrill? — spytał Mulcahy, a kiedy Trumper patrzył METODA WODNA 293 na niego w milczeniu, ciągnął dalej: — Czy ten Merrill to ewen tualny nabywca, synu? — Lecz Trumper bał się mówić. Myślał, że kimkolwiek są, wiedzą więcej od niego, chciał więc zaczekać i zobaczyć, dokąd jadą. — Mój dobry chłopcze — powiedział Mulcahy — my wiemy, że wcale nie chciałeś tego narkotyku, ale możemy się tylko domyślać, co zamierzałeś z nim zrobić. — Trumper nie wyrzekł ani słowa. Samochód objechał Schwartzen burgplatz okrążając miejsce, z którego go zabrali. Trumper zdał sobie sprawę, że obejrzał za wiele filmów. Istniało zdumiewające podobieństwo między gliniarzami a przestępcami i nie był pewien, z kim ma do czynienia. Arnold Mulcahy westchnął. — Wiesz — powiedział — ja osobiście sądzę, że ocaliliśmy cię od popełnienia przestępstwa. Twoim jedynym przestępstwem jak dotąd jest zaniedbanie, ale jeżeli ten Merrill jest.kimś, komu chciałeś to sprzedać... to byłaby całkiem inna sprawa. — Mrugnął do Blagiera i czekał, czy Blagier odpowie. Blagier wstrzymał od dech. — No, mów — rzekł Arnold Mulcahy. — Kto to jest Mer rill? — A kim jesteście wy? — spytał Blagier. — Ja jestem Arnold Mulcahy — powiedział Arnold Mulcahy, po czym wyciągnął rękę i mrugnął okiem. Chciał znów uścisnąć mu dłoń, lecz Blagier wciąż pamiętał przerzut przez plecy i podwójnego nelsona, więc się zawahał, zanim wymienił z Ar noldem Mulcahy mocny uścisk. — Mam tylko jeszcze jedno pytanie do pana, panie Fred Trum per — rzekł Arnold Mulcahy. Przestał potrząsać jego dłonią i nagle zrobił się poważny, jeżeli pulchny, lśniący człowiek może się zrobić poważny. — Czemu porzucił pan swoją żonę? — za pytał. m CO SIĘ STAŁO ZE SPROGIEM? Został odjajczony toporem wojennym. Następnie wygnany na wybrzeże ojczystego Schwud. By zaś nie zapomniał o swojej kas tracji, wygnano wraz z nim jego lubieżną żonę Fluvie. Wszystko to było zwyczajowa karą za napaść seksualną na członka rodziny królewskiej. Kiedy ją spytałem, czemu jej ginekolog zalecił usuniecie wewnątrzmacicznego środka antykoncepcyjnego, zrobiła ten do prowadzający mnie do furii gest unosząc wierzchem dłoni cycek — potrąciła ten swój wielki biust, jakby chciała mi powiedzieć, że środek antykoncepcyjny albo jego brak to jest jej wyłączna sprawa. — Kiedy ci to wyjął? — pytam, a ona wzrusza ramionami, jakby nie chciała sobie przypomnieć. Lecz ja pamiętam, że już kilka razy nie czułem dotyku sznureczka. — Na Boga, czemu mi nie powiedziałaś? Mogłem użyć gumy. Mruczy coś pod nosem, że jej ginekolog nie zaleca również gumy. — Co?! — wrzeszczę. — Czemu po pierwsze zalecił, abyś to wyciągnęła? — Bo to była pierwsza rzecz, którą należało zrobić, żebym mogła osiągnąć, co chciałam. METODA WODNA 295 Wciąż nie pojmuję. Podejrzewam, że ta nieszczęsna dziewczyna nic nie wie o rozmnażaniu. Potem zdaję sobie sprawę, że to ja jej nie rozumiem. — Tulpen? — pytam ja powoli. — A co przez to chciałaś osiągnąć? I oczywiście ona już nie musi odpowiadać. Wystarczyło, że sformułowałem pytanie. Uśmiecha się do mnie i czerwieni. — Dziecko? — pytam. — Chcesz dziecka? Potakuje kiwnięciem głowy, uśmiechnięta. — Mogłaś mi powiedzieć — mówię — lub choćby zapy tać. — Już raz próbowałam — mówi z zadowoloną miną i widzę, że zaraz uniesie pierś wierzchem dłoni. — Powinienem przecież mieć coś do powiedzenia w tej spra wie, do cholery. — To będzie moje dziecko, Trumper. — Moje też! — wrzeszczę. — Niekoniecznie, Trumper — mówi śmigając po pokoju jak jej chodzące bokami po akwarium rybki. — Z kim jeszcze spałaś? — pytam, osłupiały. — Z nikim — odpowiada. — Chodzi tylko o to, że nie mu sisz mieć więcej wspólnego z tym dzieckiem, niż chcesz. — Kie dy spoglądam na nią sceptycznie, dodaje: — Nie będziesz z nim miał więcej wspólnego, niż ci pozwolę, ty gnojku. Następnie przetańcowuje do łazienki z gazetą i czterema ilust rowanymi pismami, czekając aż ja... co? Zasnę? Zostawię ją w spokoju? Zacznę się modlić o trojaczki? — Tulpen — mówię do drzwi łazienki. — Może ty już jesteś w ciąży. — Wyprowadź się, jak chcesz — odpowiada. — Boże, Tulpen! — Nie musisz się czuć schwytany w pułapkę, Trumper. Dzieci nie są po to. Siedzi w łazience z godzinc. a ja muszę sikać do zlewu kuchen nego. I myślę. Za dwa dni będę operowany — może, jak się już za to wezmą, powinni mnie wysterylizować. 296 JOHN IRYING Lecz kiedy wyszła z łazienki, była już mniej buńczuczna, bar dziej bezbronna i niemal natychmiast stwierdził, że bardzo pragnie być tym, czym ona pragnie, aby był. Niemniej zaskoczyło go jej pytanie. — A skoro masz dużo wspólnego z tym dzieckiem — zapy tała słodko i wstydliwie — jeżeli go chcesz, to czy chciałbyś, żeby to był chłopiec czy dziewczynka? Niech to diabli, poczuł wstręt do samego siebie za to, że przy pomniał sobie niewybredny dowcip, który mu kiedyś opowiedział Ralph. Jest dziewczyna, rozumiecie, która właśnie zaszła w ciąże, wiec pyta swojego chłopaka: — Chcesz chłopczyka czy dziew czynkę, George? — George myśli chwile, a potem mówi: — Poronienia. — Trumper? — ponagla Tulpen. — Chłopczyka czy dziew czynkę? Czy wszystko ci jedno? — Dziewczynkę — odparł. Była podniecona, wesoła. Suszyła włosy wielkim ręcznikiem miotając się teraz wokół łóżka. — Czemu dziewczynkę? — spytała. Chciała podtrzymać te mat, podobała jej się ta rozmowa. — Nie wiem — wymamrotał. Mógłby skłamać, ale wymyśla nie kłamstwa było żmudne. Wzięła go za ręce, usiadła przed nim na łóżku i zrzuciła ręcznik z włosów. — Powiedz — rzekła. — Dlatego, że już masz chłopca? O to chodzi? Czy może dlatego, że wolisz dziewczynki? — Nie wiem — odparł z rozdrażnieniem. Puściła jego dłonie. — Chcesz powiedzieć, że to cię nie obchodzi. Nie obchodzi cię to, prawda? Teraz nie miał już innego wyjścia. — W ogóle nie chcę dziecka, Tulpen — rzekł. Zaczęła wycierać ręcznikiem włosy, dzięki czemu nie mógł zo baczyć jej twarzy. — A ja chce, Trumper — powiedziała. Opuściła ręcznik i spojrzała mu z taką surowością w oczy, z jaką nikt, prócz Dużej, nigdy na niego nie patrzył. — I dlatego będę je miała, Trumper, chcesz czy nie. I to cię nie będzie wcale więcej kosztowało niż METODA WODNA 297 dotychczas — rzekła z goryczą. — Jedno, co będziesz musiał robić, to kochać się ze mną. Właśnie wtedy bardzo zapragnął się z nią kochać, właściwie poczuł, że musi się z nią kochać, i to już. Lecz jakiż zamęt miał w głowie! Jego mózg był zaprawiony do uników. Pomyślał o Sprogu... Ten stary roztrzaskiwacz koni, wyrywacz drzew biegnie przez królewskie komnaty, zwala z nóg straż przy drzwiach królewskiej sypialni. Wpada do królewskiego łoża. Niewątpliwie roznegliżo wana i napachniona Gunnel leżała tam oczekując swojego pana Akthelta. A tu wkracza wielka na pięć stóp ropucha. Czy skoczył na nią? Cokolwiek zrobił, uczynił to zbyt wolno. Tekst mówi, że Gunnel została „prawie upokorzona". Prawie. Najwidoczniej krzyk Gunnel dotarł aż do pomieszczeń dla służby, gdzie leżał Akthelt pogrążony w bujnych objęciach Fluvii. Nie przyszło mu do głowy, że jego żona mogła zostać zaatakowana przez Sproga, po prostu rozpoznał jej krzyk. Wyrwał się z objęć Fluvii, naciągnął woreczek i pomknął jak oparzony do królewskich komnat. Tam wraz z siedmioma strażnikami złapali w sieć rzu cającego się Sproga i kilkoma pogrzebaczami oderwali go od mdlejącej Gunnel. Zgodnie ze zwyczajem kastracje zwykle odbywały się w nocy, toteż następnego wieczoru jaja nieszczęsnego Sproga zostały odrąbane toporem wojennym. Akthelt nie był obecny przy tym wydarzeniu. Stary Thak też nie. Akthelt opłakiwał swojego przyjaciela. Minęło kilka dni, zanim zapytał Gunnel, czy Sprog rzeczywiście ją... no, posiadł, jeżeli ona wie, o co mu chodzi. Wiedziała. Nie posiadł. Sprawiło to, że Ak thelt nie wiedzieć czemu poczuł się jeszcze gorzej, co rozgniewało Gunnel. Prawdę mówiąc, Akthelt i Stary Thak musieli jej wyper swadować, aby nie domaeała się publicznie rzucenia Fluvii dzikim świniom. Te dzikie świnie żyły w fosie, czego z pewnych przyczyn Trum per nie przetłumaczył, bowiem nie miało to sensu. Fosy zazwyczaj są pełne wody, lecz może akurat w tej był jakiś wyciek, którego li! 298 JOHN IRVING nie dało się usunąć, wpuścili więc zamiast wody szarżujące dzikie świnie. Oto jeszcze jeden przykład, jak niestarannym starym dziełem jest Akthelt i Gunnel Starodolnonordyjski nie obfitował w zwarte małe poemaciki epickie. Na przykład sprawę legendy o Sprogu porusza się dopiero wie le stron po opisie wygnania Sproga i Fluvii na wybrzeże Schwud. Legenda owa mówi, że któregoś dnia do królestwa Thak przy bywa znużony i sponiewierany wędrowiec, prosząc o nocleg w zamku. Akthelt pyta przybysza o przygodę, która go spotkała — uwielbia słuchać — i nieznajomy opowiada swoje niesamo wite przeżycie. Jechał z przystojnym młodszym bratem po pięknych piaskach plaży Schwud, gdy nagle napotkali smagłą lubieżną dziewoję, którą wzięli za jakąś dziką rybaczkę, porzuconą przez swój szczep i zgłodniałą mężczyzn. Młodszy brat przybysza rzucił się więc na nią na plaży, czego wyraźnie pragnęła, i jął zaspa kajać swoje żądze. To jednak tylko w części zaspokoiło żądze dziewoi, toteż przybysz postanowił sam dosiąść tej dzikiej ko biety, gdy nagle ujrzał, jak jego brata szybko chwyta krągły, jasnowłosy, podobny do bestii mężczyzna, „którego pierś mogłaby wchłonąć morze". I kiedy przybysz patrzył z przeraże niem, jego brat został zgięty, złamany, rozerwany, zmiażdżony, złożony i poszarpany przez strasznego jasnowłosego bożka „ze środkiem ciężkości jak kula". Tą plażową kulą był oczywiście Sprog, a kobietą na piasku, która się śmiała, jęczała i błagała przybysza, aby ją szybko wziął, Fluvia. Z jednej strony miło było wiedzieć, że po tak długim czasie wciąż są razem. Lecz przybysz nie patrzył na to w ten sposób. Pobiegł do miejsca, gdzie obaj z bratem przywiązali konie. Oba były już martwe, ze zgniecionymi klatkami piersiowymi. Wyglądały jak ugodzone ogromnym taranem, a obok nich leżała kłoda, której żaden człowiek nie zdołałby dźwignąć. Więc przy bysz pobiegł dalej, ponieważ Sprog go ścigał. Szczęściem przybysz był kiedyś z zawodu posłańcem i potrafił biec bardzo szybko i długo. Umykał długimi, swobodnymi susami, lecz ilekroć się METODA WODNA 299 obejrzał, widział za sobą Sproga, który był tak niski, że biegł jak świstak waląc o ziemię swymi krótkimi grubymi nogami. Nie zo stawał jednak w tyle. Przybysz przebiegł tak kilka mil, obejrzał się i ujrzał Sproga. Nie miał żadnego stylu, ale płuca posiadał jak wieloryb. Przybysz biegł tak całą noc, potykając się o skały, padając i wstając po omacku. Ilekroć przystawał, słyszał głuchy odgłos kroków zbliżającego się Sproga niby tętent słonia i jego oddech niczym chrapanie zziajanego niedźwiedzia. Rankiem przybysz przekroczył granicę Schwud i na chwiej nych nogach dotarł do miasta Lesk w królestwie Thak. Stanął ciężko dysząc na miejskim placu z opuszczona głową, plecami zwrócony w stronę, skąd — był tego pewien — wkrótce usły szy głuchy odgłos stóp. Stał tak całymi godzinami, aż dobrzy ludzie zaprosili go do domu i dali śniadanie, a potem powiedzieli, że dlatego właśnie młodzi ludzie z Lesk nie chodzą już kąpać się w Schwud. — Da Sprog — rzekła młoda wdowa robiąc na piersi znak ropuchy. — Da kwinna des Sprog Ta kobieta Sproga — po wiedział młody człowiek z jedną tylko ręką, któremu udało się uciec. Przewrócił oczyma. Oto co się stało ze Sprogiem. A Blagier Trumper? Co stało się z nim? Zasnął na siedząco z brodą opartą o półkę przy akwarium z żółwiami, ukojony wresz cie cichym bulgotaniem rurki doprowadzającej powietrze. Zwinięta w kłębek na łóżku obok niego Tulpen czekała z go dzinę, żeby się obudził i zaczął z nią kochać. On jednak się nie obudził, więc przestała czekać. Dosyć naczekała się na niego, myślała. Wyciągnęła się w łóżku i patrzyła, jak śpi. Wypaliła papierosa, chociaż nigdy dotąd nie paliła. Potem poszła do ła zienki i zwymiotowała. Potem zjadła jogurt. Była zdenerwowa na. Kiedy wróciła do łóżka, Trumper ciągle spał przy żółwiach. Zanim sama zasnęła, przyszło jej do głowy, że gdyby mogła zna leźć dwie wielkie syreny, jakie mają wielkie ciężarówki z silni 300 JOHN IRYLNG karni dieslowskirai, mogłaby je przyłożyć do uszu Trumpera i tak kompletnie wymieszać mu w głowie, że jego pamięć stałaby się czystą kartą. Pomyślała, że to by pomogło. Zapewne niezbyt się myliła. Większości ludzi trudno by było spać z brodą opartą o półkę, lecz Blagier właśnie śnił o Memllu Overturfie. CO SIĘ STAŁO Z MERRILLEM OYERTURFEM? Kiedyś Trumper czytał artykuł o szpiegostwie.. Pamiętał, że amerykański Departament Skarbu ma nadzór nad Federalnym Biu rem Narkotyków i nad Secret Service oraz że CIA koordynuje wszelkie poczynania rządowych służb wywiadowczych. To wyda wało się wiarygodne, więc przestał się przejmować. Siedział w biurze na tyłach Amerykańskiego Konsulatu w Wiedniu, toteż przypuszczał, że nie zostanie zamordowany i wrzucony do Dunaju — przynajmniej na razie. Jeżeli miał jesz cze jakiekolwiek wątpliwości, gdzie się znajduje, wejście zdener wowanego wicekonsula rozwiało je doszczętnie. — Jestem wicekonsulem — tłumaczył wicekonsul Arnoldowi Mulcahy, który był najwidoczniej kimś od niego ważniejszym. — Pragnę poinformować pana o pańskim człowieku na zewnątrz... — Arnold Mulcahy poszedł zobaczyć, co się stało. Według konsula jeden z opryszków Mulcahyego, wielkie chło pisko z siną blizną od oparzenia, odstraszał ludzi przychodzących na egzamin wymagany do uzyskania papierów imigracyjnych. Po dwóch minutach Mulcahy wrócił. Człowiek z blizną sam przyszedł zdawać egzamin, wyjaśnił z irytacją. — Wpuśćcie go — poradził. — Człowiek o takim wyglądzie może się zawsze na coś przydać. — Następnie zabrał się za Bla giera Trumpera. 302 JOHN IRYING Mieli dowody przeciwko Trumperowi. I złe wieści. Czy wie dział, że w Ameryce uważają go za zaginionego? Czy wiedział, że żona go poszukuje? — Nie jestem poza domem aż tak długo — odrzekł Trum per. Mulcahy zasugerował, że zdaniem żony jednak bardzo długo. Trumper powiedział mu, kim jest Merrill Overturf. Oznajmił, że nie miał żadnych planów, co zrobi z haszyszem, choć prawdopo dobnie byłby go sprzedał, gdyby ktoś chciał kupić. Powiedział, że kurwa zabrała mu wszystkie pieniądze i ogólnie mówiąc nie bar dzo wie, co robić. Mulcahy skinął głową. Wszystko to już wiedział. Wówczas Blagier poprosił, by mu pomogli znaleźć Merrilla O verturfa, i to wtedy Mulcahy zawarł z nim umowę. Znajdzie Mer rilla Overturfa, ale najpierw Blagier będzie musiał coś zrobić dla Arnolda Mulcahy, dla rządu Stanów Zjednoczonych i dla niewin nych ludzi na całym świecie. — Mogę — odparł Blagier. Naprawdę chciał odszukać Mer rilla. — Powinieneś — rzekł Mulcahy. — Potrzebujesz także pieniędzy na powrót do domu. — Nie wiem, czy wrócę do domu. — A ja wiem — rzekł Mulcahy. — Myślę, że Merrill Overturf jest w Wiedniu — powiedział Trumper. — Nie ruszę się stąd, póki go nie odnajdę. Mulcahy wezwał wicekonsula. — Znajdźcie mi tego typa, Overturfa — rozkazał. — Potem będziemy mogli przystąpić do sprawy. Następnie wyjaśniono ową „sprawę" Blagierowi Trumperowi. Była prosta. Trumper otrzyma kilka tysięcy dolarów w studolaro wych banknotach. Ma się pałętać wokół Kaffeehaus Leopold Ha wełka, czekać na człowieka, który mówił: „Gra! Gra!" i dał mu paczkę z haszyszem, a gdy ten się pokaże, przekazać mu pie niądze. Następnie Trumper zostanie zawieziony na lotnisko Schwe cat i wsadzony do samolotu do Nowego Jorku. Zabierze ze sobą cegłę haszyszu. Na lotnisku Kennedyego przeszukają jego bagaż, METODA WODNA 303 odkryją cegłę, po czym go pochwycą i wsadzą do limuzyny. Tą limuzyną zawiozą go dokądkolwiek zapragnie w Nowym Jorku i wtedy będzie wolny. Wydawało się to zupełnie proste. Trumper nie mógł zrozumieć, po co to wszystko, lecz nikt najwyraźniej nie zamierzał mu niczego tłumaczyć. Następnie został przedstawiony Herr Doktorowi Inspektorowi Wolfgangowi Denzelowi, który był najwyraźniej agentem strony austriackiej. Inspektor Denzel zapragnął możliwe najdokładniej szego, jaki Trumper może dać, opisu człowieka, który mówił: „Gra! Gra!". Trumper już kiedyś widział Herr Doktora Inspektora Wolfganga Denzela; był on tym zręcznym kelnerem, któremu roz lał kawę i piwo. Jedyną częścią umowy, która się nie spodobała Blagierowi, było to, że zaraz po przekazaniu pieniędzy miał wsiąść do samolotu do Nowego Jorku. — Niech pan nie zapomni o Merrillu Overturfie — przypo mniał Mulcahyemu. — Mój drogi chłopcze — odparł Arnold Mulcahy — pojadę z tobą taksówką na lotnisko, a ten typ, Overturf, będzie siedział obok nas. Jeśli Mulcahy sam nie był człowiekiem, któremu się ufa, to w każdym razie jego sprawność budziła pełne zaufanie. Blagier chodził do Hawełki i przesiadywał tam z kilkoma ty siącami dolarów w kieszeni przez trzy wieczory z rzędu, ale „ Gra! Gra!" się nie pojawił. — Przyjdzie — zapewnił go Arnold Mulcahy. Jego przemożna pewność siebie przejmowała dreszczem. Piątego wieczoru ów człowiek przyszedł wreszcie do Hawełki. Nie zwrócił jednak uwagi na Blagiera. Usiadł daleko i nie spojrzał na niego ani razu. Kiedy zapłacił kelnerowi — którym był oczy wiście Herr Doktor Inspektor Denzel — a potem włożył płaszcz i ruszył ku drzwiom, Blagier uznał, że kolej na jego ruch. Pod chodząc prosto do człowieka, jak gdyby nagle rozpoznał w nim starego przyjaciela, zawołał: — Gra! Gra! — chwycił za rękę i zaczął nią pompować z góry w dół. Tamten osłupiał. Tak bardzo 304 JOHN IRYING pragnął uciec od Blagiera, że nie wydobył z siebie nawet jednego malutkiego: Gra! Blagier wyszedł za nim na chodnik, gdzie ten próbował puścić się biegiem, aby się uwolnić. — Gra! — wrzasnął Blagier jeszcze raz i obracając go twarzą do siebie wyjął z kieszeni kopertę z wszystkimi pieniędzmi i wcisnął je w trzęsącą się rękę. Lecz ten rzucił kopertę na chodnik i wziął nogi za pas. Herr Doktor Inspektor Denzel wyszedł z lokalu i podniósł ko pertę. — Powinien pan poczekać, aż on sam podejdzie — powiedział Trumperowi. — Myślę, że go pan wystraszył. — Herr Doktor Inspektor Denzel był geniuszem niedomówień. W taksówce na lotnisko Schwecat Arnold Mulcahy rzekł: — Gówniana sprawa! Chłopie, wszystko spieprzyłeś! Merrilla Overturfa nie było w taksówce. — To nie moja wina — odparł Blagier. — Pan mi nie mówił, jak mam mu dać te pieniądze. — No, bo nie sądziłem, że będziesz chciał wcisnąć mu je w gardło. — Gdzie jest Merrill Overturf? — spytał Trumper. — Obie cywał pan, że on będzie. — Nie ma go już w Wiedniu — odparł Mulcahy. — A gdzie jest? — spytał Trumper, lecz Mulcahy nie chciał mu powiedzieć. — Powiem ci w Nowym Jorku — rzekł. Do Nowego Jorku przylecieli późno. Samolot Lufthansy miał opóźnienie. Lotnisko we Frankfurcie było zatłoczone, stracili wiec pierwsze połączenie, samolot TWA, i musieli wsiąść do wielkiego Panam 747. Ich bagaż jednak poleciał wcześniejszym samolotem TWA. Nikt nie potrafił wytłumaczyć, jak to się stało, i Mulcahy bardzo się denerwował. — Gdzie włożyłeś towar? — zapytał Trumpera. — Do walizki — odparł Trumper — tam, gdzie wszystko in ne. — Kiedy to znajdą w Nowym Jorku — rzekł Mulcahy — METODA WODNA 305 udaj, że chcesz uciec, rozumiesz? Nie za daleko, oczywiście, daj się im złapać. Nie zrobią ci żadnej krzywdy — dodał. A potem okazało się, że lotnisko Kennedyego też jest zatło czone, krążyli więc nad Nowym Jorkiem chyba z godzinę. Było późne popołudnie, gdy wylądowali, a odnalezienie bagaży zajęło następną godzinę. Mulcahy zostawił Blagiera, nim przeszli przez cło. — Ma pan coś do zadeklarowania? — zapytał celnik mrugając do Blagiera. Był to wielki Murzyn o sympatycznej twarzy i dło niach jak łapy czarnego niedźwiedzia. Zaczął grzebać w walizce Blagiera. Tuż za nim w kolejce stała ładna dziewczyna, więc Trumper odwrócił się i uśmiechnął się do niej. Ale się zdzi wi, kiedy mnie zaaresztują! Celnik wyjął maszynę do pisania, magnetofon, wszystkie taśmy, połowę odzieży Trumpera, ciągle nie znajdując haszyszu. Blagier rozglądał się nerwowo, tak jak wedle jego wyobrażeń powinien rozglądać się potencjalny przemytnik. Celnik zdążył już opróżnić całą walizkę i teraz wkładał wszystko z powrotem. Spoj rzał z zatroskaniem na Blagiera i szepnął: — Gdzie to jest? Wówczas Blagier zaczął przerzucać wszystkie rzeczy razem z nim. Przerzucili je w ten sposób jeszcze dwa razy, a kolejka za Blagierem rosła i denerwowała się. Haszyszu nie zna leźli. — Dobra — rzekł celnik do Blagiera. — Co z tym zro biłeś? — Nic — odparł Blagier. — Włożyłem do walizki, słowo daję. — Trzymaj go! — wrzasnął nagle celnik najwidoczniej do szedłszy do wniosku, że musi postąpić zgodnie z ustalonym pla nem. Blagier zrobił, co kazał mu Mulcahy, i wziął nogi za pas. Wybiegł przez wejście, a celnik wrzeszczał i włączył przeszy wający uszy alarfh. Trumper przedostał się przez rampę wyjściową do miejsca po stoju taksówek, zanim zdał sobie sprawę, że naprawdę udało mu 306 JOHN IRYING się uciec, wiec pobiegł z powrotem. Kiedy się zbliżał do wejścia na oddział celny, dogonił go policjant. — No, nareszcie! — rzekł Trumper do gliniarza, który się bar dzo zdziwił i wręczył mu kopertę zawierającą kilka tysięcy do larów. Trumper nie oddał jej Arnoldowi Mulcahy, który go zresztą o to nie prosił. Musiała wypaść z kieszeni, gdy biegł przez dwo rzec lotniczy. — Dziękuję — powiedział gliniarzowi. Potem pobiegł znowu na rampę wyjściową, gdzie został w końcu złapany przez Murzy nacelnika, który nie znalazł haszyszu. — Nareszcie cię mam! — wrzasnął Murzyn chwytając Bla giera delikatnie w pasie. W śmiesznym sterylnym pokoju Arnold Mulcahy i pięciu in nych mężczyzn miotali się jak wściekli. — Gówniana sprawa! — wrzeszczał Mulcahy. — Ktoś mu siał świsnąć ten haszysz we Frankfurcie. — Walizka znalazła się w Nowym Jorku na sześć godzin przed waszym przylotem — powiedział jeden z mężczyzn. — Ktoś mógł świsnąć haszysz tutaj. — Trumper? — rzekł Mulcahy. — Czy ty, chłopcze, napra wdę to zapakowałeś? — Tak, proszę pana. Zaprowadzili go do następnego pokoju, gdzie człowiek, który wyglądał jak pielęgniarz, przeszukał go całego i poszedł. Po dłuższym czasie przyniesiono Trumperowi jajecznicę, grzankę i kawę, a po jeszcze dłuższym pojawił się znowu Mulcahy. — Czeka na ciebie limuzyna — powiedział Blagierowi. — Zawiezie cię, dokąd tylko zechcesz w Nowym Jorku. — Bardzo mi przykro, proszę pana — rzekł Trumper. Mul cahy tylko potrząsnął głową. — Gówniana sprawa... — powiedział. W drodze do samochodu Trumper zapytał: — Bardzo pana przepraszam, ale co z Merrillem Overturfem? Mulcahy udał, że nie słyszy. Otworzył drzwi limuzyny i wepchnął go do niej szybko. METODA WODNA 307 — Zawieź go, dokądkolwiek zechce — powiedział szofero wi. Blagier szybko opuścił szybę i złapał Arnolda Mulcahy za rękaw, gdy ten odwracał się, by odejść. — Hej, a co z Merrillem Overturfem? Mulcahy westchnął. Otworzył aktówkę i wyjął z niej fotokopię urzędowego dokumentu z wytłoczoną pieczęcią Amerykańskiego Konsulatu. — Bardzo mi przykro — rzekł wręczając dokument Blagiero wi. — Merrill Overturf nie żyje. — Potem klepnął w dach sa mochodu, krzyknął do kierowcy: — Zawieź go, dokądkolwiek zechce! — i samochód ruszył. — Dokąd? — zapytał szofer Trumpera, który siedział na tyl nym siedzeniu jak podłokietnik albo jakaś inna część wyposażenia samochodu. Próbował przeczytać dokument, który w mowie urzędowej nazywał się niepodważalnym świadectwem zgonu i do tyczył niejakiego Merrilla Overturfa urodzonego w Bostonie, Mas sachussetts, 8 września 1941 roku. Imię ojca: Randolph W., na zwisko rodowe matki: Ellen Keefe. Merrill zmarł prawie dwa lata przed powrotem Blagiera do Wiednia. Według dokumentu założył się z amerykańską dziew czyną nazwiskiem Poiły Crenner — którą poderwał w American Express — że znajdzie czołg na dnie Dunaju. Zawiózł ją do Gel hafts Keller nad Dunajem i Poiły stała na pomoście patrząc, jak Merrill płynie z latarką nad głową. Miał do niej krzyknąć, kiedy znajdzie czołg. Poiły uparła się, że nie wejdzie do wody, póki on go nie znajdzie. Panna Crenner czekała na pomoście około pięciu minut od chwi li, kiedy straciła z oczu błysk latarki. Sądziła, że Merrill żartuje. Potem pobiegła do Gelhafts Keller, aby poprosić o pomoc, ponie waż jednak nie mówiła po niemiecku, minęło sporo czasu, nim ją zrozumiano. Overturf mógł być pijany, powiedziała później Poiły Crenner. Najwidoczniej nie miała pojęcia, że był cukrzykiem, konsulat również, bo nie było o tym żadnej wzmianki w dokumencie. W każdym razie jako przyczynę zgonu podano utonięcie. Identy 308 JOHN IRYING fikacja zwłok Merriłla nie była w pełni możliwa. To znaczy, zna lezione w trzy dni później ciało było uczepione barki wiozącej ropę naftową do Budapesztu, ale ponieważ dostało się w śruby, nikt nie miał pewności, że to jego ciało. Opowieść z czołgiem nie została potwierdzona. Poiły Crenner powiedziała, iż na minutę przed zniknięciem światła latarki Mer rill zaczął wrzeszczeć, że znalazł czołg, lecz ona mu nie uwie rzyła. — Ja bym ci uwierzył, Merrill — powiedział głośno Blagier Trumper. — Słucham pana? — spytał szofer. — Co? — Dokąd, proszę pana? Przejeżdżali obok Shea Stadium. W ten ciepły, balsamiczny wieczór ruch na autostradzie był ogromny. — Ten odcinek jest bardzo zatłoczony — poinformował go niepotrzebnie szofer. — Grają Metropolitarne z Piratami. Trumper długo siedział zbity z tropu. Był grudzień, kiedy wy jeżdżał, i pozostawał w Wiedniu najwyżej około tygodnia. A oni już grają w baseball? Pochylił się i spojrzał na siebie w lusterku wstecznym limuzyny. Miał śliczne długie wąsy i gęstą brodę. Szyba tylnego okna była wciąż spusz czona i owiewało go parne, letnie powietrze nowojorskie. — Jezu — wyszeptał. Czuł się przerażony. — Dokąd jedziemy, proszę pana? — powtórzył szofer. Naj wyraźniej zaczynał się denerwować. Lecz Trumper zastanawiał się, czy Duża jest jeszcze w Iowa, skoro już jest lato. Jezu Chryste! Nie mógł uwierzyć, że nie było go aż tak długo. Rozejrzał się za jakąś gazetą albo czymś z datą. Znalazł jednakże kopertę z kilkoma tysiącami dolarów. Arnold Mulcahy okazał się znacznie hojniejszym człowiekiem, niż na to wyglądał. — Dokąd? — zapytał szofer. — Do Maine — rzekł Trumper. Musiał zobaczyć się z Cou them, rozjaśnić sobie w głowie. — Maine? — zapytał szofer. Następnie zrobił się surowy. — METODA WODNA 309 Słuchaj, koleś — rzekł. — Nie mam zamiaru wieźć cię do Maine. Ten samochód nie opuszcza Manhattanu. Trumper otworzył kopertę i wręczył szoferowi banknot studo larowy. — Maine — powiedział. — Tak jest, proszę pana — odparł szofer. Trumper rozsiadł się wygodnie, wciągnął w nozdrza cuchnące powietrze i wchłaniał ciepło. Niezupełnie zdawał sobie jeszcze sprawę — nie mógł uwierzyć — że przebywał poza krajem blis ko sześć miesięcy. METODA WODNA 311 PENTOTHALOWY FILM 159: Półzbliżenie Trumpera kładącego walizkę na kontuarze recepcji szpitala. Rozgląda się niespokojnie. Uśmiechnięta Tulpen bierze go pod ramię. Trumper pyta o coś siedzącą za kontuarem pielęgniarkę, a ona daje mu formularz do wypełnienia. Tulpen patrzy z czułą troską, jak Trumper zmaga się z papierami. DR YIGNERON głos nałożony: To doprawdy bardzo prosta operacja, chociaż wzbudza lek w pacjencie. Właściwie drobny za bieg, najwyżej pięć szwów. 