Charles Dickens - DAWID COPPERFIELD. TOM PIERWSZY. Powieść. Przekład Karoliny Beylin. KSIĄŻKA i WIEDZA -WARSZAWA 1989. Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak. Tytuł oryginału: The Personal History and Experience of David Copperfield the Younger. Przekład porównany z oryginałem i poprawiony. Okładkę i strony tytułowe projektował JERZY KĘPKIEWICZ. Redaktor HANNA ROWIŃSKA. (c) Copyright for this Polish edition by Wydawnictwo "Książka i Wiedza" RSW "Prasa-Książka-Ruch", Warszawa 1989. ISBN 83-05-11763-4. Charles Dickens (urodzony 7 II 1812) to najwybitniejszy przedstawiciel powieści społeczno-obyczajowej w Anglii drugiej połowy XIX wieku. Początkowo pracował jako reporter w dziennikach liberalno-reformatorskich i jako sprawozdawca parlamentarny. Po sukcesie „Klubu Pickwicka" (1836-37, wydanie polskie 1870) zajął się głównie twórczością literacką. W ciągu dwudziestu dziewięciu lat napisał dwadzieścia dwie powieści, z których największą popularnością cieszyły się zawsze: „Oliver Twist" (1838, wydanie polskie 1846), „Nickolas Nickleby" (1839, wydanie polskie 1847), „Ciężkie czasy" (1854, wydanie polskie 1899), „Mała Dorrit" (1857, wydanie polskie 1925), „Wielkie nadzieje" (1861, wydanie polskie 1868), cykl „Opowieści wigilijnych" (1843-45, wydanie polskie 1879 i 1914) i powieść autobiograficzna „Dawid Copperfield" (1850, wydanie polskie 1888), zajmująca w dorobku autora miejsce szczególne. Dickens, pisarz niezwykle wrażliwy na niesprawiedliwość i krzywdę społeczną, na bezduszność praw wobec ubogich, na kartach swoich książek zostawił realistyczny, drobiazgowy opis środowisk mieszczańskich i proletariackich, zespolony niekiedy z romantyczną atmosferą baśniowości i liryzmu. Był też kronikarzem życia współczesnego Londynu, portretował wyraziście dziwaków i ekscentryków, doskonale operował humorem, często o zabarwieniu satyrycznym. Obok Szekspira uznany został przez świat pozaangielski za najlepszego interpretatora duszy angielskiej. Cieszył się ogromną popularnością u swoich współczesnych. Objeżdżał Anglię, a później i Stany Zjednoczone ze słynnymi wówczas odczytami, podczas których czytał fragmenty swoich prac. Kiedy umarł (9 VI 1870), w domach angielskich przywdziano żałobę. Rozdział pierwszy. Przychodzę na świat. Z kartek tej powieści okaże się, czy bohaterem historii mego życia będę ja sam, czy też rola ta przypadnie w udziale komu innemu. Aby rozpocząć dzieje mego życia od samego początku, oznajmiam, że urodziłem się (jak mi opowiadano i czemu wierzę) pewnego piątku o dwunastej w nocy. Zauważono, że jednocześnie zegar zaczął wybijać północ, a ja krzyczeć. Ze względu na dzień i godzinę moich narodzin, niańka i kilka rozsądnych sąsiadek, które żywo interesowały się mną już na długi czas przedtem, zanim mogłem im się osobiście przedstawić - zawyrokowały: po pierwsze, że będę w życiu nieszczęśliwy; po drugie, że będę widywał duchy i upiory; oba te dary są bowiem nieodwołalnie związane z nieszczęsnymi dziećmi obojga płci, które przyszły na świat w piątek o północy. Nie mam potrzeby mówić tu nic o pierwszym punkcie przepowiedni, gdyż niniejsza opowieść najlepiej wykaże, czy była ona prawdziwa, czy też fałszywa. Co do drugiego punktu, mogę jedynie zauważyć, że jeżeli nie było mi sądzone korzystać z tego przeznaczenia we wczesnym bardzo dzieciństwie, to dotychczas jeszcze nie doznałem jego skutków. Ale nie martwi mnie to bynajmniej i gdyby znalazł się ktoś, komu dziedzictwo to sprawiłoby przyjemność, odstąpiłbym mu je z rozkoszą. Urodziłem się w czepku, który ogłoszono w gazetach na sprzedaż za niską cenę piętnastu gwinei. Nie wiem, czy żeglarze odznaczali się wtedy brakiem pieniędzy, czy może brakiem wiary i woleli od takiego amuletu pewniejsze kaftany korkowe, wiem tylko, że zgłosiła się jedna zaledwie osoba; w dodatku był to prawnik, mający kantor wymiany. Ofiarował on dwa funty szterlingi gotówką i tyleż w winie, ale za nic nie chciał dać więcej, by zabezpieczyć się od utonięcia. Wobec tego ofertę tę odrzucono - tym bardziej że biedna moja kochana matka miała zamiar wystawić na sprzedaż swoje własne domowe wino. W dziesięć lat później czepek został rozlosowany między pięćdziesięcioma osobami z sąsiedztwa, z których każda zapłaciła po pół korony, a wygrywający dopłacał pięć szylingów. Byłem obecny przy tej loterii i pamiętam jeszcze to dziwne uczucie, jakie ogarniało mnie na myśl, że w ten sposób rozporządzano się niejako cząstką mego organizmu. Czepek wygrała, pamiętam to doskonale, stara dama z koszyczkiem w ręku, która ociągając się, wydobywała zeń pięć szylingów drobnymi, przy czym brakowało dwóch i pół pensa; usiłowano jej to bezskutecznie wytłumaczyć, a kosztowało to wiele trudu, arytmetyki i czasu. Faktem na długo pamiętnym było, że dama ta rzeczywiście nie utonęła, lecz triumfująco umarła we własnym łóżku, przeżywszy lat dziewięćdziesiąt dwa. Słyszałem, że największą jej dumą aż do śmierci było to, iż nigdy nie znajdowała się w pobliżu wody, z wyjątkiem jednej przechadzki po moście. A przy herbacie, która była jej ulubionym napojem, lubiła wyrzekać często na bezbożność żeglarzy i innych ludzi "wałęsających" się po świecie. Na próżno tłumaczono jej, że różne przyjemności, między innymi herbatę, należy zawdzięczać tym wędrówkom; powtarzała swoje z większym jeszcze naciskiem: "Dajcie mi spokój z tą włóczęgą". A więc i ja przestanę się wreszcie błąkać i wracam do chwili moich narodzin. Urodziłem się w Blunderstone, w Suffolk. Byłem pogrobowcem. Oczy mego ojca zamknęły się na zawsze sześć miesięcy przedtem, zanim się moje otwarły. Dotychczas jest dla mnie coś dziwnego w tym, że ojciec mój nigdy mnie nie widział, a jeszcze coś dziwniejszego w niejasnych wspomnieniach mego wczesnego dzieciństwa, w owym białym pomniku na cmentarzu i w niewypowiedzianym żalu, jaki ogarniał mnie na myśl, że leży tam sam jeden, w ciemną noc, gdy nasza mała bawialnia jest tak mile ogrzana i oświetlona przez kominek i świece; zdawało mi się czasami, że drzwi naszego domu były w okrutny sposób przed nim zamknięte i zaryglowane. Głową naszej rodziny była ciotka mego ojca, a więc moja cioteczna babka, o której będę jeszcze później opowiadał. Panna Betsey Trotwood albo panna Betsey, jak ją nazywała moja biedna matka w rzadkich momentach, gdy udawało jej się przezwyciężyć swój lęk przed tą straszliwą osobą. Wyszła ona za mąż za człowieka młodszego od niej, bardzo pięknego, ale nie w znaczeniu przysłowia: "Piękna dusza w pięknym ciele". Podejrzewano go o to, że bił pannę Betsey, a raz nawet podczas kłótni o wydatki domowe starał się usilnie wyrzucić ją przez okno z wysokości drugiego piętra. Te oznaki nieprzyjemnego usposobienia sprawiły, że panna Betsey wypłaciła mu pewną sumę i przy obustronnej zgodzie przeprowadzono rozwód. Małżonek pojechał za te pieniądze do Indii i tam, według awanturniczego podania naszej rodziny, widziano go jadącego na słoniu w towarzystwie pawiana; mnie się jednak zdaje, że musiała to być pawianka albo może księżniczka hinduska. Po dziesięciu latach doszła w jakiś sposób do kraju wiadomość o jego śmierci. Jakie wrażenie wywarła ona na mojej ciotce, nie dowiedziano się nigdy. Natychmiast bowiem po rozwodzie wróciła do swego panieńskiego nazwiska, kupiła sobie domek w zapadłej wiosce nad ¦ morzem i zamieszkała tam sama ze służącą, prowadząc odludne i samotne życie. Ojciec mój był kiedyś podobno jej ulubieńcem, ale obraziła się na niego śmiertelnie za to, że się ożenił, jak twierdziła, z "woskową laleczką". Nie znała ona co prawda mojej matki, ale wiedziała, że nie ma jeszcze skończonych lat dwudziestu. Ojciec i panna Betsey nie widzieli się więc już nigdy w życiu. Ojciec był dwa razy starszy od mojej matki, a przy tym słabego Zdrowia. Umarł w rok po ślubie i jak to już wspomniałem, sześć miesięcy przed moim przyjściem na świat. Tak stały sprawy w owo, wybaczcie mi, ważne i bogate w wypadki popołudnie piątkowe. Przyznaję otwarcie, że nie mogę mieć jednak osobistych wspomnień, tyczących się owego dnia. Smutna i cierpiąca siedziała matka moja przy ogniu i patrząc przez łzy w żar kominka, rozmyślała żałośnie o losie swoim i osieroconego maleńkiego przybysza. Siedziała więc moja matka przy kominku w owo jasne i wietrzne popołudnie marcowe, zalękniona i smutna, pełna wątpliwości, czy przeżyje to, co ją czeka, gdy nagle, podniósłszy oczy i osuszając je chusteczką, zobaczyła przez okno dziwną damę idącą przez ogród. Matka, rzuciwszy jeszcze jedno spojrzenie, miała niezachwiane przeczucie, że musi to być panna Betsey. Zachodzące słońce rzucało swe promienie na dziwną damę, która sztywno i z surowym, jej tylko właściwym wyrazem twarzy kroczyła ku drzwiom. Gdy doszła już do drzwi domu, raz jeszcze dowiodła swej tożsamości. Ojciec mój bowiem często opowiadał, że ciotka prawie nigdy nie zachowuje się jak zwykła śmiertelniczka. Teraz więc, zamiast pociągnąć za dzwonek, podeszła do okna i zaglądając do pokoju, tak mocno przycisnęła do szyby czubek swego nosa, że według opowiadań biednej mojej matki, spłaszczył się i zbielał całkowicie. Widok ten tak przeraził matkę, że kto wie, czy nie ciotce Betsey zawdzięczam fakt, iż urodziłem się w piątek. Matka przerażona zerwała się z krzesła i schroniła w kącie pod zegarem. Panna Betsey, która uważnie i badawczym spojrzeniem mierzyła cały pokój, natrafiła wreszcie i na nią. Zmarszczyła brwi i nakazała matce, aby jej otworzyła. Matka otworzyła drzwi. - Pani Dawidowa Copperfield, jak sądzę? - spytała panna Betsey wnioskując zapewne z żałobnej sukienki i ze stanu, w jakim znajdowała się moja matka. - Tak - odpowiedziała matka lękliwie. - Jestem panna Trotwood - powiedział gość. - Myślę, że już pani o mnie słyszała. Matka odrzekła, że miała tę przyjemność, ale sama zdawała sobie sprawę z tego, że nie widać po niej, aby przyjemność ta była zbyt wielka. - A więc jestem. Matka moja skłoniła głowę i poprosiła ciotkę do wnętrza. Weszły do małej bawialni, gdyż w dużym salonie po drugiej stronie korytarza nie było ognia. Nie rozpalano go tam od pogrzebu mego ojca. Gdy obie usiadły, a panna Betsey milczała, matka moja, po bezskutecznym nadludzkim wysiłku powstrzymania łez, zaczęła płakać. - A fe, fe, fe! - zawołała panna Betsey pośpiesznie. - Nie trzeba! Nie trzeba! Proszę już raz przestać! Matka jednak nie usłuchała jej; musiała się wypłakać. - Zdejm czepeczek, dziecko - powiedziała panna Betsey. - Niech zobaczę, jak wyglądasz. Matka była zbyt zalękniona, by nie usłuchać tego dziwnego żądania. Zrobiła, co jej nakazywano, ale ręce tak jej drżały, że włosy (które były piękne i obfite) rozsypały jej się po policzkach. - Miły Boże! - zawołała panna Betsey. - Przecież to jeszcze zupełne dziecko! Matka moja bezsprzecznie, nawet na swój wiek, wyglądała wyjątkowo młodo; toteż spuściła głowę, biedactwo, jak gdyby to była jej wina, i powiedziała z westchnieniem, że obawia się bardzo, że jest dziecinną wdową i że będzie tylko dziecinną matką, jeśli w ogóle przeżyje. W czasie krótkiej pauzy, która potem nastąpiła, zdawało się matce, że panna Betsey pogładziła jej włosy, i to gestem bynajmniej nie szorstkim. Ale wzniósłszy pełne nieśmiałej nadziei spojrzenie na tę kobietę, ujrzała ją siedzącą sztywno, z rękoma splecionymi na kolanach, z nogami opartymi o kratę kominka, ponuro patrzącą w ogień. - Na miłość boską - przemówiła nagle panna Betsey. - Dlaczego właściwie "Wronie gniazdo"? - Pani ma na myśli ten folwark? - spytała matka. - "Kucharzewo" byłoby na przykład o wiele odpowiedniejsze, gdyby jedno z was przynajmniej miało odrobinę zmysłu praktycznego! - Nazwę tę wybrał pan Copperfield - odrzekła matka. - Kiedyśmy się tu wprowadzili, cieszył się, że naokoło domu są wronie gniazda. Wiatr wieczorny huczał tak głośno w gałęziach starych lip rosnących na końcu ogrodu, że matka i panna Betsey mimo woli spojrzały w tamtą stronę. Gdy stare drzewa pochylały się ku sobie, jak olbrzymy szepcące o tajemnych sprawach, a potem rozlatywały trzęsąc ramionami, jak gdyby zwierzone im wiadomości wprawiły je w wielki niepokój, wtedy strącone gniazda wronie z szelestem padały na ziemię. - Gdzie są te ptaki? - spytała panna Betsey. - ...Co? - matka myślała już o czym innym. - No, wrony, co się z nimi stało? - spytała panna Betsey. - Nigdy ich nie było, od czasu, jak tu mieszkamy - powiedziała moja matka. - Myśleliśmy, to jest, pan Copperfield myślał, że tu jest cała osada wronia, ale gniazda były bardzo stare i już dawno opuszczone przez ptaki. - Po tym poznaję od razu Dawida Copperfielda! - zawołała panna Betsey. - Nazywa posiadłość "Wronim gniazdem" nie mając w pobliżu ani jednej wrony i wierzy na słowo, że są wrony, na widok samych gniazd! - Pan Copperfield nie żyje - rzekła matka. - I jeżeli pani ośmiela się mówić o nim nieżyczliwie, to... Zdaje się, że moja biedna droga matka nagle poczuła w sobie odwagę, konieczną do gwałtownego wystąpienia przeciw ciotce, nie zważając na to, że ta mogła ją przewrócić jednym palcem. Ale ten wybuch energii trwał tylko chwilkę i matka, zerwawszy się z krzesła, opadła na nie natychmiast z powrotem, wyczerpana i słabiutka. Kiedy oprzytomniała, albo też gdy panna Betsey ocuciła ją, mniejsza, jak to tam było, zobaczyła ciotkę stojącą przy oknie. Zmierzch przeszedł już w mrok zupełny i obie kobiety, choć i tak widziały się niewyraźnie, nie mogłyby się widzieć wcale, gdyby nie ogień na kominku. - A więc - powiedziała panna Betsey, wracając na miejsce po obejrzeniu okolicy przez okno - kiedy się pani spodziewa? - Drżę cała - szepnęła moja matka. - Nie wiem, co to będzie. Ja z pewnością umrę. - Ależ skąd! - zawołała panna Betsey. - Trzeba się napić herbaty. - O Boże, mój Boże, czy pani myśli, że to mi może pomóc?! - zawołała bezradnie matka. - Z pewnością - odrzekła panna Betsey. - To wszystko są przecież tylko urojenia. Jak nazywasz twoją dziewczynę? - Nie wiem, czy to będzie dziewczyna, proszę pani - powiedziała moja matka naiwnie. - Boże, zmiłuj się nad tym dzieckiem! - krzyknęła panna Betsey. - Ja nie o tym myślałam, pytam o służącą! - Peggotty - powiedziała matka. - Peggotty! - powtórzyła panna Betsey z pewnym oburzeniem. - Ależ dziecko, czy naprawdę przypuszczasz, że jest na świecie istota należąca do kościoła chrześcijańskiego i nosząca imię Peggotty? - To jej nazwisko - odpowiedziała matka słabym głosem. - Pan Copperfield wołał na nią tak, bo ma to samo imię co ja. - Peggotty! - zawołała panna Betsey otwierając drzwi. - Herbaty! Twojej pani jest trochę słabo! A nie grzeb się tam! Po wydaniu tego rozkazu takim tonem, jak gdyby w tym domu, od początku jego istnienia, była uznanym autorytetem, i po wyjrzeniu na korytarz, dokąd zdumiona Peggotty wybiegła ze świecą w ręku na dźwięk obcego głosu, panna Betsey zatrzasnęła znowu drzwi i usiadła na swoim miejscu. Oparła nogi o kratę kominka, zebrała fałdy sukni i splotła ręce na kolanach. - Wspomniałaś o tym, że to może być dziewczynka - powiedziała panna Betsey. - Nie wątpię wcale, że to będzie dziewczynka. Mam przeczucie, że musi to być dziewczynka. A więc, dziecko, z chwilą przyjścia na świat tej dziewczynki... - A może chłopca... - odważyła się wtrącić moja matka. - Powiedziałam przecież, że mam przeczucie, że to będzie dziewczynka - odpowiedziała panna Betsey. - Proszę mi się nie sprzeciwiać. Z chwilą urodzenia tej dziewczynki stanę się jej przyjaciółką. Chcę być jej chrzestną matką i proszę, aby ją nazwać Betsey Trotwood Copperfield. W życiu tej Betsey Trotwood nie będzie żadnych błędów. Jej uczuciami nie wolno będzie igrać; biedne stworzenie! Trzeba ją dobrze wychować i strzec jej, by w głupi sposób nie darowała swego zaufania komuś, kto na to nie zasługuje. O to już ja się postaram. Po każdym zdaniu panna Betsey potrząsała głową, jak gdyby budziły się w niej stare krzywdy, o których chciałaby zapomnieć. Tak się przynajmniej zdawało mojej matce, przyglądającej się pannie Betsey w migotliwym świetle kominka. -Ale biedna matka moja zbyt była onieśmielona obecnością ciotki, zbyt zaniepokojona swym położeniem, zbyt przygnębiona i rozdrażniona zarazem, by móc w danej chwili mieć o czymś jasny sąd. - Czy Dawid był dla ciebie dobry, dziecko? - spytała panna Betsey po chwili milczenia. - Byliście szczęśliwi? - Byliśmy bardzo szczęśliwi - odparła matka - pan Copperfield był dla mnie za dobry. - Pewnie cię rozpieszczał? - spytała panna Betsey. - Dopiero teraz, gdy jestem sama jedna na tym wielkim świecie, widzę, że chyba mnie rozpieszczał - westchnęła moja matka. - Tylko proszę nie płakać! - zawołała panna Betsey. - Nie pasowaliście do siebie i tak, moje dziecko, jeżeli w ogóle na świecie mogą istnieć dwie pasujące do siebie istoty! Byłaś sierotą, prawda? - Tak. - Guwernantką? - Byłam wychowawczynią małych dzieci w jednym domu, do którego pan Copperfield często przyjeżdżał z wizytą. Pan Copperfield był dla mnie bardzo miły, wyświadczył mi wiele przysług, wreszcie oświadczył się, przyjęłam go i pobraliśmy się - powiedziała moja matka po prostu. - Biedne dziecko! - wymówiła na wpół do siebie panna Betsey w zamyśleniu, patrząc w ogień. - Czy umiesz coś robić? - Nie rozumiem, proszę pani - zapytała moja matka zalękniona. - Na przykład prowadzić gospodarstwo - powiedziała panna Betsey. - Obawiam się, że nie bardzo - odparła moja matka. - W każdym razie nie tak dobrze, jak bym tego pragnęła. Ale pan Copperfield uczył mnie... - Sam się dużo znał na tym - wtrąciła panna Betsey. - Zdaje się, że byłabym się jednak nauczyła, bo byłam chętna, a on bardzo cierpliwy. Gdyby nie to straszne nieszczęście, ta jego śmierć... - tu matka moja nie mogła już dalej mówić. - No dobrze, już dobrze - powiedziała panna Betsey. - Prowadziłam dokładnie książkę rachunkową i co wieczór sprawdzałam ją z panem Copperfieldem... -wyszlochała matka w nowym przypływie żalu. - I może pani być pewna, że nigdy z tego powodu nie było między nami sprzeczek, tylko czasem pan Copperfield zarzucał mym trójkom i piątkom, że są za bardzo do siebie podobne, a siódemkom i dziewiątkom, że mają niepotrzebne zakrętasy... - wyjąkała moja matka już z wielkim płaczem. - Z pewnością się rozchorujesz - przemówiła panna Betsey - a nie będzie to dobre ani dla ciebie, ani dla mojej małej chrześniaczki. Trzeba już przestać. Dość tych płaczów! Ten argument uspokoił jakoś moją biedną matkę, chociaż czuła się coraz gorzej. Nastąpiła dłuższa cisza, przerywana pomrukami panny Betsey, gdy opierała nogi o kratę kominka. - Słyszałam, że Dawid zapewnił ci dożywotnią rentę - powiedziała panna Betsey po chwili. - Jakże cię zabezpieczył? - Pan Copperfield - odparła moja matka z wysiłkiem - był tak przezorny i dobry, że zapewnił mi udział w części tego kapitału. - Ile? - spytała panna Betsey. - Sto pięć funtów rocznie - odrzekła moja matka. - Mógł zrobić gorzej - wtrąciła ciotka. Wyraz ten odpowiadał sytuacji: matce bowiem zrobiło się o tyle gorzej, że Peggotty, która weszła właśnie z herbatą na tacy i świecą w ręku, natychmiast zauważyła zmianę na jej twarzy; zauważyłaby ją z pewnością i panna Betsey, gdyby w pokoju było jaśniej. Peggotty zaprowadziła ją szybko na górę do sypialni i natychmiast wysłała Hama, swego bratanka - który na wszelki wypadek, w tajemnicy przed moją matką, od kilku dni już nocował w domu - po doktora i akuszerkę. Te sprzymierzone siły, przybywszy po upływie kilku minut, były ogromnie zdziwione, zastając w bawialni przed kominkiem nieznajomą dziwną damę z kapeluszem przewieszonym przez lewe ramię i z uszami zatkanymi watą. Ponieważ Peggotty nic o niej nie wiedziała, a matka moja nie zdążyła nic opowiedzieć, postać ta była prawdziwą zagadką w małej bawialni; fakt, że woreczek miała pełen waty, której duże ilości wpychała sobie do uszu, nic nie ujmował z jej niesamowitej powagi. Lekarz, który był już na górze i znowu zszedł na dół, przekonawszy się, że będzie musiał spędzić długie godziny sam na sam z ową nieznajomą damą, starał się być dla niej miły i uprzejmy. Był on najłagodniejszym i najcichszym osobnikiem swojej płci. Starał się zajmować sobą jak najmniej miejsca. Chodził tak cichutko, jak duch w Hamlecie, tylko nieco wolniej, przechylał głowę na ramię, po części ze skromnej pogardy dla samego siebie, po części ze skromnego posłuszeństwa wobec innych. Nie tylko nie potrafiłby krzyknąć na psa, ale nawet na wściekłego psa nie podniósłby głosu. Najwyżej mógłby łagodnie udzielić mu napomnienia, może tylko połowę lub maleńką cząstkę napomnienia, gdyż mówił jeszcze wolniej, niż chodził. Nie potrafił być gwałtowny ani brutalny. Spojrzał więc pan Chillip przyjaźnie na moją ciotkę; przechylając głowę na bok, złożył jej grzeczny ukłon i dotknąwszy swego lewego ucha spytał, czyniąc aluzję do tkwiącej tam waty: - Prawdopodobnie miejscowe zapalenie, szanowna pani? - Co takiego? - spytała moja ciotka, usuwając watę z jednego ucha jak korek z butelki. Pan Chillip był tak przerażony ostrym tonem tego zapytania, że jak to potem opowiadał mojej matce, cudem nie stracił przytomności. Powtórzył jednak ze słodyczą: - Jakieś miejscowe zapalenie, szanowna pani? - Bzdury! - odrzekła ciotka, zakorkowując ucho z powrotem. Nic innego więc nie pozostawało panu Chillipowi, jak siedzieć w milczeniu, pokornie spoglądając na ciotkę patrzącą w ogień, tak długo, aż go nie zawezwano na górę. Powrócił znowu do bawialni. - No? - spytała ciotka usuwając watę z ucha zwróconego ku lekarzowi. - Cóż, szanowna pani, kroczymy, kroczymy z wolna naprzód - odpowiedział pan Chillip. - E... e... eh - zaśpiewała pogardliwie ciotka i znowu zakorkowała ucho. W głębi duszy pan Chillip był niezmiernie, jak to potem mojej matce opowiadał, oburzony takim postępowaniem. Ale pomimo to siedział spokojnie przez dwie godziny, patrząc na ciotkę spoglądającą w ogień, tak długo, póki go znowu nie wywołano. Po chwili wrócił na swoje miejsce. - No, co? - spytała ciotka, znowu usuwając watę z bliższego ucha. - Cóż, szanowna pani, kroczymy z wolna naprzód. - O... o... och - zawołała ciotka tak lekceważąco, że pan Chillip nie mógł tego znieść. Tego już było za wiele. Wolał już raczej wyjść i czekać na schodach w ciemnościach i w przeciągu, aż go znowu zawezwą na górę. Ham Peggotty, uczeń szkoły ludowej i prawdziwy prymus w nauce katechizmu, a więc świadek wiarygodny, opowiadał nazajutrz, że kiedy po godzinie zajrzał przypadkowo do bawialni, został schwytany przez pannę Betsey biegającą z hałasem z kąta w kąt, zanim zdążył umknąć. Z góry dochodziły głosy i kroki, których widocznie wata nie była w stanie zagłuszyć, gdyż ciotka wpadła w szalone rozdrażnienie i starała się je wyładować na chłopcu. Biegając tam i z powrotem ciągnęła swą ofiarę za sobą, trzymając ją za kołnierz, trzęsąc nim (jak gdyby zażył zbyt wielką dozę opium), targając go za włosy, zatykając mu uszy watą, jak gdyby to były jej własne uszy, szarpiąc na nim bieliznę, słowem, znęcając się w okropny sposób. Zeznanie to potwierdziła też ciotka Hama, która zobaczyła go o wpół do dwunastej w nocy, wkrótce po jego wyswobodzeniu się z rąk panny Betsey, i zaświadczyła, że był w tej chwili równie czerwony jak ja natychmiast po przyjściu na świat. Łagodny pan Chillip nie potrafił nikomu robić wymówek, a cóż dopiero w takiej chwili. Wkroczył więc do bawialni, gdy tylko zdołał się uwolnić od swych zajęć, i przemówił do mej ciotki najczulszym ze swych głosików: - Szanowna pani, jestem szczęśliwy, że mogę pani powinszować. - Czego? - zawołała ciotka ostrym tonem. Pan Chillip znowu przeraził się tego groźnego sposobu przemawiania, ale pomimo to skłonił się wytwornie i uśmiechnął do ciotki, by ją ułagodzić. - Na miłość boską! - wrzasnęła niecierpliwie ciotka. - Cóż to za straszny człowiek! Czyż nie umie gadać? - Niech się szanowna pani uspokoi, droga pani - przemówił pan Chillip łagodnym głosem. - Nie ma już teraz powodów do obawy. Zapewniam szanowną panią. Wszyscy uważali to za cud, że ciotka nie potrząsnęła panem Chillipem, aby z niego wytrząsnąć to, co jej miał do powiedzenia; potrząsnęła tylko swoją własną głową, ale w sposób, który odebrał mu całą otuchę. - A więc, szanowna pani - ciągnął pan Chillip, gdy tylko nabrał odrobinkę odwagi - cieszę się, że mogę pani powinszować. Wszystko już skończone, i to bardzo szczęśliwie skończone. W ciągu pięciu minut, potrzebnych panu Chillipowi do wymówienia tego zdania, panna Betsey przyglądała mu się uporczywie. - Jakżeż się ona miewa? - spytała ciotka, krzyżując na piersiach ramiona z kołyszącym się na jednym z nich kapeluszem. - Mam nadzieję, szanowna pani, że wkrótce będzie się czuła doskonale - odrzekł pan Chillip. - Tak dobrze, oczywiście, jak może się czuć młoda matka w tak smutnych warunkach rodzinnych. Nie ma żadnych przeszkód według mnie, aby szanowna pani ją odwiedziła. Może jej to tylko dobrze zrobić. - Ale ona, jakże się ona miewa? - spytała ciotka ostro. Pan Chillip przechylił głowę jeszcze bardziej na bok i przyglądał się ciotce jak oswojony ptaszek. - A dziecko! - powiedziała ciotka. - Jakże się ona miewa? - Szanowna pani - odrzekł pan Chillip - myślałem, że pani już wie. To chłopiec. Ciotka moja nie wymówiła ani jednego słowa; chwyciła za wstążki kapelusza, jak gdyby miała zamiar rzucić go na głowę pana Chillipa, wcisnęła go jednak na własną głowę, wyszła i nigdy więcej tu nie wróciła. Znikła jak rozgniewana wróżka albo jak jeden z tych duchów, które według wierzeń ludowych przeznaczone mi było widywać, i nie pokazała się więcej. Leżałem w kołysce, matka moja w łóżku, a maleńka Betsey Trotwood Copperfield odeszła na zawsze w krainę marzeń i cienia, w ów kraj straszliwy, który dopiero niedawno dane mi było przewędrować. Światło za oknem naszego pokoju oświetlało ziemski cel wszystkich pielgrzymek ludzkich i wzgórek kryjący prochy tego, bez którego nie byłoby mnie na tym świecie. Rozdział drugi. Zaczynam obserwować. Gdy spojrzę daleko w przeszłość na puste karty mego dzieciństwa, pierwszymi przedmiotami, które przybierają wyraźną postać, są matka moja i Peggotty. Matka ma piękne bujne włosy i dziewczęcą figurę; Peggotty nie ma wcale figury, ale za to oczy tak ciemne, że rzucają cień na całą twarz, a policzki i ramiona tak twarde i czerwone, że nie dziwiłbym się wcale, gdyby ptaki przez pomyłkę wzięły je za jabłka. Widzę je obie, jak pochylają się lub klękają na podłodze, aby ochraniać moje pierwsze chwiejne kroki; mam niejasne wspomnienie chwili, w której chwytałem się palca Peggotty, szorstkiego od ukłuć igłą jak tarka kuchenna. Być może tak mi się tylko zdaje, ale mam wrażenie, że pamięć ludzka sięga o wiele dalej, niż przypuszczamy, i że wspomnienia z bardzo dawnego dzieciństwa odznaczają się niezwykłą dokładnością i prawdą. Zdaje mi się też, że dorośli, obdarzeni zdolnościami obserwacyjnymi, odznaczają się tym talentem już w czasach wczesnego dzieciństwa; ludzie tacy obdarzeni są przy tym bezpośredniością, łagodnością i świeżością charakteru. Zdawać by się mogło, że za bardzo odbiegam od przedmiotu czyniąc te uwagi, ale chciałbym się podzielić z czytelnikiem wiadomościami, które sam nabyłem drogą doświadczenia. A więc, gdy spojrzę, jak to już mówiłem, na pustą kartę mojego dzieciństwa, pierwszymi postaciami, które występują ku mnie z chaosu przedmiotów, są matka moja i Peggotty. Cóż jeszcze mógłbym sobie przypomnieć? Niechże się chwilę namyślę. Z mroków przeszłości wychyla się ku mnie nasz dom, dobrze mi znany od najwcześniejszego dzieciństwa. Na dole znajduje się kuchnia Peggotty, z której drzwi prowadzą wprost na podwórze; tam, na środku, na wysokim palu stoi gołębnik bez gołębi, w kącie duża psia buda bez psa, całe podwórze pełne jest ptactwa, które wydaje mi się olbrzymie, gdy spogląda ku mnie groźnie lub szyderczo. Jest tam kogut, który podfruwa na słup, gdy chce zapiać, i w szczególny sposób przygląda się mnie, wyglądającemu przez okno kuchni. W nocy śnię o gęsiach, tak jak mógłby śnić o lwach człowiek żyjący śród dzikich bestii. A oto długi korytarz (jakże nieskończenie dla mnie olbrzymi) prowadzi z kuchni do frontowego wejścia. W korytarzu są drzwi do ciemnej spiżarni, obok których przebiega się pędem wieczorem, gdyż nie wiadomo, co kryje się za beczułkami, garnkami i starymi imbryczkami, w stęchłym powietrzu przepełnionym mieszaną wonią mydła, konserw, pieprzu, świec i kawy. Dalej mieszczą się dwie bawialnie; jedna, w której przesiadujemy co wieczór, matka, ja i Peggotty (gdyż Peggotty stale dotrzymuje nam towarzystwa, gdy skończy robotę i gdy jesteśmy sami), i druga - salon, w którym siadujemy w niedzielę, bardziej elegancki, ale nie tak przytulny. Mnie wydaje się ten pokój specjalnie smutny, bo kiedyś, prawdopodobnie już bardzo dawno temu, opowiadała mi Peggotty o pogrzebie mego ojca i zebranym tam żałobnym orszaku. W niedzielę wieczorem matka czyta mnie i Peggotty o wskrzeszeniu Łazarza i potem boję się tak okropnie, że muszą mnie podnosić z łóżka i przez okno sypialni pokazywać cichy cmentarz, na którym w mogiłach śpią umarli przy uroczystym świetle księżyca. Dotychczas nie zdarzyło mi się widzieć nic bardziej zielonego niż trawa na tym cmentarzu, nic bardziej cienistego niż jego drzewa i nic cichszego niż jego nagrobki; pasą się tam owieczki, którym przyglądam się rano, klęcząc w łóżeczku obok sypialni matki. Widzę różane światło ranka padające na zegar słoneczny i myślę sobie: "Czy zegar słoneczny jest zadowolony, że może znowu wskazywać godziny"? W kościele mamy swoją ławkę. Jakże wysoką ma poręcz! Tuż obok jest okno, przez które widać nasz dom. Peggotty podczas nabożeństwa często rzuca w tamtą stronę spojrzenia, żeby się przekonać, czy się nie pali lub czy nie ma złodziei. Choć oczy Peggotty wędrują po całym kościele, jest jednak bardzo zła, gdy ja zaczynam się rozglądać, i daje mi znaki, abym patrzył na pastora. Pastor wydaje mi się jednak dziwny w swym białym stroju; nie patrzę na niego, gdyż boję się, żeby nie przerwał nabożeństwa i nie zapytał, dlaczego mu się tak przyglądam. Ziewanie jest okropnym zajęciem, ale coś przecież muszę robić. Patrzę na matkę, lecz ona udaje, że mnie nie widzi. W bocznej nawie dostrzegam jakiegoś chłopca, który robi do mnie miny. Światło pada przez otwarte drzwi do przedsionka i widzę tam zabłąkaną owieczkę. Nie mam tu na myśli grzesznika, ale zwykłe jagniątko, które nie może się zdecydować, czy wejść do kościoła. Czuję, że jeśli będę mu się dłużej przyglądał, nie oprę się pokusie przemówienia na głos; a wtedy co się ze mną stanie? Patrzę na tablice pamiątkowe na ścianach i próbuję sobie wyobrazić pana Bodgersa zmarłego w tej parafii, przedstawić sobie, co też czuł pan Bodgers, gdy nawiedziła go ciężka choroba, a doktorzy nie mogli nic poradzić. Bardzo chciałbym wiedzieć, czy wzywano też na próżno pana doktora Chillipa, a jeśli tak, czy jest mu przyjemnie przypominać sobie ten wypadek co tydzień. Po obejrzeniu pana Chillipa w jego odświętnym krawacie, przenoszę wzrok na ołtarz i zastanawiam się nad tym, jaka to byłaby świetna twierdza do zabawy w wojnę i jak by można było przeciwnikowi wdzierającemu się na schodki rzucić na głowę aksamitną poduszkę. Tymczasem powieki moje opadają, jeszcze chwilę zdaje mi się, że słyszę w upale senny śpiew pastora, potem już nic nie słyszę; na wpół martwy walę się z krzesła wprost w ramiona Peggotty, która mnie wynosi z kościoła. Teraz widzę nasz dom; przez szeroko otwarte okna sypialni wpada łagodne powietrze, a zniszczone gniazda wronie zwieszają się z gałęzi starych lip na końcu ogrodu. Pamiętam w sadzie, położonym za podwórzem z pustym gołębnikiem i budą bez psa, płot z furtką i drzewa pełne owoców, dojrzałych i piękniejszych niż w innych sadach. Matka zbiera owoce do koszyka, a ja stoję, spoglądam ukradkiem w stronę agrestu i staram się mieć obojętny wyraz twarzy. Potem zrywa się wielki wicher i nagle lato ucieka, w szarawym świetle zimowym bawimy się również doskonale i tańczymy z matką w bawialni. A kiedy matce zabraknie tchu i pada zdyszana na fotel, przyglądam się jej, jak nawija na palec swe lśniące loki, i wiem lepiej niż ktokolwiek inny, jak bardzo się cieszy, że jest młoda i śliczna. Takie są moje najwcześniejsze wspomnienia. Łączy się z nimi jeszcze uczucie obawy, jaką oboje z matką czuliśmy przed Peggotty, której słuchaliśmy we wszystkim. Pewnego wieczora siedziałem sam z Peggotty w bawialni przy kominku. Czytałem jej książkę o krokodylach. Nie wiem, czy czytałem tak wyraźnie, czy też biedactwo miało specjalne zamiłowanie do takich historii, dość że gdy skończyłem, Peggotty miała mgliste wyobrażenie, że krokodyle są rodzajem jarzyny. Miałem już dość czytania i byłem śmiertelnie senny, ale ponieważ w drodze wyjątku uzyskałem pozwolenie czekania na powrót mamy z wizyty u sąsiadów, wolałbym raczej na miejscu wyzionąć ducha, niż pójść przedtem do łóżka. Senność moja doszła już do tego punktu, że Peggotty zdawała się w oczach moich wydłużać i rosnąć do niebywałych rozmiarów. Podnoszę powieki palcami, staram się przyglądać Peggotty spokojnie siedzącej nad robotą: widzę mały kawałeczek wosku, którym smaruje nitkę, stary i zużyty domek, kryty słomianym daszkiem, w którym mieszka centymetr, szkatułkę do robót z wysuwaną pokrywką i namalowanym widokiem katedry świętego Pawła (z różową kopułą), wreszcie mosiężny naparstek na jej palcu i ją samą, która wydaje mi się urocza. Jestem tak senny, że zasnę natychmiast, jeśli na chwilę bodaj przestanę patrzeć na któryś z tych przedmiotów. - Peggotty! - pytam nagle. - Miałaś już kiedyś męża? - Boże mój, Davy! - woła Peggotty. - Skądże ci nagle przyszło na myśl małżeństwo? I pytanie jej brzmi takim wzburzeniem, że aż zaczyna mnie to śmieszyć. Przerywa robotę i patrzy na mnie, trzymając nad głową igłę z wyprężoną nitką. - Ale powiedz naprawdę, miałaś już kiedyś męża? - powtarzam. - Przecież jesteś taką piękną kobietą! Jej uroda wydawała mi się co prawda odmienna od urody mej matki, w innym nieco stylu, mimo to uważałem ją w tej chwili za skończoną piękność. W naszym salonie stał podnóżek z pąsowego aksamitu, na którym matka moja wymalowała bukiecik kwiatów. Otóż kolor tego podnóżka i barwa twarzy Peggotty wydawały mi się zupełnie jednakowe; podnóżek był co prawda gładki, a policzki Peggotty szorstkie, ale to przecież nieznaczna różnica. - Ja, piękna, Davy? - zawołała Peggotty. - Na szczęście nie, mój chłopcze! Ale skąd ci przyszło małżeństwo do głowy? - Nie wiem! Ale prawda, że nie wolno mieć naraz więcej niż jednego męża? Wolno, Peggotty? - Naturalnie, że nie - odrzekła Peggotty stanowczo. - Ale jak się wychodzi za kogoś za mąż, a ten ktoś umrze, to czy można wyjść za innego? Można, Peggotty? - Można - odparła - jeżeli się ma na to ochotę. Zależy, jak kto uważa. - A jak ty uważasz, Peggotty? - spytałem. Patrzyłem przy tym na Peggotty z zaciekawieniem, gdyż ona przyglądała mi się tak badawczo. - Ja uważam - odparła Peggotty po krótkim wahaniu, odwracając ode mnie spojrzenie i biorąc się znowu do roboty - uważam tylko to, że nie byłam nigdy zamężna, i spodziewam się, że nigdy nie będę. To wszystko, co ci mogę powiedzieć. - Ale nie gniewasz się na mnie, prawda? - spytałem po chwili milczenia. Sądziłem po jej krótkiej, gwałtownej odpowiedzi, że jest na mnie rozgniewana; ale myliłem się. Peggotty odłożyła robotę (była to jej pończocha) i rozwarłszy ramiona przycisnęła do siebie z całych sił moją kędzierzawą główkę. Musiał to być mocny uścisk, zwykle bowiem, z powodu tuszy, przy każdym wysiłku odrywały jej się guziki od stanika. Tym razem zaś, gdy mnie do siebie tuliła, dwa potoczyły się aż na drugi koniec pokoju. - No, teraz opowiedz mi coś jeszcze o twoich "korkondylach" - powiedziała Peggotty, która nie mogła zapamiętać tej nazwy. - Bardzo chętnie posłucham. Nie mogłem co prawda zrozumieć, skąd nagle Peggotty nabrała takiej ochoty do krokodyli. Ale mimo to wróciłem do tych potworów ze świeżym zapałem. Wygrzewaliśmy ich jajka na słońcu, uciekaliśmy przed nimi, myliliśmy pościg, kręcąc się w kółko, czego one dzięki swej budowie nie mogą czynić; doganialiśmy je w wodzie, ciskając im w paszcze zaostrzone pale; przynajmniej ja; co do udziału Peggotty miałem poważne wątpliwości, gdyż siedziała zamyślona, machinalnie kłując igłą swą twarz lub ręce. Wyczerpaliśmy temat krokodyli i zabieraliśmy się właśnie do aligatorów, gdy zadźwięczał dzwonek przy furtce ogrodowej. Drzwi się otworzyły i weszła matka, która wydała mi się ładniejsza niż zwykle, a za nią pan o pięknych czarnych włosach i faworytach, który nas ostatniej niedzieli odprowadzał z kościoła do domu. Gdy matka pochyliła się, aby mnie wziąć w ramiona i ucałować, pan ten powiedział, że ja, mały chłopczyk, jestem bogaciej obdarzony niż niejeden władca ziemi; czy też coś w tym rodzaju. Dopiero znacznie później zrozumiałem naprawdę sens tych słów. - Co to znaczy? - spytałem patrząc na niego przez ramię matki. Pogładził mnie po głowie. Ale nie wiem czemu, nie spodobał mi się ani on, ani jego głęboki głos, przy tym byłem zazdrosny, że ręka jego dotknęła dłoni mej matki, dość że odepchnąłem go niechętnie. - Och, Davy! -upomniała mnie matka. - Drogie dziecko - rzekł pan. - Trudno się dziwić jego przywiązaniu! Nigdy przedtem nie widziałem tak uroczego rumieńca jak wtedy na twarzyczce matki. Zrobiła mi cichą wymówkę za to, że byłem niegrzeczny. A potem przytuliwszy mnie pod swym szalem zwróciła się do tego pana z podziękowaniem za odprowadzenie jej do domu. Podała mu rękę, a on zamykając ją w swej dłoni spojrzał na mnie, tak mi się przynajmniej zdawało. - Powiemy sobie grzecznie dobranoc, mój śliczny chłopcze - powiedział pan pochylając swą głowę, widziałem to dobrze, nad maleńką rękawiczką mej matki. - Dobranoc! -odpowiedziałem. - Chodź do mnie, będziemy najlepszymi przyjaciółmi świata - rzekł pan śmiejąc się. - Podaj mi rączkę! Prawa moja ręka spoczywała w lewej dłoni matki, dlatego podałem drugą. - Ależ to nie ta ręka, Davy - rzekł pan ze śmiechem. Matka wyciągnęła ku niemu moją prawą rączkę, ale ja uparłem się, że mu jej nie podam, i nie zrobiłem tego. Dałem mu lewą, którą on mocno potrząsnął mówiąc, że jestem dzielny chłopczyk, i poszedł. Jeszcze teraz widzę go, jak skręca w ogród, mierząc nas swymi niesamowitymi czarnymi oczyma tak długo, póki drzwi się nie zamknęły. Peggotty, która nie przemówiła ani słowa, ani nie uczyniła żadnego gestu, teraz szybko zaryglowała drzwi i weszliśmy wszyscy do bawialni. Matka, zamiast jak zwykle zagłębić się w fotelu przed kominkiem, usiadła w przeciwległym końcu pokoju, nucąc coś cichutko. - Myślę, że pani się dobrze dziś bawiła - przemówiła Peggotty, stojąc sztywno jak kij na środku pokoju, ze świecą w ręku. - Dziękuję ci, Peggotty - odparła matka wesoło. - Spędziłam rzeczywiście bardzo przyjemny wieczór. - Obcy ludzie są zawsze przyjemną rozrywką - zauważyła Peggotty. - Masz rację, to przyjemna rozrywka - odparła matka. Podczas gdy Peggotty stała nieruchoma ze świecą w ręku, a matka nuciła dalej piosenkę, zdrzemnąłem się, słyszałem jednak głosy nie rozróżniając słów. Gdy się zbudziłem z mej niewygodnej drzemki, ujrzałem matkę i Peggotty tonące we łzach i usłyszałem ich rozmowę. - Taki jak ten z pewnością nie podobałby się panu Copperfieldowi - mówiła Peggotty. - Na to mogę przysiąc! - Mój Boże! - zawołała matka z rozpaczą. - Doprowadzisz mnie do szaleństwa. Czy jest na świecie dziewczyna, która by się tak dała terroryzować przez własną służącą? Dlaczego właściwie nazywam siebie dziewczyną? Czyż nie byłam zamężna? Powiedz sama, Peggotty? - Bóg świadkiem, że była pani mężatką - odparła Peggotty. - Więc dlaczego się ośmielasz, to jest, chciałam powiedzieć, jak masz serce, Peggotty, robić mi taką przykrość i mówić mi tak straszne rzeczy, kiedy wiesz, że nie mam na świecie nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić? - Tym bardziej - odrzekła Peggotty - tym bardziej muszę pani powiedzieć, że to się nie może stać! Nie! To się nigdy nie może stać, pod żadnym pozorem. Nie! Zdawało się, że Peggotty ciśnie na ziemię lichtarz trzymany w ręku, tak porywczo nim wymachiwała. - Jak możesz być tak niedobra - mówiła matka wylewając jeszcze więcej łez - i mówić w ten sposób, jak gdyby już było po wszystkim, Peggotty, kiedy ci tyle razy powtarzam, ty okrutna dziewczyno, że oprócz zwykłych towarzyskich uprzejmości nic nigdy między nami nie zaszło. Mówisz o uwielbieniu. Cóż ja mogę na to poradzić! Czy to moja wina, że ludzie są tak głupi i tak łatwo pozwalają sobie na uczucia? Cóż ja mam robić, pytam się? Czy chcesz, żebym sobie ostrzygła włosy, poczerniła twarz albo zeszpeciła się oparzeniem, bliznami lub czymś podobnym? Zdaje mi się, Peggotty, że tego byś chciała, zdaje mi się że z tego byś się nawet cieszyła! Peggotty przejęła się głęboko tymi słowami. - A mój drogi chłopaczek - szlochała matka podchodząc do fotela, w którym siedziałem, i biorąc mnie w ramiona. - Mój jedyny, maleńki Davy! Czyż można mi zarzucić, że za mało kochałam ten mój najdroższy skarb, tego najsłodszego malca na świecie? - Nikt nigdy tego nie mówił - zaprzeczyła Peggotty. - Ależ ty, Peggotty, mówiłaś - odrzekła matka. - Co innego miało znaczyć to, coś mi zarzucała, ty istoto bez serca, ty, która najlepiej wiesz, że dla niego tylko wyrzekłam się w tym roku nowej parasolki, chociaż ta stara zielona jest podarta od góry do dołu i frędzlę też ma zniszczoną. Wiesz przecież, że tak jest, Peggotty, nie możesz zaprzeczyć! A potem, tuląc swą twarz do mego policzka, mówiła czule: - Powiedz, Davy, jestem złą mateczką dla ciebie? Zła, okrutna, samolubna, obrzydliwa mateczka? Powiedz, że jestem taka, syneczku, powiedz "tak", mój złoty chłopaczku, a wtedy Peggotty będzie cię kochała; a miłość Peggotty lepsza od mojej, Davy. No powiedz, syneczku, mama nie umie cię wcale kochać, prawda? - Potem wybuchnęliśmy wszyscy troje płaczem. Zdaje się, że ja płakałem najgłośniej, choć wszyscy czynili, co mogli. Byłem zupełnie wyczerpany szlochaniem; obawiam się, czy w pierwszym wybuchu żalu nie nazwałem Peggotty "podłą". Poczciwa ta istota wpadła z tego powodu w głęboką rozpacz i z pewnością straciła przy tej sposobności wszystkie swoje guziki, gdyż sypały się z niej obficie, kiedy po pogodzeniu się z matką przyklękła przed moim fotelem, by mnie uściskać. Poszliśmy spać bardzo przygnębieni. Nie mogłem długo usnąć z powodu łkań, które mną wstrząsały, a gdy przy silniejszym westchnieniu otworzyłem oczy, zobaczyłem matkę siedzącą na mej kołdrze i pochyloną nade mną. Zasnąłem w jej ramionach i spałem mocno. Nie mogę sobie przypomnieć, czy po raz drugi zobaczyłem owego pięknego pana najbliższej niedzieli, czy też upłynęło więcej czasu. Nie jestem dość dokładny, gdy chodzi o daty. Wiem tylko, że był w kościele i wrócił razem z nami do domu. Wstąpił nawet do mieszkania, aby zobaczyć piękne geranium, które stało w bawialni na oknie. Zdawało mi się co prawda, że nie zwraca na kwiat zbytniej uwagi, ale przed odejściem prosił matkę, by mu urwała mały pączek; powiedziała mu, by sobie sam zerwał, a gdy nie chciał - nie mogłem zrozumieć dlaczego - zerwała kwiatek i wsunęła mu do ręki. Pan powiedział, że nigdy, nigdy się z kwiatkiem nie rozstanie, a ja pomyślałem, że musi być skończonym głupcem, jeśli nie wie, że to się rozpadnie na nic, najpóźniej za dwa dni. Wieczorami Peggotty rzadziej z nami przesiadywała niż dawniej. Zdawało mi się, że matka moja szanowała ją jeszcze bardziej, i byliśmy wszyscy troje świetnymi przyjaciółmi, ale nie było nam już razem tak dobrze. Czasami miałem wrażenie, że Peggotty gniewała się na matkę za to, że nosiła teraz wszystkie swoje śliczne suknie, które dawniej wisiały w szafie, lub za to, że częściej jeździła z wizytami do sąsiadów, ale nie byłem pewien, czy tak jest naprawdę. Stopniowo przyzwyczaiłem się do widoku pana z czarnymi faworytami. Nie polubiłem go co prawda i dalej czułem tę samą palącą zazdrość na jego widok, ale z pewnością, jak to później zrozumiałem, nie miałem żadnego innego powodu do nienawiści prócz instynktu dziecięcego i uczucia, że było nam przecież tak dobrze we trójkę z Peggotty. Nic innego nie przychodziło mi wtedy na myśl. Obserwowałem tylko oddzielne fragmenty tego, co się działo, ale nie potrafiłem z nich utkać sieci, w którą mógłbym kogoś schwytać. Pewnego jesiennego ranka siedziałem z matką w ogródku przed domem, gdy pan Murdstone - takie było jego nazwisko - przejeżdżał na koniu obok furtki. Zatrzymał konia, aby przywitać się z matką, i powiedział jej, że jedzie do Lowestoft, gdzie Przyjaciele czekają na niego na jachcie. Zaproponował wesoło, czy nie chciałbym przejechać się z nim razem, a umieści mnie przed sobą na siodle. Pogoda była tak piękna, że nawet koń miał ochotę na przejażdżkę, bo wesoło grzebał nogą stojąc przy furtce, więc i ja zapragnąłem spaceru. Posłano mnie na górę do Peggotty, żeby mnie przebrała; przez ten czas pan Murdstone zsiadł z konia i prowadząc go za cugle przechadzał się wolno wzdłuż żywopłotu z pnących róż, a matka szła też wzdłuż żywopłotu w ogrodzie, aby mu dotrzymać towarzystwa. Pamiętam, że patrzyliśmy na to, ja i Peggotty, z mego okienka, pamiętam, jak prędko mijali oboje dzielące ich krzaki różane, pamiętam, że Peggotty zwykle tak anielsko dobra, nagle się rozzłościła i zaczesała mi włosy w niewłaściwym kierunku, robiąc w nich przedział. Wkrótce potem pan Murdstone i ja byliśmy już daleko od domu na łące. Pan Murdstone obejmował mnie jednym ramieniem, a ja nie mogłem się powstrzymać od tego, by od czasu do czasu nie odwrócić głowy i nie spojrzeć mu w twarz. Miał on czarne niegłębokie oczy (nie mam innego wyrazu na określenie tego rodzaju oczu, w których nie można się zatopić), które gdy spojrzą w jakiś punkt, przybierają dziwny wyraz, chwilami graniczący z zezem. Czasami, gdy na niego spoglądałem, chwytał mnie lęk i ciekaw byłem, o czym też może tak głęboko rozmyślać, zapatrzony w jeden punkt. Włosy i bokobrody były z bliska czarniejsze i gęstsze, niż mi się przedtem wydawały. Kwadratowy podbródek i błękitne ślady starannego, codziennego golenia przypominały mi figury woskowe z gabinetu figur, który pół roku temu wędrował po naszej okolicy. Regularnie nakreślone brwi i delikatna białość czoła w połączeniu z ciemną barwą policzków sprawiały, że uważałem go, mimo uprzedzeń, za pięknego mężczyznę. Nie wątpię, że moja biedna, droga matka była tego samego zdania. Udaliśmy się do gospody nad brzegiem morza, gdzie w pokoju siedzieli dwaj panowie i palili cygara. Każdy z nich rozłożył się przynajmniej na czterech krzesłach, a ubrani byli w grube kurtki. W kącie leżał stos ubrań, płaszczy marynarskich i chorągiew, wszystko związane razem. Obaj panowie zerwali się gwałtownie z miejsc, gdy weszliśmy do pokoju, i zawołali: - Jak się masz, Murdstone, myśleliśmy, żeś już umarł! - Jeszcze nie - odparł pan Murdstone. - A cóż to za ptaszek? - spytał jeden z panów chwytając mnie. - To Davy - odrzekł pan Murdstone. - Jaki Davy? - spytał pan. - Jones? - Copperfield - odrzekł pan Murdstone. - Jak to, potomek uroczej pani Copperfield? - krzyknął pan. - Tej ślicznej małej wdówki? - Quinion, proszę cię, uważaj - rzekł pan Murdstone. - Ktoś jest bardzo mądry. - Któż to taki? - spytał pan ze śmiechem. Spojrzałem bystro, bo i ja byłem ciekaw. - To tylko Brooks z Sheffield - odrzekł pan Murdstone. Kamień spadł mi z serca, gdy usłyszałem, że to tylko Brooks z Sheffield, bo była chwila, że sądziłem, iż chodzi o mnie. Pan Brooks z Sheffield musiał być bardzo zabawną figurą, bo obaj panowie pękali ze śmiechu, ile razy była o nim mowa, a i pan Murdstone uważał to za komiczne. Wyśmiawszy się, pan, którego nazwano Quinion, spytał: - A co mówi Brooks z Sheffield o zamierzonej sprawie? - Zdaje się, że jeszcze niewiele rozumie - odparł pan Murdstone - ale nie zawsze jest przychylnie usposobiony. Znowu śmiano się bardzo, a pan Quinion powiedział, że każe podać sherry i wypiją zdrowie Brooksa z Sheffield. Gdy podali wino, dał mi trochę z ciasteczkiem i kazał, zanim wypiją, wstać i zawołać: "Precz z Brooksem z Sheffield". Ten toast został przyjęty z wielkim zadowoleniem i wszyscy śmiali się tak serdecznie, że i ja musiałem się roześmiać, co powiększyło jeszcze ogólną wesołość. Słowem, bawiliśmy się znakomicie. Potem poszliśmy na skaliste wybrzeże, usiedliśmy na trawie i oglądaliśmy okolicę przez lunetę. Nie mogłem co prawda nic zobaczyć, gdy mi ją przyłożono do oka, ale udawałem, że widzę doskonale. Następnie wróciliśmy do gospody na wczesny obiad. Cały czas na spacerze obaj panowie palili bez przerwy, a sądząc z zapachu, jaki wydzielały ich kurtki, przypuszczałem, że nie przestawali tego czynić od chwili, gdy przysłano je im od krawca. Pamiętam też, że poszliśmy na jacht, gdzie wszyscy trzej panowie zeszli do kajuty i przeglądali tam jakieś papiery. Gdy zajrzałem Przez okrągłe okienko, widziałem, że byli bardzo zajęci; przez ten czas oddali mnie pod opiekę bardzo ładnego, wysokiego człowieka z wielką rudą głową i małą błyszczącą czapeczką; miał on na sobie koszulę czy też kurtkę w kratę, a na piersiach miał wielki napis "Skylark". Myślałem, że to jego nazwisko, które z powodu, że mieszkał na statku i nie mógł mieć drzwi z tabliczką, umieścił na swych piersiach. Ale gdy go nazwałem panem Skylark, odpowiedział, że to nazwa statku. Zauważyłem tego dnia, że pan Murdstone był o wiele poważniejszy i rozsądniejszy od tamtych dwóch panów. Tamci byli bardzo weseli i swobodni. Żartowali bez przerwy między sobą, ale rzadko kiedy z nim. Zdawało mi się, że i oni uważali go za mądrzejszego i, lepiej wychowanego od siebie. Spostrzegłem, że pan Quinion, mówiąc, rzuca ukośne spojrzenia na pana Murdstone'a, by się przekonać, czy mu się to podoba, i że raz, gdy pan Pasnidge (drugi pan) śmiał się zbyt głośno, pan Quinion nadepnął mu znacząco na nogę i pokazał pana Murdstone'a, który siedział spokojnie, zamyślony. Nie przypominam sobie też, aby pan Murdstone się śmiał z wyjątkiem dowcipu o Brooksie, który przecież pochodził od niego. Przed wieczorem wróciliśmy do domu. Pogoda była piękna i matka moja przechadzała się z panem Murdstone'em jeszcze chwilę wzdłuż żywopłotu, podczas gdy mnie posłano na herbatę. Po odjeździe pana Murdstone'a matka wypytywała mnie szczegółowo o to, jak spędziłem dzień, co robiliśmy i o czym mówiono. Powtórzyłem jej, co panowie o niej mówili, a ona roześmiała się i powiedziała, że tylko bezwstydnicy mogą pleść takie głupstwa, ale widziałem, że była uszczęśliwiona. Wiedziałem to już wtedy równie dobrze jak teraz. Przy sposobności spytałem, czy zna pana Brooksa z Sheffield, ale powiedziała, że nie, dodając jedynie, że musi to być jakiś fabrykant noży i widelców. Czyż mogę powiedzieć, że się kiedykolwiek zmieniła w moim wspomnieniu, jeśli w każdej chwili mogę wywołać jej obraz podobnie jak obraz wszystkich twarzy, które mijałem na ożywionych ulicach miasta? Czyż mogę o jej niewinnym dziewczęcym uroku powiedzieć, że zniknął na zawsze, jeśli dziś jeszcze tchnienie jej ust owiewa mi policzki tak samo jak tamtej dalekiej nocy? Czy mogę powiedzieć, że się kiedykolwiek zmieniła, jeśli wspomnienie ukazuje mi ją wiernie w całej jej pełnej kochania młodości, którą tak bardzo ceniła? Widzę ją taką, jaką była owego wieczora, gdy przyszła powiedzieć mi przed spaniem dobranoc. Uklękła przed moim łóżeczkiem, wsparła twarzyczkę na dłoniach i spytała ze śmiechem: - Co oni tam mówili, Davy? Powtórz mi. Nie mogę dać temu wiary. - Urocza... - zacząłem. Matka położyła mi dłonie na ustach. - To nie było "urocza" - powiedziała ze śmiechem. - Nie, to nie mogło być "urocza", Davy. Jestem tego pewna! - Ależ tak, urocza - powtórzyłem stanowczo - i śliczna. - Nie, nie! To nie było "śliczna", z pewnością inaczej -mówiła matka ze śmiechem, przyciskając znów swe paluszki do mych warg. - Tak, mamo, śliczna, mała