Krzysztof Cyrkot Park Jarosław W. nie był człowiekiem, który łatwo ulegał strachowi. Jednakże jego serce łomotało, jakby chciało wyłamać żebra, wyrwać się na wolność i uciec czym prędzej, krzycząc z przerażenia, ilekroć nocą wracał z pracy poprzez cichy i ciemny, zupełnie opustoszały o tej porze miejski park. Pracę tę W., świeżo dyplomowany informatyk, otrzymał niedawno. Właściwie był to przypadek. Ktoś zwalniał się, bo wyjeżdżał za granicę, i go polecił. Na rozmowę z pracodawcą szedł na miękkich nogach. Obok prezesa firmy siedział brodacz w okularach, w którym intuicja Jarosława natychmiast rozpoznała doświadczonego programistę. Brodacz zadawał pytania, W. odpowiadał, co chwila się jąkając i pocąc obficie. Zdawało mu się, że cała jego wiedza ulotniła się gdzieś i w głowie został tylko szum. Był pewien, że nie odpowiedział poprawnie na żadne z pytań. Na koniec wyprosili go na chwilę za drzwi. Jarosław ochłonął nieco i zrezygnowany machnął ręką, ale kiedy ponownie wszedł do środka, powitały go uśmiechy. Miał pracę. Najbardziej cieszyła się żona. Była w ósmym miesiącu ciąży, a oni dalej mieszkali w jednym pokoju u jej rodziców. O samochodzie też tylko mogli pomarzyć, więc na razie chodził do pracy piechotą. Nie było daleko, a oszczędzać trzeba. Z początku sporo się nachodził, ale pewnego dnia doszedł do wniosku, że droga przez park jest o wiele krótsza. Wystarczyło przejść przez skrzypiący wiszący most, pokonać zbocze, po którym piął się park, i już był u celu. Żona znów była zadowolona, że powrót do domu zajmuje mu tylko dziesięć minut. Robert też by się pewnie cieszył, ale zawsze już spał, z buzią wtuloną w pluszowego misia. Którejś soboty oglądali horror w telewizji, późno w noc. O wilkołaku, który nocami rozszarpywał ludzi i pił ich krew. W. kpił głośno z prostackości filmu, żona jednak co chwila piszczała i podskakiwała ze strachu w kluczowych momentach. Śmiał się z jej naiwności. W poniedziałek, kiedy przyszedł po pracy do domu, zobaczył jej wystraszoną twarz. Prosiła go, by nie wracał tak późno, żeby na siebie uważał. Jej nalegania zaskoczyły go i nieco rozdrażniły. Powiedział, że ma obecnie mnóstwo pracy, a potem jeszcze długo musiał się tłumaczyć i przekonywać, że niepotrzebnie się martwi, że przecież nie nosi przy sobie pieniędzy, a poza tym ich miasto zawsze należało do spokojnych, nawet w tych niebezpiecznych czasach. Wyśmiewał jej wiarę w wilkołaki i inne podobne bzdury. Uwierzyła, zasnęła. W. jednak długo nie mógł pójść w jej ślady. Leżał patrząc w sufit, wsłuchując się w dzwoniącą w uszach ciszę, płynącą przez uchylone okno. Próbował z niej wyłowić najcichszy szmer, najlżejszy szelest. Potem długo stał w oknie i patrzył na plamę parku, ziejącą niezgłębioną czernią na tle rozgwieżdżonego nieba. Księżyc świecił mu prosto w twarz. „Niedługo pełnia” - pomyślał. Kilka dni później z biura wracał wyjątkowo późno, wciąż pochłonięty problemami, których rozwiązanie zajęło mu tak dużo czasu. Szedł dziarskim krokiem, automatycznie pokonując dobrze znaną trasę. W pewnym momencie wydało mu się, że za plecami usłyszał odgłos inny niż normalne odgłosy miejskiej nocy. Odwrócił się i błysnął latarką, którą mu żona wcisnęła „na wszelki wypadek”. Nic nie dostrzegł. Odetchnął z ulgą, ale odwracając się z powrotem