160: Zbliżenie medycznego rysunku penisa. Jakaś ręka, przy puszczalnie Yignerona, kreśli na nim jakieś linie czarną kredką. YIGNERON g.n.: Robi się nacięcie tu, na końcu, aby po prostu poszerzyć przepływ. Potem szwy rozchylają je, o tutaj, aby na powrót nie zarosło. Spróbuje to zrobić, a przy okazji... 161: Obraz pielęgniarki prowadzącej Trumpera i Tulpen szpi talnym korytarzem. Trumper zagląda nerwowo we wszystkie drzwi, obijając sobie walizką kolana. YIGNERON g. n.: Spędza się tylko jedną noc w szpitalu na przygotowaniu do operacji, która odbywa się rano. Potem przez następny dzień się wypoczywa i pozostaje w szpitalu na jeszcze jedną noc, jeśli się nadal... czuje nieswojo. 162: Półzbliżenie Trumpera wkładającego niezdarnie szpitalny szlafrok. Tulpen pomaga mu zawiązać z tyłu pasek. Trumper patrzy na pacjenta, z którym dzieli pokój, staruszka podłączonego do roz maitych rurek. Staruszek leży nieruchomo na sąsiednim łóżku. Wchodzi pielęgniarka i zgrabnym ruchem zaciąga zasłony wokół łóżka, odcinając widok. YIGNERON g. n.: ...innymi słowy, jest to tylko czterdzieści osiem godzin bólu. Przecież to niewiele, prawda? 163: Dźwięk zsynchronizowany. Półzbliżenie Ralpha Packera prowadzącego wywiad z dr. Yigneronem w gabinecie dr. Yigne rona PACKER: Jak sobie wyobrażam, jest pewna doza bólu psy chicznego... no wie pan, lek o penisa? YIGNERON: No cóż, myślę, że niektórzy pacjenci mogą to odczuwać... Chodzi panu o kompleks kastracji? 164: Pielęgniarz goli Trumpera, który leży sztywny na szpital nym łóżku, patrząc, jak brzytwa usuwa mu włosy łonowe. PACKER g. n.: Tak, kastracji... Albo, wie pan, lek, że cała rzecz zostanie ucięta. Oczywiście, przez pomyłkę! śmieje się 165: Tak samo jak w 163, w gabinecie Yignerona. YIGNERON śmiejąc się: Zapewniam pana, że nigdy nie po pełniłem tego rodzaju pomyłki! PACKER śmiejąc się histerycznie: Oczywiście, że nie... lecz jeśli pacjent ma paranoje na punkcie własnego kutasa... 166: Dźwięk zsynchronizowany. Półzbliżenie Trumpera, który zagląda pod prześcieradło i pozwala również zajrzeć Tulpen. TRUMPER: Widzisz? Jak u dzieciaka! TULPEN patrząc pilnie: Albo jakbyś miał urodzić dziecko... Patrzą na siebie wzajem, potem odwracają wzrok. 167: Dźwięk zsynchronizowany. Tak samo jak w 163 i 165. W gabinecie dr. Yignerona. Packer i dr Yigneron śmieją się głośno i niepohamowanie. 168: Półzbliżenie. Siedzący na łóżku Trumper macha na pożeg nanie Ralphowi i Tulpen, która go żegna stojąc w nogach łóżka. YIGNERON g. n., jakby pozostawiał instrukcje pielęgniarce.: Żadnych stałych pokarmów dziś wieczorem i nic do picia po dwu dziestej drugiej. Proszę mu zrobić pierwsze zastrzyki jutro o ósmej rano. Powinien znaleźć się w sali operacyjnej o ósmej trzydzieści... l 312 JOHN IRYING Tulpen i Ralph, odprowadzani przez pielęgniarkę, wychodzą razem poza kadr. Trumper łypie na nich mrocznym okiem. STOPNIOWE ZANIKANIE Po czym, słowo wam daję, ja sam nie zanikam. Leżę macając ogolone miejsca — szyję jagnięcia ostrzyżonego na rzeź! Słuchałem również gulgotania człowieka obok mnie, który był zasilany jak gaźnik samochodu. Jego rurki, dopływowe i odpły wowe, całe proste funkcjonowanie, zdawało się opierać na me chanicznej regulacji. Naprawdę wcale się nie przejmowałem swoją operacją. Ona musiała nastąpić. Co mnie natomiast ogromnie martwiło, to sto pień, w jakim stałem się obliczalny nawet dla samego siebie, tak jakby zakres moich reakcji został zanalizowany, omówiony i skry tykowany tak dalece,, że stałem się czytelny jak wykres. A chciałbym zaszokować tych wszystkich zasrańców. Była prawie północ, kiedy przekonałem pielęgniarkę, że po pros tu muszę zadzwonić do Tulpen. Telefon dzwonił i dzwonił. Kiedy wreszcie odezwał się Ralph Packer, odłożyłem słuchawkę. 169: Dźwięk zsynchronizowany. Zbliżenie z rozjaśnienia. Przed lustrem łazienkowym Tulpen myje zęby. Ramiona ma nagie, resztę przypuszczalnie też. PACKER zza sceny: Myślisz, że ta operacja go zmieni? Nie tylko fizycznie... TULPEN spluwa, patrzy w lustro, potem mówi przez ramię: A jak ma go zmienić? PACKER z. s.: Psychicznie... TULPEN płucze usta, wypluwa wodę: On nie wierzy w psy chologię. PACKER z. s.: A ty? TULPEN: Nie w jego wypadku... 170: Dźwięk zsynchronizowany. Półzbliżenie Tulpen namyd lającej piersi i pachy w wannie TULPEN zerka chwilami do kamery: To bardzo symplistyczne obejmować głębokich i skomplikowanych ludzi i skomplikowane METODA WODNA 313 rzeczy łatwymi uogólnieniami, powierzchownymi sądami. Ale u ważam za równie symplistyczne zakładanie, że wszyscy są głębocy i skomplikowani. To znaczy, uważam, że Trumper tak naprawdę operuje na powierzchni... Może jest tylko powierzchnią... samą powierzchnią... Urywa, patrzy ostrożnie na kamerę, potem na swoje namydlone piersi i z zażenowaniem chowa się pod wodę. TULPEN patrzy w kamerę, tak jakby był nią Ralph: No, kończmy na dziś. Za sceną słychać dzwonek telefonu i Tulpen chce wyjść z wan ny. RALPH z. s.: Cholera! Telefon... ja odbiorę! TULPEN patrząc za nim poza kadr: Nie, ja sama... to może być Trumper. RALPH z. s., odbiera telefon, Tulpen, zastygła, shicha: Tak,, słucham? Halo! Halo! Niech cię diabli... Kamera podryguje, niezdarnie próbuje się wycofać, gdy Tuleń wychodzi z wanny. Tulpen zażenowana owija się właśnie ręcznikiem, gdy Ralph wchodzi w kadr. Ralph ma na szyi światłomierz, który kieruje najpierw na nią, potem na wan nę. RALPH z rozdrażnieniem, bierze ją za ramię i próbuje skie rować z powrotem do wanny: No, chodź. Musimy powtórzyć tę scenę od początku... cholerny telefon. TULPEN odsuwając się od niego: Czy to był Trumper? Kto dzwonił? RALPH: Nie wiem. Odłożył słuchawkę. No, chodź, to zajmie tylko chwilkę... Lecz ona owija się szczelniej ręcznikiem i odsuwa się od wan ny. TULPEN gniewna: Późno już. Ja chcę jutro wcześnie wstać. Chcę być tam, jak on się obudzi z narkozy. Możemy powtórzyć tę scenę jutro. Spogląda z irytacją na kamerę. Nagle Ralph też patrzy na kamerę, jakby dopiero zorientował się, że ona wciąż pracu je. 314 JOHN IRYING RALPH krzyczy do kamery: Cięcie! Ciecie! Ciecie! Rany bos kie, Kent! Przestań marnować taśmę, ty lebiego! ŚCIEMNIENIE Wczesnym rankiem przyszli i opróżnili nocniki, przewody i naj rozmaitsze pojemniki człowieka leżącego obok mnie. Lecz mnie nie zrobili nic, nie chcieli nawet nakarmić. O ósmej pielęgniarka zmierzyła mi gorączkę i zrobiła odrętwiający zastrzyk wysoko w uda obu nóg. Gdy przyszli, żeby mnie zabrać do sali operacyjnej, ledwie mogłem iść. Pielęgniarki podtrzymywały mnie i zmuszały do sikania, ale wciąż miałem tam czucie i martwiłem się, że zastrzyki nie podziałały jak należy. Powiedziałem o tym pielęgniarce, ale ona mnie nie rozumiała. Bo też prawdę mówiąc, mój głos nawet mnie samemu wydawał się dziwny i też nie rozumiałem, co mówię. Modliłem się o zacho wanie przytomności umysłu, żeby powstrzymać ich od krajania. W sali operacyjnej była szałowa biuściasta kobieta w zielonym uniformie, jakie noszą na chirurgii wszystkie pielęgniarki, i z uśmiechem wciąż mnie szczypała w uda. To właśnie ona wbiła mi w żyłę igłę połączoną z pojemnikiem z dekstrozą, a potem zgięła i ułożyła moją rękę w specjalny sposób, przylepiła do niej plastrem igłę, a następnie samą rękę do stołu. Spływająca żółtawą rurką dekstrozą przedostawała się we mnie, a ja mogłem to ob serwować. Pomyślałem o Merrillu Overturfie: Jeśli kiedykolwiek był ope rowany, to czy mogli w jego wypadku zastosować dekstrozę, skoro ona składa się przeważnie z cukru? Co więc stosowali? Wolną ręką uszczypnąłem się w penisa. Wszystko czułem, i to mnie bardzo przestraszyło. Jaki był sens usypiać moje uda? Wówczas usłyszałem głos Yignerona, ale nie mogłem go zoba czyć. Ujrzałem natomiast niskiego, miłego staruszka w okularach, który pewnie był anestezjologiem. Podszedł, poszturchał igłę od dekstrozy, potem umieścił pojemnik z pentothalem obok pojem nika dekstrozy i przeprowadził od niego rurkę wzdłuż tamtej rurki. Następnie zamiast wbijać igłę od pentothalu w moją rękę, wbił ją w rurkę od dekstrozy, co uznałem za dość sprytne. METODA WODNA 315 Rurka od pentothalu miała zacisk i widziałem, że ten lek jeszcze we mnie nie wpływa. Patrzyłem dobrze, możecie mi wierzyć, i kie dy anestezjolog zapytał mnie, jak się czuję, ryknąłem tubalnie, że wciąż nie straciłem czucia w kutasie i mam nadzieję, że oni są tego świadomi. Lecz oni tylko uśmiechali się, jakby mnie nie słyszeli — anes tezjolog, zielona pielęgniarka i sam Yigneron, stojący teraz nade mną. — Licz do dwunastu — powiedział do mnie anestezjolog i włą czył pentothal zdejmując zacisk z rurki, a ja patrzyłem, jak płyn za czyna ciec i mieszać się z dekstrozą w głównej gumowej żyle. — Raz dwa trzy cztery pięć sześć siedem — liczyłem bardzo szybko. Tylko że zajęło mi to wieki. Pentothal zmienił barwę dekstrozy płynącej do mojej ręki. Patrzyłem, jak dopływa do na sady igły, a kiedy dostał się do mojej żyły, krzyknąłem: —O siem! Potem minęła sekunda, która trwała dwie godziny, i kiedy się ocknąłem w sali pooperacyjnej — której sufit był bardzo podob ny do sufitu operacyjnej — myślałem, że wciąż jestem w tym samym miejscu. Nade mną stała ta sama szałowa zielona siostra i uśmiechała się. — Dziewięć — powiedziałem — dziesięć, jedenaście, dwa naście... — Niech pan spróbuje teraz oddać mocz — rzekła. — Ale ja przed chwila sikałem — odparłem. Lecz ona obróciła mnie na bok i podsunęła pode mnie zielony basen. — Proszę choć spróbować — prosiła. Była strasznie miła. Zacząłem więc sikać, choć byłem przekonany, że nie mam czym. Kiedy pojawił się ból, wydawał się jak ból kogoś innego, w innym pokoju — lub gdzieś jeszcze dalej, w innym szpitalu. Było go sporo i bardzo współczułem osobie, która cierpi. Skończyłem sikać, zanim zdałem sobie sprawę, że to mój ból, zanim zdałem sobie sprawę, że już po operacji. — No już dobrze, dobrze, dobrze — powiedziała pielęgniarka przygładzając mi włosy i ocierając nagłe łzy zaskoczenia z mojej twarzy. 316 JOHN IRYING Oszczędzili mi oczywiście podwójnego bólu przewidywania si kania ten pierwszy raz. Lecz nie mogłem tak na to spojrzeć. Czułem się zdradzony. Oszukali mnie. Potem zapadłem znowu w oszałamiający sen, a kiedy się zbu dziłem, byłem z powrotem w swoim pokoju szpitalnym, koło mnie zaś siedziała Tulpen i trzymała mnie za rękę. Kiedy otworzyłem oczy, uśmiechnęła się. Lecz ja udałem, że jestem ciągle jeszcze nieprzytomny. Pa trzyłem na nią, jakby była przezroczysta. Niejeden człowiek potrafi robić sztuczki i niespodzianki, możecie mi wierzyć... INNY DANTE, INNE PIEKŁO Mój szofer od trzech lat pracował w firmie wynajmującej limu zyny. Przedtem był kierowcą taksówki. Wolał jednak jeździć li muzyną. Nikt go przynajmniej nie próbował ograbić ani poturbo wać, praca była spokojniejsza, a samochody eleganckie. Jeździł tym mercedesem od roku i uwielbiał go prowadzić. Czasem wy jeżdżał poza miasto — raz nawet aż do New Haven — i świetnie mu się prowadziło na otwartej drodze. Oto, co uważał za „otwarta drogę": jazdę do New Haven. Nigdy się nie oddalił bardziej od Nowego Jorku. Miał żonę i troje dzieci i co lato rozmawiał z żoną o wyjeździe na wakacje na Zachód, że zawiezie tam całą rodzinę samochodem. Lecz nie miał własnego samochodu, wciąż czekał, aż sobie uzbiera na mercedesa albo aż firma wynajmująca limu zyny sprzeda mu tanio starego. Toteż gdy Blagier wynajął go na jazdę do Maine, szofer wyru szył w tę drogę jakby ktoś kazał mu jechać do San Francisco. Maine! Spodziewał się tam ludzi, którzy polują na wieloryby, jedzą homary na śniadanie i chodzą w gumowych butach jak rok długi. Mówił przez dwie godziny, nim zdał sobie sprawę, że jego pasażer albo śpi, albo jest w transie, wtedy umilkł. Nazywał się Dante Calicchio i uznał, że oto pierwszy raz, odkąd przestał jeździć taksówką, został oszukany przez pasażera. Pomyślał, że Blagier 318 JOHN IRYING jest wariatem, wiec wsunął banknot studolarowy w slipki. Może da mi jeszcze jeden, dumał. Albo będzie chciał odebrać ten. Niski i gruby Dante Calicchio miał sałatkę czarnych włosów na głowie, a nos tyle już razy łamany, że wydawał się trzepotać. Był niegdyś bokserem i lubił mawiać o swoim stylu, że atakował na nosa. Był też zapaśnikiem i miał od tego kalafiorowate uszy. Śliczna parka, cała pomięta, nabrzmiała i gruzłowata, jak dwa nierówne kawały ciasta przylepione po bokach twarzy. Żuł gumę mlaskając. Nawyk ten przyswoił sobie przed laty, gdy odzwyczajał się od palenia. Dante Calicchio był człowiekiem uczciwym, ciekawym życia innych ludzi oraz życia w innych miejscach, nie czuł się więc nieszczęśliwy, że wiezie tego półgłówka do Maine. Rzecz po pros tu w tym, że gdy się znaleźli na północ od Bostonu, zapadła ciem ność, a ruch na szosie zmniejszył się i prawie zanikł, trochę się przestraszył, że jedzie w tę dzicz z pasażerem, który nawet nie otworzył ust, odkąd minęli Shea Stadium. Człowiek pobierający myto przy wjeździe na autostradę New Hampshire spojrzał na szoferski uniform Dantego, potem na Bla giera pogrążonego w transie na pluszowym tylnym siedzeniu li muzyny, i ponieważ nie było innych samochodów, zapytał Dan tego, dokąd jedzie. — Maine — szepnął Dante, jakby to było święte słowo. — Dokąd w Maine? — spytał człowiek. Maine w ogóle było oddalone tylko o dwadzieścia minut od jego codziennego życia. — Nie wiem dokąd — odparł Dante, kiedy pobierający myto wydał mu resztę i machnięciem ręki zezwolił jechać. — Proszę pana — rzekł do Blagiera. — Hej, dokąd w Maine? Georgetown to wyspa, ale w umyśle Trumpera było czymś więcej niż w rzeczywistości. Jako wyspa połączona mostem z lądem stałym mogłaby uchodzić za półwysep i nie miała niedo godności prawdziwej wyspy. Blagier jednak myślał o cudownym nastroju odosobnienia, jaki Couth nadawał temu miejscu. Couth bowiem mógłby zapewne nadać uczucie odosobnienia nawet Por towi Lotniczemu Kennedyego. METODA WODNA 319 Blagier zastanawiał się, jak zbliżyć się do Dużej, zdał sobie bowiem sprawę, że bardzo mu jej brak. W obecnej chwili jest zapewne w East Gunnery i pomaga ojcu, pozwalając matce pomóc sobie przy Colmie. Możliwe też, że to porzucenie jej zainspirowało rodzaj negatywnego zaproszenia w stylu aniemówiliśmy ze stro ny jego własnych rodziców, lecz Duża odtrąciłaby tamte pomocne dłonie. Tak czy inaczej na pewno napisała do Coutha z pytaniem, czy nie wie, gdzie się podziewa jego przyjaciel Blagier, więc Couth będzie wiedział, dokąd się udała i co sądzi o swoim zbiegłym mężu. Być może Couth nawet ich widział i powie, czy Colm bar dzo się zmienił. — Hej, proszę pana? — zwrócił się ktoś do niego. Był to czło wiek na przednim siedzeniu, w uniformie odźwiernego. — Hej, dokąd w Maine? . Trumper wyjrzał przez okno. Zjeżdżali z opustoszałego ronda przy Portsmouth Harbor na most do Maine. — Georgetown — powiedział szoferowi. — To wyspa. Niech się pan lepiej zatrzyma i postara o mapę. A Dante Calicchio pomyślał: Wyspa! Słodki Jezu, jak mam wjechać samochodem na wyspę, pieprzony wariacie! Wystarał się jednak o mapę i zobaczył, że w Bath ponad ujściem rzeki Kennebec jest most na wyspę Georgetown. Gdy po północy znalazł się na tym moście, Blagier opuścił tylne szyby i zapytał go, czy czuje morze. To, co Dante poczuł, było za świeże jak na morze. Morze, jakie znał, pachniało dokami Nowego Jorku i Newarku. Tutejsze słone bagna miały zapach czystości, więc opuścił też swoją szybę. Ta jazda już mu się jednak przestała podobać. Droga przez wyspę miała miękkie piaszczyste pobocza, była wąska i kręta, bez pasa zieleni w środku. Nie widział też żadnych domostw, nic, tylko ciemny las sosnowy i pasma wysokich słonych traw. Również sama noc była pełna dźwięków. Nie klaksonów ani warkotu silników, pisku opon czy nie zidentyfikowanych głosów ludzi lub sygnałów, ale czegoś — głosów żab i świerszczy, a także ptaków morskich i syren przeciwmgielnych na morzu. 320 JOHN IRYING Pusta droga i te straszliwe odgłosy przerażały Dantego Calic chio, który wciąż spoglądał w lusterko wsteczne na Blagiera myśląc: „Jeśli ten wariat spróbuje czegoś, połamię go na kawałki, nim jego przyjaciele na mnie skoczą..." Trumper zastanawiał się, jak długo pozostanie u Coutha i czy zadzwoni do Dużej, czy też po prostu wybierze się do niej w od powiednim czasie. Gdy asfalt nagle się skończył i zaczęła się droga gruntowa, Dante nacisnął hamulec i zablokował najpierw zaniki przednich, a potem tylnych drzwi, ani przez chwile nie odrywając wzroku od Blagiera. — Co pan, u licha, wyczynia? — spytał Trumper, ale Dante Calicchio siedział na przednim siedzeniu jednym okiem patrząc na Blagiera w lusterku, a drugim śledząc mapę. — Zabłądziliśmy, co? — spytał. — Nie — odparł Trumper. — Mamy przed sobą jeszcze pięć mil. — Gdzie jest droga? — zapytał Dante. — Jesteśmy na niej — odparł Trumper. — Niech pan jedzie dalej. Dante sprawdził na mapie, że to jest rzeczywiście droga, i z drżeniem ruszył dalej. To znaczy posuwał się wolniutko widząc, że wyspa się zwęża. Pokazało się kilka nie oświetlonych domów, statecznych jak statki na redzie, i zobaczył po obu stro nach odległy horyzont. Wszędzie było morze, powietrze pochłod niało i poczuł smak soli. Potem zobaczył tabliczkę z napisem, że to droga prywatna. — Niech pan jedzie dalej — powiedział mu Trumper. Dante pożałował, że nie ma na siedzeniu obok łańcuchów do kół, lecz ruszył. Kilkaset metrów dalej zobaczył tabliczkę z napisem PILLSBU RY i droga przybliżyła się tak bardzo ku wodzie, że Dante bał się, aby ich nie porwały fale przypływu. Następnie ujrzał wspaniały stary dom z czerwonymi drewnianymi gontami, wysokim dachem ze szczytami, z dobudowanym garażem, domkiem na przystani i własną zatoczką. Pillsbury — Dante prawdopodobnie pomyślał, że wiezie na tyl METODA WODNA 321 nym siedzeniu swego samochodu jednego z Pillsburych. Rzucił okiem w lusterko wsteczne, zastanawiając się, czy nie szoferuje młodemu zwariowanemu dziedzicowi fortuny wyrosłej na cieście w proszku. — Jaki mamy miesiąc? — spytał Trumper. Chciał wiedzieć, czy Couth jest jeszcze sam w domu, czy też państwo Pillsbury już zjechali na lato. Nigdy nie przyjeżdżali przed czwartym lipca. — Jest dziś pierwszy czerwca, proszę pana — rzekł Dante Ca licchio. Zatrzymał się na końcu podjazdu i siedział nasłuchując nocnych głosów — tego, co uważał za gwizdanie ryb i olbrzy mich ptaków drapieżnych, za głosy niedźwiedzi buszujących wśród sosen i całego świata owadów o dżunglowej dzikości. Gdy Trumper popędził po nierównych kamieniach chodnika, ze wzrokiem wlepionym w jedyne oświetlone okno, okno głównej sypialni na górze, Dante, choć nieproszony, podążył za nim. Wy chował się w gangsterskiej dzielnicy i potrafił zupełnie spokojnie wyjść w późny wieczór po kilka butelek piwa, gdy inni ludzie nie śmieli wychylić nosa z domu inaczej niż w gromadzie, ale spokój panujący na tej wyspie był dla niego czymś nie do wytrzymania i nie miał zamiaru stawiać samotnie czoła bujnemu życiu zwierzęcemu, śpiewającemu i szeleszczącemu w krzakach i wśród drzew. — Jak się pan nazywa? — spytał Trumper. — Dante. — Dante? — powtórzył Trumper. Błysk latarki zamigotał w hallu domu, promień światła spłynął w dół, na ganku zapaliła się lampa. — Couth! — wrzasnął Trumper. — Hejho! Jeżeli ich jest tylko dwóch, pomyślał Dante, poradzę sobie z ty mi lalusiami. Dla pewności pomacał studolarowy banknot w slip kach. Poznałem starego Coutha przez drzwi ganku, gdy szedł, aby nas wpuścić: ten obwisły szlafrok, który ma na sobie, został zro wony ze starej kołdry. Mrużąc oczy spojrzał na nas przez drzwi Slatkowe. Musiał doznać wstrząsu na widok włochatego szofera 322 JOHN IRYING w uniformie odźwiernego, który oganiał się od moskitów, jakby to były mięsożerne ptaki, lecz jeszcze bardziej był wstrząśnięty ujrzawszy mnie. Poznałem, kiedy nas wpuściłeś, Couth, że właśnie zabawiałeś się z jakąś damą, a myśmy ci przerwali. Byłeś cały okryty jej woniami jak szlafrokiem, jeszcze pod tym szlafrokiem, który miałeś na sobie. I po sposobie, w jaki się cofnąłeś przed napły wającym z otwartych drzwi chłodem, poznałem, że właśnie wy szedłeś z cieplutkiego miejsca. Lecz czy to ważne miedzy starymi przyjaciółmi, Couth? Uścis kałem cię, uniosłem nad podłogę, ty chudzino! Miło pachniałeś, Couth. Trumper wciągnął Coutha do kuchni, skacząc dokoła niego z radości, póki nie zderzył się z dziecinną plastikową tratwą przy cumowaną do zlewu. Blagier nie przypominał sobie, by Pillsbu ryowie mieli małe dzieci. Posadził Coutha na pieńku do rąbania mięsa, pocałował w czoło i puścił oniemiałego, sam hucząc z czułością: — Couth, jak ja się cieszę, że cię znowu widzę... Znowu ratu jesz mi życie... Jesteś jak stała gwiazda na moim niebie, Couth! Spójrz, mam prawie taką samą jak ty brodę, Couth... Jak żyjesz? Ja byłem okropny, Couth, prawdopodobnie wiesz... A Couth tylko na niego patrzył, potem na Dantego Calicchio, przysadzistego potwora w uniformie, który się grzecznie usunął w kąt, trzymając w węźlastych dłoniach szoferską czapkę. Trum per natomiast biegał po kuchni, otworzył drzwi lodówki, zajrzał do pokoju stołowego, do pralni — gdzie z rozbawieniem ujrzał drewniany wieszak, a na nim suszące się jedwabne staniki i majtki jakiejś damy. Chwyciwszy pierwszy z brzegu stanik pomachał nim z figlar nym uśmiechem Couthowi. — Kim ona jest, ty cwaniaku? — spytał żartobliwie i jeszcze raz nie mógł się oprzeć, żeby nie połaskotać Coutha pod długą brodę. Lecz Couth tylko powiedział: METODA WODNA 323 — Gdzie się podziewałeś, Blagier? Gdzie się, do licha, podzie wałeś? Trumper od razu wyczuł oskarżający ton w jego głosie i zro zumiał, że Couth musiał się kontaktować z Dużą. — Widziałeś ją, co? — spytał. — Jak ona się miewa, Couth? .— Lecz Couth odwrócił głowę, jakby się miał rozpłakać, i Trum per szybko dodał, przestraszony: — Wiem, że źle postąpiłem, Couth... Skręcał stanik w rękach, póki Couth mu go nie zabrał. I wtedy, widząc ten stanik w rękach Coutha, Trumper pomyślał nagle: „To jest fiołkoworóżowy stani k", i przypo mniał sobie, że kiedyś sam kupił stanik tego koloru, stanik tej wielkości. Umilkł. Patrzył, jak Couth zsuwa się z pieńka rzeźnic kiego niby wolno spadające mięso, które właśnie zostało odcięte od kości. Couth wszedł do pralni i powiesił biustonosz Dużej na wieszaku. — Długo cię nie było, Blagier — rzekł. — Ale wróciłem, Couth — rzekł Blagier, co zabrzmiało dosyć głupio. — Couth? Przepraszam, ale w r ó c i ł e m, Couth... Usłyszeli odgłos bosych stóp na schodach i głos: — Proszę trochę ciszej, bo zbudzicie Colma. Kroki zbliżały się do kuchni. Wciśnięty w kąt przy półce z przyprawami Dante Calicchio próbował niemożliwego — starał się zrobić malutki i nie rzucać się w oczy. — Blagier, bardzo mi przykro — rzekł Couth łagodnie i dotknął jego ramienia. Wówczas weszła Duża i spojrzała na Dantego jak na koman dosa, który właśnie wysiadł z łodzi podwodnej, a potem przeniosła zdumiewająco niezachwiane i pozbawione zdziwienia spojrzenie na Blagiera. — To Blagier — szepnął Couth na wypadek, gdyby go nie poznała z powodu brody. — To Blagier — powtórzył trochę głośniej. — Powrócił z wojny do domu... —— Nie powiedziałabym, że do domu — odparła Duża. — Stanowczo bym nie powiedziała. A ja nasłuchiwałem nutki humoru w twoim głosie, Duża. Na 324 JOHN IRYING prawdę wytężałem słuch. Ale nie usłyszałem, Duża. Nie było jej. A jedyne, co mogłem wymyślić — ponieważ oboje, ty i Couth, tak bardzo się denerwowaliście obecnością niezdarnego italiańca w uniformie pod półką z przyprawami — jedyne, co mogłem zrobić, Duża, to zapoznać was oboje z moim szoferem. Tylko od tego mogłem zacząć. — Och — rzekł Trumper, cofając się jak przed ciosem. — To jest Dante. Mój szofer. Ani Duża, ani Couth nie spojrzeli na Dantego. Patrzyli wciąż to na Blagiera, to w podłogę. A Blagier widział tylko szlafrok Dużej, nowy, pomarańczowy — w jej ulubionym kolorze, i z we luru — jej ulubionego materiału. Włosy miała trochę dłuższe, a w uszach kolczyki, których nigdy przedtem nie nosiła. Sprawiała wrażenie rozczochranej i rozmamłanej, z czym było jej do twarzy. Człowiek odczuwał ochotę, żeby się z nią miętosić, kiedy tak wyglądała. Wówczas Dante Calicchio postanowił wydostać się z kąta, w który się wcisnął, i zahaczył ramieniem o półkę z przyprawami zrzucając ją na środek kuchni, gdzie bez nadziei na powodzenie starał się ją złapać. Duża, Couth i Blagier rzucili się na pomoc, czym tylko pogorszyli sprawę. Małe słoiczki z przyprawami roz sypały się po całej kuchni i ostatnia próba Dantego, aby schwycić półkę, rozbiła ją o twardą lodówkę. — O, Boże, bardzo mi przykro — rzekł Dante. Duża szturchnęła nogą słoiczek i spojrzała Blagierowi prosto w oczy: — Innym też jest przykro — powiedziała. Trumper usłyszał głos Colma na górze. — Przepraszam — rzekła Duża i wyszła z kuchni. Trumper poszedł za nią po schodach. — Colm. To Colm, prawda? — Był tuż za nią, kiedy zatrzy mała się, odwróciła i obrzuciła go spojrzeniem, jakiego nigdy dotąd u niej nie widział — niby zupełnie obca kobieta, którą usz czypnął znienacka. — Wrócę za chwilę — powiedziała lodowato, więc pozwolił jej iść samej na górę. Ociągał się z powrotem do kuchni słysząc METODA WODNA 325 jej cichy uspokajający głos. Z kuchni dobiegał równie uspoka jający Dantego Calicchio głos Coutha. Nie wszystkie słoiczki się stłukły, mówił Couth, i zaraz zrobi nową półeczkę. Dante Calicchio powiedział coś po włosku. W uszach Trumpera zabrzmiało to jak modlitwa. Potem była ta sprawa ze stołem bilardowym. Couthowi zrobiło się żal Dantego, który czuł się podle, kiedy tak wałęsał się po domu, bojąc się wyjść na zewnątrz, zastanawiając się, czy powi nien zadzwonić do żony i czy uprzedzić firmę wynajmującą li muzyny o zwłoce, czy też po prostu szybko wrócić do Nowego Jorku. — Proszę pana? — zapytał Trumpera, który czekał na powrót Dużej. — Powinienem jechać? Lecz Trumper był jak nieprzytomny. — Nie wiem, Dante — odparł. — Powinieneś? Wkrótce Duża zeszła na dół i uśmiechnęła się mężnie do Coutha, po czym kiwnęła głową na Trumpera, który wyszedł za nią na ciemny pomost. Wówczas Couth zapytał Dantego, czy gra w bilard. Wyrwało to Dantego na chwilę z szoku. Bardzo często grywał w bilard. Wygrał z Couthem osiem razy pod rząd, a potem, wymyśliwszy skrycie system handicapowy, trzy z czterech następnych. Nie grali o pieniądze. Wszyscy w tym domu tak się zachowywali, że Dante nawet nie pomyślał o pieniądzach. Jednak za każdym razem, gdy się nachylał nad bilą grającą, czuł w slipkach banknot studolaro wy. — Ten pan Pillsbury — rzekł do Coutha myśląc, że Blagier właśnie tak się nazywa. — Co on robi, że ma te pieniądze? — Raz na miesiąc otwiera kopertę — odparł Couth, przeko nany, że Dante ma na myśli prawdziwego pana Pillsburyego. Dante zagwizdał, zaklął cicho i wbił piątą bilę do bocznej kieszeni, a bila rozgrywająca wróciła dokładnie do miejsca, o które mu cho dziło. Couth zastanawiał się, jak Blagier może sobie pozwolić na szofera, i spytał: — A ten pan Trumper, Dante, co on z kolei robi, że ma te pieniądze? 