wdówka! - Ach, co to za głupi, bezwstydni ludzie! - wołała matka śmiejąc się i kryjąc twarz w dłoniach. - Co za śmieszni ludzie, prawda, Davy? Mój synku... - Co mamo? - Nie opowiadaj o tym Peggotty, bardzo by się gniewała. Ja sama strasznie się gniewam, ale wolałabym, żeby Peggotty o tym nie wiedziała. Oczywiście, obiecałem jej to; potem wycałowaliśmy się porządnie i wkrótce mocno zasnąłem. Wydaje mi się, jakby to zaraz nazajutrz Peggotty przedstawiła mi tę dziwną i pociągającą propozycję, o której będzie później mowa, ale być może nastąpiło to dopiero po dwóch lub więcej miesiącach. Siedzieliśmy pewnego wieczoru, tak jak wtedy, w towarzystwie pończochy, centymetra, kawałka wosku, szkatułki z katedrą świętego Pawła na pokrywce i książki o krokodylach, gdy Peggotty, która już od kilku chwil otwierała usta, jakby miała przemówić, i zamykała je z powrotem (brałem to za ziewanie, inaczej byłbym się poważnie zaniepokoił), powiedziała przymilnym tonem: - Co by też Davy powiedział, gdyby mu pozwolono pojechać ze mną na dwa tygodnie do mego brata do Yarmouth? Czy nie sprawiłoby ci to przyjemności? - Czy twój brat jest miły? - spytałem zamiast odpowiedzi. - Ach, cóż to za miły człowiek! - zawołała Peggotty wznosząc ręce do góry. - Jest tam też morze, łódki, statki, rybacy, piasek, Am do zabawy. Peggotty miała na myśli swego bratanka Hama, o którym była mowa w pierwszym rozdziale, ale wymawiała jego imię niezupełnie gramatycznie. Byłem zachwycony tym szeregiem przyjemności i odpowiedziałem, że bardzo pragnę wyjechać, ale co mama na to powie? - Zakładam się z tobą o gwineę - zawołała Peggotty - że mama pozwoli. Zapytam ją o to, jak tylko wróci do domu. - Ale co mama tu będzie robiła? - spytałem opierając moje małe łokcie o stół. - Przecież nie może zostać bez nas, samiutka jedna? Peggotty nagle poczęła szukać w pończosze dziury, która musiała być tak maleńka, że nie warto jej było nawet cerować. - Przecież ty wiesz, Peggotty, że ona nie lubi być sama! - Ach, Boże! - zawołała Peggotty i dodała znowu, spoglądając na mnie: - Czy nie wiesz, że mama jest zaproszona na dwa tygodnie do pani Grayper? Będzie tam dużo gości. Jeśli tak, to gotów byłem pojechać. Czekałem z niecierpliwością na powrót matki od pani Grayper (gdyż to była właśnie nasza sąsiadka), aby się jak najprędzej dowiedzieć, czy uda się nam ten wspaniały plan. Matka nie była tak zaskoczona, jak się spodziewałem, zgodziła się natychmiast i tegoż wieczora omówiono wszystkie szczegóły, nawet pieniężne warunki mego utrzymania nad morzem. Wkrótce nadszedł dzień mego wyjazdu. Przyszedł on bardzo prędko, mimo iż oczekiwałem go nieledwie że w gorączce i obawiałem się, że stanie nam na przeszkodzie trzęsienie ziemi, wybuch wulkanu czy też inny kataklizm natury. Mieliśmy pojechać powozem, który odjeżdżał rano zaraz po śniadaniu. Oddałbym cały majątek za to, by mi pozwolono spać w ubraniu butach i kapeluszu. Jeszcze teraz boli mnie myśl o tym, jak spieszno mi było opuścić mój drogi dom i jak nie rozumiałem co zostawiam za sobą na zawsze. Szczęśliwy jestem na wspomnienie tej chwili, gdy powóz zajechał przed dom, matka całowała mnie gorąco, a w sercu moim wzbierała wdzięczna czułość dla niej i dla tego domu rodzinnego, który opuszczałem po raz pierwszy w życiu. Płakałem. Matka także płakała i czułem jej serce bijące tuż przy moim. I szczęśliwy jestem, gdy wspomnę, że gdy powóz ruszył, matka wybiegła za furtkę i kazała stanąć, by raz jeszcze mnie uściskać. Bezmiar miłości był w jej twarzy, którą podniosła ku mnie w pocałunku. Gdy tak stała na brzegu drogi, zjawił się pan Murdstone i zdawał się jej wyrzucać zbytnie wzburzenie. Patrzyłem na to z powozu i dziwiłem się dlaczego ma prawo tak czynić. Peggotty, która wyglądała drugą stroną powozu, też zdaje się nie była zachwycona, gdyż niezadowolenie malowało się na jej twarzy. Siedziałem przyglądając się Peggotty i rozmyślałem nad następującym zagadnieniem: gdyby Peggotty chciała mnie wyrzucić jak chłopca ze znanej mi baśni, czy trafiłbym do domu, idąc śladami guzików, które rozsiewała po drodze? Rozdział trzeci. W życiu moim zachodzi zmiana. Zdaje się, że koń stangreta był najleniwszym koniem na świecie, gdyż wlókł się ze spuszczoną głową, jak gdyby radowała go myśl, że ludzie dłużej będą musieli czekać na swe przesyłki. Miałem nawet wrażenie, że chichotał od czasu do czasu, ale stangret upewnił mnie, że męczy go kaszel. Stangret, podobnie jak koń, spuszczał głowę i powożąc kiwał się na koźle z rękoma opartymi o kolana. Chociaż powiadam, że "powoził", przekonany jestem, że koń dowiózłby nas do Yarmouth i bez jego pomocy. Nie przemówił zresztą ani słowa; pogwizdywał tylko od czasu do czasu. Peggotty miała na kolanach kosz z żywnością, której wystarczyłoby nam chyba do samego Londynu. Jedliśmy też dużo i spali jeszcze więcej. Peggotty śpiąc opierała głowę na rączce od kosza, którego ani na chwilę nie wypuszczała z dłoni. Nigdy nie uwierzyłbym, aby słaba kobieta mogła tak głośno chrapać, gdybym tego nie słyszał na własne uszy. Tyle razy skręcaliśmy po drodze, tak długo wypakowywaliśmy przed gospodą czyjeś łóżko, że byłem już zmęczony i szczerze zadowolony, gdyśmy ujrzeli Yarmouth. Zaspany i poziewujący spoglądałem na rozległe wybrzeże i dziwiłem się niezmiernie, jakim sposobem, jeśli ziemia naprawdę jest kulista, jak o tym piszą w moim podręczniku geografii, mogą na niej być tak płaskie miejsca. A może, myślałem, Yarmouth znajduje się na jednym z biegunów. Gdy zbliżyliśmy się już tak, że mogliśmy okiem objąć całą tę płaską linię wyciągniętą wzdłuż horyzontu, ośmieliłem Się powiedzieć Peggotty, że tu i ówdzie rzucone wzgórze dodałoby krajobrazowi malowniczości i że byłoby ładniej, jeśliby ląd był czymkolwiek przedzielony od morza, a miasto i morze nie tak zmieszane razem niby grzanki z wodą; Peggotty odrzekła z niezwykłą powagą, że trzeba rzeczy brać takimi, jakie są, ona zaś szczyci się, iż jest dzieckiem swego miasta. Toteż gdyśmy wjechali w ulicę (która mi się wydała trochę dziwna) i poczuli zapach ryby, smoły, pakuł, dziegciu, i ujrzeli idących żeglarzy i turkoczące po bruku wozy, poczułem, że nie doceniłem tak wspaniałego miasta, i natychmiast wyznałem to Peggotty. Słuchała moich zachwytów z przyjemnością i upewniła, że jest to rzeczą powszechnie wiadomą (zapewne miejscowym mieszkańcom), że Yarmouth jest najpiękniejszą miejscowością pod słońcem. - Otóż i Am! - zawołała. - Wyrósł nie do poznania! Ham oczekiwał naszego przybycia przy gospodzie; powitał mnie jak starego znajomego. Z początku nie poczuwałem się do tej znajomości, gdyż od owej nocy mych narodzin nie był on ani razu w naszym domu, znał mnie więc, oczywiście, lepiej niż ja jego. Przyjaźń pomiędzy nami nawiązała się szybko, gdy zniósł mnie z bryczki, aby zanieść do swego domu. Był to teraz wielki, silny chłop, barczysty, wysoki na sześć stóp, ale jego krągła, dziecięca twarz i kędzierzawa jasna czupryna nadawały mu wygląd baranka. Ubrany był w bluzę z żaglowego płótna i parę spodni tak sztywnych, że mogłyby stać nawet wtedy, gdy nie tkwiły w nich nogi. Nie można też było właściwie powiedzieć, że miał na głowie kapelusz, było to raczej coś w rodzaju strzechy pokrywającej wiejską chałupę. Ham niósł mnie i nasz kuferek na plecach, Peggotty zaś drugi kuferek. Mijaliśmy obszerne place, usypane wiórami i wzgórzami piasku, przechodziliśmy obok różnych zakładów, warsztatów z sieciami, doków do budowy statków i łodzi, fabryk masztów, kuźni i wielu innych tego rodzaju instytucyj, zanim doszliśmy do tej pustej równiny, która uderzyła mnie już przy wjeździe do Yarmouth. Tu Ham zawołał: - Oto i nasz dom, paniczu! Obejrzałem się dokoła. Jak okiem sięgnąć - wybrzeże, morze, ląd, woda, lecz domu ani śladu. W pobliżu tylko czerniała wysoka i głęboka łódź, z żelazną sterczącą nad nią na kształt komina rurą, z której wychodził lekki kłąb dymu. - To chyba nie jest wasz dom? - spytałem. - Ten rodzaj łodzi? - Właśnie, że tak, paniczu - odrzekł Ham. Nawet widok pałacu Aladyna nie mógłby mnie wprawić w większy zachwyt niż romantyczna myśl zamieszkania we wnętrzu łodzi. Z boku były małe, ładne drzwiczki, wewnątrz sufit i śliczne okienka, a wszystko to w najzwyczajniejszej pod słońcem łodzi, która tysiąc już razy pływała po morzu i nie służyła dawniej za mieszkanie dla ludzi na lądzie. To mnie właśnie tak zachwycało. Kiedy indziej może mieszkanie to wydawałoby mi się ciasne, duszne, niewygodne, teraz robiło wrażenie najświetniejszego schronienia. Wewnątrz było czyściutko i porządnie. Stał stół, zegar drewniany, komoda. Na komodzie był cały serwis do herbaty, a na filiżankach wymalowano damę z parasolem przechadzającą się z chłopakiem, który grał na bębnie. Przed tacą z filiżankami leżała Biblia, która w razie upadku potłukłaby cały szereg garnuszków i dzbanuszków, naokoło niej zgrupowanych. Na ścianach wisiały kolorowe ryciny przedstawiające sceny z Pisma Świętego. Odtąd, ile razy zdarzyło mi się zobaczyć podobne obrazki, jak żywy stawał mi przed oczyma dom brata Peggotty. Był tam Abraham w czerwonym płaszczu, poświęcający Izaaka ubranego błękitnie, Daniel w żółtej szacie pomiędzy lwami o zielonej sierści, a nad kominkiem wisiał wizerunek trójmasztowca Sara Jane, z drewnianą, wprawioną weń kotwicą; wydał mi się on ostatnim wyrazem sztuki, przedmiotem, o którym marzyłem, by go posiadać na własność. Między belki sufitu wbite były haki niewiadomego przeznaczenia, skrzynki zaś i pudełka zastępowały kanapy i krzesła. Wszystko to, po dziecięcemu, objąłem jednym ciekawym rzutem oka; Peggotty zaś, otwierając małe drzwiczki, pokazała mi mój sypialny pokoik. Była to najrozkoszniejsza i najwygodniejsza sypialnia, jaką można sobie wymarzyć: w tyle łodzi, z oknem wyciętym w otworze przeznaczonym niegdyś na ster. Na ścianie przybite było na odpowiedniej dla mnie wysokości lusterko w ramkach ze skorupek ostryg, obok małego łóżeczka było właśnie tyle miejsca, ile trzeba, aby się na nie wdrapać, a na stoliku w niebieskim dzbanuszku stał pęk roślin morskich. Ściany były bielutkie, kapa rozesłana na łóżku niemal mnie olśniła. W całym domu czuć było tak silny zapach ryb, że gdy wyjąłem z kieszeni chusteczkę do nosa, zdawało mi się, że zawinięto w nią homara. Kiedym się zwierzył z tego odkrycia Peggotty, oznajmiła mi, że brat jej sprzedaje homary, kraby i raki morskie. Zauważyłem też później wielką ilość tych stworzeń spoczywających w drewnianej budce, gdzie chowano garnki i rondle. Przy wejściu do domu przywitała nas uprzejmie niemłoda kobieta w białym fartuchu, która dygała na progu domu, jeszcze gdym był o pół mili stąd na grzbiecie Hama, i prześliczna - taką mi się przynajmniej wydała - dziewczynka, przystrojona w błękitne paciorki; gdy ją chciałem pocałować, uciekła natychmiast i schowała się nie wiadomo gdzie. Podczas obiadu, który składał się z gotowanych fląder, masła, kartofli i kotleta dla mnie, nadszedł niemłody mężczyzna z dużą czupryną i z poczciwym wyrazem twarzy. Ponieważ nazywał Peggotty "dzieweczką", a na okrągłych i rumianych jej policzkach złożył głośny pocałunek, od razu domyśliłem się, że był jej bratem; istotnie, przedstawiono mi gospodarza domu, pana Peggotty. - Miło mi poznać panicza - rzekł. - Prości z nas ludzie lecz szczerzy. Odpowiedziałem mu, że mi się tu wszystko ogromnie podoba i że na pewno będzie mi tu dobrze. - Jak zdrowie mamy? - pytał. - Czy dobrze się miewa? Odpowiedziałem, że matka moja miewa się doskonale i przesyła mu ukłony, co zresztą było moim przez grzeczność wymysłem. - Nieskończenie jestem jej wdzięczny - rzekł pan Peggotty. - I jeśli panicz zechce tu spędzić jakiś czas z nami - tu nastąpił ukłon w stronę siostry - z Hamem i Emilką, będzie to dla nas prawdziwy zaszczyt. Po tym uprzejmym powitaniu pan Peggotty poszedł umyć się w miednicy, pełnej gorącej wody, utrzymując, że zimna nie zdoła go oczyścić. Wrócił po chwili zmieniony, lecz tak przy tym czerwony, że mimo woli pomyślałem, iż twarz jego, podobnie jak raki i homary, pod wpływem gorącej wody zmienia się z czarnej w czerwoną. Po herbacie, gdy zamknięto drzwi i okna - na dworze zapadła zimna i mglista noc - mieszkanko w łodzi wydało mi się bardziej jeszcze przytulne i miłe. Słysząc, jak wiatr szalał nad morzem, myśląc o mgłach, które zalegały bezbrzeżne równiny, oczarowany byłem płonącym na kominku ogniem w tej chatce zrobionej z prostej łodzi, na bezludnym wybrzeżu. Mała Emilka ośmielona, siedziała teraz tuż przy ogniu obok mnie na najniższym i najwęższym z kuferków. Po drugiej stronie kominka kobieta w białym fartuchu robiła pończochę, Peggotty szyła mając przed sobą na stole swą nieodstępną skrzyneczkę do robót z wizerunkiem kopuły katedry świętego Pawła i równie nieodstępny kawałek wosku. Ham, po udzieleniu mi pierwszej lekcji gry w karty, usiłował przypomnieć sobie wróżenie z przybrudzonych kart, na których kreślił palcem wizerunki jakichś potwornych ryb. Pan Peggotty palił w milczeniu fajkę. Czułem, że nastała chwila nawiązania rozmowy i bliższej znajomości. - Panie Peggotty - rzekłem. - Co, paniczu? - odparł. - Czy dlatego nazwał pan swego syna Ham, że mieszkacie w domu podobnym do arki? Pan Peggotty zdawał się uważać to za świetny pomysł, ale odrzekł: - Nie, paniczu, nie ja mu dawałem to imię. - Któż go tak nazwał? - Jego ojciec! - To nie pan jest jego ojcem? - Nie. Ojcem jego był brat mój, Joe. - Umarł? - spytałem nieśmiało po chwili. - Utonął. Dziwiło mnie to, że Ham nie był synem pana Peggotty, i gubiłem się w domysłach nad stopniem pokrewieństwa łączącego go z resztą obecnych. Zdecydowałem się na nowe pytanie. - Ale mała Emilka - rzekłem rzucając spojrzenie na dziewczynkę - jest pańską córką? - Nie, paniczu, szwagier mój, Tom, był jej ojcem. Nie mogłem powstrzymać się znów od poprzedniego pytania: - Umarł? - Utonął. Nastąpiła chwila milczenia. Czułem pewną trudność w zawiązaniu na nowo rozmowy, ciekawość jednak przemogła. - A pan sam nie ma dzieci? - spytałem. - Nie - odrzekł, śmiejąc się. - Jestem kawalerem. - Kawalerem? - zawołałem zdziwiony i wskazując kobietę w białym fartuchu, robiącą pończochę, dodałem: - A któż to taki, panie Peggotty? - To pani Gummidge. - Pani Gummidge?... Tu Peggotty, moja własna Peggotty, skinęła na mnie tak znacząco, że zaprzestałem dalszych pytań i cichutko przyglądałem się milczącemu towarzystwu, dopóki nie nadeszła pora spoczynku. Dopiero w ciszy mojej maleńkiej kajuty objaśniła mi Peggotty, że Ham i Emilka są sierotami, które wuj przygarnął, pani Gummidge zaś wdową po towarzyszu i wspólniku, który zmarł w nędzy. Brat Peggotty sam co prawda jest ubogi, ale uczciwy jak złoto, a niezłomny jak stal - było to ulubione porównanie Peggotty; wpada zaś w gniew tylko wtedy, gdy wspominać przy nim jego dobroczynność. Wówczas wali pięścią tak, że mu się raz zdarzyło rozbić stół, i klnie się, że jeżeli raz jeszcze wspomną przy nim o czymś podobnym, "sfiksuje" i na zawsze stąd ucieknie. Wzruszyła mnie dobroć serca mego gospodarza. Zasypiając słyszałem, jak kobiety układały się do snu w sąsiedniej kajucie, a gospodarz i Ham zawieszali hamaki na hakach, które zauważyłem u sufitu w głównej izbie. Już prawie przez sen słyszałem, jak wiatr szalał nad równiną, i lękałem się, że głębie morza wystąpią ze swych brzegów. Uspokajała mnie myśl, że znajduję się przecież na łodzi i pod opieką wytrawnego zapewne żeglarza, przygotowanego na wszelką ewentualność. Jedynym jednak wypadkiem, który się zdarzył, było zjawienie się poranka. Gdy tylko pierwsze brzaski odbiły się w ramach lusterka, wstałem, a w chwilę potem zbierałem już z małą Emilką kamyki nad zatoką. - Z pewnością i ty jesteś już dzielnym żeglarzem? - spytałem Emilki tylko po to, aby jej powiedzieć coś miłego, patrząc na odbicie jasnych żagli na morzu w jej błyszczących oczach. - O nie! - rzekła trzęsąc główką. - Boję się morza. - Boisz się! - zawołałem zuchowato i patrząc z góry na potężny ocean, dodałem z przechwałką: - Ja się wcale nie boję. - Gdybyś wiedział, jakie ono bywa okrutne! - ciągnęła dziewczynka. - Widziałam to nieraz. Widziałam łodzie o wiele większe od naszej, potrzaskane... - Ale nie była to przecież ta łódź... - W której utonął mój ojciec? - dokończyła dziewczynka. - Nie, tamtej nie widziałam nigdy. - A ojca? - spytałem. Potrząsnęła główką. - Nie pamiętam. Uderzyło mnie podobieństwo pomiędzy naszymi losami. Zacząłem opowiadać jej, jak i ja nigdy nie widziałem mego ojca, jak to żyjemy szczęśliwie we dwoje z matką i żyć tak będziemy przez długie lata, zawsze... Jak to mogiła ojca znajduje się na cmentarzu w pobliżu domu, śród drzew, jak przechadzamy się często w ich cieniu, słuchając śpiewu ptaków. Zachodziła jednak wielka różnica między sierocą dolą małej Emilki a moją. Straciła ona matkę wcześniej jeszcze niż ojca i nie wiedziała, gdzie w głębokościach bezbrzeżnego morza leży jego mogiła. - Zresztą - dodała, szukając pilnie w piasku muszli i świecących kamyków - ojciec twój był zapewne panem, mama damą, mój ojciec zaś był rybakiem, moja mama córką rybaka, rybakiem jest też wuj Dan. - Czy panu Peggotty na imię Dan? - spytałem. - Wuj Dan - odrzekła, skłaniając główkę w kierunku łodzi. - Pewnie jest bardzo dobry? - Dobry? Gdybym była wielką damą, sprawiłabym mu płaszcz z niebieskiego aksamitu z brylantowymi guzikami, nankinowe spodnie, kurtkę czerwoną aksamitną, kapelusz z piórem, złoty zegarek, srebrną fajkę i worek pełen pieniędzy. Zapewniłem ją, że wuj jej zasługuje na wszystkie te skarby, chociaż w rzeczywistości nie mogłem go sobie przedstawić w wytwornym stroju, wymyślonym dlań przez wdzięczną siostrzeniczkę. Wyliczając te bajeczne skarby Emilka podniosła główkę i patrzyła w niebo, jak gdyby widziała tam promienną wizję. Niebawem jednak wróciliśmy z tej krainy marzeń do rzeczywistości, to jest do muszelek i kamyków. - Chciałabyś być wielką i bogatą damą? - spytałem. Zaśmiała się wesoło. - Tak! - odparła. - Bardzo bym chciała. Bylibyśmy wielcy państwo: ja, wujcio, Ham i nawet pani Gummidge. Nie dbalibyśmy o słoty i burze... to jest nie dbalibyśmy dla siebie, lecz żałowalibyśmy zawsze bardzo biednych rybaków i pomagalibyśmy im w nieszczęściu, dając pieniądze. Obraz ten wydawał mi się bardzo piękny, a więc i prawdopodobny. Powiedziałem to Emilce, która nieśmiało spytała: - Czy i teraz jeszcze nie boisz się morza? Spokojne było w tej chwili i wcale nie przerażające. Gdyby jednak nadbiegł spieniony bałwan, uciekłbym prawdopodobnie co tchu, pamiętając jej opowiadanie o losie rybaków. Pomimo to upewniałem ją, że się wcale nie boję, że ona sama zapewne też się nie lęka, choć tak mówi; inaczej nie zbliżałaby się tak do drewnianego ogrodzenia, ochraniającego strome w tym miejscu wybrzeże. - Tego się nie lękam - rzekła. - Boję się, gdy w nocy morze huczy i szumi. Wtedy leżę z otwartymi oczyma i drżę ze strachu o wuja Dana i Hama, i wydaje mi się, że słyszę ich wołania o pomoc. Dlatego właśnie chciałabym być wielką panią. Ale tak, to się wcale nie boję morza, ani trochę, spojrzyj tylko. Pobiegła naprzód i wskoczyła na belkę zwieszającą się nad głęboką tonią. Widzę ją dziś jeszcze tak wyraźnie, że gdybym był malarzem, oddałbym wiernie spojrzenie, jakie rzuciła w dal, a którego nigdy nie mogłem zapomnieć. Po chwili jej jasna, powiewna i śmiała postać wróciła do mnie, zapomniałem o strachu, jaki czułem przed chwilą, i o tym, że krzyknąłem wołając o ratunek, chociaż nikogo nie było w pobliżu. W wiele lat potem, myśląc o tej chwili, o tajemniczych zagadkach istnienia, myślałem, czy odważne i dzikie spojrzenie dziewczynki w dal nie było jakimś przeczuciem niebezpieczeństw, które ją kiedyś pociągną, i pytałem siebie nieraz, czy nie lepiej by było, gdyby w owej chwili przestała żyć? pytałem siebie, czy jeśliby wówczas odsłonięte przede mną zostały przyszłe koleje jej życia i gdybym był w stanie objąć je dziecięcym rozumem, a ratunek jej zależał ode mnie, czy dobrze bym zrobił ratując ją? A nadszedł czas, w którym na pytanie, czy nie lepiej wyszłaby na tym, jeśliby ją w owej chwili pochłonęły na zawsze fale morskie, zmuszony byłem odpowiedzieć we własnym sumieniu: "tak byłoby lepiej". Lecz nie uprzedzajmy wypadków. Odbiegłem od nich wspomnieniem, wróćmy do rzeczy. Biegaliśmy długo po wybrzeżu, zbierając i dźwigając tysiące przedmiotów, które się nam wydawały nieskończenie ciekawe, wrzucając do wody wyrzucone na brzeg rybki i inne żyjątka, co do których zresztą nie jestem pewien, czy im tym wielką oddaliśmy przysługę. Wracając do domu, w cieniu przy składzie lin zatrzymaliśmy się, aby wymienić niewinnego całusa, i stawiliśmy się na śniadanie, tryskając zdrowiem i wesołością. - Zupełnie jak dwa małe drozdy - powiedział pan Peggotty. Wiedziałem, że w miejscowym dialekcie drozdy mają znaczenie gołąbków, i przyjąłem to jako komplement. Kochałem się oczywiście w małej Emilce, kochałem to dziecko tak tkliwie i czule, z takim zapomnieniem o sobie, jak może w dojrzałym wieku nie kochałem już nigdy. Dziś jeszcze marzy mi się ta drobna, błękitnooka dziewczynka, niby coś nadprzyrodzonego, anielskiego. Nie byłbym bynajmniej zdziwiony, jeśliby jej któregoś słonecznego poranka wyrosły nagle skrzydła u ramion! Przechadzaliśmy się, trzymając się za ręce, godzinami po płaszczyźnie wybrzeża. Dni mijały nam tak, jak gdyby sam czas zamienił się w dziecko, aby bawić się z nami. Powiedziałem Emilce, że ją uwielbiam i że jeśli ona nie wyzna mi miłości, będę zmuszony przebić się mieczem. Odrzekła mi, że uwielbia mnie tak samo. I nie wątpię, że było tak istotnie. Nie martwiliśmy się bynajmniej ani różnicami klasowymi, ani naszą zbytnią młodością, gdyż przyszłość nie istniała dla nas zupełnie. Myśl o tym, że kiedyś będziemy starsi, była dla nas tak samo dziwna jak ta, że możemy stać się młodsi. Byliśmy przedmiotem zachwytów pani Gummidge i Peggotty, które wieczorem, patrząc na nas przytulonych na naszej skrzynce, szeptały czule: "Boże, jakby to było pięknie"! Pan Peggotty uśmiechał się, patrząc na nas spoza kłębów dymu swej fajki, a Ham tylko szczerzył zęby. Byliśmy dla nich czymś w rodzaju rozkosznej zabawki, widowiska, którym się zachwycali. Spostrzegłem niebawem, że pani Gummidge nie zawsze była uprzejma i przyjemna. Humor jej nie odznaczał się równością, a gderanie jej i wyrzekania często napełniały szczupłe mieszkanko. Współczułem jej szczerze, niemniej były chwile, w których zdawało mi się, że dobrze by było, aby pani Gummidge posiadała własne apartamenty i chroniła się w nich w chwilach złego humoru. Pan Peggotty odwiedzał czasem gospodę "Pod dobrym humorem". Dowiedziałem się o tym z ust pani Gummidge pewnego wieczoru, wkrótce po naszym przybyciu. Spojrzawszy na zegar pomiędzy ósmą a dziewiątą, oświadczyła nagle, że pan Peggotty udał się do gospody, że od rana już wiedziała, czym się to skończy. Pani Gummidge była wtedy już cały dzień w złym humorze, a przed obiadem, gdy piec dymił, wybuchnęła płaczem, wołając: - Jestem nieszczęśliwa, opuszczona istota; nic mi się nie wiedzie! - To wkrótce przejdzie - uspokajała ją Peggotty (znów mam na myśli moją Peggotty). - Zresztą to tak samo przykre i dla nas. - Lecz ja bardziej nad tym cierpię - odparła pani Gummidge. Dzień był chłodny i wietrzny. Kącik przy kominku, zajmowany zwykle przez wdowę, był najcieplejszy, fotel najwygodniejszy, nie zadowalało to jej jednak widocznie tego dnia. Uskarżała się na zimno, na dreszcze przebiegające po jej plecach. Płakała nawet i przy tej okazji znowu powtarzała, że jest nieszczęśliwą, opuszczoną kobietą i że nic jej się nie udaje. - Istotnie jest zimno, wszyscy to czujemy - zauważyła Peggotty. - Lecz ja to czuję bardziej niż ktokolwiek inny - odrzekła pani Gummidge. Tak samo było przy obiedzie. Zaraz po mnie, a uważano mnie za gościa, podawano półmiski jej, lecz nic jej nie zadowalało. Ryby były drobne i ościste, ziemniaki przypalone. Wszyscyśmy to wprawdzie zauważyli, lecz pani Gummidge upewniała nas, że ją to w szczególny sposób dotyka, co stwierdzała zresztą strumieniem gorzkich łez. Gdy około dziewiątej pan Peggotty wrócił do domu, zastał panią Gummidge z pończochą w ręku i na zwykłym swym miejscu, lecz posępną i rozżaloną. Peggotty szyła wesoło, Ham łatał buty, ja zaś, siedząc obok małej Emilki, czytałem im na głos. Od herbaty pani Gummidge nie odezwała się ani razu, tylko od czasu do czasu wzdychała ciężko. - Dobry wieczór - zawołał, wchodząc, gospodarz. Wszyscy oprócz pani Gummidge powitaliśmy go słowem lub wejrzeniem, tylko ona w ponurym milczeniu skłoniła niżej głowę nad pończochą. - Cóż to się stało? - spytał pan Peggotty, uderzając ręką w stół. - No, głowa do góry, matko! Pani Gummidge nie wyglądała jednak bynajmniej na pocieszoną. Wyjęła z kieszeni starą, czarną jedwabną chusteczkę, wytarła sobie oczy, ale zamiast schować chustkę z powrotem, trzymała ją w pogotowiu na wszelki wypadek. - Co się stało? - pytał pan Peggotty. - Nic się nie stało - odrzekła. - Wracasz przecież z gospody "Pod dobrym humorem", Danie? - Ano tak, wstąpiłem tam wieczorem. - Bardzo mi przykro, że cię tam wypchnęłam - szepnęła Pani Gummidge. - Wypchnęłaś mnie? Skądże znowu? - zaśmiał się gospodarz. - Sam chętnie tam idę. - Chętnie, zbyt chętnie - mruczała pani Gummidge kiwając głową i ocierając oczy. - Otóż w tym bieda, że ja jestem temu winna. - Co też ty sobie wyobrażasz? - uspokajał ją pan Peggotty. - Tak, tak - wołała, łkając pani Gummidge. - Wiem dobrze, jak nieszczęsne jest moje położenie, wiem, jak jestem opuszczona, i że nie tylko mnie się nie wiedzie, lecz że przynoszę ze sobą nieszczęście. Tak, tak, czuję to, czuję wszystko żywiej niż wszyscy inni i okazuję to, i to jest właśnie moim nieszczęściem. Nie mogłem, słuchając tej rozmowy, powstrzymać się od myśli, że nieszczęście to w niemałej mierze spada na tych, którzy z nią mieszkają. Dobry pan Peggotty, chociaż był może tego samego co i ja zdania, nie wyraził tego, przeciwnie, starał się uspokoić rozżaloną kobietę. - Nie jestem taka, jaką pragnę być - mówiła pani Gummidge. - Nie jestem tym, czym być powinnam, wiem o tym, nieszczęście rozdrażniło mnie, czuję to doskonale, chciałabym nie czuć, lecz nie jest to w mojej mocy, chciałabym być mężniejsza, ale przechodzi to moje siły. Wiem, że jestem nieznośna, zatruwam każdemu życie, dokuczam twojej siostrze i małemu panu Davy. W tym momencie poczułem się wzruszony i wybuchnąłem: - Nie, to wcale nieprawda, pani Gummidge! - Ależ tak, tak, wiem, co mówię - twierdziła rozżalona. - Lepiej byłoby dla mnie pójść do przytułku i tam umrzeć. Jestem biedną opuszczoną istotą i nie powinnam nikomu być zawadą, i Jeśli życie układa mi się na przekór, to po cóż mam jeszcze być ludziom przeszkodą. Nie, Danielu, wiem, że powinieneś mi pozwolić umrzeć w przytułku. Pozbędziesz się mnie wreszcie... To mówiąc udała się na spoczynek. Gdy wyszła, pan Peggotty, który słuchał jej wyrzekań ze współczuciem, spojrzał po nas obecnych i potrząsając głową rzekł z cicha: - Myśli o starym. Nie domyślałem się, o jakim właściwie "starym" mogła myśleć pani Gummidge, i dopiero Peggotty, moja własna Peggotty, rozbierając mnie objaśniła, że tym "starym" był nieboszczyk jej mąż. Wiedział o tym jej brat, współczując niedoli wdowy. Istotnie dosłyszałem, jak pan Peggotty, zawieszając na noc swój hamak, mówił jeszcze do Hama: "Biedaczka, myślała o starym", co powtarzał zawsze z jednakowym współczuciem, za każdym razem, gdy w czasie naszych odwiedzin pani Gummidge dostawała ataku rozżalenia. Tak minęły dwa tygodnie nie przynosząc innej zmiany prócz przypływu i odpływu morza i połączonych z tym wyjazdów i powrotów pana Peggotty i Hama. Ham brał nas czasem z sobą dla pokazania nam statków i okrętów. Raz nawet przewiózł nas łodzią po morzu. Nie wiem doprawdy, czy pewien rodzaj wrażeń łączy się zawsze z jakąś określoną miejscowością, lecz sądzę, że tak być musi, zwłaszcza jeżeli chodzi o wrażenia z lat dziecinnych. Ile razy zdarzyło mi się słyszeć lub czytać nazwę Yarmouth, tyle razy w pamięci stawał mi pewien poranek niedzielny, spędzony na wybrzeżu. W powietrzu rozlegały się dzwony kościelne. Emilka stała oparta o moje ramię. Ham rzucał leniwie kamyki w morze, a za morzem słońce wyłaniało się spoza mgły, oświetlając okręty w mglistej oddali, podobne do własnych swych cieniów. Nadszedł dzień powrotu do domu. Trzymałem się dzielnie przy pożegnaniu z panem Peggotty i panią Gummidge, lecz rozpacz moja przy rozstaniu z małą Emilką nie miała granic. Szliśmy trzymając się za ręce, aż do gospody, przed którą czekały konie. Obiecałem, że będę jej pisał listy (dotrzymałem słowa, pisząc do niej literami większymi niż te, które widuje się w ogłoszeniach o pokojach do wynajęcia). Byliśmy bardzo przygnębieni, a jeśli kiedykolwiek w życiu odczuwałem pustkę w sercu, to chyba właśnie owego dnia. Przez cały czas odwiedzin w Yarmouth zachowywałem się niewdzięcznie względem mego własnego domu, gdyż rzadko i mało o nim myślałem. Lecz, zaledwie wsiedliśmy do bryczki, rozbudzone sumienie zaczęło mi to wyrzucać i uczułem żywiej niż kiedykolwiek, że wracam do domu, że tylko matka zdoła mnie pocieszyć i ukoić mój żal! Uczucie to wzrastało w miarę, jak zbliżaliśmy się do celu, a moja niecierpliwość dotarcia do domowych progów rosła na widok znanych mi miejsc i przedmiotów. Tylko Peggotty, zamiast dzielić me uczucia, powstrzymywała ich wybuchy; była przy tym zmieszana i nieswoja. Po mimo to przybyliśmy do Blunderstone. Jakże wyraźnie widziałem ten przyjazd w zimne, ponure, deszczowe popołudnie. Drzwi się otwarły, wbiegłem śmiejąc się i płacząc na przemian, by rzucić się w objęcia matki; zamiast niej wyszła nieznajoma służąca. - Jak to, Peggotty! - spytałem smutnie. - Mama jeszcze nie wróciła? - Ależ tak, tak, Davy - zapewniała Peggotty. - Wróciła do domu. Musisz mieć trochę cierpliwości, Davy, a ja... ja ci coś powiem... Zmieszana, a już z natury niezręczna, wyłaziła najniezgrabniej pod słońcem z bryczki, lecz byłem za bardzo przerażony aby się z tego śmiać. Wzięła mnie za rękę, wprowadziła do kuchni, zamykając za sobą drzwi. - Peggotty - pytałem wystraszony. - Co się stało? - Nic się, chwała Bogu, nie stało - odrzekła z udaną wesołością. - Pewien jestem, że się coś stało. Gdzie jest mama? - Gdzie mama? - powtórzyła wahając się Peggotty. - Tak, gdzie mama? Czemu nie wyszła na nasze spotkanie, czemu jej tu nie ma? Och, Peggotty!... Oczy moje pełne były łez, czułem, że słaniam się na nogach. - O Boże! - zawołała podtrzymując mnie Peggotty. - Co jest, mów, moje dziecko? - Nie umarła przecież! Och, nie umarła chyba, Peggotty? Peggotty krzyknęła głośno: - Nie! - i aż usiadła mówiąc, że serce jej bije, tak ją przestraszyłem. Objąłem ją, aby ją uspokoić, i wpatrzyłem się w nią pytając - Widzisz, kochanie - zaczęła. - Miałam ci to już przedtem powiedzieć, tylko... że nie było sposobności... mniejsza już o to, trzeba powiedzieć raz stanowczo... - Mów, mów Peggotty - błagałem czując, że ogarnia mnie coraz większy niepokój. - Davy - rzekła, rozwiązując drżącą ręką wstążki kapelusza. - A co byłoby, gdybyś znowu miał tatusia? Zadrżałem i zbladłem. Jakieś tchnienie nieznane, coś z owej mogiły na cmentarzu, powiało na mnie. - Nowego tatusia - dodała Peggotty. Nowego? - powtórzyłem. peggotty zaczerpnęła powietrza, jak gdyby przełknęła coś niedobrego, i wyciągając rękę rzekła: - Chodź go zobaczyć. - Nie chcę go wcale zobaczyć. - A mamę? - spytała Peggotty. Przestałem się opierać i dałem się wprowadzić do naszej lepszej bawialni. Po jednej stronie kominka siedziała moja matka, po drugiej pan Murdstone. Matka moja wypuściła z rąk robotę i spiesznie, lecz jak mi się zdało, nieśmiało wstała. - Kochana Klaro - odezwał się pan Murdstone. - Pamiętaj, żebyś zawsze panowała nad sobą. Jak się masz, chłopcze! Podał mi rękę, potem dopiero ucałowałem moją matkę; pocałowała mnie, pogładziła z lekka pieszczotliwie po ramieniu i znowu zasiadła do przerwanej roboty. Nie śmiałem oczu podnieść ani na nią, ani na niego, a że czułem jego wzrok spoczywający na nas obojgu, zbliżyłem się do okna i przypatrywałem krzakom, których gałązki ścinał jesienny chłód. Skorzystałem z pierwszej chwili, by uciec na górę. Mój pokoik sypialny nie był już obok pokoju matki, lecz gdzieś daleko. Wszystko było zmienione lub wydawało mi się zmienione. Wybiegłem na dziedziniec, lecz i stąd natychmiast uciekłem, gdyż pustą dotąd psią budę, zajmował czarny kudłaty brytan - podobny do Niego. Wyskoczył na mnie, szczerząc białe i potężne kły. Rozdział czwarty. Popadam w niełaskę. Jeśliby pokój, do którego przeniesiono moje łóżeczko, był istotą żyjącą, zwróciłbym się do niego, aby zaświadczył (ciekawym, kto tam dziś sypia)? , z jak ciężkim sercem udałem się tego wieczoru na spoczynek. Wchodząc na schody, słyszałem ciągłe ujadanie psa na dziedzińcu, a wszedłszy do pokoju usiadłem z założonymi rękami, pogrążając się w zadumie. Myślałem o najdziwniejszych rzeczach: o kształcie pokoju, o rysach na suficie, o tapetach, o skazach na krzywym zwierciadle, o koślawej umywalni, która przypominała mi panią Gumidge podczas jej ataków złego humoru. Płakałem gorzko, nie wiedząc czemu, czując tylko chłód i opuszczenie. Wreszcie przypomniałem sobie, że się kocham na śmierć w małej Emilce. Oderwany od niej, znajduję się tutaj, gdzie nikt o mnie nie dba tak, jak dbała ta dziewczynka. Wprawiło mnie to w taką rozpacz, że łkałem zawinąwszy się w kołdrę, dopóki sen mnie nie zmorzył. Zbudził mnie głos mówiący: "Jest tutaj"! Jednocześnie uczułem, jak ktoś zdziera kołdrę z mej gorącej głowy. Nade mną stały matka i Peggotty. - Davy?! - spytała moja matka. - Co ci jest? Zdziwiło mnie to pytanie, toteż odpowiadając "nic", schowałem twarz w poduszce, by ukryć moje drżące usta, które powiedziałyby jej o wiele więcej. - Davy - powiedziała matka. - Davy, dziecko moje! Sądzę, że nic mnie bardziej w tej chwili nie mogło wzruszyć jak słowo "dziecko" w jej ustach. Skryłem zapłakaną twarz w poduszkach, prawie odpychając pochylającą się nade mną matkę, która zawołała: - To twoja sprawka, Peggotty, niegodziwa istoto! Nie wątpię teraz o tym! Jakże się to zgadza z twoim sumieniem! Zbuntować moje rodzone dziecko przeciw mnie lub przeciw komuś kto mi jest drogi! Czy masz serce, czy masz sumienie? Biedna Peggotty wzniosła oczy i dłonie, mówiąc: - Niech Pan Bóg pani wybaczy, pani Copperfield, i strzeże panią, aby słów tych nie pożałowała. - I to kiedy jeszcze! - ciągnęła z płaczem matka. - W miodowym miesiącu, gdy najsroższy nieprzyjaciel nie miałby serca trwożyć mnie i martwić. Davy! Niedobre dziecko! Peggotty! Istoto bez serca. Boże mój! - szlochała matka zwracając się do jednego, to do drugiego gwałtownie i bezradnie. - O, jaki ten świat jest przewrotny, i to wówczas właśnie, gdy powinnaś być szczęśliwa! Uczułem dotknięcie ręki, która nie była dłonią matki ani Peggotty. Od razu zerwałem się na równe nogi. Na moim ramieniu spoczywała dłoń pana Murdstone'a. - Cóż to znowu - mówił. - Klaro droga, czyś zapomniała? Więcej wytrzymałości, kochanie! - Przepraszam cię, Edwardzie - odrzekła matka. - Chciałam ci dogodzić, ale to nie moja wina... - Doprawdy, Klaro, tak prędko! - Przykro mi, że to nastąpiło właśnie teraz - tłumaczyła moja matka i przymilając się dodała: - Ale to tak trudno, doprawdy... Przygarnął ją do siebie i mówiąc jej coś do ucha, pocałował. Widząc, jak obejmowała ramieniem jego szyję, zrozumiałem już wtedy, że nagnie on, jak zechce, chwiejny jej charakter. - Odejdź teraz, kochanie! - rzekł pan Murdstone. - Dawid wkrótce zejdzie ze mną. Zwracając się zaś po odejściu mej matki do Peggotty, zapytał: - Czy znasz nazwisko swej pani? - Od zbyt dawna jej służę - odrzekła Peggotty - abym nie wiedziała, jak się nazywa. - Tak by się zdawało! A jednak wchodząc na schody wyraźnie słyszałem, jak ją nazwałaś nie należącym do niej nazwiskiem. Nosi ona teraz moje. Pamiętaj o tym na przyszłość. Peggotty bąknęła coś o tym, że na nią czekają, i rzucając na mnie zakłopotane spojrzenie, wyszła. Pozostawszy sam ze mną pan Murdstone zamknął drzwi, usiadł i wpatrzył się we mnie. Ja też nie spuszczałem z niego oka. Czułem, jak serce głośno i szybko biło mi w piersiach. - Dawidzie - rzekł zaciskając usta. - Jak ci się zdaje, że postąpiłbym z krnąbrnym psem lub koniem? ¦ - Nie wiem - odrzekłem. Odpowiedź wyszeptałem cicho, lecz czułem, że tchu mi zabrakło w piersiach. - Biłbym go. - Biłbym go, że wiłby się z bólu i mówiłbym przy tym: "Już ja złamię ten upór, nawet gdyby miał to życiem przypłacić". Co masz na twarzy? Brud - odrzekłem. Widział dobrze, że są to ślady łez, ale nawet gdyby dwadzieścia razy powtórzył pytanie, przy każdym pytaniu zadając mi dwadzieścia razów, nie wymusiłby tego wyznania, prędzej dziecięce moje serduszko pękłoby z żalu. - Jesteś bardzo rozwinięty jak na swój wiek - rzekł z właściwym mu gorzkim uśmiechem. - I zdaje się, zrozumiałeś już, o co mi chodzi. Umyj twarz i chodź ze mną na dół. Wskazał umywalnię, podobną do tej u pani Gummidge, gestem nakazującym natychmiastowe posłuszeństwo. Nie wątpię, że przy najlżejszym oporze nie zawahałby się zbić mnie straszliwie. - Droga Klaro - rzekł, wprowadzając mnie za rękę do bawialni. - Mam nadzieję, że nic już nie zmąci twego spokoju, poskromiliśmy już młodzieńcze kaprysy. Bóg mi świadkiem, że jedno ciepłe, serdeczne słowo wymówionę wtedy, zmieniłoby mnie i całe moje życie. Słowo zachęty, objaśnienia, współczucia dla mej dziecięcej boleści, zapewnienia, że dom ten nie przestał być mi domem rodzinnym, mógł mu zjednać na zawsze moje dziecięce serce, uczynić mnie ufnym, a nie skrytym, natchnąć szacunkiem zamiast nienawiścią. Zapewne matka moja bolała widząc, że jestem tak sztywny i za mknięty w sobie. Spoglądała na mnie z niepokojem, gdym brał krzesło. Musiała zauważyć nagłą zmianę w moim dawniej swobodnym, dziecięcym zachowaniu. Ale słowo to nie zostało wypowiedziane; było za późno. Zasiedliśmy do obiadu we troje. Zdawał się bardzo kochać mą matkę, co jednak nie wpłynęło na moje uczucie wobec niego - matka była w nim zakochana. Zrozumiałem z tego, co mówiono, że jego starsza siostra miała zamieszkać z nami i właśnie oczekiwano jej tego wieczora. Nie wiem też, czy wtedy, czy potem dowiedziałem się, że mieli jakieś interesy, on i jego siostra, z właścicielem handlu win w Londynie, że spółka ta trwała od lat, zawiązana jeszcze przez jego dziada. Bądź co bądź, notuję to obecnie tak, jak mi się na suwa w mojej pamięci. Po obiedzie, gdyśmy siedzieli przy kominku, a ja rozmyślałem tylko o tym, by się najprędzej, nie obrażając pana domu, wymknąć do Peggotty, usłyszeliśmy podjeżdżający do bramy ogrodu pojazd. Pan Murdstone wyszedł na spotkanie przybywającej siostry, a za nim wstała i moja matka. Nieśmiało szedłem za nią. Za drzwiami już po ciemku zwróciła się szybko do mnie, przycisnęła, jak to dawniej zwykła była czynić, do serca, mówiąc mi z cicha, że powinienem kochać i słuchać mego nowego ojca. Uściskała mnie tkliwie, lecz lękliwie jakoś, niby w tajemnicy, i obejmując ramieniem trzymała mnie za rękę. Dopiero gdyśmy się z nim spotkali w ogrodzie, puściła moją rękę, aby się oprzeć na jego ramieniu. Nowo przybyła panna Murdstone wyglądała ponuro. Podobna była do brata, miała jak on ciemne włosy, smagłą cerę, gęste, zrośnięte nad dużym nosem brwi, które wyglądały tak, jakby ich obfitością nagrodzić sobie chciała brak bokobrodów. Przywiozła ze sobą dwa czarne kufry z wybitymi na nich świecącymi literami. Płacąc woźnicy wyjmowała pieniądze ze stalowego woreczka, który wydobyła z większego worka zawieszonego na ręku, na stalowym łańcuchu. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć bardziej metalowej kobiety. Wprowadzono ją do bawialnego pokoju z tysiącem uprzejmości i tu dopiero przywitała moją matkę, a spostrzegłszy mnie, spytała: - To twój synek, bratowo? Matka moja skinęła głową twierdząco. - Na ogół - zauważyła panna Murdstone - nie lubię chłopców. Jak się masz, chłopcze? Na to zachęcające przemówienie odpowiedziałem wprawdzie, że jestem zdrów i spodziewam się, że panna Murdstone również cieszy się dobrym zdrowiem, lecz uczyniłem to tak nieuprzejmie, że panna Murdstone zdecydowała: - Źle wychowany. Wypowiedziawszy wyrok ten dobitnie, prosiła, aby jej wskazano pokój, który miała zająć, a który odtąd stał się dla mnie przybytkiem strachu, zastawiony dwoma zawsze na klucz zamkniętymi kuframi i rozwieszonymi niby broń dokoła lustra stalowymi łańcuszkami i szpilkami, w które się zwykle stroiła. Zauważyłem wkrótce, że nie ma zamiaru nas opuścić. Zaraz nazajutrz zajęła się "pomaganiem" mojej matce w gospodarstwie i przez cały dzień porządkowała w spiżarni. Wkrótce Przekonałem się, że ustawicznie posądza służące o ukrywanie gdzieś, na strychu zapewne, mężczyzn. Pod wpływem tego sądzenia biegała ciągle po schodach i zaglądała we wszystkie kąty, a gdy otwierała szafy, czyniła to tak, jak gdyby już złapać miała złodzieja. Chociaż nie odznaczała się bynajmniej powiewnością, była prawdziwym skowronkiem, jeśli chodziło o ranne wstawania zrywała się wcześniej niż wszyscy w domu. Peggotty utrzymywała nawet, że sypia tylko jednym okiem, co mi się jednak, po kilkakrotnych osobistych próbach nie zdawało prawdopodobne. Zaraz nazajutrz po przybyciu wstała z pianiem koguta, a gdy matka moja zeszła na śniadanie, musnęła ją w policzek, co miało oznaczać pocałunek, mówiąc: - Przybyłam tu, kochana Klaro, aby ci ulżyć i być we wszystkim pomocą. Jesteś zbyt ładna i roztrzepana - matka moja uśmiechnęła się uprzejmie - abyś mogła podołać przeróżnym swym obowiązkom. Oddaj z łaski swej klucze i pozwól, żebym cię wyręczała. Od tej chwili klucze przeszły wyłącznie w ręce panny Murdstone. W dzień nosiła je przy pasku, zawieszone na żelaznym łańcuszku, w nocy chowała pod poduszką, a matka moja nie miała do nich dostępu. Zrazu protestowała przeciw tak stanowczemu usunięciu swej osoby na bok. Pewnego wieczora, gdy panna Murdstone przedstawiała bratu plany gospodarskie, z zupełnym pominięciem pani domu, matka moja rozpłakała się utrzymując, że warto by może spytać i o jej zdanie. - Klaro - zauważył surowo pan Murdstone. - Klaro, zadziwiasz mnie doprawdy. - Ach, Edwardzie, możesz się dziwić i mówić o wytrzymałości - zawołała płacząc moja matka- ale jestem pewna, iż sam nie zniósłbyś czegoś podobnego. Wytrzymałość była największą cnotą w wyobrażeniu pana Murdstone'a i jego siostry. W dziecięcym moim pojęciu pozostała ona jednoznaczna z despotyzmem i z pewnym ponurym, chłodnym, zarozumiałym usposobieniem, jakim oboje - brat i siostra - się odznaczali. Wierzyli oni święcie, że pan Murdstone był w swych postanowieniach niewzruszony, że nikt pod słońcem nie był równie niewzruszony i być nim nie mógł. Jedyny wyjątek stanowiła panna Murdstone. Ta mogła też dostąpić zaszczytu wytrzymałości i niezłomności, lecz względnej tylko i skromniejszej. Matka moja wprawdzie powinna była powziąć niezłomne postanowienie, lecz w tym tylko, aby ślepo ulegać ich woli i ślepo wierzyć w ich nieomylność. - To straszne - zaczęła moja matka - żebym w moim własnym domu... - Moim własnym... - powtórzył pan Murdstone. - Klaro! - W naszym domu - jąkała się, widocznie wystraszona. - Sądziłam, że mnie zrozumiesz, Edwardzie! Myślałam, że w twoim domu będę miała głos, chociażby doradczy. Dawniej umiałam prowadzić gospodarstwo. - Tu matka moja rozszlochała się na dobre. - Możecie spytać Peggotty. Czy nie szło mi dobrze, gdy nikt się do mnie nie mieszał... - Edwardzie - przerwała panna Murdstone. - Trzeba raz temu położyć kres. Jutro wyjeżdżam. - Joanno Murdstone - odezwał się brat. - Milcz, proszę, czyż mnie nie znasz? - Z pewnością - szlochała matka moja - z pewnością, nie chciałabym narazić się nikomu i byłabym bardzo nieszczęśliwa, jeśliby ktokolwiek miał stąd odjechać. Nie wymagam wiele, nie jestem tak szalona, chciałabym tylko, aby czasem spytano i o moje zdanie. Wdzięczna jestem za każdą dobrą radę i chciałabym tylko czasem, choć dla przyzwoitości, wyrazić swe zdanie. Myślałam, Edwardzie, że ci się moje niedoświadczenie niegdyś podobało... teraz wyrzucasz mi je tak surowo... - Edwardzie - powtórzyła panna Murdstone. - Trzeba raz temu położyć kres. Pozwól, że odjadę jutro. - Joanno Murdstone - zagrzmiał głos jej brata. - Milcz, proszę, jak śmiesz! Panna Murdstone wydobyła z zamknięcia swą chustkę do nosa i podniosła ją do oczu. - Klaro! - zwrócił się do mojej matki. - Zadziwiasz mnie, wprawiasz w zdumienie! Prawda, pociągała mnie myśl poślubienia młodej, niedoświadczonej istoty, której charakter mógłbym wykształcić, zahartować wolę. Lecz kiedy siostra moja raCzyła przybyć mi do pomocy i z łaski swej chce zająć się gospodarstwem domowym, wyręczyć cię, a w zamian spotyka czarną niewdzięczność... - O! Edwardzie! Edwardzie! - szlochała matka moja. Nie oskarżaj mnie tylko o niewdzięczność. Wierz mi, że nie jestem niewdzięczna... nikt mi tego dotąd nie zarzucał. Wiele mam wad, ale niewdzięczna nie jestem, och nie, mój drogi!... - Spotyka czarną niewdzięczność - ciągnął pan Murdstone, poczekawszy aż matka umilkła. - Wyznaję, że czuję się obrażony, nawet zraniony. - Edwardzie! Edwardzie! -błagała, zanosząc się od płaczu moja matka. - Nie mogę znieść twych wyrzutów! Mam wdzięczne i kochające serce, upewniam cię, że kochające, spytaj Peggotty. - Żadne uczucie płynące ze słabości nie zdoła mnie o niczym przekonać, Klaro - rzekł pan Murdstone. - Dlatego też szkoda twoich słów. - Nie gniewaj się, proszę, ja nie mogę, widzisz, żyć bez przywiązania, w chłodzie, w obojętności... tak mi ciężko! Wiem o tym, mam tysiące różnych wad, lecz ty jesteś tak dobry, że chcesz zahartować mój słaby, niedołężny charakter. Joanno, nie sprzeciwiam się już niczemu, zranisz mnie śmiertelnie odjeżdżając... - Głosu zabrakło biednej mojej matce. - Joanno Murdstone! - wmieszał się pan Murdstone. Dotąd nie padły między nami nigdy ostre wyrazy. Jeśli to miało obecnie miejsce, nie moja w tym, jak sama widzisz, wina. I nie twoja także. Ktoś inny popchnął nas do tego, wywołał wstrętną dla nas obojga scenę. Zapomnijmy o tym, co zaszło. - Nie jest to zajście odpowiednie dla dzieci - zauważył zwracając się do mnie. - Idź spać, Dawidzie. Z trudnością trafiłem do drzwi, poprzez łzy, które przesłaniały mi oczy. Tak bardzo żal mi było mojej biednej matki! Po ciemku wszedłem na schody i do mego pokoju, nie mając nawet odwagi prosić Peggotty o świecę i uściskać ją na dobranoc. Gdy po godzinie przyszła do mego łóżeczka, mówiła mi, że matka położyła się spłakana i zmartwiona, a pan i panna Murdstone siedzą jeszcze razem w pokoju bawialnym. Schodząc nazajutrz wcześniej niż zwykle, zatrzymałem się chwilkę przy drzwiach, słysząc głos mojej matki. Przepraszała ona bardzo serdecznie i pokornie pannę Murdstone, a gdy szanowna ta dama raczyła udzielić jej przebaczenia, pogodziły się na dobre. Odtąd nie słyszałem nigdy już matki wypowiadającej w jakiejkolwiek kwestii swe zdanie bez uprzedniego przekonania się, czy panna Murdstone je podziela lub co najmniej nie jest mu przeciwna. Ta ostatnia zaś w każdym przystępie złego humoru, a ulegała chronicznie tej słabości, wstrząsała pękiem kluczy tak, jak gdyby chciała się ich pozbyć, co zawsze wprawiało moją matkę w przerażenie. Ponure rysy charakteru Murdstone'ów rzucały cieńna ich surowe i nieubłagane wyobrażenia religijne. Przychodziło mi odtąd często na myśl, że było to konsekwentnym wynikiem tej niezłomności, która nie znała dla nikogo i za nic przebaczenia. Lecz tak czy inaczej pamiętam surowe oblicza, z jakimiśmy chodzili do kościoła, który mi się zaczął wydawać inny, niż był przedtem. Oto nadchodzi niedziela, siedzę w ławce jak więzień skazany na ciężkie roboty. Panna Murdstone w czarnej aksamitnej, jak gdyby z całunu przerobionej sukni siedzi tuż obok mnie, za nią dopiero moja matka, pan Murdstone ostatni. Peggotty już nie przychodziła z nami, jak to niegdyś bywało. Słyszę ostry głos panny Murdstone odpowiadającej pastorowi, widzę jej czarne oczy, za każdą wzmianką o "nędznych grzesznikach" obiegające całe zgromadzenie. Widzę łagodne i wystraszone spojrzenie mej matki i usta jej, poruszające się cicho pomiędzy tymi dwojgiem, których modły rozlegały się niby grom z nieba. I znowu ogarnia mnie lęk na myśl, czy czasem nasz stary, poczciwy proboszcz się nie myli, a Murdstone'owie może mają słuszność i rzeczywiście aniołowie w niebie są karcącymi duchami, i znowu gdy poruszam palcem lub zmieniam wyraz twarzy, panna Murdstone książką od nabożeństwa trąca mnie boleśnie w bok. A gdy wracamy do domu, widzę, jak sąsiedzi spoglądają z westchnieniem współczucia na mnie i na moją matkę. Idąc za Murdstone'ami i matką chwytam znaczące spojrzenia sąsiadów i sam zaczynam się dziwić, że chód mojej matki stał się mniej lekki, a coraz ciemniejsza chmura osiada na jasnym jej czole. Pytałem siebie wówczas, czy sąsiedzi pamiętają jeszcze, jakeśmy dawniej z nią we dwoje chodzili do kościoła, i przez całą niedzielę byłem już smutny. Zaczęto mówić o wysłaniu mnie do szkoły. Projekt ten wyszedł od pana i panny Murdstone i naturalnie został zatwierdzony przez moją matkę, tymczasem zaś miałem się uczyć w domu. Czyż mógłbym kiedyś w życiu zapomnieć o tych lekcjach! Uczyć mnie miała matka, lecz naprawdę czynili to pan Murdstone i jego siostra, którzy obecni przy lekcjach, znajdowali zawsze sposobność wyrabiania w mej matce owej wytrzymałości, będącej ich hasłem i trucizną naszego życia. Zdaje mi się nawet, że jedynie dlatego nie wysyłano mnie do szkoły. Byłem zdolny, chętny do nauk, dopóki byłem sam z matką. Zachowałem niejasne, lecz błogie wspomnienie pierwszej nauki abecadła, odbyte u jej kolan, w jej ramionach. Po dziś dzień nie mogę spojrzeć na czarne kształty wielkich liter, na okrągłość: O i Q lub S, bez obudzenia odległych, bardzo odległych, lecz wcale nie przykrych wspomnień. Cała nauka czytania wraz z ową książką o krokodylach wydaje mi się rozkoszną przechadzką śród różnobarwnych kwiatów. Ale straszne, przymusowe lekcje, które nastąpiły potem, wspominam jak najprzykrzejszą mękę. Były to długie, nużące, często niezrozumiałe zarówno dla mnie, zdaje się, jak i dla matki. Niechże przypomnę sobie dokładnie, jak to bywało, niechże przeżyję wspomnieniem jeden z poranków mego dzieciństwa. Po śniadaniu, pamiętam, wchodzę do bawialnego pokoju z książkami, zeszytami i tabliczką w ręku. Matka moja oczekuje mnie już przy swym biureczku, ale bardziej jeszcze oczekuje mnie pan Murdstone, który pod oknem niby czyta książkę, panna Murdstone nawleka stalowe paciorki. Sam już widok tych dwojga nieodstępnych towarzyszy mego życia wywiera na mnie takie wrażenie, że zapominam lekcji wyuczonej dopiero co, z niemałym trudem. Bóg wie, gdzie się to wszystko podziało. Podaję matce pierwszą książkę, nie pamiętam już, gramatykę, historię czy geografię. Jak tonący rzucam ostatnie rozpaczliwe spojrzenie na rozłożoną stronicę i zaczynam wydawać lekcję. Mylę się raz, widzę skierowane na siebie spoza książki spojrzenie pana Murdstone'a. Zająknąłem się raz, drugi, wicę spojrzenie rzucone mi przez pannę Murdstone. Rumienię się aż po uszy, usiłując coś powiedzieć i ani rusz dalej. Myślę, że matka chętnie pokazałaby mi książkę, ale nie śmie, więc mówi tylko łagodnie: - Davy! O! Davy! - Klaro! - wtrąca pan Murdstone. - Miejże więcej charakteru i nie psuj tak chłopca. Nie mów: "Ach, Davy, Davy", bo to zbyt dziecinne. Jedno z dwojga: umie czy nie umie lekcji? - Nie umie - mówi strasznym głosem panna Murdstone. - Istotnie, obawiam się, że nie umie - przyznaje moja matka. - W takim razie - mówi panna Murdstone - oddaj mu książkę, niech się douczy. - Zapewne - szepce matka. - Właśnie chciałam to zrobić, noja droga Jane. Davy, powtórz, naucz się, moje dziecko, nie bądźże głuptaskiem. Staram się zastosować