zdało mu się, że tuż poza zasięgiem promienia światła błysnęła para żółtych oczu. Były to najbardziej złe i okrutne oczy, jakie kiedykolwiek widział. Zaczął biec. Kiedy dopadł mostu, ponownie błysnął za sobą latarką. Nikt go nie gonił. Mimo to jeszcze przyspieszył. Wydawało mu się, że deski lada krok załamią się od dudnienia jego stóp. Zatrzymał się dopiero przy swoim bloku. Nie mógł w takim stanie pokazać się żonie. Ciężko dyszał, z trudem łapiąc powietrze. Dopiero kiedy wyrównał oddech, zapukał do drzwi. Nazajutrz była sobota. Robert uczył się chodzić. Wśród bliskich W. zapomniał o wszystkim. W niedzielę, w kościele z nową uwagą wsłuchiwał się w słowa mszy. Nigdy nie czuł specjalnego powołania, chodził jednak co tydzień, bo tak wypada i tak go nauczono. Tym razem wszakże modlił się szczerze i miał uczucie, jakby odkrywał na nowo słowa, które zwykle recytował z pamięci, bez zastanowienia. Po mszy udali się całą rodziną na spacer do parku. Było ciepło, pełnia lata. Drzewa szumiały kojąco, Robert bawił się w ich cieniu, a oni przytuleni do siebie jak kiedyś, szeptali do ucha czułe słówka. Kiedy wracali, było już późno, słońce krwawiło nad parkiem, nadciągał zmierzch, a wraz z nim chłód. Na alejce obok wysokiej brzozy stał jakiś mężczyzna w potarganym, zniszczonym płaszczu. W ręce trzymał gładki czerwony kamień, jeszcze mokry od rzeki. Uporczywie w coś się wpatrywał. Jarosław podążył za jego wzrokiem. Na asfalcie narysowany był pentagram. Kiedy dzielił ich zaledwie krok, włóczęga odwrócił się gwałtownie i rzekł głośno: - On tu jest. W. przystanął, ale żona pociągnęła go za rękę. Kiedy się oddalali, długo jeszcze ciągnął się za nimi potok niezrozumiałych słów. Pogodny nastrój dnia prysnął niczym bańka mydlana. Tej nocy znowu stał w oknie nie mogąc usnąć. Patrzył na park, a przed oczami ciągle miał twarz mężczyzny z parku i czerwony pentagram. „On tu jest.” Kto? Wzdrygnął się na wspomnienie oczu, patrzących na niego złowrogo wśród nocy. Właściciel tych oczu nie mógł być człowiekiem. A jednak było w nich coś więcej niż tylko zwierzęcy chłód. Była w nich niemal ludzka inteligencja. I to właśnie najbardziej przerażało. Chwileczkę, skąd jednak wiadomo, że to, co widział, nie było złudzeniem? Może to jego rozbudzona wyobraźnia kazała mu wziąć dwa pożółkłe liście za połyskujące wśród ciemności oczy? W. miał jednak pewność, że to nie była zwykła pomyłka. Tkwiący głęboko, pradawny strach oplątywał go powoli w swe lepkie sieci, podszeptywał tchórzliwe słowa. Dlaczego musi chodzić parkiem, przedzierać się przez krzaki jak dzikus, zamiast wsiąść do autobusu jak cywilizowany człowiek? Z obecną pracą mógł sobie przecież na to pozwolić. Lecz Jarosław wiedział, że dzięki asfaltowym alejkom w parku nie musiał przedzierać się przez żadne krzaki, zaś najbliższy przystanek komunikacji miejskiej znajdował się piętnaście minut spacerkiem od domu, i to przez osiedle, które nocą dalekie było od wzoru spokoju. Poza tym mieli obecnie mnóstwo wydatków, a każdy grosz się liczył. A co z jego męską dumą? Nie mógł przecież nagle zacząć omijać parku - to byłoby zwyczajnym aktem tchórzostwa. Któż by się o tym z drugiej strony dowiedział? Straciłby tylko w swoich oczach, żona przyjęłaby to z ulgą. No dobrze, pójdzie więc jeszcze jeden, ostatni