326 JOHN IRYING — Dwunastka w prawym rogu — powiedział Dante. Nigdy nic nie słyszał, kiedy składał się do uderzenia. Couth się zmieszał. Pomyślał, że Dante umyślnie unika odpo wiedzi. Spojrzawszy przez panoramiczne okno zobaczył Duża stojącą na końcu pomostu, twarzą do oceanu, i poznał po ruchach jej rąk, że mówi. O trzy metry za nią, oparty o słupek cumowni czy, siedział Blagier, milczący i nieruchomy jak pąkla — jakby zapuszczał tam korzenie. Dante posłał ze świstem bile rozgrywającą przez całą długość stołu i wbił dwunastkę w kieszeń w rogu, lecz Couth nie odwracał się od okna. Dante patrzył, jak bila rozgrywająca odtrąca dziesiątkę od ósemki, a potem toczy się ładniutko za czternastkę, ustawiając się do idealnego strzału w przeciwległy róg. Miał właśnie wyeg zekwować strzał, gdy Couth powiedział coś do okna. — Powiedz mu: nie — mówił Couth, cicho, niemal szeptem. Dante patrzył na Coutha przy oknie. Jezu, myślał, tamten ot wiera swoją pieprzoną pocztę raz w miesiącu, a wszyscy są wa riaci. Ci dwaj szaleją za tą wielką dziwką. Nie zmrużę oka tej nocy i nie zamierzam stracić tej pieprzonej bili... Powiedział jed nak: — Twoja kolej. — Co? — Twoja kolej — powtórzył Dante. — Chybiłem. Systemem handicapowym, który Dante Calicchio obmyślił dla siebie, było kłamstwo. Strąciłem z pomostu ślimaka. Zrobił w wodzie p l u m! i po myślałem, jak długo zajmie mu powrót na suchą ziemię. A ty mówiłaś i mówiłaś, Duża. Powiedziałaś mi między innymi: — Oczywiście, nie może mi przestać zależeć na tobie, Blagier. Zależy mi na tobie. Ale Couthowi naprawdę zależy na mnie. Zrzuciłem trzy ślimaki jednego po drugim: plum! plum! plum! Ty zaś mówiłaś dalej, Duża. Powiedziałaś: — Nie było cię tak długo! Lecz po pewnym czasie nie to METODA WODNA 327 zaczęło mi dokuczać, Blagier. Zaczęło mi dokuczać wspominanie czasu, gdy byliśmy razem, tego, co mi się nie podobało... Namacałem dłonią kolonię pąkli i roztarłem je, pocierając ręką jakby o ser. — Dam ci trochę czasu, Duża — powiedziałem. — Tyle cza su, ile zechcesz. Jeżeli zamierzasz zostać tu trochę... — Ja tu zostaję na stałe — powiedziałaś, Duża. Plumnąłem jeszcze jednego ślimaka. Potem plusnęła rybka, krzyknęła mewa, przemówiła sowa, a z drugiej strony za toki doleciało niesione echem szczekanie psa. — Mówisz — rzekłem — że Couth się o ciebie troszczy i o Colma też. Ale czy ty do niego coś czujesz, Duża? — Trudno to wyrazić — odparłaś i zwróciłaś twarz w stronę zatoki. Pomyślałem, że dlatego, gdyż nie żywisz dla niego głębsze go uczucia, lecz zaraz dodałaś: — Bardzo mi na nim zależy. — Seks? — spytałem. — Mm — odparłaś. — Pod tym względem też w po rządku. Plum! plum! — Nie każ mi mówić, jak bardzo go kocham, Blagier — po wiedziałaś. — Nie mam ochoty sprawiać ci bólu. To wszystko było już dawno i nie czuję wielkiego gniewu. — Merrill nie żyje, Duża — powiedziałem nie wiadomo cze mu. A ty podeszłaś i przytuliłaś mnie z tyłu, tuliłaś się mocno, żebym się nie mógł odwrócić i przytulić ciebie. A kiedy się wy zwoliłem i mógłbym cię wziąć w ramiona, odepchnęłaś mnie. — Chciałam cię przytulić za Merrilla — powiedziałaś. — Nie próbuj się do mnie zbliżać. Więc pozwoliłem, abyś mnie objęła, jak chciałaś. Bo skoro chciałaś myśleć, że obejmujesz Merrilla, nie zamierzałem ci przeszkadzać. — A co z Colmem, Duża? — zapytałem. —— Couth go uwielbia — odparłaś. — A on uwielbia Coutha. —— Wszyscy kochają Coutha — powiedziałem, a po tem, plum! plum! plum! 328 JOHN IRYING — Couth bardzo cię lubi, Blagier — rzekłaś. — I możesz widywać Colma, ilekroć zechcesz. Jesteś tu zawsze mile widzia ny... — Dziękuje, Duża. Wtedy ty z kolei plumnęłaś ślimaka z pomostu. — Blagier? — zapytałaś. — Co zamierzasz robić? A ja pomyślałem: p l u m! A potem przemówiłem całą garścią: — plum! plum! plum! p l u m p l u m p l u m! Widziałem, jak się odwracasz ode mnie i patrzysz na dwie postaci rysujące się w panoramicznym oknie pokoju bi lardowego; stały obok siebie z kijami na ramieniu jak z kara binami. Lecz nie maszerowały. Patrzyły na przystań i ani drgnęły, póki nie zaczęłaś iść ścieżką w stronę domu. Wtedy ta wyższa, szczuplejsza postać odeszła od okna w głąb domu na twoje spotkanie. Ta druga wyginała kij jak szpadę, a potem też odeszła. Plum! było wszystkim, co pomyślałem, gdy usłyszałem trzaśniecie drzwi siatkowych. Z głębi lądu, zza słonych bagien, gdzie kiedyś obaj z Couthem zatopiliśmy łódkę wśród skarlałych od soli sosen, powiedział, co o tym myśli, nur. Dante wygrał trzy partie pod rząd z Dużą, nim zaczął umyślnie chybiać, aby móc obserwować, jak wygina nad stołem swoje ciało z wszystkimi jego krzywiznami i wypukłościami pod miękkim, opływającym je szlafrokiem. Kiedy uderzała kijem w bilę, przy gryzała dolną wargę. Na pomoście jej dwaj kochankowie, jak przypuszczał, siedzieli obok siebie dyndając nogami i dobijając targu garściami śli maków. Rany, myślał Dante. Bardzo chciałbym wiedzieć, kto tutaj jest kto. Zawsze jesteś dobry, Couth, i to pasuje do twego wyglądu. Tak jasny, jak ja ciemny, jesteś biały i piegowaty, podczas gdy ja jak olej lniany wtarty w gruboziarniste drewno. Twój wzrost ukrywa fakt, że biodra masz szersze od ramion, ale nie sprawiasz wrażenia rozrośniętego. Te długie, chude nogi i palce pianisty, a także twój METODA WODNA 329 szlachetny prosty nos sprawiają, że wyglądasz na szczupłego. Jes teś jedynym rudzielcem, jakiego lubię. Wiem, że zapuściłeś brodę, żeby ukryć piegi, ale nikomu o tym nie mówiłem. Jesteśmy tak różni pod względem fizycznym jak foka i żyrafa. Musisz być chyba o całą głowę wyższy ode mnie, Couth, i nie mogę zapomnieć, co Duża sądzi o ludziach wyższych od niej. Ale na pewno waży więcej od ciebie. Mam na myśli, że mógłbyś się wpasować klatką między jej piersi, Couth. Dużej podobało się, że nie mogła objąć mnie w klatce rękami i sczepić dłoni, jeśli nabrałem powietrza w płuca. Twoje płuca zgniotłaby z łatwością. A jak owinie cię w pasie nogami, uważaj na swój grzbiet! Prawdę mówiąc to cud, że jeszcze cię nie uśmier ciła. Bo przecież najwyraźniej żyjesz. Lecz powiedziałem tylko: — Dobrze wyglądasz, Couth. — Dziękuję, Blagier. — No, więc ona chce zostać z tobą. — Wiem. Rzuciłem ślimaka, jak najdalej mogłem, a ty poszedłeś w moje ślady. Twój ślimak jednak nie poleciał tak daleko jak mój — nie przy tym śmiesznym, podrygującym sposobie rzucania. Parszywie rzucasz, Couth, i jak na tyle czasu, który spędzasz na łódce, wiosłujesz jak ptak ze złamanym skrzydłem. Nie wyobrażam sobie, jak możesz uczyć Colma pływać. Lecz powiedziałem tylko: — Będziesz musiał tego lata nie spuszczać Colma z oka nad wodą. On się zbliża do niebezpiecznego wieku. — Nie martw się o Colma, Blagier — odparłeś. — Będzie mu świetnie i mam nadzieję, że będziesz go odwiedzał, ile razy zechcesz. A nas, oczywiście, też. — Wiem, Duża już mi mówiła. Plum! A ty rzuciłeś swojego ślimaka tak źle, że nie doleciał do wody, tylko zrobił p a c! w błoto. — Chciałbym mieć mnóstwo fotografii, Couth — powie 330 JOHN IRYING działem. — Jak trochę pofotografujesz... Colma, to zrób i dla mnie odbitki. — Mam trochę takich, które mógłbym ci dać już teraz — od rzekłeś. Plum! — Cholera, strasznie mi przykro, Blagier — powiedziałeś. — Kto mógł pomyśleć, że to się tak skończy? — Ja. Powinienem był wiedzieć, Couth... — Ona cię rzuciła jeszcze przed przyjazdem tutaj, Blagier. Już wcześniej, wiesz, zdecydowała o tym... Plum! Pac! — A co na to państwo Pillsbury? — zapytałem. — Co oni powiedzą na to, że mieszkasz tu z kobietą i dzieckiem? — Dlatego właśnie pobraliśmy się — odparłeś, a ja pomyśla łem, że pewnie zamieniłem się w ślimaka — wpadłem do wody i za dużo łyknąłem wody, by móc cię dobrze słyszeć, Couth. — Mówisz, że c h c e c i e się pobrać, Couth? — spy tałem. — Nie, że jakby już się pobraliśmy. Dumałem nad tym przez całe cztery p l u m y. Jak to możli we? Wyglądało dziwnie, więc zapytałem: — Jak to możliwe, Couth? Sądziłem, że to j a jestem z nią żonaty. — No tak, byłeś, oczywiście, a ta... sprawa nie została jesz cze prawnie w pełni zakończona — powiedziałeś — skoro jed nak opuściłeś Dużą, można było wszcząć rodzaj postępowania. Ja sam tego nie rozumiem, lecz jeden z prawników państwa Pillsbu ry ch już coś tam przeprowadził... No cóż, pomyślałem, nie marnowałeś czasu, prawda, Couth? — Nie mieliśmy pojęcia, kiedy i czy wrócisz, Blagier — po wiedziałeś. Potem zacząłeś perorować, jak to od strony prawnej nawet było konieczne ze względu na strukturę podatkową i sposób, w jaki prawo traktuje osoby pozostające na utrzymaniu. A gdy stwierdziłeś, że dzięki temu nie będzie żadnych alimentów do pła cenia, pomyślałem: „Dziękuję bardz o". METODA WODNA 331 — Ile ci jestem winien? — zapytałem. — Nie ma o czym mówić, Blagier — odparłeś, ale ja już wyjąłem kopertę i wciskałem ci dziewięćset dolarów w piękną, szczupłą rękę. — Rany, Blagier. Skąd masz te pieniądze? — Zbogaciałem, Couth — odparłem i schowałem kopertę niedbałym ruchem do kieszeni, jakbym miał takich kopert całe mnóstwo i nie wiedział, gdzie wepchnąć tę właśnie. Potem, po nieważ myślałem, że odmówisz przyjęcia pieniędzy, zacząłem pap lać byle co. — Skoro sam nie mogę z nimi żyć, cieszę się, że to trafiło na ciebie, Couth. Będziesz o nich lepiej dbał. Dobrze jest rosnąć w tej części kraju, a poza tym możesz nauczyć Colma fotogra fowania. — Duża będzie pomagała tego lata — powiedziałeś. — Wiesz, kiedy tu przyjadą państwo Pillsbury. Będzie robiła zakupy, trochę gotowała i zajmowała się domem. Da mi to więcej czasu na fotografowanie i na ciemnię... — urwałeś. — Dostałem pracę w Bowdoin na najbliższą jesień. To tylko czterdzieści pięć minut stąd. Wiesz, jedna grupa studentów, rodzaj warsztatów fotogra ficznych. Na wiosnę zrobili mi wystawę i studenci nawet kupowali moje prace. Ciężar tej zdawkowej rozmowy przygniatał nas. — To wspaniale, Couth. — Blagier, co ty, u licha, teraz zrobisz? — spytałeś po długim milczeniu. — Och, muszę wracać do Nowego Jorku — skłamałem. — Ale przyjadę... jak się urządzę. — Już prawie ranek — powiedziałeś. Patrzyliśmy na poma rańczowe słońce wynurzające się z oceanu, na jego słaby blask na brzegu. — Colm wcześnie wstaje. Pokaże ci swoje zwierzaki. Zbudowałem mu coś w rodzaju zoo w domku na przystani. Nie chciałem zostawać, żeby zobaczyć, jak Colm wygląda albo nawet czy mnie jeszcze lubi. Niech grób zarośnie trochę trawą, mówię zawsze, wtedy będzie można bezpiecznie patrzeć. Lecz powiedziałem tylko: 332 JOHN IRYING — Musze porozmawiać z moim szoferem, Couth. Kiedy próbowałem wstać, chwyciłeś mnie za pasek i powie działeś: — Twój szofer nawet nie wie, kim jesteś, Blagier. Co się z tobą dzieje? — Wszystko jest w porządku, Couth. Będzie dobrze. Wstałeś ze mną, ty wątły anielski draniu, wziąłeś mnie za brodę i delikatnie potrząsnąłeś moją głową, mówiąc: — Cholera jasna, cholera, gdybyśmy tak mogli żyć z nią we dwóch, Blagier, mnie by to nie przeszkadzało... wiesz? Kiedyś nawet zapytałem o to Dużą. — Naprawdę? — rzekłem. Ja też trzymałem cię za brodę. Miałem ochotę cię ucałować, ale też ją wyrwać. — I co Duża na to? — Oczywiście, powiedziała: nie. Ale mnie to by nie przeszka dzało, Blagier. Tak mi się zdaje. — Mnie to by też nie przeszkadzało, Couth — odparłem. Co chyba nie było prawdą. Teraz wyszło całe słońce, leżąc jak boja na wodzie, i zrobiło się za jasno, by znieść patrzenie na ciebie, Couth, więc powie działem: — Przynieś mi te fotografie, dobrze? Muszę już jechać... Poszliśmy razem do domu stawiając nogi na co drugi stopień kamiennej ścieżki od domku na przystani. Poczułem, jak mi wsu wasz do tylnej kieszeni pieniądze, które ci dałem. I przypomniałem sobie twój goły tyłek w pewną księżycową noc na tej ścieżce. Śpiewałeś leżąc na brzuchu, Couth, zbyt pijany, żeby móc wstać. Dziewczyna, która była z tobą — jedna z dwóch poderwanych na parkingu w West Bath — wkładała kostium kąpielowy. Znu dziły jej się próby podniecenia cię i zaprowadzenia do sypialni w domu. A mnie było milutko z moją połową tych dziewcząt w domku na przystani. Patrzyłem, jak padasz na trawnik, i pomyślałem leżąc z zado woloną miną, nie aż tak pijany, aby nie móc pieprzyć: „Biedny Couth nigdy nie zdobędzie żadnej dziewczyny". No cóż, Couth, myliłem się. METODA WODNA 333 Gdy weszli do kuchni, Dante Calicchio zajadał kanapkę, która mu zrobiła Duża. Kanapka była ogromna i Dante gryzł ją z podłużnej tacy. Duża nalała mu też piwa, które pił z kufla wiel kości wazonu do kwiatów. Dante zastanawiał się, kto tym razem wyjdzie i z kim. Jeżeli teraz kolej, żebym to ja wyszedł z tą blond dziwką na pomost, to bardzo chętnie pójdę, myślał. — Zjesz coś, Blagier? — zapytała Duża. Lecz Couth powiedział: — On chce wyjechać, nim Colm się obudzi. Kto? myślał Dante Calicchio. Kto, u licha, mógłby spać w taką noc? — No cóż — rzekł Blagier. — Prawdę mówiąc, chętnie go zobaczę, ale nie chcę, żeby on mnie widział... jeżeli nie naduży wam waszej cierpliwości. — Zaraz po przebudzeniu karmi zwykle swoją menażerię w domku na przystani — powiedział Couth. — I je śniadanie na pomoście — dodała Duża. Rutyna, myślał Blagier. Colm żyje według pewnej rutyny. Dzie ci to uwielbiają. Czy j a ustaliłem mu jakąś rutynę? Lecz powiedział tylko: — Mógłbym na niego patrzeć z pokoju bilardowego. — Mam tu gdzieś lornetkę — rzekł Couth. — Rany, Couthbert — powiedziała Duża. Couth zawstydził się, ona też. Blagier pomyślał: Couthbert? Kto cię kiedy kolwiek tak nazywał, Couth? W kącie kuchni, uważając na szczątki półki na przyprawy, Dante Calicchio pożerał kanapkę, żłopał piwo i zastanawiał się, czy firma wynajmująca limuzyny martwi się o niego i czy jego żona już zadzwoniła na policję. A może stało się odwrot nie? — Zaraz wyjeżdżamy — rzekł Blagier do Dantego. — Idź się przejść, zaczerpnąć świeżego powietrza... Dante miał wypchane usta, więc nie mógł odpowiedzieć, ale pomyślał: „O raju, chcesz powiedzieć, że mam cię zabrać z sobą?" Lecz nie wyrzekł ani słowa i udał, że nie widzi, jak Blagier wkłada 334 JOHN IRYING plik banknotów — może z tysiąc dolarów — do pojemnika na chleb. Dante siedział poniżej linii przypływu na chłodnych wilgotnych stopniach schodów wiodących z przystani na rampę i dziwił się miniaturowemu życiu rojącemu się w oczkach wody na bagnisku i w szczelinach skał odsłoniętych przy odpływie. Było to jedyne błoto, w jakie kiedykolwiek zapragnął włożyć bose stopy, siedział więc z podwiniętymi do kolan spodniami i białosinymi miejskimi palcami u nóg zatopionymi w najczyściejsze ze znanych sobie błot. Nad nim, na pomoście, jego czarne zakurzone miejskie buty i cienkie czarne miejskie skarpetki wyglądały tak złowrogo i obco, że nawet mewy się ich bały. Odważniejsze od nich rybitwy opadały nisko, a potem odlatywały z krzykiem, zaniepokojone tym dziw nym .czymś pozostawionym przez fale odpływu. U ujścia zatoczki poławiacz krabów wyciągał swe pułapki i Dante pomyślał, jak by to było, gdyby znów zaczął pracować rękami i grzbietem, i czy odczuwałby chorobę morską. Wstał i wyszedł ostrożnie na mielizny, czując jak muszelki kłują go w stopy, zalękniony rojącym się życiem wszędzie wokół niego. Przy dalekim słupku cumowniczym leżał stary kosz na homary. Dante podszedł do niego ostrożnie, ciekaw, co w nim może się znajdować. Lecz kosz był wgnieciony i jego jedyną zawartość stanowiła objedzona do czysta przynęta, rybia głowa. Potem przez jego nogę przepełzła nereida. Dante wrzasnął i puścił się biegiem przez kolącą nogi mieliznę do brzegu. Rozglądając się, czy nikt nie widział jego tchórzliwej ucieczki, zobaczył ciemnego ładnego chłopczyka, który go obserwował. Chłopiec był w piżamie i jadł banana. — To tylko nereida — powiedział Colm. — Czy ona gryzie? — zapytał Dante. — Szczypie — odparł Colm zeskakując z niskiego pomostu i wspinając się boso po skałach, jakby miał podeszwy ze sznurka. — Zaraz ci złapię jedną — rzekł. Oddał Dantemu banana i po szedł stąpając po muszelkach, które, Dante był pewien, pocięły jego własne stopy. Zakłopotany, oparł się pokusie zbadania ska METODA WODNA 335 leczeń i patrzył, jak chłopiec chodzi po błotnych mieliznach, pal cami przebierając wśród strasznych żyjątek, których Dante nie dotknąłby nawet patykiem. — Czasami trudno je złapać — rzekł Colm. Przykucnął i zaczął gmerać w wielkiej bryle błota. Malutka rączka nagłym ruchem zagłębiła się w dziurze i wyjęła długiego zielonkawoczer wonawego robala, który się owinął wokół niej. Colm ścisnął robala tuż za głową i Dante zobaczył czarne szczypce poruszające się na ślepo w powietrzu. Mały mądrala, myślał Dante Calicchio. Niech tylko spróbuje się zbliżyć do mnie z tym świństwem, to rzucę w błoto jego ba nana. Wytrwał jednak w miejscu i pozwolił Colmowi podejść. — Widzisz szczypce? — spytał Colm. — Ta — odparł Dante. Chciał oddać Colmowi banana, ale bał się, że chłopiec weźmie to za chęć dokonania wymiany. Poza tym był cały zabłocony. — Teraz jesteś za brudny, żeby jeść śniadanie — powiedział Dante. — Nie — odrzekł Colm. — Mogę się umyć. — Zaprowa dził Dantego do oczka wody położonego wyżej wśród skał i obaj się umyli. — Chcesz zobaczyć moje zwierzęta? — spytał Colm. Dante nie był pewien. Zastanawiał się, co Colm zrobił z robakiem. — Co to jest szofer? — zapytał go Colm. — Coś jak taksówkarz? — Aha — odparł Dante. Czujny jak królik, wypatrując czy hających zwierząt, poszedł za Colmem do domku na przystani. Był tam żółw, który wyglądał jak obrośnięty na plecach kamie niami, i mewa, przed którą Colm ostrzegł Dantego — miała zła mane skrzydło i lubiła dziobać. Było też strasznie ruchliwe zwierzątko przypominające wydłużonego szczura, które nazywało się fretką. W wannie z blachy cynkowej było pełno śledzi, z których połowa pływała po wierzchu martwa. Colm zgarnął mar twe rybki siecią, jakby ich śmierć była czymś zwyczajnym. — Karma dla kotów? — spytał Dante mając na myśli zdechłe śledzie. — Nie mamy kota — odparł Colm. — Koty zabijają więcej, niż potrafią zjeść. 336 JOHN IRYING Gdy wyszli z domku przy przystani, słońce grzało już tak moc no, że Dante poczerwieniał na twarzy, a od zatoki wiał świeży słonawy wiatr. — Wiesz co, chłopcze? — rzekł Dante. — Masz szczęście, że tu mieszkasz. — Wiem — odparł Colm. Potem Dante spojrzał na dom i zobaczył, jak Blagier Trumper w panoramicznym oknie pokoju bilardowego przypatruje im się przez ogromną lornetkę. Wiedział, że chłopiec nie powinien się zorientować, że jest obserwowany, wiec ustawił swoje wielkie cielsko tak, by chłopiec nie widział okna. — Nie jest pan czasem żołnierzem? — spytał Colm, a Dante potrząsnął głową. Pozwolił chłopcu przymierzyć swoją szoferską czapkę. Colm przemaszerował uśmiechnięty kilka kroków po po moście. Śmieszne, myślał Dante. Dzieci uwielbiają mundury, a większość dorosłych mężczyzn ich nienawidzi. Tcumper patrzył, jak Colm próbuje salutować. Jaki on opalony! A jego nogi wydają się znacznie dłuższe niż kiedyś. — Będzie twojego wzrostu, Duża — mruknął. Duża była wy czerpana. Spała na kanapie w pokoju bilardowym. Blagier stał z lornetką przy oknie, lecz Couth go usłyszał. Ujrzawszy, że Couth na niego patrzy, Blagier odjął lornetkę od oczu. — Świetnie wygląda, prawda? — zapytał Couth. — Tak, tak — odparł Trumper. Spojrzał na Dużą. — Nie chcę jej budzić — rzekł. — Pożegnaj ją ode mnie. — Podszedł jednakże do niej na palcach. Jakby na coś czekał. Couth udawał obojętność patrząc na morze, lecz Trumper wciąż sprawiał wrażenie skrępowanego, wiec Couth wyszedł z pokoju. Wówczas Blagier pochylił się i pocałował ją szybko i leciutko w czoło, lecz zanim zdążył się wyprostować, wyciągnęła rękę, pogłaskała go po włosach. — Couth? — jęknęła sennie. — Czy on już pojechał? Pojechał. Kazał Dantemu zatrzymać się przy stacji Esso w Bath i załadować lodem malutką lodówkę w tyle limuzyny. W Bruns METODA WODNA 337 wiek kupił ćwiartkę „Jacka Daniela", zaś u Woolwortha po drugiej stronie ulicy jedną szklankę. Zanim więc przekroczyli granicę Massachusetts, był już urżnięty. Siedział na tylnym siedzeniu oddzielony od szofera szyba i pił, póki przyciemnione szyby samochodu nie stały się ciemniej zielone, chociaż na dworze zrobiło się jaśniej. W bezgłośnym, klimatyzowanym wnętrzu mercedesa siedział oklapnięty niczym martwy król powracający w wyściełanej poduszkami trumnie do Nowego Jorku. Czemu do Nowego Jorku? — myślał. Potem przypomniał so bie, że dlatego, iż Dante musiał tam jechać. Wyjął kopertę z pie niędzmi i naliczył z piętnaście czy osiemnaście banknotów studo larowych. Za każdym razem wychodziła inna suma, więc po czte rech próbach zrezygnował, włożył kopertę z pieniędzmi do kie szeni i zapomniał o niej. Dante to zauważył i po raz pierwszy wywnioskował, że ten półgłówek na tylnym siedzeniu wcale nie musi być bogaty. Jeżeli ktoś traci czas na liczenie pieniędzy, na pewno nie ma ich za dużo. Gdy dojeżdżali do New Haven, Trumper był tak zalany, że Dante nawet nie zamierzał go pytać, czy może na chwilę się za trzymać. Zadzwonił do Nowego Jorku, został zbesztany przez swo jego szefa z firmy wynajmującej limuzyny, a następnie otrzymał łzawą reprymendę od żony. Gdy wrócił do samochodu, Trumper był po prostu zbyt wlany, żeby móc zrozumieć, co Dante miał mu do powiedzenia. Dante chciał ostrzec Trumpera, że „oni" na niego czekają w Nowym Jorku. — Masz na myśli gliny? — spytał Dante swego szefa. — Czego oni od niego chcą? — To nie są zwyczajne gliny — odpowiedziano Dantemu. — Tak? Co on takiego zrobił? — Oni myślą, że on jest stuknięty — rzekł szef Dantemu. — Nie gadaj — odparł Dante. — Czy to zbrodnia? Dante zaczął stukać w szybę oddzielającą go od pasażera i w końcu udało mu się doprowadzić do tego, że Blagier skierował 338 JOHN IRYING na niego rozpoznające spojrzenie. Wówczas Dante postanowił zre zygnować. Pomachał tylko Trumperowi przez szybę. Trumper uśmiechnął się i również pomachał mu dłonią. Dante teraz zaczął odczuwać sympatie do tego wariata. Jeszcze nim opuścili Maine, zdążył zmienić zdanie o facecie. Spytał Trum pera, czy może zatrzymać się przy sklepie z pamiątkami. Chciał coś kupić dla żony i dzieciaków. Trumper przystał na to i kiedy Dante poszedł przebierać wśród plastikowych homarów i akwarelowych widoczków morskich na malowanych na wyrzuconym przez morze drewnie, Trumper obej rzał fotografie, które dostał od Coutha przed wyjazdem. Był wśród nich cały plik zdjęć Colma, wielkich, osiem na dziesięć cali: Colm na mieliznach błotnych, Colm w łódce, Colm na plaży podczas zamieci śnieżnej a więc wprowadzili się do Coutha zimą!, Colm upozowany na.kolanach Dużej. Wszystkie były śliczne. Lecz ostatnia fotografia wstrząsnęła Blagierem. Być może Couth brał te fotografie w pośpiechu i wcale nie zamierzał jej dołączyć, bo należała wyraźnie do całkiem innego cyklu. Był to wykonany z bliska akt, zniekształcony szerokokątnym obiektywem. Zdjęcie zostało zogniskowane na kobiecym kroczu. Kobieta leżała na łące w takiej pozycji, że faktura trawy między jej rozłożonymi nogami była dopasowana do faktury jej włosów łonowych. Taka najwy raźniej idea musiała przyświecać tej fotografii. Szerokokątny o biektyw zaokrąglił świat ponad nią, a jej twarz była mała, odległa i rozmazana. Cipa jednakże była ostra. Matka Ziemia? — myślał Trumper. Nie podobała mu się ta fotografia, ale zdawał sobie sprawę, że jeśli Couth dołączył ją nie przez pomyłkę —jeżeli Couth dał mu ją umyślnie — był to z je go strony gest hojny i wykonany w dobrej wierze, co jest do niego podobne. I co jest również do niego podobne, w zaskakująco złym guście. Kobietą ową była bowiem Duża. Trumper uniósł głowę i zobaczył wracającego Dantego. Dante otworzył tylne drzwi, bo chciał pokazać Trumperowi, co kupił dzieciom: trzy nadmuchiwane piłki plażowe i trzy koszulki z na pisem MAINE! na piersi i wielkim homarem z nastawionymi szczypcami. METODA WODNA 339 — Ładne — powiedział Trumper. — Bardzo ładne. Wówczas Dante zobaczył zdjęcia Colma i nim Trumper zdążył mu przeszkodzić, wziął cały plik i zaczął przeglądać. — Chcę panu powiedzieć — rzekł — że ma pan bardzo pięknego chłopaka. Trumper odwrócił wzrok, a zakłopotany Dante powiedział: — Zaraz wiedziałem, że on jest pana. Wykapany ojciec. I wtedy Dante doszedł do zdjęcia Dużej, a choć próbował odwrócić wzrok, nie potrafił. Wreszcie zmusił się, żeby wsunąć fotografię na sam spód i zwrócił wszystkie Trumperowi. Trumper usiłował się uśmiechnąć. — Bardzo ładne — powiedział Dante Calicchio i zacisnął usta próbując ukryć pożądliwy grymas. Nagle zobaczyłem wokół siebie Nowy Jork. W mózgu przele wała mi się czterdziestopięcioprocentowa „Jack DanieFs Old Ti me No. 7 Brand Quality Tennessee Sour Mash Whiskey", a jej wspaniały smak na moim języku był tak gęsty, że mógłbym go żuć. Widziałem ich przy samochodzie, pragnących się dorwać do mnie. Stukali w okno i majstrowali przy zamku drzwi pokrzykując do mego wielkiego jak bestia, dobrodusznego szofera: — Calicchio! Otwórz, Calicchio! Potem