do pierwszej części wydanego mi rozkazu i powtarzam zadaną lekcję, lecz widocznie jestem głupi, gdyż mylę się jeszcze bardziej niż poprzednio. W żaden sposób nie mogę też skupić uwagi na książce. Myślę, ile łokci tiulu wyszło na czepek panny Murdstone, ile kosztował surdut pana Murdstone'a i o tym podobnych śmiesznych zadaniach. Wtem pan Murdstone porusza się, porusza się także panna Murdstone, matka moja patrzy na nich, zamyka książkę, odrzuca ją na bok, na potem. Odkładane książki gromadzą się w stosy, a im więcej się ich gromadzi, tym ja staję się mniej pojętny. Widząc, że nie poradzę sobie z tym, zdaję się na łaskę i niełaskę losu. Doprawdy jest coś rozdzierająco melancholijnego w żałosnych spojrzeniach, które zamieniamy z matką, ilekroć czegoś nie umiem. Korzystając z odwróconej na chwilę od siebie uwagi, stara się ona ruchem ust naprowadzić mnie na daremnie szukaną drogę. Panna Murdstone, która już dawno na to czeka, mówi ostrzegawczo: - Klaro! Matka moja rumieni się, stara się pokryć uśmiechem zmieszanie, a pan Murdstone powstaje z miejsca, bierze z jej rąk książkę, rzuca mi ją w twarz i targając mnie za uszy wypycha za drzwi bawialnego pokoju. Ale jeśli nawet inne lekcje szły jako tako, czekało mnie zawsze prawdziwe utrapienie z arytmetyką, której uczył mnie sam pan Murdstone. Lekcja zaczynała się od ustnego zadania. - Jeśli pójdę do kupca i kupię cztery tysiące funtów sera po cztery i pół grosza funt, ile to wyniesie? - odpowiedzieć trzeba było natychmiast. Widzę ukrywaną radość panny Murdstone i liczę, liczę - bez skutku niestety! - aż do samego nieraz obiadu. Przez ciągłe ścieranie tablicy i dotykanie brudnymi palcami twarzy robię się podobny do Murzyna, a kawał suchego chleba ma mi wynagrodzić stratę owych czterech tysięcy funtów sera. Po wielu latach, które upłynęły od tych dni dziecięcych, zdaje mi się, że tak właśnie, a nie inaczej odbywały się nieszczęsne studia. To pewne, że uczyłbym się lepiej, a nawet i wcale dobrze, gdyby nie Murdstone'owie, którzy hipnotyzowali mnie, jak dwa węże małego, biednego ptaszka. Nawet wówczas gdy przedobiednie lekcje względnie mi się udawały, całą wygraną stanowił obiad, gdyż panna Murdstone nie dawała mi spokoju i zaledwiem skończył jedno zadanie, zwracała na mnie uwagę brata, odzywając się do mojej matki: - Kochana Klaro! Zajmij czymś swego chłopca, zajęcie jes zdrowe dla dzieci. Toteż miewałem mało chwil wytchnienia, z towarzystwa rówieśników moich nie korzystałem wcale. Pan Murdstone uważał dzieci w ogólności (zapominając o tym zapewne, jakie Dziecię zasiadało raz w świątyni śród mędrców) za rojowisko małych żmij, które wzajemnie zarażają się grzechem. Nieuniknionym następstwem podobnego wychowania, które trwało, zdaje się, koło sześciu miesięcy, było to, że stawałem się z dniem każdym posępniejszy, bardziej tępy i uparty, a to tym więcej, im bardziej czułem się oddalony od mej matki. Sądzę, że zgłupiałbym do reszty, gdyby nie następująca okoliczność. Po ojcu moim został zbiór książek zamknięty w małej izdebce na poddaszu, do której miałem wstęp i dokąd nikt oprócz mnie nie wchodził. Z tej cudownej kryjówki wychodzili ku mnie wspaniałym orszakiem: Roderyk Random, Humphrey Clinke, Tom Jones, Wikary z Wakefieldu, Don Kiszot, Gil Blas i Robiinson Kruzoe. Stali się ukochanymi mymi towarzyszami, rozbudzali mą wyobraźnię i ukazywali nadzieję, unosząc mnie daleko od czasu i miejsca, w których przebywałem. Zarówno z tych książek, jak z "Baśni tysiąca i jednej nocy" nie wynosiłem nic złego, gdyż tego, co było w nich złe, nie rozumiałem. Dziś dziwię się tylko, jak obciążony niewdzięcznymi naukami mogłem znaleźć czas na czytanie. Pocieszałem się w ten sposób w małych mych smutkach (które dla mnie były wielkie), że się wcielałem sam lub wcielałem tych, których kochałem, w bohaterów, w każdym czarnym charakterze dopatrując się rysów podobieństwa z panem i panną Murdstone. Przez cały tydzień byłem Tomem Jonesem, przez miesiąc Roderykiem. Zajmowały mnie też niesłychanie "Podróże i wędrówki", nie wiem już czyje, znalezione na półkach. Całymi dniami wędrowałem po domu uzbrojony w kij, jako kapitan królewskiej marynarki angielskiej, który osaczony przez dzikich, postanowił przynajmniej drogo sprzedać swe życie. Kapitan nie tracił swej godności nawet wtedy, gdy go targano za uszy za gramatykę łacińską. Był on bohaterem na przekór gramatykom wszystkich martwych i żywych języków świata. Była to moja jedyna, lecz stała pociecha. Gdy myślę o tym, widzę siebie w pogodne wieczory z książką w ręku, gdy rówieśnicy moi bawią się na cmentarzu. Każda sąsiednia szopa, dach, każdy cmentarny kamień wiąże się w mojej wyobraźni z jakąś czarodziejską historią: Tom Pipes właził na kościelną dzwonnicę, Strap z torbą na plecach mijał furtkę cmentarną, a Komodor Trunnion i pan Piekle założyli swój klub z pewnością w gościnnej izbie naszej karczmy. Po tym wszystkim, o czym opowiadałem, czytelnik wyobrazi sobie z łatwością, jaki byłem w chwili, do której dobiega moje opowiadanie. Pewnego poranka, wchodząc z książkami do bawialnego pokoju, zastałem matkę zasmuconą i przerażoną, pannę Murdstone spoglądającą stanowczo, pana Murdstone'a zaś wiążącego coś około kija - cienkiego i gibkiego. Gdy mnie zobaczył, przeciął ze świstem powietrze. - Upewniam cię, Klaro - mówił - że nieraz mnie bito. - Niewątpliwie - potwierdziła panna Murdstone. - Zapewne, droga Joanno - odezwała się moja matka i dodała nieśmiało: - Czy ci to wyszło na dobre, Edwardzie? - Sądzisz, że mu to zaszkodziło? - spytała surowo panna Murdstone. - Właśnie o to chodzi - dorzucił pan Murdstone. - Zapewne, droga Joanno - powtórzyła z cicha moja matka i zamilkła. Przeczucie ostrzegało mnie, że rozmowa ta miała związek ze mną. Pochwyciłem zwrócony na siebie wzrok Murdstone'a. - Dawidzie! - rzekł. - Ostrzegam cię, abyś był dziś uważny! Mówiąc to znów świsnął batem w powietrzu, odłożył go na bok, a rzucając mi złowieszcze spojrzenie wziął do ręki swą książkę. Słowa te wywarły pożądany skutek. Chociaż zdawało mi się przedtem, że umiem lekcje, uciekały mi one z głowy już nie zdaniami, ale całymi stronicami z tak zawrotną szybkością, jak gdyby przypięto im nagle łyżwy do stóp. Zaczęliśmy źle i im dalej, tym było gorzej. Wszedłem do pokoju z myślą odznaczenia się tego dnia, gdyż byłem doskonale przygotowany; teraz nadzieja ta przepadła. Z książek utworzył się już cały stos. Panna Murdstone nie spuszczała z nas cały czas oka ani na chwilę. A gdy doszliśmy już do owych czterech tysięcy funtów sera (które dnia tego, pamiętam, zamienił na cztery tysiące kijów), matka moja wybuchnęła płaczem. - Klaro! - upomniała ją panna Murdstone. - Zdaje się, że jestem chora, droga Joanno! - szepnęła matka. Widziałem, jak pan Murdstone, mrugnąwszy uroczyście w stronę swej siostry, wstał i biorąc kij do ręki powiedział: - Nie można dopuścić, Joanno, do tego, aby Klara dłużej się męczyła z powodu tego chłopca. Jest ona, co prawda, teraz o wiele wytrzymalsza, niż była dawniej, ale zbyt wielkiego hartu również wymagać nie należy. Dawidzie, chodź ze mną na górę. Gdy wypychał mnie za drzwi, matka moja pobiegła za nami ale panna Murdstone zagrodziła jej drogę, mówiąc: - Klaro, czyś już całkiem rozum straciła? Widziałem, jak matka zasłoniła sobie uszy dłońmi, i słyszałem, jak płakała. Pan Murdstone powolnym i uroczystym krokiem prowadził mnie do mego pokoju i pewien jestem, że lubował się w tych przygotowaniach. Gdy zamknął drzwi, nagle schwycił mnie Za głowę. - Panie Murdstone! - wołałem. - Niech pan mnie nie bije, proszę, proszę mnie nie bić, staram się uczyć! Tylko przy panu i pannie Murdstone zapominam tego, czego się nauczyłem! - Tak? Naprawdę zapominasz? - wycedził przez zęby. - Zobaczymy. Schwycił mnie za głowę. Wiłem się jak wąż w jego rękach błagając, aby mnie nie bił. Mocowaliśmy się ze sobą przez chwilę. Widząc, że mi zatyka usta ręką, ukąsiłem go. Teraz jeszcze ogarnia mnie strach na to wspomnienie. Zaczął mnie bić, jak gdyby miał zasiec na śmierć. W zgiełku, jaki powstał, słyszałem wyraźnie głos i płacz matki i Peggotty. Odszedł wreszcie, zamykając drzwi na klucz i zostawiając mnie rozgorączkowanego, spłakanego, tarzającego się po podłodze. Pamiętam, o jakże wyraźnie pamiętam, tę nienaturalną ciszę, która zaległa dom, gdym się uspokoił, a raczej wyczerpał. Czułem się nieskończenie nieszczęśliwy i... winny. Wsłuchiwałem się w tę dziwną ciszę. Nigdzie ani dźwięku. Podniosłem się z podłogi, w zwierciadle ujrzałem mą twarz rozognioną, nabrzmiałą, straszną. Moje zesztywniałe członki bolały mnie i za poruszeniem wywoływały nowe łzy. Wszystko to jednak było niczym w porównaniu z wyrzutami sumienia. Uważałem siebie za zbrodniarza. Zapadł zmierzch, zamknąłem okno, przez które wychylałem się, by chłodzić płonące policzki i nasłuchiwać. Wtem klucz we drzwiach zazgrzytał i panna Murdstone wniosła nieco chleba, mięsa i mleka. Bez słowa, patrząc na mnie z niebywałą niezłomnością, postawiła jedzenie na stole, a odchodząc zamknęła mnie znów na klucz. - Od dawna już było ciemno, a ja ciągle czekałem, czy nikt więcej nie przyjdzie. Gdy się przekonałem, że nie, rozebrałem się i Położyłem, a leżąc gubiłem się w domysłach, co mnie dalej czeka. Może, myślałem, popełniłem przestępstwo? Może oddany zostanę w ręce policji, wtrącony do więzienia? Kto wie, może Powieszony? Nigdy też nie zapomnę przebudzenia nazajutrz rano. Obudziłem się zrazu z uczuciem spokoju i wypoczynku, które się wKrótce zmieniło w gorzkie wspomnienia, wyrzuty sumienia i niepokój. Zanim wstałem, ukazała się panna Murdstone z oznajmieniem, że mogę zejść na pół godziny do ogrodu, i wyszła zostawiając drzwi otwarte, abym mógł skorzystać z pozwolenia. Zszedłem. Przez pięć dni trwania mego uwięzienia, co dzień rano odbywałem tę przechadzkę. Gdybym dojrzał matkę, błagałbym na klęczkach o przebaczenie, lecz widywałem tylko pannę Murdstone, a matkę jedynie przy wieczornych pacierzach, na które mnie panna Murdstone sprowadzała z góry, a przy których trzymano mnie z dala jak więźnia i zanim wszyscy obecni powstawali z klęczek, odsyłano do mego więzienia pod strażą nieodstępnej panny Murdstone. Zauważyłem, że wyznaczono mi miejsce najbardziej odległe od miejsca zajmowanego przez matkę i że się ode mnie odwracała. Zauważyłem że ręka pana Murdstone'a była zabandażowana. Nie potrafię wyrazić, jak nieskończenie długie wydawało się te pięć dni! W pamięci mojej wyryły się one jak lata. Wsł chiwałem się w odgłosy i szmery przepełniające dom; w dźwięk dzwonka, otwieranie i skrzypienie drzwi, szmer głosów, kroków na schodach, w lada wybuch śmiechu, pogwizdywanie, śpiew na dziedzińcu, w uderzenia zegara, zwłaszcza wieczorem gdy przebudzony sądziłem, że to już ranek, a przekonywałem się, że nikt się jeszcze w domu oprócz mnie nie kładł i że mam przed sobą całą długą noc! Któż zliczy sny gorączkowe, przywidzenia, poranki, południa, wieczory, gdy z okna śledziłem zabawy moich rówieśników, drżąc, by mnie z dala nie dostrzegli. Wszak musieli słyszeć o tym, co zaszło, o mym haniebnym uwięzieniu. Dziwnym mi się wydało, że nie słyszę dźwięku własnego głosu. Jedząc i pijąc czułem się nieco weselszy, lecz prędko mijało! Pamiętam pewnego wieczoru monotonny szmer padającego deszczu, ożywczą woń unoszącą się w powietrzu, w przestrzeni pomiędzy mną a kościołem i cienie, które mnie ogarniały, i strach, który mnie zdejmował, i nieustające wyrzuty sumienia. Zdaje mi się, że wszystko to trwało nie dni, lecz lata całe, tak żywo zachowałem to wszystko w pamięci. Ostatniej nocy mego uwięzienia zbudziło mnie z cicha wymówione moje imię. Podniosłem się na posłaniu i wyciągając ręce w ciemnościach, zawołałem: - To ty, Peggotty? -Zrazu nie było odpowiedzi, posłyszałem tylko powtórnie moje imię wymówione głosem tak stłumionym i niezwykłym, że ¦przeląkłbym się, gdybym się nie domyślił, że głos przechodzi przez dziurkę od klucza. Podbiegłem po omacku do drzwi i przytulając usta do klamki spytałem z cicha: - Czy to ty, kochana Peggotty? - Ja, mój drogi, złoty mój Davy! Ale mów cicho, jak myszka, by nas kocica nie złapała. Domyśliłem się, że mowa o pannie Murdstone, której pokój przylegał do mego. - Jak się miewa mama? - spytałem. - Bardzo się na mnie gniewa? Słyszałem za drzwiami przy dziurce od klucza ciche łkanie Peggotty; minęła dobra chwila, zanim odpowiedziała: - Nie, nie bardzo. - Co się stanie ze mną? - pytałem. - Możeś słyszała, kochana moja Peggotty? - Szkoła pod Londynem - odrzekła. Nie słyszałem zrazu, gdyż zamiast ucha miałem przyłożone do dziurki od klucza usta i czułem tylko ciepły oddech Peggotty. - Kiedy, Peggotty? - Jutro. - Czy dlatego panna Murdstone wyjęła dziś z szafy moje rzeczy? - Tak - odparła Peggotty. - Pakuje. - A czy zobaczę mamę? - Jutro rano. Tu Peggotty, przytulając coraz bliżej usta do dziurki od klucza, mówiła urywanymi słowy, lecz z niewymownym uczuciem i wzruszeniem: - DaVy! Kochanie moJe! Jeśli nie byłam w ostatnich czasach taka jak dawniej... to nie dlatego, abym cię mniej kochała - śliczny chłoPaczku- tylko sądziłam, że tak lepiej będzie dla Ciebie i Jeszcze kogoś - Słyszysz mnie, Davy? Rozumiesz? Taaak..., Peggotty - szlochałem. Jedyny mój - mówiła Peggotty z niezmiernym wzruszeniem. - Oto, co chciałam powiedzieć... nie zapominaj o mnie, bo ja ciągle pamiętać będę o tobie, drogie moje dziecko!... Bądź spokojny, będę czuwać nad twą mamą, jak czuwałam nad tobą... nie opuszczę jej... bo może, widzisz, przyjść dzień, w którym będzie chciała oprzeć swą biedną główkę o ramię głupiej, starej Peggotty. Będę do ciebie pisała, kochanie... będę pisała choć nie jestem uczona... tak... będę... będę. Tu Peggotty pokryła gorącymi pocałunkami dziurkę od klucza, gdyż mnie nie mogła ucałować. - Dziękuję ci, Peggotty - powiedziałem. - Ach, tak bardzo dziękuję! Obiecaj mi, że napiszesz do pana Peggotty i do małej Emilki, i do pani Gummidge, i do Hama, że nie jestem tak zły jak o mnie myślą, i pokłoń się im wszystkim, a szczególnie Emilce. Zrobisz to dla mnie, prawda? Poczciwa dziewczyna obiecała mi to i oboje z wielką czułością ucałowaliśmy dziurkę od klucza. Pamiętam, że pogłaskałem jeszcze to miejsce, jak gdyby to była dobra twarz Peggotty, i rozstaliśmy się. Od tej nocy zrodziło się w moim sercu dla Peggotty uczucie trudne do określenia. Nie zajęła ona miejsca matki, nic nie zdołałoby jej zastąpić, ale wkradła się do jakiegoś pustego kącika mego serduszka i poczułem dla niej coś, czego nie czułem już nigdy dla żadnej istoty ludzkiej. Rano zjawiła się, jak zwykle, panna Murdstone i oznajmiła mi, że wysyłają mnie do szkoły, co nie było dla mnie tak wielką, jak jej się zdawało, niespodzianką. Powiedziała też, żebym się ubrał i zszedł na śniadanie do bawialni. Zastałem tam matkę bardzo bladą, z zapłakanymi oczyma. Rzuciłem się w jej objęcia i z głębi mojej cierpiącej duszyczki błagałem ją o przebaczenie. - Ach, Davy - powiedziała - że też mogłeś sprawić ból komuś, kogo kocham! Staraj się poprawić. Módl się o poprawę-Przebaczam ci, ale tak się martwię, Davy, że masz niedobre skłonności w twym serduszku. Wmówili jej, że mam złe skłonności, i martwiło ją to bardziej niż mój wyjazd. Dla mnie było to niesłychanie bolesne. Próbowałem jeść to ostatnie śniadanie, ale łzy kapały mi na bułkę, wpadały do herbaty. Widziałem, jak matka ukradkiem rzucała na mnie spojrzenia, potem bojaźliwie przenosiła wzrok na czujną pannę Murdstone i odwracała głowę lub spuszczała oczy. - Kufer pana Copperfielda! - krzyknęła panna Murdstone, gdy koła zaturkotały przed furtką. Szukałem oczyma Peggotty, ale nigdzie jej nie było; ani ona, ani pan Murdstone się nie pokazali. Znajomy mój stangret stał u drzwi; wyniesiono kufer i wstawiono do powozu. - Klaro! - powiedziała ostrzegawczo panna Murdstone. - Już, droga Joanno - odrzekła matka. - Bądź zdrów, Davy. Odjeżdżasz dla twego własnego dobra. Bądź zdrów, synku. Wrócisz na wakacje do domu jako zupełnie grzeczny chłopiec. - Klaro! -powtórzyła panna Murdstone. - Tak, tak, droga Joanno - odparła matka trzymając mnie w ramionach. - Przebaczam ci, miły mój chłopcze. Niech Bóg ma cię w swojej opiece. - Klaro! - zawołała znowu panna Murdstone. Panna Murdstone była tak uprzejma dla mnie, że zaprowadziła mnie sama do powozu, a po drodze powiedziała, że spodziewa się mej poprawy, zanim źle skończę. Potem wsiadłem do powozu i leniwy koń powlókł się z nami w drogę. Rozdział piąty. Zostaję wydalony z domu. Ujechaliśmy może pół mili i chusteczka moja była już całkowicie przepojona łzami, gdy nagle stangret zatrzymał konia. Gdy wyjrzałem, aby zobaczyć, co się stało, ku wielkiemu memu zdumieniu ujrzałem Peggotty, która wybiegła zza drzewa i wskoczyła do powozu. Schwyciła mnie w ramiona i przycisnęła do siebie tak silnie, że długo jeszcze potem nos mój był zbolały od tego uścisku- Bez słowa wyswobodziła jedną ze swych rąk, zanurzyła ją w kieszeń i wyciągnęła stamtąd paczki z ciastkami, którymi zaczęła napełniać moje kieszenie; do ręki wcisnęła mi woreczek z pieniędzmi, ale przez cały czas nie wymówiła ani słowa. Uściskawszy mnie raz jeszcze bardzo mocno, zeszła ze stopni powozu i oddaliła się, jak mi się wówczas i dziś jeszcze zdaje, bez jednego guzika przy swym staniku. Jeden z tych guzików, znaleziony w powozie, przechowywałem długo jako pamiątkę. Furman spojrzał na mnie, jak gdyby pytał, czy jeszcze powróci. Potrząsnąłem głową na znak, że nie sądzę. "A więc, jazda"! - zawołał na swego leniwego konia i ruszyliśmy w drogę. Napłakawszy się porządnie, zacząłem myśleć o tym, że należy już przestać, gdyż ani Roderyk Random, ani kapitan floty angielskiej nie płakaliby z pewnością nawet w tak rozpaczliwym położeniu. Furman, spostrzegłszy me postanowienie, zaproponował mi rozpostarcie mej chusteczki na grzbiecie konia, aby prędzej wyschła. Zgodziłem się chętnie; wydała mi się zabawnie mała, gdym na nią patrzył z daleka. Teraz zabrałem się do oglądania sakiewki. Była ona ze skóry, zaopatrzona w mocny metalowy zamek, w środku znajdowały się trzy srebrne monety, które Peggotty z pewnością wyczyściła kredą, by sprawić mi więcej przyjemności. Ale największym skarbem były dwie półkoronówki zawinięte w papier, na którym ręką mojej matki było napisane: "Dla Davy, z gorącym uściskiem". Wzruszyło mnie to tak bardzo, że poprosiłem furmana, aby był łaskaw oddać mi mą chusteczkę do nosa. Lecz poradził mi, abym się starał bez niej obejść. Przyznałem mu rację, wytarłem oczy rękawem i uspokoiłem się, choć od czasu do czasu wstrząsał mną jeszcze szloch. Po chwili spytałem furmana, czy zawiezie mnie aż na miejsce. - Na samo miejsce. A dokąd to? - spytał furman. - No, tam! - odrzekłem. - Dokąd to tam? - Pod Londyn. - Ech, gdzie tam! Tym koniem? Padłby w połowie drogi. - Więc zawieziesz mnie tylko do Yarmouth? - A tak, aż do dyliżansu, a dyliżans powiezie dalej. Tyle słów wypowiedzianych na raz, był to już wielki wysiłek dla furmana (nazywał się pan Barkis), gdyż z natury był bardzo milczący. Ofiarowałem mu uprzejmie ciastko, połknął je od razu niby słoń i jak słoń nie zmienił wyrazu twarzy. - Czy to ona piekła? - spytał kiwając się i opierając dłonie o kolana. - Pan ma zapewne na myśli Peggotty? - Tak - odrzekł mi na to. - Tak, proszę pana. Ona piecze nam ciasto i gotuje obiady. - Piecze ciasto! Wydął usta jak do gwizdania, nie zagwizdał jednak, tylko się wpatrywał w uszy swego konia, jak gdyby je po raz pierwszy widział. Po długim milczeniu mruknął: - Nie ma chyba kawalerów? - Peggotty? - spytałem. - No, tak. Nikt z nią nie spaceruje? Co? - Z Peggotty? - Aha - powiedział. - Z nią. - O nie! Nie miała nigdy narzeczonego. Znów wydął usta jak do gwizdania, lecz nie zagwizdał, tylko jak przedtem zapatrzył się w swego konia. - Piecze więc - ozwał się po długim namyśle - ciastka z jabłkami i zna się na kuchni? Potwierdziłem, że tak jest istotnie. - Dobrze. Powiem coś paniczowi. Czy panicz będzie do niej pisywał? - Na pewno będę - odrzekłem. - A! - rzekł zwracając się pomału ku mnie. - Niech panicz nie zapomni jej napisać, że Barkis jest gotów. Dobrze? - Jest gotów? - spytałem niewinnie. - I nic więcej? - Tak, tak - odparł. - Barkis jest gotów. - Ale pan wróci przecież jutro do Blunderstone - zauważyłem z żalem, że się sam oddalam. - Może lepiej pan sam jej to powie. Wstrząsnął przecząco głową i powtórzył: "Barkis jest gotów, to wszystko". Spełniłem dane mi zlecenie i tegoż jeszcze popołudnia, czekając w gospodzie w Yarmouth na odejście dyliżansu, wystarałem się o atrament, pióro i ćwiartkę papieru i napisałem do Peggotty, co następuje: "Kochana Peggotty. Dojechałem tu szczęśliwie. Barkis jest gotów. Pocałuj ode mnie mamę. Twój kochający cię Davy. PS. On mówi, że mu zależy na tym, żebyś to wiedziała: Barkis jest gotów". Od chwili, gdy podjąłem się jego zlecenia, woźnica zamilkł i ja też wkrótce zasnąłem w bryczce. Spałem smacznie aż do Yarmouth i obudziłem się na dziedzińcu obcej gospody, straciwszy natychmiast nadzieję ujrzenia kogokolwiek z rodziny Peggotty, a zwłaszcza małej Emilki. Na dziedzińcu stał dyliżans, ale bez koni. Przyszło mi do głowy, że wten sposób nigdy nie dojedzie do Londynu. Rozmyślałem, co się stanie z moim kuferkiem zdjętym z bryczki Barkisa i co pocznę ze sobą w obcym i nieznanym miejscu, gdy przez okno, na którym wisiało ptactwo i stały różne talerze z jedzeniem, wyjrzała jakaś kobieta. - Czy to panicz jedzie z Blunderstone? - Tak, proszę pani. - Nazwisko? - Copperfield, proszę pani. - Nie, nie mamy zamówionego na to nazwisko obiadu. - Może jest pod nazwiskiem Murdstone - spytałem nieśmiało. - Ano, tak. Czemu, chłopcze, od razu nie mówisz swego nazwiska? Wyjaśniłem to kobiecie, która zadzwoniła i zawołała: "William, pokaż, gdzie jest jadalnia"! Z kuchni wybiegł kelner i zdawał się być bardzo zdziwiony, że ma tylko mnie przed sobą. Jadalnia - był to obszerny pokój przystrojony wiszącymi na ścianie mapami, śród których czułem się bardziej obcy i zabłąkany, niż gdybym znajdował się w odległych krainach, które przedstawiały. Trzymając przed sobą kapelusz, usiadłem na brzegu krzesła, tuż przy drzwiach, i musiałem zarumienić się po uszy, gdy służący rozłożył serwetę na stole, kładąc na niej widelec i nóż. Po chwili przyniósł kotlety i nieco jarzyn i stawiał to na stole z takim hałasem, że się bałem, czy go czymś nie obraziłem, i dopiero uspokoiłem się, gdy przemówił wesoło: - Do stołu, wielkoludzie! Podziękowałem mu uprzejmie, lecz nie umiałem sobie poradzić z widelcem i nożem, gdyż stojąc przede mną i nie spuszczając ze mnie oka onieśmielał mnie ogromnie. Rumieniłem się czując zwrócone na mnie jego spojrzenie. Zaledwie połknąłem dwa kąski, odezwał się: - Jest tu jeszcze porcja piwa. Czy mam nalać? - Proszę. Nalał w wielki kielich, a podnosząc ku światłu śmiał się. - A czy nie będzie tego za wiele? - Zdaje mi się, że za wiele - odrzekłem z uśmiechem, ośmielony jego dobrym humorem. Miał on krostowatą twarz, mrugające oczy i krótko przystrzyżone, sterczące na wszystkie strony włosy; wyprostował się, jedną ręką ujął się pod boki, drugą podniósł wysoko kielich, pod światło. - Wczoraj mieliśmy tu pewnego gościa - zaczął. - Nazywa się Topsawyer... może znajomy? - Nie, zdaje się, że nie - odrzekłem. - Krótkie spodnie, kamasze, palto szare, kapelusz o szerokich brzegach, pstra kamizelka. - Nie mam przyjemności - szeptałem nieśmiało. - Kazał sobie podać kufel tego piwa - ciągnął kelner - nie ostrzegłem go, wypił i padł bez życia. Za mocne było dla niego. Smutny ten wypadek przeraził mnie ogromnie. Powiedziałem, że wolę napić się wody. - Ale - ciągnął kelner zmrużywszy jedno oko - gospodarz nasz nie znosi, gdy mu odnoszą raz zamówione potrawy i trunki, obraża się. Wypiję więc za pańskim pozwoleniem, mnie to nie zaszkodzi wcale. Przyzwyczajony jestem, a przyzwyczajenie to wszystko! Wychylę duszkiem, wszak można? Upewniłem go, że będę mu bardzo wdzięczny za wypicie, oczywiście, jeśli mu trunek nie zaszkodzi. Zdjął mnie jednak strach niemały, kiedy ujrzałem go wychylającego duszkiem, jak mówił, kielich, a w wyobraźni mojej żywo zarysowała się scena padającego bez życia pana Topsawyera. Uspokoiłem się dopiero widząc, że u kelnera trunek nie spowodował żadnych widocznych skutków. Owszem, zdawało się, że go nawet pokrzepił. - A co tu mamy? - zawołał sięgając widelcem do półmiska. - Chyba nie kotlety? - Kotlety - rzekłem. - Wyśmienity środek zapobiegający złym skutkom tego trunku - zawołał porywając kotlet za kostkę jedną ręką, a drugą chwytając ziemniaka. Potem zjadł drugi kotlet z drugim ziemniakiem, a potem trzeci z trzecim. Podając mi pudding, zdawał się nad czymś namyślać. - Dobry ten pasztet? - spytał budząc się z zadumy. - To pudding - odrzekłem. - Pudding? A prawda - dorzucił przypatrując się z bliska. - Ale chyba nie z kremem? - Owszem, z kremem. - A, co za szczęście! Jest to właśnie ulubiona moja potrawa! - zawołał porywając łyżkę. - Zobaczymy, kto z nas zje więcej. Z pewnością zjadł więcej ode mnie, chociaż zabawiał mnie ciągle rozmową i częstował puddingiem, lecz czymże była moja łyżeczka w porównaniu z jego wielką łyżką, moje kąski w porównaniu z jego kęsami! Jadł z szalonym apetytem, śmiejąc się przy tym ciągle. Widząc, że jest tak przyjacielsko usposobiony, ośmieliłem się poprosić o pióro, atrament i papier, dla napisania do Peggotty. Przyniósł to chętnie i nie odszedł, aż napisałem list. Gdym skończył, spytał mnie, dokąd jadę do szkół. - Gdzieś pod Londyn - odpowiedziałem. - Szkoda - rzekł. - Szkoda, bardzo mi przykro! - Czemu? - spytałem. - Bo to właśnie w tej szkole połamali jednemu chłopcu żebra, dwa żebra, a był to mały chłopiec. Zdaje się, że był właśnie... ileż to panicz ma lat? Odparłem, że skończyłem osiem. - Ach, to właśnie był w tym samym wieku. Miał osiem lat i sześć miesięcy, gdy mu złamali jedno żebro, a osiem lat i osiem miesięcy, gdy drugie. Potem już umarł. Nie mogłem ukryć przed sobą ani też przed kelnerem wrażenia, jakie na mnie opowiadanie to wywarło, ani wstrzymać się od pytania, w jaki sposób mu te żebra zgruchotano. - Batami - brzmiała straszliwa odpowiedź. Odgłos dzwonka dyliżansu przerwał dalszą rozmowę. Sięgając do kieszonki, z pewną dumą, ale lękliwie spytałem, za co i ile mam zapłacić? - Za arkusik listowego papieru - odrzekł kelner i spytał zaraz, czy mi się zdarzyło kiedy kupować papier listowy. - Nie przypominam sobie. - To bardzo droga rzecz - twierdził. - Ze względu na cło. U nas cena arkusika jest trzy pensy. Oto wszystko, nie licząc usługi. Atrament, aha, atrament! No, niech będzie moja strata! - Wiele mam... wiele się należy... za usługę? - bełkotałem czerwieniąc się po uszy. - Gdybym nie miał rodziny - zawołał - i gdyby rodzina moja nie chorowała na ospę, nie wziąłbym i trzech groszy. Gdybym nie utrzymywał starego ojca i młodej siostry, nie wziąłbym i grosza, a gdybym był dobrze opłacany i karmiony, sam jeszcze mógłbym coś ofiarować, lecz jadam czarny chleb i sypiam w komórce od węgli. Rozpłakał się. Współczułem jego niedoli, zadecydowałem, że nie mogę dać mu mniej niż dziewięć pensów. Podałem mu więc jeden z mych trzech błyszczących szylingów. Przyjął go z nieskończoną wdzięcznością i uniżonością, próbując palcem, czy moneta jest dobra. Wsiadając do dyliżansu, czułem się upokorzony ciążącym na mnie posądzeniem, jakobym sam zjadł tak suty obiad. Dowiedziałem się o tym ze słów wyglądającej przez okno kobiety, która powiedziała do konduktora: "Jerzy, uważaj na tego chłopca, aby nie pękł", jak też z żartów dziewczyn kuchennych, które wybiegły przypatrzeć mi się niby potworowi. Mój nieszczęśliwy przyjaciel kelner, odzyskawszy już swój dobry humor, przyłączył się do drwin innych bez jakiegokolwiek zmieszania; gdybym miał jakąś nieufność względem niego, mogła się ona w tym momencie umocnić, ale mam wrażenie, że odnosiłem się do niego z całym dziecięcym zaufaniem. Czułem niesprawiedliwość ciążącego na mnie posądzenia i bolesnych żartów na mój temat, zamienianych między konduktorem a woźnicą, gdy dyliżans ciężko ruszył z miejsca. Wiadomość też o moim rzekomym apetycie rozeszła się w mgnieniu oka pomiędzy podróżnymi, którzy śmiejąc się zapytywali mnie, ile za mnie płacić będą na pensji, podwójną czy potrójną cenę. Najgorsze jednak było to, że czułem się głodny, a wstydziłem się jeść przez całą noc. W dodatku w pośpiechu zapomniałem w gospodzie ciastek danych mi na drogę przez poczciwą Peggotty. Gdy się dyliżans zatrzymał na popasie, nie ośmieliłem się siąść do wieczerzy, chociaż głód dokuczał mi na dobre. Usiadłem przed ogniem smutny, ale i to nie uchroniło mnie przed żartami. Jakiś czerwony i otyły pan, jedzący przez całą drogę i popijający bezustannie, zauważył ochrypłym głosem, że podobny jestem do węża boa przeżuwającego jednorazową ucztę, po czym połknął nową porcję wołowiny. Wyruszyliśmy z Yarmouth o trzeciej po południu, a przybyliśmy do Londynu nazajutrz dopiero o ósmej rano. Było to w lecie i pogoda była prześliczna. Przejeżdżając przez wioski wyobrażałem sobie, jak wyglądają wnętrza domów i ich mieszkańcy, a gdy chłopcy biegli za nami czepiając się kół dyliżansu, rozmyślałem nad tym, czy żyją ich ojcowie i czy im dobrze w domu. Dużo też myślałem o miejscu, ku któremu zmierzaliśmy. Zdejmował mnie wielki strach. Wracałem też wspomnieniem do domu, do Peggotty, a nie uspokojone sumienie stawiało mi pytanie, jakim byłem przed ukąszeniem pana Murdstone'a, a jakim jestem teraz. Zdawało mi się zresztą, że wypadek ten zaszedł dawno, już bardzo dawno temu. Noc w dyliżansie mniej była przyjemna od wieczora. Siedziałem pomiędzy dwoma podróżnymi (jednym z nich był ów otyły jegomość), którzy śpiąc przygniatali mnie tak bardzo, że chwilami nie mogłem powstrzymać się od łez i cichego: "Przepraszam", które, budząc moich sąsiadów, wprawiało ich w najgorszy humor. Naprzeciw mnie siedziała wiekowa dama, otulona w futra, a po ciemku podobniejsza do stogu siana niż do kobiety. Miała ona kosz, z którym nie mogła sobie poradzić, zanim go nie ulokowała pod mymi krótkimi nogami. Uderzał mnie co chwila i przeszkadzał mi ogromnie, a za każdym mym poruszeniem pobrzękiwały w koszu jakieś szkła, przy czym wiekowa dama szturchając mnie w nogi wołała: "Czy nie możesz siedzieć spokojnie? Masz chyba dość młode kości"! Na koniec słońce wstało i sen moich towarzyszy stał się lżejszy. Przez całą noc sapali i chrapali na wszystkie tony. Teraz kolejno zaczęli się budzić, a uderzyło mnie to, że każdy utrzymywał, iż wcale nie spał, i gniewał się, gdy twierdzono przeciwnie. Odtąd zauważyłem niejednokrotnie, że śród wielu słabości ludzkich najwybitniejszą słabością jest ambicja, iż w podróży ani na chwilkę nie mogą zmrużyć oka. Nie będę tu mówił o tym, jaki mi się wydał Londyn widziany z daleka, jak go sobie wyobrażałem jako miejsce odpowiednie dla wszystkich przygód mych ulubionych bohaterów. Zbliżaliśmy się doń stopniowo od strony Whitechapel, któryśmy okrążyli. Nie pamiętam już, czy gospoda nosiła nazwę "Pod niebieskim wołem", czy też "Pod niebieskim niedźwiedziem", w każdym razie było tam coś niebieskiego, a wizerunek jej był wymalowany na tylnej ścianie dyliżansu. Konduktor wysadzając mnie z dyliżansu, rzucił publiczności pytanie: - Czy jest tu kto po małoletniego pasażera Murdstone'a z Blunderstone, Suffolk? Nie było odpowiedzi. - Niech pan spróbuje spytać o Copperfielda - zauważyłem rozglądając się nieśmiało. - Czy jest kto po małoletniego, zapisanego pod nazwiskiem Murdstone, z Blunderstone, Suffolk, który sam się mianuje Copperfield? - powtórzył donośnie konduktor. Nie, nie było nikogo. Spoglądałem niespokojnie dookoła. Znalazł się tylko jakiś dowcipniś w kamaszach, który zapytał, czy nie najstosowniej byłoby nałożyć mi obrożę z nazwiskiem i wystawić na widok publiczny. Przystawiono do dyliżansu drabinkę, zlazłem tuż za panią w futrach, podobną do kopy siana, oglądając się na jej kosz. Teraz w pustym dyliżansie dosyć zostało miejsca na bagaże. Odprzęgano konie, odciągnięto dyliżans. Tylko po małego zakurzonego chłopca z Blunderstone, Suffolk, nikt się nie zgłaszał. Bardziej osamotniony od Robinsona Kruzoe, którego samotność nie miała przynajmniej świadków, wszedłem do gospody i na uprzejme zaproszenie urzędnika usiadłem na wadze towarowej. Tu, patrząc na paki, kufry, kosze, walizy i wdychając nieprzyjemny zapach stajenny (który odtąd zawsze łączy się dla mnie z owym wspomnieniem), oddałem się niewesołym rozmyślaniom: co pocznę, jeśli się nikt po mnie nie zgłosi? Jak długo pozwolą mi tu zostać? Jak prędko wydam cały mój kapitał składający się z siedmiu szylingów? Czy noc spędzę w składzie wraz z innymi bagażami, a z rana myć się będę na dziedzińcu pod pompą, czy też wyrzucą mnie stąd przed nocą i będę musiał czekać, aż na nowo otworzą stację dyliżansów? A kto wie, może to pan Murdstone ułożył tak dowcipnie plan pozbycia się mnie raz na zawsze? Jeśli pozwolą pozostać mi tu, dopóki nie wydam moich siedmiu szylingów, myślałem, to może zatrzymają i dłużej, dopóki nie umrę z głodu. Narazi to wprawdzie urzędników dyliżansowego towarzystwa na koszty pogrzebu, ale cóż robić? A gdybym tak spróbował wrócić pieszo do domu? Jak tu nie zbłądzić! A zwłaszcza, czy mogłem liczyć na przyjazne przyjęcie... Jedna chyba Peggotty ucieszyłaby się z mego powrotu. Czy nie lepiej udać się wprost do władz i oświadczyć mą gotowość wstąpienia do służby wojskowej lub do marynarki? Tylko - czy prośba tak małego chłopca zostanie uwzględniona? Te i tysiące innych myśli równie niewesołych sprawiały, że robiło mi się na przemian zimno i gorąco i że drętwiałem z niepokoju i przerażenia, gdy wtem wszedł jakiś pan, poszeptał coś z urzędnikiem, który popchnął mnie ku niemu takim ruchem, jak gdybym był już zważony, zapakowany i zapłacony. Wychodząc spojrzałem ukradkiem na mego nowego znajomego. Był to chudy, wybladły młodzieniec z zapadłymi policzkami i podbródkiem niemal tak czarnym jak podbródek pana Murdstone'a. Do tego się jednak ograniczało podobieństwo, gdyż bokobrody miał starannie zgolone, a włosy nie lśniące i czarne, lecz rude i suche. Ubrany był też w czarną odzież, zrudziałą i wytartą, przykrótką i przyciasną, kołnierz zaś jego koszuli nie był pierwszorzędnej białości. Nie przypuszczałem wprawdzie, aby się na tym kołnierzu kończyła jego bielizna, był to jednak jedyny jej widoczny na zewnątrz ślad. - Jesteś naszym nowym uczniem? - spytał. - Tak, proszę pana - odrzekłem, chociaż nie byłem tego zupełnie pewien. - Jestem jednym z nauczycieli w Salem House - rzekł. Ukłoniłem się z uszanowaniem i tak dalece wydawało mi się niestosowne wspominać o mym kuferku przed uczonym nauczycielem z Salem House, żeśmy odeszli spory kawał drogi, zanim ośmieliłem się coś o tym wspomnieć. Na nieśmiałą mą uwagę, że kuferek mój może mi być potrzebny, wróciliśmy z powrotem. Pan nauczyciel oświadczył urzędnikowi, że po kuferek przyjdą po południu. - Proszę pana - rzekłem, gdyśmy znów uszli spory kawał drogi - czy Salem House jest daleko? - Zaraz za Blackheath - odrzekł. - Czy to daleko? - spytałem raz jeszcze. - Kawał drogi, będzie ze sześć mil. Byłem tak zmęczony i osłabiony, że sama myśl zrobienia jeszcze sześciu mil drogi przerażała mnie. Ośmieliłem się wyznać, że nie miałem nic w ustach od wczorajszego dnia i że bardzo byłbym wdzięczny, jeśliby mi pozwolił kupić coś do jedzenia. Propozycja moja zdziwiła go widocznie, gdyż przystanąwszy wpatrzył się we mnie badawczo i dopiero po chwili powiedział, że zna w pobliżu pewną staruszkę i że najlepiej będzie wstąpić do niej na szklankę mleka i kupić trochę chleba lub coś podobnego, byle coś posilnego. Wstąpiliśmy do piekarza, gdzie nauczyciel odrzucił cały szereg moich propozycji kupna, aż wreszcie skończyło się na porcji czarnego chleba, za którą zapłaciłem trzy pensy. W drugim sklepiku kupiliśmy jajko i kawał szynki, a gdyśmy wyszli, po otrzymaniu reszty z drugiego z mych lśniących szylingów, zastanawiałem się nad taniością życia w Londynie. Tymczasem weszliśmy w ludne i gwarne ulice i doszliśmy do wielkiego mostu, który mi nauczyciel nazwał, lecz byłem już odurzony i na wpół senny, gdyśmy stanęli przed nędznym domostwem, należącym do przytułku, jak się o tym dowiedziałem z napisu umieszczonego nad główną bramą. Przytułek ów był założony dla dwudziestu pięciu ubogich kobiet, jak brzmiał napis. Nauczyciel pociągnął za dzwonek u drzwiczek pomalowanych na czarno i weszliśmy do izdebki jednej z owych dwudziestu pięciu ubogich kobiet, która właśnie rozpalała ogień na kominku. Na widok nauczyciela staruszka opuściła miech mrucząc coś jak gdyby "mój Karolku", lecz dostrzegłszy mnie zamilkła, dygając niziutko. - Prosiłbym o ugotowanie śniadania temu młodzieńcowi - odezwał się nauczyciel. - Chętnie, natychmiast - odrzekła staruszka. - Jak dziś zdrowie pani Fibbitson? - pytał nauczyciel spoglądając na drugą kobietę, siedzącą w głębokim fotelu u komina i tak łudząco podobną z daleka do kupy łachmanów, że dziś jeszcze cieszę się, że na niej przez pomyłkę nie usiadłem. - O, źle, bardzo źle - utyskiwała staruszka. - Ma dziś niedobry dzień. Pewna jestem, że gdyby ogień zagasł, zgasłaby też niebawem. Oboje patrzyli na nią i ja z nimi. Chociaż dzień był gorący, widocznie myślała tylko o ogniu i zdawała się zazdrościć stojącemu na nim rondelkowi. Zrozumiała zapewne, że gotujące się jajko i szynka były moją własnością i że na nie zużywano jej ogień, gdyż korzystając z odwróconej uwagi nauczyciela i staruszki pogroziła mi pięścią. Wprawdzie przez okno wpadało słońce, lecz odwrócona do niego plecami, wpatrywała się tylko w ogień i roześmiała się na głos, chociaż bynajmniej nie melodyjnie, gdyż ogień, podniecony przygotowaniem do mego śniadania, buchnął żywiej. Zasiadłem do mego jajka, grzanki, szynki i mleka i zajadałem w najlepsze, a tymczasem staruszka rzekła do nauczyciela: - Czy przyniosłeś flet? - Tak -odrzekł. - Ach, proszę cię, zagraj! -rzekła staruszka. Nauczyciel sięgnął ręką pod surdut i wydobył flet, złożony z trzech części, które natychmiast złączył. Teraz jeszcze myślę, że nikt chyba nigdy nie grał gorzej od niego. Z fletu wydobywał najostrzejsze tony, jakie kiedykolwiek słyszałem. Nie wiem, co grał, wiem tylko, że muzyka ta rozbudziła wszystkie moje żale, pobudziła do łez, odjęła apetyt, a wreszcie mnie uśpiła. Oczy mi się kleiły, kiwałem się w obie strony na krześle i pomału izdebka, komin, szafa otwarta w kącie, nieliczne twarde krzesła, schody wiodące do izdebki na poddaszu i trzy pawie pióra zatknięte nad kominem (podziwiałem je zrazu, pytając siebie, co by paw myślał, gdyby wiedział, do jakiego użytku służyć będą jego ozdoby) - wszystko to znikło mi z oczu. Nie słyszałem też fletu, natomiast musiałem śnić, że jestem w dyliżansie, którego szarpnięcie rozbudziło mnie nagle. Otworzyłem szeroko oczy. Nauczyciel siedział i grał spokojnie, a obie staruszki słuchały w zachwyceniu. Wkrótce znikło mi z oczu i to, i flet, nauczyciel, staruszki, Salem House, sam nawet Dawid Copperfield, został tylko głęboki sen. Musiało mi się śnić, że nauczyciel dalej przygrywał na flecie, a staruszka w zachwycie zbliżała się do niego coraz bardziej, pochylała nad nim coraz bliżej, aż ujęła go za szyję i ucałowała, co naturalnie przerwało grę. Musiałem jednak pozostawać pomiędzy snem a czuwaniem, gdyż istotnie nastała przerwa w grze nauczyciela, a kiedy począł znów dmuchać we flet, słyszałem wyraźnie staruszkę mówiącą do pani Fibbitson: "A co? przecudnie", na co ta ostatnia odpowiedziała tylko kiwnięciem głowy zwróconej do ognia. Z drzemki wyrwał mnie ostatecznie nauczyciel, który złożywszy i schowawszy flet pod surdut, wyprowadził mnie z izdebki. W pobliżu wsiedliśmy do omnibusu, gdzie zasnąłem na nowo, mając niejasne pojęcie o drodze śród zielonych pól, którąśmy przejeżdżali. Zbudziłem się dopiero, gdy się omnibus zatrzymał w pobliżu, jak się domyślałem, celu naszej podróży. Po przejściu kilkuset kroków stanęliśmy istotnie przed murowanym budynkiem, również ponurym, na którym czerniał napis: Salem House. Na dźwięk dzwonka wychyliła się przez okno głowa, która po otwarciu drzwi okazała się własnością silnego mężczyzny z szyją buhaja, drewnianą nogą, obwiązanym czołem i krótko przystrzyżonymi włosami. - Nowy uczeń - rzekł nauczyciel. Mężczyzna na szczudłach obejrzał mnie od góry do dołu, co mu nie zabrało wiele czasu, i biorąc klucze, wpuścił nas do bramy. Szliśmy już dziedzińcem, pomiędzy drzewami, gdy wtem huknął za nami: - Zatrzymajcie się! Zatrzymaliśmy się Na progu izdebki, w której mieszkał przy bramie, stał z parą butów w ręku. - Podczas pańskiej nieobecności, panie Mell - wołał - przyszedł tu ten partacz i kazał panu powiedzieć, że nie może już ich załatać. Nie ma tu już ani kawałka dawnej skóry. Mówiąc to rzucił buty za panem Mellem; ten cofnął się o kilka kroków, by podnieść buty, i zaczął im się bacznie przypatrywać. Zauważyłem przy tym, że i te, które miał na nogach, nie były o wiele lepsze, a z jednego buta wyłaził, na kształt pączka, róg skarpetki. Salem House był to zwalisty, kwadratowy budynek, ze skrzydłami dobudowanymi po obu bokach, nagi, nie wykończony. Panowała tu taka cisza, że spytałem pana Mella, czy uczniowie wyszli. Odpowiedział mi ze zdziwieniem, że jest to czas wakacyjny, uczniowie rozjechali się do domów, pan Creakle, właściciel i przełożony szkoły, bawi z żoną i córką nad morzem, a mnie przysłano tu w czasie wakacji za karę. Wszystko to objaśnił mi idąc do głównego budynku. Klasa, do której weszliśmy, wydała mi się najsmutniejszym i najbardziej ponurym miejscem na ziemi. Była to wielka, długa sala, z trzema rzędami ławek i pulpitów, z hakami do wieszania kapeluszy i tablic. Na brudnej podłodze walały się skrawki papieru, na stołach papierowe domki. Para białych myszek, opuszczona przez swych właścicieli, biegała w klatkach z drutu i tektury, próżno szukając pożywienia. Ptaszek zamknięty w niewiele od siebie większej klatce, trzepotał gwałtownie skrzydłami wskakując i zeskakując z pręcika, nie śpiewał jednak wcale. W sali tej czuć było zapach stęchlizny, kurzu i zbutwiałych książek; przelało się tu tyle atramentu, jak gdyby nie było sufitu i dachu i jak gdyby wszystkie niebieskie deszcze padając, tu zamieniały się w atramentową ulewę. Oglądałem to wszystko pozostawiony w klasie przez pana Mella, który odnosił na górę swe nie połatane obuwie. Rozglądając się, dostrzegłem na jednej z ławek karton ozdobiony kaligraficznym napisem: "Uwaga! Gryzie"! Odskoczyłem, wyobrażając sobie, że pod stołem siedzi jakieś wściekłe psisko. Nie mogąc jednak go dojrzeć, gubiłem się w domysłach, gdy nadszedł pan Mell pytając mnie, co robię. - Szukam tego psa - odrzekłem. - Psa? Jakiego psa? - A więc to nie pies, proszę pana? - Gdzie ma być pies? - Którego się trzeba strzec, ten co kąsa. - Mylisz się, Copperfield - rzekł pan Mell z powagą. - To nie pies, lecz chłopczyk. Polecono mi właśnie przewiesić ci przez plecy ten napis. Przykro mi nieskończenie, lecz to mój obowiązek. Mówiąc to zawiesił mi na plecach fatalną tablicę, którą odtąd wszędzie musiałem nosić. Jakie to było upokorzenie, ile cierpiałem, wyrazić nie potrafię. Czy patrzyli na mnie ludzie, czy nie, ciągle wyobrażałem sobie, że ktoś czyta napis, i próżno obracałem się, niespokojny, na wszystkie strony, nie mogłem uciec od prześladującej mnie zmory. Ów stróż na szczudłach zwiększał jeszcze mą niedolę, gdyż skoro tylko się oparłem o drzewo lub o ścianę, wyskakiwał ze swej nory przy bramie wołając: - Hola! Panie Copperfield, proszę się nie kryć, bo doniosę! Okna szkoły i zabudowań gospodarczych wychodziły na boisko, po którym kazano mi spacerować, toteż wiedziałem, że każdy służący, kucharka, piekarz, każdy kto wchodził w obręb szkoły, czytał wiszące na mym karku ostrzeżenie, dowiadywał się, że gryzę. Nabierałem wstrętu do samego siebie. Stawałem się istotnie prawie dzikim, zdolnym kąsać dzieckiem. Na bramie boiska uczniowie mieli zwyczaj wyrzynania i wypisywania swych imion. Czytając te imiona drżałem na samą myśl powrotu z wakacji przyszłych mych kolegów, powtarzając sobie za każdym nowym nazwiskiem: - I ten przeczyta: "Uwaga! Gryzie"! - Znalazłem wyryte kilkakrotnie i głębiej od innych nazwisko niejakiego J.Steerfortha. Wyobrażałem sobie, jak przeczyta grubym głosem i jak mnie potem wytarga za włosy. Tamten znów, Tomasz Traddles, pewien byłem, że się będzie natrząsał udając, że się mnie boi, a Jerzy Demple wyśpiewa to na wszystkie tony. Widziałem siebie, biedną drobną istotkę, ściganą wzrokiem i śmiechem wszystkich tych chłopaków - pan Mell mówił mi, że było ich w szkole aż czterdziestu pięciu - gonioną do zakładu poprawczego, z wrzaskiem: "Uwaga! Gryzie"! Te same niepokoje i męki budził we mnie widok pustych ławek i pulpitów, pustych sypialń. We dnie i w nocy nie miałem spokoju. Śniło mi się czasem, że jestem z moją matką lub że się udaję do pana Peggotty, spotykam Emilkę, jadę dyliżansem, jem obiad w towarzystwie kelnera w gospodzie, lecz zawsze, zawsze kończyło się na tym, że każdy z nich cofał się, spostrzegłszy wywieszony na mych plecach napis. Samotność, na jaką byłem skazany w pustej w czasie wakacyjnym szkole, zdwajała jeszcze me tortury. Codziennie przy tym miewałem lekcje z panem Mellem. Ponieważ nie było przy tym pana i panny Murdstone, szły mi dobrze. Po lekcjach przechadzałem się po boisku, strzeżony przez stróża na szczudłach. O, jakże pamiętam wilgoć pustego domostwa, zapleśniałe kamienie dziedzińca, studnię, bladą zieleń rzadkich drzew, tak wyblakłą, że się wydawała skąpana w rzęsistszych niż gdzie indziej deszczach, nie dotknięta żadnym, nawet nikłym promieniem słońca. Punktualnie o pierwszej siadaliśmy we dwóch z panem Mellem do stołu, w ogromnej, pustej sali, przepojonej zapachem tłuszczu. Po obiedzie odbywaliśmy lekcje, aż do herbaty, którą o szóstej pan Mell pijał w błękitnej fajansowej filiżance, ja zaś w kubku. Przez cały dzień pan Mell siedząc za stołem pracował nad rachunkami, jak się potem dowiedziałem, z minionego półrocza. Wieczorem grywał na flecie z zapałem i, jak zwykle, fałszywie. We wspomnieniach moich widzę moją drobną osóbkę, siedzącą w mrocznej sali, z głową opartą na ręku, nad kajetem lub książką - zasłuchaną w słowa pana Mella. Po lekcjach widzę znów siebie jako cierpliwego słuchacza jego muzycznych popisów, marzącego jednocześnie smętnie o domu, matce lub o łodzi pana Peggotty w Yarmouth. Widzę puste sypialnie i małą mą osóbkę płaczącą cicho w łóżku z tęsknoty za pieszczotą i ciepłym słówkiem Peggotty. Z rana, spoglądając przez otwarte okno na dzwon wiszący u bramy i na chorągiewkę, kręcącą się w kierunku wiatru na dachu, drżałem na myśl o chwili, gdy dzwon ten oznajmi zjawienie się śród pustych ścian J.Steerfortha z towarzyszami, i bladłem ze strachu na myśl, jak to kulawy odźwierny zardzewiałym kluczem otworzy bramę przed samym panem Creakle. Bałem się nie tych nieznajomych, lecz wiszącego na mych plecach napisu, który mieli zaraz na wstępie przeczytać. Pan Mell był małomówny, lecz obchodził się ze mną łagodnie. W milczeniu dotrzymywaliśmy sobie wzajemnie towarzystwa. Zapomniałem napisać, że były chwile, w których ten małomówny człowiek mówił sam do siebie; mruczał, zaciskał pięści, zgrzytał zębami i targał się za włosy. Przestraszyło mnie to zrazu, wkrótce jednak oswoiłem się z jego dziwactwami. Rozdział szósty. Poszerzam krąg mych znajomych. Od miesiąca prowadziłem mniej więcej podobny tryb życia, gdy pewnego dnia stróż na szczudłach zaczął uwijać się ze szczotką, ścierkami i wodą po całym domu, co niewątpliwie zwiastowało bliskie zjawienie się pana Creakle'a i uczniów. Chowaliśmy się z panem Mellem, jak mogliśmy, po kątach, zmykając przed szczotką, wodą, dwiema czy trzema kobietami szorującymi podłogi, ławki, stoły, i tumanami kurzu, które zmuszały mnie do ustawicznego kichania, jak gdyby Salem House był jedną wielką tabakierką. Pewnego poranka pan Mell oznajmił mi, że pan Creakle przyjeżdża tegoż dnia; i rzeczywiście przybył pod wieczór; a po podwieczorku stróż na szczudłach zawezwał mnie do niego. Część domu, którą zajmował wraz z rodziną, była o wiele wygodniejsza i wytworniejsza od przeznaczonej dla uczniów. Ogródek, na który wychodziły okna jego mieszkania, nie był tak pusty i opuszczony jak nasz dziedziniec, gdzie wielbłąd lub dromader czułby się jak w domu. Dziwię się zresztą, że przechodząc zrobiłem to spostrzeżenie, gdyż sama myśl stawienia się przed obliczem pana Creakle'a napełniała mnie takim strachem, że wprowadzony do jego gabinetu, nie spostrzegłem obecnych tam pani ani panny Creakle, tylko samego pana, tęgiego mężczyznę przystrojonego w złoty łańcuch od zegarka z niezliczoną ilością breloków, siedzącego w fotelu przy stole, na którym stał kielich i butelka. - Hm - mruknął - więc to jest ten młodzieniec, którego ząbki powinny być przypiłowane. Proszę go obrócić. Stróż obrócił mnie, a zostawiwszy dość czasu panu Creakle'owi na przeczytanie napisu, obrócił znów twarzą do niego. Właściciel Salem House miał dumny wyraz twarzy, oczy małe i głęboko osadzone, czoło pomarszczone, niewielki nos, żyły występujące na skronie i szeroki podbródek, był przy tym łysy, z dwoma pasmami szpakowatych włosów sczesanych na skronie. Co mnie najbardziej jednak uderzyło, to to, że zdawał się być pozbawiony głosu; mówił cicho, z widocznym wysiłkiem. Musiało go to gniewać, gdyż czoło mu się przy lada poruszeniu ust marszczyło jeszcze bardziej. - Coście w nim zauważyli? - spytał stróża wskazując mnie. - Dotąd nic złego - odrzekł człowiek z drewnianą nogą. - Ale nie było jeszcze sposobności. Pan Creakle zdawał się być rozczarowany, natomiast pani i panna Creakle, obie szczupłe kobiety, na które ośmieliłem się podnieść oczy, nie wyglądały na rozczarowane. - Bliżej, chłopcze! - skinął na mnie pan Creakle. - Bliżej! - zakomenderował człowiek z drewnianą nogą. - Mam zaszczyt - mówił pan Creakle biorąc mnie za ucho - znać twego ojczyma. Człowiek to wielce szacowny, obdarzony niepospolitym hartem duszy. Znamy się z sobą dobrze! A czy znasz mnie? - zakończył ciągnąc mnie żartobliwie, lecz boleśnie za ucho. - Jeszcz,e nie, panie! -wyjąkałem. - Jeszcze nie! Ha! Poznamy się prędko. - Prędko - powtórzył stróż, który, jak się przekonałem potem, był pośrednikiem pomiędzy panem Creakle'em a uczniami. Umierając ze strachu i czując, jak mnie pali ucho targane przez pana Creakle'a, upewniałem, że nie wątpię, iż się poznamy. - Powiem ci od razu, kim jestem - ciągnął, puszczając wreszcie moje ucho. - Jestem Tatarem. - Tatarem - potwierdził kulawy stróż. - Dotrzymuję słowa, a kiedy raz coś powiem, to już to musi być co do joty spełnione. - Musi być spełnione - powtórzył stróż. - Mojej woli nikt nie śmie się sprzeciwić. Obowiązki przede wszystkim. Wyrzeknę się - tu spojrzał na żonę - własnej krwi, jeśliby mi się sprzeciwiać śmiała. Tu zwrócił się z zapytaniem do stróża: - Czy przychodził tu jeszcze ten chłopak? - Nie było go. - Nie było go! Wie, z kim ma do czynienia, on mnie zna, niech mi się nie nawija pod rękę - tu spojrzał znów na żonę - bo mu się dam we znaki. Teraz wiesz już, mój mały, kim jestem, możesz odejść. Ucieszyło mnie to pozwolenie, tym bardziej że pani i panna Creakle ocierały łzy, co budziło me współczucie, miałem jednak pewną prośbę, toteż ośmieliłem się przemówić. - Proszę pana... Odwrócił się, spojrzał piorunująco. - Proszę pana - ciągnąłem drżąc cały - gdyby to można było, zanim uczniowie się zjadą, zdjąć mi z pleców, ten... ten... upewniam pana, że żałuję... że się poprawię... poprawiłem... Czy to w pośpiechu, czy aby mnie nastraszyć, pan Creakle zerwał się z fotela tak, że nie czekając skutku mej prośby i wyprzedziwszy stróża, uciekłem aż do sypialni, gdzie nie doczekawszy się pogoni położyłem się, lecz minęły dobre