raz - jutro. Tylko po to, żeby udowodnić sobie, że się nie boi. *** Tego dnia miał wyjątkowo dużo pracy. Jako ostatni opuścił biuro, zamknął drzwi i schował klucze, które otrzymał od pracodawcy jako dowód zaufania. Park był ciemny i cichy. Nawet najlżejszy podmuch nie poruszał liśćmi. Jarosław miał dziwne przeczucie, że coś wisi w powietrzu. Coś dziwnego. Jego serce głośno się tłukło w klatce piersiowej, jak w więzieniu. Uciekaj, krzyczało, ale W. nie mógł tak po prostu posłuchać. Był mężczyzną. Czekał na niego u stóp zbocza. Stał pośrodku ścieżki, potężny i groźny. Wyglądał trochę inaczej niż na filmie. Miał około dwóch i pół metra wzrostu, potężny łeb o zadziwiająco człowieczych rysach i cały był porośnięty lśniącym czarnym futrem. Jego oczy były wąskie i żółte, a zło które z nich emanowało paraliżowało zmysły. W. nie myślał nawet o ucieczce. Wiedział, że nie zdołałby uciec tej bestii o stalowych mięśniach drapieżnika. Rozumiał również, że jakikolwiek opór był daremny; bez broni nie miał żadnych szans. Mimo to poczuł, jak strach, który opętywał go szaleństwem, zbudził w nim geny uśpione od tysięcy lat. Wiedział, że będzie walczył jak osaczony szczur, z determinacją prymitywnego, dzikiego zwierzęcia, jakimi niegdyś byli jego przodkowie. Do końca. Niespodziewanie usłyszał w głowie głos. Obcy i jakby dochodzący z oddali. Zdumiony próbował uspokoić rozkrzyczane, rozszalałe myśli, i głos doszedł go powtórnie, wyraźnie tym razem. Mówił o życiu na innej planecie, daleko, daleko stąd; o podróży do braci w rozumie i o katastrofie kosmicznego statku. Głosowi towarzyszyły obrazy i na ich widok W. zamarł w niemym zachwycie. Były wyraźne jak film i pokazywały rzeczy tak odległe i piękne, że w jednej chwili cały strach odpłynął od niego i zniknął bez śladu. Widział wielkie i piękne miasta na planecie tak cudownej, że czuł, iż chętnie przeniósłby się tam natychmiast. Przybysz potrzebował pomocy. Jego awaryjna kapsuła leżała rozbita nieopodal w parku, wraz z roztrzaskanym nadajnikiem, którym mógłby przekazać sygnał SOS na swoją planetę. Jarosław chętnie zgodził się sprowadzić pomoc, przedtem jednak sam chciałby zobaczyć na własne oczy, jak wygląda kapsuła obcego. Czuł się szczęśliwy i zawstydzony swoją pierwszą reakcją. Strach rozpłynął się jak nieświeże powietrze. Obcy rozumiał jego myśli i W. wiedział, że sława pierwszego kontaktu spłynie na niego. Wyobrażał sobie nawet minę żony. W drodze do wraku pytał przybysza o rozmaite rzeczy. Ten odpowiadał chętnie i przyjaźnie. W pewnej chwili W. przypomniał sobie, że w neseserze miał nie napoczętą kanapkę z pracy i zapytał gościa, czy nie jest głodny. Wilkołak odpowiedział, że tak, i skoczył mu do gardła, rozszarpując je w ułamku sekundy. Pił krew łapczywie wśród świstu powietrza rozdartej krtani człowieka, kiedy ten rozpaczliwie próbował złapać oddech. Nogi drgały konwulsyjnie przez jeszcze jakiś czas. Kiedy się nasycił, bezszelestnie zniknął wśród drzew, niczym duch. Ciało Jarosława W. w tym samym momencie zniknęło, rozsypując się w proch. *** Żona stała w oknie, wypatrując męża. Poczuła nagłe bolesne ukłucie w sercu i zrozumiała. Podeszła do śpiącego synka i go pocałowała. Otarła łzy z oczu. Musiała być silna. Jutro kupi pistolet i srebrną kulę. Park znowu będzie bezpieczny.