otworzyli drzwi i walnąłem pierwszego z nich prosto w czoło tą śliczną kanciastą butelką, w jakie Jack Daniel rozlewa swoją whisky. Inni pomogli mu podnieść się z podłogi i znów na mnie natarli. Wszystko było dobrze, póki trzymali się na odległość, ale gdy się przybliżali, rozmazywali mi się w oczach. Widziałem jednak Dantego. Ten poczciwina błagał ich, żeby traktowali mnie łagod nie. Robił to w bardzo przekonujący sposób. Chwytał ich swymi łapskami o grubych paluchach za gardło, aż zaczynali śmiesznie gulgotać, i łagodnie odciągał ode mnie. — No, no — mówił. — Tylko niech mu nikt nie zrobi krzyw dy. On jest niewinny. Ja tylko chcę mu coś dać, mały prezent. Pozwólcie mi to zrobić. — Potem dodawał coś trochę ciszej, na 340 JOHN IRYING przykład: — Chcesz zachować swoje zęby, stara cioto, czy mam ci je przetransplantować do dupy? Oni ciągnęli mnie w jedną stronę, a Dante w drugą. Nagłe po czułem straszliwe szarpniecie, w czasie którego ktoś zaczął wrzeszczeć, że go mordują, a drugi beczeć jak koza, po czym na krótką chwile zostałem wolny i sam. Potem mój anioł stróż, Dante Calicchio, sięgnął do wnętrza gaci — ściśle mówiąc w krocze — wyjął z niego coś szeleszczącego i wepchnął mi za koszule, mówiąc zadyszany: — Weź, weź, weź na miłość boską... na pewno ci się przy dadzą... A teraz zjeżdżaj, jeśli masz choć krople oleju w głowie: uciekaj! Potem znów zaczęła się gwałtowna szarpanina i gdzieś z daleka zobaczyłem, jak Dante Calicchio bawi się dwoma ludzikami. Nie mogli ważyć więcej niż po pięć kilo, bo Dante cisnął jednego przez przednią szybę do wnętrza zaparkowanego samochodu, dru gim zaś potrząsał jak szmacianą lalką, póki go nie zasłonięte, bo ze wszystkich stron zlecieli się ludzie, aby wziąć udział w zabawie Dantego. Potem dopadli mnie na nowo. Wozili mnie samochodem z o puszczoną szybą trzymając mi głowę na zewnątrz. Pewnie myśleli, że potrzebowałem świeżego powietrza. Nie byłem jednak aż tak nieprzytomny, żeby zapomnieć o tym czymś zgniecionym pod ko szulą i kiedy mnie wieźli windą, wyjąłem to i obejrzałem ukrad kiem. Były to jakieś pieniądze — nie wiedziałem ile — ale jeden z mężczyzn w windzie zabrał mi je. Myślę, że w windzie. Byliśmy chyba w jakimś hotelu. Lecz ja myślałem wówczas tylko o jednym, że to bardzo śmieszne nosić pieniądze w kroczu! WITAMY W BRACTWIE ZŁOTEGO SIURA Podczas całej wizyty Tulpen w szpitalu na zmianę to drze małem, to patrzyłem bezmyślnie przed siebie. Otwierałem nagle oczy jakby spłoszony, wywracałem nimi i w ogóle idealnie uda wałem ogłupienie, chociaż okropnie chciało mi się sikać. Później przyszedł Ralph, stwierdził, że jestem trup, i spytał Tul pen, jak wygląda mój kutas. Ona jednak sprawiała wrażenie szcze rze zatroskanej i cały czas na niego warczała. — Nie widziałam — odparła. — On jest nieprzytomny. Nie wie, gdzie się znajduje. Ralph krążył wokół łóżka. Przyniósł mi korespondencję i pod pozorem szukania miejsca, gdzie ja położyć, zajrzał za parawan mojego współtowarzysza niedoli — bulgocącego starszego pana, który był podłączony do rozmaitych rurek. — Poprośmy pielęgniarkę — rzekł Ralph. — O co? — spytała Tulpen. — Żeby nam pozwoliła zobaczyć — odparł Ralph. — Albo zajrzyjmy po prostu pod prześcieradło. Wywróciłem oczy i wymamrotałem parę niemieckich słów, że by im zaimponować. — Ciągle jeszcze tkwi w swoim nazistowskim okresie — oznajmił Ralph, a ja leżałem jak lobotomizowany, czekając, kiedy zaczną prawić sobie czułe słówka albo wymieniać pieszczoty. Lecz 342 JOHN IRYING nie zrobili niczego takiego i nawet wyglądało, że są w nie najlep szych stosunkach, aż się zacząłem zastanawiać, czy nie przejrzeli mojej gry. Gdy wreszcie poszli, usłyszałem, jak Tulpen pyta siostrę od działową, kiedy przyjdzie Yigneron i czy zamierzają puścić mnie wieczorem do domu. Nie usłyszałem odpowiedzi pielęgniarki, bo mój towarzysz niedoli obrał sobie właśnie ten moment, żeby wy puścić czy też wchłonąć w siebie coś rozgłośnie, a kiedy ten ok ropny, płynny wstrząs ustał, ich już nie było. Musiałem wstać, żeby się wysikać, lecz poruszając się zawa dziłem jednym z drucikowatych szwów o prześcieradło i wydałem taki przenikliwy wrzask, że do pokoju wpadło całe stadko sióstr, a starszy pan zaczął gulgotać wśród swoich rurek i sennych ma rzeń. Dwie siostry poprowadziły mnie do łazienki, a ja trzymałem szpitalną koszule przed sobą jak żagiel, żeby się nie ocierała o ranę. Popełniłem głupi błąd, że spojrzałem na siebie, zanim zacząłem sikać. Nie mogłem zobaczyć otworu. Był pokryty strupem w czar nej plątaninie szwów, co przypominało związany koniec kaszanki. Odłożyłem sikanie na później prosząc pielęgniarkę, żeby mi przy niosła korespondencje. Był wśród niej list od mojego dawnego promotora, doktora Wol frama Holstera. Załączył on artykuł z „North Germanie Languages Bulletin", napisany przez starego speca od literatury porównawczej z Princeton, doktora Hagena von Tronega, który bolał nad brakiem badań jeżyków ancestralnych z grupy jeżyków północnoger mańskich. Z punktu widzenia von Tronega „...dogłębne zrozumie nie religijnego pesymizmu w dziełach norweskich, szwedzkich, duńskich, islandzkich i farerskich jest zupełnie niemożliwe bez uprzedniego unowocześnienia nielicznych przekładów, które już posiadamy, oraz bez podjęcia pracy przekładowej nad dotąd nie przełożonymi dziełami ze starozachodnionordyjskiego, staro wschodnionordyjskiego i starodolnonordyjskiego". Zdaniem doktora Wolframa Holstera najwyższy już czas opublikować Ak thelta i Gunnel. METODA WODNA 343 W postscriptum Holster wyraził swoje współczucie w związku z moją „sytuacją". „Promotor rzadko miewa czas, by wnikać w e niocjonalne problemy doktoranta, jednakże wobec autora tak bar dzo potrzebnej i aktualnej pracy czuje, że promotor musi zaan gażować się bardziej osobiście i okazać się równie konstruktywnie wybaczający, co konstruktywnie krytyczny." Wniosek: „Daj mi znać, Fred, jak postępuje praca nad Aktheltem i Gunnel". W szpitalnej ubikacji wywołało to we mnie najpierw śmiech, a potem łzy. Wrzuciłem list Holstera do sedesu, co z kolei dało mi odwagę, aby na niego nasikać. W napadach mego odrętwienia w Europie napisałem do Hols tera dwa razy. Raz wysłałem mu długi kłamliwy list, w którym doniosłem o przeprowadzonych badaniach nad osobą islandzkiej królowej Brunhildy i jej ewentualnych związkach z królową Ciemnego Morza wAkthelcie i Gunnel. W Akthelcie i Gunnel nie ma, oczywiście, żadnej królowej Ciemnego Morza. Oprócz listu posłałem Holsterowi kartkę. Przedstawiała frag ment słynnego obrazu Breughela Rzeź niewiniątek. Dzieci i nie mowlęta wyrywane z objęć matek, odrąbywane ręce ojców, którzy je usiłują zatrzymać. „Cześć! — napisałem na odwrocie. — Szkoda, że pana tu nie ma!" Po chwili pod drzwi ubikacji przyszła jedna z pielęgniarek i zapytała, czy wszystko w porządku. Odprowadziła mnie do łóżka, gdzie musiałem czekać, aż Yigneron wypuści mnie ze szpitala. Przejrzałem resztę poczty. Była w niej duża koperta od Cou tha, pełna dokumentów w związku z rozwodem. Chodziło o to, żebym je podpisał. Na załączonej karteczce Couth radził mi, żebym ich nie czytał. Ostrzegł, że zostały sformułowane „w niesmaczny sposób", aby rozwód potraktowano poważnie. Nie wiedziałem, kto miał potraktować go poważnie, więc nie sko rzystałem z rady i trochę sobie poczytałem. Było tam coś o mo Jch „rażących i amoralnych poczynaniach cudzołożnych", a także wzmianka o „okrutnym i nieludzkim braku wszelkiej odpowiedzialności" oraz o mojej „rozwiązłości graniczącej ze zwyrodnieniem". r 344 JOHN IRYING Cała rzecz wyglądała na dość rutynową, wiec podpisałem. Co mi szkodziło? Reszta mojej poczty wcale nie była korespondencją. To znaczy znajdowała się w kopercie, lecz pochodziła od Ralpha i na ko percie nie było znaczków. Jakiś podarunek? Żart? Złośliwy sym bol? Był to rodzaj dyplomu: BRACTWO ZŁOTEGO SIURA Powitanie! Niniejszym niech będzie wiadomo, że FRED „BLAGIER" TRUMPER Wykazawszy wyjątkowe Męstwo, Dzielność, Brawurę oraz Falliczną Odwagę przez nieustraszone poddanie Chirurgicznemu Zabiegowi swego Membrum Yirile i udane przetrwanie urethrectomii z nie mniej niż Pięcioma 5 Szwami zostaje pasowany na rycerza Bractwa Złotego Siura I ma odtąd wszelkie prawa do przywilejów oraz Samochwalstwa odnoszącego się do wyż. wym. Dyplom był podpisany przez Jeana Claudea Yignerona, pełnią cego obowiązki Chirurga, oraz przez Ralpha Packera, Głównego Skryby i Kutasa. Lecz gdzie podpis Tulpen, myślałem, Głównej Zainteresowanej ? Trumper był nadal w paranoidalnym stanie, kiedy przyszedł Yigneron, aby go zwolnić ze szpitala. — Operacja przebiegła bardzo dobrze — powiedział Yigne ron. — Czy pan nie odczuwa zbyt wielkiego bólu przy oddawaniu moczu? — Nie — odparł Trumper. METODA WODNA 345 — Musi pan teraz uważać, żeby nie zaczepić szwami o bieliznę albo o pościel — pouczał Yigneron. — Właściwie byłoby naj lepiej, gdyby pan spędził najbliższe dni w domu, nie nosząc żad nego odzienia. — Właśnie tak myślałem — odrzekł Trumper. — Szwy same odpadną, ale chciałbym pana obejrzeć za tydzień, żeby się upewnić, że wszystko jest jak trzeba. — Czy jest jakiś powód do podejrzeń, że będzie inaczej? — Ależ skąd — rzekł Yigneron. — Ale istnieje zwyczaj, że po zabiegu należy zrobić badania. — Obawiam się, że może mnie tu nie być — zastrzegł Trum per. Yigneron sprawiał wrażenie zatroskanego jego wyniosłością. — Czy dobrze się pan czuje? — spytał. — Świetnie — odparł Trumper. Zdając sobie sprawę, że nie jest dla doktora zbyt uprzejmy, postanowił się poprawić. — Nig dy nie czułem się lepiej — skłamał. — Jestem teraz nowym człowiekiem. Nie takim starym kutasem, jakim byłem. — No cóż — rzekł Yigneron — nie mógłbym za to ręczyć. Yigneron miał oczywiście racje. Yigneron zawsze miał racje. Okropnie niewygodnie było mieć na sobie jakiekolwiek o dzienie. Trumper ostrożnie wciągnął gatki. Koniec penisa miał owinięty natłuszczoną gazą. Dzięki temu szwy nie zaczepiały o bieliznę, zaczepiały natomiast o gazę. Chodzenie w tych warunkach było nie byle jakim osiągnięciem. Szedł rozkraczony odciągając ręką spodnie w kroku, jak człowiek, który ma rozżarzone węgle w slip kach. Ludzie się za nim oglądali. Zabrał swoją pocztę i dziwaczny dar od Ralpha. W kolei pod ziemnej patrzył na sztywną i poważną parę, która wyglądała, jakby się tam znajdowała przez pomyłkę, bo powinna wziąć taksówkę. Chcielibyście zobaczyć mój dyplom? — myślał. Kiedy się znalazł w Yillage, nikt nie zwracał na niego najmniej szej uwagi. Ludzie tutaj zawsze chodzili dziwacznie, wiec nie wyglądał dziwniej niż połowa przechodniów. Szukając w kieszeniach klucza na podeście przed drzwiami 346 JOHN IRYING mieszkania Tulpen, usłyszał odgłosy chlupotania i ocierania się Tulpen o wannę. Rozmawiała z kimś. Trumper zastygł. — To bardzo symplistyczne podejście — mówiła — obejmo wać wszystkich bardzo głębokich i skomplikowanych ludzi łatwy mi uogólnieniami, traktować ich naskórkowo... Ale równie sym plistyczne jest zakładać, że wszyscy są głębocy i skomplikowani. Myślę, że Trumper operuje na powierzchni... Może jest tylko powierzchnią, samą powierzchnią... — Urwała, a Trumper usły szał, jak porusza się w wannie i mówi: — No dobrze, wystarczy tego na dziś wieczór. Odwrócił się, pokuśtykał do windy i na ruchliwa ulice. Wy starczy tego na dziś wieczór, myślał. Gdyby zaczekał, usłyszałby, jak Ralph kończy kręcenie sceny, beszta Kenta, a Tulpen prosi ich obu, żeby sobie poszli. Lecz ja poszedłem prosto do studia na Christopher Street i u porałem się z wszystkimi wymyślnymi urządzeniami zabezpie czającymi i zamkami Ralpha. Wiedziałem, czego tam szukam. Miałem parę rzeczy do powiedzenia. Znalazłem fragmenty taśm, które Ralph nazywał „tkanką tłusz czową". Były to sceny uznane z jakichś przyczyn za słabe lub części innych, skróconych. Wisiały w szafie pokoju montażowego Tulpen. Nie chciałem niszczyć czegoś cennego. Pragnąłem wykorzystać taśmy, o których wiedziałem, że są drugorzędne. Przejrzałem mnóstwo materiału. Te sceny ze mną, Colmem i Tulpen w kolei podziemnej były dość ciekawe. Również ta długa ze mną samym, kiedy wychodzę ze sklepu w Yillage trzymając pod obu pachami chlupiące słoje z rybkami — prezent dla Tulpen, tego dnia byłem w dobrym nastroju. Właściciel sklepu, który podchodzi do drzwi, by mi pomachać na pożegnanie, wygląda jak owczarek niemiecki w sportowej hawajskiej koszuli. Macha jeszcze długo po moim wyjściu z kadru. Zmontowałem z grubsza kilka taśm. Wiedziałem, że mam mało czasu, a chciałem podłożyć pod nie przyzwoicie dźwięk. Kuśka bolała mnie tak bardzo, że zdjąłem spodnie i gatki, i cho METODA WODNA 347 dziłem po pokoju z gołym tyłkiem, ostrożnie omijając krawędzie stołów i oparcia krzeseł. Potem zdjąłem też koszule, bo mnie o cierała, zwłaszcza kiedy siadałem. Zostałem wiec w samych skar petkach. Podłoga była zimna. Zaczynało świtać, kiedy skończyłem. Ustawiłem projektor i roz ciągnąłem ekran, aby od razu się zorientowali, że coś im przygo towałem. Potem przejrzałem jeszcze raz całość dla sprawdzenia. Była to króciutka rolka. Zaznaczyłem puszkę przylepcem z na pisem: KONIEC FILMU. Potem przewinąłem z powrotem rolkę na projektorze, przesunąłem taśmę do odpowiedniego miejsca i u regulowałem ostrość. Jedno, co musieli zrobić, to tylko włączyć projektor, aby zobaczyć, co następuje: Blagier Trumper ze swoim synem, Colmem, jedzie koleją pod ziemną. Miła dziewczyna o ładnych piersiach, która potrafi rozśmieszyć Colma i sprawić, by Trumper ją dotykał, to Tulpen. Mówią sobie coś na ucho, jakiś sekret, ale nie ma dźwięku. Potem mój nałożony głos mówi: „Tulpen, bardzo roi przykro. Ale ja nie chcę dziecka". CIĘCIE Blagier Trumper wychodzi ze sklepu zoologicznego. Pod pa chami ma słoje z rybkami, a w drzwiach owczarek niemiecki w hawajskiej koszuli sportowej macha mu na pożegnanie. Trumper nie ogląda się, lecz jego nałożony głos mówi: „Żegnaj, Ralph. Nie chcę już występować w twoim filmie". Była to bardzo krótka rolka, więc myślałem, że chyba przy niej nie zasną. Właśnie szukałem ubrania, kiedy do studia wszedł Kent. Z dziewczyną. Zawsze przyprowadzał do studia dziewczyny, kie dy był pewien, że nas tam nie ma. W ten sposób mógł szpanować w wielkim stylu, że to jego studio lub że to on odpowiada za całą maszynerię. Bardzo się zdziwił, kiedy mnie zobaczył. Zauważył, że mam na nogach zielone skarpetki. I nie sądzę, aby dziewczyna Kenta wiedziała, że czyjś dziobak może wyglądać jak mój. — Cześć, Kent — powiedziałem. — Nie widziałeś gdzieś mego ubrania? 348 JOHN IRYING Podczas gdy Kent uspokajał dziewczynę, a Trumper z bólem zakładał tampon z gazy i gatki, rozmawiali o operacji. Potem Bla gier przykazał Kentowi, aby pod żadnym pozorem nie oglądał małej rolki, która czekała na projektorze. Mieli ja razem obejrzeć Ralph i Tulpen, toteż niech Kent będzie z łaski swojej tak uprzej my i niczego nie dotyka, póki oni jej nie obejrzą. Kent przeczytał napis na przylepcu na puszce rolki. — Koniec filmu? — spytał. — Jak cholera, Kent — odparł Trumper i wyszedł przytrzy mując spodnie w kroku. Mógł zaczekać. Gdyby to zrobił, Kent zapewne powiedziałby mu o scenie w wannie, którą kręcili. Gdyby zaczekał jeszcze dłużej, zobaczyłby, że Ralph i Tulpen nie przyszli do studia razem, a nawet nie z tego samego kierunku. Lecz nie zaczekał. Później myślał o swoim nawyku przed wczesnego wychodzenia. Później, gdy Tulpen już mu wyjaśniła, że miedzy nią a Ralphem nic nie było, musiał przyznać, że nie miał w ogóle żadnego uzasadnionego powodu do odejścia. W rze czywistości, jak wykazała Tulpen, zdecydował się odejść już wcześniej, a kiedy kto szuka pretekstu, żeby odejść, może go zaw sze znaleźć. Nie sprzeciwiał się. Jednakże teraz przeczekał z obolałym nowym kutasem cześć ranka, a potem udał się do mieszkania Tulpen wiedząc, że ona już jest w studio. Następnie wziął kilka swoich rzeczy i parę nie swoich. Ukradł słój i jasnopomarańczową rybkę dla Colma. Wyruszył w drogę autobusem do Maine. Autobus co chwila się zatrzymywał, a w Massachusetts odkryto, że człowiek siedzący w tyle zmarł. Na coś w rodzaju spokojnego ataku serca, domyślali się pasażerowie. Człowiek ten miał wysiąść w Providence, na Rho de Island. Wszyscy się bali dotknąć zmarłego, więc Blagier na ochotnika sam wytaszczył go z autobusu, choć o mało nie postradał przy tym kutasa. Być może inni pasażerowie bali się czymś zarazić, lecz Blagiera bardziej przerażał fakt, że nikt tego człowieka nie znał. Kierowca zajrzał do portfela zmarłego i dowiedział się, że mieszkał on w Providence. Wszyscy najwyraźniej byli METODA WODNA 349 bardziej przejęci tym, że przejechał swój przystanek, niż że umarł. W New Hampshire Trumper poczuł, że musi się komuś przed stawić, i wszczął rozmowę z jakąś babcią, która wracała z wizyty u córki i zięcia. — Ja chyba zupełnie nie potrafię zrozumieć, jak oni żyją — powiedziała Blagierowi. Nie wyszczególniła, o co chodzi, a on powiedział jej, żeby się nie martwiła. Pokazał jej rybkę, którą wiózł Colmowi. Zmieniał wodę w słoju na każdym przystanku. Przynajmniej ta dotrze do celu żywa. Potem zasnął i kierowca autobusu musiał go obudzić. — Jesteśmy w Bath — rzekł do niego, lecz Trumper wiedział, że jest w stanie zagubienia. Co gorsza, myślał, byłem już w takim stanie kiedyś. To, co odróżniało obecne odejście od poprzedniego, było nie koniecznie oznaką zdrowia. Obecne przyszło mu łatwiej, a mimo to tak naprawdę wcale nie pragnął odejść. Wiedział jedynie, że nigdy niczego nie doprowadził do końca, i czuł potrzebę, niemal tak istotna jak samo przetrwanie, znalezienia czegoś, co mógłby dokończyć. Przypomniał mu się list doktora Wolframa Holstera, który spuścił w szpitalnej toalecie wraz z krwawym moczem, i wówczas postanowił dokończyć tłumaczenie Akthelta i Gunnel. Decyzja ta w jakiś sposób podniosła go na duchu, ale zdawał sobie sprawę, że to śmieszne odczuwać aż zadowolenie. Zupełnie jakby człowiek, którego rodzina od lat napominała, żeby się czymś zajął, zabrał się pewnego wieczoru do czytania książki, by na chwilę jego spokój został zakłócony przez hałas w kuchni. Tym hałasem był po prostu śmiech jego rodziny, ale ten człowiek rzucił się na nich, zaczął ciskać krzesłami, bić i kląć paskudnie, póki wszyscy nie skryli się posiniaczeni pod kuchennym stołem. Wówczas zwrócił się do swojej przerażonej żony w te oto pełne otuchy słowa: „Teraz pójdę i skończę czytać książkę". Jeden z pobitych członków rodziny mógłby na to szepnąć od ważnie: „Wielka mi sprawa!" Mimo to owa decyzja wystarczyła, aby napełnić Trumpera ro T 350 JOHN IRYING dzajem kruchej odwagi. Ośmielił się zadzwonić do Coutha i Dużej z prośba, by któreś z nich przyjechało po niego na stacje autobu sową. Słuchawkę podniósł Colm i ból, jaki Trumper odczuł na dźwięk jego głosu, był większy, niż gdyby wysikiwał pestkę brzoskwini swoim pozszywanym siurem. Zdołał jednak wydusić: — Przywiozłem ci coś, Colm. — Inna rybkę? — spytał Colm. — Żywą — rzekł Trumper i zajrzał do słoja, żeby się jeszcze upewnić. Rybka radziła sobie świetnie i choć zawsze cierpiała na chorobę morską od podskakiwania w słoju, to mimo całej swej delikatności i małych rozmiarów wciąż pływała. — Colm? — rzekł Trumper. — Zawołaj Coutha albo mamę. Ktoś musi po mnie przyjechać na stacje autobusową. • — Czy. ta pani z tobą przyjechała? — spytał Colm. — Jak ona się nazywa? — Tulpen — odparł Trumper, przepuszczając jeszcze jedną pestkę brzoskwiniową przez kutasa. — O tak, Tulpen! — wykrzyknął Colm. Wyraźnie bar dzo ją lubił. — Nie, nie przyjechała — odpowiedział Trumper. — Nie tym razem. WKROCZENIE W ŚWIAT SZTUKI. PRELUDIUM DO CZOŁGU NA DNIE DUNAJU Merrill, ty dupo wołowa! Zawsze pałętałeś się wokół American Express, czekając na zagubione dziewczynki. Myślę, że znalazłeś jedną z nich, a ona cię zgubiła, Merrill. Arnold Mulcahy powiedział mi, że to się stało jesienią. Niespo kojny czas, co, Merrill? Przejęło cię stare uczucie, potrzeba zna lezienia sobie kogoś, z kim można by spędzić zimę. Wiem, jak to wyglądało: znam twoje sposoby z American Ex press. Muszę ci oddać sprawiedliwość, Merrill, że umiałeś przy bierać wspaniałe pozy. Ekspilota myśliwca bojowego, kierowcy wyścigowego, który stracił nerwy, a być może i żonę, byłego pisarza z notatnikiem, eksmalarza, któremu zbrakło farb. Nigdy nie wiedziałem, kim naprawdę byłeś. Bezrobotnym aktorem? Miałeś imponujący wygląd. Otaczała cię aura eksbohatera, byłe go kogoś. Duża miała rację: kobiety lubiły myśleć, że przywrócą cię życiu. Pamiętam te autokary turystyczne zatrzymujące się przed Ame rican Express i zgromadzenie drwiących gapiów, którzy dziwowali się ubiorom, wyobrażali sobie pieniądze. Z autokaru wysiadała dziwna mieszanina. Starsze panie swobodnie rozmawiające po an gielsku, świadome, że będą wykorzystywane, wystarczająco mądre, by się nie przejmować, że wyglądają obco i być może głupio. Następnie młodsza grupa — zażenowana nawet swoim 352 JOHN IRYING związkiem z tą pierwszą. Usiłowała oddzielić się od starszej i sprawiać wrażenie, jakby mówiła płynnie czterema jeżykami. Odnosiła się z chłodna pogardą do pozostałych turystów, jej apa raty fotograficzne nie rzucały się w oczy, a bagaż był niezbyt wielki. Ty zawsze wybierałeś najładniejsze dziewczęta z tej grupy, Merrill. Tym razem wybrałeś Poiły Cranner. Jakbym to widział. Dziewczyna przy kontuarze informacji, być może z egzemplarzem Europa za 5 dol. dziennie, przegląda spis pensjonatów, na które ją stać. Ty podchodzisz dziarsko do kontuaru i mówisz coś szybko po niemiecku do człowieka, który tam stoi — jakieś zdawkowe pytanie, na przykład, czy zostawiono dla cie bie wiadomość. Twój niemiecki robi wrażenie na Poiły Cranner, która w najgorszym wypadku spogląda na ciebie, a potem się od wraca, gdy obrzucasz ją spojrzeniem, i udaje, że czyta coś inte resującego. Potem mówisz od niechcenia po angielsku — jeżykiem, który jej uświadamia, że tylko ty, a poza tobą nikt inny nie rozpoznałby w niej Amerykanki. — Wybierz Pension Dobler. Ładne miejsce, przy Plankengasse. Albo Weisses Huf, przy Engelstrasse, właścicielka mówi po an gielsku. Jedno i drugie jest o parę kroków stąd. Masz dużo ba gażu? Czując, że jest podrywana, dziewczyna ruchem głowy wskazuje bagaż, a potem czeka, gotowa odrzucić twoją dżentelmeńską pro pozycje pomocy. Ale ty wcale nie wystąpiłeś z podobną propozycją, prawda, Merrill? Powiedziałeś: — Och, to niewiele do niesienia — po czym podziękowałeś swoją wypolerowaną niemczyzną mężczyźnie z informacji, który zdążył już wrócić i powiedział, że nie ma dla ciebie żadnej wia domości. — Auf Wiedersehen — rzuciłeś i wyszedłeś — jeżeli pozwoliła ci wyjść. Poiły Cranner nie pozwoliła, Merrill. Co potem? Twoja zwykła komediancka runda po Starym Wied niu? — Co cię interesuje, Poiły? Okres rzymski czy nazistowski? I trochę twoich zmyślonych dziejów, Merrill? METODA WODNA 353 — Widzisz to okno? Trzecie od rogu, na czwartym piętrze? — Tak. — To tam się ukrywał, kiedy go szukali. — Kto? — Wielki Weber. — Ach... — Co wieczora przechodził przez ten plac. Przyjaciele zosta wiali mu jedzenie w tej fontannie. I Poiły zaczyna odczuwać odwieczną niepewność i romantycz ność, które osiadają na niej jak pył Ziemi Świętej. Wielki Weber! Kim on był? — Zabójca wynajął pokój w budynku naprzeciwko. O, tam! — Zabójca? — Dietrich, ten żałosny drań. — I patrzysz na okno zabójcy, Merrill, jak rozszalały poeta. — Wystarczyła jedna kula, by cała Europa odczuła stratę. Poiły Cranner wytrzeszcza oczy na fontannę, w której kładziono jedzenie przeznaczone dla wielkiego Webera. Lecz kim był wielki Weber? Nieciekawe stare miasto jarzy się jak rozżarzony węgiel wokół niej i Poiły pyta: — Co robisz w Wiedniu? — I jaką jej na to zdradziłeś tajem nice, Merrill? — Jestem tu dla muzyki, Poiły. Kiedyś sam grywałem... Lub bardziej enigmatycznie: — No cóż, Poiły, musiałem uciekać... Albo jeszcze śmielej: — Po śmierci żony nie chciałem już mieć nic wspólnego z o perą. Ale jakoś nie mogłem się od niej zupełnie oderwać... A potem co, Merrill? Może twój Przegląd Sztuki Erotycznej? Jeśli zaś pogoda była ładna, z pewnością zaprowadziłeś ją do zoo. Na długi spacer po Ogrodach Schónbrunn. Mówiłeś mi, Merrill, że zwierzęta wywołują uczucia erotyczne. Łyczek wina na tarasie, z którego widać, jak żyrafy ocierają się szyjami? A potem ten prawdziwy i wypróbowany trajkot: — Wszystko to, oczywiście, było zbombardowane... 354 JOHN IRWNG — Zoo? — Tak, podczas wojny... — Jakie to musiało być straszne dla zwierząt! — Och, nie. Większość z nich zjedli przed bombardowaniem. — Ludzie? — Tak. Głodni ludzie... — Tu na twojej twarzy rozlał się og romny smutek i w zamyśleniu dałeś słoniowi fistaszka. — Cóż, to chyba naturalne, prawda? — rzekłeś do Poiły Cranner. — Gdy byliśmy głodni, wtedy je zjadaliśmy. A teraz je karmimy... — Wyobrażam sobie, Merrill, że w twoich ustach zabrzmiało to bardzo głęboko. A potem? Może oczekiwałeś jakiegoś ważnego listu, więc czy Poiły nie ma nic przeciwko temu, żeby wpaść na minutkę do twego mieszkania, i sprawdzić, czy nie przyszedł? Niewątpliwie nie miała. Gdzieś w trakcie tego wszystkiego nastąpiła propozycja, żeby popływać, póki noce są jeszcze ciepłe — co mogło podsunąć tę miłą potrzebę udania się do twojego mieszkania, abyś włożył kąpielówki, a także konieczność udania się do jej pensjonatu, by ona mogła włożyć swój kostium kąpielowy. Och, byłeś sprytny, Merrill. Lecz przefajnowałeś sprawę! Musiałeś się wychylić z tą bajdą o czołgu w Dunaju, prawda? Tak czy owak, musiałeś o nim wspomnieć. — Die Blutige Donau — powiedziałeś. — Krwawy Dunaj. Czytałaś to? — To jest książka? — Tak, Goldschmieda. Ale oczywiście nie została przełożona. Potem powiozłeś ją koło Prateru. — Co to za samochód? — Zornwitwer, rocznik pięćdziesiąty czwarty. Dosyć rzadki. Przekraczając stare koryto, polałeś trochę chłodnej mistyki z bujnej historii rzecznej Goldschmieda. — Ilu ludzi spoczęło na dnie Dunaju? Ile oszczepów, tarcz i koni, ile żelastwa i stali z tysięcy wojen? „Czytajcie tę rzekę" METODA WODNA 355 pisze Goldschmied. „To wasze dzieje. Czytajcie rzekę!" Kto to jest Goldschmied? — zastanawiała się z pewnością Poi ły. Ach, śliczna Poiły, a kto to był wielki Weber? A potem powiedziałeś: — Znam pewne miejsce na rzece, które jest historią. — Prze czekała twą brzemienną pauzę. — Pamiętasz Dziewiątą Dywizję Pancerną? — powiedziałeś, a potem ciągnąłeś dalej, nie czekając na odpowiedź. — Dziewiąta Dywizja wysłała dwa czołgi zwia dowcze do Floridsdorf w noc sylwestrową trzydziestego dzie wiątego. Naziści chcieli przesunąć kompanię czołgów do Cze chosłowacji, a ich siły pancerne były rozlokowane wzdłuż Dunaju: czołgi zwiadowcze szukały guza we Floridsdorf. Trwał tam zażarty opór i czołgi zwiadowcze pragnęły odwrócić uwagę dywizji od głównej siły czołgowej nad rzeką. No i te czołgi dostały to, o co prosiły. Jeden z nich wyleciał w powietrze przed fabryką mleka w proszku. Załoga drugiego wpadła w panikę. Zabłądziła wśród monotonii licznych magazynów Floridsdorfu i skończyła daleko na Starym Dunaju — starym korycie odciętym od rzeki. Wi działaś? Właśnie przejeżdżaliśmy nad nim. — Tak, tak — odpowiedziała pewnie Poiły Cranner, czując przygniatający ciężar historii. Wtedy zatrzymałeś zornwitwera przy Gelhafts Keller, Merrill. Otworzyłeś drzwi Poiły Cranner, a ona wybełkotała: — No, i co się stało? — Z czym? — Z tym czołgiem. — Ach, z czołgiem... Zabłądził, rozumiesz? — Tak... — A pamiętaj, że była noc sylwestrowa. Bardzo zimno. A dziki tłum ludzi z ruchu oporu ścigał go... — Jak można ścigać czołg? — Trzeba mieć dużo odwagi — powiedziałeś. — Trzymali się blisko ścian budynków i próbowali uszkodzić go granatami. Oczywiście strzelec czołgu siał wśród nich spustoszenie. Lecz lu dzie napierali i wreszcie zagnali czołg na brzeg starego koryta. 