dwie godziny, zanim zdołałem się uspokoić i zasnąć. Nazajutrz rano zjawił się pan Sharp, starszy nauczyciel, zwierzchnik pana Mella. Pan Mell jadał z uczniami, pan Sharp dopuszczony był do stołu samego dyrektora. Był to mały, szczupły człowieczek, z wielkim nosem i przechyloną na jedno ramię głową, co robiło wrażenie, jak gdyby mu ciążyła. Włosy miał miękkie i kędzierzawe. Z czasem dowiedziałem się od jednego z kolegów, że była to peruczka (licha w dodatku), którą co niedziela po południu szedł fryzować. Informacji tych udzielił mi Tommy Traddles, który pierwszy wrócił z wakacji. Przedstawił mi się jako ten, którego imię wyryte jest po prawej stronie na bramie boiska, pierwsze z góry, na co powiedziałem mu: "Traddles"! i znajomość została zawiązana. Było to dla mnie prawdziwym szczęściem, że zjawił się w szkole pierwszy. Wywieszony na mych plecach napis rozbawił go ogromnie, toteż oszczędził mi wstydliwego krycia się, uprzedzając każdego z przybywających towarzyszy, że jest to Copperfield, nowy "kawał". Wszyscy zresztą, wracając z wakacji do szkoły, byli bez humoru i o wiele mniej skłonni do natrząsania się ze , mnie, niż się obawiałem. Niektórzy wprawdzie otaczali mnie kołem skacząc i wyjąc niby banda dzikich Indian, inni nie mogli oprzeć się pokusie traktowania mnie jak psa i wołali: "Pójdź do nogi", co mnie bolało; na ogół jednak rzecz cała nie była tak straszna, jak przewidywałem. Mimo to jednak do przyjazdu J.Steerfortha nie zostałem wtajemniczony i zaciągnięty do bractwa koleżeńskiego. Dopiero ten uczeń uchodzący za bardzo zdolnego, śliczny chłopak, przynajmniej o sześć lat starszy ode mnie, miał być moim sędzią. Przyprowadzono mnie przed niego na plac zabaw, gdzie wypytał mnie o wszystkie szczegóły mego przewinienia, a potem ku wielkiej mej radości nazwał moją tablicę "wesołą karą". - Wiele masz pieniędzy? - zaczął, biorąc mnie pod swą opiekę i spacerując ze mną po dziedzińcu. Powiedziałem mu, że mam aż siedem szylingów. - Więc oddaj je mnie na przechowanie - zadecydował. - Rozumie się, jeśli masz ochotę. Jeśli nie, możesz je sobie sam schować. Naturalnie przystałem na tę uprzejmą i przyjacielską propozycję, wręczając mu całą zawartość otrzymanego od Peggotty woreczka. - Czy chcesz coś teraz wydać? - spytał. - Nie, dziękuję - odrzekłem. - Jeśli ci czego będzie potrzeba, powiesz tylko słówko. - Nie, dziękuję panu. - Może byś chciał wydać parę szylingów na buteleczkę wina, którą byśmy wypili w sypialni - i dodał: - Będziemy podobno sypiali w tym samym pokoju. Nie przyszło mi to, co prawda, przedtem do głowy, ale zgodziłem się chętnie na propozycję. - Wybornie! A czy nie warto by kupić i trochę ciastek? Zgodziłem się i na to. - Za jednego szylinga trochę sucharków, a za drugiego owoców? Jak myślisz, mały? Uśmiechałem się, gdyż i Steerforth się uśmiechał. Czułem się jednak jakoś nieswojo. - Wybornie! - zawołał. - Musimy sobie radzić, jak się da. Licz na mnie. Mogę wychodzić, gdzie mi się podoba, i podejmuję się sprowadzić żywność do fortecy. Mówiąc to schował moje pieniądze do własnej kieszeni, uspokajając, że wszystko pójdzie dobrze. Dotrzymał słowa. Przykro mi było wprawdzie, że i pieniądze od matki zostały wydane, lecz cieszyłem się, że przynajmniej schowałem kawałek papieru, w który były zawinięte. Gdyśmy się wieczorem zeszli w sypialni, Steerforth rozłożył przysmaki na mej kołdrze, w świetle księżyca, mówiąc: - No, Copperfield, masz tu królewską ucztę. Nie czując się na siłach prezydować, uprosiłem go, aby został gospodarzem, na co raczył łaskawie przystać i siadając na moich poduszkach, rozdzielał żywność i wino małym kieliszkiem z utrąconą nóżką, będącym jego własnością. Siedziałem po lewej jego stronie, inni zaś chłopcy rozsiedli się, jak mogli, na ziemi i na pobliskich łóżkach. Jak dobrze pamiętam tę noc, nasze ciche szepty (co prawda mówili inni, ja tylko słuchałem), promień księżyca wpadający przez okno i rozjaśniający część pokoju, gdy reszta pogrążona była w ciemnościach, od czasu do czasu oświetlonych błękitnym blaskiem zapałki, kiedy Steerforth szukał czegoś dookoła siebie. Uczucie strachu, jakie nas ogarniało, tajemniczości, czegoś, co sprawiało, że się cieszyłem, iż mam tuż obok siebie kolegów, i ,że bałem się jednocześnie (chociaż udawałem, że się śmieję), gdy Traddles utrzymywał, że dostrzegł w kącie ducha. Dowiedziałem się wtedy tysiąca szczegółów dotyczących szkoły. Dowiedziałem się, że pan Creakle nie bez słuszności nazywa siebie "Tatarem", był bowiem najsroższy z przełożonych. Umiał zresztą tylko bić, jak utrzymywał Steerforth, bo był bardziej ograniczony od najgłupszego chłopca w całej szkole. Przed laty miał plantację chmielu w Borough, a dopiero po zbankrutowaniu na tym chmielowym interesie i po roztrwonieniu majątku żony otworzył szkołę. Nasłuchałem się wielu podobnych rzeczy dziwiąc się tylko, skąd moi towarzysze o tym wszystkim wiedzą. Dowiedziałem się, że stróż na szczudłach, który nazywał się Tungay, był barbarzyńcą, niegdyś pomagającym przełożonemu w jego chmielowych sprawach, uważanym przez uczniów za zaprzedaną mu duszę. Nogę stracił zapewne służąc mu w nieczystych sprawach i posiadał tajemnice całego życia pana Creakle'a. Z wyjątkiem tego ostatniego uważał on całą szkołę, uczniów i nauczycieli za naturalnych swych wrogów, a najmilszą jego rozrywką było dokuczanie wszystkim naokoło. Dowiedziałem się, że pan Creakle miał syna jedynaka, który za to, że nie należał do przyjaciół stróża, a ojcu odważył się stawić opór i robić uwagi z powodu zbyt srogiego obchodzenia się z uczniami i z żoną, został wypędzony z rodzicielskiego domu, co pogrążało w ciągłym smutku jego matkę i siostrę. Z największym zdziwieniem dowiedziałem się, że był w szkole ktoś, nad kim nigdy nie zaciążyła prawica przełożonego. Wyjątkiem tym był Steerforth. Steerforth sam potwierdził ów zdumiewający fakt, dodając, że tego by tylko brakowało, żeby go tknął, a gdy któryś z mniej śmiałych malców (nie ja) spytał go, co by jednak w takim razie zrobił - zapalił, dla silniejszego zapewne efektu, zapałkę i oświadczył, że położyłby przełożonego na miejscu uderzeniem wielkiego kałamarza stojącego w klasie na kominku. Powstrzymując dech w piersiach siedzieliśmy czas jakiś w ciemnościach. Dowiedziałem się, że pan Sharp i pan Mell wynagradzani byli nędznie, a pan Sharp, gdy na obiad była gorąca pieczeń i zimne mięso, dostawał tylko zimne mięso, o czym zaświadczył Steerforth, który również jadał z dyrektorem i jego rodziną. Dalej dowiedziałem się, że peruka pana Sharpa nie jest dobrze dobrana, gdyż odsłania kosmyki jego własnych rudych włosów. Dowiedziałem się, że jeden z uczniów, syn handlarza węgla, uczył się w zamian za dostarczanie tego artykułu, czemu zawdzięczał przezwisko "handel wymienny" lub "weksel", zaczerpnięte z podręcznika arytmetyki; że piwo rzekomo podawane do stołu było okradaniem rodziców, a pudding oszustwem. Dowiedziałem się, że panna Creakle kocha się w Steerforcie, i siedząc w ciemnościach, wyobrażając sobie jego piękny głos, uroczą twarz, wykwintne zachowanie i wijące się włosy, uważałem to za bardzo możliwe. Dowiedziałem się, że pan Mell to w gruncie rzeczy poczciwy człowiek, ale bardzo biedny i że z pewnością jego stara matka jest żebraczką. Przypomniało mi się śniadanie w izdebce, w przytułku, staruszka, której się wyrwało "mój Karolek". Na szczęście nie pisnąłem o tym ani słówka. Na podobnych gawędach czas schodził szybko, a większa część zaproszonych gości usnęła zaraz po uczcie. Rozmawialiśmy po cichu, dopóki sen i nas nie zmorzył. - Dobranoc, mały Copperfield - odezwał się Steerforth. - Zajmę się tobą. - Dziękuję panu - odrzekłem. - Będę panu bardzo wdzięczny. - Czy masz siostrę? - spytał poziewitjąc. - Nie, nie mam siostry. - Szkoda. Gdybyś miał, byłaby pewnie ładną, nieśmiałą, jasnooką, małą dziewczynką. Chciałbym ją znać. Dobranoc, mały Copperfield. - Dobranoc panu - odrzekłem. Położywszy się, jeszcze długo myślałem o nim i podnosząc się na posłaniu, przypatrywałem mu się, jak leżał w świetle księżyca, z piękną głową opartą na ręku. Wydawał mi się osobistością nieskończenie ważną. I gdy tak leżał w blasku miesiąca, nieznana przyszłość nie rzucała nań jeszcze żadnego ponurego blasku. A w ogrodach snów moich nie widziałem złowrogiego cienia, który miał paść na ścieżkę jego życia. Rozdział siódmy. Moje pierwsze półrocze w Salem House. Lekcje rozpoczęły się następnego dnia. Pamiętam, jak silne wrażenie wywarła na mnie nagła cisza, jaka zapanowała w klasie, gdy po śniadaniu drzwi się otwarły i ukazała się w nich postać pana Creakle'a, podobna do postaci ludożercy przyglądającego się swym ofiarom. Stróż Tungay stał tuż za nim. Nie miał on powodu wrzasnąć: "Cicho"! , gdyż, jak wspomniałem panowała cisza absolutna. Usta pana Creakle'a poruszały się wprawdzie, lecz słyszeliśmy tylko głos stróża. - Rozpoczynamy nowe półrocze, słyszeliście, nowe! Pilnujcie się, abyście się dobrze uczyli, bo nabrałem nowych sił i nie cofnę się, o nie! Próżno będziecie się starali, nie zetrzecie złej cenzury. A teraz do roboty! Po tej straszliwej przemowie i wyjściu dozorcy pan Creakle zbliżając się do mnie oznajmił mi przytłumionym głosem, że jeżeli ja umiem kąsać, to on umie bić, a pokazując mi kij spytał, czy chciałbym się dostać na taki ząb! Zastąpić to może cały rząd zębów, co? Może chciałbym spróbować, co? Ząb za ząb. Za każdym słowem uderzał mnie i wkrótce twarz moja zalana była łzami. Nie stanowiłem zresztą wyjątku, ode mnie bowiem zaczęła się egzekucja, której podlegała większość (zwłaszcza młodszych) uczniów. Zanim pan Creakle obszedł klasę dokoła i zanim rozpoczęły się lekcje, wszyscyśmy prawie szlochali; do jakich zaś rozmiarów to doszło pod koniec dnia, nie chcę obliczać, bojąc się, aby mnie nie posądzono o przesadę. Wątpię, czy ktokolwiek w życiu spełniał swe zadanie z większym od pana Creakle'a zamiłowaniem. Z zapałem smakosza zaspokajającego apetyt rozdzielał razy pomiędzy powierzonych swej pieczy chłopców. Szczególniej znęcał się nad pucołowatymi. Dopóty nie miał spokoju, dopóki ich nie obdarzył sińcami. Na moje nieszczęście i ja również byłem pucołowaty, lecz dziś, gdy myślę o tym wszystkim, oburzam się zupełnie bezinteresownie i tak jak gdybym był tylko świadkiem, nie zaś ofiarą jego okrucieństw. Dziś wiem, że do zajmowanego przez się stanowiska wychowawcy brutal ten miał nie więcej prawa niż do zajęcia posady lorda admirała lub lorda kanclerza. Na obu zaś tych stanowiskach mniej byłby może szkodliwy niż na tym, które zajmował. Jakże gardził on i pomiatał zastępem swych małych, słabych niewolników! Bez śmiechu wspomnieć dziś nie mogę wrażenia, jakie ten człowiek na nas wywierał. Widzę samego siebie na szkolnej ławce, chwytającego pokornie jego spojrzenia. Widzę stojącego przed nim ucznia, wycierającego chustką do nosa ręce nabrzmiałe od jego razów. Oczu nie mogłem oderwać od tyrana, w ciągłym strachu i oczekiwaniu, kiedy na mnie przyjdzie nieunikniona kolej. Widzę małych moich towarzyszy wpatrzonych w niego z podobnym wyrazem trwogi. Widzę okrutne skrzywienie jego ust, gdy miał w ręku zeszyty, -spojrzenie, pod którym pochylaliśmy, drżąc, głowy nad książkami, aby po chwili znów go śledzić wystraszonym wzrokiem. Nieszczęsny ten spośród nas, który pochwycony na jakiejkolwiek omyłce, wywołany był z szeregów! Próżno nieśmiało i pokornie zapewniał, że się będzie starał poprawić. Pan Creakle, zanim zaczynał go bić, naigrawał się i natrząsał jeszcze z niego, a my śmieliśmy się nikczemnie, choć dusze mieliśmy w piętach i twarze pobladłe ze strachu. Pamiętam jedno ciężkie, gorące, letnie popołudnie. W klasie huczało tak, jak gdyby wszyscy uczniowie zamienili się w chrabąszcze; obiad zjedliśmy przed godziną i głowa mi ciążyła. Upadałem ze snu, ale otwierając zaspane oczy szeroko, wpatrywałem się w pana Creakle'a liniującego zeszyty. Musiałem się wszakże zdrzemnąć i nie spostrzegłem, jak się do mnie zbliżył. Zbudziła mnie dopiero bolesna i czerwona pręga na mych plecach. Nawet w godzinach wolnych, chociaż traciliśmy go z oczu, nie przestawał być obecny w naszych myślach. Okno, za którym zwykł on jadać obiady, zostawało otwarte i przyciągało mój wzrok bezustannie. Gdy tylko ukazywała się w nim jego twarz, moja dziecinna twarzyczka nabierała pokornego i błagalnego wyrazu. Gdy się wychylił, najśmielszy z uczniów (z wyjątkiem jednego chyba Steerfortha) przerywał zabawę, kamieniejąc ze strachu. Pewnego razu Traddles (najnieszczęśliwszy pod słońcem chłopiec) rozbił piłką owo okno. Drżę na samo wspomnienie trwogi, jaka mnie wówczas ogarnęła, czy czasem nieszczęsna ta piłka nie dosięgła nietykalnej głowy naszego nauczyciela. Biedny Traddles! W jasnoniebieskim obcisłym surduciku i w spodenkach tak ciasnych, że nogi jego i ramiona podobne były do kiełbasek, był najnieszczęśliwszy, lecz zarazem najweselszy z nas wszystkich. Bito go codziennie, z wyjątkiem chyba jednego popołudnia, w poniedziałki, kiedy dostawało mu się tylko parę uderzeń linią po ręce. Codziennie odgrażał się, że się poskarży swemu wujowi, ale nigdy tego nie uczynił. Zwykle siedział czas jakiś z opartą o pulpit głową i ukrytą w rękach twarzą, po czym podnosił twarz już uśmiechniętą i zanim mu łzy obeschły na rzęsach, rysował na tablicy kościotrupy. Długo gubiłem się w domysłach nad tym szczególnym jego zamiłowaniem. Posądzałem go o skłonność do ascezy, umyślne nasuwanie sobie na myśl znikomości doczesnych, sądzę jednak, że na jego wybór wpłynąć raczej musiały praktyczniejsze względy, zwłaszcza większa łatwość rysowania szkieletów niż ludzkich żywych postaci. Traddles był uczciwy i honorowy, dbał o solidarność koleżeńską, chociaż nieraz to drogo opłacał, na przykład wówczas, gdy za to, że Steerforth śmiał się podczas nabożeństwa, jego, Traddlesa, wyprowadzono z kościoła. Widzę go, jak idzie za stróżem zawstydzony, odprowadzany surowym i wzgardliwym spojrzeniem zgromadzonych w kościele wiernych. Nie wydał prawdziwego winowajcy, chociaż nazajutrz z kilkugodzinnej kozy wyszedł zbolały i z całą armią szkieletów czerniejących na okładkach łacińskiego słownika. Otrzymał jednak pewnego rodzaju nagrodę. Steerforth zadecydował, że w Traddlesie nie ma nic niskiego ani gminnego, a nam wydało się to zasłużoną i zaszczytną pochwałą. Ja przynajmniej, chociaż znacznie młodszy od Traddlesa i o wiele mniej odważny, czułem się zdolny do stokroć większego bohaterstwa dla zdobycia sobie takiego uznania. Jednym z najpiękniejszych widoków był dla mnie bezsprzecznie obraz Steerfortha idącego w niedzielę do kościoła, pod rękę z panną Creakle, na czele gromadki uczniów. Panny Creakle nie uważałem, co prawda, za tak ładną jak Emilkę i nie kochałem się w niej (nigdy bym się nie odważył), ale wydawała mi się szczytem dystynkcji. Gdy Steerforth ubrany w białe spodnie otwierał nad nią parasolkę, dumny byłem, że go znam, i przekonany, że panna Creakle uwielbia go z całego serca. Wprawdzie obaj, pan Sharp i pan Mell, wydawali mi się też skończonymi doskonałościami, daleko im jednak było do Steerfortha jak gwiazdom do słońca. Otaczał mnie on zresztą ciągle swą doprawdy skuteczną opieką. Nikt z kolegów nie śmiał mi dokuczać, a Steerforth nie mógł mnie tylko zasłonić - w każdym razie nie zasłonił - przed surowością pana Creakle'a, który się nade mną znęcał. Za to, gdy się ze mną obchodzono zbyt już srogo, przyjaciel mój upewniał mnie, że nie wytrzymałbym tego bez jego przyjaźni, co mnie zawsze nieskończenie rozczulało. Co zaś do znęcania się nade mną pana Creakle'a, miało ono tę dobrą stronę, że zdjęto bezpowrotnie z mych pleców napis jako osłaniający mnie trochę od uderzeń. Przypadkowa okoliczność zbliżyła mnie jeszcze bardziej do Steerfortha, zdwajając uczucie przyjaźni, z której byłem dumny i rad, chociaż nie zawsze wychodziłem na niej dobrze. Raz, rozmawiając z nim w czasie pauzy, nadmieniłem coś - nie pamiętam już z jakiego powodu - o czymś czy kimś podobnym do kogoś czy do czegoś z powieści "Pielgrzym Piekle". Nie odrzekł na razie nic, lecz wieczorem spytał mnie, czy posiadam tę książkę. Odpowiedziałem mu, że nie posiadam jej już, mówiąc przy tym, w jaki sposób zaznajomiłem się z nią i z innymi. - A czy pamiętasz treść tych książek? - spytał Steerforth. - O, ma się rozumieć - odrzekłem. - Pamięć mam dobrą i pamiętam wszystko doskonale. - Wiesz co - mówił - musisz mi to wszystko opowiedzieć. -Wieczorem długo nie mogę zasnąć, a z rana budzę się wcześniej od innych. Opowiesz mi więc wszystko po kolei, będzie to coś w rodzaju tysiąca i jednej nocy. Pochlebiło mi to niezmiernie i tegoż jeszcze wieczora rozpoczęliśmy cykl opowieści. Jak na tych dowolnych streszczeniach wychodzili autorzy, nie wiem, niewiele mnie to obchodzi. Opowiadałem z zamiłowaniem, posiadałem też pewien dar słowa, a z tym zajść można daleko. Złą stroną tych rozmów nocnych było to, że chociaż senny i nie zawsze usposobiony do opowieści, uważałem je za święty obowiązek. Za nic zresztą nie zawiódłbym ufności i oczekiwania przyjaciela. Toteż rano oczy mi się nieraz kleiły, gdy mnie mój sułtan, niby nową Szeherezadę, budził godzinę przed dzwonkiem, ciekaw dalszego ciągu opowieści. Lecz że odrabiał za mnie zbyt trudne zadania, nie mogłem ostatecznie uskarżać się na taki stan rzeczy, chociaż muszę tu oddać sobie tę sprawiedliwość, że nie powodował mną interes. Kochałem Steerfortha, uwielbiałem go i zadowolenie przyjaciela było dostateczną nagrodą za me trudy. Dziś jeszcze wspominam wszystkie te drobne szczegóły z bolesną tęsknotą. Steerforth okazywał mi względy, które raz zwłaszcza nie wyszły na dobre Traddlesowi i innym. W kilka tygodni po mym przybyciu do szkoły nadszedł list - ach, jaki poczciwy list! - od Peggotty, a wraz z listem kosz ciastek, pomarańczy i dwie butelki słodkiego wina. Naturalnie skarby me złożyłem u stóp przyjaciela prosząc go, aby raczył nimi rozporządzać. - No! - rzekł. - Wino schowamy, abyś miał czym zwilżać w nocy gardło wyschłe opowiadaniem. Zarumieniłem się, prosząc go skromnie, aby o tym wcale nie myślał. Zauważył, że bywam często zachrypnięty - "skrzypiący", jak się wyraził - że zatem każda kropla wina poświęcona być musi na wiadomy nam cel. Stosownie do tego butelki zostały zamknięte w kuferku, a zawartość ich wydzielana mi po kieliszku, w miarę potrzeby, przez mego przyjaciela. Czasem dla podwojenia działania wina wciskał on sok pomarańczowy lub kruszył anyżowe albo inne korzenne ciastka, i chociaż to nie dodawało smaku - i wątpię czy, zwłaszcza zażywane późno wieczorem i wcześnie rano, posiadało szczególne właściwości lecznicze - wdzięczny byłem za okazywaną mi przyjacielską troskliwość. Przez miesiąc, zdaje się, opowiadałem "Pielgrzyma", dalsze miesiące poświęciłem innym historiom. Przedmiot był wyczerpany, a i wino też nie trwało długo. Biedny Traddles - bez śmiechu i łez zarazem nie potrafię go wspominać - odgrywał rolę jakby chóru: śmiał się przy komicznych epizodach opowieści, a udawał, że umiera ze strachu przy strasznych, do tego stopnia, że często traciłem wątek. Utrzymywał, że mu zęby dzwonią mimo woli na samą wzmiankę o rozbójnikach, których tak wielu otaczało Gila Blasa, i gdy przyszło do spotkania tego bohatera ze zbójami w Madrycie, narobił tyle hałasu, że ściągnął uwagę szpiegującego na korytarzu pana Creakle'a, który ukarał go surowo za zakłócanie spokoju w sypialni. Wszystko, co w usposobieniu mym było marzycielskiego i romantycznego, rozwijało się śród tych nocnych opowieści. Nie wyszło mi to na dobre; lecz zachęcało mnie to, że sława moja rozchodziła się, że towarzysze, śród których byłem najmłodszy wiekiem, okazywali mi coraz więcej szacunku i słuchali ze wzrastającą uwagą. Zresztą, w szkole rządzonej przez bezmyślną tyranię, bez względu na to, czy tyranem tym jest nieuk czy człowiek wykształcony, niewiele zwykle bywa nauki. Sądzę, że towarzysze moi byli najzupełniejszymi nieukami, zbyt wystraszonymi, obitymi, aby się mogli uczyć. Nie można nic robić dobrze przy ciągłych troskach, umęczeniach i cierpieniach. Mnie podtrzymywała ambicja, pomagał mi czasem Steerforth, a chociaż ani jedno, ani drugie nie zdołało osłonić mnie przed zasłużonymi i niezasłużonymi razami, z czasem nawet w tej szkole udało mi się połapać pewne okruchy wiedzy. Dopomagał mi w tym najskuteczniej pan Mell, okazujący mi szczególne i dotąd mile przeze mnie wspominane względy. Nie bez pewnej przykrości widziałem już wówczas wzgardę, z jaką traktował go mój przyjaciel, nie zaniedbując żadnej okazji upokorzenia biednego nauczyciela i podburzając przeciw niemu nowych uczniów. Bolało mnie to tym bardziej, że nie mając przed Steerforthem sekretów, opowiedziałem mu o tych dwóch ubogich kobietach, które odwiedziłem w towarzystwie nauczyciela, i drżałem, czy Steerforth nie użyje mych zwierzeń jako broni przeciw panu Mellowi. Owego poranka, gdym jadł śniadanie w izdebce przytułku i usypiał przy dźwiękach fletu, nawet przez myśl nie przeszło ani mnie, ani nauczycielowi, aby przypadkowa ta wizyta pociągnąć mogła następstwa tak poważne. Pewnego dnia niedyspozycja zatrzymała pana Creakle'a w domu, co naturalnie było powodem wielkiej radości w całej szkole. Lekcje odbywały się w sposób niezwykły. Zadowolenie wygnało z klasy dyscyplinę, i nawet straszliwy Tungay, który wkraczał do klasy stukając swą drewnianą nogą i notował nazwiska innych, nie robił na nikim wrażenia. Uczniowie zbyt byli pewni bicia i kar w następnych dniach, aby skwapliwie nie korzystać z obecnej chwili. Właściwie mieliśmy tego dnia wolne popołudnie, gdyż była to sobota, lecz że bawiąc się na boisku moglibyśmy przeszkadzać choremu, a pogoda nie sprzyjała przechadzce, zamknięto nas w klasie, dając nam jakieś łatwe zadanie do rozwiązania. Był to właśnie dzień, w którym pan Sharp udawał się do miasta ufryzować swą perukę, a pan Mell, na którego zwykle spadały wszelkie ciężary, pilnował chłopców. Gdyby cicha, łagodna postać nauczyciela porównana być mogła do buhaja lub niedźwiedzia, porównałbym nas, chłopców, do zgrai psów osaczających to zwierzę, taka naraz w klasie zapanowała wrzawa. Przypominam go sobie siedzącego na katedrze, z bolącą głową opartą na ręku, daremnie usiłującego wywiązać, się z zadania śród tego piekielnego wrzasku. Chłopcy wstawszy z ławek biegali po całej klasie śmiejąc się, skacząc, śpiewając, krzycząc, tupiąc nogami, wyjąc dokoła niego, pokazując za jego plecami miny, figle, języki, wydrwiwając jego ubóstwo, podarte buty, znoszony surdut, jego matkę, wszystko i wszystkich będących z nim w jakimkolwiek związku. - Ciszej! - zawołał nagle, powstając i uderzając książką w pulpit. - Co to znaczy!? Wytrzymać już doprawdy niepodobna, oszaleć można! Jak możecie mi dokuczać, chłopcy? Moją to właśnie książką uderzał o pulpit. Stojąc przy nim spostrzegłem, jak się chłopcy powstrzymali, niektórzy wpółprzerażeni, inni wpółzawstydzeni, jeszcze inni zdziwieni. Miejsce Steerfortha było na samym końcu klasy. Stał właśnie oparty o ścianę, z rękami w kieszeniach, wpatrzony niedbale w nauczyciela, z ustami złożonymi jeszcze do gwizdania. Dojrzał go nauczyciel. - Ciszej, panie Steerforth! - zawołał. - Sam bądź cicho! - odrzekł Steerforth czerwieniąc się. - Czy wiesz, do kogo mówisz? - Proszę usiąść na swoim miejscu - ciągnął nauczyciel. - Sam siadaj i pilnuj tego, co do ciebie należy! - zawołał rozzłoszczony uczeń. Zachichotano. Tu i ówdzie przyklaśnięto, lecz bladość nauczyciela powstrzymała dalsze wybuchy niesforności, a nawet jeden z chłopaków, który za jego plecami przedrzeźniał go, zawstydził się i udał, że przyszedł prosić o pióro. - Jeśli sądzi pan, panie Steerforth - rzekł pan Mell - że nie wiem, jaki wpływ wywiera pan na wszystkich w tym zakładzie - tu położył dłoń (może bezwiednie) na mojej głowie - i że nie widziałem, jak przed chwilą podburzał pan przeciwko mnie młodszych kolegów, myli się pan bardzo. - Ach, nie zadaję sobie wcale trudu, aby w ogóle o panu myśleć - rzekł chłodno Steerforth - a więc tym samym nie mogę się mylić. - Jeśli zaś pozycja uprzywilejowanego, którą pan tu zajmuje - ciągnął drżącymi usty nauczyciel - daje panu prawo obrażać dżentelmena... - Kogo? - przerwał Steerforth. - Przepraszam, nie słyszałem, gdzie ten dżentelmen? Z ławki ktoś zawołał: "Cicho, to już zbyt niegodziwe"! Był to Traddles, któremu nauczyciel zabronił mieszać się w nie swoje rzeczy i kazał trzymać język za zębami. - Obrażać i wydrwiwać cudzą niedolę, kogoś, kto nigdy najmniejszej nie wyrządził wam krzywdy - ciągnął dalej nauczyciel trzęsącymi się wargami - jest to postępek niski i nikczemny, a pan jest dość dorosły i mądry, by to zrozumieć. A teraz może pan stać lub usiąść, jak tam wola. Copperfield, dalej. - Zatrzymaj się, mały Copperfield! - zawołał wychodząc z ławki Steerforth. - Muszę raz panu, panie Mell, powiedzieć, co o panu myślę. Nie dbam wcale o to, że mnie jakiś tam żebrak nazywa nikczemnym - że pan jest żebrakiem, wszyscy to przecież wiedzą - lecz gdy ośmiela się pan uchybiać mi, pan jest nikczemny. Nie wiem, jak by się to wszystko skończyło, czy Steerforth rzuciłby się na nauczyciela, czy nauczyciel na Steerfortha, gdyż wszyscyśmy skamienieli. W klasie stał pan Creakle we własnej osobie, w towarzystwie nieodstępnego dozorcy, we drzwiach widać było głowy wystraszonych pani i panny Creakle. Pan Mell siedział nieruchomo na swym miejscu, oparty o pulpit, z twarzą ukrytą w dłoniach. - Panie Mell! - zaczął, potrząsając go za ramię pan Creakle, szeptem tak wyraźnym, że tym razem Tungay nie czuł się zobowiązany powtarzać po nim jego słów. - Spodziewam się, Panie Mell, że nie uniósł się pan zbytnio? - Nie, proszę pana, nie - upewniał nauczyciel odkrywając twarz, wstrząsając głową i w zmieszaniu zacierając ręce. - Nie, Panie, nie uniosłem się, nie zapomniałem się, nie... Byłbym jednak nader wdzięczny panu, panie Creakle, gdyby mnie pan był Przedtem ostrzegł, powstrzymał... uchroniłoby mnie to od... Pan Creakle, nie spuszczając oka z nauczyciela, oparł się na ramieniu Tungaya. Usiadł na stole i spoglądając z wysokości na nauczyciela, który wciąż zacierał ręce, zwrócił się do Steerfortha: - A teraz, niech mi pan powie, co to wszystko znaczy? Zagadnięty milczał chwilę, spoglądając dumnie i z gniewem na swego przeciwnika. Widzę go jeszcze. Piękny był i dumny, i jakże nędznie w porównaniu z nim wyglądał nauczyciel. - Nie wiem - rzekł wreszcie Steerforth - o jakich to przywilejach była mowa? - Przywilejach? - powtórzył pan Creakle, a żyły nabrzmiały mu na czole. - Któż mówił o przywilejach? - On - rzekł Steerforth. - Proszę pana, jak pan to rozumie? - spytał pan Creakle, z widocznym niezadowoleniem zwracając się do nauczyciela. - Rozumiem - odrzekł cicho nauczyciel - zupełnie tak, jakem powiedział, a mianowicie: że uczeń nie powinien nadużywać swego wyjątkowego położenia, aby upokarzać i obrażać nauczyciela. - Obrażać? No, proszę - zaczął pan Creakle składając ręce na piersi i mrużąc oczy tak, że ich prawie nie było widać. - No, proszę! A pan, panie, jak się pan tam nazywa, czy nie zapomina pan czasem o winnym mnie, słyszy pan, mnie uszanowaniu, ośmielając się nadmieniać o przywilejach. Zapomina pan chyba, że jestem tu pierwszą osobą, pańskim chlebodawcą. - Zapewne - jąkał się nauczyciel - powinienem był pamiętać, panować nad sobą. - Tak - przerwał Steerforth. - Zarzucił mi, że jestem nikczemny, bom go nazwał żebrakiem. A ja także powstrzymałbym się, gdybym nie był rozdrażniony, teraz zaś gotów jestem ponieść wszelkie następstwa tego, com powiedział. Śmiałe to przemówienie olśniło mnie, choć nie zastanawiałem się nad tym, czy mogą być jakiekolwiek następstwa. Wywarło to wrażenie na nas wszystkich. Wszyscyśmy patrzyli na Steerfortha, chociaż żaden z nas nie śmiał otworzyć ust. - Dziwi mnie - ciągnął pan Creakle - chociaż szczerość twoja, chłopcze, niewątpliwie przynosi ci zaszczyt, dziwi mnie, jak mogłeś podobnie nazwać kogoś, kto pobiera pensję w Salem House. Steerforth zaśmiał się tylko. - Nie jest to odpowiedź na moje pytanie - powtórzył pan Creakle. - I cóż, chłopcze? Gdzież i kiedy pan Mell żebrze? - Jeśli sam nie jest żebrakiem - odparł Steerforth - najbliżsi jego krewni żebrzą, a to na jedno wychodzi. Mówiąc to, patrzył na mnie, a jednocześnie dłoń nauczyciela przesunęła się pieszczotliwie po moich włosach. Pełen wyrzutów sumienia wzniosłem oczy na Mella, który patrzył jednak wprost na swego przeciwnika. - Jeśli pan, panie Creakle - mówił Steerforth - żąda objaśnień, obowiązkiem moim jest dodać, że matka tego pana żyje z jałmużny w przytułku. Pan Mell, gładząc mnie ciągle po głowie i nie spuszczając oka z przeciwnika, szepnął tylko: - Tego się spodziewałem. Pan Creakle zwrócił się do nauczyciela ze zmarszczonymi brwiami i z przesadną grzecznością: - Słyszy pan, co tu o panu mówią? Niechże pan zaprzeczy i zgromi chłopca, jak na to zasłużył, wobec wszystkich tu zebranych. Słuchamy. - Powiedział prawdę, najzupełniejszą prawdę - potwierdził wyraźnie, w zaległej dokoła śmiertelnej ciszy, nauczyciel. - Niechże pan z łaski swej - ozwał się, biorąc pod boki i wodząc po nas okiem, pan Creakle - raczy tu zaświadczyć, żem o tym nigdy przedtem nie słyszał. - Sądzę, że nie bezpośrednio... - Co, jak? Proszę powtórzyć. - Przypuszczam, że smutne moje położenie było panu wiadome, że... znane mu warunki... - Boję się - zasyczał pan Creakle - aby pan i mojej szkoły nie brał za zakład dobroczynny. Musimy się rozstać, panie Mell, im prędzej to nastąpi, tym lepiej. - Najlepiej byłoby natychmiast - odrzekł, powstając, nauczyciel. - Żegnam pana. - I ja pana, panie Creakle. Chłopcy, bywajcie mi zdrowi! Mówiąc to, pan Mell gładził mnie ciągle po głowie, lecz okiem wodził po całej klasie i zatrzymawszy wzrok na swym przeciwniku, dorzucił: - Jamesie Steerforth, przyjmij ode mnie na rozstanie życzenie, abyś mógł kiedyś rumienić się za dzisiejszy postępek. Ja zaś wolę mieć w tobie wroga i przyjaźni twej nie życzyłbym nikomu, kto by mnie bliżej obchodził. Mówiąc to, raz jeszcze pogładził mnie pieszczotliwie, wyjął z szuflady swój flet i parę książek i zostawiając klucz dla swego następcy, wyszedł z klasy. Wówczas pan Creakle, tym razem już przez usta Tungaya, wygłosił szumną mowę, w której dziękował Steerforthowi, że się ujął za honorem szkoły, po czym uściskał ręce mego przyjaciela, co wprawiło nas wszystkich w zachwyt; dlaczego, tego bym już nie umiał wyjaśnić. Winszowałem też Steerforthowi powodzenia, serce mi się jednak bardzo mocno ściskało. Następnie pan Creakle zbił Traddlesa, który zamiast podzielać ogólną radość, odważył się rzewnie opłakiwać wydalenie nauczyciela, i wrócił do łóżka. Pozostawieni sami sobie wyglądaliśmy, pamiętam, nieswojo. Ja przynajmniej, dręczony najokropniejszymi wyrzutami sumienia i oskarżając siebie o spowodowanie całego tego zajścia, rozpłakałbym się na dobre, gdyby nie wzgląd na przyjaciela, którego łzy moje mogłyby zdziwić, a może i obrazić. Wszak już się gniewał na Traddlesa, wyrażając przy tym swe zadowolenie, że to się już raz wreszcie skończyło. Biedny Traddles, który przez cały czas leżał z głową wspartą na stole i miał kajet pokryty kościotrupami, podniósł twarz i zadecydował, że mu wprawdzie nic do tego, lecz z panem Mellem bez wątpienia postąpiono haniebnie. - Kto postąpił z nim haniebnie, ty babo? - pytał Steerforth. - Ty - odparł Traddles. - I w czymże to zawiniłem? - Obraziłeś go, raniąc jego uczucia, i pozbawiłeś miejsca. - Obraziłem - powtórzył wzgardliwie Steerforth. - Z pewnością wyjdzie mu to na dobre. Nie przypisuj mu własnych delikatnych uczuć, panno Traddles. Co zaś do miejsca, piękne mi miejsce! Korzystne! Napiszę do domu, aby mu natychmiast posłali pieniężny zasiłek. Wprawiło nas to w zachwyt. Wiedzieliśmy, że matka mego przyjaciela była bogatą wdową i nie umiała niczego odmówić synowi. Porażka Traddlesa była zupełna. Steerforth triumfował, a nadto wmawiał w nas, że to, co zrobił, zrobił w interesie ogółu, z narażeniem własnej osoby. Gdy jednak wieczorem rozpocząłem codzienne opowiadanie w ciemnościach, nieraz zdawało mi się, że słyszę smętne dźwięki fletu pana Mella. Jęczał mi żałośnie w uszach, a gdy wreszcie Steerforth zasnął, długo jeszcze nie dawała mi spać myśl, gdzie obecnie flet ten może się odzywać. Zapomniałem o tym wkrótce wobec łatwości, z jaką Steerforth, nawet bez pomocy książek (zdawało mi się, że wszystko umie na pamięć), wziął się do tymczasowego zastąpienia nauczyciela. Prawdziwy następca pana Mella przybył wreszcie sprowadzony ze szkoły powszechnej i został przedstawiony memu przyjacielowi na obiedzie u samego pana Creakle'a. Steerforth powiedział o nim, że mu się podoba i że to "diabelski facet"; nie wiedziałem, co prawda, jakie znaczenie może mieć ta pochwała w zastosowaniu do uczonego, ale zaimponował mi od razu i poczułem dla nowego nauczyciela szacunek, choć nie zadawał sobie ze mną tyle trudu, co pan Mell. W dalszym ciągu szkolnego półrocza jeden już tylko zaszedł wypadek, który dla wielu przyczyn pamiętam doskonale. Pewnego popołudnia, gdy korzystając z drzemki pana Creakle oddawaliśmy się swobodniejszej zabawie, Tungay wszedł do klasy i zaanonsował grubym głosem: - Goście do Copperfielda! Przedtem zamienił już kilka słów z przełożonym o tym, kim byli owi goście i do jakiego pokoju mieli zostać wprowadzeni, mnie zaś kazano iść na górę i włożyć świeży kołnierzyk. Rozkaz ten wypełniłem z bijącym sercem, lecz wchodząc do bawialnego pokoju cofnąłem się od progu na samą myśl, że odwiedzającą mogła być (dotychczas przypuszczałem jedynie możliwość wizyty pana lub panny Murdstone) - matka. Z ust moich wydarł się krótki szloch. Wszedłem. Zrazu nie spostrzegłem nikogo. Przyciśnięci do samych drzwi, stali Ham i pan Peggotty, wywijając kapeluszami na moje powitanie. Roześmiałem się, nie tyle z istotnie zabawnego ich wyglądu, ile z prawdziwej radości, jaką mi sprawiał ich widok. Podaliśmy sobie ręce, a ja wciąż śmiałem się i śmiałem; w końcu wyjąłem z kieszeni chusteczkę i wytarłem sobie oczy. Pan Peggotty, który z początku nie otwierał ust, dawał znaki synowcowi, aby ten mówił. - Niech się panicz uspokoi - wyszczerzył jak zwykle zęby Ham. - Ależ panicz urósł! - Urosłem? Doprawdy? - mówiłem ocierając łzy; sam nie wiedziałem, dlaczego zacząłem płakać. - Ależ panicz urósł! - dziwił się Ham. - Ależ urósł - powtarzał pan Peggotty. Śmialiśmy się wszyscy trzej, chociaż znowu zbierało mi się na płacz. - Nie wie pan, czy mama zdrowa? - pytałem. - Mama i Peggotty? - Wszystko po staremu - upewniał pan Peggotty. - A Emilka, pani Gummidge? - Wszystko po staremu - powtórzył. Umilkliśmy. Skorzystał z tego pan Peggotty, aby wydostać z kosza parę olbrzymich raków morskich i cały wór małych raczków. Dał to wszystko synowcowi mówiąc: - Paniczowi smakowało to niegdyś w naszej łodzi rybackiej! Ugotowała to sama stara, to jest pani Gummidge, ugotowała własnoręcznie. Dziękowałem, a pan Peggotty spostrzegłszy, że mu synowiec nie pomaga wymową i tylko uśmiecha się do morskich przysmaków, dodał: - Przybyliśmy na łodzi z Yarmouth do Grovesen. Wiatr mieliśmy pomyślny. Siostra pisząc do mnie wspomniała tę szkołę, żądając, abym będąc tu odwiedził koniecznie panicza i kłaniał się od niej i od wszystkich. Zaraz po moim powrocie Emilka napisze do siostry, żeśmy panicza widzieli i tak dalej, i tak dalej. Przeszła chwila, zanim zdołałem zrozumieć, co znaczyło owo "i tak dalej, i tak dalej". Zrozumiawszy podziękowałem serdecznie poczciwemu rybakowi, po czym zacząłem rozpytywać go o Emilkę. Musiała urosnąć, zmienić się, odkąd zbierałem z nią razem muszle i kamyki na wybrzeżu. - Tak, tak, wkrótce będzie to już mała kobietka - odrzekł pan Peggotty. - Niech panicz zapyta jego. Wskazywał na synowca, kiwającego z zadowoleniem głową nad workiem raków. - A jaka ładna! - dorzucił. - Jaka uczona! -twierdził Ham. - Jak pisze! Litery czarne, wyraźne, ot z tak daleka widoczne! Poczciwy rybak mówił z zapałem o swojej ulubienicy. Twarz jego gorzała najwyższym zadowoleniem, dumą i przywiązaniem, oczy połyskiwały wewnętrznym ogniem, a szeroka pierś podnosiła się lekko, swobodnie. W zapale to składał ciężkie dłonie, to prawą ręką, ukazując w dal, machał na kształt kowalskiego młota... Nie mniejszy był zapał synowca i zajmujący nas przedmiot rozmowy byłby zapewne niewyczerpany, gdyby nie nagłe zjawienie się Steerfortha. Wpadł do bawialnego pokoju, nucąc coś wesoło, i dopiero spostrzegłszy mnie w towarzystwie dwóch nieznajomych, cofnął się, wołając: - Przepraszam, nie wiedziałem, że cię tu zastanę. Nie wiem sam doprawdy, czy to chęć pochwalenia się przed panem Peggotty takim jak Steerforth przyjacielem, czy wyjaśnienia przed nim moich stosunków z rybakiem i jego synowcem, skłoniła mnie do zawołania odchodzącego (jakże mi szczegół każdy głęboko zapadł w pamięć!). Zawołałem: - Nie uciekaj, Steerforth, proszę cię, nie uciekaj! To są rybacy z Yarmouth, dobrzy, kochani ludzie, bliscy krewni mojej niani. Przybyli tu z Grovesen, by mnie odwiedzić. - Ach, jak to ładnie! - zawołał Steerforth, wracając. - Miło mi ich poznać! Jak się macie, panowie! Zachowanie jego było tak uprzejme, swobodne, bez cienia zbytecznej poufałości, że musiało wywierać nieopisany urok. Jeszcze i teraz zdaje mi się, że prócz wrodzonej, świeżej wesołości, pięknego głosu, ślicznej twarzy, zgrabnej postaci, posiadał jakiś odrębny czar, któremu niewielu potrafiło się oprzeć. Nie dziwota więc, że czarowi temu ulegli od razu moi goście. Na oścież otworzyli mu swe poczciwe serca. - Niech pan, panie Peggotty - rzekłem - poprosi Emilkę, żeby w swoim liście wspomniała i to, że pan Steerforth jest dla mnie niezrównanie dobry. Nie wiem, co bym tu począł bez niego. - Głupstwo! - zawołał, śmiejąc się, mój przyjaciel. - Nie ma o czym wspominać! - A jeśli kiedy - ciągnąłem - pan Steerforth odwiedzi Norfolk lub Suffolk, przywiozę go na pewno do Yarmouth w odwiedziny do pana. Nie uwierzysz Steerforth, jaki dziwny jest ich dom. Wyobraź sobie, cały się mieści w jednej łodzi. - Jak to, zrobiony z łodzi? - zawołał wesoło mój przyjaciel. - To dom godny takiego jak pan żeglarza! - Tak, panie, najzupełniej - potakiwał oczarowany Ham. - Ma pan słuszność, najzupełniejszą słuszność. Panicz Davy wie, że jest on nieodrodnym żeglarzem. Wskazał na stryja, który nie mniej od chłopaka oczarowany, z mniejszą tylko skwapliwością połknął komplement i kłaniając się, a mnąc końce okalającej mu szyję chustki, dziękował skromnie: - Wdzięczny jestem, nieskończenie wdzięczny... Każdy, panie, czyni, co może!... Spełniam po prostu swój obowiązek. - Najlepsi ludzie nie mogą czynić więcej, niż spełniać swój obowiązek, panie Peggotty - rzekł Steerforth; od razu podchwycił i zapamiętał nazwisko rybaka. - Tak sądzę, tak sądzę, istotnie - mówił rybak. - Dziękuję panu, wdzięczny jestem za pana uprzejmość dla nas. Prości jesteśmy ludzie, lecz chętni... Mam nadzieję, że mnie pan zrozumie, zawsze gotowi do usług, chata moja szczupła, ale na usługi, gdyby istotnie zechciał pan odwiedzić nas kiedy z paniczem. Mówiąc to zbierał się do wyjścia i za każdym słowem odwracał się od drzwi i kłaniał: - Bądźcie zdrowi! Obu paniczom życzę wszystkiego, wszystkiego dobrego! Ham wtórował. Pożegnaliśmy ich serdecznie. Przez cały wieczór brała mnie ochota opowiedzieć przyjacielowi o Emilce. Byłem jednak nieśmiały i bałem się narazić na żarty. Pamiętam, że z pewnym smutkiem rozmyślałem nad przekazaną mi przez pana Peggotty wiadomością, jakoby Emilka tak urosła, że była już niemal dorosłą dziewczyną. Wierzyć mi się w to nie chciało i wmawiałem w siebie, że to żarty. Przyniesione przez mych gości zapasy przenieśliśmy na górę i wieczorem nastąpiła wielka uczta. Biednemu Traddlesowi wyszło to na złe, rozchorował się bowiem w nocy, a opchany lekarstwami mogącymi zabić konia, jak powiedział Demple (którego ojciec był lekarzem), naraził się prócz tego rano, za niewyjaśnienie przyczyny swej słabości, na bicie i dawkę sześciu rozdziałów greckiej Biblii. Reszta tego szkolnego półrocza pozostała mi w pamięci jako ustawiczna troska i walka z otaczającymi nas warunkami istnienia, rozwianie się letniej pogody w jesiennej słocie, słoty w zimowych chłodach, lodowatych porankach i lodowatych wieczorach. Pamiętam ten dziwny chaos składający się z wieczorów spędzanych w źle oświetlonej i źle ogrzanej klasie, podobnej do lodowatej klatki, chaos, w którym miesza się wołowina duszona na zmianę z pieczoną i baranina gotowana na zmianę z pieczenią baranią, chleb z masłem, książki z oślimi uszami, stłuczone tabliczki, zalane łzami zeszyty, razy kija i linii, dni, w których strzyżono włosy, deszczowe niedziele i leguminy z kaszy; wszystko to skąpane w brudnej atmosferze atramentu. Pamiętam też, jak z początku tak odległe, że wydawały się niedościgłe, wakacje pomału się zbliżały. Licząc najpierw dzielące nas od upragnionej chwili miesiące, przeszliśmy do liczenia tygodni, dni. Pamiętam, jak strach mnie zaczął ogarniać na samo przypuszczenie, że nie wezmą mnie może do domu, i radość, która mnie opanowała, gdy mnie Steerforth upewnił, że na pewno tam pojadę. Radość wprawiła mnie w szał szczęścia i przyjaciel mój zmuszony był ostrzec mnie, że łamiąc sobie rękę lub nogę, wszystko zepsuję. Upragniony dzień zbliżał się szybko. Pojutrze... jutro... dzisiaj... natychmiast, dyliżans odwiezie mnie do Yarmouth, a stamtąd tak już blisko do domu! W dyliżansie miałem sen przerywany gorączkowymi, niejasnymi marzeniami, lecz za każdym przebudzeniem, spoglądając przez okno, przekonywałem się ze wzrastającą radością, żeśmy opuścili Salem House, że wpadające mi w ucho dźwięki nie są razami wymierzanymi przez pana Creakle'a Traddlesowi, lecz klaskaniem bata, którym woźnica popędzał swe konie. Rozdział ósmy. Moje wakacje, zwłaszcza jedno szczęśliwe popołudnie. Kiedyśmy nad ranem zajechali do gospody, nie do tej jednak, w której mieszkał mój przyjaciel kelner, wprowadzono mnie do milutkiego sypialnego pokoju, na którego drzwiach widniał wymalowany napis: "Delfin". Zziębnięty pomimo gorącej herbaty, którą mnie napojono w sali przed płonącym na kominie ogniem, z przyjemnością położyłem się w łóżku "Delfina", okryłem się kołdrą "Delfina" i czym prędzej zasnąłem. O dziewiątej rano miał zajechać po mnie pan Barkis. Wstałem o ósmej i choć niezadowolony ze zbyt krótkiego spoczynku, gotów byłem do drogi. Woźnica powitał mnie tak, jak gdybyśmy się rozstali przed pięcioma minutami, jak gdybym tylko wstąpił do gospody wymienić pieniądze na drobne. Gdy tylko umieszczono w powozie mój kuferek i gdym usiadł, koń ruszył zwykłym swym powolnym, leniwym krokiem. - Doskonale pan wygląda, panie Barkis - zauważyłem, sądząc, że mu to zrobi przyjemność. Pan Barkis potarł rękawem twarz, jak gdyby chciał się przekonać, czy zetrze z niej farbę, i nic na mój komplement nie odpowiedział. - Spełniłem pańskie polecenie - dodałem. - Napisałem do Peggotty to, co pan polecił. - A! - odrzekł. Zdawał się być nie w humorze i odpowiadał niechętnie. - Czyni się źle wywiązał? - spytałem po chwili wahania. - Co? -spytał. - Ze zlecenia. - Zlecenie dobrze było, być może, spełnione - odmruknął - ale na tym się też skończyło. - Na tym się skończyło, panie Barkis? - spytałem, nie rozumiejąc zupełnie, o co idzie. - Bez skutku - powtórzył, spoglądając na mnie z ukosa. - Nie było odpowiedzi. - A czyż miała być odpowiedź? - spytałem, szeroko otwierając oczy, gdyż przyznaję, na myśl mi to nie przyszło. - Gdy mężczyzna mówi, że jest gotów - rzekł powoli pan Barkis - to znaczy, że oczekuje odpowiedzi. - No i co, panie Barkis? - No i - rzekł pan Barkis, przenosząc wzrok znowu na uszy swego konia - mężczyzna ten dotychczas nie doczekał się odpowiedzi. - Czy pan jej mówił o tym? - Nie, nie mówiłem i nie powiem. Nigdy z nią trzech słów nie zamieniłem. - To może pana wyręczyć? - spytałem nieśmiało. - Jeśli panicz chce, może jej powiedzieć - tu znów spojrzał na mnie spode łba - że Barkis czeka na odpowiedź. Jak jej na imię? - Na imię? - Aha - skinął głową. - Peggotty. - To imię czy nazwisko? - O, naturalnie nazwisko, na imię jej Klara. ¦ - Ach, tak. Okoliczność ta zdawała się pogrążać go w głęboką zadumę. Jechaliśmy w milczeniu; woźnica pogwizdywał. - Aha - zaczął wreszcie. - Proszę jej powiedzieć, że Barkis czeka na odpowiedź. A gdy spyta, na jaką - na to, com ci pisał. - A co tam było? - spyta. - Barkis jest gotów, odpowiedz. Zlecenia swe woźnica popierał energicznymi ruchami ramion, które mnie niemal wypychały z siedzenia, po czym, w zwykły sobie sposób, zapatrzył się na konia i nie wymówił już słowa. Może w pół godziny potem wyjął z kieszeni kawał kredy i na wewnętrznej ścianie powozu napisał: "Klara Peggotty", prawdopodobnie po to, aby nie zapomnieć. Ach, jakież to było dziwne uczucie wracać do domu, który przestał być mym domem! Patrzeć na przedmioty budzące na każdym kroku wspomnienia błogiej, bezpowrotnej przeszłości. Czas, w którym moja matka, Peggotty i ja wystarczaliśmy sobie najzupełniej, w którym nikt nas nie dzielił, wyrastał przede mną i ściskał mi serce takim bólem, żem żałował, iż jestem tak blisko tych miejsc; chętnie zawróciłbym, aby o żalu mym i bolesnych wspomnieniach zapomnieć u boku Steerfortha. Za późno! Stanęliśmy przed domem. Stare drzewa kołysały na wietrze zimowym ogołocone z liści gałęzie; na ich szczytach chwiały się puste gniazda. Woźnica, zdjąwszy mój kuferek, pozostawił mnie przy wejściu. Idąc prowadzącą do domu ścieżką spoglądałem nieśmiało w okna, bojąc się dostrzec w którymś z nich twarz pana lub panny Murdstone. Nie dostrzegłem nigdzie żadnej twarzy; cichym, nieśmiałym krokiem wszedłem do domu. Bogu tylko wiadomo, jakie niemowlęce, niejasne wspomnienia obudził głos mojej matki śpiewającej w pokoju bawialnym. Śpiewała tak cicho, słodko. Zdawało mi się, że jako niemowlę spoczywam na jej kolanach. Melodia była mi nie znana, ale taka jakaś swoja i bliska, że zdawała się wpadać wprost do serca; jak stary wierny przyjaciel, który wraca znowu po długiej rozłące. Z głosu i sposobu, w jaki matka moja nuciła tę kołysankę, wywnioskowałem, że musi być sama. Cicho otworzyłem drzwi, na palcach wsunąłem się do pokoju. Siedziała przed ogniem, kołysząc na ręku niemowlę, którego maleńkie rączki czepiały się jej piersi. Śpiewała wpatrzona w drobną, na jej kolanach leżącą twarzyczkę. Odezwałem się. Drgnęła, krzyknęła, poznała mnie, nazwała swym "Davy, jedynym ukochanym synkiem", a biegnąc na moje spotkanie uklękła na ziemi, aby móc mnie lepiej uściskać, i tuląc moją głowę do swych piersi, jednocześnie tuliła do moich ust maleńkie niemowlęce rączęta. Czemuż w owej chwili nie umarłem; czemuż nie umarłem z tym jedynym uczuciem w sercu. Byłem bliższy nieba niż kiedykolwiek potem w życiu. - Patrz, to twój braciszek - mówiła matka, pieszcząc mnie. - Davy, mój śliczny chłopcze! Biedne moje dziecko. Całowała mnie, ściskała, znów całowała, aż nadbiegła Peggotty, przykucnęła przy nas na ziemi i nie wiedziała sama, co robić z radości - czy mnie, czy brata mego pieścić i całować. Nie oczekiwano mnie tak wcześnie, woźnica się pośpieszył; pan i panna Murdstone byli nieobecni i mieli wrócić dopiero wieczorem. Przechodziło to moje oczekiwania. Nie śmiałem nawet przypuszczać, aby nas raz jeszcze w życiu pozostawiono samych sobie, tak jak było dawniej, dawniej... Siedliśmy razem do stołu, tuż przed kominkiem. Peggotty chciała nam podawać, lecz matka kazała jej zająć miejsce obok mnie. Dano mi mój dawny talerz, z wymalowanym rycerzem, który Peggotty przechowywała w głębi szafy, skąd go obecnie wyjęła. Dano kubek z moim imieniem, nożyk, który nie krajał, i mój mały widelczyk. Przy stole uważałem za stosowne wywiązać się z danego mi przez woźnicę zlecenia, lecz zaledwiem rozpoczął, Peggotty roześmiała się, kryjąc twarz w fartuchu. - Cóż to znaczy, Peggotty? - pytała moja matka. Peggotty nie odpowiadała i nie odkrywając twarzy, śmiała się do rozpuku. - Ale cóż ci się stało? - nalegała, śmiejąc się też matka. - Niech go! - odrzekła wreszcie Peggotty. - Chce się ze mną żenić. - To wcale dobra partia dla ciebie - zauważyła matka. - Może być, sama nie wiem - odparła Peggotty. - Ale choćby był cały złoty, ja nie chcę. - Czemuż mu tego nie powiesz? Zabawna istoto! - A co mam mówić - broniła się, uchylając fartucha Peggotty - kiedy mi ani razu nie wspomniał o tym, ani wcale o niczym. Oho! Nie śmiałby! Wie, że wydrapałabym mu oczy! Peggotty była tak czerwona, jak jej nigdy przedtem nie widziałem. Kilka razy jeszcze kryła twarz w fartuchu, wybuchając śmiechem. Matka moja, chociaż się też uśmiechała, zdawała się być zamyślona. Teraz dopiero dostrzegłem zmiany w jej twarzy. Ładna jak zawsze, schudła, posmutniała. Ręce jej też zeszczuplały, zbladły, wydawały się niemal przezroczyste. Nie na tym jednak polegała główna zmiana. W całej jej istocie było coś wystraszonego, niepewnego. Po chwili, kładąc dłoń na ręce wiernej służącej, spytała nieśmiało: - Peggotty! Nie wyjdziesz chyba za mąż? - Ja, proszę pani? - odrzekła z szybkim poruszeniem zagadnięta. - Nie, nigdy! - Przynajmniej nie teraz, nie zaraz - prosiła tkliwie moja matka. - Nigdy! -wołała Peggotty. Matka moja ujęła jej rękę. - Nie opuszczaj mnie, kochanie, zostań ze mną... nie na długo już może... Nie wiem, co bym poczęła bez ciebie. - Ja panią porzucić! Skarbie mój drogi! Po to, aby zostać jego żoną?! - wołała Peggotty. - Co za myśli przychodzą do tej głupiutkiej główeńki! Peggotty często traktowała moją matkę jak małe dziecko. Lecz matka, nie zważając na to, dziękowała jej serdecznie, a poczciwa dziewczyna mówiła dalej: - Ja bym miała panią opuścić! To by dopiero było! Chciałabym to widzieć! Nie, nie, nie i jeszcze raz nie, to być nie może, nie będzie. Chociaż są tu koty, które by tańcowały wtedy z radości! Niech się spodziewają! Nic z tego nie będzie, zostanę im na złość, zostanę do grobowej deski. Gdy postarzeję, ogłuchnę, oślepnę, stracę już wszystkie zęby i będę do niczego, Davy da mi kątek i kęs chleba. Czy tak, Davy? - A! Jak to będzie dobrze! - zawołałem. - Będziesz u mnie szczęśliwa jak królowa. - Niechże cię Bóg ma w swej świętej opiece! Poczciwe serce! - wołała Peggotty, pokrywając mnie pocałunkami w przedwczesnej wdzięczności za obiecaną sobie gościnność, po czym znów zakryła twarz fartuchem, śmiejąc się, zapewne z Barkisa, potem wyjęła niemowlę z kołyski i zaczęła nosić je dokoła pokoju, potem położyła je w kołysce i zebrała ze stołu, potem już usiadła naprzeciw nas z robotą w ręku, z kawałkiem wosku i pudełkiem przed sobą, najzupełniej tak, jak było dawniej. Siedząc tak, gwarzyliśmy rozkosznie. Opowiadałem, jak srogi i okrutny był pan Creakle. Obie, matka i Peggotty, rozpływały się z żalu nad mym losem. Opowiadałem o Steerforcie i Peggotty utrzymywała, że poszłaby chętnie piechotą do Londynu, aby go tylko zobaczyć. Gdy się niemowlę obudziło, wziąłem je delikatnie na ręce i zacząłem kołysać. Gdy usnęło, przytuliłem do matki, jak dawniej bywało, mój mały rumiany policzek, zarzuciłem jej ręce na szyję i znów mnie na kształt skrzydeł anioła opłynęły jej miękkie włosy... i znów czułem się szczęśliwy... Siedząc tak zapatrzony w ogień i w biegające w popiele iskierki, wyobrażałem sobie, żem nigdy nie opuszczał domu, że wszystko było snem i że pan i panna Murdstone znikli jak te gasnące płomyki... Prawdą żywą było tylko to, co mnie obecnie otaczało: matka i Peggotty. Peggotty, z pończochą w lewej, a igłą w prawej ręce, cerowała. Chwilami, gdy ogień dogasał, zatrzymywała się na chwilę i czekała, aż wybłyśnie jaśniejszy płomyczek, by przy jego świetle zrobić jeszcze kilka ściegów. Nie pojmuję, skąd się jej brały te wieczne dziury w pończochach. Odkąd sięgam pamięcią, cerowała codziennie. - Ciekawa jestem - odezwała się nagle - co się stało z cioteczną babką Davy? - Boże mój - zbudziła się z zamyślenia matka. - Skąd ci to przyszło do głowy? - Nie wiem, proszę pani. Dość, że jestem ciekawa. - Skąd ci przyszła na myśl ta dziwaczka? Nie masz już o czym myśleć? - Nie wiem, proszę pani, skąd mi to przyszło, ot tak sobie. Myślę o tym i o owym i poradzić już na to nie mogę. Ot i pomyślałam: co się też z nią stało? - Jakże jesteś nieroztropna! Można by sądzić, że jesteś spragniona jej odwiedzin. - A niechże Pan Bóg broni! - Więc po co mówić o tak nieprzyjemnych rzeczach! Panna Betsey siedzi pewnie zamknięta w swym wiejskim domku nad morzem i pozostanie tam na zawsze. W każdym razie nas już nie odwiedzi zapewne nigdy. - Zapewne! Zapewne! Tego się nie boję i tylko ciekawa jestem, czy umierając zapisze co naszemu Davy. - Bój się Boga, Peggotty! Czyś zapomniała, że gniewa się na tego biedaka od jego urodzenia za to samo już, że jest chłopcem? - Może mu teraz przebaczy. - Czemuż by teraz właśnie miała przebaczyć? - spytała z pewnym niezadowoleniem matka. - Bo teraz Davy ma braciszka - odrzekła Peggotty, a matka moja zaczęła płakać i wymawiać jej te słowa. - Jak gdyby to maleństwo zrobiło jaką krzywdę tobie lub komukolwiek - mówiła łkając. - Niedobra, nieznośna zazdrośnico! Lepiej byś już raz wyszła źa tego swego Barkisa. Czemu nie wychodzisz? - Bobym tym zbytnio dogodziła pannie Murdstone - żywo odrzekła Peggotty. - Jakże jesteś zabawna - ciągnęła matka - z tą swoją wieczną zazdrością i niechęcią względem siostry mego męża. Można by cię posądzić, że ci tak bardzo idzie o klucze, że chciałabyś wszystko mieć w swym ręku, wszystkim rządzić. Niby nie wiesz, że wszystko, co panna Murdstone robi, to w najlepszej intencji? Przecież wiesz o tym, wiesz przecież? Peggotty pomrukiwała coś w rodzaju: "Niech ją licho porwie z jej dobrymi intencjami". - O! Wiem, wiem dobrze, co myślisz, niedobra! - ciągnęła z żalem moja matka. - Rozumiem cię doskonale... a widzisz! Rumienisz się... Panna Murdstone służy tu tylko za pretekst. Czy nie słyszałaś, jak mówi i powtarza, że jestem zbyt bezmyślna i... i... - Ładna - dopowiedziała służąca. - A jeśli tak mówi - odparła już z uśmiechem matka - mamże się o to obrażać? - Nie, z pewnością... - Wszak słyszałaś, jak tysiąc razy mówiła, że pragnie oszczędzić mi kłopotów i pracy, będącej, jak sądzi, nad moje siły. Może ma słuszność... wstaje wcześnie, kładzie się późno, dzień cały biega po domu, pełno jej w spiżarni, w kuchni, wszędzie... Rzecz to niełatwa i wcale nie przyjemna. Co? Może nie mam racji? - Nie przeczę. - Przeczysz, właśnie, że przeczysz. Zawsze musisz coś wmawiać, zawsze. Taki to już twój zwyczaj, i kiedy mówisz o zamiarach pana Murdstone'a... - Wcale o nich nie mówię - przerwała z żywością Peggotty. - Nie mówisz, leczciągle czynisz aluzje. O to mi właśnie chodzi. Raz ci przecież muszę to powiedzieć, wiesz dobrze, co mam na myśli. Otóż, gdy wątpisz o dobrych intencjach pana Murdstone'a, przekonana jesteś tak jak i ja, że są one najlepsze... powinnaś być przekonana... i jeśli był i jest nazbyt surowy względem pewnej, wiadomej nam osoby... zresztą i ty, i ja, i nawet Davy wie, że nie może tu być mowy o nikim obecnym... to... to jedynie dla przyszłego dobra tejże osoby. Przez miłość dla mnie kocha on najpewniej ową osobę i działa dla jej dobra, w tym jak i we wszystkim musimy przyznać mu hart i wyższość rozumu. Sama wiem, jak jestem słaba, dziecinna, niedorzeczna, zwłaszcza wobec tak poważnego, stałego, pełnego charakteru i woli męża. - Wiem też - ciągnęła powstrzymując łzy - ile ma ze mną kłopotów. Wierzę mu ślepo, powinnam ulegać we wszystkim, we wszystkim... i być mu wdzięczna... Nieraz czynię sobie wyrzuty, trapią mnie wątpliwości i sama wówczas nie wiem, co począć! Peggotty słuchała w milczeniu, trzymając w ręku pończochę, zapatrzona w ogień. - Peggotty - zmienionym już głosem przerwała milczenie matka. - Niech się raz skończy to nieporozumienie. Wiem, że jesteś najlepszą mą przyjaciółką i że na twoją tylko przyjaźń mogę liczyć - i kiedy mówię ci, że jesteś niedorzeczna, nieznośna, głupia, to dlatego tylko, że wiem, iż jesteś moją najlepszą przyjaciółką, jesteś nią i byłaś od chwili, gdy mnie, pamiętasz, przywitałaś na progu domu, do którego wprowadził mnie pan Copperfield. W odpowiedzi na te słowa Peggotty przycisnęła mnie z całej siły do piersi. Później zrozumiałem niejasne wtedy dla mnie znaczenie tej rozmowy i zdaje mi się, że poczciwa Peggotty zaczęła ją i podtrzymywała w celu dostarczenia mojej matce sposobności do wylania sprzecznych zresztą - lecz z pewnością trapiących ją srodze - uczuć. Wybieg udał się. Przez resztę wieczoru matka była w weselszym już i swobodniejszym nastroju. Po herbacie, kiedy ogień wygasł na kominku i zapalono świece, przeczytałem na głos rozdział z książki o krokodylach, którą Peggotty szczególnie lubiła i obecnie wydostała z własnej kieszeni. Nie wiem, czy nosiła ją ciągle przy sobie od dnia mego wyjazdu do szkoły. Potem rozmawialiśmy znów o Salem House, o Steerforcie, i tak minął ów pamiętny wieczór, zamykający raz na zawsze rozdział, którego czas i życie zetrzeć nie zdołały z mego serca i pamięci. Około dziesiątej koła powozu zaturkotały na dziedzińcu. Porwaliśmy się z miejsc i matka spostrzegając, że późno, a pan Murdstone jest zdania, że o tej porze dzieci powinny już spać zauważyła z gorączkowym pośpiechem, czy nie lepiej byłoby, abym odszedł na górę natychmiast, nie czekając wejścia pana i panny Murdstone. Gdym się kładł pospiesznie w mej małej sypialni, zdało się dziecięcej mej fantazji, że przybywający wnieśli ze sobą mroźny powiew, który jak piórko zdmuchnął stare, swojskie uczucie domowego ogniska. Nazajutrz, schodząc na śniadanie, czułem się dziwnie zmieszany. Od owego ukąszenia nie spotkałem się jeszcze ze wzrokiem pana Murdstone'a. Po wielu wahaniach wszedłem do stołowego pokoju. Stał przed kominkiem, obrócony plecami do ognia. Siostra jego nalewała herbatę. Patrzył na mnie z góry, lecz gdym wszedł, nie uczynił najlżejszego ruchu. Zbliżyłem się i, przezwyciężając wahanie i nieśmiałość, rzekłem: - Przepraszam pana bardzo! Żałuję mego postępku, chciał bym, aby mi pan przebaczył. - Cieszę się, że żałujesz swego postępku, Dawidzie - odparł. Podał mi tę samą rękę, którą ukąsiłem. Nie mogłem się powstrzymać od spojrzenia na siną, z ukąszenia pozostałą bliznę. Czerwieniłem się pod jego surowym i ponurym wzrokiem. - Jak się pani miewa? - spytałem panny Murdstone. - Dobrze - odparła, podając mi nie rękę, lecz filiżankę z herbatą. - Długo trwać będą wakacje? - Miesiąc. - Licząc od kiedy? - Od dnia dzisiejszego. - Ach, to już o jeden dzień mniej, szczęśliwie. W podobnie uprzejmy sposób zamieniła się od tej chwilij w chodzący kalendarz. Co rano przypominała mi dzień po dniu i zbliżającą się chwilę opuszczenia znów domu. Zanim doszliśmy do dziesięciu, czyniła to ponuro, potem coraz weselej, z widocznym już zadowoleniem. Tegoż też pierwszego dnia moich wakacji miałem nieszczęście wprowadzić ją, chociaż z pozoru była tak niewzruszona, w gwałtowne wzburzenie. Wszedłem do bawialnego pokoju, w którym siedziała wraz z matką. Braciszek mój, który miał zaledwie kilka tygodni, leżał na kolanach mej matki. Wziąłem go delikatnie i ostrożnie na ręce. Nagle panna Murdstone krzyknęła tak, że o mało nie wypuściłem dziecka z rąk. - Co ci się stało, Joanno? - spytała przestraszona matka. - Na Boga, Klaro! Widzisz? - Co takiego? - Wziął je! Chłopiec wziął dziecko na ręce. Trzęsła się z oburzenia, wyrywając mi z rąk braciszka, po czym zrobiło jej się słabo, trzeba ją było cucić winem. Naturalnie, w następstwie tej sceny zabroniono mi formalnie i stanowczo nawet dotykać mego brata, a chociaż matka moja zdawała się mieć wręcz przeciwne zdanie, ze zwykłą swą łagodnością przystała na żądanie szwagierki. - Zapewne masz rację, Joanno! Innym znów razem mój braciszek (ukochałem go całym sercem, jako dziecko mej matki) stał się niewinnym powodem gniewu panny Murdstone. Matka moja, wpatrując się w oczęta spoczywającego w jej objęciach maleństwa, powiedziała nagle: - Davy, chodź tu bliżej - po czym zaczęła przypatrywać się uważnie moim oczom. Panna Murdstone opuściła na kolana swe stalowe perełki. - Uważam - rzekła matka wesoło - że obaj mają zupełnie podobne oczy. Pewnie odziedziczyli je po mnie. Ten sam kolor, ten sam wyraz. - Co ty mówisz? Klaro! - surowo spytała panna Murdstone. - Kochana Joanno - nieśmiało odrzekła matka. - Znajduję podobieństwo pomiędzy oczami Dawida i małego. - Zwariowałaś chyba, Klaro - zadecydowała z niezadowoleniem panna Murdstone. - Ależ, kochana Joanno!... - Zwariowałaś zupełnie. Jakież podobieństwo, proszę cię, może istnieć między tym chłopcem a synem mego brata?! Żadne. Pod każdym względem są i muszą być zupełnie różni. Nieprzyjemnie mi nawet słuchać podobnych głupstw - skończyła Wychodząc i zatrzaskując za sobą drzwi. Widocznie nie posiadałem łask panny Murdstone. Nie byłem tu niczyim ulubieńcem, ani swoim własnym nawet, gdyż ci, co mnie kochali, nie śmieli tego okazywać, a ci, którym byłem niemiły, okazywali to znów tak bez ceremonii, że mimo woli stawałem się nieśmiały, niezręczny, posępny. Odczuwałem, że jestem ciężarem zarówno sobie, jak i innym. Gdym wchodził do pokoju, w którym rozmawiali, natychmiast wesołość opuszczała matkę, chmura osiadała na jej czole, znikał dobry humor pana Murdstone'a, a podwajał się zawsze zły humor jego siostry. W tym wszystkim czułem dobrze, że główną ofiarą była moja matka, czułem, że boi się swobodnie ze mną mówić, patrzeć na mnie, nie chce się im narażać i znosić potem cierpkich wymówek. I nie o siebie samą drżało biedactwo, lecz o mnie, niespokojnie śledząc zwrócone na mnie ich oczy. Widziałem to, i zrozumiałem i o ile mogłem, unikałem ich. Niejedną zimową godzinę wybijał dzwon na wieży kościelnej, podczas gdy przesiadywałem smutny i samotny w moim pokoiku. Wieczorami siadywałem czasem z Peggotty, w kuchni. Tu czułem się swobodny, nie bałem się być sobą. Zdaje się jednak, że i to nie podobało się w pokoju bawialnym. Byłem potrzebny naszym prześladowcom do ukończenia tego, co nazywali wychowaniem mojej biednej matki; gniewała ich moja nieobecność. - Dawidzie - zauważył raz, kiedym się oddalał po obiedzie pan Murdstone. - Z przykrością widzę, że masz dzikie usposobienie. - Ponury jak niedźwiedź - dodała panna Murdstone. Zatrzymałem się na środku pokoju, spuściłem głowę. - A wiesz, Dawidzie - ciągnął pan Murdstone - że ponurość i skrytość stanowią najnieznośniejsze cechy charakteru. - Są one u chłopców nieomylną oznaką uporu i przekory zauważyła panna Murdstone. - Musiałaś to zauważyć, Klaro? - Przepraszam cię, kochana Joanno - odrzekła matka czy to co mówisz... przepraszam cię, kochana Joanno, odnosi się do mego syna? - Naturalnie - odrzekła panna Murdstone. - Muszę przecież, gdy mówię, mieć kogoś na myśli. Nie roszczę sobie pretensji do szczególnej mądrości, lecz sądzę, że nigdy się nie rozmijam ze zdrowym rozsądkiem. - Z pewnością, kochana Joanno - przytaknęła moja matka - masz wiele, wiele przenikliwości. - Och, nie mów tego, moja Klaro - odparła panna Murdstone ze złością. Ale moja matka upierała się przy swoim: - Muszę to mówić - powiedziała - gdyż nikt bardziej nie korzysta z twojego rozumu i doświadczenia niż ja, więc wiem to chyba najlepiej. - Dobrze - ciągnęła panna Murdstone - więc przypuśćmy, że ja nie jestem w stanie pojąć tego chłopca, jest zbyt dla mnie głęboki, Klaro - mówiła poprawiając kajdanki na dłoniach - ale przecież chyba mój brat jest na tyle rozumny, by przeniknąć tajniki jego charakteru. I to właśnie mój brat, o ile się nie mylę, mówił na ten temat, gdyśmy mu niezbyt uprzejmie przerwały. - Sądzę - rzekł wtedy pan Murdstone głębokim, cichym głosem - że w tej sprawie są bezstronniejsi i lepsi sędziowie niż ty, Klaro. - Edwardzie - powiedziała matka - jesteś znacznie lepszym sędzią we wszystkich sprawach niż ja. Ty i Joanna. Ja tylko powiedziałam... - Tyś tylko powiedziała coś nie przemyślanego, dowodzącego twej słabości - odparł. - Staraj się nie powtarzać więcej tego błędu i panuj nad sobą, moja Klaro. Wargi mej matki poruszyły się, jak gdyby chciała powiedzieć: "Tak, drogi Edwardzie", ale nie powiedziała ani słowa. - Bardzo mi przykro, Davy - ciągnął dalej pan Murdstone - ale zauważyłem w tobie przykry, uparty i zacięty charakter. Nie pozwolę, by taki charakter rozwijał się pod moim bokiem. Musimy się starać zmienić to gruntownie i ty sam musisz się postarać o tę zmianę. - Przepraszam pana - wyjąkałem - ale od czasu, gdym przyjechał, ani razu nie zdarzyło mi się być zaciętym ani upartym. - Proszę, niech szanowny pan nie ucieka się do kłamstwa! - krzyknął pan Murdstone z takim gniewem, że matka moja wyciągnęła swą drżącą rękę, jak gdyby chciała nas rozdzielić. Wystarczy mi, że kryłeś się z uporem i zawziętością w swym Pokoju, wtedy gdyś wiedział, że powinieneś być razem z nami. Wiesz o tym dobrze, gdzie jest twoje miejsce, a mimo to kryłeś się po kątach. Ale ja doprowadzę cię do posłuszeństwa względem mnie. Znasz mnie, Dawidzie, i wiesz, że to potrafię. Panna Murdstone zarżała po swojemu. - Chcę mieć tu chłopca posłusznego i pokornego względem mnie, Joanny Murdstone, i twej matki, nie życzę sobie, by unikano tego pokoju jak zapowietrzonego, bo tak się podoba jakiemuś dzieciakowi. Siadaj. Rozkazywano mi jak psu i jak pies posłuchałem. - I jeszcze jedno - dorzucił. - Zaobserwowałem w tobie upodobanie do gminnych znajomości. Nie wolno ci przyjaźnić się ze służbą. Kuchnia nie wychowa cię pod wieloma względami, pod którymi musisz być jeszcze wychowany, pomijam tu nawet kobietę, która cię przeciwko nam podburza, bo niestety - tu zniżył nieco głos - ty, Klaro, na skutek starej znajomości, masz ku niej niewytłumaczoną słabość. - To po prostu obłęd - krzyknęła panna Murdstone. - Chcę tylko powiedzieć, że takie towarzystwo jak pani Peggotty nie jest dla ciebie odpowiednie i że musisz się go natychmiast raz na zawsze wyrzec. Dawidzie, zrozumiałeś mnie chyba i wiesz, co ci grozi, gdybyś nie słuchał mnie we wszystkim. Zrozumiałem, i to nawet lepiej, niż on przypuszczał, gdyż zdawałem sobie sprawę z następstw dla mojej biednej matki. Byłem więc posłuszny we wszystkim, nie uciekałem do mego pokoju, nie chroniłem się do Peggotty, tylko przesiadywałem w bawialni całe wieczory, czekając, aż będzie można pójść do łóżka. Jakież tortury przechodziłem siedząc tak nieruchomo w tej samej pozycji godzinami, bojąc się poruszyć ręką lub nogą, by panna Murdstone nie poskarżyła się na moją zbytnią ruchliwość, lękając się nawet mrugnąć okiem, by nie stworzyć pretekstu do nowej awantury! Jakaż to była potworna nuda siedzieć tak sztywno, słuchać tykania zegara i spoglądać na pannę Murdstone, jak potrząsa swymi błyszczącymi łańcuszkami, rozmyślać o tym, czy wyjdzie kiedy za mąż, a jeżeli tak, kto będzie tym nieszczęśliwym mężem, liczyć kraty u kominka, patrzeć w sufit i na wzór na tapecie! Jakie smutne były moje przechadzki po błotnistych alejkach w zimnych podmuchach wiatru, pod straszliwym, tłoczącym me barki ciężarem panny Murdstone stróżującej wiecznie w bawialni, panny Murdstone, która nawet gdy mi nie towarzyszyła, nie opuszczała mnie ani na chwilę, jak zmora dusząca mnie na każdym kroku! Jakież to były posiłki, które pochłaniałem w milczeniu i zakłopotaniu, na każdym kroku czując, że jest o jeden widelec i nóż za dużo: o mój! , o jeden apetyt zbyt wiele: o mój! , o jedno krzesło i talerz za wiele: o moje! , o kogoś za wiele: o mnie! Jakież to, były wieczory, gdy wnoszono świece, a ja nie ośmielałem się czytać zajmującej książki i ślęczałem nad jakimś okropnym zadaniem arytmetycznym, a tablice miar i wag bez mojej woli zamieniały się w melodię pieśni "Panuj Brytanio" lub "Precz ze smutkami", gdy cyfry nie chciały wchodzić mi do głowy albo wszedłszy jednym uchem, wychodziły drugim! Na jakie wymówki i awantury byłem narażony mimo wszelkich mych starań, jakie uwagi przemilczałem, całą siłą wstrzymując się od odpowiedzi, jak bardzo czułem się "powietrzem" dla tych samych ludzi, którym przecież nieustannie zawadzałem, i jakim szczęściem przejmowało mnie pierwsze uderzenie godziny dziewiątej, kiedy to panna Murdstone rozkazywała mi iść spać! Tak upływały dni wakacji aż do chwili, gdy panna Murdstone powiedziała: "Oto skończył się ostatni dzień" i nalała mi ostatnią filiżankę herbaty. Nie było mi przykro wyjeżdżać, znajdowałem się w dziwacznym stanie ducha. Tęskniłem do Steerfortha, tęskniłem nawet za panem Creakle. I znowu pan Barkis zjawił się przed domem i znowu panna Murdstone ostrzegawczo powiedziała "Klaro"! , gdy matka nachyliła się, by mnie ucałować. Pocałowałem matkę i mego małego braciszka, i było mi smutno. Ale przyczyną tego smutku nie był mój odjazd: przecież od dawna oddalałem się od niej, codziennie coraz bardziej. Zachowałem w pamięci nie tyle jej pożegnalny uścisk, ale to, co nastąpiło potem. Byłem już w powozie, gdym usłyszał jej wołanie. Wyjrzałem szybko i ujrzałem ją stojącą w furtce ogrodowej z maleństwem, które trzymała wysoko, bym je widział. Była zimna, ale cicha Pogoda i ani jeden włosek na jej głowie, ani jedna fałda jej sukni nie drgnęła, gdy tak stała patrząc na mnie usilnie, tuląc do piersi swe maleństwo. Tak znikła mi z oczu. Tak widziałem ją potem w szkole, w mych snach. Cichutką i obecną przy moim łóżeczku, bacznie wpatrzoną w moją twarz, z dzieciątkiem przytulonym do jej piersi. Rozdział dziewiąty. Pamiętne urodziny. Pomijam, wszystko, co zdarzyło się w szkole do marcowego dnia moich urodzin. Nie pamiętam z tego okresu nic prócz tego, że jeszcze bardziej podziwiałem Steerfortha. Wyszedł ze szkoły z końcem półrocza i wydawał mi się jeszcze bardziej niezależny, i bardziej uroczy niż dawniej. Poza tym nie pamiętam nic. Wielkie przeżycie, które potem nastąpiło, musiało pochłonąć wszystkie mniej ważne i istotne. Trudno mi to nawet sobie wyobrazić, że pomiędzy moim powrotem z wakacji do Salem House a dniem mych urodzin upłynęły dwa miesiące. Wiem, że tak było, ale mam uczucie, że wypadki te nastąpiły bezpośrednio po sobie. Jak dobrze pamiętam każdy szczegół tego dnia: czuję zimną mgłę wiszącą nad światem jak widmo, i szron prześwitujący niewyraźnie przez jej zasłonę, czuję wilgotne włosy opadające kosmykami na mój policzek, widzę długą perspektywę klas szkolnych w migotliwym blasku świeczki, którą próbują rozproszyć mroki, i obłoczki oddechów mych kolegów, którzy rozcierają zmarznięte palce i przytupują dla rozgrzewki o podłogę. Było po pierwszym śniadaniu i właśnie wróciliśmy z boiska, gdy pan Sharp wszedł, mówiąc: - Dawid Copperfield, do salonu. Oczekiwałem paczki od Peggotty i zajaśniałem radością. Gdym się zerwał ochoczo z miejsca, koledzy wołali za mną, abym nie zapominał o nich i podzielił się przysmakami. - Nie spiesz się, Dawidzie - powiedział pan Sharp. - Nie spiesz się, masz czas, chłopcze. Gdybym się zastanowił nad jego tonem, wyczułbym w nim współczucie, ale pomyślałem o tym dopiero znacznie później. Wpadłem do bawialni i tam zastałem pana Creakle'a jedzącego śniadanie, z laseczką i z gazetą rozpostartą na stole; obok stała jego żona, trzymając w ręku list. Nie było żadnej paczki. - Dawidzie Copperfield - powiedziała pani Creakle, prowadząc mnie do kanapy i sadzając obok siebie. - Mam ci coś ważnego do powiedzenia, mój chłopcze. Pan Creakle, na którego spojrzałem, unikał mego wzroku, potrząsnął głową i westchnąwszy, włożył do ust grzankę z masłem. - Jesteś jeszcze zbyt młody, by wiedzieć, jak świat zmienia się codziennie - powiedziała pani Creakle - i jak ludzie z niego znikają. Niektórzy z nas uczą się tej prawdy dopiero na starość, inni - już gdy są dziećmi, jeszcze inni przez całe życie. Przyglądałem się jej poważnie. - Czy gdy opuszczałeś dom po wakacjach, wszyscy byli zdrowi? - pytała po przerwie. - Czy mama twoja była zdrowa? Drżałem, sam nie wiedząc czemu, i nie mogłem zdobyć się na odpowiedź, wciąż patrząc na nią z powagą. - Bo widzisz, bardzo mi przykro, ale muszę ci powiedzieć, że twoja mamusia jest bardzo chora. Jakaś mgła przysłoniła mi twarz pani Creakle, a gorące łzy zaczęły spływać z oczu. - Ciężko chora - dodała. Wiedziałem już wszystko. - Umarła. Nie trzeba mi było tego mówić. Wybuchnąłem rozdzierającym płaczem i poczułem się sierotą na wielkim świecie. Była dla mnie bardzo serdeczna, byłem u niej cały dzień, chwilami pozostawiała mnie samego, bym mógł się wypłakać do woli. Płakałem więc, potem zasypiałem znużony, by po przebudzeniu się płakać na nowo. Gdy nie mogłem już płakać, zaczynałem myśleć, i to było jeszcze okropniejsze: był to ciężar nie do zniesienia. A jednak myśli moje nie skupiały się na samym nieszczęściu, tylko krążyły jak gdyby wokół niego. Myślałem o naszym domu, jaki jest teraz pusty i zamknięty. Myślałem o maleństwie, które, jak powiedziała pani Creakle, też jest ciężko chore i na pewno umrze. Myślałem o mogile mego ojca na cmentarzu i o tym, że matka moja spocznie obok niego, pod tak dobrze znanym mi drzewem. Chwilami wdrapywałem się na krzesło i w lustrze podziwiałem, jakie mam zapuchnięte oczy i jak smutną twarzyczkę. Zastanawiałem się nad tym, czy też kiedy będę dojeżdżał do domu (gdyż miałem jechać na pogrzeb), łzy znowu zaczną mi płynąć z taką łatwością, jak przed kilkoma godzinami. Czułem jednak, że cios, który mnie spotkał, dodał mi szczególnej godności, zwłaszcza wobec moich kolegów. Niewątpliwie cierpiałem wówczas głęboko i szczerze, ale jednocześnie, idąc na boisko, by zobaczyć kolegów, czułem coś na kształt dziwnej przyjemności. Z satysfakcją chwytałem ich przestraszone spojrzenia, jakie rzucali na mnie jeszcze z okien szkoły, gdym tamtędy przechodził. Czułem się wtedy pełen godności i starałem się iść wolniej i z większym smutkiem. Gdy przybiegli do mnie po lekcjach na boisko, usiłowałem traktować ich tak samo jak zawsze. Do domu miałem jechać nazajutrz wieczorem, i to nie dyliżansem pocztowym, tylko ciężkim dyliżansem nocnym, zwanym "Rolnik", gdyż podróżowali nim zwykle rolnicy, odbywający krótsze odcinki drogi. Tego ostatniego wieczora nie było opowiadania baśni, a Traddles uparł się, by mi pożyczyć poduszkę, nie wiem czemu, bo miałem swoją. Sądzę, że była to jedyna rzecz, którą biedaczek rozporządzał. Przed wyjazdem wsunął mi jeszcze w rękę arkusz pokryty rysunkami szkieletów, zapewne dlatego, że odpowiadały one mojemu smutnemu położeniu. Opuściłem Salem House nazajutrz po południu, nie myśląc o tym, że wyjeżdżam z tej szkoły na zawsze. W nocy dyliżans wlókł się tak powoli, że dopiero koło godziny dziesiątej rano przyjechaliśmy do Yarmouth. Rozglądałem się za panem Barkisem, ale go nie było. Zamiast niego zjawił się mały, tłuściutki, wesoły człowieczek czarno ubrany, z czarnymi kokardami przy krótkich spodenkach, w czarnych pończochach i w dużym filcowym kapeluszu. Zajrzał przez okienko do dyliżansu i spytał: - Młody pan Copperfield? - Tak, proszę pana. - Pozwoli pan ze mną, młody panie - powiedział otwierając drzwiczki powozu. - Będę miał zaszczyt zabrania pana do mnie do domu. Pozwoliłem mu wziąć się za rękę i zaprowadzić na wąską uliczkę do sklepu, nad którym widniał szyld: "Omer, skład sukna, krawiec, szmuklerz, przedsiębiorstwo pogrzebowe". Sklepik był czarny, napchany sztukami sukna, gotową odzieżą i wszelkiego fasonu kapeluszami. Przeszliśmy do pokoiku za sklepem, gdzie pracowały trzy młode kobiety, stoły były pokryte czarnym suknem, a podłoga pełna była skrawków tej tkaniny. Ogień palił się na kominku, w pokoju było gorąco i pachniało dziwną wonią. Dopiero potem dowiedziałem się, że to zapach rozgrzanej krepy. Trzy młode kobiety, bardzo zajęte szyciem, podniosły na mój widok głowy i zaraz na nowo opuściły je na robotę. Jednocześnie z daleka dolatywał monotonny odgłos: pukpukpuk! - No i jak tam, Minnie? - spytał mój towarzysz. - Nic się nie bój, ojcze, będzie na czas gotowe do miary - odpowiedziała wesoło, nie podnosząc oczu znad roboty. Pan Omer zdjął z głowy swój obszerny kapelusz i zaczął sapać. Był tak tłusty, że musiał odsapnąć, by móc coś powiedzieć. - To doskonale - powiedział wreszcie. - Ojcze - powiedziała Minnie - czemu z ciebie taki tłuścioch? - Nie wiem, moje dziecko, taki już jestem - odpowiedział pogodnie. - Taki jesteś, że wszystko bierzesz z dobrej strony, ojcze - ciągnęła Minnie. - A po cóż brać inaczej, moje dziecko? - odparł pan Omer. - Masz słuszność, ojcze - powiedziała Minnie. - Zresztą my wszyscy jesteśmy zawsze pogodni, prawda? - Spodziewam się - odpowiedział- że teraz, kiedym się wysapał, mogę wziąć miarę z tego młodego ucznia gimnazjalnego, prawda? Pan pozwoli do sklepu, młody panie Copperfield. Usłuchałem pana Omera, który w sklepie pokazał mi sztukę czarnego sukna zapewniając, że to "najlepszy gatunek" i nadaje się znakomicie na ciężką żałobę, zwłaszcza po rodzicach, potem zdjął moją miarę, wygłaszając cyfry i zapisując je w książeczce. Jednocześnie zwracał mi uwagę na różne gatunki materiałów w sklepie, mówiąc o nich, że świeżo nadeszły, są najmodniejsze i w najlepszym gatunku. Pokazał mi też te, które już wyszły z mody. Potem otworzył drzwi i krzyknął w głąb stromych schodków: - Przynieście herbatę i chleb z masłem! Po chwilce, którą przesiedziałem wsłuchany w odgłosy szycia i pukania młotka za drzwiami, herbata i chleb z masłem zjawiły się przede mną na tacy. - Znam pana już od dawna, mój mały przyjacielu - powiedział pan Omer, gdy siedziałem myśląc o tym, że widok czarnych przedmiotów odebrał mi apetyt. - Mnie? Naprawdę? - spytałem. - O tak, znam cię całe życie, a nawet przed twoim urodzeniem. Znałem twojego ojca, zanim przyszedłeś na świat. Mierzył pięć stóp i dziewięć cali i spoczywa w ziemi na głębokości dwudziestu pięciu stóp. Puk! puk! puk! - dolatywało z podwórza. - Nie wiem, czy to było jego życzenie, czy też jej, ale pochowano go na głębokości dwudziestu pięciu stóp. - Czy nie wie pan, jak się miewa mój mały braciszek? - spytałem pana Omera. Pan Omer potrząsnął głową. Puk, puk, puk... - Spoczywa w ramionach matki - powiedział. - Och, biedactwo! Nie żyje! - Nic już na to nie poradzisz, tak, dziecko umarło! - potwierdził pan Omer. Moje rany otworzyły się na nowo na tę wiadomość. Nie tknąłem już śniadania, wstałem, przeszedłem do małego pokoiku i położywszy głowę na rogu stołu, przy którym szyły dziewczęta, wybuchnąłem płaczem. Minnie szybko usunęła z tego rogu materiały, bym ich nie splamił łzami. Była to poczciwa dziewczyna i czule przesunęła ręką po mojej głowie, odgarniając mi włosy z czoła. Jednocześnie jednak wyczuwałem, jak bardzo była szczęśliwa z zakończenia roboty i w jak różnym ode mnie była nastroju. Nagle umilkły odgłosy z podwórza i do pokoju wszedł przystojny młody człowiek; w ręku miał młotek, a w ustach pełno małych gwoździ, które musiał wyjąć, zanim przemówił. - No Joram - spytał pan Omer;- jak tam stoisz z robotą? - W porządku! Skończyłem, proszę pana! Minnie zarumieniła się trochę, a dwie pozostałe dziewczyny uśmiechnęły się porozumiewawczo. - Pracowałeś wczoraj wieczorem przy świeczce, kiedym był w klubie? Tak? - spytał pan Omer przymykając jedno oko. - Tak - odparł tamten. - A teraz, skorom skończył, można by się trochę przelecieć z Minnie i z panem, nie? - Myślę, że wolicie, bym został w domu - pan Omer tak się roześmiał, że aż zakasłał. - A czy zechciałby pan obejrzeć robotę i wydać opinię? - spytał Joram. - Doskonale - zgodził się pan Omer i zwracając się do mnie, zaczął: - Czy nie zechciałbyś zobaczyć twojej... - Och, nie, ojcze! - przerwała mu Minnie. - Myślałem, że mu to sprawi przyjemność, ale jak nie, to nie! - zgodził się pan Omer. - Może masz słuszność. Nie wiem doprawdy, w jaki sposób odgadłem, że przedmiot, który poszli oglądać, był trumną mojej drogiej, drogiej mamy. Nigdy przedtem nie widziałem, jak się robi trumny, ale już słuchając pukania, dolatującego z podwórka, miałem niejasne odczucie, co się tam robi, i gdy wszedł Joram, miałem już niemal pewność, jaką to robotę ukończył. Ponieważ i praca krawiecka była skończona, więc obie dziewczyny oczyściły swe sukienki z nici i skrawków i przeszły do sklepu, by usługiwać klientom. Minnie pozostała, by złożyć robotę i spakować do koszyków. Przyklękła przy tym i nuciła śliczną piosenkę. Joram, który - byłem tego pewien - był jej ukochanym, wszedł i ukradł jej całusa (nie zwracał na mnie żadnej uwagi) i powiedział, że jej ojciec poszedł po bryczkę, a on musi się śpieszyć, gdyż nie jest gotów. Wyszedł, a ona schowała naparstek i nożyczki do kieszonki swej sukni, wpięła igłę z czarną nitką w sukienkę na piersi i stanąwszy przed lustrem zakładała płaszczyk. Patrzyłem na odbicie jej miłej twarzy w zwierciadle. Wszystkiemu temu przyglądałem się, siedząc na brzeżku stołu, a myśli moje krążyły wciąż wokół tego samego. Bryczka zajechała przed sklep, wniesiono do niej najpierw koszyki, potem wprowadzono mnie, a potem wsiadła tamta trójka. Pamiętam że była to duża bryka, pomalowana na ciemny kolor i ciągniona przez czarnego konia z długim ogonem. Było tam dość miejsc dla nas wszystkich. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek w życiu miał tak dziwne uczucie jak wtedy, gdym podróżował w towarzystwie tych ludzi. Wiedziałem, czym się trudnili, i jednocześnie zdawałem sobie sprawę z radości, którą ich napełnia ta podróż. Nie miałem im tego za złe, tylko lękałem się ich jak istot całkiem mi obcych. Byli bardzo weseli. Stary powoził, a dwoję młodych, siedząc za nim, przechylało się ciągle do przodu z obu jego stron, gawędząc z nim głośno. Może wciągnęliby i mnie do rozmowy, ale ja wcisnąłem się w kącik i milczałem. Zatopieni w swych żartach i miłości nie zastanawiali się nad tym, co sobie na ten temat myślę, nie podejrzewali nawet, że mają twarde serca. Na postojach, podczas karmienia konia, sami się wesoło pożywiali, gdy ja nie mogłem tknąć jedzenia. Kiedy zajechaliśmy przed dom, wyskoczyłem pierwszy z bryczki, nie chcąc w tym towarzystwie stanąć wobec okien, które głuche i puste, robiły wrażenie oczu niegdyś jasnych, a teraz zamkniętych. Jakże mało mi było potrzeba w tej chwili do wywołania łez: widok okien pokoju mej matki, a obok - okien pokoju, który w dobrych czasach był moim, już mi wystarczył! Zanim dotarłem do wejścia, znalazłem się w ramionach Peggotty. To ona wniosła mnie do domu. Jej rozpacz wybuchła na mój widok, ale opanowała się szybko, mówiła szeptem, chodziła na palcach, jak gdyby mogła jeszcze obudzić umarłą. Od razu spostrzegłem, że od dawna nie kładła się do łóżka, czuwała całe noce. Powiedziała, że dopóki jej ukochana jest jeszcze na ziemi, ona jej nie opuści ani na chwilę. Pan Murdstone nie spojrzał na mnie, gdy wszedłem do bawialni. Płakał bujając się w fotelu przed kominkiem. Panna Murdstone siedząc przy biurku, pokrytym listami i papierkami, wyciągnęła ku mnie lodowate końce palców i spytała jakimś żelaznym szeptem, czy wzięto miarę na moje żałobne ubranko. - Tak - odpowiedziałem. - A twoje koszule? - spytała. - Czyś je przywiózł do domu? - Przywiozłem wszystkie moje rzeczy, proszę pani. Do tego ograniczyły się słowa pociechy. Nie wątpię, że z przyjemnością popisywała się swym hartem, wytrzymałością, stałością i tym podobnymi, szatańskimi w podobnych razach, zaletami swego charakteru. Dumna też była z praktyczności, której i obecnie ciągle dawała dowody, pisząc, rachując i zajmując się wszystkim. Do samego wieczora przesiedziała przy biurku; pióro jej ustawicznie skrzypiało, do każdego przemawiała tym samym oschłym szeptem, na twarzy jej nie drgnął żaden muskuł, w głosie nie zadźwięczała żadna serdeczniejsza nuta, nawet fałdy jej sukni nie uległy najlżejszej zmianie. Brat jej brał czasem do ręki książkę, której jednak nie czytał. Otwierał ją tylko i całymi godzinami wpatrywał się w tę samą stronicę. Czasami wstawał i przechadzał się po pokoju. Siedziałem z założonymi na piersi rękoma i liczyłem jego kroki lub przypatrywałem mu się w milczeniu. Rzadko przemawiał do siostry, do mnie nie przemówił ani razu. On jeden w ciszy zaległej dokoła zdawał się być miotany niepokojem. W dniach poprzedzających pogrzeb mało widywałem Peggotty, która nie wychodziła z pokoju, gdzie spoczywała moja matka z dzieciątkiem. Wieczorem tylko, gdym się położył, siadywała przy moim łóżku. Dzień przed pogrzebem - zdaje się, że było to na dzień przed pogrzebem, ale dziś straciłem już rachubę tych strasznych dni - wzięła mnie do tamtego pokoju. Pamiętam tylko, że tam, pod niezwykłej białości zasłoną zdawało się spoczywać upostaciowanie owej uroczystej ciszy panującej w domu i że gdy Peggotty delikatnie chciała znów zakryć zasłonę, krzyknąłem boleśnie: "Och, nie! Nie"! , chwytając jej rękę. Gdyby pogrzeb odbył się dopiero wczoraj, nie mógłbym pamiętać go dokładniej: samo powietrze w saloniku, migotanie ognia na kominku, kolor wina w dzbanach i kielichach, kształt talerzy i półmisków, zapach świeżych ciastek, szelest sukni panny Murdstone, czerń naszej żałoby, wszystko to pozostało mi na zawsze w pamięci. Pan Chillip zbliżył się do mnie. - Jak się masz, kochany chłopcze? Nie mogłem powiedzieć, że dobrze. Milcząc podałem mu rękę. - No, proszę, proszę - zauważył z uśmiechem i z przesłaniającą mu wzrok wilgocią. - Jak te dzieci szybko rosną! Tylko patrzeć, a dogonią nas, ani się obejrzymy. Ostatnie słowa zwrócone były do panny Murdstone. - Nie zwracamy zwykle na to uwagi - ciągnął doktor, lecz zauważywszy, że panna Murdstone zbywa go chłodnym milczeniem, cofnął się wraz ze mną do kątka i nie otworzył już więcej ust. Notuję to, jak i wszystko, co mi pozostało w pamięci, nie dla tego jednak, abym myślał wówczas o tych drobiazgach. Potem zadzwoniono w kościele, pan Omer i inni zaczęli nas ustawiać. Kiedyś opowiadała mi Peggotty, że orszak żałobny mego ojca wyruszył z tegoż pokoju i do tego samego grobu. Oto idzie pan Murdstone, nasz sąsiad pan Grayper, pan Chillip i ja. Gdyśmy wyszli z domu, żałobnicy stali już ze swym ciężarem w ogrodzie. Poszliśmy za nimi ścieżką, minęliśmy lipy. bramę, weszliśmy na cmentarz, gdzie niegdyś w letnie poranki przysłuchiwałem się szczebiotowi ptasząt... Stanęliśmy dokoła mogiły. Dzień wydawał mi się odmienny od innych dni, i sama jego jasność jakaś przyćmiona i smętna. Panowała uroczysta cisza, którą, zdawało się, przynieśliśmy z domu wraz z tą, która spoczywała w trumnie. I gdy tak staliśmy z odsłoniętymi głowami, usłyszałem głos kapłana, który tu, pod gołym niebem, zdawał się dolatywać gdzieś z daleka, a mimo to dźwięczał dziwnie wyraźnie: - "Jam jest Zmartwychwstanie i Życie, mówi Pan"! Usłyszałem łkanie. Obejrzałem się. Z dala od obojętnego tłumu stała wierna służąca, którą kochałem najbardziej ze wszystkich na ziemi! Czułem dziecięcym mym serduszkiem, że do niej Pan mógłby powiedzieć: - "Idź w pokoju". W tłumie otaczającym mogiłę były znajome twarze, twarze widywane w kościele, w którym niegdyś szukałem rozrywki mej dziecięcej wyobraźni, twarze znane mojej matce, które witały ją, gdy w kwiecie młodości przybyła w te strony. Wówczas nie myślałem o tym, cały oddany rozpaczy, wszystko to jednak widzieć musiałem dokładnie, jeślim zapamiętał tak wiernie nawet obcą twarz Minnie i jej roześmiane spojrzenia, szukające stojącego za mną ukochanego. Skończyło się. Zasypano ziemią, wyszliśmy z cmentarza. Przed nami wznosił się nasz dom, ładny, w niczym nie zmieniony, taki jak dawniej, co bardziej jeszcze pobudzało mój żal. Zaprowadzono mnie do tego domu, pan Chillip mówił coś do mnie, a kiedyśmy weszli, podał mi szklankę wody; na moją prośbę, aby mi pozwolono odejść do mego pokoju, odpowiedział z kobiecą łagodnością. Wszystko to ma dla mnie świeżość wczorajszych wspomnień. Późniejsze wypadki falują mi w pamięci jak zmienna powierzchnia morza, ten stoi na kształt niewzruszonej skały. Niebawem do mego pokoju przyszła Peggotty. Usiadła na brzegu łóżeczka i ująwszy mnie za rękę, podnosiła ją od czasu do czasu do ust, to znów gładziła i pieściła w swych dłoniach zupełnie tak, jak gdyby koiła płacz mego małego braciszka. Opowiadała mi, jak to wszystko się stało. - Od dawna już - mówiła - była cierpiąca. Miotał nią niepokój, nie była szczęśliwa. Z początku, po urodzeniu się dzieciątka, sądziłam, że się wzmocni, ale wyglądała coraz gorzej, z każdym dniem traciła siły. Przed urodzeniem dziecka lubiła siadywać samotnie i płakać w skrytości, potem zwykle śpiewała nowo narodzonemu tak słodko, tak słodko, że czasem zdawało mi się, że głos ten spływa z wysoka i natychmiast się rozpłynie... Sądzę - ciągnęła - że stawała się coraz bardziej nieśmiała, lękliwa, każde ostre słowo raniło to biedactwo, dobijało. Dla mnie pozostawała zawsze tym, czym była dawniej, nie zmieniła się nigdy dla głupiej swej Peggotty. Moje kochane, małe biedactwo! Tu Peggotty przerwała, łagodnie gładząc moją rękę. - Ostatni raz - ciągnęła - widziałam ją taką, jaką dawniej bywała, tego wieczora, coś przyjechał na wakacje. W dniu twego odjazdu mówiła mi: "Nie zobaczę go już pewno więcej, przeczucie mnie nigdy nie myli". Starała się panować nad sobą, a gdy dowodzili, że jest dziecinna i bezmyślna, nie zaprzeczała im i tylko uśmiechała się łagodnie. Nigdy też nie wspominała - tym bardziej przed mężem, bała się mówić komukolwiek, ale mnie mówiła wszystko, wszystko. Raz tylko, tydzień temu, powiedziała wieczorem mężowi: "Mój drogi, zdaje mi się, że wkrótce umrę". Kiedym ją wieczoru tego rozbierała do snu, mówiła mi: "Peggotty, dobrze, że mu to nareszcie powiedziałam. Biedny człowiek, będzie się powoli przyzwyczajał do tej myśli, a potem wszystko minie. Jestem taka zmęczona. Jeśli to ma być sen, nie opuszczaj mnie, dopóki nie zasnę, Peggotty. Niech Bóg ma w swej opiece moje dzieci. Niech opiekuje się mym biednym sierotką"! Nie odstąpiłam jej na krok od tego wieczora! - ciągnęła Peggotty. - Często rozmawiała z tamtymi, kochała ich, biedactwo, kochała każdego, kto się do niej zbliżył, lecz gdy odchodzili od jej wezgłowia, zwracała się zawsze ku mnie i jak gdyby we mnie tylko znajdowała ukojenie, zasypiała na moim ręku. Ostatniego wieczora uściskała mnie, mówiąc: "Jeśli i moje maleństwo umrze, proszę cię, niech nas razem pochowają". Tak się też stało. Dzieciątko przeżyło matkę o jeden dzień zaledwie! "Proszę cię - mówiła jeszcze - niech mój Davy odprowadzi nas na miejsce wiecznego spoczynku i powiedz mu, że go matka przed śmiercią nie raz, lecz tysiąc razy błogosławiła". Nastąpiło długie milczenie. Peggotty gładziła moją rękę. - Późno już w nocy - mówiła - zachciała pić, a gdym jej podała napój, uśmiechnęła się do mnie tak słodko, prześlicznie. Droga moja! Nadszedł poranek i słońce już wzeszło, gdy przy woławszy mnie bliżej, zaczęła mi opowiadać, jaki dobry, cierpliwy był pan Copperfield, jak ją zawsze, gdy wątpiła o sobie upewniał, że kochające serce więcej znaczy od największej mądrości i że jest szczęśliwy, gdyż posiadł jej miłość. "Podnieś mnie, zbliż do siebie - mówiła biedaczka czując się coraz słabsza. - Załóż mi ręce na szyję, nachyl się nade mną, nie mogę dojrzeć twej twarzy, chcę ją mieć bliżej siebie". Zrobiłam, jak chciała. Davy, pamiętasz? Mówiłam ci kiedyś, że przyjdzie czas, gdy będzie chciała złożyć swą główkę na ramieniu głupiej, gderliwej Peggotty... - Zasnęła jak dziecko niewinne! Tak się skończyło opowiadanie Peggotty. Od chwili, gdy dowiedziałem się o śmierci matki, zatarł się w mej pamięci jej obraz taki, jaką była w ostatnich czasach. Od tejchwili widziałem ją młodą i szczęśliwą mateczką najwcześniejszych mych wspomnień, nawijającą na białe palce długie sploty lśniących włosów i tańczącą ze mną o szarej godzinie w naszym bawialnym pokoju. To, co mi opowiadała Peggotty, nie tylko nie uprzytomniło mi ostatnich czasów, lecz przeciwnie, głębiej w pamięci i w serce wryło obraz dawniejszy, obraz lepszych dni. Dziwne to, lecz prawdziwe. Śmierć widać powróciła ją w moich wspomnieniach do jasnego zarania jej młodości. Matka spoczywająca w mogile była matką mego niemowlęctwa, dzieciątko w jej ramionach to byłem ja sam, taki jak niegdyś, a teraz na zawsze już śpiący na jej sercu. Rozdział dziesiąty. Zaniedbują mnie, a potem zabezpieczają. Po uroczystym pogrzebie i odsłonięciu okien panna Murdstone wypowiedziała służbę Peggotty. Chociaż obecne miejsce nie mogło jej zadowalać, sądzę, że przez wzgląd na mnie Peggotty nie zamieniłaby go dobrowolnie, bodaj na najkorzystniejsze. Oznajmiła mi, że wkrótce mamy się rozstać, wytłumaczyła dlaczego. Z całego serca ubolewaliśmy nad tym oboje. O mnie i o planach na moją przyszłość nie mówiono wcale, nie robiono żadnych przygotowań. Z przyjemnością zapewne wypowiedziano by służbę i mnie, gdyby się to dało zrobić. Raz zdobyłem się na odwagę i spytałem pannę Murdstone, kiedy wrócę do szkół. Odpowiedziała mi oschle, że o ile sądzi, nie wrócę wcale. Poza tym niczego się nie dowiedziałem i wraz z Peggotty gubiliśmy się w płonnych domysłach. W moim położeniu jednak zaszła pewna zmiana. Na razie pozwolono mi na większą swobodę, co by mnie zatrwożyło, gdybym się wówczas umiał zastanawiać nad grożącymi mi następstwami. Oto zniesiono ciążący przedtem nade mną dozór. Nie wymagano już, abym przesiadywał całymi godzinami w bawialnym pokoju; nawet raz, gdym przysuwał krzesło do ogólnego stołu, panna Murdstone dała mi znak głową, abym się oddalił. Nie broniono mi przesiadywać w kuchni z Peggotty, nie zmuszano, abym dotrzymywał towarzystwa panu Murdstone'owi, słowem, nie troszczono się o mnie zupełnie. Zrazu drżałem na myśl, czy pan lub panna Murdstone nie mają czasem zamiaru zająć się sami mym wychowaniem. Wkrótce się jednak przekonałem, że był to próżny strach; Jeśli mi co groziło, to zupełne zaniedbanie. Na razie odkrycie to niezbyt mnie zmartwiło. Ogłuszony śmiercią matki, zobojętniałem na wszystko inne. Pamiętam tylko, że od czasu do czasu ogarniały mnie obawy, iż nie będę się już niczego uczył, wyrosnę na człowieka bez wykształcenia, ciemnego, trawiącego życie w próżniactwie, gdzieś w głuszy wiejskiej. Czasem znów marzyło mi się, że jak bohaterowie w bajkach, pójdę w świat szukać szczęścia... Próżne to były marzenia, snute w samotnych, bezczynnych godzinach, a wyglądały tak, jak gdybym czytał je lub widział kreślone na ścianach mojej izdebki. Znikały też bez śladu z tych białych, nagich ścian. - Peggotty - zauważyłem raz wieczorem, grzejąc ręce u kominka. - Zdaje mi się, że mnie pan Murdstone coraz mniej lubi. Co prawda, nie przepadał za mną nigdy, ale teraz znieść mnie nie może. - To może tak... z żalu - rzekła Peggotty głaszcząc mnie po głowie. - O nie, Peggotty! Wiem przecież, co to znaczy cierpieć, i gdyby to był tylko żal, nic bym nie mówił, ale to co innego, co innego... - Skądże możesz wiedzieć? - spytała po chwili namysłu. - Widzisz, jego żal inaczej się wyraża. Teraz, kiedy tam siedzi sam z siostrą u kominka, jest smutny; lecz niechbym się tylko pokazał, byłby... - Byłby? - powtórzyła Peggotty. - Wściekły - odrzekłem mimo woli naśladując zmarszczenie jego brwi. - Gdyby to był, jak utrzymujesz, tylko żal, nie tak by na mnie patrzył. Przecież i ja jestem smutny, a czuję się lepszy, niż byłem przedtem. Peggotty milczała. - Davy! - rzekła wreszcie. - Co, Peggotty? - Starałam się, o ile mogłam, wszelkimi sposobami znaleźć sobie miejsce tu, w tych stronach, w Blunderstone, lecz nic nie znalazłam odpowiedniego, moje dziecko. - Więc cóż zamierzasz począć? - spytałem ją żywo. - Chcesz szukać szczęścia gdzieś po świecie? - Sądzę - odrzekła - że będę zmuszona wrócić do Yarmouth i tam zamieszkam. - O! To dobrze - zawołałem nieco uspokojony. - Gdybyś odjechała o wiele dalej, byłoby to tak, jakbym ciebie stracił, moja ty poczciwa, dobra Peggotty! A tak będę cię czasem widywał, wszak to nie koniec świata! - Ależ ma się rozumieć! - zawołała ożywiając się. - Dopóki tu będziesz, kochanie, będę przyjeżdżała co tydzień, regularnie co tydzień. Spadł mi kamień z serca, a Peggotty ciągnęła dalej: - Teraz pojadę do brata w gościnę na parę tygodni. Chcę odpocząć i przyjść do siebie. Otóż, myślę, że może, ponieważ istotnie nie bardzo tu im jesteś teraz potrzebny, puszczą cię ze mną. Jeśli co mogło zrobić mi wówczas przyjemność, to właśnie ten projekt. Myśl znalezienia się znów śród tych poczciwych, z radością witających mnie ludzi, odczucia na nowo błogiego spokoju tych niedzielnych poranków, z rozśpiewanymi w powietrzu dzwonami, z pluskiem rzucanych w morze kamyków, z widokiem znikających we mgle żagli; perspektywa błądzenia po wybrzeżu z małą Emilką, opowiadania jej o mym smutku, zbierania muszelek i barwnych kamyków, napełniały mi serce pewnym ukojeniem. Po chwili serce znów ścisnęło się zwątpieniem: co na to powie panna Murdstone? Szczęściem, zwątpienie prędko zostało rozwiane, gdyż weszła ona właśnie do kuchni dokonać wieczornej rewizji w spiżarni. Peggotty natychmiast, z przerażającą mnie śmiałością, przystąpiła do rzeczy. - Chłopiec będzie tam próżnował - odrzekła panna Murdstone, zaglądając do garnka z ogórkami - a próżniactwo rodzi wszelkie zło. Zresztą i to prawda, że czy tu, czy tam, wszędzie się będzie oddawał próżniactwu. Takie jest moje przekonanie. Peggotty miała na ustach gotową odpowiedź, połknęła ją jednak przez wzgląd na mnie i zachowała milczenie. - Hm! - mruknęła po chwili panna Murdstone, oglądając uważnie konfitury. - Najważniejszy ze wszystkiego jest teraz spokój mego brata. Trzeba, aby go nikt nie drażnił. Zdaje się, że wobec tego powinnam się zgodzić. Podziękowałem jej nie okazując zbytniej radości, gdyż bałem się, że cofnie swe postanowienie, i rzeczywiście spojrzała na mnie swymi czarnymi oczyma tak ponuro sponad garnka z ogórkami, jak gdyby wchłonęła z nich cały kwas. Pozwolenie było jednak dane i gdy miesiąc dobiegał końca, zaczęliśmy się z Peggotty przygotowywać do drogi. Pan Barkis przyszedł do domu po kufer Peggotty. Dotychczas nie przestąpił jeszcze nigdy furtki ogrodowej, ale przy tej sposobności wszedł do kuchni. Biorąc ciężki kufer na plecy, rzucił mi spojrzenie, które mogłoby być znaczące, gdyby w twarzy pana Barkisa było w ogóle coś znaczącego. Peggotty była bardzo zmartwiona tym, że opuszcza dom, w którym przeżyła tyle lat i gdzie tak gorąco kochała dwie istoty: moją matkę i mnie. Wczesnym rankiem była już na cmentarzu i teraz, siedząc w powozie, trzymała chustkę przy oczach. Pan Barkis nie dawał żadnej oznaki życia; siedział nieruchomo na swym miejscu jak wypchana lalka. Ale gdy tylko Peggotty poruszyła się, by do mnie przemówić, pokiwał głową i uśmiechnął się. Nie wiem, co ten uśmiech miał oznaczać. - Śliczną pogodę mamy, panie Barkis - powiedziałem przez grzeczność. - Niebrzydką - odrzekł pan Barkis, który bardzo cenił swe słowa. - Peggotty jest już znowu wesoła - zauważyłem, by mu zrobić przyjemność. - Naprawdę? - spytał pan Barkis. A po chwili namysłu zwrócił się do Peggotty: - No i jak tam, już pani wesoła? Peggotty z uśmiechem powiedziała, że tak. - Ale tak naprawdę, z całą pewnością, jest pani już zupełnie wesoła? - pytał Barkis przysuwając się do niej i trącając ją łokciem. - Jest już pani wesolutka? Co? Zupełnie? Co? po każdym z tych pytań przysuwał się coraz bliżej i za każdym razem trącał ją łokciem tak, że po chwili znajdowaliśmy się w lewym kącie powozu, a ja byłem niemal przy duszony. Peggotty zwróciła panu Barkisowi uwagę na me niewygodne położenie. Odsunął się zaraz, zostawiając mi więcej miejsca. Zdawało mi się, że nareszcie znalazł sposób porozumienia się z Peggotty bez słów, o czym tak dawno już marzył. Śmiał się do siebie radośnie, od czasu do czasu zadając Peggotty wciąż to samo pytanie: "No, i jak tam, już pani wesoła"? Chwilami pchał się na nas znowu tak bardzo, że aż brakło mi tchu i musiałem stawać na stopniu powozu, by zaczerpnąć nieco powietrza. Przed gospodą zatrzymał się umyślnie po to, by nas poczęstować gotowaną baraniną i piwem, i właśnie w chwili, gdy Peggotty piła w najlepsze, przysunął się do niej tak, że omal nie naraził jej na uduszenie. Gdyśmy zbliżali się do celu podróży, Barkis nie miał już tyle czasu na grzeczności, a gdy znaleźliśmy się na bruku Yarmouth, powóz trząsł się i podskakiwał tak bardzo, że o niczym nie można było nawet myśleć. Pan Peggotty i Ham czekali na nas tam, gdzie dawniej. Przyjęli mnie i Peggotty jak najserdeczniej i uścisnęli dłoń pana Barkisa, który ze swym kapeluszem na tyle głowy i rozstawionymi nogami wyglądał co najmniej zabawnie. Każdy z nich wziął jeden kufer Peggotty i już mieliśmy się oddalić, gdy nagle pan Barkis zaczął mi dawać tajemnicze znaki palcem, wzywając mnie ku sobie. - Zdaje mi się - rzekł - że wszystko w porządku. Spojrzałem mu w twarz i odrzekłem porozumiewawczo: - Aha! - Jeszcze nie koniec - ciągnął pan Barkis, znacząco kiwając głową - ale tymczasem wszystko w porządku. Znów odparłem: - Aha! - Panicz wie, kto jest gotów - mówił mój przyjaciel. - Barkis i tylko Barkis. Pokiwałem głową twierdząco. ¦- Wszystko w porządku - rzekł pan Barkis ściskając mą rękę. ¦- Jestem przyjacielem panicza. To panicz przyczynił się do tego, że wszystko jest w porządku. Pan Barkis pragnął być zrozumiały, ale wyrażał się tak tajemniczo, że mógłbym słuchać go jeszcze długo i nic nie rozumieć, ale Peggotty zawołała mnie do siebie. Po drodze pytała mnie, co mi mówił pan Barkis; odrzekłem, że mówił "wszystko w porządku". - Ach, cóż za głupiec! - odparła. - Davy, kochanie, cóż byś powiedział, gdybym wyszła za mąż? - Co? Myślę, Peggotty, że nie przestałabyś mnie kochać - odrzekłem po chwili namysłu. Ku niemałemu zapewne zdumieniu przechodniów i zdążających za nami z kuferkiem krewniaków, poczciwa ta dusza porwała mnie w objęcia, zapewniając o niezmienności swego przywiązania. - Powiedz, kochanie, co byś na to powiedział? - znów pytała wyściskawszy mnie, ile się dało. - Jeślibyś chciała wyjść za pana Barkisa? - Tak. - Myślę, że byłoby to wcale nieźle! Miałabyś konia, własny powóz. Droga by cię nie kosztowała i częściej przyjeżdżałabyś mnie odwiedzać. - Jakiż rozum ma ten kochany dzieciak! - zawołała Peggotty. - Przez cały miesiąc o tym właśnie tylko myślałam. A i o tym, że będę mniej zależna. Widzisz, we własnym domu lżej pracować. Nie umiem sobie wyobrazić, jak bym się dziś zdała na służącą u obcych ludzi... Zresztą pozostałabym w pobliżu miejsca spoczynku mojej kochanej pani - ciągnęła ciszej. -I Mogłabym je odwiedzać, dopóki sama żyć będę, a potem pochowaliby mnie gdzieś niedaleko mojej najdroższej dzieweczki... Przez długą chwilę milczeliśmy oboje. - Nie myślałam jednak wcale o tym - odezwała się już we soło Peggotty - i gdyby mój Davy miał coś przeciw temu, zerwałabym nawet u stopni ołtarza, nawet gdybym miała obrączkę w kieszeni. - Spójrz na mnie, Peggotty - rzekłem. - Widzisz przecie jak się cieszę, jak ci serdecznie życzę. Istotnie życzyłem jej dobrze z całego serca. - Dobrze, moje serce - powiedziała Peggotty. - Myślałam o tym wszystkim tysiące razy, we dnie i w nocy, i zdaje mi się, że masz słuszność, lecz poradzę się jeszcze brata, a tymczasem Davy, niech to pozostanie między nami, tobie tylko i mnie wiadome. Barkis jest poczciwym człowiekiem, i jeśli spełniając moje obowiązki względem niego, nie będę się czuła szczęśliwa, i "naprawdę już zupełnie wesoła", to już będzie moja wina- skończyła śmiejąc się na głos. Przytoczenie słów Barkisa i mnie rozbawiło. Szliśmy dalej, śmiejąc się, i w wybornych humorach doszliśmy do mieszkania pana Peggotty. Wyglądało ono tak samo jak dawniej, tylko się może zmniejszyło nieco w mych oczach. Jak dawniej tak i teraz na progu powitała nas pani Gummidge. I wewnątrz nic się nie zmieniło, nic, nawet te same rośliny morskie stały w niebieskim dzbanku w moim sypialnym pokoiku. Te same co dawniej homary, kraby, raki kłębiły się w tym samym kącie dziedzińca. Nie było tylko małej