356 JOHN IRYING Odcięli mu odwrót, rozumiesz? Woda w starym korycie była nie ruchoma i dość płytka... a zatem mocno zamarznięta. Zmusili czołg, by wjechał na lód. To była jego jedyna szansa... No i gdy znalazł się na samym środku, zaczęli turlać granaty po lodzie... Zatonął, oczywiście. — Jeja — musiała powiedzieć Poiły Cranner, przejęta zarówno opowieścią, jak i widokiem ogromnych, splamionych pi wem murów Gelhafts Keller, wzdłuż których prowadziłeś ją, Mer rill, do doku. — To było tam — powiedziałeś, pokazując Stary Dunaj, po którym pływały małe łódki z latarniami, wożąc zakochane pary i pijaków. — Co? — zapytała. — Czołg. To tam lód się pod nim załamał. Tam go zatopili. — Gdzie? — spytała Poiły Cranner, a ty przygarnąłeś delikatnie jej głowę do swojej i kazałeś patrzeć wzdłuż swego wyciągniętego ramienia na jakiś czarny punkt daleko w wo dzie. I wyszeptałeś: — Tam! Właśnie tam zatonął. I nadal tam jest... — Niemożliwe! — Tak! A potem, Merrill, ona ciebie zapytała, po jakie licho zabrałeś z sobą latarkę. Merrill, ty dupo wołowa... Właśnie te słowa wyrzekł Trumper, kiedy agenci federalni, jeśli to byli oni, wyprowadzili go z windy na dziesiątym piętrze hotelu Warwick w Nowym Jorku. Elegancko ubrana para czekająca na windę przyglądała się, jak prowadzili Trumpera korytarzem. Jeden z agentów powiedział: — Dobry wieczór. — Dobry wieczór — wymamrotali w odpowiedzi. — Merrill, ty dupo wołowa — rzekł Trumper. Zaprowadzili go do pokoju 1028, a właściwie do dwupokojo wego apartamentu w rogu, z oknami wychodzącymi ponad Alej? METODA WODNA 357 Obu Ameryk na park. Z dziesiątego piętra Nowy Jork wyglądał bardzo ładnie. — Ty dupo wołowa — powiedział Trumper do Arnolda Mul cahy. — Zróbcie mu prysznic, chłopcy — rzekł swoim ludziom Mulcahy. — Niech będzie bardzo zimny. — Zrobili. Przyprowa dzili dzwoniącego zębami Trumpera owiniętego w ręczniki kąpie lowe z powrotem do pokoju i cisnęli jak wór na ogromny fotel. Jeden z agentów nawet rozwiesił szpiegowski garnitur Trumpera, a drugi znalazł w nim kopertę ze studolarowymi banknotami. Wręczył ją Mulcahyemu, który wówczas kazał obu agentom wyjść. jMulcahyemu towarzyszyła żona i oboje byli wystrojeni. Mul cahy miał na sobie białą koszulę z czarnym krawatem, a jego żona, w typie zatroskanej matki, wieczorową suknię. Obejrzała garnitur Trumpera, jakby to była świeżo zdjęta skóra jakiegoś zwierzaka, a potem spytała słodko, czy czegoś nie chce: drinka? kanapki? Lecz Trumper zanadto szczękał zębami, żeby móc mówić. Potrząsnął tylko głową, a Mulcahy mimo to nalał mu trochę kawy. Potem Mulcahy przeliczył zmalałą ilość banknotów w kopercie, a następnie gwizdnął cicho i pokręcił głową. — Widzę, mój chłopcze — rzekł — że bardzo trudno ci idzie przystosowanie się do nowej sytuacji. — To jest tylko ludzkie, Arnold — powiedziała jego żona. U ciszył ją surowym spojrzeniem, lecz ona nie sprawiała wrażenia urażonej, że wykluczono ją z rozmowy. — Troszczę się o chłopców Arnolda — powiedziała — jakby byli moimi chłop cami. Trumper nie rzekł nic. Nie uważał się za jednego z „chłopców" Arnolda Mulcahy, ale nie stawiałby na to. — Słuchaj, Trumper — powiedział Arnold Mulcahy. — Wygląda na to, że nie mogę się ciebie pozbyć. — Bardzo mi przykro, proszę pana. — Dałem ci nawet pewne fory — ciągnął. Przeliczył pieniądze i potrząsnął głową. — To znaczy, przywiozłem cię do kraju 358 JOHN IRYING i wypchałem portfel... tego nawet nie było w umowie, prawda, chłopcze? — Tak, proszę pana. — Jeździłeś do żony — rzekł Mulcahy. — Tak, proszę pana. — Bardzo mi przykro — powiedział Mulcahy. — Może po winienem był ci powiedzieć. — Pan wiedział? — spytał Trumper. — Że ona jest z Couthem? — Tak, tak — odparł Mulcahy. — Musieliśmy przecież wy wiedzieć się o ciebie. — Wziął z serwantki skoroszyt, usiadł i zaczął go przeglądać. — Nie możesz winić swojej żony. — Wiem, proszę pana. — No wiec widzisz! — wykrzyknął Mulcahy. — Kłopotliwa sytuacja. Rozumiesz, wziąłem za ciebie odpowiedzialność. A ty porwałeś szofera! I powróciłeś w stanie, w jakim nie można było cię pozostawić... — Bardzo przepraszam — rzekł Trumper. Było mu naprawdę przykro. Trochę polubił Arnolda Mulcahy. — Sprawiłeś, że ten nieszczęsny szofer stracił prace, chłopcze — powiedział Mulcahy. Trumper próbował odtworzyć w pamięci Dantego. Przypomniał sobie mgliście jego heroiczne wyczyny. Mulcahy wyjął około pięciuset dolarów z koperty, a resztę wręczył Trumperowi. — To będzie dla tego szofera — rzekł. — To najmniejsze, co możesz dla niego zrobić. — Tak, proszę pana — odparł Trumper. Bezczelnie przeliczył pozostałe banknoty. Kiedy je pierwszy raz liczył, było ich jede naście, za drugim razem wyszło tylko dziewięć. — Wystarczy ci na powrót do Iowa — powiedział Mulcahy. — Jeżeli właśnie tam zamierzasz się udać... — Nie wiem... Nie wiem, czy się tam udam. — No cóż, nie znam się na tych waszych doktoratach — rzekł Mulcahy — ale nie sądzę, aby z nich mogły być pieniądze. — Arnold — odezwała się pani Mulcahy. Właśnie przypinała sobie wyszukaną broszkę. — Naprawdę spóźnimy się na przed stawienie. METODA WODNA 359 — Tak, tak — powiedział Mulcahy. Wstał i obejrzał swój smoking przed włożeniem, zupełnie jakby nie wiedział, z której strony się go wkłada. — Balet, rozumiesz — wyjaśnił Trumpe rowi. — Uwielbiam dobry balet. Pani Mulcahy dotknęła czule ramienia Trumpera. — W Waszyngtonie nigdzie nie bywamy — zwierzyła mu się. — Tylko gdy Arnold jest w Nowym Jorku. — To miło — powiedział Trumper. — Znasz się na balecie? — spytał Mulcahy. — Nie, proszę pana. — Wszyscy unoszą się na paluszkach — pouczała pani Mul cahy. Arnold Mulcahy burczał, wciskając się w smoking. Musiał naj wyraźniej mieć kota na punkcie baletu, skoro potrafił się do tego zmusić. Blagłer go pamiętał, kiedy wyglądał niczym ambasador, lecz teraz, gdy ujrzał Mulcahyego w wieczorowym stroju, stwier dził, że nie nadaje się on do tej roli. Ubranie nie leżało na nim dobrze. Wyglądało, jakby je wciśnięto na mokro, a kiedy wyschło, przybrało osobliwy i pomarszczony kształt. — Co będziesz teraz robił, chłopcze? — spytał Mulcahy. — Nie wiem, proszę pana. — No cóż, mój kochany — pani Mulcahy podeszła i skubnęła palcami ubranie Blagiera, jakby się bała, że ono obłazi. — Po winieneś zacząć od kupna nowego — powiedziała. — Musimy już iść — rzekł Mulcahy — a ty musisz wygrze bać się z tych ręczników. Blagier wziął swoje ubranie i skierował się ostrożnie do łazien ki. W głowie miał coś ciężkiego i bolącego, oczy jakby wysuszone — bolały przy mruganiu powiekami. Gdy wrócił, koło państwa Mulcahy stał jeden z agentów fede ralnych, który go tu przywiózł. — Wilson — rzekł do niego Mulcahy — zawieź pana Trum pera, dokądkolwiek zechce... w obrębie wyspy Manhattan. — Tak jest — odparł Wilson. Wyglądał niczym najemny mor derca. — Dokąd się u d a s z, kochanie? — spytała pani Mulcahy. 360 JOHN IRYING — Jeszcze nie wiem, proszę pani — odrzekł Trumper. Mul cahy znów przekartkował skoroszyt. Trumper dostrzegł przez mgnienie oka fotografię Dużej i własną. — Słuchaj, chłopcze — powiedział Mulcahy. — Może od wiedzisz Ralpha Packera? — Wyjął ze skoroszytu plik wycinków z gazet ze zdjęciem włochatego Packera na wierzchu. — On jest w Iowa, proszę pana — rzekł Trumper. Nie wy obrażał sobie, że osoba Packera wymagała aż tak obszernej do kumentacji, którą Arnold Mulcahy trzymał w ręku. — W żadnym tam Iowa — odparł Mulcahy. — Jest tu, w Nowym Jorku, i świetnie sobie radzi. — Wręczył Blagierowi plik wycinków z gazet. — Ludzie od zaginionych osób dobrze się przyjrzeli temu twojemu przyjacielowi. To był jedyny człowiek, który miał jakie takie pojęcie, co się z tobą stało. Blagier usiłował sobie wyobrazić, jak wyglądają ci ludzie od zaginionych osób. Byli niewidzialni i materializowali się w kształcie abażurów lub armatur łazienkowych, które ci zadawały pytania podczas snu. Wycinki z gazet zawierały recenzje z pierwszego filmu Ral pha, zdobywcy głównej nagrody Narodowego Festiwalu Filmów Studenckich. Była to Rzecz grupowa, której dźwięk opracował Blagier. Film wyświetlano w ogniskach kulturalnych w całym Nowym Jorku. Ralph miał teraz studio w Greenwich Yillage i podpisany kontrakt na dystrybucję dwóch następnych filmów. Jeden z recenzentów Rzeczy grupowej wspomniał nawet o dos konałym opracowaniu dźwiękowym. „Świetne pomysły dźwiękowe Blagiera Trumpera — pisał — przy zastosowaniu ambitnej, niezawodnej techniki, są znakomicie urzeczywistnione jak na film o tak niskim budżecie." Wywarło to na Blagierze duże wrażenie. — Jeżeli chcesz mojej rady — rzekł Mulcahy — zrobiłbyś na tym lepszy interes niż na tym swoim doktoracie. — Tak, proszę pana — odparł Trumper posłusznie, ale nie mógł sobie wyobrazić, że Ralph naprawdę dostaje pieniądze za to, co robi. METODA WODNA 361 Mulcahy dał wynajętemu mordercy nazwiskiem Wilson adres Packera, lecz ten — wyraźnie przed chwilą zgolono mu prawą brew i założono szwy — wydawał się czymś zakłopotany. — Na miłość boską, co z tobą, Wilson? — spytał Mulcahy. — Chodzi o tego szofera — wymamrotał Wilson. — Dantego Calicchio? — podpowiedział Mulcahy. — Tak, proszę pana — rzekł Wilson. — Policja chce wie dzieć, co z nim zrobić. — Już im mówiłem, że mają go puścić — powiedział Mulca hy. — Wiem, proszę pana — mamrotał Wilson — ale oni chcą, żeby pan to potwierdził osobiście albo coś takiego. — Czemu, Wilson? — No, bo, proszę pana — jąkał się Wilson — ten facet na robił mnóstwo szkód, chociaż nie wiedział, kim jesteśmy, i w ogóle. Wpadł w istny szał. — I co się stało? — spytał Mulcahy. — Kilku naszych chłopców jest w szpitalu — rzekł Wilson. — Zna pan Cowlesa? — Tak, Wilson. — Cowles ma złamany nos i kilka pękniętych żeber.A zna pan Detweillera? — A co się stało Detweillerowi, Wilson? — Ma złamane oba obojczyki — rzekł Wilson. — Ten facet musiał być czymś w rodzaju zapaśnika... Mulcahy nagle się zainteresował. — Zapaśnika, Wilson? — Tak, i boksera, proszę pana — powiedział Wilson. — Zna pan Learyego? — Tak, oczywiście — rzekł Mulcahy z zapałem. — Co się z nim stało? — Ma pękniętą kość policzkową, proszę pana. Ten makaroniarz mało go nie ogłuszył hakiem. Bił głównie w korpus, proszę pana, ale miał niezłe haki... — Wilson dotknął ostrożnie zszytej brwi i uśmiechnął się z zakłopotaniem. Arnold Mulcahy też się uśmie chał. — I jeszcze Cohen, proszę pana. Wrzucił Cohena przez 362 JOHN IRYING szybę do samochodu. Cohen jest cały pokiereszowany i ma wodę w łokciu. — Naprawdę? — spytał Mulcahy. Wyglądał na niezmiernie zadowolonego. — No więc policja, proszę pana — powiedział Wilson — myśli, że może pan zmieni zdanie i pozwoli zatrzymać faceta na trochę. Ten makaroniarz jest niebezpieczny, proszę pana. — Wilson — rzekł Mulcahy — wyciągnij go jeszcze dziś wieczorem i przyprowadź go tu po balecie. — Po balecie, proszę pana? Chce go pan trochę zbesztać? — Nie — odparł Mulcahy. — Chyba zaproponuję mu pracę. — Tak jest — rzekł Wilson, ale wyglądał na zbolałego. Z kwaśnym wyrazem twarzy spojrzał na Trumpera. — Wiesz co, chłopie? Nie mieści mi się w głowie, że ktokolwiek mógł się bić w twojej obronie. — Mnie też się nie mieści — odparł Blagier. Uścisnął dłoń Arnolda Mulcahy i uśmiechnął się do jego żony. — Kup sobie nowe ubranie — szepnęła pani Mulcahy. — Dobrze, proszę pani. — Zapomnij o swojej żonie — szepnął mu Mulcahy. — To najlepsze, co możesz zrobić. — Tak, proszę pana. Zbir zwany Wilsonem trzymał wyświechtaną walizkę Trumpera nie tyle w odruchu przyjaźni, ile w obraźliwym geście — zupełnie jakby Trumper nie mógł jej udźwignąć. I tak w istocie było. — Do widzenia — powiedziała pani Mulcahy. — Do widzenia — rzekł Trumper. — I mam nadzieję, że w lepszych okoliczno ściach — dodał Arnold Mulcahy. Blagier wyszedł z Wilsonem z hotelu i wsiadł do poobijanego samochodu. Wilson postawił mu ciężko walizkę na kolanach. Trumper jechał do Greenwich Yillage w milczeniu, lecz Wilson wciąż klął i robił nieprzyzwoite gesty do każdej dziwacznie wyglądającej, ekscentrycznie ubranej osoby na zatłoczonych chod nikach. — W sam raz tu pasujesz, ty pieprzony pomylęńcu — powie METODA WODNA 363 dział do Trumpera. Skręcił gwałtownie kierownicę, żeby ominąć wysoką czarna dziewczynę, która prowadziła na smyczy dwa wy pielęgnowane psy, i ordynarnie wrzasnął do niej przez okno. Blagier próbował trzymać się jeszcze trochę. Wizja Ralpha Packera jako wybawcy: dość dziwna rola dla Ralpha, ale przy pomniał go sobie na rowerze, jak jedzie przez most na rzece Iowa. — Jesteśmy na miejscu, włochata patelnio — rzekł Wilson. Pomieszczenia pod numerem 109 przy Christopher Street były oświetlone. Nadzieja jeszcze nie opuściła świata. Blagier zorien tował się, że była to spokojna uliczka ze sklepami, restauracyjką, sklepem korzennym i zakładem krawieckim. Lecz najwidoczniej łączyła się z bardziej uczęszczanymi nocą obszarami, bo mnóstwo ludzi szło nią bez zatrzymywania. — Zgubiłeś coś? — spytał Wilson. Blagier namacał kopertę z pieniędzmi. Miał ją, a walizkę trzymał na kolanach. Lecz kiedy zrobił zdziwioną minę, ujrzał w ręku Wilsona coś zgniecionego, co Dante Calicchio wyjął ze swoich slipek. Przypomniał sobie wówczas, że to studolarowy banknot. — Zgubiłeś to w windzie, prawda? — rzekł Wilson. Wyraźnie nie zamierzał oddawać banknotu. Trumper wiedział, że nie nadaje się do walki. Nawet w najlep szej kondycji nie mógłby stawić czoła Wilsonowi. Był jednak zadziorny, tańczył lekkomyślnie na krawędzi świata realnego. — Powiem Mulcahyemu — rzekł. — Mulcahy nie chce o tobie nawet słyszeć — odparł Wilson. — Spróbuj tylko dowiedzieć się, kim on jest. — Włożył zgnie ciony banknot do kieszeni i nie przestawał się uśmiechać. Trumper nie przejął się zbytnio tą sprawą, lecz Wilson go złościł, a złość pobudzała do myślenia. Otworzył drzwi, postawił walizkę na chodniku i wpółsiedząc rzekł: — Powiem Dantemu Calicchio — po czym uśmiechnął się patrząc na nabrzmiały, świeżo zszyty łuk brwiowy Wilsona. Przez chwilę wyglądało, że Wilson go uderzy. Trumper uśmie chał się nadal, lecz myślał: ja jestem chyba naprawdę szalo n y. To popychadło zatłucze mnie na śmierć. 364 JOHN IRYING l właśnie wtedy z pomieszczeń studia FILMY RALPHA PA CKERA, SP. Z O.O. wyszedł na chodnik chłopak w sięgającej kolan pomarańczowej kurtce. Był to Kent, ale Blagier jeszcze go nie znał. Kent podszedł do samochodu, schylił się i zajrzał do środka. — Tutaj nie wolno parkować — powiedział służbiście. Wilson szukał rozrywki i najwyraźniej nie spodobał mu się wygląd Kenta. — Spieprzaj, cipo — warknął. Kent wszedł do wnętrza studia. Może po broń. pomyślał Bla gier. — Ty także spieprzaj — powiedział Wilson do Blagiera. Lecz Trumper zrobił coś, co mijało się ze zdrowym rozsądkiem. Nie była to odwaga, ale zdanie się na los: pomyślał, że jest mu wszystko jedno. — Dante Calicchio — powiedział wolno — zrobi z ciebie, Wilson, coś, czego nawet pies nie zechce jeść. Ze studia FILMY RALPHA PACKERA SP. Z O.O. doszły stłu mione przekleństwa. Wilson cisnął zgnieciony banknot studolaro wy ponad ramieniem Blagiera na chodnik. Ledwie Blagier zdążył zsunąć się z fotela samochodu, zbir dodał gazu ruszając spod krawężnika, a klamka drzwi zawadziła o kieszeń spodni Trumpera okręcając nim i rzucając go na chodnik. Trumper najpierw chwycił zgnieciony banknot, a dopiero potem podniósł się na nogi. Otarł sobie kolana, wiec usiadł na walizce, podciągnął nogawki i zaczął oglądać rany. Usłyszawszy, że ze studia filmowego wychodzą jacyś ludzie, spodziewał się ujrzeć hordę Ralphowych giermków, którzy zamiast Wilsona rozniosą go na kopach po ulicy. Z drzwi wyszło jednak tylko dwóch ludzi, chłopak w pomarańczowej kurtce i powłóczący w znajomy sposób nogami włochaty mężczyzna. — Cześć, Ralph — rzekł Trumper. Włożył studolarowy ban knot w wielkie łapsko Ralpha i wstał z walizki. — Weź te walizkę, chłopcze — rzekł i zwrócił się do Ralpha. — Podobno potrzebny ci jest ktoś do opracowywania dźwięku. — TrąbTrąb! — wykrzyknął Ralph. METODA WODNA 365 — To tamten drugi — powiedział Kent. — Ten, który sie dział za kierownicą... — Bierz te walizkę, Kent — rzekł Ralph. Objął ramieniem Blagiera, obejrzał go całego, zauważył krew i jeszcze gorsze rze czy. — Rany, TrąbTrąb — powiedział — wcale nie wyglą dasz jak ktoś, kto znalazł Świętego Graala. — Rozwinął banknot studolarowy i Trumper wyrwał mu go z ręki. — Nie ma żadnego Świętego Graala, Ralph — rzekł Blagier usiłując nie chwiać się na nogach. — Znów polowałeś na kaczki, TrąbTrąb? — spytał Ralph prowadząc go do drzwi studia. Blagier uśmiechnął się słabo, sły sząc ten dowcip. — Rany, TrąbTrąb, myślę, że kaczki znów wy grały. Na stromym schodku, w dół, do pokoju projekcyjnego, Blagier stracił równowagę i Ralph musiał go wnieść do środka. Oto wkra czam, rzekł tępo do siebie, w świat sztuki. To nie jest świat dla mnie, myślał, ale w obecnym stanie każdy świat jest dobry. — Kto to jest? — zapytał Kent. Nie podobało mu się, co Blagier mówił o opracowywaniu dźwięku. Kent bowiem właśnie tym się zajmował. Był przerażająco kiepski, ale sądził, że się nauczy. — Kto to jest? — Ralph roześmiał się. — Nie wiem — od parł i schylił się nad Blagierem, który osunął się na ławę projek tora. — Kim ty jesteś naprawdę, TrąbTrąb? — spytał żartobli wie. Trumpowi kręciło się w głowie od doznanej ulgi i mógł tylko głupio chichotać. Zdumiewające, jak człowiek potrafi się odsłonić wśród przyjaciół. — Jestem Wielki Biały Łowca — rzekł do Ralpha. — Wielki Biały Łowca Kaczek. — Ledwie jednak wypowiedział ten żart, głowa opadła mu na ramię Ralpha. Ralph próbował oprowadzić go po studiu. — To jest nasz pokój montażowy, gdzie... — Blagier starał się nie zasnąć na stojąco. Wreszcie zmógł go zapach chemikaliów w ciemni. Wszystko się przeciwko niemu sprzysięgło: zapach che mikaliów, stara kukurydziana whisky, kawa Arnolda Mulcahy 366 JOHN IRYING i wywołane widokiem ciemni wspomnienie Coutha. Omsknął się łokciem do wanienki z kąpielą przerywającą, wychlustnął sobie na spodnie trochę utrwalacza i zwymiotował do kuwety z wywoły waczem. Ralph pomógł mu się rozebrać, obmył go nad zlewem w ciemni i zaczął szperać w jego walizce w poszukiwaniu czystego ubrania. Nie znalazł nic, ale miał w studiu trochę własnych ubrań i przy odział w nie Trumpera. Dał mu więc żółte spodnie sztruksowe z rozszerzanymi u dołu nogawkami — stopy Trumpera sięgnęły zaledwie ich kolan. Dał parę zielonych butów kowbojskich — palce Trumpera sięgały ich podbicia. Blagier czuł się jak karzeł w roli błazna z wesołej drużyny Robin Hooda. — Czyżby Wielki Biały Łowca Kaczek nie czuł się dobrze? — spytał Ralph. — Chciałbym przespać ze cztery dni — przyznał Trumper. — A potem robić filmy, Ralph. Mnóstwo filmów, mnóstwo pie niędzy. Kupić sobie nowe ubranie — wymamrotał, potykając się o zbyt długie nogawki żółtych spodni Ralpha. — I żaglówkę dla Colma. — Biedny TrąbTrąb — rzekł Ralph. — Znam dobre miejs ce, gdzie będziesz mógł się wyspać. — Podwinął absurdalnie dłu gie nogawki, aby Trumper mógł się w nich jako tako poruszać, i zadzwonił po taksówkę. — Więc to jest ten wielki TrąbTrąb — powiedział Kent. Wie le o nim słyszał. Usiadł zasępiony w kącie pokoju projekcyjnego trzymając w ręku rolkę filmu jak dysk, którym najchętniej cisnąłby w Blagiera. Kent zrozumiał, że jego kariera dźwiękowca została zniweczona przez tego błazna zwanego TrąbTrąb, który wyglądał w ubraniu Ralpha jak elżbietańska kukiełka. — Weź jego walizkę, Kent — rzekł Ralph. — Dokąd chcesz go zawieźć? — spytał Kent. O właśnie, dokąd? — pomyślał Trumper. — Do Tulpen — odparł Ralph. To było niemieckie słowo. Trumper wiedział, co oznacza. Tul pen po niemiecku znaczy: tulipany. Pomyślał więc: To brzmi dosyć miło jak na miejsce do spania. STARY THAK GINIE! DUŻA PRZYBIERA NA WADZE! Duża i Couth byli dla niego przemili. Bez zbędnych słów wsta wili mu łóżko do pokoju Colma. Colm chodził spać o ósmej, a Trumper kładł się wówczas na drugim łóżku i opowiadał, póki Colm nie zasnął. Opowiadał mu własną wersję Moby Dicka, który wydawał mu się najodpowiedniejszy dla tego nadmorskiego domu. Colm uwa żał, że wieloryby są cudowne, więc w opowiadaniu Trumpera wie loryb był bohaterem — Moby Dick stał się niezwyciężonym królem. — Jaki on jest wielki? — pytał Colm. — No cóż — odpowiadał Trumper — gdybyś unosił się na wodzie, a on by cię chlapnął ogonem, to wyszedłbyś na tym gorzej niż zwyczajna mucha uderzona packą. — Colm milczał dłuższy czas, gdy to usłyszał. Patrzył na delikatną pomarańczową rybkę w akwarium nad łóżkiem, która przeżyła autobusową podróż z Nowego Jorku. — Mów dalej — rzekł Colm. I Trumper mówił dalej i dalej. — Każdy, kto ma choć odrobinę oleju w głowie, zostawiłby Moby Dicka w spokoju — powiedział. — Wszyscy wielory bnicy polowali tylko na inne wieloryby. Ale nie kapitan Ahab. 368 JOHN IRYING — Właśnie — rzekł Colm. — Niektórzy ludzie odnosili rany albo tracili ręce i nogi w cza sie polowań na wieloryby i nie znienawidzili ich — powiedział Trumper. — Ale... — i urwał. — Ale nie kapitan Ahab! — wykrzyknął Colm. — Właśnie — rzekł Trumper. Zło tkwiące w Ahabie stało się wyraźniejsze. — Powiedz mi o tych wszystkich rzeczach sterczących z Moby Dicka. — Chodzi ci o różne stare harpuny? — Właśnie. — No wiec były tam stare harpuny — powiedział Trumper — niektóre z kawałkami zwisających lin. Krótkie harpuny i dłu gie harpuny, i trochę noży, i najrozmaitsze inne rzeczy, które lu dzie próbowali w niego wbić... — Na przykład co? — Drzazgi? — zastanawiał się Trumper. — Pewnie, ze wszystkich statków, które zgruchotał, zostały w nim drzazgi. I pąkle, bo on był bardzo stary. Wodorosty i ślimaki. Był jak stara wyspa, miał na sobie wiele różnych rzeczy. Nie był biały jak śnieg. — I nic nie mogło go zabić, prawda? — Prawda! — rzekł Trumper. — Powinni go byli zostawić w spokoju. — Ja bym tak zrobił — powiedział Colm. — Nawet bym go nie próbował głaskać. — Słusznie — pochwalił Trumper. — Każdy mądry czło wiek tak myślał. — I zaczekał na refren... — Ale nie kapitan Ahab! — krzyknął Colm. Trumper wiedział, że zawsze należy opowiadać tak, aby słu chający czuli się dobrzy i mądrzy, nawet trochę mądrzejsi od cie bie. — Opowiedz o bocianim gnieździe — poprosił Colm. — Wysoko z masztu — zaczął Trumper dramatycznym to nem — Ahab zobaczył w dali coś, co wyglądało jak dwa wie loryby... METODA WODNA 369 — Izmael — poprawił go Colm. — Na maszcie był Izmael, prawda? — Prawda — przyznał Trumper. — Ale to wcale nie były dwa wieloryby, lecz jeden... — Ogromny. — Właśnie — powiedział Trumper. — I gdy wieloryb wy puścił fontannę wody, Izmael wrzasnął... — Tryska wodą!