Emilki. Spytałem o nią pana Peggotty. - W szkole - odrzekł ocierając z czoła pot, wywołany dźwiganiem kufra Peggotty, a spojrzawszy na stary norymberski zegar dodał: ¦ - Za dwadzieścia minut lub najdalej za pół godziny wróci. Wszyscy na nią czekamy. Pani Gummidge poczęła wzdychać. - Cierpliwości, cierpliwości, kobieto! - pocieszał ją pan Peggotty. - Ja to więcej czuję niż inni - skarżyła się pani Gummidge. - W moim opuszczeniu brak mi jedynej żywej duszy, która mi nie robi wszystkiego na przekór. Wzdychając i trzęsąc głową wdowa rozpalała ogień na kominie, a pan Peggotty spoglądając na nas potrząsał ze współczuciem głową, mrucząc: "Przypomniała sobie starego", z czego wnioskowałem, że w usposobieniu pani Gummidge nie zaszła żadna zmiana od mojej ostatniej bytności w Yarmouth. Tak, wszystko tu było jak dawniej, te same miłe mi miejsca! A jednak nie wywierały one teraz na mnie takiego jak przedtem wrażenia. Czułem coś na kształt zawodu. Może dlatego, żem nie zastał w domu Emilki? Wiedziałem, którędy będzie wracać, wyszedłem więc na jej spotkanie. Wkrótce ujrzałem w dali idącą postać. Poznałem ją od razu. Emilka, chociaż urosła, była drobna, a gdy zbliżyła się i dostrzegłem jej błękitne oczy, błękitniejsze niż dawniej, jej wdzięczną twarzyczkę, jeszcze wdzięczniejszą, jaśniejszą, weselszą, dziwne mnie opanowało uczucie. Udałem, że jej nie poznaję i minąłem, niby patrząc w dal. Zdaje mi się, że i w późniejszym mym życiu nieraz tak postępowałem. Mała Emilka wcale się tym nie przejęła. Poznała mnie, lecz zamiast zawrócić i zawołać, śmiejąc się pobiegła naprzód. Zacząłem ją gonić. Biegła tak szybko, żem ją dogonił dopiero przy samym domu. - Ach, to naprawdę ty? - zawołała Emilka. - Niby nie widziałaś - odrzekłem. - A tyś nie widział, kogo spotykasz? - ciągnęła. Chciałem ją pocałować, lecz zakryła ręką śmiejące się usta, mówiąc, że przestała być małym dzieckiem, i śmiejąc się ciągle, wbiegła do domu. Odtąd zdawało się, że najwyższą przyjemność znajduje w dokuczaniu mi, i nie mogłem dość się nadziwić zaszłej w niej odmianie. Herbata była na stole, nakrycia nasze na dawnym miejscu, lecz Emilka, zamiast usiąść przy mnie, ofiarowała swe usługi pani Gummidge, a na zdziwione pytanie pana Peggotty odpowiedziała tylko śmiechem, kryjąc twarzyczkę w rozrzuconych włosach. - Ach! Ty mała kotko! - zawołał pan Peggotty gładząc ją po głowie swą szeroką dłonią. - Kotka! Prawdziwa kotka! Prawda, panie Davy? - chichotał Ham wpatrując się w nią z uwielbieniem, które pokrywało mu twarz rumieńcem. Wszyscy ją rozpieszczali, a najwięcej chyba pan Peggotty, z którym mogła zrobić, co jej się podobało, gdy tylko przytuliła swoją twarzyczkę do jego szorstkiego policzka. Takiego przynajmniej nabrałem przekonania widząc, z jakim to robiła pieszczotliwym wdziękiem. Nie dziwiłem się panu Peggotty. Była tak miluchna, pełna słodyczy i przyjacielska, a zarazem tak figlarna i nieśmiała, że podbiła mnie od razu, zupełnie. Dobre też miała serduszko! Gdy po herbacie zasiedliśmy u komina i pan Peggotty spoza kłębów dymu swej fajeczki napomknął o stracie, którą poniosłem, łzy napłynęły jej do oczu i popatrzyła na mnie ze współczuciem, które mnie wzruszyło do głębi serca. - Ha! - rzekł pan Peggotty, gładząc jej jedwabiste kędziorki. - Tu też mamy przecież sierotkę. I ten także jest sierotą - dodał uderzając synowca po ramieniu. - Choć wcale na to nie wygląda. - Nie czułbym się i ja opuszczony - rzekłem - gdybym miał takiego, jak pan, opiekuna. - Prawda! Wybornie! -zawołał Ham. - Nie czułbyś, paniczu, sieroctwa! Hura! Hura! Teraz on uderzył starego po ramieniu, a mała Emilka uściskała swego opiekuna. - Co słychać z przyjacielem panicza? - spytał mnie pan Peggotty. - Ze Steerforthem? - spytałem. - A co, widzisz, mówiłem, że się tak nazywa - rzekł zwracając się do synowca. - Pamiętałem, że ma coś wspólnego z żeglugą. - Utrzymywałeś, że Rudderford - odrzekł Ham. - Rudel czy ster, wszystko jedno. Jak się miewa? - Zdrów był, gdym odjeżdżał ze szkół - odrzekłem. - To przyjaciel co się zowie - twierdził rybak strząsając popiół z fajeczki. - Aż miło spojrzeć na niego: - Prawda, piękny? - zawołałem dumny z mego przyjaciela. - Piękny! - rzekł pan Peggotty. - Wygląda jak... jak... no sam nie wiem jak... świetnie! I taki dzielny! - O, tak, dzielny! Odważny jak lew i nie wyobraża pan sobie, jaki przy tym otwarty, szczery. - Sądzę też - mówił otaczając się chmurą dymu rybak - że z nauką idzie mu jak po maśle. - Nie ma rzeczy, której by nie umiał - podchwyciłem ze wzrastającym zadowoleniem. - Zadziwiająco zdolny i inteligentny. - To mi przyjaciel! - mruczał kiwając głową pan Peggotty. - Nad niczym nie potrzebuje pracować - ciągnąłem. - Dość mu raz spojrzeć w książkę, aby umieć lekcję, gra świetnie w palanta, a w warcaby zawsze pobije przeciwnika na głowę. Pan Peggotty kiwał potakująco głową. - A jaki wymowny! Każdego przekona! Żałuję, że pan nie słyszał, jak śpiewa. Znów Peggotty kiwnął potakująco głową, jak gdyby chciał powiedzieć: "O, nie wątpię o tym". - Hojny, szlachetny, wytworny - ciągnąłem zapalając się coraz bardziej. - Nie można się go nachwalić. Do końca życia zachowam wdzięczność za dzielną opiekę, jaką otoczył mnie, młodszego i słabszego, przy moim wstąpieniu do szkoły. Z przyjemnością mówiłem o przyjacielu, gdy nagle wzrok mój padł na Emilkę, która przechylona przez stół, słuchała z zapartym oddechem i natężoną uwagą. Błękitne jej oczy błyszczały jak drogie kamienie, a policzki były zarumienione. Wyglądała w tej chwili tak poważnie i ślicznie, że zatrzymałem się ze zdziwienia. Wszyscy spojrzeli na nią i roześmieli się. - Ona tak jak ja - zawołała moja Peggotty - pewnie chciałaby go poznać. Emilka zawstydziła się, spuściła zarumienioną twarzyczkę, a dostrzegłszy przez zasłonę swych włosów, że jeszcze patrzymy na nią (co do mnie patrzyłbym całymi godzinami)! , uciekła i nie ukazała się aż późno wieczorem. Jak dawniej leżałem w małym łóżeczku, wiatr jak dawniej wył po przybrzeżnej płaszczyźnie, lecz teraz zdawało mi się, że wyje tak i jęczy po tych, którzy odeszli na zawsze. A zamiast myśleć jak dawniej, że morze powstanie i zaleje skleconą z łodzi siedzibę rybaka, myślałem o tym, że odkąd po raz ostatni słyszałem szum jego fal, powstało i zalało mój dom rodzinny. Szum wiatru i morza ucichł powoli i pamiętam, że korzystając z chwili ciszy, dodałem do mojej nocnej modlitwy gorącą prośbę, aby Bóg dozwolił mi kiedyś ożenić się z małą Emilką. Potem spokojnie zasnąłem. Dni przechodziły jak dawniej, z tą tylko różnicą, że rzadziej przebywałem z Emilką na brzegu morza. Musiała odrabiać lekcje i robić robótki, mało kiedy bywała w domu. Zdaje mi się, że nie biegałaby ze mną, nawet gdyby nie miała tych zajęć, gdyż zatraciła już wiele ze swego dziecinnego usposobienia i ten rok rozłąki oddalił ją ode mnie ogromnie. Lubiła mnie co prawda bardzo, ale wyśmiewała i dręczyła. Gdy szedłem jej naprzeciw, biegła inną drogą i śmiejąc się stała przed domem, kiedy wracałem rozczarowany i zły. Najpiękniejsze dla mnie były chwile, gdy siadywała we drzwiach domu z robotą, a ja na drewnianych schodkach, u jej stóp, czytałem na głos. Nigdy już potem nie widziałem blasku słonecznego tak jasnego, jak w owe jasne popołudnia kwietniowe, tak promiennej małej postaci, jak na tym progu starej łodzi, takiego nieba, takiej wody, takich lśniących statków, które żeglowały cicho, w powietrzu przepojonym złotem. Zaraz pierwszego wieczora po naszym przybyciu zjawił się pan Barkis, trzymając w ręku węzełek z pomarańczami. Ponieważ nic nie wspominał o tych pomarańczach, byliśmy przekonani po jego wyjściu, że zostawił je tylko przez zapomnienie, i dopiero Ham, który pobiegł za nim, by mu je oddać, wrócił z wiadomością, że miał to być podarunek dla Peggotty. Odtąd zjawiał się codziennie o tej samej porze i odchodząc zostawiał pod drzwiami paczkę, o której podczas wizyty wcale nie wspominał. Były to dary najrozmaitszego rodzaju. Pamiętam, że były między nimi nóżki wieprzowe, olbrzymia poduszka do szpilek, może pół korca jabłek, para kolczyków, pęczek cebuli hiszpańskiej, pudełko domina, klatka z kanarkiem i marynowana szynka. Konkury pana Barkisa były niezwykłe. Rzadko kiedy otwierał usta, siedział przy ogniu w tej samej pozycji co na swym koźle i patrzał uważnie na Peggotty. Pewnego wieczora, myślę, że natchniony przez miłość, odważył się na wzięcie do ręki kawałka wosku, który służył Peggotty do pocierania nitki; schował go do kieszeni i odtąd największą jego przyjemnością było, gdy mógł go w na pół stopionym stanie wyjąć i podać Peggotty w razie potrzeby, a potem znowu schować. Zdawał się bawić doskonale i nie myślał przymuszać się do rozmowy. Nawet gdy towarzyszył Peggotty w spacerach po wybrzeżu, nie otwierał wcale ust, czasem jedynie zadając jej pytanie: czy jest jej wesoło? Pamiętam, że Peggotty zwykle po jego odejściu zasłaniała sobie twarz fartuchem i śmiała się pół godziny, a i my wszyscy bawiliśmy się jego kosztem doskonale, z wyjątkiem jednej pani Gummidge, której konkury te przypominały pewnie jej starego, gdyż była bardziej niż zwykle ponura. Wreszcie pewnego dnia, gdy pobyt mój zbliżał się już do końca, postanowiono, że Barkis i Peggotty uwolnią się na jeden dzień od swych zajęć, a mała Emilka i ja będziemy im towarzyszyć. W nocy oka nie zmrużyłem z radości na myśl, że dzień cały przepędzę z Emilką. Wstaliśmy wcześnie i jeszcze byliśmy przy śniadaniu, gdy ukazał się Barkis, kierując konia wprost do domu obiektu swej miłości. Peggotty ubrana była jak zawsze, w swą czyściutką żałobną sukienkę; ale za to Barkis jaśniał w nowym szafirowym surducie, któremu krawiec nadał tak wspaniały krój, że wyłogi mogły w zimny dzień zastępować rękawice, a kołnierz był tak wysoki, że wszystkie włosy sterczały mu na czubku głowy. Błyszczące guzy należały do największych jakie kiedykolwiek widziałem. Wełniane spodnie i jasnożółta kamizelka dopełniały stroju pana Barkisa, którego uważałem tego dnia za szczyt elegancji. Gdy zebraliśmy się już przed drzwiami, zobaczyłem, że pan Peggotty trzyma w ręku stary bucik, który miał być rzucony za nami na szczęście i który w tym celu oddał pani Gummidge. - Nie, już niech lepiej kto inny to zrobi, Danielu - prosiła pani Gummidge. - Wiesz przecież, że jestem samotną, opuszczoną istotą i wszystko, co nie jest samotne i nieszczęśliwe, drażni mnie ogromnie. - No, chodź, chodź, stara! - wołał pan Peggotty. - Weź do ręki i rzuć za nimi. - Nie, nie, Danielu! -wymawiała się pani Gummidge. - Nie mogę, nie mogę, ja to silniej odczuwam niż wy. Zrób to ty sam. Ale Peggotty, która już wszystkich przedtem wycałowała, wołała teraz z powozu, w którym się usadowiła (ja i Emilka siedzieliśmy na ławeczce w powozie), że pani Gummidge musi to zrobić. Rzuciła więc bucikiem, ale zaraz potem wybuchnęła płaczem i osuwając się w ramiona Hama wołała, że wie, iż jest wszystkim ciężarem i że powinni ją zaprowadzić do przytułku. Uważałem to za świetną myśl, którą Ham powinien był natychmiast wykonać. Wreszcie wyruszyliśmy w naszą uroczystą podróż. Przed kościołem pan Barkis zatrzymał konia, przywiązał go do ogrodzenia i wszedł wraz z Peggotty do środka, zostawiając Emilkę i mnie w powozie. Skorzystałem z tej chwili, aby ją objąć ramieniem i poprosić serdecznie, żeby w ciągu tego dnia była dla mnie dobra, gdyż i tak już wkrótce pojadę sobie na zawsze. Emilka zgodziła się i nawet pozwoliła się pocałować, co wprawiło mnie w taki zachwyt, iż oświadczyłem, że nigdy nie będę kochał innej i przeleję krew śmiałka, który się do niej zbliży. Jakże ją to ubawiło! Z jakim poczuciem nieskończonej wyższości ta mała kobietka oznajmiła mi, że jestem "niedorzecznym dzieckiem". Mówiąc to uśmiechała się jednak tak wdzięcznie, że patrząc na nią zapomniałem o mym upokorzeniu. Pan Barkis i Peggotty długo bawili w kościele, a gdy wyszli, pojechaliśmy dalej. W drodze pan Barkis odwrócił się do mnie i mrugając - kto by przypuścił, że potrafi mrugać! - spytał: - A jakie to imię napisałem na bryczce? - Klara Peggotty - powtórzyłem. - A teraz jakie trzeba napisać? - Znowu Klara Peggotty - powtórzyłem. - Klara Peggotty Barkis - odrzekł wybuchając śmiechem, który wstrząsnął całym pojazdem. Słowem, pobrali się i po to właśnie wchodzili do kościoła! Peggotty życzyła sobie, aby się to odbyło jak najciszej, bez świadków. Nagłe wyjawienie tajemnicy przez pana Barkisa zmieszało ją nieco. Zaczęła upewniać mnie o swym niezmiennym do mnie przywiązaniu, wkrótce jednak uspokoiła się oświadczając z zadowoleniem, że się to raz wreszcie skończyło. Zajechaliśmy do gospody przy drodze, gdzie czekano na nas ze smacznym obiadem, i tak zeszedł nam cały dzień, spokojnie i wesoło. Gdyby Peggotty była zamężna od lat dziesięciu, nie mogłaby zachowywać się spokojniej i swobodniej. Była tego dnia najzupełniej taka jak zwykle. Przed herbatą wyszła z Emilką i ze mną na przechadzkę, a pan Barkis palił tymczasem fajeczkę, oddając się zapewne rozmyślaniu o swym szczęściu, co tak zresztą podnieciło jego apetyt, że chociaż przy obiedzie zjadł zadziwiająco wiele schabu z sałatą, nie licząc kaczki, do herbaty prosił o szynkę i spożył jej sporą ilość. Odtąd nieraz myślałem o tym dziwnym, spokojnym, niezwykłym dniu weselnym. Gdy zmierzchało, wsiedliśmy na bryczkę i wracając do domu patrzyliśmy na niebo i rozmawialiśmy o gwiazdach. Byłem najwymowniejszy w tej mierze i wzbudziłem podziw Barkisa. Opowiedziałem wszystko, co sam wiedziałem z tej dziedziny nauki, lecz mógłbym śmiało improwizować, tak bardzo i na ślepo ufał moim wiadomościom i uzdolnieniu. Zapewniał nawet żonę przy tej sposobności, że jestem "niezwykłym zjawiskiem". Gdyśmy wyczerpali kwestię astronomii, Emilka zrobiła okrycie ze starego płaszcza i otuliliśmy się nim oboje. Jakże mocno ją kochałem. Co by to było za szczęście (myślałem sobie), gdybyśmy się, ja i ona, pobrali i jechali tak w pole, w las, na koniec świata, nie starzejąc się nigdy, nie zmieniając ani trochę, zawsze jako dzieci, błądząc, dłoń w dłoni w słonecznej pogodzie, po rozkwieconych łąkach, wieczorem skłaniając znużone głowy na mchy wilgotne, usypiając w czystości i spokoju serca, po śmierci pogrzebani przez bujające w powietrzu ptaki. Marzenia podobne, nieziemskie, jasne i nieuchwytne jak te dalekie gwiazdy, roiły mi się przez całą drogę. Teraz miło mi myśleć, że w dniu swego ślubu Peggotty miała przy sobie takie dwa dziecięce, niewinne serca jak Emilki i moje. Miło mi myśleć o tych dwóch drobnych istotach, które w nielicznym jej weselnym orszaku były uosobieniem Wdzięku i Miłości. Niedługo przed nocą wróciliśmy do starej łodzi rybaka, gdzie nas pożegnali pan i pani Barkis. Wtedy uczułem dopiero, żem utracił moją Peggotty. Zasnąłbym tego dnia ze ściśniętym sercem, gdyby nie okoliczność, żem się znajdował pod dachem osłaniającym też główkę Emilki. Pan Peggotty i Ham rozumieli doskonale, co się musiało dziać w moim sercu, i czekając na nas z wieczerzą, usiłowali pocieszyć mnie swą uprzejmością. Emilka po raz pierwszy usiadła koło mnie i tak się zakończył ów pamiętny dzień. Gdy udaliśmy się na spoczynek, pan Peggotty z synowcem, korzystając z przypływu morza, udali się na połów. Czułem się dumny z obowiązku czuwania nad Emilką i panią Gummidge w opustoszałym domu. Pragnąłem, aby lew, wąż lub inny potwór napadł nas, abym go mógł zabić i okryć się chwałą. Ale tylko we śnie widziałem smoki, lwy i potwory morskie. Rankiem zjawiła się Peggotty. Zastukała do mego okienka, jak to zawsze czyniła, i zdawać by się mogło, że pan Barkis był tylko snem. Po śniadaniu wzięła mnie z sobą do własnego domu. Śliczny to był domek! Zachwyciło mnie zwłaszcza stare biurko z ciemnego drzewa stojące w bawialnym pokoiku (kuchenka służyła zarazem za izbę mieszkalną), którego górna część otwierała się i chroniła wielką "Księgę męczenników" Foxe'a. Książkę tę, której treści nie pamiętam,odkryłem od razu i odtąd ilekroć odwiedzałem Peggotty, przysuwałem do biurka krzesło, otwierałem skrytkę z drogocennym przedmiotem i tonąłem w przeglądaniu księgi, to jest licznych obrazków przedstawiających najrozmaitsze męczeństwa. Odtąd w myśli mej dom Peggotty i "Księga męczenników" pozostały nierozdzielne. Rozstałem się tego dnia z panem Peggotty, Hamem, panią Gummidge i Emilką. Noc spędziłem u Peggotty, w małym pokoiczku na poddaszu, gdzie zastałem na półce książkę z krokodylami; Peggotty upewniła mnie, że pokoik ten zostanie moim na zawsze. - Teraz i zawsze, za młodu i w starości, Davy, dziecko moje - mówiła - dopóki dach ten będzie moim, możesz tu przybywać jak do własnego domu. Zawsze pokoik ten gotów będzie na twoje przyjęcie. Utrzymywać go będę tak, jak utrzymywałam twój pokoik, tam, w Blunderstone. Choćbyś nawet odjechał kiedy do Chin, po powrocie nie zauważysz tu żadnej zmiany. Czułem całą szczerość i serdeczność słów mej starej piastunki. Dziękowałem jej z serca, ale niezbyt wymownie, gdyż mówiąc to tuliła mnie do piersi. Tego samego rana wróciłem do Murdstone'ów, gdzie mnie pan Barkis z żoną sami odwieźli. Nie bez żalu pożegnali mnie u wrót, z dziwnie też ściśniętym sercem stanąłem pod drzewami, przed tym domem, w którym nie było już nikogo, co by mnie przyjaźnie powitał. Oczami pełnymi łez spoglądałem za odjeżdżającą Peggotty. Teraz popadłem w stan zaniedbania, o którym bez współczucia dla samego siebie wspomnieć nie mogę. Skazano mnie na samotność, bez dobrego słowa, bez towarzystwa, bez rówieśników, pozostawiono własnym myślom, a ich cień pada aż na stronice, które obecnie piszę. Wiele bym dał za to, aby być wysłanym nawet do najsroższej ze szkół, cóż bym dał, aby się uczyć czego bądź, jak bądź, gdzie bądź! Nie zostawiono mi nawet tej nadziei. Nienawidzili mnie i z umyślną wytrwałością udawali, że nie istnieję. Sądzę, że w tym czasie pan Murdstone musiał być sam przybity, ale to mały miało wpływ na mój los. Nie znosił mnie po prostu i odpychając od siebie chciał, jak sądzę, utwierdzić się w przekonaniu, że nie jest mi nic winien. Udało mu się. Nie obchodzono się ze mną źle, w pospolitym tego słowa znaczeniu; nie bito, nie głodzono, lecz wyrządzana mi krzywda była głęboka, nieustanna i systematyczna. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu zaniedbywano mnie najzupełniej. Myślałem czasem, co by poczęli, gdybym zachorował? Czy leżałbym samotny w mym pustym pokoiku, trapiony chorobą, czy też przyszliby mi wówczas z pomocą? Gdy pan i panna Murdstone byli w domu, jadałem z nimi, gdy ich nie było, sam. Poza tym przez cały dzień błąkałem się po domu i okolicy bez opieki. Chyba że opieką nazwę zakaz zadawania się z kimkolwiek. Bali się może, abym się nie skarżył. Dlatego to zapewne, chociaż pan Chillip - będący od kilku lat wdowcem po utracie swej drobnej, jasnowłosej żony, której obraz w mych wspomnieniach łączył się z obrazem jasnej kotki o pręgowatej sierści - zapraszał mnie często do siebie, rzadko kiedy miałem przyjemność spędzenia popołudnia w jego gabinecie. Lubiłem tam przeglądać książki, z których wydzielał się silny zapach apteczny, lub rozcierać w moździerzu i pod wskazówkami lekarza jakieś niewinne proszki. Z tych samych zapewne powodów, popartych niechęcią do niej, rzadko pozwalano mi odwiedzać Peggotty. Wierna swej obietnicy, regularnie, co tydzień, odwiedzała mnie lub spotykała się ze mną i nigdy nie przybywała z pustymi rękoma. Lecz ileż gorzkich odmów słyszałem, gdym prosił o uwolnienie mnie dla odwiedzenia Barkisów! Niekiedy jednak udzielano mi tego pozwolenia. Z czasem dowiedziałem się, że pan Barkis był tak skąpy - a jak się wyrażała Peggotty "dokładny w sprawach pieniężnych" - że chował pieniądze w stojącym pod łóżkiem kuferku, zapewniając, że napełniony jest samą starą odzieżą. W kuferku tym zamykał swe skarby tak szczelnie, że chcąc wydobyć najmniejszą ich cząstkę wypadało rozwijać prawdziwą akcję dyplomatyczną. By dostać to, co było niezbędne na pokrycie tygodniowych wydatków, Peggotty musiała po prostu urządzać spiski. Ciągle miałem uczucie, że w zaniedbaniu, w którym mnie zostawiono, marnieją moje zdolności, i byłbym bardzo nieszczęśliwy, gdyby nie moje stare książki. Stanowiły one jedyną mą pociechę i okazały się wiernymi przyjaciółmi, do których też ustawicznie wracałem, odczytując je kilkakrotnie. Zbliżam się teraz do epoki mego życia, której wspomnienia nie zatracę nigdy, którą pamiętam w najdrobniejszych szczegółach i której obraz wyrastał na mojej drodze na kształt straszliwej mary. Pewnego dnia, gdym włóczył się bez celu, rozmarzony i bezczynny jak zwykle, na zakręcie drogi, przy naszym domu, spotkałem pana Murdstone'a, przechadzającego się z jakimś nieznajomym. Zmieszany, chciałem się cofnąć, gdy nieznajomy spostrzegłszy mnie, zawołał: - Aha! Brooks! - Nie, proszę pana, Dawid Copperfield - odrzekłem. - Nie opowiadaj głupstw, mały. Jesteś Brooks, Brooks z Sheffield, tak się przecież nazywasz! Wpatrzyłem się uważnie w nieznajomego. Uderzył mnie jego śmiech. Przypomniałem sobie pana Quiniona, widzianego w czasie mej wycieczki z panem Murdstone'em do Lowestoft, zanim... mniejsza z tym kiedy. - Jakże ci się powodzi, Brooks? Gdzie się uczysz? - pytał mnie pan Quinion, biorąc za ramiona i zawracając, abym szedł z nimi. Nie wiedząc, co odpowiedzieć na to pytanie, spoglądałem nieśmiało na pana Murdstone'a. - Obecnie jest w domu - rzekł ten ostatni. - I nie wiem doprawdy, co z nim począć. To trudny charakter! Przy tych słowach znane mi ukośne spojrzenie spoczęło na mnie, by po chwili odwrócić się ze ściągnięciem brwi i widocznym wstrętem. - Aha! - odchrząknął pan Quinion, wodząc po nas wzrokiem. Po chwili dodał: - Śliczna pogoda. Zapanowało milczenie. Rozmyślałem, jak oswobodzić moje ramię od ciążącej na nim ręki nieznajomego i wymknąć się czym prędzej, gdy ten ostatni znów mnie spytał: - A czy zawsze jesteś tak mądry jak dawniej bywałeś, co, Brooks? - Owszem. Jest dość sprytny - zauważył z niecierpliwością pan Murdstone. - Ale zostaw go. Nie będzie ci wdzięczny za to, że się nim interesujesz. Pan Quinion puścił mnie. Pobiegłem do domu, na zakręcie drogi obejrzałem się; pan Murdstone stał oparty o wrota cmentarne i rozmawiał z panem Quinionem, a że obydwaj odprowadzali mnie wzrokiem, byłem pewien, że mówią o mnie. Pan Quinion nocował u nas. Nazajutrz po śniadaniu odstawiłem krzesło i zabierałem się do wyjścia, gdy mnie pan Murdstone zatrzymał. Zwrócił się z powagą do stołu, przy którym panna Murdstone przeglądała rachunki. Tymczasem pan Quinion, z rękami w kieszeniach, wyglądał obojętnie przez okno. - Dawidzie - zaczął pan Murdstone. - Młodzież powinna pracować, nie zaś marzyć i próżnować. - Tak jak ty - szybko wtrąciła panna Murdstone. - Zostaw mi to, Joanno. Otóż mówiłem ci, Dawidzie, że młodość wymaga życia czynnego, nie zaś mazgajstwa i próżniactwa! Zwłaszcza dla chłopca takiego jak ty z usposobienia największym dobrodziejstwem jest skierowanie go na drogę pracy, przełamanie jego zgubnych skłonności. - Tu krnąbrność nie pomoże - wtrąciła siostra. - Trzeba ją przełamać i zostanie przełamana. Spojrzał na nią na pół z wymówką, na pół potakująco i ciągnął zwracając się do mnie: - Wiadomo ci zapewne, Dawidzie, że nie jestem bogaty. W każdym razie przyjmij to do wiadomości. Wychowanie, które dotąd otrzymałeś, było staranne i pociągało znaczne koszty. Gdyby jednak nie pociągało to kosztów wcale lub gdybym był w możności podołania im, zdaniem moim, szkoły nie przyniosą ci żadnej korzyści. Czeka cię ciężkie życie i im wcześniej w nie wejdziesz, tym lepiej. Zdawało mi się, żem już zakosztował goryczy ciężkiego życia, może się jednak myliłem. - Czy słyszałeś kiedy o domu handlowym? - spytał pan Murdstone. - O domu handlowym, proszę pana? - Tak, "Murdstone i Grinby", handel win. Musiałem wyglądać na zdziwionego, bo dodał szybko: - Ależ musiałeś coś słyszeć o kantorach, handlu, piwnicach, przystaniach? - istotnie, słyszałem - rzekłem przypominając sobie niektóre jego rozmowy z siostrą, na które nie zwracałem szczególnej uwagi. - Nie pamiętam tylko, co i kiedy słyszałem. - Mniejsza o to - rzekł. - Interesem tym zarządza pan Quinion. Spojrzałem z uszanowaniem na pana Quiniona wciąż wyglądającego oknem. - Pan Quinion mówił mi właśnie, że potrzebuje w handlu kilku chłopaków, i mógłby cię przyjąć na warunkach, jakie daje innym. - O ile - zauważył półgłosem i na wpół odwracając się od okna pan Quinion - nie ma dla niego innych widoków. Pan Murdstone ciągnął nie zwracając uwagi na tę przerwę: - Warunki są takie: powinieneś sam zarobić na jedzenie, buty i drobne potrzeby, ja zaś opłacę twoje mieszkanie, o którym już pomyślałem, i pranie. - Bieliznę można odsyłać tu - zauważyła panna Murdstone. - O ubraniu twym też pomyślimy - dodał pan Murdstone - dopóki nie będziesz mógł sam na nie zarobić. Jedziesz więc, Dawidzie, z panem Quinionem do Londynu, aby rozpocząć życie na własną rękę. - Krótko mówiąc, wystaraliśmy się o to dla ciebie, a ty staraj się godnie spełniać swe obowiązki - zakończyła panna Murdstone. Chociaż wiedziałem dobrze, że na dnie tych projektów leży jedynie chęć pozbycia się mnie, nie pamiętam już, jakie wiadomość ta wywarła na mnie wrażenie. Zdaje mi się, że byłem oszołomiony. Nie zostawiono mi zresztą czasu na ochłonięcie z pierwszego wrażenia; zaraz, następnego dnia, mieliśmy wyjechać z panem Quinionem. I oto nazajutrz w starym, białym kapelusiku, opasanym krepą, w czarnym surduciku i czarnych, sztywnych spodenkach - które panna Murdstone uznała za dostateczną zbroję dla nóg w walce z życiem, na którą to walkę wyprawiano mnie z całym mym szczupłym majątkiem, zamkniętym w stojącej przede mną walizce ("opuszczone, samotne dziecko", jak by powiedziała pani Gummidge) - znalazłem się wraz z panem Quinionem w dyliżansie, mającym zawieźć nas do Yarmouth, a stamtąd do Londynu. Oto niknie w oddali nasz kościółek i dach domu, coś mi już zakryło mogiłę pod drzewami, wieża kościelna nie wyrasta już z miejsca mych zabaw, a niebo nad moją głową jest puste! Rozdział jedenasty. Zaczynam życie na własną rękę, ale mi się to nie podoba. Nawet teraz, kiedy znam świat i ludzi na tyle, że nic mnie już niemal nie wprawia w zdumienie, dziwię się łatwości, z jaką się mnie pozbyto w tak wczesnym wieku. Dziwi mnie, że nikt się nie ujął za dzieckiem, zdolnym, rozważnym i delikatnym, łatwo mogącym się spaczyć moralnie i fizycznie. Tak się jednak stało, i w dziesiątym roku życia musiałem zarabiać na życie w przedsiębiorstwie "Murdstone i Grinby". Skład główny znajdował się nad brzegiem rzeki, poniżej Blackfriars. Nowe budynki zmieniły teraz tę część miasta; wówczas był to ostatni dom przy wąskiej uliczce, zakończonej kilkoma stopniami, po których schodziło się do rzeki i łodzi. Dom był stary, prawie rudera, posiadał własną przystań, podczas przypływu skąpaną w wodzie, podczas odpływu - w szlamie. Zawsze pełno tam było szczurów. Tynkowe ściany pokryte stuletnim brudem i dymem, spróchniałe podłogi i schody, piski i szmery szczurów po piwnicach i korytarzach, kurz i pajęczyny pokrywające wszystkie kąty - stoją mi w oczach tak, jak gdyby nie przeszły lata od przeklętej chwili, w której po raz pierwszy, z rączką drżącą w dłoni pana Quiniona, przekroczyłem próg tej rudery. Interesy handlowe domu Murdstone i Grinby były nader rozgałęzione, a znaczna ich część polegała na dostarczaniu okrętom win i napojów spirytusowych. Nie pamiętam już, dokąd je zawożono, lecz statki odpływały do wschodnich i do zachodnich Indii. Jednym z rezultatów tego handlu było wielkie nagromadzenie pustych butelek, których przeglądaniem, myciem i wycieraniem zajmowało się kilku mężczyzn i kilku nieletnich chłopców. Gdy butelki znowu były napełnione, trzeba je było korkować, pieczętować, oklejać odpowiednimi etykietami, a gotowe pakować w olbrzymię skrzynie. Zostałem właśnie jednym z pracujących w tym dziale chłopców. Razem ze mną było nas trzech czy czterech. Miejsce pracy wyznaczono mi w kącie dziedzińca, tak by pan Quinion mógł mnie widzieć przez okno kantoru, gdzie cały dzień pracował. Zaraz pierwszego poranka mego wejścia w świat i życie najstarszy z pracujących w handlu chłopaków otrzymał zlecenie wtajemniczenia mnie w obowiązki nowego zawodu. Chłopak nazywał się Mick Walker; miał na sobie podarty fartuch i tekturowy kapelusz, oznajmił mi, że jego ojciec jest przewoźnikiem i podczas uroczystości na cześć burmistrza Londynu jest ubrany w czarny aksamitny beret. Oznajmił nadto, że głównym naszym pomocnikiem będzie chłopak noszący dziwne imię "Mączny Kartofel". Zrozumiałem od razu, że nie jest to chrzestne imię chłopca, lecz przezwisko, które nadano mu tu, w składzie, z powodu jego białej jak mąka, a okrągłej jak kartofel twarzy. Jego ojciec też był przewoźnikiem, nadto służył w straży ogniowej w jakimś teatrze, gdzie krewna, zdaje się - mała siostrzyczka Kartofla, występowała jako chochlik w balecie. Któż wyrazi bolesne uczucie, jakie budziło we mnie podobne towarzystwo! Jakże żałowałem Steerfortha, Traddlesa i innych szkolnych kolegów. Gdzież się podziały moje nadzieje i marzenia! Znikły bez śladu. Wspomnienie tego, co było, ostateczna utrata wszelkiej nadziei, wstyd i upokorzenie z powodu obecnego mego położenia, przeświadczenie, że właśnie czas, w którym powinienem był się uczyć i kształcić, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, będzie mijał marnie, bezpowrotnie, napełniały mnie rozpaczą. Za każdym oddaleniem się Micka Walkera mieszałem gorzkie łzy z wodą, którą płukałem butelki, wzdychając tak głęboko, jak gdyby rozpacz rozsadzała mi piersi. Zegar w kantorze wskazywał pół do pierwszej i wszyscy rozchodzili się na obiad, gdy pan Quinion skinął na mnie przez okno. Wchodząc do kantoru spostrzegłem tęgiego, niemłodego mężczyznę w ciemnym surducie, czarnych pończochach i obcisłych spodniach, z olbrzymią, zupełnie łysą głową, z ogromną twarzą, którą zwrócił ku mnie. Odzież jego była zniszczona, ale kołnierz koszuli imponująco sztywny. W ręku trzymał laskę ozdobioną licznymi chwościkami, a u pasa wisiała mu lornetka, która, jak to później zauważyłem, służyła jedynie do ozdoby. - Oto on - rzekł, wskazując na mnie, pan Quinion. - On? - odrzekł wyniośle i zarazem uprzejmie nieznajomy; w głosie jego dźwięczała jakaś nieopisana nuta dystynkcji. - Pan Copperfield! Mam nadzieję, że zastaję pana w dobrym zdrowiu? Odpowiedziałem mu, że mam się dobrze, czego i jemu życzę. Bóg świadkiem, że nie czułem się bynajmniej dobrze, ale skargi nie leżały nigdy w mojej naturze, dlatego też odrzekłem, iż jestem zdrów, i spytałem o zdrowie nieznajomego. - Zdrów jestem - odrzekł. - Chwała Bogu, zdrów zupełnie. Właśnie otrzymałem list od pana Murdstone'a. Życzy on sobie, abym pokój, który mam właśnie nie zajęty, to jest, który jest do wynajęcia, wynajął młodzieńcowi - tu nieznajomy uprzejmie skinął ręką, a brodę zagłębił w sztywnym kołnierzyku - którego mam przyjemność i zaszczyt poznać. - Pan Micawber - objaśnił pan Quinion. - Istotnie, tak się nazywam - potwierdził nieznajomy. - Pan Murdstone - ciągnął pan Quinion - zna pana Micawbera osobiście. Bywa on w potrzebie naszym agentem. Pisał właśnie do pana w sprawie mieszkania i pan Micawber jest gotów wziąć cię na lokatora. - Adres mój jest bardzo prosty - rzekł pan Micawber z właściwą mu mieszaniną łagodności i dystynkcji. - Windsor Terrace City Road. Ukłoniłem się. - W przewidywaniu, że wędrówki pana w tym nowoczesnym Babilonie nie były jeszcze częste i że niełatwo jest wtajemniczyć się od razu w arkana naszej stolicy - mówił pan Micawber - krótko mówiąc, iż mógłby pan zabłądzić, zrobię sobie tę niebywałą przyjemność i przyjdę dziś wieczorem po pana, by mu wskazać najkrótszą drogę do mego domu. Podziękowałem przepraszając za kłopot, jaki mu sprawiam. - O której godzinie - spytał - mógłbym... - Około ósmej - odrzekł pan Quinion. - Około ósmej więc - kończył pan Micawber. - Nie zatrzymuję pana dłużej, żegnam. Włożył kapelusz i wyszedł z laską pod pachą, wyprostowany, pogwizdując jakąś aryjkę. Wówczas pan Quinion udzielił mi moralnej nauki, polecił, abym się starał być użyteczny i sumiennie spełniał obowiązki w domu "Murdstone i Grinby", w zamian za płacę sześciu szylingów tygodniowo. Nie pamiętam dokładnie - sześciu czy siedmiu? Zdaje mi się, że na początek sześciu, siedmiu dopiero później, gdy na to podwyższenie honorarium zasłużę. Z własnej kieszeni wyliczył mi z góry płacę za cały tydzień. Z pieniędzy tych dałem zaraz sześć pensów Kartoflowi, aby mi zaniósł na nowe mieszkanie walizkę, która choć niewielka, za ciężka była na me dziecięce siły. Drugie sześć pensów zapłaciłem za obiad. Składał się z kawałka kiełbasy i z porcji wody z najbliższej studni. Resztę czasu przeznaczonego na obiad przewałęsałem po ulicy. Pan Micawber zjawił się wieczorem, o umówionej godzinie. Umyłem się starannie i poszliśmy razem do mego - zdaje mi się, że miałem prawo tak je nazwać - mieszkania. Po drodze towarzysz mój starał się wpoić mi w pamięć nazwy mijanych ulic i rozliczne kształty narożnych domów, abym nazajutrz nie zabłądził na którym z zakrętów. Gdyśmy przybyli do domu położonego przy Windsor Terrace (wydawał mi się, podobnie jak mój gospodarz, lichy, lecz pełen pretensji), pan Micawber przedstawił mnie swej żonie, szczupłej, zwiędłej, niemłodej już kobiecie, siedzącej w bawialnym pokoju (całe pierwsze piętro stało puste i rolety, zapewne dla omamienia sąsiadów, wszędzie były spuszczone) z niemowlęciem na ręku. Było to jedno z bliźniąt - notuję to, gdyż rzadko kiedy zdarzyło mi się nie widzieć choć jednego z nich u piersi matki. Jedno zawsze musiało się posilać. Oprócz tego było tam jeszcze dwoje starszych dzieci: młody Micawber liczący cztery lata i trzyletnia panna Micawber. Oni i młoda śniada służąca, która miała zwyczaj bez przerwy sapać i która, nim upłynęło pół godziny, oznajmiła mi, że jest sierotą, wziętą z przytułku świętego Łukasza, dopełniali składu domu. Pokoik mój był na poddaszu od podwórza, ściany miał pomalowane w deseń, który bujnej mej wyobraźni wydawał się podobny do niebieskich butelek, a umeblowany był więcej niż skromnie. - Nie przypuszczałam nigdy - rzekła pani Micawber, która z bliźniętami i starszymi dziećmi odprowadziła mnie na górę - jeszcze kiedy mieszkałam z papą i z mamą, abym kiedy była zmuszona brać lokatora. Wszelkie jednak osobiste względy muszą iść na bok, skoro pan Micawber znajduje się w kłopotliwym położeniu. - Zapewne, proszę pani - odrzekłem. - Interesy mego męża są obecnie w opłakanym stanie - ciągnęła kobieta - i doprawdy nie wiem, jak z tego wybrniemy. Kiedym mieszkała przed zamążpójściem z papą i z mamą, nie miałam o tym pojęcia. Doświadczenie uczy wszystkiego, jak mawiał mój papa. Nie wiem już, czy mi powiedziała, czy tylko wyobraziłem sobie, że pan Micawber był niegdyś oficerem marynarki. Dość, że mi się tak po dziś dzień wydaje. Obecnie był on agentem kilku domów handlowych, ale zdaje się, że nie robił szczególnie dobrych interesów. - Jeśli - ciągnęła pani Micawber - wierzyciele mego męża nie zostawią mu czasu na uregulowanie interesów, sami muszą ponosić konsekwencje. Co do mnie, wyznaję, chciałabym, aby się to już raz skończyło. Z kamienia nie można krwi wycisnąć i z mego męża żadnych zaliczek, nawet na koszty sądowe, nikt już nie wyciśnie. Nie wiem do dziś dnia, czy gospodyni moja sądząc po tym, iż sam zarabiam, brała mnie za starszego, niż byłem naprawdę, czy też potrzeba wylania wezbranych uczuć była tak wielka, że z braku innych powierników skarżyłaby się nawet jednemu ze swych bliźniąt, dość, że raz począwszy, wzięła to za przedmiot ciągłych ze mną rozmów. Biedna kobieta! Utrzymywała, że starała się, w czym mogła, dopomóc mężowi, w co zresztą najzupełniej wierzyłem. Nad drzwiami czerniał olbrzymi napis: "Pensjonat dla dziewcząt". Co prawda, nigdy nie spotkałem w domu żadnej uczennicy, nie widziałem żadnej dziewczynki, którą by chciano powierzyć opiece mojej gospodyni, ani w domu żadnego ku temu przygotowania. Jedynymi odwiedzającymi, których widywałem lub o których słyszałem, byli wierzyciele. Ci przybywali o każdej porze, a niektórzy z nich byli prawdziwie okrutni. Zwłaszcza jeden, umorusany człowiek, zdaje się, że szewc, już o siódmej rano stawał na schodach wołając: - Co, jeszcześ nie wstał! Zapłać, coś winien, nie kryj się, to nie pomoże! Na twoim miejscu wolałbym zapłacić dobrowolnie! Słyszysz!? Nie otrzymując odpowiedzi, używał mocniejszych wyrazów: "łotr" i "złodziej", a gdy i to nie skutkowało, wychodził na ulicę i na głos wymyślał, grożąc pięścią oknom, za którymi znajdował się dłużnik. Doprowadzało to pana Micawbera do rozpaczy. Czasem (a zdradzał to wrzask jego żony) porywał brzytwę, chcąc położyć koniec torturom, co mu nie przeszkadzało pół godziny później czyścić starannie buty i wychodzić z domu pogwizdując piosenkę, z właściwym mu wyrazem dystynkcji. Pani Micawber była również elastyczna. Nieraz o trzeciej zanosiła się od płaczu z powodu jakiegoś urzędowego nakazu, a o czwartej z najlepszym apetytem zajadała baranie kotlety i zapijała je grzanym piwem (opłaconym ostatnimi dwiema srebrnymi łyżeczkami, zaniesionymi do lombardu). Raz, pamiętam, wracając wcześniej niż zwykle, bo już o szóstej, do domu, zastałem ją spłakaną, z potarganymi włosami, na wpół omdlałą (trzymającą oczywiście jedno z bliźniąt na ręku), a nie pamiętam, czym widział ją kiedy weselszą niż tego samego wieczoru, gdy smażąc kotlety opowiadała mi długo i szeroko o swym papie, swej mamie i wytwornym towarzystwie, w którym obracali się jej rodzice. W tym domu, z tą rodziną spędzałem moje wolne godziny. Z rana trochę mleka i bułka stanowiły me śniadanie. Drugą bułkę i maleńki kawałek sera chowałem na wieczerzę, w kącie półki jednej z szaf. Robiło to znaczny uszczerbek w moich sześciu czy siedmiu szylingach. Wiedziałem o tym, wiedziałem też, że suma ta wystarczyć mi winna na tydzień. Poza tym dzień cały spędzałem w sklepie. Od poniedziałku rano do soboty wieczór nie słyszałem słowa rady, zachęty, współczucia, nikt mną nie kierował, nikt się o mnie nie troszczył, nikt, Bóg mi świadkiem! Byłem jeszcze dzieckiem tak małym, tak nieprzygotowanym - i mogłoż być inaczej? - do podjęcia ciężaru życia, że często rano, dążąc do handlu "Murdstone i Grinby", zatrzymywałem się przed cukiernią lub piekarnią i wobec silnej pokusy nieraz topniały pieniądze przeznaczone na obiad. Wówczas nie jadłem wcale obiadu lub żywiłem się porcją puddingu. Pamiętam dwa miejsca, pomiędzy którymi wybierałem w zależności od środków, które miałem w posiadaniu. Jedno w głębi dziedzińca, w pobliżu kościoła świętego Marcina (dom ten już nie istnieje), gdzie robiono pudding z rodzynkami, lecz gdzie porcje były mniejsze, a tym samym droższe. Drugie - przy Strandzie (i ta część miasta uległa przebudowie), gdzie wyrabiano puddingi blade, ciężkie, zakalcowate, okraszone rodzynkami tylko z rzadka, ale podawano je jeszcze ciepłe. Nieraz na podobnym posiłku poprzestawałem cały dzień. Regularne i wystawne moje obiady składały się na przemian z kawałka chleba i sera ze szklanką piwa lub z kawałka pieczonego mięsa, kupowanego w starym zajeździe tuż naprzeciw naszego handlu, zwanym "Pod lwem" lub "Pod lwem" i czymś jeszcze, jeśli mnie pamięć nie myli. Raz, pamiętam, z owiniętym w papier, a zaoszczędzonym ze śniadania kawałkiem chleba wszedłem do zajazdu przy Drury Lane i kazałem podać pół porcji rozbefu. Nie wiem, co sobie o tak małym i samotnym gościu pomyślał posługujący mi chłopak. Wiem tylko, że mi się ciekawie przypatrywał i pokazywał swym towarzyszom. Wychodząc czułem się w obowiązku zostawić mu pół pensa, pragnąc w duszy, by go nie przyjął. Na zjedzenie podwieczorku dawano nam, pamiętam, pół godziny. Gdy miałem dość pieniędzy, kupowałem w najbliższej kawiarni pół porcji kawy i kawałek chleba z masłem. Gdy środków mi nie wystarczało, przypatrywałem się wystawie wędlin na Fleet Street lub przechadzałem się po Covent Garden Market i gapiłem się na ananasy. Byłem jeszcze tak małym dzieckiem, że nieraz, gdym wchodził do szynku na szklankę piwa lub porteru dla zapicia niedostatecznych obiadów, wahano się z podawaniem mi żądanych trunków. Raz, pamiętam, w wieczór upalnego dnia wszedłem do jakiegoś szynku i powiedziałem do sprzedającego: - Proszę mi dać szklankę najlepszego piwa, jakie pan tutaj ma. Był to dzień wyjątkowy, moich urodzin czy też coś podobnego. - Dwa i pół pensa - odrzekł gospodarz - za Genuine Stunning. - Proszę - odrzekłem kładąc pieniądze na stole. - Tylko po brzegi. Gospodarz obejrzał mnie od stóp do głów i zamiast nalać, zwrócił się za firankę, mówiąc coś do żony. Wyszła z robotą w ręku i też zaczęła mi się bacznie przypatrywać. Staliśmy naprzeciw siebie, gospodarz w zawiniętych rękawach od koszuli, oparty o ladę, a jego żona w drzwiczkach na pół przysłoniętych firanką, ja przed nimi, nieco zmieszany. Poczęli wypytywać: jak się nazywam, ile mam lat, gdzie mieszkam, co robię, jakim sposobem trafiłem do piwiarni? Na wszystkie te pytania ze strachu przed skompromitowaniem kogokolwiek odpowiadałem wymijająco. Podano mi szklankę piwa, ale żona gospodarza nie tylko zwróciła mi za nie pieniądze, lecz pocałowała mnie jeszcze serdecznie, z czysto kobiecą tkliwością. Nie, nie przesadzam wcale, jak szczupłe były me środki ani jak trudne życie. Każdy szyling, którego mi dawał pan Quinion, opłacał obiad lub herbatę. Od rana do nocy, ja, mały dzieciak, pracowałem na równi z dorosłymi ludźmi. Na pół głodny wałęsałem się po ulicach bez żadnej opieki i tylko łaska Opatrzności strzegła mnie, żem nie został włóczęgą lub złodziejem. Ciekawe, żem wyrobił sobie nawet pewne stanowisko w handlu "Murdstone i Grinby". Pan Quinion, o ile mógł to czynić człowiek tak zajęty, traktował mnie nieco odmiennie. Nigdy nie powiedziałem nikomu z otaczających, jak dostałem się do nie licującego ze mną zawodu, nigdy się przed nikim na nic nie uskarżałem. Mnie tylko jednemu wiadome było, com cierpiał, a wyrazić tego nawet nie zdołam! Milcząc starałem się spełniać swój obowiązek, wiedząc z góry, że jeśli mu nie podołam, nie uniknę wzgardy i poniewierki. Wkrótce też stałem się tak wprawny jak moi towarzysze, z którymi żyłem w przyjaznych stosunkach, lecz w oddaleniu, wynikającym z odmiennego wychowania i odmiennych przyzwyczajeń. Mówili o mnie "panicz" lub "ten mały z Suffolk" i tylko jeden z tragarzy, zwany Grzegorzem, i drugi, Filip, wołali mnie czasem po imieniu, i to przez przychylność raczej niż lekceważenie, gdyż przy robocie starałem się rozerwać ich opowiadaniem tego, com dawniej czytał i co się już stopniowo zacierało w mojej pamięci. Zrazu "Mączny Kartofel" buntował się przeciw mojej "wytworności",-lecz Mick Walker prędko przemówił mu do rozsądku. Nie miałem żadnej nadziei wydostania się kiedykolwiek z tego opłakanego położenia. Ani na chwilę nie godziłem się z nim, wprawiało mnie ono w rozpacz, znosiłem je jednak i nawet w listach do Peggotty, w części przez przywiązanie do niej, w części przez dumę, nie umieszczałem najlżejszej skargi. Niedola państwa Micawberów powiększała jeszcze me troski. W opuszczeniu mym niemal się do nich przywiązałem i podzielałem niepokoje, z których mi się gospodyni codziennie zwierzała. Rozmyślałem o długach, o wierzycielach jej męża i o sposobie ratowania interesów bez wyjścia. Rzec by można, że i mnie przygniatał ciężar długów pana Micawbera. Zwykle najdłuższe zwierzenia odbywały się w sobotę wieczorem. Dzień ten lubiłem szczególnie, raz, że czułem w kieszonce od kamizelki całe siedem moich szylingów, po wtóre, że wcześniej byłem uwalniany z handlu. Zwierzenia powtarzały się też w niedzielę rano, gdym odgrzewał na kominku przyniesioną poprzedniego dnia kawę. Niejednokrotnie sobotnie te zwierzenia rozpoczynały się potokami łez, a kończyły wesołą piosenką. Nieraz też widziałem wieczorem pana Micawbera wracającego do domu w rozpaczy; mówił, że mu nic nie pozostaje oprócz więzienia, a w godzinę potem obliczał, ile by kosztowały zwierciadlane szyby w oknach domu. "A nuż wszystko się jeszcze zmieni" - było jego ulubionym powiedzeniem. Żona była w tym najzupełniej podobna do męża. Pomimo różnicy wieku, lecz zapewne dzięki wspólnym naszym nędzom, zawiązały się pomiędzy mną a mymi gospodarzami stosunki najzupełniej przyjazne. Nigdy jednak nie dałem się namówić do zjedzenia czegoś lub do wypicia, gdy mnie częstowali, bo wiedziałem, jakie mieli kłopoty z opłaceniem piekarza lub rzeźnika. Pewnego wieczoru pani Micawber zawezwała mnie do siebie na poufną rozmowę: - Panie Copperfield - rzekła. - Nie uważam pana za obcego i dlatego powiem panu wszystko od razu. Interesy pana Micawbera są w opłakanym stanie. Ze współczuciem patrzyłem w zaczerwienione oczy mówiącej. - W spiżarni - ciągnęła - nie mam nic oprócz kawałka szwajcarskiego sera, nie mogącego służyć za posiłek tak małym, jak moje, dzieciom. Ach, w spiżarni! Mieszkając z mamą i papą przywykłam tak mówić i teraz zapominam się... po prostu nie ma co jeść. - Boże mój! - westchnąłem z głębi serca. Miałem jeszcze parę szylingów tygodniowej pensji - rozmowa powyższa toczyła się we środę wieczorem - wyjąłem je więc spiesznie, usilnie błagając panią Micawber, aby je raczyła przyjąć jako pożyczkę, lecz odmówiła stanowczo, ucałowała mnie tylko serdecznie. - Nie, nie, kochany panie Copperfield, daleka byłam od podobnej myśli, roztropny jednak jesteś nad wiek i inną mi możesz oddać przysługę. Byłem na rozkazy. - Rozstałam się już z moim srebrem - mówiła. - Sześć łyżeczek do herbaty, dwie do soli, szczypczyki do cukru, wszystko zastawiłam sama. Ale trudno mi chodzić z bliźniętami, a przy tym myśl o mym domu rodzicielskim, gdzie nie byłam do takich rzeczy przyzwyczajona, jest mi zbyt bolesna. Mam jeszcze parę drobiazgów, które mogłabym zastawić lub sprzedać, ale pan Micawber nie ma dość siły, by to uskutecznić, a Clickett - takie było imię dziewczyny z przytułku - za bardzo by się rozzuchwaliła, gdyby ją obdarzyć zaufaniem. Dlatego chciałam prosić pana, panie Copperfield... Zrozumiałem, o co idzie, i ponownie ofiarowałem swe usługi. Odtąd prawie codziennie obarczano mnie podobnymi zleceniami. Wszystko, co się dało wynieść, zostało wyniesione z domu. Najpierw poszło kilka książek z szafki, którą pan Micawber nazywał "biblioteką". Sprzedałem je za byle co antykwariuszom gnieżdżącym się podówczas gęsto tuż obok handlu ptaków, na City Road. Handlarz starych książek, z którym z tej okazji nawiązałem stosunki, upijał się zwykle co wieczór, a co rano dostawał burę od żony. Nieraz wczesnym rankiem zastawałem go z rozbitym łbem lub podbitym okiem, śladami nocnej bójki. Drżącą ręką szukał pieniędzy w kieszeniach leżącej jeszcze na ziemi, częstokroć podartej odzieży, a tymczasem żona, w przydeptanych trzewikach i z dzieckiem na ręku, nie przestawała czynić mu wyrzutów. Bywało, że nie mógł wcale znaleźć pieniędzy. Widocznie stracił je lub roztrwonił. Wówczas prosił, abym wstąpił później, lecz wówczas zapłaty dostarczała żona. Posądzałem ją nawet, że to ona wypróżnia kieszenie nietrzeźwego męża i znalezione w nich pieniądze chowa w jakiejś skrytce. Równie często widywano mnie w lombardzie na rogu. Znano mnie tam i kupiec, załatwiając interes, nieraz kazał mi odmieniać jakiś łaciński rzeczownik lub przymiotnik. Po każdej podobnej transakcji następowała u moich gospodarzy sutsza niż zwykle wieczerza. W końcu nadszedł dawno przewidywany w interesach pana Micawbera kryzys: pewnego poranka aresztowano go i zaprowadzono do więzienia królewskiego. Przed wyjściem z domu mówił, że nad nim palec boży. Był przybity (a i ja także), słyszałem jednak, że już w południe zorganizował w więzieniu partię kręgli. Zaraz pierwszej niedzieli po jego uwięzieniu miałem go odwiedzić i nawet zjeść z nim obiad. Miałem trafić na pewien plac, minąć go, przejść ulicę, zawrócić na lewo, potem w prawo, minąć dziedziniec, stanąć u furty przed odźwiernym. Gdym się z tego wszystkiego wywiązał (małe, dzielne biedactwo)! i ujrzawszy furtę rozmyślałem o odźwiernym pilnującym więzienia Rodryga Randoma, serce biło mi gwałtownie! Pan Micawber czekał na mnie przy furcie i poprowadził do swej celi, zalewając się gorzkimi łzami. Zaklinał mnie, pamiętam, aby mi smutny los jego pozostał na zawsze upomnieniem, że ten, co posiada rocznego dochodu dwadzieścia funtów, może wydać dziewiętnaście funtów, dziewiętnaście szylingów i sześć pensów, lecz biada mu, jeśli wydaje dwadzieścia jeden. Potem pożyczył ode mnie szylinga na porter, dał kartkę do żony, otarł łzy, schował chusteczkę do kieszeni i natychmiast się rozweselił. Siedzieliśmy przed słabo płonącym i skąpo zasilanym ogniem. Do pokoju wszedł inny dłużnik, współlokator pana Micawbera, niosąc kawał baraniny mającej stanowić nasz składkowy obiad. Wysłano mnie na wyższe piętro, do pana kapitana Hopkinsa z ukłonami i z prośbą o łaskawe pożyczenie pary noży i widelców. Kapitan wręczył mi żądane sztućce. Wzajemnie kazał kłaniać się panu Micawberowi. W pokoiku kapitana zastałem niedbale ubraną kobietę i dwie dziewczynki, jego córki, z potarganymi kudłatymi włosami, co mi nasunęło myśl, że lepiej jest pożyczyć od kapitana noże i widelce niż grzebień. Sam kapitan był obdarty i nędzny, w starym tabaczkowym surducie, pod którym dostrzec nie mogłem nawet rąbka koszuli, z parą olbrzymich bokobrodów wokół bladej twarzy. Pościel leżała zwinięta w kącie izdebki, na półkach stały talerze i kubki, które prędko policzyłem, domyślając się od razu (Bóg wie skąd), że chociaż kędzierzawe dziewczątka są córkami kapitana, brudna kobieta nie jest jego żoną. Wszystko to zbadałem jednym rzutem oka i wychodząc nie wątpiłem o trafności swych spostrzeżeń. W obiedzie naszym było wiele cygańskiej swobody, która wydała mi się zachwycająca. Odniósłszy noże i widelce ich właścicielowi, wróciłem do domu zdać sprawę pani Micawber z mych odwiedzin. Zemdlała na mój widok, a dla pocieszenia ugotowała grzanego piwa z jajami. Nie wiem, kto i kiedy zajął się wyprzedażą mebli i sprzętów moich gospodarzy. Obeszło się tym razem bez mego pośrednictwa. Wyniesiono wszystko oprócz jednego łóżka, paru kulawych krzeseł i kuchennego stołu. Z tą resztą mebli pani Micawber, dzieci, służąca sierota i ja obozowaliśmy w dwóch pokojach opustoszałego domu. Nie wiem, jak długo to trwało, zdaje mi się, że bardzo długo. Wreszcie pani Micawber postanowiła przenieść się do więzienia, gdzie udało się jej mężowi pozyskać celę wyłącznie na swój użytek. Odniosłem gospodarzowi domu, ku widocznemu jego zadowoleniu, klucz od opuszczonego przez nas mieszkania. Resztę ruchomości, wyjąwszy moje łóżko, przeniesiono do królewskiego więzienia, w którego pobliżu znalazł się pokoik i dla mnie. Dzieląc ich biedę przywiązałem się do rodziny mych gospodarzy. Sierota ulokowała się też gdzieś w sąsiedztwie. Moje mieszkanie było na poddaszu, miało wymiary tabakierki i widok na dachy, wydawało mi się jednak rajem, gdym rozmyślał o krytycznym położeniu pana Micawbera. Przez cały ten czas pracowałem ciągle w handlu "Murdstone i Grinby", śród tych samych towarzyszy, na tych samych co i przedtem warunkach, z tym samym przeświadczeniem o wyrządzonej mi niezasłużenie krzywdzie i z poczuciem wielkiego upokorzenia. Nigdy - zapewne na moje szczęście - nie nawiązywałem znajomości, a nawet unikałem rozmowy z licznymi chłopakami przybywającymi do handlu lub z tymi, których spotykałem na ulicach. Prowadziłem jak dawniej życie odosobnione, smutny, zamknięty w sobie. Te tylko chyba zaszły zmiany, że się odzież moja podarła i że z serca spadł mi ciężar ciągłej troski o los państwa Micawberów, gdyż znaleźli się krewni czy przyjaciele, którzy zobowiązali się pomagać im w obecnym ciężkim położeniu, toteż dawni moi gospodarze prowadzili w więzieniu o wiele wygodniejsze życie niż przedtem na