— wykrzyknął Colm, który nie wyglądał na śpiącego. — Wtedy Izmael zauważył coś śmiesznego u tego wieloryba. — Był biały! — rzekł Colm — Właśnie — powiedział Trumper. — I cały najeżony różnymi rzeczami... — Harpunami! — Pąklami, wodorostami i ptakami! — rzekł Trumper. — Ptakami? — spytał Colm. — Mniejsza z tym — powiedział Trumper. — Był to naj większy ze wszystkich wielorybów, jakie Izmael widział, a w do datku biały, więc Izmael poznał, kto zacz. — Moby Dick! — wrzasnął Colm. — Szszsz — uciszył go Trumper. Umilkli obaj i usłyszeli, jak ocean pluska o skały, sprawia, że pomost skrzypi i huśta łódkami przy bojach. — Colm — szepnął Trumper. — Słyszysz oce an? — Tak — odszepnął Colm. — Wielorybnicy słyszą to jak chlup, c h l u p o bur tę. W nocy, kiedy śpią. — Tak — szepnął Colm. — A wieloryby węszą wokół statków. — Naprawdę? — nie dowierzał Colm. — Naprawdę — odrzekł Trumper. — I czasem ocierają się o statki albo w nie uderzają. — Czy ludzie wiedzą, co to jest? — Mądrzy wiedzą — powiedział Trumper. — Ale nie kapitan Ahab — rzekł Colm. 370 JOHN IRYING — Nie, on nie — przyznał Trumper. Leżeli cicho, słuchając oceanu, czekając, kiedy wieloryb uderzy w dom. Potem pomost zaskrzypiał i Blagier szepnął: — Jest! — Wiem — odparł Colm chrapliwie. — Wieloryby nie zrobią ci krzywdy — powiedział Trumper — jeśli zostawisz je w spokoju. — Wiem — odrzekł Colm. — Nigdy nie powinno się ich drażnić, prawda? — Prawda — powiedział Trumper i aż do zaśnięcia Colma o baj nasłuchiwali morza. Wówczas jedyną czujną istotą w pokoju była cieniutka, cynobrowa rybka z Nowego Jorku, utrzymywana przy życiu stałą troską. Trumper pocałował śpiącego syna na dobranoc. — Powinienem był ci przywieźć wieloryba — szepnął. Nie chodzi o to, że rybka nie podobała się Colmowi, lecz Trum per pragnął dla niego czegoś trwalszego. Colmowi rybka bardzo się spodobała. Przy pomocy Dużej napisał list z podziękowaniami do Tulpen — najbardziej okrężny z możliwych sposobów prze proszenia za kradzież, której dokonał Trumper. — Kochana Tulpen — powiedziała Duża, a potem litera po literze dyktowała Colmowi każde słowo. — Koch... — mówiła Duża. Z niewiarygodnym skupieniem Colm rzeźbił litery ołówkiem ściśniętym mocno w dłoni. Blagier grał w bilard z Couthem. — Dziękuję ci za pomarańczową rybkę — dyktowała Duża. — Dziękuję ci bardzo? — zasugerował Colm. — Dzię... — mówiła Duża. Colm rzeźbił. Blagier partaczył każdy strzał. Couth był zrelaksowany i jak zwykle mu się szczęściło. — Mam nadzieję, że kiedyś odwiedzisz mnie w Maine — dyktowała Duża. — Właśnie — powiedział Colm. Duża nie dała się oszukać. Kiedy Colm zasnął, powiedziała do Blagiera: — Opuściłeś ją, prawda? METODA WODNA 371 — Myślę, że kiedyś do niej wrócę — odparł Blagier. — Zawsze tak myślisz — powiedziała Duża. —— Czemu ją opuściłeś? — spytał Couth. — Nie wiem. — Nigdy nie wiesz — powiedziała Duża. Była miła i rozmawiali swobodnie o Colmie. Couth poparł po mysł skończenia pracy doktorskiej, ale Duża widziała tę sprawę inaczej. — Nie cierpiałeś tego miejsca — rzekła — i ta praca nigdy cię naprawdę nie interesowała. Blagier nie mógł nic wymyślić w odpowiedzi. Samotny powrót do Iowa w niczym nie przypominałby pobytu tam z Dużą i Col mem. Duża nie drążyła tego tematu, być może jej też przyszło to do głowy. —r Myślę, że w każdym razie powinieneś zacząć coś robić — powiedział Couth. Wszyscy byli co do tego mniej więcej zgodni. Blagier roześmiał się. — Najważniejsze, żeby mieć jakiś obraz siebie — rzekł. Był trochę zalany jabłecznikiem Coutha. — Myślę, że trzeba zacząć od powierzchownego obrazu, na przykład Doktoranta lub Tłuma cza, czegoś z łatwą etykieta. A potem mieć nadzieję, że ten obraz się rozszerzy. — Ja nie wiem, od czego zacząłem — rzekł Couth. — Po prostu powiedziałem sobie: „Żyję tak, jak chcę", i to był początek. Potem zrobiłem się Fotografikiem, lecz wciąż myślę o sobie raczej jako o Człowieku, Który Żyje... — Tak, ale ty jesteś zupełnie inny niż Blagier — zauważyła Duża. Nastąpiła cisza dla uczczenia jej autorytetu. — Myślenie o sobie — powiedział Blagier — jako Filmow cu, a nawet Dźwiękowcu, do niczego mnie nie doprowadziło. Nig dy w to naprawdę nie wierzyłem. — I pomyślał: „ani o Mężu". Nigdy w to naprawdę nie wierzyłem. Ixcz o Ojcu... Cóż, to u czucie jest już bardziej wyraziste. Niewiele więcej jawiło się wyraziście. Couth napomknął o sto sownym symbolizmie mgły spowijającej dom i Blagier się ro 372 JOHN IRYING ześmiał. Duża powiedziała, że mężczyźni tak przesadnie zajmują się sobą, że zwyczajne rzeczy umykają ich uwagi. Zarówno Couth, jak i Blagier uznali, że po takiej ilości jabłecz nika jest to temat zbyt głęboki, by go podejmować. Poszli do łóżek. Blagier jeszcze nie spał, gdy Duża i Couth kochali się w swoim pokoju. Zachowywali się dość dyskretnie, ale to nieme napięcie było zbyt znajome Blagierowi, by mógł je pomylić z czym innym. Z uczuciem zaskoczenia zdał sobie sprawę, że cieszył się z tego. To, że są tacy ze sobą szczęśliwi, wydawało się najlepszą rzeczą w jego życiu — to i Colm. Później Duża poszła do łazienki, a potem weszła cichutko do pokoju Colma, żeby sprawdzić, czy jest dobrze okryty. Zdawało się, że chciała również sprawdzić, czy i on, Blagier, jest dobrze okryty, ale gdy szepnął: — Dobranoc, Duża — cofnęła się i chociaż było ciemno, zdawało mu się, że się uśmiechnęła. — Dobranoc, Blagier — szepnęła. Gdyby się zbliżyła, chwyciłby ją wpół, a Duża nigdy nie przyj mowała opacznie tego rodzaju sygnałów. Nie mógł spać. Po trzech nocach spędzonych u nich zdawał sobie sprawę, że jest czymś w rodzaju intruza. Zszedł do kuchni z Aktheltem i Gunnel — pora na trochę wyświechtanego sta rodolnonordyjskiego i dużą szklankę wody z lodem. Lubił to uczucie, kiedy wszyscy spali, a on, ich strażnik, obejmował nocną wartę. Wymruczał tkliwie trochę słów starodolnonordyjskich, a po tem przeczytał fragment, w którym Stary Thak ginie. Zdradzony w fiordzie Lopphavet! Zamordowany przez podłego Hrothrunda i jego bandę tchórzliwych łuczników! Stary Thak zostaje zwabiony do fiordu fałszywą wieścią: że ze szczytu urwiska nad Lopphavet może zobaczyć flotę Akthelta powracającego po zwycięskiej bit wie morskiej pod Slint. Stojąc na dziobie swojego okrętu Thak przepływa pod urwiskiem, ale gdy już, już ma zeskoczyć na brzeg, Hrothrund i jego łucznicy szyją w króla strzałami z zasadzki w le sie. Grimstad, sternik Thaka, skierowuje okręt poza zasięg strzał, lecz Stary Thak jest już tak nimi naszpikowany, że nie może nawet METODA WODNA 373 paść na pokład. Pokłuty jak poduszeczka do igieł przywiera do kliwra niczym jeż. — Znajdź flotę, Grimstad — mówi, ale wie, że już za późno. Wiemy Grimstad próbuje ułożyć go na pokładzie dziobowym, ale na ciele starego króla nie ma ani kawałka równej powierzchni. Nie może się nawet położyć. — Połóż mnie na falach — mówi do Grimstada. — Mam w sobie tyle drewna, że będę pływał. Grimstad obwiązuje go liną, opuszcza za burtę, mocuje koniec liny do nadburcia i holuje Starego Thaka za okrętem z chłodnego fiordu Lopphavet na pełne morze. Płynąc za okrętem Thak pod skakuje na falach jak boja pełna strzał. Grimstad podąża na spotkanie floty Akthelta, radosnej i zlanej krwią po wielkim zwycięstwie morskim pod Slint. Akthelt podpły wa do okrętu ojca. — Bywaj, Grimstad! — woła. Grimstad jednakże nie jest w stanie powiedzieć Aktheltowi o Starym Thaku. Akthelt podpływa bliżej i dostrzego linę. Siedząc wzrokiem jej bieg zauważa dziwaczną dryfkotwę wlokącą się za rufą. Pierzaste końce niektórych strzał nadal wystają znad wody. Thak jest martwy. — Spójrz, Grimstad! — woła Akthelt, wskazując linę biegnącą od nadburcia. — Co tam się wlecze za rufą? — To jest twój ojciec — odpowiada Grimstad. — Podły Hrothrund i jego łucznicyskurwysyny zdradzili nas, panie! I bijąc pięściami we własną pierś i w pokład swego okrętu wielki Akthelt zdaje sobie sprawę, jaki plan miał Hrothrund: chciał zabić Thaka i porwać jego okręt. Następnie zamierzał wypłynąć na spotkanie floty pod banderą króla i wciągnąć w zasadzkę również Akthelta. Potem, objąwszy dowództwo nad flotą, Hrothrund miał powrócić i zawładnąć królestwem Thak, zająć zamek Akthelta i zgwałcić jego czułą małżonkę, Gun nel. Wszystko to wre w umyśle Akthelta, podczas gdy on sam ciągnie linę potężnymi ramionami i dźwiga ciało Thaka na pokład. Myśli o długich i ostrych narzędziach, którymi Hrothrund chciał 374 JOHN IRYING go przeszyć, i o tym grubym, tępo zakończonym, którym chce przeszyć Gunnel! Akthelt rozsmarowuje krew ojca na sobie, każe przywiązać się do masztu i siec swoje ciało bełtami śmiercionośnych strzał, aż jego własna krew łączy się z krwią ojca. — Nic ci nie jest, panie? — pyta Grimstad. — Wkrótce będziemy w zamku — odpowiada dziwnie Akt helt. Ale nawiedza go osobliwa myśl. Zaczyna się zastanawiać, czy Hrothrund spodobałby się Gunnel. Wczesnym rankiem Colm znalazł Blagiera śpiącego przy ku chennym stole. — Jeżeli ty idziesz na przystań — powiedział — to i ja mogę pójść. — Poszli wiec, Trumper na bardzo niepewnych nogach. Był przypływ. Daleko nad falami mewy krążyły. nad wielką masą wodorostów i czegoś unoszącego się na wodzie. Były to prawdopodobnie szczątki rozbitej łodzi wiosłowej. Trumper myślał o Starym Thaku, ale spojrzawszy na syna, od razu zrozumiał, o czym myśli on. — Czy Moby Dick jeszcze żyje? — spytał Colm. Trumper zastanowił się. Cóż, czemu nie? Nie mogę dać chłopcu Boga ani godnego zaufania ojca, jeśli zaś istnieje coś, w co warto wierzyć, niechaj będzie wielkie jak wieloryb. — Chyba byłby dosyć stary — rzekł Colm. — Bardzo stary, prawda? — On żyje — powiedział Trumper. Obaj skierowali wzrok na morze. Trumper chciałby naprawdę dostarczyć Moby Dicka Colmowi. Gdyby miał do wyboru możliwość dokonania jakiego chce cudu, wybrałby ten właśnie: żeby zatoka się nagle wzburzyła, wzniecając kakofonię wrzasków mew krążących w górze, i żeby z głębin wyłonił się Wielki Biały Wieloryb pluskający się niczym olbrzymi pstrąg, i niechby ich obu opryskał wodą nurkując z powrotem, kiedy tak staliby zdjęci trwogą na pomoście, niechby się tarzał w wodzie — pokazał im swoje blizny, stare harpuny i różne inne rzeczy ale niech oszczędzi Colmowi widoku Ahaba przywiąza METODA WODNA 375 nego do swego wielkiego boku. A potem patrzyliby, jak wieloryb prze na pełne morze pozostawiając po sobie wspomnienie. — Naprawdę żyje? — spytał Colm. — Naprawdę i wszyscy zostawiają go w spokoju. — Wiem — powiedział Colm. — Ale prawie nikt go nie widuje. — Wiem. Rozhukana część mózgu Trumpera wyśpiewała: Pokaż się, Stary Dicku! Wynurz się z tej wody, Moby! Taki cud, Trumper wiedział, byłby w rów nym stopniu darem dla niego, jak dla Colma. Przyszła pora odjazdu. Przy samochodzie nawet próbował trochę żartować z Dużą i Couthem mówiąc, jak miło było ich znowu zobaczyć, lecz wiedział, że tylko ich krępuje. Powiedział Dużej coś dla żartu po niemiecku i pohoksował się z Couthem. Potem, aby nadać rozstaniu żartobliwą nutkę, pocałował na do widzenia Dużą i poklepał ją po tyłku. — Przybrałaś trochę na wadze, Duża — strofował ją. Duża zawahała się i spojrzała na Coutha. Couth kiwnął głową, więc powiedziała: — Bo jestem w ciąży. — W ciąży! — powtórzył Colm radośnie. — Tak! Będzie miała dziecko, a ja brata albo siostrę... — Albo jedno i drugie — rzekł Couth i wszyscy się uśmiechnęli. Blagier nie wiedział, co zrobić z rękami, więc wyciągnął dłoń do Coutha. — Gratuluję, stary — rzekł głosem jak spod wody. Couth zaszurał nogami i powiedział, że sprawdzi, czy silnik zapali. Trumper jeszcze raz uściskał Colma, a Duża, z odwróconą twarzą, ale uśmiechnięta, powiedziała: — Uważaj na siebie. — Do Coutha? Do Blagiera? Do obu? — Uwielbiam być z wami — rzekł Trumper do nich wszyst kich i uciekł. METODA WODNA 377 AKTHELT OGARNIĘTY WĄTPLIWOŚCIAMI f TRUMPER DOCIERA DO KOŃCA W Iowa odpadły mu szwy. Miał teraz wielki nowy otwór w prąciu. Zastanawiał się, czy Yigneron umyślnie zrobił taki duży. W porównaniu z tym, do czego przywykł, był niczym spust wody z wanny. Poszedł do lekarza, byle jakiego starego lekarza, bowiem stu denckie ubezpieczenie nie pokrywało kosztów usług specjalistów. Bał się diagnozy; że jakiś dawny weterynarz wpadnie w zdumienie na widok jego kutasa. Mówi pan, że to zostało wykonane w Nowym Jorku? Lekarz okazał się jednak młodym Latynosem. Wszyscy obco krajowcy z Wydziału Medycznego otrzymywali najmarniejsze przypadki. Młody doktor bardzo się przejął. — To piękna plastyka ujścia cewki — powiedział Blagierowi. Doprawdy nigdy nie widziałem tak zręcznej roboty. — Ale ten otwór jest taki d u ż y — rzekł Blagier. — Wcale nie. Zupełnie normalny. To nim wstrząsnęło. Uświadomiło, jak bardzo nienormalny mu siał być przedtem. Wizyta u tego lekarza była jego jedyną rozrywką w Iowa. Spędzał dni w swojej niszy bibliotecznej z Aktheltem i Gunnel, a sypiał w pokoiku w suterenie doktora Holstera. Z własnego wy boru wchodził i wychodził z sutereny przez drzwi piwniczne, choć Holster chętnie pozwoliłby mu korzystać z frontowych. Niedzielne obiady jadał z Holsterem, jego zamężną córką i jej rodziną. Reszta posiłków składała się z pizzy, piwa, kiełbasek i kawy. Dziewczyna z sąsiedniej niszy bibliotecznej również pracowała nad przekładem. Z flamandzkiego: „to powieść religijna, której akcja toczy się w Brugii". Czasem zaglądali sobie wzajem do słowników, a raz ona zaprosiła Blagiera do siebie na obiad. — Jestem dobrą kucharką. Wierz mi lub nie — powiedziała. — Wierzę — odparł — ale przestałem jadać. Nie miał nawet pojęcia, jak ta dziewczyna wygląda, bibliotecz nie jednak i słownikowo pozostali przyjaciółmi. Nie było innego sposobu, aby się z kimś zaprzyjaźnił. Przestał nawet chodzić na piwo do Bennyego, bo Benny zawsze sprowadzał rozmowę na jakąś wpółmityczną „starą wiarę". Zamiast tego wypijał co wieczór parę szklanek w lśniącym nowym barze, do którego przychodziły różne męty z korporacji. Któregoś wieczoru jeden z nich zapytał Blagiera, kiedy zamierza wziąć kąpiel. — Jeżeli chcesz mnie sprać — rzekł mu Trumper — to na co czekasz? W tydzień później ten sam facet znów do niego podszedł. — Chcę cię teraz sprać — powiedział. Trumper nie pamiętał go, lecz podciął mu nogi i wtoczył jak beczkę w maszynę grająca. Korporanccy koledzy faceta wyrzucili Trumpera z baru. — Rany! — rzekł oszołomiony Blagier. — To jakiś wariat! Powiedział, że chce mnie zabić! — Na szczęście w Iowa City było ze dwadzieścia innych barów, a on i tak niewiele pijał. Pracował nad przekładem z tępą, wytrwałą energią. Dotarł do końca tłumaczenia, zanim przypomniał sobie, że mnóstwo wersów w środkowej części opuścił, a jeszcze więcej zmyślił. Przypomniał sobie również, że nawet niektóre z wcześniejszych przypisów były czystym kłamstwem, podobnie jak duża część słownika terminów. Gdzieś na dnie umysłu pozostało przykre echo, które określał szczerze mianem Tulpen. Zawsze była zwolenniczką faktów. Zaczął więc po prostu od początku i przebrnął przez całe tłuma 378 JOHN IRYING czenie. Sprawdził każde nie znane słowo i konferował z Holsterem oraz dziewczyną znającą flamandzkie odpowiedniki tych słów, których nie mógł znaleźć w słownikach. Zaopatrzył w uczciwy przypis każde odstępstwo od oryginału, którego się dopuścił, oraz napisał rzeczową przedmowę wyjaśniającą, czemu nie próbował tłumaczyć eposu wierszem, a zastosował prostą prozę. — Wiersz oryginału jest okropny — napisał — mój byłby jeszcze gorszy. Na Holsterze przekład wywarł ogromne wrażenie. Posprzeczali się jedynie wtedy, gdy Holster nalegał, aby Trumper dokonał we wstępie oceny Akthelta i Gunnel na tle szerszego obrazu północ nonordyjskiej literatury. — Kogo to obchodzi? — spytał Trumper. — Mnie! — wrzeszczał Holster. Zrobił, to wiec, i tym razem bez mistyfikacji. Wymienił wszys tkie inne pokrewne dzieła, jakie znał, a potem przyznał się, że nie zna żadnych utworów w jeżyku farerskim. — Nie mam pojęcia, czy to dzieło posiada jakikolwiek związek z literaturą farerską tego okresu — napisał. Holster rzekł na to: — Czemu nie chcesz napisać po prostu: „W chwili obecnej wole się wstrzymać od osądu stosunku Akthelta i Gunnel do fa rerskich eposów heroicznych, ponieważ nie zbadałem jeszcze dogłębnie literatury farerskiej". — Ponieważ w ogóle jej nie badałem — rzekł Trumper. W zwykłych okolicznościach Holster mógłby się uprzeć przy swoim lub twierdzić, że Trumper powinien zbadać utwory farer skie, lecz demoniczna pracowitość Trumpera wywarła na Holsterze tak wielkie wrażenie, iż stary promotor dał mu spokój. Był to w gruncie rzeczy miły człowiek. Przy którymś z niedzielnych obiadów zapytał: — Fred, ta praca jest chyba dla ciebie czymś w rodzaju te rapii? — A jaka praca nie jest? — odparł Trumper. Holster próbował go rozruszać. Nie miał nic przeciwko temu, że Trumper żyje w jego suterenie jak rzadko widywany kret METODA WODNA 379 i czasem krzyczał w stronę sutereny zapraszając Blagiera na drin ka. — Jeżeli pan właśnie pije — odpowiadał Trumper. Jedynym, co Blagier pisywał, poza swa pracą doktorską, były nieczęste listy do Coutha i Dużej, i jeszcze mniej częste do Tulpen. Couth mu odpisywał i przysyłał zdjęcia Colma. Duża przysyłała mu co miesiąc paczkę z takimi rzeczami jak skarpetki, bielizna i malunki, które Colm wykonywał palcem. Tulpen nie odpisywała. To, co jej posyłał, było zwyczajnym opisem codziennego życia: Trumper jako mnich. Ale pod koniec każdego listu dodawał z wahaniem: „Naprawdę chcę cię zoba czyć". Wreszcie dostał od niej odkrytkę. Była to widokówka z zoo w Bronxie, a po drugiej stronie: „Słowa, słowa, słowa, słowa...", tyle razy powtarzane, że zajmowały prawie całą kartkę. U spodu zostawiła tylko tyle miejsca, aby móc dopisać: „Gdybyś chciał mnie naprawdę zobaczyć, tobyś to już zrobił". On jednak zabrał się do zakończenia Akthelta i Gunnel. Tylko raz — kiedy usłyszał, jak dziewczyna znająca flamandzki płacze w swojej niszy, i nie zapytał, czy jej w czymś pomóc — przerwał pracę na tyle, aby dojść do wniosku, że poemat Akthelt i Gunnel może mu wcale nie wyjść na dobre. Dzieje Akthelta i Gunnel kończą się raczej źle. A wszystko przez zły nastrój, w jaki popadł Akthelt, kiedy go przywiązano do masztu, posmarowano ojcowską posoką i ubiczowano bełtami oj cobójczych strzał. Ponadto po powrocie ze swą flotą do królestwa Thak Akthelt odkrywa, że Hrothrund przybył do jego zamku, u siłował porwać Gunnel, a gdy mu się to nie udało lub się roz myślił, uciekł. Akthelt daremnie przemierza całe królestwo w poszukiwaniu zabójcy swego ojca i niedoszłego porywacza. Potem wraca do zamku zastanawiając się, czemu Hrothrundowi nie udało się po rwać pani Gunnel albo się rozmyślił. Czy w ogóle próbował? A jeżeli tak, jak daleko zaszedł? — Ja go nawet nie widziałam! — protestuje Gunnel. Była T 380 JOHN IRYING w ogrodzie, gdy Hrothrund przyszedł ją porwać. Może po prostu nie mógł jej zwieźć. Ostatecznie zamek był duży. Większość ludzi, którzy widzieli Hrothrunda, nie wiedziała jeszcze o zamordowaniu Thaka. Jego pojawienie się nie było wiec niczym szczególnym aż do powrotu floty. Gdy wieść o morderstwie się rozeszła, ludzie mówili: — Jeszcze niedawno ten podły Hrothrund był tutaj! Akthelt nie wie, co robić. Czy Hrothrund jest jedyna osobą zamieszaną w spisek? Ktoś przypomina mu, że w Dniu Świętej Oddy widziano Gunnel tańczącą z Hrothrundem. — Ale ja zawsze tańczę z mnóstwem ludzi na Świętą Oddę! — protestuje Gunneł. Akthelt postępuje bardzo dziwnie. Każe przeszukać dokładnie zamkową pralnię i znajduje jedną bezpańską parę skórzni, jedną bezpańską splamioną spódniczkę oraz jeden bezpański, a chełpli wie wielki zdobny woreczek na męskie genitalia. Trzymając te brudy na odległość wyciągniętego ramienia staje przed obliczem Gunnel i usiłuje coś wywnioskować z tych dowodów. — Jakie to dowody?! — wykrzykuje Gunnel. Nikt w królestwie Thak nie może odnaleźć Hrothrunda. Z wy brzeża donoszą, że jest on na morzu, ukrywa się w północnych fiordach i grabi małe bezbronne miasteczka. Podły pirat! Wieść również głosi, że Hrothrund mniej się interesuje grabieżą złota i pożywienia niż sportem. W starodolnonordyjskim słowo sport oznacza gwałt, porwanie. Akthelt coraz niebezpieczniej zapada w siebie. — Co to za znak tutaj? — pyta pocierając palcem stary siniak z tyłu pulchnego uda Gunnel. — To chyba od konnej jazdy — mówi słodko Gunnel, na co Akthelt grzmoci ją po twarzy. Gunnel nie może dłużej znosić takiego traktowania, błaga więc męża, aby jej pozwolił podstępnie schwytać podłego Hrothrunda i dowieść swojej niewinności. Lecz Akthelt się boi, że to on zo stanie wyprowadzony w pole, toteż odrzuca jej prośbę. Ona jednak nalega. Ta głupia intryga jest najbardziej denerwującym miejscem w tekście. METODA WODNA 381 Wreszcie po wielu wahaniach ciągnących się przez dwadzieścia dwie strofy, Gunnel ładuje na zdobny statek towary, swoje panny służebne i siebie samą, zamierzając pożeglować na północ wzdłuż wybrzeża, w nadziei że sprowokuje atak Hrothrunda. Jednak Ak thelt, dowiedziawszy się o jej planach, nabiera przekonania, że jest to podstęp skierowany przeciw niemu. W przystępie szału spycha zdobny statek z pannami służebnymi i nią samą na wodę. Bez mężczyzny, który potrafiłby żeglować, bezbronny statek pełen rozhisteryzowanych, bezradnych niewiast płynie na północ, w głąb fiordu, w którym grasuje Hrothrund, a Akthelt, na przekór prośbom wielu mieszkańców królestwa Thak, odmawia wyrusze nia za nim. Oczywiście następuje to, czego należało oczekiwać, Hrothrund napada na statek. To samospełniajace się proroctwo będzie prześla dowało Akthelta po kres jego dni! Żona była mu wierna, a on popchnął ją swoim podejrzeniem do zdrady. Bo cóż innego może zrobić Gunnel, kiedy cały statek włochatych łuczników napastuje jej panny służebne, a ona sama staje twarzą w twarz z tą bezli tosną świnią, Hrothrundem? W rzeczywistości, to, co Gunnel robi, jest cholernie sprytne. — Witaj mi, Hrothrundzie! — rzecze na jego widok. — Od miesięcy docierają do nas wieści o twych zuchwałych dokona niach. Uczyń mnie swoją królową, a nasz pan Akthelt skończy marnie! Hrothrund dał się nabrać, ale wiele ją to kosztowało. Przez długie dni i noce w plugawej kajucie obwieszonej skórami zwierzęcymi Gunnel wystawiała swoje ciało na jego dzikie, ob leśne zapędy, aż w końcu w pełni jej zaufał. Zaczął ją brać nie uzbrojony, bez noża i topora wojennego przy łożu, i parzył się z nią jak kontenta bestia, pozostawiając ją zdyszaną. Był dosta tecznie głupi, aby myśleć, że ona dyszy tak z rozkoszy. Wtedy go dopadła. Któregoś dnia powiedziała mu o bezpiecznej zatoczce, do której może wpłynąć na noc. Tam spotka się ze sprzy mierzeńcami dążącymi do obalenia Akthelta. W ten sposób Hroth rund wpłynął do zatoczki, gdzie zwykle czatowały statki floty Akt helta. Zaprowadziła Hrothrunda prosto do niej. Potem, podczas dłu 382 JOHN IRYING METODA WODNA 383 giej nocy, Gunnel oddawała mu się tak niezmordowanie, że wreszcie sprawiła, iż legł obok niej wyczerpany i osłabły. Choć sama ledwie mogła się poruszać, tak długo czekała na te chwile, że jej wola była niezachwiana. Wstawszy z jękiem z cuchnącego łoża, wzięła topór wojenny i odrąbała mu kołtuniastą obrzydliwą głowę. Potem wonna aromatem seksu Gunnel poprosiła słodko strażni ka kajuty, by przyniósł wiadro świeżutkich węgorzy. — Dla twojego pana — dodała odsłaniając spod szaty nagie ramię, a ten głupek natychmiast spełnił jej życzenie. Rankiem flota Akthelta natarła na statki Hrothranda i zmasak rowała wszystkich, którzy się znajdowali na pokładach, nie wy łączając wiernych panien służebnych Gunnel, dawno już zbez czeszczonych i zhańbionych przez plugawych łuczników. Nastę pnie mężny, sprawiedliwy i mścicielski Akthelt podszedł do drzwi kajuty Hrothranda i rozpłatał ją mieczem obosiecznym, spodzie wając się ujrzeć swą przeniewierczą małżonkę w ramionach tchó rzliwego mordercy. Lecz Gunnel siedziała, czekając na niego w swej najlepszej sza cie, a przed nią na nocnym stoliku leżała odrąbana i nafaszero wana żywymi węgorzami głowa Hrothranda. W królestwie Thak legenda głosi, że jest to najlepszy sposób, aby mózg ludzki nigdy nie zaznał spokoju. Akthelt padł przed nią na kolana i jął skomleć, by przebaczyła mu, że obarczył ją tak wielkim brzemieniem. — Jest jeszcze jedno brzemię — odparła chłodno Gunnel. — Noszę w łonie nasienie Hrothranda. Będziesz musiał to brzemię dźwigać. Akthelt stał się do tej pory wystarczająco uległy, aby się na to poniżenie zgodzić. — A teraz — powiedziała Gunnel — zabierz swą wierną małżonkę do domu. Akthelt uczynił to i znosił swe brzemię dość dobrze, póki nie urodziło się dziecię Hrothranda. Nie mógł zgłębić uczucia Gunnel wobec tego dziecięcia. Dla niego żył w potomku duch zabójcy Starego Thaka i porywacza żon, zabił je więc i rzucił do fosy na pożarcie dzikim świniom. Dziecię było płci żeńskiej. — Wiele potrafię ci wybaczyć — powiedziała Gunnel — lecz tego nigdy nie wybaczę. — Wybaczysz — odparł, ale wcale nie był tego pewien. Sypiał źle — i samotnie — podczas gdy Gunnel co noc włóczyła się po zamku jak ulicznica, której cena jest zbyt wygórowana. Potem, którejś nocy, przyszła do jego łoża i jęła się kochać z nim gwałtownie mówiąc, że wreszcie czuje się z nim pogo dzona. Lecz rankiem poprosiła służebną o kubeł świeżych wę gorzy. Od tej chwili królestwo Thak podzieliło los większości królestw, w których władza jest do wzięcia. Gunnel, oczywiście, zupełnie zbzikowała. Sama obwieściła śmierć Akthelta na porannej sesji Rady Starszych. Przyniosła głowę Akthelta, napchaną węgorzami, położyła ją na desce do mięsa i postawiła przed Radą Starszych na samym środku stołu. Od lat miała zwyczaj częstować ich eg zotycznymi potrawami na tych cotygodniowych spotkaniach, więc dla wielu Starszych nie było to zaskoczeniem. —.Akthelt nie żyje — obwieściła stawiając deskę. Jeden ze Starszych był tak stary, że stracił wzrok. Wyciągnął rękę ku głowie na stole, gdyż tak zwykł rozpoznawać egzotyczne dania Gunnel. — Żywy węgorz! — wykrzyknął. Starsi nie wiedzieli, co począć. Naturalnym spadkobiercą tronu był młody Axelrulf, jedyny syn Akthelta i Gunnel, obecnie rządzący zawładniętym krajem Flan. Rada Starszych wysłała do niego posłańca z wieścią, że jego ojciec zginął z ręki matki, a królestwu grozi rozłam z braku silnego przywództwa. Lecz Axelrulfowi świetnie się wiodło wśród Planów. Był to lud dorodny, hedonistyczny i cywilizowany, życie tam było łatwe, on zaś nie miał nigdy ambicji politycznych. Przy najmniej w ten sposób rozumował. — Powiedz mojej matce, że bardzo mi przykro — rzekł do posłańca. Tymczasem kilku Starszych zaczęło spiskować, aby osadzić na tronie któregoś spośród swoich oraz by zamordować Axelrulfa, gdyby powrócił i domagał się swych praw. To właśnie było 384 JOHN IRYING METODA WODNA 385 główną przyczyną, dla której Axelrulf nie interesował się tym sta nowiskiem. Nie był głupcem! Zdarzyło się wówczas to, co się zawsze w podobnych sytuacjach zdarza. Pozbawione silnego przywództwa królestwo Thak opanowała chaotyczna i nieskuteczna rebelia. Gunnel była zajęta w zamku tłumem kochanków i przynoszono jej coraz to nowe kubły świeżych węgorzy. W końcu oczywiście wzięła sobie kochanka, który wcale nie był tak wycieńczony i odurzony miłością, na jakiego wyglądał, i który uciął jej głowę. Nie kło potał się jednakże o węgorze. Wreszcie gdy Thak przestało nawet przypominać to królestwo, jakim było, i stało się zdezorganizowanym krajem podzielonym na setki małych, zwaśnionych lenn, nastąpiło to, co również zawsze się w takich przypadkach zdarza. Z Flan przybył młody Axelrulf. Tak bardzo upodobał sobie Planów, że przyprowadził do królestwa Thak całą ich armie i bar dzo łatwo opanował ten cały bałagan. Zaprowadził pokój w króles twie zabijając wszystkich panów lennych, którzy stawili mu opór. W ten sposób Thak stał się jakby Planem i Axelrulf poślubił miłą dziewczynę Planów imieniem Gronigen. W ostatniej strofie utworu anonimowy autor implikuje, że dzieje Axelrulfa i Gronigen nie odbiegają prawdopodobnie od dziejów Akthelta i Gunnel. Wiec czemu je w tym miejscu przerywać? Blagier Trumper był z tym aż nadto zgodny. Gdy skończył wszy stkie czterysta dwadzieścia jeden strof, całość wydała mu się czczym osiągnięciem. Był tak uczciwym tłumaczem, że w pracy nie było niczego, co pochodziło od niego samego. Dodał więc coś. Pamiętacie tę część, w której Gunnel odrąbuje Hrothrundowi głowę? A potem Aktheltowi? Otóż Trumper dał do zrozumienia, że odrąbała im coś więcej niż tylko głowę. Przecież to pasowało. Pasowało do opowieści, pasowało do Gunnel, a nade wszystko odpowiadało Blagierowi. Naprawdę wierzył, że Gunnel od cięłaby im coś więcej niż tylko głowy, ale z przyczyn etykiety, która rządziła literaturą owych czasów, autor musiał dys kretnie przemilczeć pewne szczegóły. Tak czy inaczej Trumper poczuł się lepiej, wnosząc coś własnego w to tłumaczenie. Doktor Holster był zachwycony przekładem Akthelta i Gun nel. — Cóż tozabogate dzieło! — wykrzyknął. — Jaki w nim pesymizm! — Starszy pan wymachiwał rękami, jakby dyrygował orkiestrą symfoniczną. — Cóż za brutalna opowieść! Jacyż to gwałtowni i barbarzyńscy ludzie! Nawet sprawy płci są krwawą rozrywka! Myśl ta nie zdziwiła Trumpera. Poczuł się jednak trochę nie swojo, że Holster specjalnie sobie upodobał dodaną prez niego implikację, i gdy starszy pan zasugerował, aby dać przypis pod kreślający śmiałość tego czynu, Blagier sprzeciwił się twierdząc, iż nie chce na to zwracać nadmiernej uwagi. — A ta część z węgorzami! — wykrzyknął Holster. — Po myśleć tylko! Ona poucinała im kutasy! Jakie to genialne... a mnie wcale nie przyszłoby do głowy! — A mnie przyszło — rzekł Fred „Blagier" Trumper, magis ter, doktor. Więc wreszcie coś ukończył. Pakował się i przeglądał swoją pocztę. Nie mając nic do roboty, czuł się, jakby mu puls spowol niał, a krew miał gęstą niczym u gadów. Od Tulpen nie nadeszło nic nowego. Matka napisała mu o wrzo dzie na żołądku ojca. Blagier czuł się trochę winny i zaczął myśleć o jakimś podarku dla niego. Po namyśle udał się do delikatesów i posłał ojcu piękną szynkę bez kości z wytwórni amiszów. Zbyt późno się zorientował, że szynka może nie być odpowiednim poży wieniem przy wrzodzie żołądka, i szybko wysłał list przepra szający. Dostał następny list od Coutha. Duża urodziła czterokilowa dziewczynkę, Annę Bennett. Jeszcze jedna Anna. Próbując sobie wyobrazić to dziecko, Trumper wspomniał, że szynka, którą wysłał ojcu, też ważyła cztery kilo. Tak jednak się ucieszył ze względu na Coutha i Dużą, że im również posłał szynkę. Dostał też list od Ralpha. Typowo tajemniczy. Nie było w nim nic o tym, że Trumper zrezygnował z kariery filmowej albo że rzucił firmę Filmy Ralpha Packera, Sp. z o.o., ale że Trumper powinien przynajmniej przyjechać i zobaczyć się z Tulpen. Dziw 386 JOHN IRYING na rzecz, większa część listu była poświęcona opisowi dziewczyny, z którą Ralph obecnie żył. Dziewczyna miała na imię Matje: „po dobnie jak te śledzie, matjasy". Dziewczyna „nie jest zmysłowa, ale jest promienna". Ralph dodał następnie, że: „Tulpen ja lubi". Trumper nie miał pojęcia, co się, u licha, dzieje. Rozumiał jed nak, o co Ralphowi naprawdę szło. Chciał zezwolenia Blagiera na wypuszczenie filmu. Opieprzanie się było gotowe. Blagier nie odpowiadał na list przez kilka tygodni. Potem które goś wieczoru po ukończeniu pracy doktorskiej, gdy mu się bardzo nudziło, poszedł do kina. Wyświetlano film o pilocie homoseksu aliście, który się boi deszczu. Na skutek pomyłki pilot przesypia się z pewną sympatyczną stewardesą, która leczy go zarówno z paskudnego homoseksualizmu, jak z lęku przed niepogodą. Wi docznie bał się deszczu, ponieważ był homoseksualistą. To ckliwy i pod każdym względem nachalny film — myślał Trumper i po seansie wysłał do Ralpha telegram. „Masz moje zezwolenie", na pisał i podpisał się: „TrąbTrąb". W dwa dni później Trumper pożegnał się z doktorem Holste rem. — Gaf throgs! — krzyknął mu Holster. — Gaf throgs! Był to taki żart dla wtajemniczonych, zAkthelta i Gunnel. Kiedy w królestwie Thak ludzie pragnęli sobie pogratulować dobrej ro boty, zwycięskiej bitwy lub dobrze odbytego stosunku płciowego, mówili: — Gaf throgs! „Złóż dzięki!". Mieli nawet Dzień Dziękczynienia poświęcony tego rodzaju odczuciom i nazywali go Dniem Throgsgafen. Był piękny wrześniowy weekend piłkarski, gdy Trumper tasz czył swą walizkę i oprawny egzemplarz Akthelta i Gunnel na stację autobusową w Iowa City. Miał swój doktorat i swoje wspomnienia z czasów sprzedaży proporczyków, znaczków i dzwoneczków. Myślał, że chyba zacznie się rozglądać za pracą. Bo ostatecznie po cóż innego zrobił doktorat? Nie była to jednał dobra pora roku na szukanie pracy wykładowcy. Rok akademicki właśnie się rozpoczął. Było za późno, by szukać posady w tym roku, za wcześnie zaś, aby starać się o nią na przyszły. Miał ochotę udać się do Maine, zobaczyć nowe dziecko i pobyć METODA WODNA 387 trochę z Colmem. Wiedział, że będzie mile widziany, lecz nie mógł tam zamieszkać. Miał też ochotę pojechać do Nowego Jorku, zobaczyć Tulpen, ale było mu trochę głupio. Wyobrażał sobie, jak chciałby tam powrócić — jako tryumfator, jak pacjent wyleczony z raka. Nie mógł jednak określić, jaką miał chorobę, gdy odjeżdżał, a więc tym bardziej nie wiedział, czy została wy leczona. Spędził zatem długi czas przed mapą Stanów Zjednoczonych, nim kupił bilet do Bostonu. Myślał, że za Bostonem wiele prze mawia w mglistym świetle możliwości uzyskania pracy wykła dowcy. Poza tym nigdy nie widział miejsca urodzenia Merrilla Overturfa. Również na mapie Stanów Zjednoczonych wydanej przez linie autobusowe Greyhound Boston znajdował się z grubsza w poło wie drogi między Maine a Nowym Jorkiem. A na mapie mnie samego, myślał, tam właśnie jestem. SZAL PUBLICZNOŚCI, APROBATA KRYTYKI I ENTUZJASTYCZNE RECENZJE Z OPIEPRZANIA SIĘ „Yariety" ogłosiło, że „najnowszy film Ralpha Packera jest wyraźnie najlepszy z powstałych w tak zwanym podziemiu w tym roku. Oczywiście tego rodzaju wyróżnienie można nadać każdemu z filmów o pewnej zawartości i stylu, lecz film Packera jest w dodatku subtelny. Dokonał on wreszcie poszerzenia swego dokumentalnego podejścia o subtelnie zogniskowaną sytuacje, zajął się postaciami, a nie tylko grupami, i jego dzieło jest pod względem technicznym równie doskonałe jak poprzednie. Należy przyznać, iż niewielu ludzi znajdzie coś interesującego w raczej egocentrycznej i cechującej się inercją głównej postaci filmu Packera, lecz..." „The New York Times" napisał: „Jeżeli rzeczywiście wkroczy liśmy w erę komercyjnie udanych, niskobudżetowych filmów, może wreszcie stworzymy w tym kraju niezbędny styl dokumen talny, który Kanadyjczycy w ostatnich latach tak świetnie roz winęli. A jeśli drobni, niezależni twórcy filmowi potrafią kiedy kolwiek osiągnąć szeroką skalę dystrybucji, wówczas niedbały styl — dla którego Ralph Packer wreszcie znalazł miejsce w swoim Op... się — będzie szeroko naśladowany. Trudno stwierdzić, czy ten styl rzeczywiście wzbogaca i satysfakcjonuje, lecz Packer usprawnił swe umiejętności. Zawód sprawia natomiast probler" Packera. On go nie rozwija, on go po prostu stawia..." METODA WODNA 389 „Newsweek" nazwał film „wyszukanie wypolerowanym, wygła dzonym, przylizanym, kpiarskim obrazem, ukrytym pod płaszczy kiem poszukiwania, badania psychiki głównego bohatera — po przez ukazanie zlepku pseudowywiadów z jego byłą żoną, obecną kochanką, wątpliwymi przyjaciółmi, a wszystko z irytującymi zakłóceniami ze strony samego bohatera, który stosuje ciekawą gierkę polegającą na udawaniu, że nie chce mieć nic wspólnego z filmem. Gdyby to było prawdziwe, byłby bardzo mądry. Nie tylko bowiem film nie dociera do sedna tego, co stanowi moty wację bohatera, ale i sam traci motywację na długo przed za kończeniem". „Time", czcząc długą tradycję niezgadzania się z „Newswee kiem", głosił: „Op... się Ralpha Packera jest przepięknie zwięzłym filmem — spokojnym i pod każdym względem wyciszonym. Blagier. Trumper, któremu film zawdzięcza swoje innowacyjne udźwiękowienie, daje wspaniały pokaz aktorstwa w roli wy niosłego, małomównego wykolejeńca, który ma za sobą nieudane małżeństwo, obecnie zaś pozostaje w chłodnym i niepewnym związku z następną kobietą — absolutny paranoik gnębiony własną samoanalizą. Jest on niechętnym przedmiotem niesamo wicie delikatnego badania Packera, które przybiera formę u porzadkowanego, bezpośredniego dokumentu składającego się z połączonych i zachodzących na siebie wywiadów oraz przypad kowych uwag z wybornie nieskomplikowanymi i złudnie prosty mi ujęciami Trumpera w czasie wykonywania zwyczajnych czyn ności. Jest to film o robieniu filmu, mówiący o kimś, kto jest zaangażowany w pracy nad tym filmem, lecz Trumper wyłania się z niego na kształt bohatera, kiedy odtrąca wszystkich swych przyjaciół, a także sam film — jest to subtelny sposób odrzuce nia wiary w możliwość zgłębienia jakichkolwiek prawdziwych motywów..." Trumper przeczytał to wszystko w gabinecie swego ojca w Great Boars Head. — Czy to recenzja z „Timea"? — spytała matka. — Podoba mi się. Matka zgromadziła i zachowała wszystkie recenzje i najwy 390 JOHN IRYING raźniej powodem, dla którego jej się spodobała właśnie ta, był fakt wymienienia w niej nazwiska Trumpera. Nie widziała filmu i nie zdawała sobie sprawy, że opowiadał on o okrutnym, smut nym życiu jej syna. Nie zdawali sobie z tego sprawy także recen zenci. — Nie przypuszczam, że go kiedykolwiek tu pokażą — rzekł ojciec. — Żaden film, który chcemy zobaczyć, tu nie dociera — po wiedziała matka. Film nie wyszedł jeszcze poza Nowy Jork, choć zapowiedziano go już w kinach artystycznych Bostonu, San Francisco i kilku in nych wielkich miast. Mógł również dotrzeć do kilku wielkich ośrodków uniwersyteckich, ale nie było prawdopodobne, aby się ukazał w Portsmouth, New Hampshire — dzięki Bogu. Sam Bla gier jeszcze go nie widział. Miał za sobą miesiąc wstępnych rozmów w związku z pragnie niem uzyskania pracy wykładowcy w Bostonie i okolicach i przy jeżdżał od czasu do czasu do domu na weekendy, aby pocieszać ojca w znoszeniu dolegliwości spowodowanych owrzodzeniem żołądka i okazać wdzięczność — którą naprawdę odczuwał — za otrzymanego od ojca nowego volkswagena. Był to prezent z okazji zrobienia doktoratu, jak przypuszczał. Wszystko coraz bardziej wskazywało na to, że na pracę będzie musiał zaczekać do wiosny. Odkrył, że jego świeżutki doktorat ma podczas rozmów z ewentualnymi pracodawcami podobne znaczenie, jak świeżo wyczyszczone buty. Możliwości zatrud nienia o tej porze roku ograniczały się do publicznych szkół średnich, a doktorat z literatury porównawczej w dziedzinie starodolnonordyjskiego nie wydawał się czymś odpowiednim do cyklu wykładów o kulturze światowej od Cezara do Eisen howera. Poza tym Trumper nie wiedział nawet, jak patrzeć na szes nastolatków. Ojciec przygotował sobie jeszcze jeden napój z mleka i miodu, a Blagierowi jeszcze jedną whisky, którą mu wręczył z wyrazem twarzy mówiącym, jak bardzo pragnąłby się zamienić z synem na żołądki. METODA WODNA 391 Blagier zabrał się do dalszego czytania matczynej kolekcji re cenzji. „New Yorker" stwierdzał, że jest rzeczą „rzadką i odświeżającą zobaczyć film amerykański, który ma dość pewności siebie, aby pokładać ufność w lekkich dotknięciach pędzla. To, co się udało Packerowi osiągnąć z jego zespołem nieaktorów, powinno za chwiać pewność siebie niektórych naszych supergwiazd — albo wywołać w nich gniew na autorów scenariuszy. Główny aktor Blagier Trumper którego opracowanie dźwiękowe jest odro binę zbyt nowatorskie portretuje niezwykle udanie egoistycz nego, płytkiego i obojętnego mężczyznę, który nie potrafi znaleźć porozumienia z kobietami poza płaszczyzną samozadowolenia..." „Kobiety są piękne! — głosił „The Yillage Voice". — Brak tylko w filmie Packera jakiejkolwiek bądź wskazówki, czemu te dwie tak szczere i otwarte, a przy tym tak porywające niewiasty chciały mieć cokolwiek wspólnego z tak słabym, enigmatycznym i nieudanym mężczyzną..." „Playboy" określił film jako „świetny, nasycony ledwie skry waną, na podobieństwo zmysłowego ciała pod jedwabiem, żywot nością seksualną bohaterów..." „Esąuire", aczkolwiek podobało mu się „żywe tempo filmu", uznał zakończenie za „tani chwyt emocjonalny. Scena ciążowa jest po prostu starą zgraną sztuczką dla wzruszenia wi dzów". Jaka scena ciążowa? — zastanawiał się Blagier. „The Saturday Review" natomiast uznał zakończenie za „czysto Packerowskie w swym niedomówieniu. Zdawkowe potraktowanie sprawy ciąży przeciwstawia wszelkim wzniosłym spekulacjom in telektualnym twardy fakt, że ona go kochała..." Czemu? — myślał Trumper. Kto go kochał? Kogo kochał? Czyżby Ralph wyciskał czułostkowość z faktu, że Duża zaszła w ciążę z Couthem? Ale jak on to powiązał? „Life" szukał słów, aby wyrazić swoją myśl. „To powierzchnio wowinietowe podejście niemal domaga się tak nie kończącego zakończenia. Progresja, która nie przechodzi w głąb, ale miast tego napędza opowieść — po prostu ukazując coraz to inne fasety na 392 JOHN IRYING powierzchni — uchodziłaby za pretensjonalną obrawszy drama tyczne zakończenie ześrodkowane na nieuniknionym. Op... się nie prowadzi do żadnego z nieuniknionych wypadków. W tym ostat nim pozbawionym obsłonek obrazie ciąży — krótkim i rzeczo wym — Packer osiąga raczej zdecydowaną niewypowiedź..." Co? — żachnął się Blagier. Zdał sobie sprawę, że musi pójść i obejrzeć ten pieprzony film. Powód, dla którego zapragnął zobaczyć film, częściowo nie miał nic wspólnego z recenzjami. Blagier chciał znów ujrzeć Tulpen, ale nie bardzo mógł znieść myśl, że ona go zobaczy. Obejrzy więc Opieprzanie się jako podglądacz i zainteresowana strona. Miał odbyć wstępną rozmowę w Szkole Sztuk Wyzwolonych w Torrington, w Connecticut, a więc mniej więcej po drodze do Nowego Jorku. Po tej rozmowie mógł wpaść do miasta i zobaczyć film. Okazało się, że wakujące stanowisko obejmowało przegląd literatury angielskiej w dwóch grupach i ćwiczenia z kompozy cji dla dwóch grup studentów. Kierownikowi wydziału anglis tyki bardzo zaimponowały kwalifikacje Trumpera, zwłaszcza starodolnonordyjski. — Raju — rzekł — a my tu nawet nie mamy obowiązkowe go języka obcego. Z wrzeniem w głowie Trumper dotarł do Greenwich Yillage w samą porę na seans Opieprzania się o dwudziestej pierwszej. Choć usiłował to zbagatelizować, bardzo mu zaimponowało, że w czołówce było jego nazwisko jako dźwiękowca i aktora. Wersja końcowa okazała się płynniejsza od roboczych. Stwierdził, że pa trzy na film z wyczekiwaniem, jakby oglądał album z fotografiami starych przyjaciół w dziwnych ubiorach i o pięć kilo lżejszych. Pamiętał jednak wszystko aż do chwili, gdy ujrzał scenę, którą przedtem tylko słyszał: Tulpen w wannie mówi do Ralpha i Kenta, żeby już sobie poszli. Potem ujrzał sceny, które sam sklecił przed odejściem. Ralph odwrócił ich kolejność. Była więc ta, w której Trumper wychodzi ze sklepu zoologicznego mówiąc: „Żegnaj, Ralph, nie chcę więcej występować w twoim filmie". Potem ta z Trumperem, Tulpen METODA WODNA 393 i Colmem jadącymi koleją podziemną do zoo w Bronxie, z nałożonym głosem Trumpera: „Tulpen, bardzo mi przykro, ale nie chce dziecka". Później następowały dwie nowe sceny. Tulpen w obcisłym dresie robi ćwiczenia przygotowujące do naturalnego porodu. Głębokie oddechy, jakieś dziwne wygibasy itp. Nałożony głos Ralpha mówi: — Opuścił ją. Potem ujęcie Tulpen pracującej w pokoju montażowym. Ka mera widzi ją od tyłu. Tulpen siedzi i poznajemy ją dopiero, gdy odwraca głowę ukazując profil. Powoli zdaje sobie sprawę z o becności kamery, patrzy przez ramię prosto w obiektyw, potem się odwraca. Zupełnie się nią nie przejmuje. Zza kadru Ralph pyta: — Jesteś szczęśliwa? Tulpen robi wrażenie zażenowanej. Wstaje od stołu montażo wego z dziwnym gestem. Widać z tyłu, że jej łokieć unosi się jak skrzydło ptaka. Lecz Trumper wie: ona unosi wierzchem dłoni swoją śliczną pierś. Kiedy staje bokiem do kamery, spostrzegamy, że jest w ciąży. — Jesteś w ciąży... — brzmi karcąco głos. Tulpen spogląda na kamerę z wyrazem: nic ci do tego. Jej dłonie są zajęte układaniem bezkształtnych fałd sukni ciążowej na wiel kim brzuchu. — Czyje to dziecko? — pyta Ralph nieustępliwie. Tulpen nie waha się z odpowiedzią, ale porusza lekko piersiami i odwraca wzrok od kamery. — Jego — mówi. Obraz nieruchomieje i na jego tle ukazują się napisy. Kiedy rozbłysły światła, wokół Trumpera ukazał się tłum kino manów Greenwich Yillage. Blagier siedział jak w narkozie, póki nie zdał sobie sprawy, że jego rozłożone kolana zagradzają wszys tkim drogę. Wówczas wstał i ruszył z całym tłumem. W miazmacie słabego światła i zapachu słodyczy w hallu, u więziona w wolno posuwającym się tłumie młodzież kłębiła się zapalając papierosy. Trumper słyszał strzępy rozmów. 394 JOHN IRYING METODA WODNA 395 l — Idealne gówno — mówiła jakaś dziewczyna. — Nie wiem, nie wiem — skarżył się ktoś. — Packer robi się coraz bardziej ograniczony, kapujesz? — Mnie to się podoba, ale... — powiedział ktoś z na mysłem. — To nie są ściśle biorąc aktorzy... — No, dobrze, wiec ludzie... — Ta, wspaniałe... — Dobre zdjęcia. — Ta, ale co on z nich zrobił... — Wiesz, co ja mówię po obejrzeniu takiego filmu? — py tał jakiś głos. — Ja mówię: I co z tego? To właśnie mówię, chłopie. — Daj mi kluczyki, zasrańcu... — Kawał gówna, to kawał gówna, to... — Ale relatywni e... — Wszystko jedno. — Przepraszam... — Blagier chętnie by ugryzł idącą przed nim wysoką dziewczynę w szyję, a następnie odwrócił się i skopał grupkę nieopierzonych filozofów określających film mianem „ni hilistycznego". Tuż przed drzwiami zorientował się, że został rozpoznany. Jakaś dziewczyna o cerze narkomanki i wielkich jak brudne spodeczki oczach nie przestawała mu się przyglądać, a potem pociągnęła swego towarzysza za rękaw. Stanowili część całej grupy i po chwi li wszyscy się odwrócili, aby się przyjrzeć Trumperowi zaklino wanemu w tłumie przy drzwiach. Drzwi były podwójne, lecz jedna połówka się zacięła. Gdy ktoś ją wreszcie odblokował, tłum wzniósł okrzyk, i przez króciutką chwilę Trumper wyobrażał so bie, że wiwatują na jego cześć. Potem zagrodził mu drogę młody człowiek w mundurze armii unionistów, z elegancką bródką a la Bracia Smith i pożółkłymi zębami. — Przepraszam — rzekł Trumper. — Hej, to ty — powiedział młody człowiek i zwracając się do przyjaciół zawołał: — Hej, mówiłem wam... to ten fa cet... Natychmiast kilkanaście osób z nabożeństwem wlepiło oczy w Blagiera. — Myślałam, że jest wyższy — powiedziała jakaś dziewczy na. Młodsze — prawie dzieci, głupie i roześmiane, odprowadziły go aż do samochodu. Któraś zażartowała: — Och, chodź ze mną, przedstawię cię mamie! Wsiadł do samochodu i odjechał. — Nowy volkswagen! — rzekł jakiś chłopak z drwiącym po dziwem. — Daleko zaszedł... Trumper zabłądził. Nigdy dotąd nie jeździł po Nowym Jorku. W końcu zapłacił taksówkarzowi, żeby pilotował go do miesz kania Tulpen. Wciąż jeszcze miał klucz do jej drzwi. Minęła północ, a on myślał o innych rodzajach czasu. O mie siącach i o tym, jak długo tu nie był, w jak bardzo zaawansowanej ciąży chodziła Tulpen, kiedy film został ukończony, ile czasu minęło, zanim się ukazał. Miał jednak przed oczyma obraz takiej Tulpen, jaką powinna być teraz: tylko trochę bardziej na brzmiała niż na filmie. Chciał wejść, ale drzwi były zamknięte na łańcuch. Usłyszał, jak Tulpen siada spłoszona na łóżku, więc szepnął: — To ja. Minęła długa chwila, zanim go wpuściła. Była w krótkim szlaf roczku, ściśniętym mocno w pasie. Brzuch miała płaski jak przed tem, a nawet schudła. W kuchni zderzył się z pudłem papierowych pieluch i rozdeptał nogą plastikową grzechotkę. Jakiś perwersyjny demon w jego głowie wciąż opowiadał brzydkie żarciki. Spróbował się uśmiechnąć. — Chłopiec czy dziewczynka? — spytał. — Chłopiec — odparła. Stojąc ze spuszczoną głową udawała trąc oczy, że wypędza z nich sen, ale była zupełnie rozbudzona. — Czemu mi nie powiedziałaś? — Bo wypowiedziałeś jasno swoje zdanie. To moje dziecko. — Moje też — odparł. — Sama to potwierdziłaś w filmie. — To jest film Ralpha — rzekła. — On pisał dialog. 396 JOHN IRYING — Ale dziecko jest moje, prawda? — pytał. — Napra wdę moje... — Biologicznie? — spytała żywo. — Oczywiście, twoje. — Mogę je zobaczyć? — poprosił Trumper. Tulpen była bar dzo spięta, ale wzruszyła sztucznie ramionami i poprowadziła go obok swojego łóżka do kąta odgrodzonego od reszty pokoju półka mi na książki i akwariami. Chłopczyk spał w wielkim koszu wiklinowym, obłożony za bawkami. Wyglądał tak samo jak Colm w wieku kilku tygodni i podobnie jak nowe dziecko Dużej, które było prawdopodobnie o jakiś miesiąc starsze. Blagier patrzył na dziecko, bo łatwiej mu było patrzeć na nie niż na Tulpen. Niewiele jest do oglądania w takim niemowlęciu, Blagier jakby się w nie wczytywał. Tulpen tymczasem krzątała się w tle. Wyjęła z szafy przeście radła, koce i poduszkę. Wyraźnie słała mu na kanapie. — Czy chcesz, abym sobie poszedł? — spytał. — Czemu przyszedłeś? Pewnie obejrzałeś film? — Już wcześniej chciałem przyjść — rzekł. Kiedy zaś nadal przygotowywała mu posłanie, powiedział głupio: — Zrobiłem doktorat. — Spojrzała na niego i znowu zajęła się ścieleniem. — Szukałem pracy — rzekł. — I znalazłeś? — Ubijała rękami poduszkę. — Nie. Kiwnęła ręką, żeby zostawił śpiące dziecko. W kuchni otwo rzyła mu piwo i odlała trochę dla siebie. — Na piersi — powiedziała stukając szklanką w puszkę. — Żeby mieć więcej pokarmu. — Wiem. — Słusznie, wiesz — odparła. Zaczęła się bawić końcem pas ka, a potem zapytała: — Czego ty chcesz, Trumper? On jednak ociągał się z odpowiedzią. — Czujesz się winny, co? — mówiła. — Ale to mi nie jest potrzebne. Ja nie chce od ciebie nic poza prostymi, uczci wymi uczuciami, Trumper... Jeżeli je w ogóle żywisz — do dała. METODA WODNA 397 — Jak żyjesz? — spytał. — Nie możesz pracować — zaczął, a potem umilkł wiedząc, że nie chodzi o pieniądze. Jego proste, uczciwe uczucia spoczęły w bagnie, które tak długo okrążał, że teraz wydawało mu się niemożliwe, aby się w nie zanurzyć po to, by je odnaleźć. — Mogę pracować — odparła machinalnie — i pracuje. To znaczy będę pracowała. Jak on trochę podrośnie. Będę go zosta wiała z Matje, jak wezmę pół etatu. Matje też chce mieć niedługo dziecko... — To nowa dziewczyna Ralpha? — spytał. — Żona — odparła Tulpen. — Ralph się z nią ożenił. Blagier zdał sobie sprawę, że zupełnie nic o nikim nie wie. — Ralph się ożenił? — powtórzył. — Posłał ci zaproszenie — odparła Tulpen. — Ale ty już wy jechałeś z Iowa. Zaczynał sobie uświadamiać, jak wiele stracił. Tulpen jednak miała już dosyć jego długich wewnętrznych monologów i, jak przypuszczał, długich okresów milczenia. Patrzył z saloniku, jak kładzie się do łóżka. Zdjęła pod kołdrą szlafrok i cisnęła na podłogę. — Skoro się znasz na dzieciach, pewnie cię nie zaskoczy, że o drugiej jest pora karmienia — powiedziała. — Dobranoc. Poszedł do łazienki i zaczął sikać przy otwartych drzwiach. Zawsze zostawiał drzwi otwarte. To jeszcze jeden z jego paskud nych nawyków, o których pamiętał tylko w trakcie ich praktyko wania. Gdy wyszedł, Tulpen zapytała: — Jak twój nowy kutas? Co to? D o w c i p? — zastanawiał się. Instynkty go zawo dziły. — Zupełnie normalny — odparł. — Dobranoc — powiedziała, a kiedy szedł na palcach do przygotowanego posłania, miał ochotę cisnąć butami o ścianę i zbudzić dziecko, aby usłyszeć, jak jego przeszywający krzyk wypełnia pustkę tego miejsca. Leżał nasłuchując własnego oddechu, a także oddechu Tulpen i dziecka. Tylko dziecko spało. 398 JOHN IRYING — Kocham cię, Tulpen — powiedział. Zareagował jedynie żółw w najbliższym akwarium. Zanurzył się głębiej. — Przyszedłem, bo cię pragnę. Nie poruszyła się nawet rybka. — Potrzebuję ciebie — rzekł. — Wiem, że ty mnie nie po trzebujesz, ale ja cię potrzebuję. — To niezupełnie tak — odparła tak cicho, że ledwie ja usły szał. Usiadł na kanapie. — Wyjdziesz za mnie, Tulpen? — Nie — odparła. Nie było wahania w jej głosie. — Proszę cię — powiedział cichutko. Tym razem odczekała chwilę, a potem rzekła: — Nie, nie wyjdę. Włożył buty i wstał. Droga do wyjścia prowadziła obok ot wartej alkowy akwariów wokół jej łóżka i kiedy znalazł się przy nim, zobaczył, że Tulpen siedzi i patrzy na niego wście kła. — Rany — powiedziała. — Czyżbyś znów odchodził? — A co mam zrobić? — Rany, nie wiesz? — odparła. — Powiem ci, Trumper, skoro muszę. Nie chcę za ciebie teraz wychodzić, ale jeżeli zo staniesz trochę, może się zastanowię! Jeżeli chcesz, to powinieneś zostać, Trumper! — Dobra — rzekł. Zaczął się namyślać, czy zdjąć ubranie. — Rany, rozbieraj się — powiedziała. Zrobił to i położył się koło niej. Leżała odwrócona tyłem. — Rany — mamrotała. Leżał nie dotykając jej, aż nagle odwróciła się, wzięła jego rękę i przycisnęła do swojej piersi. — Nie chcę się z tobą kochać — powiedziała — ale możesz mnie przytulić... jeśli chcesz. — Chcę — wymamrotał. — Kocham cię, Tulpen. — Chyba tak — rzekła. METODA WODNA 399 — A ty mnie kochasz? — Tak, rany, chyba tak — odparła gniewnie. Z wolna część instynktów powróciła. Dotykał jej całej. Dotknął miejsca, gdzie ją ogolono. Wciąż jeszcze było szczeciniaste. Gdy dziecko obudziło się o drugiej, Trumper wstał z łóżka, przyniósł małego i przystawił jej do piersi. — Nie, nie do tej — powiedziała. — Która jest twardsza? — Tamta. — Ciągle mi się myli... — urwała i cicho zapłakała karmiąc dziecko. Pamięć Trumpera funkcjonowała jak należy, podłożył pie luszkę pod drugą pierś wiedząc, że będzie z niej płynął pokarm, podczas karmienia tamtą. — Czasami z nich aż tryska — powiedziała Tulpen. — Wiem — rzekł. — Także podczas kochania się... — Nie chcę się kochać — przypomniała. — W i e m. Ja tylko mówię... — Musisz być cierpliwy — powiedziała. — Będę ci jeszcze mówiła różne rzeczy, żeby cię zranić. — Nie szkodzi. — Będziesz musiał jeszcze trochę wytrzymać, aż przestanę chcieć cię ranić. — Chcę wytrzymać — odparł. — Nie myślę, że to będzie długo trwało. — Wcale cię nie winie — rzekł, co ją znowu rozgniewało. — To nie twój interes — powiedziała. — Oczywiście — zgodził się. — Najlepiej — powiedziała tkliwie — jak nie będziesz dużo gadał, Trumper, zgoda? — Zgoda. Gdy dziecko wróciło do kosza, Tulpen położyła się i przytuliła do Trumpera. — Nie chcesz wiedzieć, jakie dałam mu imię? — spytała. — Oczywiście, jakie dałaś mu imię? — Merrill — powiedziała i podstawą dłoni mocno ugodziła go w grzbiet. Ścisnęło go w krtani. — Muszę cię kochać — szepnę ła. — Dałam mu imię Merrill, bo myślę, że bardzo je lubisz. 