swobodzie. Jadłem teraz z nimi śniadanie na mocy jakichś układów i kombinacji, których szczegółów nie pamiętam. Nie pamiętam też, o której godzinie wpuszczano mnie do więzienia, lecz pamiętam doskonale, że nieraz już o szóstej rano przechadzałem się po London Bridge, siadywałem na kamieniu, przypatrując się przechodniom, lub pochylony nad poręczą patrzyłem w słońce odbite w wodzie, lub podnosząc głowę podziwiałem jego złoty blask na szczycie pomników. Wieczorem, po ukończonej pracy, znów wracałem do więzienia i przechadzałem się po dziedzińcu z panem Micawberem lub grałem w domino z panią, słuchając po raz nie wiem już który opowiadań o świetnościach i słodyczach życia, które wiodła w rodzicielskim domu. Czy pan Murdstone wiedział, co się ze mną dzieje? Nie wiem. W handlu "Murdstone i Grinby" nigdy nie wspominałem o tym, jak spędzam czas. Tymczasem interesy pana Micawbera niezbyt się poprawiały. Szło o jakiś akt, którego znaczenia zrozumieć dokładnie nie mogłem, chociaż wciąż o nim słyszałem, i który w myśli mojej zostawił wrażenie diabelskiego kontraktu, z którym nie umiano sobie poradzić. Wreszcie pani Micawber oznajmiła mi, że się "jej rodzina" wdaje w tę zawiłą sprawę; mąż poda prośbę o uznanie niewypłacalności i po mniej więcej sześciu tygodniach zostanie uwolniony. - Wówczas - dodał obecny przy tej rozmowie pan Micawber - rozpocznę nowe życie, na inną, o! na inną skalę, jeśli, ma się rozumieć, wszystko odmieni się na lepsze. W oczekiwaniu na te błogie zmiany, pisał, zdaje mi się, petycję do władz o wprowadzenie reform tyczących przepisów o dłużnikach. Notuję ten szczegół i wiele innych dla przypomnienia samemu sobie wszystkiego, co mi dopomogło zbudować sobie cały świat wewnętrzny, obcy otaczającym mnie okolicznościom. W więzieniu, pamiętam, był klub, w którym pan Micawber, jako człowiek z towarzystwa, cieszył się pewną powagą. Projekt prośby do władz znalazł tam gorące uznanie. Zagrzany tym uznaniem, zawsze czynny, gdy szło o coś, co nie miało związku z jego własnymi interesami lub co było zupełnie zbyteczne i niepotrzebne, zasiadł do dzieła. Rosło ono pod jego piórem do imponujących rozmiarów. Wreszcie pewnego dnia wezwał wszystkich członków klubu i mieszkańców więzienia do podpisania petycji. Chociaż znałem niemal wszystkich i wszyscy mnie znali, tak byłem przejęty ważnością gotującej się uroczystości, że uwolniłem się z handlu o godzinę wcześniej, by w korytarzu więziennym przypatrywać się wchodzącym do pana Micawbera gościom. Ponieważ nie wszyscy mogli się pomieścić w ciasnej izdebce, pan Micawber usiadł przy wejściu, a mój stary znajomy, kapitan Hopkins (umyty na tę uroczystość), stojąc obok niego, odczytywał na głos petycję tym, którzy nie byli dostatecznie obznajmieni. Nastąpiły podpisy. Podpisujący wchodzili jeden za drugim, a każdego z kolei kapitan pytał, czy zna treść petycji, i przy każdym "nie" lub nawet przy najlżejszym wahaniu rozpoczynał czytanie na nowo, głosem wyraźnym i dobitnym. Sądzę, że jeśliby tam było dwadzieścia tysięcy podpisujących, czytałby każdemu z osobna, szczególną intonacją podkreślając takie zdania jak na przykład: "Przedstawiciele narodu w parlamencie! Z pokorą zwracamy się do przezacnej Izby, nieszczęśni poddani Jej Królewskiej Mości"... i tym podobne. Słowa te w ustach jego brzmiały niezwykle uroczyście, rozkoszował się nimi, a pan Micawber przysłuchiwał się im z zadowoleniem, wodząc skromnie okiem po niskim suficie izdebki. Chodząc tak codziennie z Blackfriars do Southwark i z powrotem, włócząc się w godzinach obiadowych po ciasnych uliczkach i zaułkach, których kamienie noszą może jeszcze ślady dziecięcych moich stóp, iluż spotykałem takich, których cienie powstają na odgłos słów kapitana Hopkinsa! Gdy myślą zwracam się w przeszłość do tych zmarnowanych dni mojej młodości, podziwiam, ile z tych historii, w które przechodniów stroiła moja dziecinna, rozigrana wyobraźnia, zamieniło się w rzeczywistość. I wracając myślą do tej chwili, odczuwam głębokie współczucie dla niewinnego, marzycielskiego chłopca, który budował swój fantastyczny świat w otoczeniu tak podłych, niskich ludzi i zdarzeń. Rozdział dwunasty. Zdobywam się na krok stanowczy, gdyż życie na własną rękę coraz mniej mi się podoba. Prośba pana Micawbera wywołała wkrótce pożądany skutek. Ku wielkiemu memu zadowoleniu uwolniono go z więzienia. Wierzyciele okazali się wyrozumiali i pan Micawber mówił mi, że nawet mściwy szewc zeznał przed sądem, że mu nie życzy nic złego i tylko, jak coś pożycza, lubi, by mu zwracać, gdyż taką ma naturę. Po wyroku pan Micawber wrócił jeszcze do więzienia, by zapłacić rachunki i dopełnić potrzebnych formalności. W klubie przyjęto go z entuzjazmem i zorganizowano na jego cześć wieczór. Tymczasem w jego celi, otoczeni śpiącą rodziną, spożyliśmy razem z panią Micawber pieczeń baranią. ¦ - Przy tej sposobności - zauważyła pani Micawber - musi pan skosztować wybornego ponczu, panie Copperfield. Wznieśmy toast i uczcijmy nim pamięć mej mamy i papy. - Pani rodzice nie żyją? - spytałem wychyliwszy kieliszek do dna. ¦ - Mama moja pożegnała ten świat, zanim się jeszcze zaczęły kłopoty mego męża, a przynajmniej zanim stały się nie do zniesienia. Papa żył jeszcze jakiś czas, kilkakrotnie nas ratował. Umarł, powszechnie opłakiwany. Pani Micawber uroniła łzę żalu, którą skropiła czoło jednego ze spoczywających na jej ręku bliźniąt. Skorzystałem ze sposobności, aby zadać pytanie w żywo obchodzącej mnie kwestii. - Chciałbym spytać - rzekłem - co państwo zamierzają począć po załatwieniu interesów i po wyjściu z więzienia, gdzie zamieszkać? - Rodzina moja - odpowiedziała pani Micawber, a zwykle wymawiała te słowa z wielkim namaszczeniem, chociaż właściwie nie dowiedziałem się nigdy, kogo ta nazwa obejmowała - rodzina moja życzy sobie, abyśmy opuścili Londyn i aby mąż mój próbował swych sił i zdolności na prowincji. Znane są zresztą panu, panie Copperfield, wielkie uzdolnienia mego męża. Skinąłem głową twierdząco! - Wielkie uzdolnienia! Zdaniem mojej rodziny, przy niejakim staraniu, człowiek tak uzdolniony z łatwością zajmie należne mu stanowisko, chociażby w komorze celnej. Że zaś wpływy rodziny mojej są lokalne, zamierzamy udać się do Plymouth. Zdaniem rodziny mojej krok ten będzie najstosowniejszy. - Najłatwiej będzie tam działać - zauważyłem. - Właśnie! Mąż mój powinien być pod ręką, w razie jeśliby się coś trafiło. - A pani zamierza towarzyszyć mężowi? Wzruszenia tego dnia wraz z troską o bliźnięta, a może też wraz z ponczem, tak dalece rozczuliły panią Micawber, że wybuchnęła głośnym płaczem. - Nigdy nie opuszczę mego męża! - zawołała patetycznie. - Chociaż ukrywał przede mną stan swych interesów, w nadziei, że się z nich wywikła, wie, jak kochającą, gotową do poświęceń ma we mnie towarzyszkę życia. Naszyjnik z pereł, bransolety odziedziczone po mojej mamie poszły za półdarmo, także garnitur koralowy, ślubny podarek papy, za nic niemal! Tak, tak! A jednak nie opuszczę mego męża nigdy, i pytać mnie o to nie trzeba. Byłem zmieszany, jak gdybym to ja żądał od niej czegoś podobnego, toteż spoglądałem na mówiącą nieśmiało. - Pan Micawber ma swoje wady, nie przeczę. Wiem, że jest lekkomyślny. Wiem wszystko! Ale - ciągnęła patrząc na przeciwległą ścianę - nie opuszczę pana Micawbera nigdy! Pani Micawber ostatnie wyrazy wykrzyczała tak głośno, że przerażony uciekłem do klubowego pokoju, gdzie właśnie pan Micawber, stojąc za długim stołem, dyrygował chórem: Wstań, Dobbin! Pokaż się, Dobbin! Wstań, Dobbin! Wstań i pokaż się, Dobbin! Gdy wpadłem z wiadomością, że pani Micawber jest bardzo niespokojna, wybuchnął płaczem i pobiegł za mną w ubraniu poplamionym rakami, które przed chwilą spożywał. - Emmo, aniele mój! - wołał wbiegając do pokoju. - Co się stało? - Nigdy cię nie opuszczę, Micawber! -krzyknęła. - Życie moje! - zawołał biorąc ją w ramiona. - Jestem tego pewien! - On jest ojcem moich dzieci! Ojcem moich bliźniąt! Moim ukochanym mężem! - zawołała w zapale pani Micawber. - I ja niigdy go nie opuszczę! Pan Micawber był tak wzruszony jej przywiązaniem (ja płakałem głośno), że nachylił się nad nią i najczulszymi wyrazami prosił, by na niego spojrzała i uspokoiła się. Ale im więcej ją prosił, by na niego spojrzała, tym uporczywiej wlepiała oczy w przestrzeń; im bardziej nastawał, by się uspokoiła, tym była niespokojniejsza. Wreszcie pan Micawber wzruszył się tak bardzo, że łzy jego zmieszały się z naszymi, a po chwili prosił mnie, abym zechciał usiąść na krzesełku w sieni, póki on nie położy żony do łóżka. Chciałem już pójść do domu, ale prosił mnie usilnie, abym zaczekał, aż zadzwonią na odejście gości. Siedziałem więc w sieni, a po chwili pan Micawber przyszedł do mnie, niosąc w ręku krzesło dla siebie. - Jak się teraz czuje pani Micawber? - spytałem. - Bardzo osłabiona - odparł pan Micawber. - To zwykła reakcja. Ach, cóż to był za okropny dzień! Jesteśmy teraz zupełnie opuszczeni, pozostawieni samym sobie! Pan Micawber uścisnął mi dłoń wylewając wiele łez. Byłem bardzo wzruszony, ale zarazem zdziwiony, gdyż zdawało mi się, że przy tej okazji powinniśmy się raczej weselić. Państwo Micawberowie jednak tak przyzwyczaili się do swych kłopotów, że bez nich było im markotno. Cała ich żywotność znikła i nigdy, nie widziałem ich tak smutnych jak owego wieczoru; toteż gdy zadzwoniono, aby goście opuszczali więzienie i pan Micawber odprowadził mnie do bramy, żegnając go, odczuwałem niepokój, tak bardzo był przybity. Ale poprzez wszystkie te wzruszenia i niepokoje uparcie prześladowała mnie myśl, że państwo Micawberowie opuszczą Londyn i że będę się musiał z nimi rozłączyć. W drodze powrotnej i w długie godziny bezsenne, gdy przewracałem się niespokojnie w mym łóżku, w umyśle moim dojrzewał pomysł, który z wolna przeradzał się w postanowienie. Przyzwyczaiłem się tak bardzo do Micawberów, do tego stopnia zrosłem się z ich niedolą, że na myśl o tym, iż mam ich porzucić i znaleźć się znowu między obcymi ludźmi, zdawało mi się jak gdyby życie moje oddane zostało na pastwę wrogich, burzliwych fal. Wszystkie moje zranione uczucia, cały ból i smutek, nagromadzone w mym sercu, nagle ożyły i zrozumiałem, że tak dalej żyć nie mogę. Wiedziałem aż nadto dobrze, że nie mogę się spodziewać żadnej zmiany z zewnątrz. Rzadko kiedy dochodziły mnie wieści o pannie Murdstone, nigdy zaś o panu Murdstone. Dwa czy trzy razy przysłano mi na adres pana Quiniona paczki wypranej i połatanej bielizny; w każdej z nich znajdowała się kartka oznajmiająca, że J.M., spodziewa się, iż D.C., jest użyteczny w interesie i że spełnia dobrze swe obowiązki. Nie było też śladu wzmianki o jakiejkolwiek zmianie mego upokarzającego zawodu. Następnego już dnia, gdy byłem jeszcze podniecony powziętym postanowieniem, okazało się, że projekt wyjazdu państwa Micawberów jest czymś realnym. Wynajęli oni w domu, w którym mieszkałem, mieszkanie jeszcze na tydzień, a po upływie tego czasu mieli wyjechać do Plymouth. Pan Micawber zjawił się po południu w biurze pana Quiniona i oznajmił mu, że jest zmuszony wskutek wyjazdu zerwać kontrakt i że może o mnie wydać jedynie najpochlebniejsze świadectwo, na które w zupełności zasługuję. Pan Quinion zawołał furmana Tippa, który był żonaty i miał pokój do wynajęcia, i powiedział, że przeprowadzę się do niego. Był przekonany, że czyni to z obustronną zgodą, gdyż nie powiedziałem ani słowa, choć plan miałem już gotowy. Spędzałem pozostałe nam wieczory pod jednym dachem z państwem Micawberami i mam wrażenie, że pokochaliśmy się jeszcze bardziej. Ostatniej niedzieli zaprosili mnie na obiad, który składał się z pieczonego schabu, soku z jabłek i puddingu. Poprzedniego wieczoru kupiłem drewnianego konika dla małego Wilkinsa Micawbera (tak się nazywał chłopczyk) i lalkę dla małej Emmy. Dałem też szylinga sierocie, która miała odejść. Dzień spędziliśmy bardzo przyjemnie, choć smutno nam było na myśl o bliskim rozstaniu. - Panie Copperfield! - powiedziała pani Micawber. - Nigdy nie będę mogła wspomnieć tych dni, kiedy pan Micawber miał kłopoty pieniężne, bez myśli o panu, o pana dobroci i delikatności. Nigdy nie był pan dla nas lokatorem, lecz zawsze przyjacielem. - Mój drogi Copperfield - rzekł pan Micawber, który od pewnego czasu tak do mnie mówił - ma serce czułe na niedolę ludzką, głowę, która wszystko rozumie, i rękę... ale co tu długo mówić, wszystkie warunki po temu, aby być użyteczny. Podziękowałem mu za pochwałę i wyraziłem mój smutek z powodu rozstania. - Mój mały przyjacielu - powiedział pan Micawber - jestem starszy od ciebie i mam wiele doświadczeń, szczerze mówiąc smutnych doświadczeń. Tymczasem, póki nie nastąpi w mym życiu szczęśliwy zwrot (a mam wszelkie nadzieje, że prędko nastąpi), nie mogę ci nic innego ofiarować prócz dobrej rady. Rada ta jest jednak tym cenniejsza, że ja sam, który nigdy według jej zasad nie postępowałem (tu pan Micawber wzniósł brwi, a twarz jego promieniała radością), jestem jednym z najnędzniejszych ludzi pod słońcem. - Drogi mój mężu! - zawołała żona. - Powiadam ci - ciągnął pan Micawber śmiejąc się znowu - ja, najnędzniejszy człowiek, abyś nie odkładał nigdy do jutra tego, co masz zrobić dzisiaj. Wahanie jest złodziejem czasu. Trzeba wszystko umieć chwytać za kołnierz! - Tak też mawiał mój biedny papa - dodała pani Micawber. - Moja droga - rzekł pan Micawber - twój papa był bardzo dobrym człowiekiem i niech Bóg broni, abym mu miał w czymkolwiek ubliżać. Zdaje się, że nigdy już nie zobaczę człowieka, który by w jego wieku nosił tak obcisłe buty i czytał mały druk bez okularów. Ale zastosował on maksymę, o której mówiliśmy, do naszego małżeństwa, i wskutek tego było ono o tyle przedwczesne, że do dziś dnia nie mogę się wyplątać z wydatków, które za sobą pociągnęło. Pan Micawber rzucił ukośne spojrzenie na panią Micawber i dodał: - Nie mówię, żebym tego żałował. Wprost przeciwnie, kochanie. Po krótkiej pauzie ciągnął dalej: - Drugą moją radę znasz już, Copperfield. Roczny dochód dwadzieścia funtów, roczne wydatki dziewiętnaście czy dziewiętnaście i pół, rezultat: szczęście. Roczny dochód dwadzieścia funtów, a roczne wydatki dwadzieścia i pół, rezultat: nędza. Kwiecie opada, liść więdnie, palec boży cię dotyka, padasz na ziemię, by już nie powstać więcej. Tak jak ja! Aby przykład był wyraźniejszy, pan Micawber z rozjaśnioną twarzą wychylił szklankę ponczu i zagwizdał wesołą piosenkę. Nie omieszkałem go upewnić, że skorzystam z tych rad, choć na razie nie miałem tego zamiaru. Nazajutrz rankiem odprowadziłem całą rodzinę na stację dyliżansów i ze ściśniętym sercem patrzyłem, jak zajmują miejsca w tyle wozu. - Panie Copperfield! - rzekła pani Micawber. - Niech cię Bóg ma w swojej opiece. Nigdy nie zapomnę tego, co dla nas uczyniłeś. - Bądź zdrów, Copperfield - zawołał pan Micawber. - Życzę ci wiele, wiele szczęścia! Jeśli przekonam się kiedyś, że mój smutny los posłużył ci za ostrzeżenie, będę miał uczucie, że życie moje na coś się przecież przydało. Gdyby zaś u mnie miał nastąpić szczęśliwy zwrot (o czym nie wątpię ani przez chwilę), byłbym rad, mogąc być ci w czymkolwiek pomocny. Mam wrażenie, że dopiero gdy zostałem sam jeden na drodze, a oni siedzieli w dyliżansie, spadło pani Micawber bielmo z oczu i nagle zobaczyła, że jestem tylko małym chłopczykiem. Prosiła mnie, abym stanął na stopniu dyliżansu, z macierzyńskim wyrazem twarzy objęła mnie ramieniem i ucałowała jak rodzonego syna. Ledwo zeskoczyłem ze stopnia, dyliżans ruszył i spoza poruszających się chusteczek z trudem tylko rozróżniałem całą rodzinę. Sierota i ja spojrzeliśmy po sobie ze smutkiem, podaliśmy sobie ręce na pożegnanie i poszliśmy: ona pewnie do przytułku, a ja do ciężkiej pracy w handlu "Grinby i Murdstone". Nieodwołalnym moim postanowieniem było uciec jak najprędzej na prowincję i odszukać jedyną mą żyjącą krewną, pannę Betsey Trotwood. Wspomniałem już, że sam nie wiem, w jaki sposób przyszła mi ta szalona myśl do głowy; dość, że byłem zupełnie zdecydowany, choć w głębi duszy nie spodziewałem się i tam wielkiego szczęścia. Powracałem po wiele razy myślą do starej historii opowiadanej mi przez biedną moją matkę, o zjawieniu się ciotki Betsey w dniu mych narodzin, historii, która bawiła mnie zawsze ogromnie i którą umiałem na pamięć. Ciotka moja zjawiała się i znikała w tej opowieści jak straszna jakaś, szerząca grozę istota, ale był jeden maleńki szczegół, o którym lubiłem myśleć i który rzucał na jej postać jaśniejsze światło. Nie mogłem zapomnieć o tym, iż matka moja w pewnej chwili poczuła lekkie muśnięcie jej dłoni na swych ślicznych włosach i choć, być może, była to tylko fantazja mej matki, jednak wytworzyłem sobie obraz mej przerażającej ciotki, wzruszonej dziewczęcym urokiem mateczki. Całe opowiadanie nabierało tym samym łagodniejszego blasku. Być może ten właśnie szczegół przyczynił się do mego postanowienia. Nie znałem nawet adresu panny Betsey, toteż napisałem długi list do Peggotty, gdzie między innymi pytałem, czy nie pamięta, gdzie ciotka mieszka, gdyż słyszałem różne rzeczy o pewnej damie i nie wiem, czy to ta sama. Dodałem też, że byłbym jej wdzięczny, gdyby zechciała pożyczyć mi pół gwinei, która mi jest bardzo potrzebna i którą jej zwrócę, jak tylko będę w stanie. Odpowiedź od Peggotty nadeszła prędko, pełna, jak zawsze, gorącej miłości. Załączyła pół gwinei (obawiam się, że niemało trudu ją kosztowało wydobycie jej ze skrzynki Barkisa) i napisała, że panna Betsey mieszka w okolicach Dover, ale nie wie na pewno, czy w samym Dover, czy też w Hythe, Sandgate lub Folkestone. Jeden z naszych ludzi objaśnił mnie, że wszystkie te miejscowości leżą tuż obok siebie; postanowiłem wyruszyć w drogę w końcu tegoż tygodnia. Będąc uczciwym dzieckiem i nie chcąc w firmie "Murdstone i Grinby" zostawiać po sobie złego wspomnienia, zdecydowałem pracować do soboty i nie zgłaszać się tego dnia po zapłatę, którą otrzymywałem z góry. Dlatego też pożyczyłem sobie owe pół gwinei, by nie puszczać się w podróż zupełnie bez pieniędzy. Gdy nadeszła sobota wieczór, chwila wypłaty, i furman Tipp, który zawsze miał pierwszeństwo, wszedł do kantoru po pieniądze, a my w składzie czekaliśmy naszej kolei, uścisnąłem rękę Micka Walkera i prosiłem go, żeby gdy nadejdzie moja kolej, powiedział panu Quinionowi, iż poszedłem zanieść mój kuferek do furmana Tippa; pożegnałem potem Kartofla i wybiegłem. Kuferek mój znajdował się jeszcze w mym dawnym mieszkaniu za rzeką; w kieszeni miałem kartkę, na której wypisałem: "Pan Dawid. Przechować aż do wysłania pocztą do Dover". Kartkę tę chciałem przyczepić do kuferka zaraz po zabraniu go z domu. Idąc do mieszkania rozglądałem się za kimś, kto by mi pomógł zanieść kuferek na pocztę. Niedaleko obelisku na Blackfriars Road stał długonogi, chudy młodzieniec, oparty o wózek zaprzężony w osła; gdy spojrzałem na niego, nazwał mnie "złym szelągiem" i powiedział, że chyba go poznam nawet pod przysięgą (była to aluzja do tego, że mu się przyglądam). Zatrzymałem się i wyjaśniłem mu, że chciałem tylko wiedzieć, czy może wykonać pewne zlecenie. - Co za zlecenie? - spytał długonogi młodzieniec. - Zanieść mi kuferek - odparłem. - Co za kuferek? - spytał długonogi młodzieniec. Objaśniłem go, że mój własny i że ma być zaniesiony z końca tej ulicy na stację pocztową dyliżansów odchodzących do Dover, za zapłatą sześciu pensów. - Zgoda. Za dziesiątkę zawiozę! - zawołał długonogi młodzieniec i tak szybko popędził na swym wózku, że z trudem go dogoniłem. W młodzieńcu tym było coś szyderczego, a szczególnie uderzyło mnie, iż cały czas, podczas gdy ze mną rozmawiał, żuł słomę. Ale ponieważ umowa była już między nami zawarta, wziąłem go do mego pokoju i wraz z nim zniosłem mój kuferek na wózek. Nie chciałem jeszcze przyczepiać kartki z adresem, aby gospodarz mój nie domyślił się ucieczki, dlatego też prosiłem młodzieńca, by po drodze zatrzymał się na chwilę koło muru więzienia. Ledwie wymówiłem te słowa, ruszył z miejsca tak szybko, jak gdyby kuferek, wózek i osioł nagle dostały ataku obłędu. Bez tchu dogoniłem go na umówionym miejscu. Z pośpiechu i zdenerwowania wyciągając kartkę z kieszeni upuściłem moje pół gwinei. Podniosłem szybko pieniądz i dla bezpieczeństwa włożyłem go do ust, drżącymi rękami przymocowując kartkę na kuferku, gdy wtem długonogi młodzieniec wymierzył mi cios pod brodę i zamknął mój pieniądz w swej dłoni. - Co! -zawołał młodzieniec szczerząc zęby w straszny sposób i chwytając mnie za kołnierz. - Ta sprawka należy do policji. Chcesz uciekać, co? Chodź na policję! Na policję! - Proszę mi oddać moje pieniądze - mówiłem przerażony. - I proszę mnie puścić. - Chodź na policję! Na policję! Tam dowiedziesz, że to twoje! - wołał młodzieniec. - Niech mi pan odda mój kuferek i moje pieniądze! -wołałem wybuchając płaczem. - Chodź na policję! - powtarzał młodzieniec i popychał mnie na osła, jak gdyby istniał jakiś związek pomiędzy tym zwierzęciem a władzami. Potem nagle zmienił zamiar, wskoczył na wózek i siadając na mym kuferku, z krzykiem, że sam jedzie na policję, ruszył z miejsca jeszcze gwałtowniej niż przedtem. Biegłem, ile mi sił starczyło, za nim. Ale brakło mi tchu, by głośno wołać, brakło mi też odwagi. Dwadzieścia razy o mało mnie nie przejechali, chwilami widziałem go, chwilami zaś znikał mi z oczu, dostawałem uderzenia batem, zatrzymywano mnie, upadałem w błoto, wstawałem, wpadałem na ludzi, mijałem ich, biegłem dalej. Wreszcie ogłuszony strachem i upałem, przejęty lękiem, że cały Londyn wyjdzie, by mnie aresztować, pozwoliłem młodzieńcowi udać się z moim kufrem i pieniędzmi, gdzie mu się podobało, i płacząc rzewnie zawróciłem ku Greenwich, które, jak się dowiedziałem, leży na drodze do Dover. Idąc do ciotki nie miałem więc przy sobie wiele więcej niż owego dnia, kiedy to obraziła się na mnie tak bardzo za moje przyjście na świat. Rozdział trzynasty. Skutki mojego postanowienia. O ile mnie pamięć nie myli, gdy zaniechałem pogoni za chłopcem z wózkiem zaprzężonym w osła, szalonym moim zamiarem było odbyć drogę do samego Dover piechotą. Usiadłem wyczerpany na progu jakiegoś domu, zbyt nawet znużony, by móc płakać z powodu straty kuferka i pieniędzy. Ciemno już było zupełnie, jakiś zegar bił dziesiątą, szczęściem noc była letnia i pogodna. Gdy znów nabrałem tchu i pozbyłem się nieznośnego uczucia duszenia w gardle, wstałem i poszedłem dalej. Myśl o tym, że mógłbym zawrócić, nie przyszła mi nawet do głowy. Mam wrażenie, że gdyby lawina przewaliła się przez szosę, i to nie zmusiłoby mnie do powrotu. Nawet myśl o tym, że całym moim majątkiem były w owej chwili trzy półpensówki (doprawdy nie wiem, jakim sposobem znajdowały się jeszcze w sobotę w mej kieszeni), nie odwodziła mnie od mego zamiaru. Próbowałem wyobrazić sobie, jak będzie za dwa, trzy dni wyglądała w gazetach wiadomość o mojej smutnej śmierci pod jakimś płotem, i czułem się bardzo nieszczęśliwy, gdy nagle wzrok mój padł na mały sklepik przydrożny. Nad drzwiami sklepiku wisiał szyld zawiadamiający, iż tu kupuje się męskie i damskie ubrania i płaci najwyższe ceny za gałgany, kości i odpadki kuchenne. Właściciel sklepu siedział bez marynarki przed drzwiami, paląc fajkę. Ponieważ z sufitu zwieszało się wiele ubrań, słabo oświetlonych dwiema świecami, miałem wrażenie, że ma on wygląd wojownika, który powywieszawszy swych nieprzyjaciół zażywa zasłużonego odpoczynku. Ostatnie moje doświadczenia u Micawberów nauczyły mnie, że istnieją sposoby odegnania bodaj na chwilę widma głodu. Wszedłem w zaciszną uliczkę, zdjąłem kamizelkę, złożyłem ją porządnie i wróciłem do sklepu. - Proszę pana - powiedziałem - chciałbym to korzystnie sprzedać. Pan Doiłoby (Doiłoby było to nazwisko widniejące na szyldzie) wziął kamizelkę, oparł swą fajkę o drzwi, wszedł do sklepu, ja za nim, rozjaśnił palcami świecę, rozłożył kamizelkę na stole i obejrzawszy ją ze wszystkich stron, spytał: - Ileż to pan myśli dostać za taką kamizeleczkę? - O, to już pan musi wiedzieć najlepiej - odparłem skromnie. - Nie mogę być jednocześnie kupcem i sprzedającym - odrzekł pan Doiłoby. - Proszę postawić swoją cenę za tę kamizeleczkę. - Czy osiemnaście pensów byłoby... - zacząłem z wahaniem. Pan Doiłoby zwinął kamizelkę z powrotem i oddając mi ją, powiedział: - Okradłbym własną rodzinę, gdybym dał za to dziewięć pensów. Był to nieprzyjemny sposób załatwiania interesów, gdyż mnie, obcego, zmuszał do proszenia pana Doiłoby, by nie okradał własnej rodziny. Ale ponieważ byłem w tak ciężkim położeniu, powiedziałem, że wziąłbym i dziewięć pensów. Pan Doiłoby nie bez pomruku niezadowolenia wyliczył mi dziewięć pensów. Powiedziałem mu dobranoc i wyszedłem ze sklepu bogatszy o tę sumę, ale biedniejszy o kamizelkę. Kiedy zapiąłem jednak kurtkę na wszystkie guziki, nie czułem zbytnio jej braku. Przewidywałem co prawda jasno, że wkrótce przyjdzie kolej i na kurtkę i że większą część mej dalekiej drogi będę zmuszony odbywać w samej koszuli i spodniach, ale myśl ta nie trapiła mnie zbytnio. Miałem jedynie niewyraźne poczucie odległości dzielącej mnie od Dover i krzywdy, jaką mi wyrządził chłopiec z osłem, ale na ogół czułem się zadowolony, wędrując z mymi dziewięcioma pensami w kieszeni. Zacząłem się zastanawiać nad miejscem noclegu. Postanowiłem spędzić noc pod murem mojej dawnej szkoły, w kąciku, gdzie stał stóg siana. Ze wzruszeniem myślałem o tym, że moi koledzy śpią tak blisko mnie w sypialni, w której opowiadałem im tyle historii. Byłem bardzo wyczerpany przejściami całego dnia, toteż nie bez trudu doszedłem do równiny Blackheath. Odnalazłem Salem House i kącik ze stogiem siana i obejrzawszy okna domu, w których światła były już zgaszone, położyłem się na ziemi. Nigdy nie zapomnę tego uczucia osamotnienia, które ogarnęło mnie w ową pierwszą noc spędzoną bez dachu nad głową! Sen zstąpił na mnie, jak zstępuje na tylu innych bezdomnych, przed którymi drzwi są zamknięte i na których szczekają psy. Śniło mi się, że leżę w mym łóżeczku w sypialni szkolnej i rozmawiam z kolegami; obudziłem się z imieniem Steerfortha na ustach, zmieszany i zdziwiony, patrząc na gwiazdy mrugające nad mą głową. Na myśl o tym, że jestem tu sam wśród nocy, zdjął mnie nagły strach. Wstałem, by rozprostować nogi, ale już po chwili blednące światło gwiazd i jasny pasek po wschodniej stronie nieba uspokoiły mnie; położyłem się i zasnąłem znowu, choć czułem we śnie zimno, i obudziłem się, gdy słońce grzało już mocno i gdy na dziedzińcu szkolnym dzwoniono na wstawanie. Gdybym miał jakąkolwiek nadzieję zobaczenia Steerfortha, czekałbym tak długo, aż wyjdzie, ale wiedziałem, że już dawno opuścił zakład. Pozostawał jeszcze Traddles. Ale nie byłem pewien, czy i on jest jeszcze w szkole, a oprócz tego nie miałem zaufania do jego dyskrecji, choć był jednym z najlepszych chłopców. Przesunąłem się więc cicho wzdłuż muru i ruszyłem długą, zakurzoną szosą, o której, jeszcze gdy byłem uczniem pana Creakle'a, wiedziałem, że prowadzi do Dover; nie przypuszczałem wtedy, że będę po niej wędrował jako włóczęga. Jakże inny był ten ranek niedzielny od tych, które przeżyłem w Yarmouth! Biły dzwony, spotykałem na drodze ludzi idących do kościoła, przechodziłem też koło dwóch otwartych świątyń, skąd biło światło i dźwięki chóralnych pieśni. Przed jednym z kościołów w cieniu drzewa stał zakrystian i osłoniwszy oczy od światła, przyglądał mi się uważnie. Cisza i spokój poranka niedzielnego opromieniały wszystko wokół oprócz mnie. Nie uczesany, zakurzony i brudny, czułem się bardzo nieszczęśliwy. Ale wciąż miałem przed oczyma obraz mej młodziutkiej matki, płaczącej przy kominku, i ręki mej ciotki, gładzącej jej włosy. Ten obraz nie opuszczał mnie ani na chwilę i dodawał mi sił w mej wędrówce. Przeszedłem tego dnia dwadzieścia trzy mile, choć nie byłem przyzwyczajony do tak uciążliwych marszów. Widzę siebie wieczorem, jak wlokąc się na poranionych nogach przebywam most w Rochester i jem kawałek chleba kupiony na wieczerzę. Nęciły mnie domki z napisami "Schronisko dla podróżnych", ale wstrzymywała myśl o tym, że mam zaledwie kilka pensów, i strach przed włóczęgami, których znałem już z mej wędrówki. Nie szukałem więc schronienia, ale szedłem dalej, aż do Chatham, które z daleka, w nocy, robiło wrażenie skupiska kredy i statków bez masztów, wyglądających na ciemnej rzece jak arki Noego. Wdrapałem się na zbocze porośniętego trawą szańca, na którego szczycie spacerował miarowo wartownik. Tu ułożyłem się, przytuliłem do stojącej tam armaty i szczęśliwy, że słyszę nad sobą kroki żołnierza (chociaż ten, podobnie jak chłopcy w Salem House, nie wiedział, że jestem tak blisko), zasnąłem mocno, aż do rana. Po obudzeniu nogi miałem zesztywniałe i bolące i byłem trochę ogłuszony bębnieniem, trąbieniem i maszerowaniem wojsk, które zdawały się nadciągać ze wszystkich stron na długą, wąską ulicę. Ponieważ czułem, że tego dnia mogę, ze względu na oszczędność sił, odbyć jedynie niewielki kawałek drogi, postanowiłem zużyć mój czas na sprzedaż kurtki. Zdjąłem ją z siebie, zwinąłem pod pachę i udałem się na oglądanie sklepów ze starzyzną. Było ich tam mnóstwo, a przed każdym stał właściciel i czyhał na klientów. Ale ponieważ między wiszącymi tam ubraniami znajdowały się błyszczące mundury oficerskie z epoletami, czułem się onieśmielony i brakło mi odwagi, by wejść i zaoferować mój towar. W skromności mej zwracałem uwagę jedynie na budy lub sklepiki takie jak pana Doiłoby, nie patrząc wcale na duże sklepy. Wreszcie na rogu brudnej uliczki znalazłem budę, otoczoną podwórzem zarośniętym pokrzywami, która według mnie wyglądała obiecująco. W oknach tej budy widniały wiszące rzędem stare ubrania marynarskie, sieci, zardzewiałe dubeltówki i taka ilość starych, zardzewiałych kluczy, że można by nimi otworzyć wszystkie drzwi na świecie. Z bijącym sercem wszedłem po schodkach do owej budy, do której przyciemnione odzieżą okienka niewiele wpuszczały światła. Strach mój nie zmniejszył się i wtedy, gdy z głębi wyskoczył odrażająco brzydki mężczyzna z siwą kłakowatą brodą i bez słowa schwycił mnie za włosy. Wyglądał przerażająco w brudnym flanelowym kaftanie, z daleka już czuć go było wódką. W kącie izby stało jego łóżko pokryte łachmanami, a nad nim okienko, przez które widać było jeszcze więcej pokrzyw i kulawego osła. - O, czego tu chcesz? - spytał starzec dzikim, jękliwym głosem. - O, oczy moje, nogi moje, czego ty chcesz tutaj? O, płuca moje, wątrobo moja! Ojej, ojej! Byłem tak przerażony tymi dziwacznymi wyrazami i gardłowym dźwiękiem dobywającym się z jego ust, żę nie mogłem wymówić ani słowa. Starzec, wciąż jeszcze nie wypuszczając z dłoni mych włosów, jęczał: - O, czego tu chcesz? Oczy moje, nogi moje, czego chcesz? Płuca moje, wątrobo moja, czego chcesz? Ojej, jej! - Ostatnie dźwięki wykrzykiwał z taką siłą, że aż oczy mu wyłaziły z orbit. - Chciałem wiedzieć - spytałem drżąc - czy nie kupiłby pan kurtki? - Och, pokaż tę kurtkę! - zawołał starzec. - Jak mnie serce boli, pokaż kurtkę! O, oczy moje, nogi moje! Pokaż kurtkę! To mówiąc wyciągnął swe drżące, podobne do szponów palce z mych włosów i włożył na nos okulary, które nie dodawały urody jego zaczerwienionym oczom. - Och, ileż to za tę kurtkę? - zawołał starzec obejrzawszy ją dokładnie. - Ojej, jej, ileż za tę kurtkę? - Pół korony - odrzekłem, z wolna ochłonąwszy ze strachu. - O, płuca moje, wątroba moja! - krzyknął starzec. - Nie, och, oczy moje, nie! Nogi moje, nie! Osiemnaście pensów, ojej, ojej! Za każdym razem, gdy wyrzucał z siebie ten okrzyk, oczy jego zdawały się wyskakiwać na wierzch. Każde zdanie kończył tym dziwnym przeciągłym wykrzyknikiem, podobnym do wycia wichru, zrazu cichego, potem wzmagającego się z każdą chwilą; nie mogę znaleźć innego porównania. - Dobrze - odparłem szczęśliwy, że mogę zakończyć ten handel. - Wezmę osiemnaście pensów. - O, wątroba moja! - krzyknął starzec rzucając kurtkę na jedną z półek. - Wynoś się ze sklepu! O, płuca moje, wynoś się stąd! Och, oczy moje, nogi moje, nie żądaj pieniędzy, ojej, jej, dam ći coś innego w zamian. Nigdy jeszcze w życiu moim nie przestraszyłem się tak bardzo jak w owej chwili. Zdobyłem się jednak na nieśmiałe powiedzenie, że pieniądze mi są koniecznie potrzebne i że nic innego w zamian nie wezmę; mogę jednak zaczekać przed domem na zapłatę, jeśli nie może mi dać od razu. Wyszedłem więc przed budę i usiadłem w kąciku, w cieniu. Siedziałem tam długie godziny, cień zamienił się w blask słoneczny i blask znowu w cień, a ja wciąż jeszcze czekałem na moje pieniądze. Zdaje się, że w tym fachu można by znaleźć niewielu równie pijanych i obłąkanych ludzi. Wszyscy sąsiedzi wokoło znali go doskonale, krążyły o nim wieści, że zaprzedał się diabłu; wywnioskowałem to wkrótce z hałasów, które wyprawiali przed jego domem ulicznicy. Skakali oni przed budą wrzeszcząc, by dawał złoto. - Wiemy doskonale, że nie jesteś tak biedny, jak udajesz, Karolku! Dawaj twoje pieniądze, za które się zaprzedałeś diabłu! No, wyjmuj je z materaca, Karolku, daj no choć trochę! Te wołania i propozycje pożyczenia mu noża do prucia materaca doprowadzały starca do takiej pasji, że wyskakiwał z domu i rozpędzał chłopców ze złością. Chwilami brał mnie za jednego z łobuzów i rzucał się ku mnie, ale po chwili przypominał sobie, kim jestem. Mrucząc wchodził do wnętrza sklepu i kładł się na łóżku, co poznawałem po jego głosie, którym śpiewał pieśń o śmierci Nelsona, przerywaną gardłowymi tonami i jękiem "Och, o, jej, jej"! Na domiar złego chłopcy, widząc mnie siedzącego tyle godzin przed sklepem, sądzili, że należę do rodziny starca, wymyślali mi więc i obrzucali przez cały dzień kamieniami. Starzec usiłował mi kilka razy wmusić rozmaite przedmioty zamiast pieniędzy, wynosząc przed sklep to wędki na ryby, to skrzypce, to znów stary kapelusz, a wreszcie flet, ale opierałem się tym wszystkim propozycjom i zrozpaczony błagałem go ze łzami, by mi dał pieniądze lub oddał moją kurtkę. Wreszcie zaczął mi wypłacać pojedynczymi półpensówkami z tak olbrzymimi przerwami między jedną a drugą, że przeszło dobre dwie godziny, zanim dociągnął do szylinga. - Och, oczy moje, nogi moje! - krzyknął nagle do mnie z głębi sklepu. - Czy pójdziesz sobie, kiedy ci dodam jeszcze dwa pensy? - Nie mogę - odparłem. - Umarłbym z głodu. - O, płuca moje, wątrobo moja, czy pójdziesz, jeśli ci dam trzy pensy? - Poszedłbym i bez niczego - odparłem - ale nie mogę, bo bardzo mi trzeba pieniędzy. - Och, jej, jej, jej! (nie umiem opisać, jak strasznie brzmiał tym razem jego jękliwy głos, gdy wysunął zza drzwi swoją okropną głowę). Czy pójdziesz, jak ci dam cztery pensy? Czułem się tak osłabiony i znużony, że zgodziłbym się już na wszystko. Nie bez drżenia wyjąłem pieniądze z jego pazurów i, głodniejszy i bardziej spragniony niż kiedykolwiek, wyszedłem od niego przed zachodem słońca. Ale wydatek trzech pensów pokrzepił mnie znowu znakomicie i w nie najgorszym humorze odbyłem dalszych siedem mil mej drogi. Przespałem noc znowu w stogu siana, po obmyciu mych poranionych nóg w rzece i obłożeniu ich świeżymi liśćmi. Na drugi dzień szedłem dalej drogą ciągnącą się wzdłuż plantacji chmielu i sadów. W sadach czerwieniły się dojrzałe jabłka, a na plantacjach odbywały się już zbiory chmielu. Wydawało mi się to wszystko bardzo piękne i postanowiłem tej nocy spać śród tyczek z wijącym się wdzięcznie wokół mnie chmielem. Dnia tego było na drodze więcej niż zwykle włóczęgów, których bałem się okropnie. Niektórzy z nich byli rzezimieszkami o dzikim wyglądzie; przyglądali mi się bacznie i wołali, bym się zatrzymał, a gdy uciekałem, ciskali za mną kamieniami. Przypominam sobie zwłaszcza jednego, zdaje się, że to był druciarz sądząc z żelastwa i patelni, które miał przewieszone przez ramię. Szedł w towarzystwie jakiejś kobiety, a zobaczywszy mnie, krzyknął tak przeraźliwie, abym stanął, że mimo woli zatrzymałem się i obejrzałem. - Chodź, jak cię wołają - zawołał druciarz - inaczej posiekam twe młodociane ciało! Uważałem, że lepiej jest wrócić. Gdy się zbliżyłem, spostrzegłem, że kobieta ma podbite oko. - Dokąd idziesz? - spytał druciarz chwytając swymi czarnymi rękami koszulę na mych piersiach. - Idę do Dover - odparłem. - Skąd idziesz? - pytał dalej, trzymając mnie wciąż mocno. - Z Londynu - odrzekłem. - Coś ty za jeden? - pytał dalej druciarz. - Złodziej? - Nnnie - odparłem. - Co, nie jesteś złodziejem?! - krzyknął druciarz. - Jak mi się tu będziesz przechwalał swoją uczciwością, to ci łeb rozwalę! - To mówiąc wzniósł swą wolną rękę, obrzucając mnie od stóp do głów groźnym spojrzeniem. -¦ Czy masz dość pieniędzy przy sobie na zapłacenie porcji piwa? - zawołał druciarz. - Jeśli tak, to dawaj zaraz, pókim dobry! Z pewnością oddałbym mu wszystkie pieniądze, gdy wtem napotkałem wzrok kobiety, która potrząsając przecząco głową, ruchem warg wymawiała: "Nie". - Jestem bardzo biedny - powiedziałem próbując się uśmiechnąć. - Nie mam pieniędzy. - Co to ma znaczyć?! - krzyknął druciarz tak strasznym głosem, że byłem pewien, iż widzi pieniądze w mej kieszeni. - Panie! -wyjąkałem. - Skąd masz na szyi jedwabny szalik mego brata? Dawaj! - z błyskawiczną szybkością ściągnął mi szalik z szyi i rzucił kobiecie. Alę ta śmiejąc się, jak gdyby chodziło jedynie o żart, rzuciła mi szalik z powrotem i wargi jej wyszeptały: "Idź". Zanim jednak zdążyłem jej usłuchać, druciarz wyrwał mi szalik z ręki z taką siłą, że aż się zatoczyłem, zawiązał go sobie wokół szyi i z przekleństwem rzucił się na kobietę ciskając ją o ziemię. Nigdy nie zapomnę, jak runęła na twardą szosę, kapelusz jej potoczył się daleko, a włosy nurzały w pyle; nie zapomnę też, jak, daleko już będąc, widziałem ją siedzącą przy drodze i ocierającą rogiem chusteczki krew z twarzy. Przygoda ta nastraszyła mnie tak bardzo, że odtąd, ilekroć spotykałem jakiegoś włóczęgę, chowałem się i w ukryciu czekałem, aż przejdzie, co zajmowało mi wiele czasu. Ale wśród wszystkich trudności mej uciążliwej wędrówki zdawało mi się, że nie odstępuje mnie ani na krok urocza, młodzieńcza postać mej młodziutkiej matki, takiej, jaką była w dniu mych urodzin. Była przy mnie, gdy spałem wśród chmielu, czuwała nade mną, gdy budziłem się rankiem. Jej wdzięczny obraz na zawsze łączy się dla mnie ze słonecznymi ulicami Canterbury, ze starymi domostwami, olbrzymią szarą katedrą i wronami krążącymi naokoło wież. Gdy wstąpiłem pomiędzy nagie domy, rozciągające się w pobliżu Dover, zaświtał mi promyk nadziei, który rozświetlił ten smutny krajobraz. I nadzieja ta nie opuściła mnie aż do chwili, gdy szóstego dnia mej wędrówki osiągnąłem pierwszy wielki cel podróży, wchodząc w ulice miasta. Ale, rzecz dziwna - gdy zakurzony, w podartych bucikach, w łachmanach, ledwie trzymających się mego ciała, wstępowałem do miasta, o którym marzyłem, nadzieja rozwiała się jak sen i odbiegła mnie samotnego i pogrążonego w rozpaczy. Zrazu próbowałem się dowiadywać o miejsce pobytu mej ciotki od żeglarzy w porcie. Otrzymywałem najróżnorodniejsze odpowiedzi. Jeden powiedział, że ciotka mieszka w latarni morskiej, która osmaliła jej brodę, inny twierdził, że przywiązana jest do beczki pływającej na morzu i można ją jedynie odwiedzać podczas odpływu; inny znów oznajmił, że zamknięto ją w więzieniu za kradzież dzieci; jeszcze inny wreszcie opowiadał, że widziano ją podczas silnego wiatru, jak dosiadła miotły i poleciała w stronę Calais. Dorożkarze, których potem wypytywałem, zbywali mnie podobnymi żartami, a przekupnie, nie czekając nawet, o co ich zapytam, wołali, że nic dla mnie nie mają. Czułem się nieszczęśliwy i bardziej opuszczony niż podczas całej mej wędrówki. Pieniądze wydałem, nie miałem już nic do sprzedania; byłem głodny, spragniony, wyczerpany i zdawało mi się, że jestem dalszy od celu mej podróży niż w Londynie. Ranek cały upłynął mi na poszukiwaniach. Zmęczony usiadłem na rogu jednej z ulic, na schodach pustego sklepu niedaleko rynku, i rozmyślałem, co robić, gdy wtem jakiś przejeżdżający dorożkarz upuścił derkę z powozu. Gdy mu ją podawałem, miły wyraz jego twarzy ośmielił mnie i zapytałem, czy nie mógłby mi powiedzieć, gdzie mieszka panna Trotwood; pytanie to powtarzałem już tyle razy, że nieledwie zamierało mi na ustach. - Trotwood - powtórzył. - Poczekaj no. Ja znam to nazwisko. To stara pani? - Tak - odparłem. - Raczej stara. - Chodzi zawsze wyprostowana? - pytał dalej prostując swe plecy. - Tak, to możliwe - odparłem. - Nosi ze sobą torebkę - mówił - obszerną torbę. Jest bardzo szorstka i na wszystkich krzyczy z góry? Serce mi zabiło, gdym usłyszał to nie ulegające wątpliwości określenie. - Więc słuchaj, co ci powiem - mówił. - Pójdziesz tam w górę - wskazał batem na ulicę ciągnącą się ku wzgórzom - potem na prawo i doszedłszy do domów leżących nad morzem, zapytasz o nią. Z pewnością ci tam powiedzą. Ale mam wrażenie, że nic od niej nie dostaniesz. Masz tu pensa. ¦, Wziąłem z wdzięcznością pieniądz i kupiłem sobie bułkę. Jedząc ją po drodze, poszedłem w kierunku wskazanym mi przez mego przyjaciela i szedłem dość długo, zanim ujrzałem pierwsze domy. W jednym z nich znajdował się sklepik (jeden z tych, które u nas nazywali "sklep towarów mieszanych"), wszedłem do środka i spytałem, czy nie zechcieliby mi wskazać, gdzie mieszka panna Trotwood. Zwróciłem się z tym pytaniem do mężczyzny stojącego za ladą i odważającego ryż jakiejś młodej dziewczynie, ale ta, jak gdyby pytanie to było zwrócone do niej, odwróciła się z żywością ku mnie: - Moja pani? - spytała. - Czego ty od niej chcesz, chłopcze? - Chciałbym z nią pomówić, proszę pani - odrzekłem. - Chcesz pewnie prosić o jałmużnę - powiedziała dziewczyna. - Nie, doprawdy nie! - zawołałem. Ale nagle przypomniałem sobie, że po to właśnie naprawdę tu przyszedłem, zmieszałem się i poczułem, że się rumienię. Służąca mej ciotki, jak to wywnioskowałem z jej słów, włożyła ryż do koszyka i wyszła ze sklepu mówiąc, że jeśli chcę wiedzieć, gdzie mieszka panna Trotwood, mogę pójść za nią. Nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać, choć nogi drżały pode mną z podniecenia i zdenerwowania. Doszliśmy wkrótce do ślicznego małego domku z kolorowymi okiennicami, przed którym znajdował się maleńki, starannie utrzymany ogródek, z wysypanymi żwirem alejkami i z pięknie pachnącymi kwiatami. - Tu mieszka panna Trotwood - powiedziała dziewczyna. - Teraz już wiesz. Więcej nie mogę ci nic poradzić. Z tymi słowy znikła w głębi domu, jak gdyby chciała zrzucić z siebie całą odpowiedzialność, zostawiając mnie samego przy ogrodowej furtce. Patrzyłem smutnie w okna bawialni; muślinowa firanka była odsłonięta i ukazywała wewnątrz pokoju owalny stolik i duży wygodny fotel. Byłem pewien, że ciotka jest w domu. Buciki moje były w okropnym stanie. Podeszwy kawałkami odpadały, a skóra na wierzchu była tak popękana, że zatracił się zupełnie kształt obuwia. Kapelusz, który w nocy służył mi za poduszkę, był połamany i pomięty. Moja koszula i spodnie spalone słońcem, zmoczone rosą, zabrudzone ziemią, na której spałem, poplamione i podarte, mogły świetnie służyć za strój strachowi na wróble w ogrodzie mojej ciotki. Włosów moich nie dotknęły grzebień ani szczotka od chwili wyruszenia z Londynu, a twarz, szyja i ręce, nie przyzwyczajone dawniej do wiatru i słońca, były koloru ciemnobrunatnego. Od stóp do głów pokryty byłem kurzem i pyłem wapiennym, jak gdybym przed chwilą wyszedł z pieca do wypalania wapna. W takim stanie i w pełnym poczuciu swego wyglądu miałem ukazać się oczom mej strasznej ciotki. Z nie przerywanej niczym ciszy panującej w bawialni wywnioskowałem, że nie ma tu nikogo. Spojrzałem w okno znajdujące się nad bawialnią i zobaczyłem stojącego tam rumianego pana o siwych włosach, który na mój widok przymrużył po łobuzersku oko i skinął mi głową z uśmiechem, ale po chwili odszedł od okna w głąb pokoju. Byłem już i tak bardzo zmieszany, ale dziwne zachowanie się tego pana zmieszało mnie do tego stopnia, że zacząłem rozmyślać o ucieczce, gdy wtem do ogrodu wyszła dama, która na kapeluszu miała zawiązaną chustkę do nosa, a w rękach odzianych w wielkie ogrodowe rękawice trzymała olbrzymią torbę i nóż. Natychmiast poznałem w niej pannę Betsey, gdyż szła takim właśnie krokiem, jakim według opowiadań biednej mojej matki kroczyła przez nasz ogród w Blunderstone. - Precz stąd! - krzyknęła panna Betsey trzęsąc głową i machając w powietrzu swym nożem. - Idź sobie! Tu się nie przyjmuje chłopców! Z bijącym sercem patrzyłem za nią, jak szła w głąb ogrodu i tam, pochyliwszy się nad grządką, zaczęła wykopywać korzonki roślin. Wtedy, raczej w przypływie rozpaczy niż odwagi, podszedłem bliżej i dotykając jej z lekka palcem powiedziałem: - Proszę pani... Odwróciła się i spojrzała na mnie. - Proszę ciotki. - Co takiego?! - krzyknęła panna Betsey zdumionym głosem. - Proszę ciotki, ja jestem synem siostrzeńca ciotki. - Boże mój! - krzyknęła ciotka, siadając na ścieżce ogrodowej. - Jestem Dawid Copperfield z Blunderstone w Suffolk, dokąd pani przyjechała w noc mych narodzin i gdzie widziała pani moją drogą matkę. Od czasu śmierci mej matki bardzo źle mi się powodzi. Zaniedbywano mnie, niczego nie uczono, potem wypędzili mnie z domu do roboty, która nie była dla mnie odpowiednia. Dlatego też uciekłem tutaj do pani. Obrabowano mnie zaraz na początku, całą drogę odbyłem piechotą i nie spałem w łóżku już od kilku dni. Tu mnie siły opuściły i gestem wskazując me łachmany na dowód, że mówię prawdę, wybuchnąłem wielkim płaczem, który, zdało mi się, nazbierał się we mnie w ciągu całego tygodnia. Ciotka, na której twarzy malowało się tylko zdumienie, wciąż jeszcze siedziała na żwirze alejki i wpatrywała się we mnie, gdy zacząłem płakać. Nagle pośpiesznie wstała, schwyciła mnie za kołnierz i zaprowadziła do bawialni. Tam otworzyła ogromną szafę, wyjęła z niej kilka butelek, których zawartość wlewała mi po trochu do ust. Zdaje się, że robiła to bez wyboru, gdyż z pewnością czułem smak kropli anyżkowych, octu i przyprawy do ryb. Po zaaplikowaniu tych trzeźwiących środków położyła mnie, wciąż szlochającego, na kanapie, podłożyła mi pod głowę szal, a pod nogi swoją chustkę do nosa, bym nie pobrudził pokrowca, potem usiadła w fotelu, zasłonięta zielonym parawanikiem, tak że nie widziałem jej twarzy, i w małych odstępach czasu powtarzała: "Boże, bądź nam miłościw!". Po chwili zadzwoniła. - Janet! - zawołała, gdy służąca weszła. - Idź na górę i powiedz panu Dickowi, że chciałabym z nim pomówić. Janet z pewnym zdziwieniem obejrzała mnie leżącego sztywno na kanapie (bałem się poruszyć, by nie narazić się ciotce) i wyszła, by spełnić polecenie. Ciotka moja z założonymi na plecach rękami biegała niespokojnie po pokoju aż do chwili, w której drzwi otworzyły się i z uśmiechem wszedł pan, którego widziałem poprzednio w oknie. - Panie Dicku - przemówiła ciotka. - Proszę, niech pan nie będzie głupcem, gdyż potrafi pan być mądrzejszy od innych, gdy tylko pan chce. Wszyscy o tym wiedzą. Więc proszę, niech pan nie udaje głupiego. Pan natychmiast spoważniał i spojrzał na mnie; zdawało mi się, że prosi, bym nic nie mówił o zajściu przy oknie. - Panie Dicku - mówiła dalej ciotka. - Pamięta pan zapewne, że wspominałam często Dawida Copperfielda. Tylko niech pan nie udaje, że pan zapomniał, bo oboje dobrze wiemy, że pan pamięta. - Dawid Copperfield - powtórzył pan Dick, który zdawał się go sobie nie przypominać. - Dawid Copperfield. O, tak, oczywiście. Dawid z pewnością. - Tak - powiedziała ciotka". - To jest jego chłopiec, jego syn. Byłby do niego z pewnością podobny, gdyby nie to, że jest odbiciem swej matki. - Jego syn? - spytał pan Dick. - Syn Dawida? Doprawdy? - Tak - ciągnęła dalej ciotka - i w dodatku ładnie się spisał. Uciekł. Ach, jego siostrzyczka, Betsey Trotwood, z pewnością by nie uciekała! - Ciotka potrząsnęła głową, pełna zaufania do charakteru dziewczynki, która się wcale nie urodziła. - Ach, więc pani przypuszcza, że uciekłaby? - spytał pan Dick. - Skaranie boskie z tym człowiekiem! - krzyknęła ciotka. - Co też on wygaduje! Z pewnością nie zrobiłaby tego! Mieszkałaby ze swoją chrzestną matką i kochałybyśmy się ogromnie. Skąd, na Boga miłego, miałaby jego siostra, Betsey Trotwood, uciekać i dokąd? - Donikąd - odparł pan Dick. - No, więc - odparła ciotka, udobruchana tą odpowiedzią. - Dlaczego pan udaje głupiego, gdy w rzeczywistości jest pan mądrzejszy i sprytniejszy od wielu innych? Ma pan teraz przed sobą młodego Dawida Copperfielda i zwracam się do pana z pytaniem: co ja mam z nim zrobić? - Co pani ma z nim zrobić? - powtórzył nieśmiało pan Dick. - Co zrobić? - Tak - odparła ciotka, podnosząc palec do góry, z surowym wyrazem twarzy. - Niech pan dobrze uważa, gdyż trzeba mi rozumnej rady. - Gdybym był na pani miejscu - zaczął pan Dick, rzuciwszy na mnie szybkie spojrzenie - z pewnością - patrząc na niego, miałem wrażenie, że nagle przyszedł mu pomysł do głowy, gdyż dorzucił prędko: - umyłbym go! - Janet! - zawołała ciotka z triumfem, którego wtedy nie rozumiałem. - Pan Dick ma zawsze słuszność. Przygotuj kąpiel! Pomimo iż interesowała mnie aż nazbyt żywo ta rozmowa, przyglądałem się uważnie mej ciotce, panu Dickowi i Janet oraz całemu urządzeniu pokoju. Ciotka była wysoką kobietą o surowych, ale niebrzydkich rysach twarzy. Coś stanowczego malowało się w jej spojrzeniu, głosie, sposobie chodzenia i trzymania się, i tym tłumaczy się wrażenie, jakie wywarła na tak łagodnej istocie jak moja matka. Była raczej ładna niż brzydka, o szczególnie mądrych i bystrych oczach. Siwe jej włosy, rozdzielone pośrodku, ułożone były starannie pod czepeczkiem zawiązanym pod brodą. Suknia jej była koloru fioletowego, czyściutka, ale bardzo skromna, jak gdyby z obawy, by nie przeszkadzała jej energicznym ruchom. Pamiętam, że jej krój prostotą linii przypominał mi amazonkę. U jej boku zwieszał się na złotym łańcuchu złoty męski zegarek; przy szyi widniał biały, sztywny, nieomal męski kołnierzyk, a przy dłoniach - białe płócienne mankiety. Pan Dick, jak już wspominałem, miał siwe włosy, ale czerstwą twarz. Głowę miał pochyloną, podobnie jak wychowankowie pana Creakle'a, gdy otrzymali burę. Szczególny blask w jego dużych, wypukłych siwych oczach, obawa przed moją ciotką i dziecięca radość z powodu jej pochwał kazały mi podejrzewać, że jest lekko obłąkany; dziwiłem się tylko, jak w tym stanie może pozostawać w tym domu. Ubrany był jak inni panowie, w obszerny szary surdut, kamizelkę i białe spodnie; miał zegarek w kieszonce i w kieszeniach pieniądze, którymi pobrzękiwał z dumą od czasu do czasu. Janet była to śliczna dziewczyna, mająca chyba dziewiętnaście, dwadzieścia lat; mogła służyć za wzór schludności. Później dowiedziałem się, że należała do wychowanic mej ciotki, które ciotka brała do służby po to, by wychowywać je w nienawiści do rodu męskiego; zwykle wychodziły one w końcu za mąż za piekarza. Pokój był równie czyściutki jak Janet i ciotka. Gdy na chwilę odłożę pióro i przymknę powieki, czuję zmieszaną woń morza i kwiatów; widzę wyraźnie staroświeckie meble, wyczyszczone i błyszczące, nietykalny fotel i stół ciotki wraz z zielonym parawanem w niszy okiennej, dywan osłonięty płótnem, kota, dwa kanarki, starą porcelanę, wazę do ponczu, pełną zasuszonych płatków róż, dużą szafę, pełną rozmaitych butelek i garnuszków, i do tego wszystkiego na kanapie moją małą zakurzoną postać, tak bardzo nie harmonizującą z otoczeniem. Janet poszła przygotować kąpiel, gdy nagle ciotka, ku mojemu wielkiemu przerażeniu, wpadła w straszny gniew i głosem, który nieledwie odmawiał jej posłuszeństwa, krzyknęła: - Janet! Osły! Janet zbiegła ze schodów z tak błyskawiczną szybkością, jak gdyby cały dom był w płomieniach, wybiegła przed dom i pouczyła dwie