400 JOHN IRYWG METODA WODNA 401 — Tak, bardzo — przyznał. — Widzisz, myślałam o tobie. Czuł, że jej ciało znów się na niego złości. — Tak, wiem. — Okropnie mnie zraniłeś, Trumper, wiesz o tym? — Tak. — Dotknął leciutko jej szczecinki. — Dobra — powiedziała. — Nigdy o tym nie zapominaj. Obiecał, że nie zapomni, i wtedy przytuliła się do niego, a jemu przyśniły się dwa najczęstsze koszmary. Nazywał je wariacjami na temat wody. Jednym było zawsze jakieś wyimaginowane nieszczęście, które się przytrafiło Colmowi w związku z głęboką wodą, falami albo błotnymi mieliznami. Jak zawsze też było ono zbyt straszne, by mógł świadomie zapamiętać szczegóły. Drugi dotyczył Merrilla Overturfa. Merrill też był w wodzie, otwierał pokrywę włazu czołgu i zawsze zajmowało mu to zbyt wiele czasu. O szóstej rano zbudził go płacz małego Merrilla. Mleko Tulpen zmoczyło pierś Trumpera, a łóżko miało kwaśnosłodki zapach. Przykryła się pieluszką, a on powiedział: — Spójrz, jak z nich cieknie. Musisz być podniecona. — To dlatego, że dziecko płacze — upierała się. Trumper wstał, żeby jej przynieść dziecko. Miał typową poranną erekcje, z którą się wcale nie krył. — Widziałaś mojego nowego kutasa? — spytał błaznując. — Wciąż jest dziewiczy. — Dziecko płacze — powiedziała, ale uśmiechnęła się. — Daj mi je. — Merrill — rzekł. Jak miło było wymawiać głośno to imię! — Merrill, Merrill, Merrill — powtarzał przetańco wując z dzieckiem do łóżka. Odbyli przyjemną debatę na temat, której piersi użyć. Trumper obmacywał je, szukając tward szej. Tulpen wciąż karmiła, kiedy zadzwonił telefon. Był bardzo wczesny ranek jak na telefony, ale Tulpen nie wydawała się za skoczona. Patrząc na Trumpera, kiwnęła głową, by podniósł słu chawkę. Wyczuł, że to jakaś próba, więc podniósł słuchawkę, ale nie powiedział nic. — Dzień dobry, młoda karmiąca matko! — zabrzmiał głos Ralpha Packera. — Jak się czuje dziecko? Jak twoje cyce? — Trumper przełknął ślinę, a Tulpen uśmiechnęła się pogodnie. — Jedziemy do ciebie z Matje — ciągnął Ralph. — Przywieźć ci coś? — Jogurt — szepnęła Tulpen do Blagiera. — Jogurt — rzekł Trumper głucho do słuchawki. — TrąbTrąb! — wykrzyknął Ralph. — Cześć, Ralph — powiedział Blagier. — Widziałem twój film... — Okropny, prawda? — rzekł Ralph. — Jak się miewasz, TrąbTrąb? — Doskonale — odparł Trumper. Tulpen odsłoniła wolną pierś i wycelowała w niego sutkę. — Zrobiłem doktorat — wy mamrotał do słuchawki. — Jak się miewa dziecko? — spytał Ralph. — Merrill? Doskonale — odrzekł Blagier. Wolna pierś Tulpen tryskała mu mlekiem na nogę. — Przykro mi, że nie byłem na twoim ślubie. Gratulacje. — To ja ci gratuluję — powiedział Ralph. — Do zobaczenia — rzekł Trumper i odłożył słuchawkę. — W porządku, Trumper? — spytała Tulpen. Patrzyła na nie go jednym okiem chłodnym, a drugim jakby ciepłym. — W porządku — odparł, przykrywając ręką tryskającą mle kiem pierś. — A u ciebie? — spytał. — Już lepiej. Dotknął jej szczecinki i patrzył na leżącą na niej swoją dłoń, jak się patrzy na starego przyjaciela, który zapuścił brodę. Oboje byli nadzy, tylko on miał na prawej nodze skarpetkę. Mały Merrill ssał zapamiętale, ale Tulpen nie patrzyła na niego. Z ni to uśmie chem, ni to skrzywieniem przyglądała się nowemu kutasowi Trum pera. Blagier czuł się mile zażenowany. Może powinien się ubrać, 402 JOHN IRYING zasugerował, skoro Ralph i jak jej tam, Matje, mają zaraz przyjść. Potem schylił się szybko i pocałował ją leciutko w szczecinkę. Zdawało się, że i ona zaraz... ale nie poszła za tym płochliwym pierwszym krokiem. Pocałowała go w szyje. Dobra jest, myślał Trumper. Z bliznami trzeba się oswoić, ale chce tego. STARZY PRZYJACIELE GROMADZĄ SIĘ NA DZIEŃ THROGSGAFEN W królestwie. Thak to dopiero umiano obchodzić Dzień Throg sgafen! Już na całe tygodnie przed świętem wkładano do marynat mięso dzikich świń, wieszano na drzewach wielkie łosie, by skru szały, wędzarnie zastawiano beczkami węgorzy, w kotłach duszo no na niedźwiedzim tłuszczu mnóstwo królików natartych morską solą i obłożonych jabłkami, w ogromnej kadzi warzono całe ka ribu — z wymarłych już gatunków — i mieszano wiosłem. Zbierano jesienne owoce, zwłaszcza błogosławione grona winne, które następnie gnieciono, poddawano fermentacji, odcedzano i wyciskano, wytaczano z piwnic zeszłoroczne odstałe produkty, otwierano i smakowano, destylowano i znów próbowano. Pospo litym napojem w królestwie Thak było urynokwaśne, ciemne pi wo, trochę podobne do naszego amerykańskiego piwa, kiedy jest zwietrzałe i zmieszane z octem winnym. Napojem specjalnym w królestwie był destylat ze śliw i warzyw korzennych. Smakował jak śliwowica z domieszką borygo. Oczywiście Dzień Throgsgafen trwał dłużej niż powszedni. Był wiec dzień poprzedzający Throgsgafen, gdy wszyscy musieli wszystkiego próbować, i noc przed Throgsgafen, gdy przygoto wywali się do radosnego świętowania. Rankiem, aby porównać stopień skacowania, wydawano drobne przyjęcia, które przeradzały się płynnie w główne wydarzenie — długą ucztę trwającą jakieś 404 JOHN IRYING sześć godzin. Mężczyznom, których straszliwa werwa domagała się upustu, zalecało się wyczerpujące ćwiczenia fizyczne. Przybie rały one formę turniejów oraz seksu. W tym drugim uczestniczyły kobiety, które oprócz tego tańczyły i czyniły niezdecydowane próby posprzątania zamku. Wieczorem wszyscy panowie i damy nieśli szafliki jadła i resz tek ze stołu do wsi i rzucali je nieszczęsnym chłopskim dzieciom. Była to trzeźwiąca część wieczoru, lecz towarzystwo wracało do zamku, by pić o północy za wszystkich zmarłych towarzyszy, z którymi świętowano przeszłe Dni Throgsgafen. Trwało tak do rana, kiedy to odbywało się specjalne posiedzenie Rady Starszych, ażeby zgodnie z odwieczną tradycją ustalić kary za wszelkie mor derstwa, gwałty i inne drobne przestępstwa, które zdarzały się w wielkiej obfitości podczas tego wyczerpującego świętowania. . Nasza własna, ugrzeczniona wersja Throgsgafen z wyschłym indykiem jest właściwie nędzną namiastką tego święta, toteż Bla gier Trumper i jego starzy przyjaciele postanowili tchnąć nieco ducha Akthelta i Gunnel w jego obchody. Zaplanowano dumne zgromadzenie. Zdecydowano, że mimo kaprysów pogody w Maine w listopadzie jedynie Duża i Couth dysponują zamczyskiem god nym podobnej balangi. Obecność dużych psów przydawała świętu nieco pierwotnego smaku. Jeden z tych psów należał do Ralpha. Ralph kupił go na cześć postępującej ciąży Matje, a także dla jej ochrony na ulicach Manhattanu. Ta nie sklasyfikowana bestia imieniem Loom uczy niła podróż z Nowego Jorku do Maine przeżyciem nieco trudnym. Trumper siedział za kierownicą yolkswagena obok Tulpen z małym Merrillem na kolanach. Na tylnym siedzeniu Ralph i jego ciężarna Matje borykali się z Loomem. Bagażnik dachowy był załadowany kołyską Merrilla, ciepłymi ubraniami, koszami wina, napojów wyskokowych oraz tak niezwykłymi rzeczami jak rzadkie gatunki sera i wędzone mięsiwa, których Duża i Couth nie mogli dostać w Maine. Duża wzięła na siebie przygotowanie głównych dań. Drugi pies — urodzinowy prezent Trumpera dla Colma — znajdował się już w Maine. Był to pies myśliwski z Chesapeake METODA WODNA 405 Bay o gęstej pozlepianej sierści przypominającej zużyta wycie raczkę — Couth zwał go Wielką Psią Morda. Tulpen i Trumper nie mieli psa. — Dziecko, czterdzieści rybek i dziesięć żółwi zupełnie wy starczy — rzekł Blagier. — Ale powinniście jeszcze mieć psa, TrąbTrąb — powiedział Ralph. — Bez psa nie jesteście rodziną. — A ty powinieneś mieć samochód — odparł Trumper skie rowując wyładowanego po brzegi yolkswagena na autostradę do Maine. — Ogromny samochód, Ralph. — Loom, ta bestia na tylnym siedzeniu, ślinił mu się za kołnierz. — Może nawet autobus, Ralph — dodała Tulpen. Nim dojechali do Bostonu, w mikroskopijnym schowku na ręka wiczki zabrakło miejsca na mokre pieluchy Merrilla, a Matje mu siała aż osiem razy prosić o zatrzymanie się na siusiu, ponieważ była w ciąży. Trumper jechał wściekle, z wbitym przed siebie tępym wzrokiem. Ignorował kwilenie Merrilla, nie kończące się skargi •Ralpha na brak miejsca na nogi i złowróżbne dyszenie Looma. O czym to ja myślałem? — zastanawiał się Blagier. Uz nał to za cud, gdy wreszcie dojechali do spowitego mgłą i lśniące go od deszczu ze śniegiem domu nad morzem. Morda i Loom od razu zaczęły wariować. Utytłały się w brei i mazi błotnych mielizn i Colm szalał usiłując przywołać je do porządku. Dzień poprzedzający Throgsgafen nie był odpowiedni na spa cery i mężczyźni spędzili go na grze w bilard i przekomarzaniu się, kto co przywiózł. — Gdzie jest whisky? — pytał Blagier. — Gdzie jest trawka? — pytał Ralph. — Zabrakło nam masła — powiedziała Duża do Coutha. — Gdzie jest łazienka? — pytała Matje. Duża i Tulpen rozmawiały o małym brzuchu Matje. Była ona drobna jak strzyżyk i rozmiar jej ciąży, która zbliżała się do końca, przypominał niewielką kantalupę. — Rany, ja miałam dużo większy brzuch — powiedziała Duża. 406 JOHNIRYING — Bo jesteś większa, Duża — zauważył Blagier. — Ty też miałaś większy brzuch, Tulpen — rzekł Ralph. Tul pen spojrzała na Blagiera i pomyślała, że może mu być przykro, iż zupełnie nie wie, jak przebiegała ciąża jego drugiej żony. Po deszła więc do Ralpha i skarciła go po cichu. Potem wszyscy mężczyźni otoczyli Matje i obmacywali jej brzuch pod pretekstem próby określenia płci jej dziecka. — Z przykrością ci to mówię, Ralph — rzekł Blagier. — Ale sądzę, że Matje urodzi winogrono. Kobiety ułożyły małą Annę i małego Merrilla obok siebie na kredensie. Anna była starsza, ale tak jak Merrill pozostawała jesz cze w fazie, w której potrzeba jedynie spania, ssania i podmywa nia. Oglądanie widoków było przy tej pogodzie ograniczone do pier si karmiących matek i napeczniałego winogrona Matje, nie pozo stało wiec im nic innego niż marny bilard i dobre picie. Ralph pierwszy odczuł tego skutki. — Musze wam powiedzieć — rzekł uroczyście do Blagiera i Coutha — że mi się podobają wszystkie nasze panie. Na dworze Wielka Psia Morda i nie sklasyfikowany Loom har cowały wśród mgieł i śniegu z deszczem. Tylko Colm był w paskudnym nastroju. Po pierwsze bowiem, nie przywykł do tak wielu gości, a po drugie, dzieci były is totami nieruchawymi, nudnymi i niezabawnymi, a psy w stanie podniecenia zdawały się niebezpieczne. A także dotychczas kie dy Colm spotykał się z ojcem, Blagier poświęcał mu zwykle całą swą uwagę. Teraz była tu cała zgraja głupich rozgadanych dorosłych. Na dworze padało, lepiej jednak było tam niż w domu, więc dla zademonstrowania swojej nudy Colm wnosił mnóstwo błota i podstępnie wpuszczał rozszalałe psy niemal nakłaniając je, by rozbijały cenne wazony państwa Pillsbu rych. Dorośli wreszcie uczulili się na problem Colma i wychodzili z nim po kolei na tę okropną pogodę. Colm przyprowadzał potem jednego po drugim przemoczonego dorosłego i pytał: — Kto teraz chce wyjść ze mną? METODA WODNA 407 W końcu przyszła pora na lekką ucztę rozgrzewczą, która ani się umywała do jutrzejszej. Tulpen przywiozła z Nowego Jorku trochę mięsiwa. — Ach, to nowojorskie mięsko! — rzekł Ralph szczypiąc Tul pen. Matje kolnęła go korkociągiem. Po kolacji prawie zapanował względny spokój. Niemowlęta spały w łóżku, a mężczyźni byli przejedzeni i ubzdryngoleni. Colm jednak się przemęczył i nie chciał iść na górę. Duża próbo wała go nakłonić, on jednak odmówił stanowczo wstania od stołu. Wówczas Blagier zaproponował, że go zaniesie na górę, skoro jest taki zmęczony. — Wcale nie jestem zmęczony — odparł Colm niemiło. — Chodź, porozmawiamy o Moby Dicku — powiedział Bla gier. — Ja wolę, żeby Couth położył mnie do łóżka — odrzekł Colm. Był najwyraźniej po prostu w złym nastroju, więc Couth wziął go na ręce i skierował się na górę. — Mogę cię położyć, jeśli chcesz — powiedział — ale nie znam Moby Dicka i nie umiem opowiadać tak jak Blagier... — Lecz Colm już spał. Siedząc przy stole pomiędzy Dużą a Tulpen, Blagier poczuł, że Duża kładzie mu dłoń na kolanie. Niemal równocześnie Tulpen położyła mu rękę na drugim kolanie. Obie pomyślały, że może się poczuć urażony, więc powiedział uspokajająco: — Colm jest po prostu w złym nastroju. To nie był dla niego nazbyt miły dzień. Po drugiej stronie zastawionego stołu siedział Ralph z dłonią na winogronku Matje. — Wiesz co, TrąbTrąb — rzekł. — Moglibyśmy go nakrę cić tutaj, w Maine. Ostatecznie jest to rodzaj zamku... Mówił o swym następnym filmie: Akthelt i Gunnel. Film był dość dobrze zaplanowany. Mieli pojechać do Europy, gdy Trumper skończy scenariusz, gdyż jedna ze spółek producenckich obiecała sfinansować przedsięwzięcie. Mieli zabrać swoje żony i dzieci, 408 JOHN IRYING METODA WODNA 409 choć Trumper gorąco namawiał Ralpha, aby zostawił Looma w do mu. Próbowali nawet nakłonić Coutha, by został ich kamerzystą. Ten jednak nie okazał zainteresowania. — Ja jestem fotografikiem — powiedział. — I mieszkam w Maine. Przez jedną ulotną chwilę Trumper myślał, że prawdziwym po wodem odmowy Coutha była Duża. Blagier czuł niejasno, że Duża wciąż odnosi się do niego z niechęcią, ale gdy wspomniał o tym kiedyś Tulpen, zmieszała go jej reakcja. — Szczerze mówiąc — powiedziała — cieszę się, że Couth i Duża nie pojadą z nami. — Nie lubisz Dużej? — spytał Blagier. — Nie o to chodzi — odparła Tulpen. — Bardzo lubię Dużą. . Teraz to dawne zmieszanie ogarnęło znów Blagiera niczym pi jacki rumieniec. Przyszła pora kładzenia się do snu. Ludzie chwiejnie przemie rzali nieznajome piętro wielkiego dworzyszcza, gubiąc się w ko rytarzach i wchodząc do nie swoich sypialni. — Gdzie ja mam spać? — pytał Ralph. — Rany, zapro wadźcie mnie tam... — I pomyśleć, że Throgsgafen jest dopiero jutro — skarżył się Couth żałośnie. Duża siusiała spokojnie w łazience, gdy wszedł Blagier. Swoim zwyczajem zostawił drzwi otwarte. — Co ty, u licha, wyprawiasz, Blagier? — zapytała zasła niając się. — Myślę, że umyję sobie zęby, Duża — odparł. Zupełnie jak by zapomniał, że ona już nie jest jego żoną. Couth zajrzał przez otwarte drzwi, trochę zdziwiony. — Co on tutaj robi? — zapytał żonę. — Myje zęby — odparła Duża. — Na miłość boską, zamknij chociaż drzwi! Gdy już się zdawało, że wszyscy się uspokoili i znaleźli we własnych pokojach, w korytarzu pojawił się goły Ralph. Przez ot warte drzwi za jego plecami Matje spytała, co on wyprawia. — Nie będę sikał przez okno — odparł. — W tym cholernym zamku jest mnóstwo łazienek, idę ich szukać! Duża uprzejmie zaprowadziła nagiego Ralpha tam, gdzie trze ba. — Przepraszam cię, Duża — powiedziała Matje, spiesząc za Ralphem z gatkami. — Es ist mir Wurst — odparła Duża, z czułością dotykając brzuszka Matje. Gdyby przy tym był Trumper, zrozumiałby aus triacki dialekt Dużej. „Głupstwo" chciała powiedzieć Duża, ale w dosłownym tłumaczeniu zabrzmiało to: „To dla mnie kiełba sa". Trumper nie mógł jej usłyszeć. Kochał się rozkosznie z Tulpen, zbyt pijany, aby to docenić. Odniosło to jednak zdumiewający skutek: ocknął się całkowicie i wytrzeźwiał. Tulpen leżała pogrążona w głębokim śnie obok niego, ale gdy pocałował jej stopy w podzięce, uśmiechnęła się. Nie mógł jednak spać. Wycałował Tulpen caluteńką i nie zdołał jej podniecić. Całkowicie rozbudzony wstał i ubrał się ciepło. Chciałby, żeby już był ranek. Wszedł na palcach do pokoju Colma, pocałował chłopca i otulił. Poszedł popatrzeć na niemowlęta, a potem nasłu chiwał oddechu śpiących dorosłych, ale to mu nie wystarczyło. Wszedł do pokoju Dużej i Coutha, by popatrzeć, jak śpią w ciepłym uścisku. Couth zbudził się. — Następne drzwi w korytarzu — powiedział myśląc, że Bla gier szuka łazienki. Błądząc po domu znalazł pokój Ralpha i Matje i im też się przyjrzał. Ralph leżał na brzuchu z rękami i stopami zwisającymi z łóżka. Na jego włochatych szerokich plecach malutka Matje spała jak kwiatek na kupie kompostu. Na dole Blagier otworzył przeszklone drzwi pokoju bilardowe go. Było bardzo zimno i mgła ustępowała znad zatoki. Trumper wiedział, że na środku znajduje się skalna wysepka i właśnie ją ujrzał wyłaniającą się i niknącą w ruchomej mgle. Lecz gdy się dobrze wpatrzył, wyspa jakby unosiła się i opadała, a gdy się wpatrzył jeszcze lepiej, dostrzegł, jak szeroki pła 410 JOHN IRYING ski ogon wygina się łukiem do góry, a potem uderza wodę z taką siłą, że aż psy zaskowyczały przez sen. — Witaj, Moby Dicku! — szepnął Trumper. Morda warknął, a Loom przyczłapał do nóg Trumpera i opadł na podłogę. W kuchni Blagier znalazł trochę papieru, usiadł i zaczął pisać. Pierwsze zdanie brzmiało tak, jak już raz napisał: „To jej ginekolog mi go polecił". Po nim nastąpiły inne i utworzyły akapit. „Co za ironia: najlepszym urologiem w Nowym Jorku jest Francuz. Dok tor Jean Claude Yigneron: WIZYTY TYLKO PO UPRZEDNIM ZAPISANIU SIĘ. Wiec umówiłem się na wizytę." Co ja rozpocząłem? — myślał. Nie wiedział. Włożył kartkę z tymi pierwocinami do kieszeni, aby zachować je do czasu, gdy będzie miał więcej do powiedzenia. Chciałby zrozumieć, co budzi w nim ten niepokój. Potem po myślał, że oto pierwszy raz w życiu pozostaje w zgodzie z samym sobą. Zdał sobie sprawę, jak bardzo cieszył się na to pojednanie, które kiedyś przyjdzie, ale uczucie, jakie teraz żywił, nie było tym, czego oczekiwał. Kiedyś myślał, że pojednanie będzie osiągniętym stanem, a spokój, jaki teraz czuł, był jakby siłą, której uległ. Boże, czemu ten spokój tak mnie przygnębia? — myślał. Nie był jed nak, ściśle biorąc, przygnębiony. Wszystko było nieścisłe. Smarował kredą kij bilardowy zastanawiając się, jak rozbić bile, gdy nagle uświadomił sobie, że nie jest jedyną osobą, która czuwa w uśpionym domu. — To ty, Duża? — spytał cicho, nie odwracając się. Później spędzi jeszcze jedną bezsenną noc, zachodząc w głowę, skąd wie dział, że to ona. Duża była ostrożna. Krążyła po obrzeżach tematu — fazy, w którą wkroczył Colm, wieku, kiedy chłopcy bardziej lgną do ojca niż do matki. — Wiem, że to będzie dla ciebie bolesne — powiedziała Bla gierowi — ale Colm coraz bardziej lgnie do Coutha. Widzę, że kiedy ty tu jesteś, dziecko czuje się zakłopotane. — Wkrótce wyjeżdżam do Europy — odparł Trumper z go ryczą. — Długo więc nie będę dla niego powodem zakłopota nia. METODA WODNA 411 — Przykro mi — rzekła Duża. — Naprawdę lubię cię widy wać. Ale głupio mi, jak tu jesteś. Trumper poczuł, że go ogarnia dziwna podłość. Chciał powie dzieć, że Duża po prostu zazdrości szczęścia, jakie on dzieli z Tul pen. Ale to obłęd. Tak naprawdę niczego takiego nie pragnął. — Ja też bywam zakłopotany — rzekł, a ona kiwnęła głową zgadzając się z nim z takim zapałem, że aż go to żenowało. Potem zostawiła go umykając na górę tak szybko, jakby się bała, aby się przed nim nie rozpłakać. Albo roześmiać! Myślał, że podziela uczucia Dużej — lubił ja widywać, ale czuł się przy niej głupio — kiedy usłyszał, jak wraca po schodach na dół. Tym razem jednak była to Tulpen i Trumper poznał na pierwszy rzut oka, że już nie spała od pewnego czasu i prawdopodobnie minęła się z Dużą w korytarzu. — Cholera jasna! — zaklął. — Wszystko bywa czasem bar dzo skomplikowane. — Podszedł szybko i przytulił ją do siebie. Zdawało mu się, że właśnie tego potrzebowała. — Wyjedźmy jutro — powiedziała. — Ale jutro jest Throgsgafen. — Więc po obiedzie — rzekła. — Nie chcę tu spędzić jesz cze jednej nocy. — Dobrze, dobrze — odparł. — Wiem, wiem. — Pocieszał ją bezsensownymi słowami. Wiedział, że w Nowym Jorku spędzi cały tydzień, próbując się w tym połapać, ale nie opłacało się za wiele myśleć o tym, co będzie po świętach, jak często jest się samotnym dzieląc z kimś życie. Przetrwanie związku z jakąkol wiek ludzką istotą wydawało mu się czasem niemożliwe. Ale co z tego? — myślał. — Kocham cię — szepnął do Tulpen. — Wiem — odparła. Zaprowadził ją na górę do łóżka, gdzie tuż przed zaśnięciem zapytała sennie: — Czemu, jak się kochamy, nie możesz potem po prostu zasnąć obok mnie? Czemu to cię rozbudza? Mnie usypia, a ciebie roz budza. To niesprawiedliwe, bo jak się później budzę, łóżko jest 412 JOHN IRYING puste, a ty gapisz się na rybki albo patrzysz na śpiące dziecko, albo grasz w bilard ze swoją byłą żoną... Leżał i aż do świtu starał się w tym wszystkim rozeznać. Tulpen mocno spała, wiec jej nie zbudził, gdy przyszedł Colm opatulony kilkoma swetrami, włożonymi na piżamę, w gumowych butach i wełnianej czapce. — Wiem, wiem — szepnął Trumper. — Jeżeli j a idę na przystań, to i ty możesz pójść. Było zimno, ale oni się grubo ubrali. Breja zmieniła się w lód i ześliznęli się na siedzeniach po stromej kamiennej ścieżce. Słońce było zamglone, ale powietrze nad wyspą i zatoką czy ste. Znad oceanu wolno nadciągała gęsta mgła, ale jeszcze nieprędko miała do nich dotrzeć, wiec ta najjaśniejsza część rozpoczętego dnia była tylko dla nich. Podzielili się jabłkiem. Słyszeli, jak w domu nad nimi budzą się dzieci: krótki płacz, a potem znowu cisza, gdy dostały piersi do ssania. Colm i Blagier zgadzali się, że dzieci są nudne. — Dziś w nocy widziałem Moby Dicka — powiedział Blagier Colmowi, który spojrzał na niego podejrzliwie. — Może to była tylko ta stara wyspa — wyznał — ale usłyszałem głośny plusk, jak przy uderzeniu ogonem w wodę. — Zmyślasz — odparł Colm. — To nierealne. — Nierealne? — rzekł Trumper. Nigdy jeszcze nie słyszał tego słowa z ust Colma. — Właśnie — powiedział Colm, ale jego uwaga była rozpro szona: ojciec go nudził, i Blagier szukał rozpaczliwie czegoś, co by ich żywo łączyło. — Jakie książki najwięcej lubisz? — zapytał. I kiedy to wy powiedział, pomyślał: Boże, mogę już tylko zadawać zdawkowe pytania własnemu synowi. — Ciągle jeszcze lubię Moby Dicka — odparł Colm. Czy tyl ko stara się być uprzejmy? „Bądź dla ojca uprzejmy" — wyob raził sobie Blagier słowa Coutha, tuż przed ich przybyciem. — To znaczy, podoba mi się ta opowieść — rzekł Colm. — Ale to tylko opowieść. METODA WODNA 413 Stojąc obok syna na pomoście Trumper starał się powstrzymać łzy. Wielki dom ponad nimi wkrótce się obudzi, niemal jak jeden olbrzym — zacznie dokonywać ablucji, pożywiać się, próbować być pomocny i świadczyć uprzejmości. W tym miłym zamieszaniu zatraci się prawdziwy sens spraw, ale tu, na pomoście, patrząc, jak słońce przegrywa w walce z mgłą, Trumper czuł się bystry i rześki. Mgła zakryła już ujście zatoki i parła teraz ku nim. Była tak gęsta, że nie wiadomo, co się za nią mogło kryć. Lecz na tym chwilowym skrawku jasności Trumper czuł, że potrafi przejrzeć na wskroś swój umysł. Usłyszeli odgłos spłukiwania toalety, a potem głos Ralpha: — Co za cholerny pies! Na górze otworzyło się okno i w jego obramowaniu ukazała się Duża z Anną na rękach. — Dzień dobry! — zawołała do nich. — Wesołego Throgsgafen! — odwrzasnał jej Blagier i Colm podjął ten okrzyk. Otworzyło się drugie okno i Matje wysunęła z niego głowę ni czym papuga z klatki. Na dole Tulpen otworzyła przeszklone drzwi pokoju bilardowego i uniosła Merrilla nad głowę. W oknie Dużej pokazał się Couth. Każdy pragnął zażyć poranka przed na dejściem mgły. Rozwarły się z trzaskiem drzwi kuchni i wypadli z nich Morda, Loom i Ralph. — Te cholerne psy narzygały w pralni! — wrzasnął Ralph. — To twój pies, Ralph! — krzyknął Couth z okna. — Mój nigdy nie rzyga! — To Trumper! — wrzasnęła Tulpen z pokoju bilar dowego. — On nie spał całą noc! Coś knuł! To Trumper zrzygał się w pralni! Mimo protestów Blagiera okrzyczano go winnym. Colm był zachwycony wariackim zachowaniem się dorosłych. Psy zaczęły szaleć, przewracając się na lodzie. Blagier wziął syna za rękę i ostrożnie, ślizgając się, ruszyli ku domowi. W kuchni panował ogromny ruch. Psy walczyły zajadle za 414 JOHN IRVING drzwiami, a Colm powiększał jeszcze ten chaos dmąc przenikliwie w gwizdek. Ralph oznajmił, że winogronko Matje przez noc u rosło. Kobiety zażądały, by wszyscy oprócz dzieci pościli. Praco wały przy przygotowywaniu południowej uczty. Duża i Tulpen świeciły gołymi piersiami, przy których trzymały niemowlęta. Ma tje robiła śniadanie dla Colma i łajała Ralpha, że nie posprzątał po psach. Ralph, Couth i Blagier szwendali się po kuchni ze swoimi lekko odpychającymi zapachami i szorpatym wyglądem. Matje, Duża i Tulpen były niechlujne i właściwie nie ubrane, w szlafrokach i miękkich szmatkach, w których spały — miały w sobie jakąś ciepłą, zmiętą zmysłowość. Blagier zastanawiał się, czego pragnie. W kuchni jednak pano wał zbyt wielki ruch, by można było się nad czymkolwiek zasta nawiać. Wszędzie ciała. Cóż więc z tego, że gdzieś w pralni czy. hały niewidzialne psie rzygowiny! W dobrej kompanii stać nas na męstwo! Pomny na swe blizny, stare harpuny i inne rzeczy, Blagier Trumper uśmiechał się niepewnie do tych wszystkich zdrowych ciał, które go otaczały. SPIS TREŚCI JOGURT I MNÓSTWO WODY ..................... 7 WOJENNA PRODUKCJA ........................... 16 STARE ZADANIA I WIADOMOŚCI HYDRAULICZNE . 20 WIECZORNE RYTUAŁY IOWAŃSKIE .............. 25 TERAZ DLA MNIE SEN .......................... 29 PRELUDIUM DO OSTATNIEJ LINII OPORU ........ 34 FILMY RALPHA PACKERA, SP. Z O.O. ............ 39 INNA STARA KORESPONDENCJA ................. 49 NAJPIERW MYSZY, ŻÓŁWIE I RYBKI! .............. 59 NIE TRAĆMY Z OCZU STATYSTYKI .............. 66 NOTRE DAMĘ 52, IOWA 10 ....................... 76 CZY CHCESZ MIEĆ DZIECKO? .................... 89 PAMIĘTACIE MERRILLA OYERTURFA? ............ 102 PROWADZENIE SŁUSZNYCH BOJÓW .............. 121 PAMIĘTASZ, JAK BYŁEŚ ZAKOCHANY W DUŻEJ? .. 132 OJCOWIE I SYNOWIE DWA RODZAJE, NIEPOŻĄDA NE SYNOWE I BEZOJCOWI PRZYJACIELE ....... 152 REFLEKSJE NA TEMAT FIASKA METODY WODNEJ 176 JEDNA DŁUGA MATKA DNIA .................... 185 AXELRULF WŚRÓD GRETHÓW .................... 210 JEGO RUCH ..................................... 225 DOMOWE KINO ................................. 234 ŚLADAMI OYERTURFA .......................... 238 BRANIE DO SIEBIE .............................. 252 JAK DALEKO MOŻNA ZAJŚĆ ZE STRZAŁĄ W CYCKU? 256 PRZYGOTOWYWANIE SIĘ NA RALPHA ........... 265 „GRA! GRA." .................................... 270 JAK SIĘ MA COKOLWIEK DO CZEGOKOLWIEK IN NEGO? ........................................ 280 CO SIĘ STAŁO Z HASZYSZEM? ................... 288 CO SIĘ STAŁO ZE SPROGIEM? .................... 294 CO SIĘ STAŁO Z MERRILLEM OYERTURFEM? ..... 301 PENTOTHALOWY FILM .......................... 310 INNY DANTE, INNE PIEKŁO ...................... 317 WITAMY W BRACTWIE ZŁOTEGO SIURA ......... 341 WKROCZENIE W ŚWIAT SZTUKI. PRELUDIUM DO CZOŁGU NA DNIE DUNAJU .................... 351 STARY THAK GINIE! DUŻA PRZYBIERA NA WADZE! 367 AKTHELT OGARNIĘTY WĄTPLIWOŚCIAMI! TRUM PER DOCIERA DO KOŃCA ..................... 376 SZAŁ PUBLICZNOŚCI, APROBATA KRYTYKI I EN TUZJASTYCZNE RECENZJE Z OPIEPRZANIA SIĘ .. 388 STARZY PRZYJACIELE GROMADZĄ SIĘ NA DZIEŃ THROGSGAFEN ................................ 403