damy przejeżdżające na osłach obok trawnika przed domem, żeby się oddaliły; tymczasem ciotka schwyciła cugle trzeciego osła, na którym jechał jakiś chłopiec, odprowadziła go dalej, a nieszczęsnego urwisa wypoliczkowała za to, że się odważył sprofanować jej trawnik. Do dziś dnia nie wiem, czy ciotka miała rzeczywiste prawo do owej łączki, ale wyobrażała sobie, że tak jest, a to dla niej znaczyło to samo. Jedynym jej utrapieniem wymagającym ciągłej czujności było niedopuszczanie osłów na to uświęcone miejsce. Czymkolwiek była zajęta, jakąkolwiek ciekawą prowadziła rozmowę, osły odrywały ją od wszystkiego i sprawiały, że wybiegała przed dom. Dzbanki i konewki pełne wody stały w ukryciu, by zawartość ich wylewać na głowy chłopcówprzestępców, za drzwiami czyhały ukryte kije. Pułapki były zastawione o każdej porze; panowało ciągle pogotowie wojenne. Nie wiem, czy chłopcy, właściciele osłów, znajdowali specjalną przyjemność w tych walkach, czy też osły same czuły się tu dobrze i przez właściwy im upór obierały wciąż tę drogę, dość, że zanim kąpiel była gotowa, nastąpiły jeszcze trzy alarmy. Zwłaszcza jeden był straszny, gdyż ciotka we własnej osobie wystąpiła do walki z rudym piętnastoletnim chłopakiem i tak długo biła jego rudą głową o furtkę, dopóki nie zrozumiał, o co chodzi. Zajścia te były dla mnie jeszcze śmieszniejsze przez to, że ciotka uważając mnie za zagłodzonego, którego nie należy od razu przekarmiać, wlewała mi sama łyżką do ust bulion i często, gdy z otwartymi ustami czekałem na następny łyk, rzucała nagle łyżkę i z krzykiem: - Janet! Osły! - biegła do ataku. Kąpiel była dla mnie rozkoszą. Od leżenia na otwartym polu bolały mnie wszystkie kości i czułem się tak znużony i wyczerpany, że pięciu minut nie mogłem wytrzymać bez drzemki. Po kąpieli ubrały mnie (ciotka i Janet) w koszulę i spodnie pana Dicka i zawinęły mnie w dwie czy trzy chustki. Musiałem wyglądać jak paczka, ale było mi mile ciepło. Ogarnęła mnie wielka senność, toteż po chwili znowu spałem na kanapie. Być może był to sen wywołany mym marzeniem, ale obudziłem się z uczuciem, że ciotka nachyliła się nade mną, odgarnęła mi włosy z czoła, ułożyła mi wygodniej głowę i długo w milczeniu na mnie spoglądała. Zadźwięczały mi też w uszach wyrazy: "ładny chłopiec" czy też "biedny chłopiec". Ale gdy się zupełnie obudziłem, miałem wrażenie, że wszystko to było złudzeniem, gdyż ciotka siedziała w niszy okiennej na fotelu, przysłonięta zielonym parawanem, i patrzyła na morze. Zaraz po moim przebudzeniu zjedliśmy obiad składający się z pieczonej kury i puddingu. Siedziałem przy stole jak wypchany ptak i z trudem poruszałem rękami. Ale ponieważ zostałem tak otulony przez ciotkę, nie ośmieliłem się poskarżyć. Cały czas myślałem o tym, co też ciotka ze mną pocznie; ale ona jadła milcząc, od czasu do czasu tylko, gdy wzrok jej padał na mnie siedzącego naprzeciw, mówiła: - Boże, bądź nam miłościw! - co bynajmniej nie zmniejszało mych obaw. Gdy sprzątnięto juz ze stołu i podano wino, którego i ja dostałem szklaneczkę, ciotka kazała znów zawołać pana Dicka, który usiadł przy stole i zrobił bardzo mądrą minę, gdy go prosiła, by wysłuchał mojej historii. Zaczęła mi zadawać pytanie po pytaniu, a podczas mojej opowieści nie spuszczała oka z pana Dicka, który, zdaje się, inaczej by zasnął i który powstrzymywał uśmiech za każdym ściągnięciem brwi ciotki. - Co skłoniło to biedne, nieszczęśliwe dziecko do tego, aby wyjść powtórnie za mąż? - powiedziała ciotka, gdy skończyłem opowiadanie. - Tego nie mogę zrozumieć. - Być może zakochała się w swoim drugim mężu? - wtrącił pan Dick. - Zakochała się! - krzyknęła ciotka. - Co też panu do głowy przychodzi? Co by jej z tego przyszło? - Być może - rzekł pan Dick, niemądrze się uśmiechając - sprawiało jej to przyjemność. - Przyjemność! Doprawdy! - odparła ciotka. - Wielka przyjemność dla tego biednego dziecka zaufać podłemu człowiekowi, który ją z pewnością maltretował. Nie rozumiem, co ona sobie myślała, tak postępując. Miała już męża, była przy śmierci Dawida Copperfielda, który od najwcześniejszego dzieciństwa uganiał się za woskowymi lalkami. Miała dziecko, ach, właściwie było ich dwoje dzieci owej nocy piątkowej, gdy wydała na świat tego chłopca! I czegóż jeszcze chciała? Pan Dick ukradkiem kiwnął ku mnie głową na znak, że ciotka nigdy się nie uspokoi. - Nawet nie potrafiła urodzić takiego dziecka jak inne kobiety - mówiła ciotka. - Dlaczego nie urodziła się Betsey Trotwood, siostra tego chłopca? Dlaczego? Niech pan powie! Pan Dick zdawał się być bardzo przerażony. - Ten człowieczek, ten doktor z głową przechyloną na ramię - mówiła ciotka - Jellips, czy jak on się tam nazywa, co mu też wpadło do głowy? Jedyne, co potrafił, to świergotać jak czyżyk: "To chłopak". Chłopak! Tfu, wszyscy lekarze są idioci! Śmiałość tego wyrażenia przeraziła bardzo pana Dicka, a i mnie, jeśli mam być szczery. - I jak gdyby tego jeszcze nie było dosyć, jakby nie dość jej było krzywdy siostrzyczki tego chłopca, Betsey Trotwood - mówiła ciotka - wychodzi powtórnie za mąż, wychodzi za mąż za zbrodniarza albo za kogoś w tym rodzaju i tym znowu krzywdzi to dziecko. A naturalnym następstwem tego wszystkiego jest to, że chłopak się włóczy i wałęsa po świecie. Zanim wyrósł na człowieka, już jest Kainem. Pan Dick spojrzał na mnie uważnie, jakby chciał sobie zapamiętać mój charakter. - A prócz tego ta dziewczyna z pogańskim imieniem - ciągnęła dalej ciotka - ta Peggotty, również wychodzi za mąż. Jak gdyby mało jeszcze napatrzyła się zła w małżeństwie; zaraz potem, jak to dziecko opowiada, wychodzi za mąż. Mam tylko tę nadzieję - mówiła ciotka potrząsając głową - że mąż jej będzie jednym z tych potworów, o których wciąż piszą gazety, i będzie ją porządnie tłukł. Nie mogłem ścierpieć, aby tak mówiono o mojej drogiej piastunce, i zdanie moje powiedziałem ciotce. Powiedziałem jej, że się myli, że Peggotty była najlepszą, najwierniejszą, najpoczciwszą przyjaciółką i służącą, która kochała serdecznie matkę i mnie, w której ramionach matka moja umarła i na której policzku wycisnęła ostatni pocałunek. Na wspomnienie ich obu łzy stanęły mi w oczach i gdy chciałem jeszcze dodać, że jej dom jest zawsze dla mnie otwarty i że dawno szukałbym u niej schronienia, gdyby nie to, że nie mogę jej narażać na wydatki, wybuchnąłem płaczem. Płakałem ukrywszy twarz w dłoniach złożonych na stole. - No, dobrze już, dobrze - powiedziała ciotka. - To dziecko ma słuszność, że broni tych, którzy mu sprzyjali. Janet! Osły! Zdaje mi się, że gdyby nie te nieszczęsne osły, doszlibyśmy już wtedy z ciotką do porozumienia, położyła mi bowiem rękę na ramieniu, co mi o tyle dodało odwagi, że już chciałem rzucić się jej na szyję i prosić, by mnie przygarnęła. Ale przerwa i niepokój, spowodowany walką z osłami, wypędziły wszystkie pokojowe myśli z głowy ciotki i sprawiły, że aż do herbaty ciotka naradzała się z panem Dickiem, czy ma się oprzeć na prawie i pozwać do sądu wszystkich właścicieli osłów w całym Dover. Po herbacie usiedliśmy przy oknie, prawdopodobnie, jak to wnioskowałem z surowego wyrazu twarzy ciotki, by obserwować nowe zamachy, i siedzieliśmy tak do zmierzchu. Wtedy Janet wniosła świece i zapuściła żaluzje. - Teraz, panie Dicku - powiedziała ciotka, poważnie wznosząc palec do góry - zadam panu jeszcze jedno pytanie. Niech pan spojrzy na to dziecko! - Na syna Dawida? - powiedział pan Dick z poważną i zamyśloną miną. - No, tak - odparła ciotka. - Co by pan z nim teraz zrobił? - Co bym zrobił z synem Dawida? - spytał pan Dick. - Tak, z synem Dawida - powiedziała ciotka. - Och! - powiedział pan Dick. - Co bym z nim zrobił? Położyłbym go spać. - Janet! - zawołała ciotka z tym samym radosnym triumfem co przedtem. - Pan Dick ma zawsze słuszność. Jak łóżko będzie gotowe, zaprowadzimy go na górę! Gdy Janet zawiadomiła, że wszystko gotowe, zaprowadzono mnie łagodnie, ale jak więźnia, na górę; ciotka szła na przodzie, a Janet zamykała pochód. Trochę nadziei wstąpiło mi do serca, gdy na schodach ciotka zatrzymała się i zapytała, skąd pochodzi zapach spalenizny, a Janet odrzekła, że z kuchni, gdzie przed chwilą spaliła moją starą koszulę. Ale w moim pokoju nie znalazłem innej odzieży, prócz węzełka mych starych szmat, i gdy zostawiono mnie samego ze świeczką woskową, co do której ciotka uprzedziła mnie, że będzie się paliła tylko pięć minut, usłyszałem, że z zewnątrz zamykano drzwi na klucz. Rozmyślając nad tym faktem, doszedłem do wniosku, że ciotka, nie znając mnie bliżej, podejrzewa, iż mam manię uciekania, i w ten sposób się przed nią zabezpiecza. Pokój był bardzo ładny. Położony na poddaszu, miał widok na morze, rozświetlone blaskiem księżyca. Pamiętam, że po odmówieniu pacierza, gdy świeczka się dopaliła, siedziałem przy oknie, patrząc na morze, jak gdybym mógł z owej lśniącej księgi wyczytać mą przyszłość lub jakby po srebrnym tym szlaku spłynąć miała ku mnie moja matka z dzieciątkiem na ręku, taka, jaką była, gdy po raz ostatni widziałem jej uroczą twarzyczkę. Pamiętam, jak ten uroczysty nastrój zmienił się w uczucie głębokiej wdzięczności na widok białych firanek osłaniających łóżko, gdy ułożyłem się do snu w czyściutkiej pościeli. Pamiętam, jak rozmyślałem o wszystkich tych samotnych miejscach pod ciemnym niebem, gdzie spędzałem noc, i jak gorąco się modliłem, by już nigdy więcej nie być bezdomnym i aby nigdy o bezdomnych nie zapominać. Pamiętam, jak zdawało mi się, że odpływam po smutnej poświacie na morzu w dal, do krainy snu. Rozdział czternasty. Ciotka decyduje o moim losie. Gdy na drugi dzień rano zszedłem na dół, zastałem ciotkę za stołem nakrytym do śniadania, pogrążoną w głębokiej zadumie; łokcie oparła w ten sposób o tacę z herbatą, że imbryczek przechylił się i herbata wylewała się na obrus. Dopiero moje zjawienie się obudziło ją z zadumy. Byłem pewien, że to ja byłem przedmiotem jej rozmyślań, i tym bardziej byłem ciekaw jej zamiarów. Nie ośmieliłem się jednak odezwać, by jej nie rozgniewać. Ale oczy moje nie były tak posłuszne jak język, toteż w czasie śniadania kilka razy podnosiłem na nią pytające spojrzenie. Ciotka też przyglądała mi się uważnie i z takim wyrazem, jak gdybym był bardzo daleko, gdy tymczasem siedziałem tylko po drugiej stronie okrągłego stolika. Po spożyciu śniadania ciotka oparła się wygodniej o poręcz fotela, zmarszczyła brwi, skrzyżowała ręce na piersiach i zaczęła patrzeć na mnie tak badawczo, źe czułem się niesłychanie zmieszany. Próbowałem dokończyć śniadania i tym pokryć me zakłopotanie, ale nóż dzwonił mi o widelec, a widelec o nóż, tak że kawałki szynki zamiast trafić do mych ust, spadały z powrotem na talerz, zakrztusiłem się też herbatą, aż wreszcie zaczerwieniłem się i przestałem w ogóle jeść. - Słuchaj no! - powiedziała ciotka po długiej chwili. Podniosłem głowę i spojrzałem z szacunkiem w jej bystre wielkie oczy. - Napisałam do niego - powiedziała ciotka. - Do...? - Do twego ojczyma - powiedziała ciotka. - Napisałam mu list, na który mi musi odpowiedzieć, gdyż inaczej się pogniewamy. - Czy on wie, gdzie ja jestem, ciotko? - spytałem przerażony. - Napisałam mu - powiedziała ciotka kiwając głową. - Czy... mam być mu... oddany z powrotem? - jąkałem. - Nie wiem - odparła ciotka. - Zobaczymy. - Och, nie mogę nawet myśleć o tym, co będzie - krzyknąłem rozpaczliwie - jeśli mi każą wrócić do pana Murdstone'a! - Jeszcze nic nie wiadomo - odparła ciotka potrząsając głową. - Nie mogę jeszcze powiedzieć nic pewnego. Zobaczymy. Odwaga opuściła mnie po tych słowach i znów uczułem ciężar na sercu. Ciotka nie zwracając na mnie zbytniej uwagi zawiązała sobie wyjęty z szafy płócienny fartuch, zmyła własnoręcznie filiżanki, ustawiła na tacy, złożyła obrus i zadzwoniła na Janet, by zebrała ze stołu. Potem maleńką miotełką zmiotła okruszki (włożywszy przedtem rękawiczki) tak, że nawet najdrobniejszy pyłek nie został na dywanie, wytarła kurz w całym pokoju, który i tak błyszczał czystością. Po ukończeniu tych robót zdjęła rękawiczki, złożyła fartuch i schowała do szafy na to samo miejsce, z którego je wyjęła, wzięła szkatułkę do szycia, postawiła ją na stoliku przy otwartym oknie i zasiadła do roboty, zasłaniając się zielonym parawanikiem przed blaskiem słonecznym. - Chciałabym, żebyś poszedł na górę - mówiła nawlekając igłę - pozdrowił ode mnie pana Dicka i zapytał go, jak mu idzie praca nad pamiętnikiem. Zerwałem się z wielką gotowością spełnienia polecenia. - Z pewnością - ciągnęła ciotka przyglądając mi się tak samo uważnie, jak przed chwilą nawlekanej igle - imię pana Dicka wydaje ci się bardzo krótkie? Co? - Tak, wczoraj zdawało mi się, że to raczej krótkie imię - wyznałem. - Nie powinieneś przypuszczać, że nie posiada on dłuższego imienia, nie chce go tylko używać - powiedziała ciotka z dumną miną. - Babley, pan Ryszard Babley, oto prawdziwe nazwisko tego pana. Właśnie chciałem w skromnym poczuciu mego młodego wieku powiedzieć, że może lepiej będzie, abym nazywał go pełnym imieniem i nazwiskiem, gdy ciotka mówiła dalej: - Nigdy nie nazywaj go tym imieniem! Nie może tego ścierpieć. Jest to jego dziwactwo, choć nie uważam tego za wielkie dziwactwo, gdyż pewni ludzie noszący to nazwisko tak źle się z nim obchodzili, że ma słuszne powody do nienawiści. Imię jego jest więc pan Dick - tutaj i wszędzie, gdziekolwiek by poszedł, choć mam nadzieję, że nigdzie nie odejdzie. Więc pamiętaj, dziecko, abyś go zawsze nazywał panem Dickiem. Obiecałem, że jej posłucham, i poszedłem na górę do pana Dicka, a wchodząc myślałem sobie, że jeśli pan Dick ciągle tak pilnie pracuje nad swymi pamiętnikami jak w chwili, gdy do niego wchodziłem, to prawdopodobnie już prędko je skończy. Zastałem go z głową nieomal opartą o papier, piszącego zawzięcie olbrzymim piórem. Był tak zajęty, że długą chwilę oglądałem papierowego latawca w kącie, stosy porozrzucanych wszędzie rękopisów, ogromną ilość piór, a nade wszystko mnóstwo atramentu (którego było tam z tuzin ogromnych butli), zanim zauważył moją obecność. - Ach, to ty! - zawołał pan Dick odkładając pióro. - Cóż tam słychać na świecie? Coś ci powiem - dorzucił ciszej - nie chciałbym, abyś to powtarzał komukolwiek, ale to... - tu nachylił się ku mnie i przyłożył wargi do mego ucha - to szalony świat! Bardziej szalony niż zakład dla obłąkanych, mój chłopcze! - powiedział pan Dick, biorąc szczyptę z okrągłej tabakierki stojącej na stole i śmiejąc się serdecznie. Nie wypowiadając mego zdania w tej kwestii, powtórzyłem dane mi polecenie. - Tak - powiedział pan Dick. - Pokłoń się jej ode mnie i... zdaje mi się... mam wrażenie, że nabrałem już rozpędu. Tak, na pewno, nabrałem już rozpędu - dorzucił przeciągając ręką po siwych włosach i rzucając niepewne spojrzenie na swój rękopis. - Chodziłeś chyba do szkoły? - Tak, proszę pana - odparłem. - Byłem tam dość krótko. - Czy przypominasz sobie datę - tu pan Dick spojrzał na mnie z powagą i wziął pióro, by zapisać mą odpowiedź - datę ścięcia Karola I? Powiedziałem, że - zdaje się - było to w roku tysiąc sześćset czterdziestym dziewiątym. - No, tak - odparł pan Dick, z zakłopotaniem drapiąc się za uchem i patrząc na mnie z powątpiewaniem. - Tak piszą w książkach, ale nie mam pojęcia, jak to jest możliwe. Bo jeśli to było tak dawno, to jakim sposobem ludzie mogą przypuszczać, że niepokój przeszedł z jego ściętej głowy do mojej? Byłem bardzo zdziwiony tym pytaniem, ale nie umiałem tej kwestii rozstrzygnąć. - To bardzo dziwne - mówił pan Dick, rzucając ukradkiem spojrzenie na swe papiery i gładząc sobie włosy - że nigdy nie mogę tej sprawy wyjaśnić, wyświetlić. Ale to nie ma znaczenia! Żadnego znaczenia! - dodał wesoło, podnosząc się ze swego miejsca. - Mamy przecież czas! Proszę pozdrowić pannę Trotwood i powiedzieć, że posuwam się naprzód! Gdy już odchodziłem, zwrócił mą uwagę na latawca. - Jakże ci się podoba ten latawiec? - spytał. Odpowiedziałem, że jest prześliczny i że musi mieć ze siedem stóp długości. - To ja go zrobiłem. Puścimy go razem, ty i ja. Chcesz? - powiedział pan Dick. - Czy widzisz to? Pokazał mi rękopisy, którymi był oblepiony cały latawiec. Były one pisane pismem bardzo drobnym, ale tak wyraźnym, iż w kilku miejscach zdołałem przeczytać zdania tyczące się ściętej głowy Karola I. - Ma on bardzo długi sznurek - mówił pan Dick - może więc fruwać wysoko i spadać bardzo daleko. W ten sposób rozrzucam je po świecie. Nie wiem nigdy, gdzie on spadnie, to zależy od wiatru i innych warunków, ale to wszystko jedno. Wyraz jego twarzy był tak miły i pogodny, a przy tym wzbudzający szacunek, że nie byłem pewien, czy wszystko, co mówi, nie jest żartem. Dlatego też roześmiałem się, on mi zawtórował i rozstaliśmy się jak najlepsi przyjaciele. - No i cóż, dziecko - spytała ciotka, gdy zszedłem na dół. - Co tam nowego u pana Dicka? Powiedziałem, że pan Dick każe się kłaniać i że praca jego posuwa się naprzód. - Co ty o nim myślisz? - spytała ciotka. Chciałem dać odpowiedź wymijającą, więc powiedziałem, że uważam go za bardzo miłego pana; ale ciotka nie dała się zwieść, położyła robotę na kolanach i powiedziała splatając ręce: - Słuchaj! Twoja siostra, Betsey Trotwood, z pewnością powiedziałaby mi szczerze, co myśli. Staraj się być podobny do swej siostry i mów bez ogródek! - Czy on... czy pan Dick... pytam się ciotko, bo nie wiem... czy on jest zupełnie obłąkany? - wyjąkałem czując się na niepewnym gruncie. - Ależ skąd, ani trochę! - odparła ciotka stanowczo. - Naprawdę? - zauważyłem cicho. - Nie można go nawet o to posądzać - ciągnęła ciotka. Nie mogłem się zdobyć na nic więcej jak na nieśmiałe: - Ach, naprawdę? - Zrobiono z niego wariata - mówiła ciotka. - Odczuwam samolubną radość, gdy to mówię, bo gdyby nie ta okoliczność, nie mogłabym od przeszło dziesięciu lat korzystać z dobrodziejstwa, którym jest jego towarzystwo i jego dobre rady. - Już od tak dawna? - spytałem. - Dobrzy to byli ludzie, którzy ośmielili się zrobić z niego wariata - mówiła dalej ciotka. - Pan Dick jest moim dalekim krewnym. Wszystko jedno jakim, nie chcę w to wchodzić. Dość, że gdyby nie ja, własny brat uwięziłby go na całe życie. To wszystko. Obawiam się, czy nie byłem fałszywy, ale gdy widziałem, jak ciotka przejmuje się tą sprawą, udawałem również przejętego. - Głupiec! - mówiła ciotka. - Tylko dlatego, że jego brat był trochę oryginalny, o wiele zresztą mniej oryginalny niż wielu ludzi, którzy chodzą po świecie, nie mógł go znieść w domu i wysłał do zakładu dla obłąkanych, chociaż zmarły ich ojciec, który uważał pana Dicka za idiotę, kazał się bratu nim opiekować. A ten ojciec też musiał być mędrzec, jeśli tak myślał. Z pewnością sam był wariatem. Ponieważ ciotka moja mówiła to z powagą, i ja udawałem poważnego. - Wmieszałam się więc w tę sprawę - ciągnęła ciotka - i zaproponowałam mu. następującą rzecz. Powiedziałam mu: "Brat pana jest zdrów, zdrowszy niż pan w tej chwili i, mam nadzieję, niż pan będzie kiedykolwiek. Niech mu pan wypłaci jego skromny mająteczek i pozwoli zamieszkać u mnie. Ja się go nie boję, nie jestem dumna, potrafię się nim zająć nie traktując go źle, jak to czynią niektórzy ludzie". Po długich korowodach oddano mi go i odtąd mieszka tutaj. Jest to najlepsza, najłagodniejsza istota, jaką znam; a jakie daje rady! Ale nikt nie wie prócz mnie, jaki ten człowiek ma rozum! Ciotka wygładziła swą suknię i potrząsnęła głową, jak gdyby chciała wytrząsnąć swą pogardę dla całego świata. - Miał ukochaną siostrę, dobrą istotę, która była dla niego bardzo serdeczna. Ale zrobiła to, co one wszystkie... wyszła za mąż. A mąż zrobił to, co oni wszyscy... unieszczęśliwił ją. To tak podziałało na umysł pana Dicka, że, połączone ze wspomnieniem prześladowań brata, wpędziło go nie w obłęd, ale w gorączkę. To wszystko stało się, zanim tu przybył, ale jeszcze teraz ta gorączka wraca mu czasem. Czy mówił ci coś o Karolu I? - Tak, ciotko. - Ach - odparła ciotka pocierając nos, jak gdyby była rozgniewana. - To jego alegoryczny sposób wyrażania się. Zdaje on sobie sprawę ze swej choroby i pragnie to wyrazić za pomocą porównania czy też przenośni. I dlaczego właściwie nie ma tego tak wyrażać, skoro uważa to za stosowne? - Oczywiście, ciotko-odparłem. - Nie jest to, co prawda, uznany w świecie sposób wyrażania się - mówiła ciotka - i dlatego jestem przeciwna umieszczaniu tego rodzaju porównań w jego pamiętnikach. - Czy on pisze pamiętniki współczesne? - Tak, dziecko - odparła ciotka pocierając nos. - Poświęca je lordowi kanclerzowi czy też innemu lordowi, w każdym razie komuś takiemu, komu się płaci, żeby był sławny. Ale dotychczas nie udało mu się jeszcze pisać bez wtrącania zdań, o których mówiłam. Nic to jednak nie szkodzi. Przynajmniej ma zajęcie. I rzeczywiście, przekonałem się potem, że pan Dick od dziesięciu lat starał się usuwać Karola I ze swych pamiętników, i od dziesięciu lat mu się to nie udawało. - Jeszcze raz powtarzam - mówiła ciotka - że nikt prócz mnie nie zna tego człowieka. Jest to najłagodniejsza i najlepsza istota pod słońcem. Cóż to szkodzi, że lubi czasami puszczać latawce! Franklin też puszczał latawce. Jeśli się nie mylę, był kwakrem czy kimś w tym rodzaju. A kwakier puszczający latawca jest znacznie komiczniejszy niż ktokolwiek inny. Gdybym mógł uznać te zwierzenia za dowód zaufania do mnie, bardzo by mi to pochlebiało i wyciągnąłbym szczęśliwe wróżby co do mej przyszłości. Ale rozumiałem doskonale, że kwestie te tak zaprzątały jej umysł, że musiała o nich mówić, a ponieważ nikogo innego nie było, mówiła do mnie. Muszę przyznać, że wspaniałomyślność, z jaką ujmowała się za biednym panem Dickiem, napełniała me serce nie tylko samolubną nadzieją polepszenia mego losu, ale i gorącą sympatią do ciotki. Zdaje się, że wtedy właśnie zauważyłem, iż ciotka mimo swych dziwactw i kaprysów ma w sobie coś, co budzi szacunek i zaufanie. Chociaż była tego dnia również surowa i zaciekle walczyła z osłami, choć wpadła w straszliwy gniew, gdy jakiś młodzieniec przechodząc koło okien rzucił zakochane spojrzenie na Janet (co było jedną z najstraszniejszych zbrodni w oczach mej ciotki), jednakże wzbudzała we mnie coraz więcej szacunku - co prawda, połączonego ze strachem. Obawa, którą czułem przez cały czas oczekiwania na odpowiedź pana Murdstone'a,była po prostu czymś przerażającym; starałem się ją pokonać i usiłowałem przypodobać się ciotce i panu Dickowi. Pan Dick chciał ze mną wyjść, by puszczać latawce, ale nie miałem jeszcze wciąż innego ubrania oprócz malowniczego stroju, który mi włożono pierwszego dnia. Musiałem więc przesiadywać w domu cały dzień, z wyjątkiem jednej godziny o zmierzchu, gdy ciotka dla zdrowia wyprowadzała mnie na zbocze pagórka, abym się przeszedł przed spaniem. Wreszcie nadeszła odpowiedź pana Murdstone'a i ciotka ku wielkiemu memu przerażeniu powiedziała mi, że on sam przybywa następnego dnia, by się z nią osobiście rozmówić. Nazajutrz, przystrojony w me dziwaczne ubranie, siedziałem przy oknie, w gorączkowym podnieceniu licząc godziny, i targany na przemian to przerażeniem, to znowu nadzieją, czekałem na zjawienie się tej okropnej dla mnie postaci. Ciotka była nieco bardziej stanowcza i surowsza niż zwykle, ale poza tym nie zauważyłem żadnych przygotowań do mających nastąpić odwiedzin. Siedziała po południu na, zwykłym swym miejscu przy oknie, z robótką w ręku, a ja siedziałem przy niej, po raz nie wiem który roztrząsając w myśli wszystkie możliwe następstwa wizyty pana Murdstone'a. Obiad nasz miał być tego dnia później, ale ponieważ było już bardzo późno, ciotka kazała właśnie podawać, gdy wtem podniosła krzyk z powodu osłów. Ku memu zdumieniu i przerażeniu zobaczyłem zbliżającą się z wolna przez uświęcony trawnik, siedzącą na damskim siodle pannę Murdstone, która zatrzymała się przed domem i rozglądała wokoło. - Precz stąd! - krzyknęła ciotka, grożąc przez okno pięścią. - Nie ma pani tu nic do roboty! Jak pani śmie deptać tę łączkę! Precz! Cóż za zuchwalstwo! Ciotka była tak zaskoczona spokojem, z jakim panna Murdstone rozglądała się wokoło, że nie mogła się poruszyć i niezdolna była do zwykłego w takich razach ataku. Skorzystałem więc ze sposobności, by powiedzieć ciotce, kim jest ta winowajczyni, i że pan, który się właśnie obok niej zjawił (droga była stroma, więc został nieco w tyle), jest panem Murdstone'em we własnej osobie. - Wszystko mi jedno, kto to jest! - krzyknęła ciotka, trzęsąc głową i rękami. - Nie chcę, by ktoś tędy jeździł! Nie pozwalam! Precz stąd! Janet, zawróć go! Wyprowadź stamtąd! Przyglądałem się, zasłonięty przez ciotkę, jak osioł wparł się wszystkimi czterema nogami w ziemię. Janet ciągnęła go w jedną stronę, pan Murdstone kierował w drugą, panna Murdstone okładała Janet parasolką, a gromada chłopców, patrząca na to widowisko, wrzeszczała wniebogłosy. Nagle ciotka, poznawszy wśród chłopców jednego z najzaciętszych swych młodocianych przeciwników, rzuciła się w wir walki, schwyciła go, wciągnęła za głowę do ogródka i krzycząc, by Janet sprowadziła natychmiast policję i sędziego, którzy go na miejscu zaaresztują, osądzą i oskarżą, trzymała go z całych swych sił. Ale nie trwało to długo, gdyż mały łobuz, znający szereg podstępów, o których ciotka nie miała, pojęcia, wyrwał się z krzykiem, podeptawszy tylko swymi podkutymi butami grządki, i uciekł. Tymczasem panna Murdstone zsiadła z osła i wraz z bratem zbliżyła się do domu czekając, aż ciotka zechce ich przyjąć. Ciotka, nieco zadyszana wskutek stoczonej walki, przeszła z godnością obok nich, nie zwracając na nich najmniejszej uwagi, i dopiero po zaanonsowaniu gości przez Janet kazała prosić. - Czy mam wyjść, ciotko? - spytałem drżąc. - Nie, mój panie - powiedziała ciotka. - Stanowczo nie! To mówiąc popchnęła mnie do kąta i zastawiła krzesłem, tworząc jak gdyby celę więzienną czy ławę oskarżonych. Tam siedziałem podczas całej rozmowy i stamtąd też ujrzałem wchodzących do pokoju pana i pannę Murdstone. - Ach! - przemówiła ciotka. - Nie wiedziałam z początku, z kim mam przyjemność. Ale nie pozwalam nikomu tratować tej łączki. Nikomu, bez wyjątku! - Pani rozporządzenie jest niezbyt wygodne dla gości - powiedziała panna Murdstone. - Niewątpliwie! - odparła ciotka. Pan Murdstone zaniepokoił się możliwością nowej kłótni, więc prędko wtrącił: - Panno Trotwood! - Przepraszam - przerwała ciotka, patrząc przenikliwie na pana Murdstone - pan jest panem Murdstone'em, który poślubił wdowę po moim siostrzeńcu, Dawidzie Copperfieldzie z Blunderstone, z "Wroniego gniazda"? Chociaż nie mam pojęcia, dlaczego "Wronie gniazdo"! - Tak, to ja - odparł pan Murdstone. - Pan wybaczy - mówiła ciotka - jeśli powiem, że lepiej by pan uczynił zostawiając to biedne dziecko w spokoju. - Zgadzam się o tyle z panną Trotwood - zauważyła panna Murdstone z godnością - że zawsze uważałam naszą nieodżałowaną Klarę za zupełne dziecko. - Możemy się pocieszyć, przynajmniej ja i pani. - powiedziała ciotka - które mamy za sobą kawał życia i których wdzięki osobiste nie narażają na żadne niebezpieczeństwa, że o nas nikt nie może nic podobnego powiedzieć. - Oczywiście! - odparła panna Murdstone, ale w głosie jej nie znać było wielkiego zachwytu. - I z pewnością, jak to pani wspomniała, byłoby lepiej, gdyby brat mój nie zawierał tego małżeństwa. Takie było zawsze moje zdanie. - Nie wątpię o tym! - odparła ciotka. - Janet! - zawołała dzwoniąc. - Poproś pana Dicka, aby zechciał zejść na dół! Aż do zjawienia się pana Dicka ciotka siedziała sztywno wyprostowana i patrzyła w ścianę. Gdy wszedł, przedstawiła go obecnym: - Pan Dick. Stary i zaufany mój przyjaciel. Zdanie jego - tu ciotka spojrzała ostrzegawczo na pana Dicka, trzymającego palec w ustach - zdanie jego jest dla mnie decydujące. Na te słowa pan Dick wyjął palec z ust i z poważną i skupioną miną stanął przy gościach. Ciotka zwróciła głowę ku panu Murdstone'owi, który zaczął mówić: - Panno Trotwood, po otrzymaniu listu pani uważałem za właściwsze dla mnie samego i za znak szacunku względem pani... - Dziękuję - przerwała ciotka patrząc jeszcze przenikliwiej - ale mojej osoby proszę tu nie mieszać. - Uważałem więc, że lepiej będzie osobiście na list ten odpowiedzieć, choć podróż jest bardzo uciążliwa - ciągnął dalej pan Murdstone. - Ten nieszczęsny chłopiec, który uciekł od swych przyjaciół i od pracy... - I którego sam widok - przerwała mu siostra, zwracając uwagę wszystkich na mą małą postać w niemożliwym do opisania stroju - jest już skandaliczny i hańbiący. - Joanno Murdstone - powiedział jej brat - bądź łaskawa nie przerywać mi. Ten nieszczęsny chłopiec był powodem wielu trosk i zmartwień zarówno za życia mej żony, jak i po jej śmierci. Ma on uparty, buntowniczy charakter, gwałtowny temperament i krnąbrne, niesforne usposobienie. Oboje z siostrą staraliśmy się wykorzenić te wady, ale na próżno. I czułem doskonale, to jest czuliśmy to oboje z siostrą, która zgadza sie ze mną we wszystkim, że powinniśmy pani powiedzieć całą bezstronną prawdę o tym chłopcu. - Nie mam chyba potrzeby potwierdzać tego, co mówi mój brat - powiedziała panna Murdstone - ale pozwalam sobie powiedzieć, że chłopca tego uważam za najgorszego ze wszystkich chłopców świata. - Surowy sąd - powiedziała ciotka krótko. - Ale nie za surowy w stosunku do niego - odparła panna Murdstone. - Ha! - mruknęła ciotka zwracając się do pana Murdstone - I cóż dalej? - spytała. - Miałem - ciągnął, a twarz jego chmurzyła się coraz bardziej pod bacznym spojrzeniem mej ciotki - miałem najgłębsze przekonanie, że tylko taki, a nie inny system wychowawczy może przynieść jakiś pożytek. Przekonanie to opiera się w części na dokładnej znajomości jego charakteru, a w części na równie dokładnej ocenie moich możliwości finansowych. Chłopca powierzyłem opiece przyjaciela, umieściłem go w miejscu zaufanym, uczciwym, lecz to mu się nie podobało, uciekł, stał się najpospolitszym włóczęgą i obdarty przybył tu do pani, panno Trotwood, po pomoc i opiekę. Oto co chciałem przedstawić pani i zwrócić jej uwagę na następstwa podtrzymywania chłopca w tym zgubnym kierunku. - Dobrze - rzekła ciotka - zacznijmy od tego uczciwego, "zaufanego" miejsca. Pewnie umieściłby pan tam i własnego syna? Co? - Syn mego brata - wtrąciła panna Murdstone - nie mógłby wcale mieć podobnych skłonności. - O! A jeśliby jego matka, to biedne dziecko, żyła, czy też umieszczono by jej syna w tym "zaufanym" miejscu? - Sądzę - rzekł pochylając głowę pan Murdstone - że Klara zgodziłaby się na wszystko, co z siostrą uznalibyśmy za stosowne. Panna Murdstone mruknęła potakująco. - Biedny dzieciak! -zauważyła ciotka. Pan Dick, który właśnie pobrzękiwał pieniędzmi w kieszeni, wprawił je w ruch tak gwałtowny, że aż ciotka musiała powstrzymać go spojrzeniem. - A jej dochody? - spytała. - Ustały wraz z życiem - odparł pan Murdstone. - I nie zostawiła żadnych rozporządzeń tyczących przekazania dziecku jej małego majątku, domu i ogrodu, no tego... jak to się nazywa... "Wroniego Gniazda" bez wron? - Dom zostawiony był jego matce całkowicie i bez zastrzeżeń przez pierwszego jej męża - począł pan Murdstone, lecz ciotka przerwała mu gwałtownie: - Bój się Boga, człowieku, jakie "całkowicie i bez zastrzeżeń". Mógłże Dawid przewidzieć, co się stanie, chociaż było to jasne jak dzień? Spodziewam się, że zostawił majątek "całkowicie" i "bez zastrzeżeń", lecz czyż nie znalazł się nikt, kto by stanął w obronie praw chłopca, gdy tamto dziecko powzięło nieszczęsne postanowienie powtórnego wstąpienia w związki małżeńskie z panem? - Nieboszczka żona moja - odezwał się pan Murdstone - kochała swego drugiego męża, ufała mu. - Nieboszczka - odrzekła wstrząsając głową ciotka - była najniepraktyczniejszym i najnieszczęśliwszym dzieckiem. Ot, czym była! A teraz co dalej? - To tylko, panno Trotwood - odrzekł - żem przybył tu po Dawida, aby go zabrać ze sobą i postąpić z nim, jak uznam za stosowne. Sprawy z tego nie będę zdawał przed nikim, nie przyjmuję żadnych warunków, nie wiążę się żadnymi obietnicami. Pani go umacnia w jego krnąbrności, widzę to jasno z postępowania i słów pani, i muszę jej również oświadczyć, że jeśli mu pani chce udzielić schronienia jako zbiegowi, to już chyba na zawsze. Jeśli ma pani stawać między mną a nim, to musi go pani wziąć raz na zawsze na swą odpowiedzialność. Nie lubię żartów i żartować z siebie nie pozwolę. Przybyłem tu po raz pierwszy i ostatni, aby go zabrać. Czy gotów do drogi? Jeśli nie, i pani mi to oświadczy, że nie jest gotów, drzwi moje zamykają się przed nim raz na zawsze i odchodzę w przekonaniu, że otworzy mu pani na oścież swoje własne. Słów tych ciotka słuchała z natężoną uwagą, siedząc sztywno, z założonymi na kolanach rękami, nie spuszczając oka z mówiącego. Gdy skończył, nie ruszając się wcale z miejsca zwróciła wzrok na pannę Murdstone pytając oschle: - A pani co ma jeszcze do dodania? - Doprawdy - odrzekła panna Murdstone - wszystko, co bym miała do powiedzenia tak jasno wypowiedziane zostało przez mego brata, tak treściwie wyłuszczył on fakty i pobudki, że pozostaje mi chyba podziękować pani za jej uprzejme przyjęcie, nader uprzejme - dodała z ironią, która nie bardziej wzruszyła ciotkę, niż nocleg mój w Chatham wzruszył armatę, pod którą spałem, - Zobaczymy, co na to powie chłopiec. Czy chcesz wrócić do ojczyma, Davy? - spytała mnie łagodnie. Odpowiedziałem, że nie chcę, i błagałem ją, aby mnie do tego nie zmuszała. Mówiłem, że ani pan, ani panna Murdstone nie lubili mnie nigdy, że nigdy nie okazali mi najmniejszej dobroci, że dręczyli moją biedną mamę za to, że mnie kochała, że rozumiałem to doskonale i Peggotty mogła zaświadczyć. Mówiłem, że byłem najnieszczęśliwszym dzieckiem pod słońcem, i błagałem ciotkę - nie wiem już, jakimi słowy, lecz wiem, jak gorąco - aby mnie przez pamięć na mego ojca nie opuszczała. - Co począć z tym chłopcem, panie Dicku? - spytała przyjaciela. Zawahał się, zebrał rozpierzchłe myśli i uśmiechnął się. - Wziąć mu miarę na nowe ubranie. Ciotka triumfowała. - Podaj mi pan rękę, jesteś jedyny do dobrej rady. Uścisnąwszy dłoń przyjaciela, postawiła mnie przed sobą i zwracając się do pana Murdstone'a rzekła: - Może pan odejść, kiedy się panu podoba. Biorę na siebie odpowiedzialność za tego chłopca. Jeśliby nawet był istotnie taki, jakim go pan przedstawił, jeszcze zawsze będę miała czas uczynić dla niego to, co uczynił pan. Ale nie wierzę ani jednemu pańskiemu słowu. - Panno Trotwood - wzburzył się wstając pan Murdstone - gdyby pani była mężczyzną... - Ani słowa więcej! - zawołała ciotka. - Cóż za wytworna grzeczność! - zawołała powstając z miejsca panna Murdstone. - Naprawdę zdumiewająca! - Sądzi pan może, że się nie domyślam - rzekła ciotka zwracając się do pana Murdstone'a, głucha zupełnie na słowa jego siostry - sądzi pan, że się nie domyślam, jakie musiało być życie tego biednego, wyzyskiwanego dziecka? Sądzi pan, że nie wiem, jak nieszczęsny był dzień, w którym po raz pierwszy spotkał pan to biedactwo, zaczął się do niej mizdrzyć i zalecać, rzucać gorące spojrzenia i słodkie słówka! Biedna mała gąska! - Co za wytworność wyrażeń! - zawołała panna Murdstone. - Wiem o tym tak, jak gdybym przy tym była - ciągnęła ciotka. - Teraz, gdy patrzę na pana i słucham pana, co, wyznaję, nie sprawia mi najmniejszej przyjemności, teraz rozumiem doskonale. Któż może być na pozór bardziej gładki, bardziej miękki niż pan Murdstone! Biedaczka nie znała ludzi! Słodki był jak miód, wielbił ją, szalał za nią, pieścił nawet jej chłopca, same słodkie obietnice miał na ustach: że zastąpi mu ojca, pokieruje w życiu i tak im dobrze będzie razem w tym różanym gniazdku... Pfe! Niech mi sie. pan w tej chwili stąd wynosi! - Jak żyję, nie spotkałam podobnej osoby! - zawołała panna Murdstone. - Co! Może nie tak? - ciągnęła ciotka. - A gdyś odurzył, oplatał to małe głupie biedactwo - niech mi Bóg przebaczy, że ją tak nazywam - chciałeś wychowywać ją po swojemu, łamać skrzydła biednej, uwięzionej ptaszynie, uczyć ją śpiewać na swoją tylko nutę. - Wariatka albo pijana! - wołała panna Murdstone, wściekła, że niczym nie może zwrócić na siebie uwagi ciotki. - Przekonana jestem, że się musiała upić! Panna Betsey nie zważając na jej okrzyki zwracała się ciągle tylko do pana Murdstone'a. - Panie Murdstone - mówiła grożąc mu palcem - byłeś tyranem tego biednego dziecka, złamałeś jej serce. Kochające to było stworzenie, wiem to, wiedziałam o tym na długo przedtem, zanim ty ją poznałeś. Uderzyłeś w jej najsłabsze struny, poszarpałeś je, umarła z zadanych przez ciebie jej kochaniu ran. Ciesz się swym dziełem, ciesz się wraz ze swymi wspólnikami! - Kogóż to z łaski swojej rozumie pani pod mianem wspólników? - wtrąciła rozwścieczona panna Murdstone. Głucha na jej słowa panna Betsey ciągnęła dalej: - Jasne to było jak dzień, na długo przedtem, zanim ją spotkałeś - że też Bóg zezwolił na podobne spotkanie! - że biedactwo wcześniej czy później da się uwieść słodkim słówkom i wyjdzie powtórnie za mąż. Ale żeby tak źle miała trafić, tego nawet ja nie przypuszczałam. Że prędzej czy później wyjdzie powtórnie za mąż, wiedziałam od dnia urodzenia tego oto chłopca, nad którym znęcając się, dręczyłeś i zabiłeś ją, niebogę. To właśnie czyni ci obecnie tak wstrętnym sam widok tego dziecka. Nie, nie ma co się pan wzdrygać. Wiem dobrze, co mówię. Odkąd zaczęła mówić, pan Murdstone stał we drzwiach, z lekceważącym zrazu uśmiechem, chociaż z groźnie zsuniętymi brwiami. Teraz zauważyłem, że przy ostatnich słowach zbladł i zdawało się, że chce uciekać. Odetchnął głębiej. - Żegnam pana - kończyła ciotka - żegnam i panią także - dodała zwracając się nagle do panny Murdstone. - A ostrzegam, że jeżeli jeszcze raz ujrzę panią na grzbiecie osła tratującego mą murawę, to jak dwa a dwa cztery, zerwę pani kapelusz z głowy i podepcę własnymi nogami. Chciałbym, aby malarz, i to niepospolity, mógł widzieć moją ciotkę, rzucającą najniespodzianiej te słowa w twarz pannie Murdstone, i tamtą, przyjmującą nagły cios. Głos towarzyszący słowom był taki, że panna Murdstone nawet nie zdobyła się na odpowiedź i wspierając śię na ramieniu brata, wyniośle opuściła dom. Ciotka patrzyła z okna za odchodzącymi. Pewnie dlatego, żeby za lada wykroczeniem osłów wprowadzić w czyn dopiero co wyrzeczoną groźbę. Pomału jednak i w miarę oddalania się ich, twarz jej pogodniała i wreszcie rozświetlił ją taki uśmiech, że miałem ochotę ją uściskać, toteż idąc za pierwszym popędem serca, zarzuciłem jej ramiona na szyję. Zwróciłem się potem do pana Dicka i wymieniłem z nim uścisk dłoni, którym wtórowały wybuchy jego głośnego śmiechu. - Proszę, niech pan uważa się wraz ze mną za opiekuna tego dziecka, panie Dick - rzekła do niego ciotka. - Z miłą chęcią będę opiekunem syna Dawida - odrzekł. - Wybornie. Wiesz co, myślę nazwać go Trotwood. - Doskonale! Nazwiemy go Trotwood. Syn Dawida zostanie Trotwoodem. - Trotwoodem Copperfieldem, jak się domyślasz, kochany przyjacielu! - Tak, o tak, Trotwood Copperfield - powtarzał pan Dick. Gotową bieliznę, którą kupiono, jeszcze tego wieczora ciotka własnoręcznie naznaczyła podwójnymi inicjałami, postanawiając, że odtąd zawsze będę je nosił. Tak więc pod nowym imieniem i w nowym otoczeniu rozpocząłem nowe życie. Teraz, gdy minęła niepewność co do dalszych mych losów, zdawało mi się, że wszystko dokoła mnie jest tylko snem. Nie zastanawiałem się nigdy nad tym, jak dziwną parę opiekunów znalazłem w osobach ciotki i pana Dicka. Myślałem tylko o tym, że Blunderstone cofa się w nieskończoną dal, a na moje życie w handlu "Murdstone i Grinby" opada gęsta zasłona. Zasłona ta nie podniosła się odtąd ani razu. Niechętną dłonią uchyliłem jej rąbek w moich wspomnieniach. Wspomnienia te tak pełne są dla mnie upokorzeń, cichych, pozbawionych wszelkiej nadziei żalów, że się cofam przed nimi mimo woli i nie chcę nawet liczyć dni trwania tych męczarni. Czy trwały rok, czy mniej, czy więcej? Nie wiem, wiem tylko, że istniały i minęły, zapisuję je tu i tym samym żegnam na zawsze. Rozdział piętnasty. Zaczynam znowu od początku. Pan Dick i ja zostaliśmy wkrótce najlepszymi przyjaciółmi i często po skończeniu jego zwykłej pracy puszczaliśmy razem wielkiego latawca. Codzienna ta pilna praca nie posuwała się jednak naprzód. Wcześniej czy później zjawiał się zawsze Karol I, plątał wątek myśli i zmuszał autora do rozpoczynania od początku. Silne wrażenie wywierała na mnie cierpliwość, z którą znosił te ciągłe przeciwności. Zdawał sobie sprawę z tego, jak mu ów Karol I przeszkadza, słabe jednak czynił starania otrząśnięcia się z tego, w przekonaniu, że nigdy się go nie pozbędzie. Co zaś będzie robił, gdy skończy swe dzieło, tego sam chyba nie wiedział. Nie potrzebował zresztą zaprzątać sobie tym głowy, gdyż najpewniejszą rzeczą pod słońcem było, że ów pamiętnik nigdy nie będzie skończony. Robił na mnie dziwnie wzruszające wrażenie, gdy puszczał swe latawce. To, co mi mówił w swym pokoju q najlepszym sposobie rozpowszechniania myśli (latawce zrobione były ze stronic nie dokończonego pamiętnika), musiało być prawdziwym jego przekonaniem, gdyż pełen wesołości i pogody spoglądał na latawca puszczonego w górę, jak gdyby lubując się tym, że mu ciągnie i szarpie ramię. Gdym siadywał wówczas obok niego na zielonym wzgórzu, zdawało mi się, że myśl jego ulatuje wraz z tym latawcem w błękit nieba (takie były moje chłopięce wyobrażenia). W miarę jak latawiec opadał i coraz niżej spuszczał się w słonecznych blaskach, pan Dick zdawał się budzić ze snu, smutniał. Podnosił zszarganego w pyle ze wzrokiem tak błędnym, jak gdyby wraz z latawcem sam spadł na ziemię. Budził wówczas prawdziwą litość. Przyjaźniąc się coraz bardziej z panem Dickiem nie traciłem też łask mej ciotki. Była dla mnie dobra i w przeciągu kilku tygodni spieściła nadane mi imię Trotwood na Trot, pozwalając cieszyć się nadzieją, że może z czasem zajmę w jej sercu i uczuciach miejsce przeznaczone niegdyś dla Betsey Trotwood. - Trot - rzekła pewnego wieczoru, rozpoczynając zwykłą partię tryktraka z panem Dickiem - nie powinniśmy zapominać o twojej nauce. Był to właśnie jedyny przedmiot mych niepokojów. Byłem więc bardzo zadowolony z poruszenia tej kwestii. - Czy chciałbyś pójść do szkół w Canterbury? - spytała. Odpowiedziałem, że bardzo, zwłaszcza że było to niedaleko miejscowości, w której mieszkała. - Dobrze - odrzekła. - Czy chcesz pójść tam od jutra? Znałem szybkość postanowień ciotki i ta nagłość bynajmniej mnie nie zdziwiła. - Z przyjemnością - odrzekłem. - Dobrze - zadecydowała. - Janet, każ, żeby powozik z siwym koniem był gotów na godzinę dziesiątą rano, a dziś wieczorem zapakujesz rzeczy pana Trotwooda. Byłem uszczęśliwiony, miałem jednak wyrzuty sumienia, dostrzegłszy wrażenie, jakie zamiary te zrobiły na panu Dicku. Zdawał się być przygnębiony i był tak roztargniony w grze, że ciotka złożyła pudło, odkładając partię na później. Dopiero gdy się dowiedział, że będę przyjeżdżał na niedzielę, on zaś z ciotką będzie mnie odwiedzał we środę, ożywił się nieco i oświadczył, że sklei nowego, większego latawca. Nazajutrz z rana był znów przybity i chciał ulżyć swemu żalowi oddając mi wszystkie złote i srebrne monety, jakie posiadał w woreczku. Po wtrąceniu się ciotki datek musiał się ograniczyć do pięciu szylingów i dopiero na usilne jego prośby wzrósł do dziesięciu. U bramy ogrodu pożegnaliśmy się jak najczulej. Pan Dick stał patrząc dopóty, dopóki mógł nas dojrzeć. Ciotka gardząc najzupełniej tym, co o niej powiedzą lub pomyślą, powoziła sama, siedząc wyprostowana i uważając, by koń na krok nie zboczył z wytkniętej przez nią drogi. Dopiero za miastem dała mu nieco swobody i spoglądając na mnie, siedzącego obok niej niziutko, spytała, czy jestem zadowolony. - Nadzwyczaj - odrzekłem. - I bardzo jestem cioci wdzięczny. Bardzo zadowolona z mejodpowiedzi pogłaskała mnie po głowie biczem, bo obie ręce miała zajęte. - Czy to duża szkoła? - pytałem ośmielony. - Nie wiem! Udamy się najpierw do pana Wickfielda. - To właściciel szkoły? - Nie, Trot, właściciel kancelarii adwokackiej. Nie pytałem więcej i rozmowa zeszła na inny przedmiot, aż do wjazdu do Canterbury. Dzień był targowy i ciotka musiała wymijać niezliczoną ilość wozów, wózków, koszów z jarzynami, straganów i różnego rodzaju przekupniów. Zewsząd wołano na nas i krzyczano niezbyt uprzejmie, co wcale jednak ciotki nie wzruszało. Torowała sobie drogę odważnie niczym wojownik przez podbitą krainę. Zatrzymaliśmy się wreszcie przed bardzo starym domem, z niskimi i szerokimi okratowanymi oknami, z rzeźbionymi belkami u stropu, sterczącymi na zewnątrz tak, jak gdyby dom cały pochylał się do przodu, aby lepiej dostrzec długość wąskiej ulicy. Dom ten, choć stary, był nadzwyczaj czysty. Klamka u Sklepionej bramy, zdobna w rzeźbione bukiety kwiatów i owoców, połyskiwała na kształt gwiazdy; kamienne stopnie odznaczały się niepokalaną bielą, a wszystkie gzymsy, tafle, szkła w oknach, choć stare, błyszczały jak łańcuch górski, jak śnieg pokrywający góry. Gdy powozik zatrzymał się przed domem, dojrzałem w oknie po jednej stronie domu trupio bladą twarz, która natychmiast znikła i po chwili ukazała się pod sklepieniem otwartej bramy. Twarz ta, jak już mówiłem, trupio blada, widziana z bliska posiadała odcień różowawy, charakterystyczny dla rudowłosych, należała też do rudowłosego, piętnastoletniego, jak się potem dowiedziałem, gdyż wyglądał o wiele doroślej, chłopaka. Włosy miał na głowie zupełnie ostrzyżone, nad oczyma ledwie dostrzec można było ślad brwi, rzęs zaś wcale nie dostrzegłem nad brunatnymi oczyma, tak szeroko otwartymi i niczym nie przysłonionymi, żem wątpił niemal, czy i sen potrafi je skleić. Barczysty i kościsty, ubrany był przyzwoicie, w biały kołnierzyk i czarny, szczelnie pod szyję zapięty surdut. Zauważyłem długie, chude, kościotrupie ręce, którymi, stojąc na progu, gładził szyję konia, spoglądając przy tym w naszą stronę. - Uriasz Heep! - zawołała ciotka. - Czy pan Wickfield w domu? - W domu, proszę pani - odrzekł wskazując długą ręką wejście. Wysiedliśmy i zostawiając mu konia weszliśmy do pokoju. Przez okno ujrzałem, jak dmuchał w nozdrza konia i natychmiast po tym przykładał do nich swe dłonie, jak gdyby odczyniał jakieś uroki. Naprzeciw wysokiego kominka wisiały dwa portrety: mężczyzny z czarnymi brwiami i z siwymi włosami (choć bynajmniej nie starego jeszcze), trzymającego w ręku zwój papierów przewiązanych czerwoną wstążką, i kobiety o bardzo spokojnym, łagodnym wyrazie twarzy. Oglądałem się, czy nie ujrzę gdzie czasem podobizny Uriasza; wtem otwarły się drzwi w głębi pokoju i ukazał się w nich mężczyzna tak podobny do wiszącego na ścianie portretu, żem się mimo woli obejrzał, czy to czasem nie portret wyszedł ze swoich ram. Dopiero gdy się zbliżył, zauważyłem, że jest starszy o lat kilka od przedstawionego na obrazie. - Panno Betsey Trotwood - rzekł uprzejmie - proszę, proszę, niech pani pozwoli. Byłem przez chwilę zajęty, proszę mi wybaczyć. Zna pani przecież moje zajęcia i wie pani doskonale, jaki mają cel. Panna Betsey powitała go i weszliśmy do następnego pokoju - gabinetu - napełnionego księgami, papierami, szafami, z oknem wychodzącym na ogród i z żelazną kasą stojącą tak blisko kominka, żem się dziwił, którędy kominiarze znajdują do niego przystęp. - Jakież to wiatry przygnały tu panią? - spytał pan Wickfield, gdyż domyśliłem się, że on to był we własnej osobie. - Czy aby pomyślne? - Nie przybywam tym razem po poradę prawną - odrzekła ciotka. - Tym lepiej, proszę pani, tym lepiej. Włosy jego były już zupełnie siwe, brwi pozostały czarne. Twarz miał przyjemną i musiał być niegdyś bardzo przystojny. Policzki jego były mocno czerwone, a ja, przypomniawszy sobie Peggotty, właściwość tę przypisywałem nadużywaniu trunków. Ubrany był starannie w granatowy surdut, kamizelkę w prążki i nankinowe spodnie; jego kołnierz i układany w zakładki gors koszuli były tak cienkie, białe i miękkie, że dziecięca moja fantazja porównywała je z puchem na piersiach łabędzich. - Oto mój siostrzeniec - rzekła ciotka. - Nie wiedziałem, że ma pani siostrzeńca, panno Trotwood - powiedział. - Właściwie jest to mój cioteczny wnuczek - zauważyła ciotka. - Nie wiedziałem, że ma pani ciotecznego wnuka, daję słowo - rzekł pan Wickfield. - Adoptowałam go - odparła ciotka machając ręką, jakby chciała pokazać, że obojętne jej jest, co wie, a czego nie wie pan Wickfield - i oto przywiozłam go tu, chcąc umieścić w szkole, gdzie by się mógł dobrze uczyć i mieć dobrą opiekę. Niech mi pan powie, dokąd mam się udać? - Zanim udzielę pani rady - rzekł prawnik - pozwolę sobie postawić pytanie, zwykłe moje pytanie: jakie cele skłaniają panią do tego? - Masz tobie! - zawołała ciotka. - Znów cele! Jak gdyby nie były widoczne jak na dłoni. Idzie mi o dobro dziecka. - Cele bywają rozmaite - wstrząsnął głową z niedowierzającym uśmiechem prawnik. - Ach, cóż to znowu za rozmaite głupstwa! - odparła żywo ciotka. - Sądzi pan, że tylko pan posiada jakiś cel zupełny, jedyny, jak gdyby tylko pan był jedynym uczciwym człowiekiem na całym świecie. - Tak - zauważył z uśmiechem. - Ja istotnie mam jeden tylko cel w życiu, inni mają ich po kilka, kilkanaście, po tysiąc nieraz najrozmaitszych, ja mam jeden, jedyny! Nie należy to jednak do sprawy. Najlepsza szkoła? Żąda pani najlepszej, co? Ciotka skinęła twierdząco głową. - W najlepszej, jaka jest - rzekł z namysłem prawnik - nie będzie teraz z pewnością wolnego mieszkania dla pani siostrzeńca. - Ale przecież mógłby mieszkać gdzie indziej - wtrąciła ciotka. Na to zgodził się i prawnik, a po długich naradach zaproponował towarzyszyć jej najpierw do szkoły, potem do paru domów, gdzie można byłoby mnie umieścić. Mieliśmy już właśnie wychodzić, gdy nagle zatrzymał się mówiąc: - Nasz mały przyjaciel mógłby nam przeszkadzać, zostawmy go lepiej tutaj. Już ciotka miała się temu sprzeciwić, gdy dla ułatwienia rzeczy oświadczyłem, że z miłą chęcią zostanę. Zostałem i wróciwszy do gabinetu prawnika usiadłem na zajmowanym przedtem krzesełku, czekając cierpliwie ich powrotu. Krzesło to stało naprzeciw wąskiego przejścia, zakończonego półokrągłym pokojem, z okna którego wyglądała, gdyśmy podjeżdżali, twarz Uriasza. Teraz, odprowadziwszy konia do stajni, siedział naprzeciw mnie za wysokim pulpitem, na którym piętrzyły się papiery. Przepisywał coś właśnie, a chociaż twarzą zwrócony był do mnie, sądziłem, że zajęty pisaniem nie zważa na mnie wcale, i dopiero po niejakim czasie dostrzegłem jego zaczerwienione oczy, podnoszące się na mnie co chwila znad papierów. Na próżno wpatrywałem się w wiszącą na ścianie mapę, na próżno przeglądałem dzienniki - spojrzenie tych oczu pociągało mnie i odwracając się, dostrzegałem je wlepione we mnie, podnoszące się ku mnie lub dopiero co odwracające się od mojej postaci. Wreszcie po długiej nieobecności ciotka i prawnik wrócili, niezupełnie zadowoleni z wyprawy. Szkole wprawdzie ciotka nic nie miała do zarzucenia, lecz żaden ze zwiedzonych dla umieszczenia mnie w nim domów nie zadowolił jej wymagań. - Prawdziwe nieszczęście, Trot - mówiła. - Sama nie wiem doprawdy, co począć? - Bieda - wtrącił pan Wickfield - ale mam na to radę. - Jaką? - spytała. - Proszę zostawić go tymczasem u mnie. Spokojne to dziecko nie będzie mi przeszkadzało, a dom mój odpowiedni do nauki, cichy, spokojny i prawie tak obszerny jak klasztor. Niech go pani tu zostawi. Projekt ten podobał się ciotce widocznie, wahała się jednak, zapewne przez delikatność. - Proszę posłuchać, panno Trotwood - nalegał prawnik. - Nie ma na razie innego wyjścia, zresztą umowa będzie na pewien czas i jeśli nam wzajemnie okaże się niedogodna, znajdziemy coś stosowniejszego, teraz zaś najlepiej byłoby zostawić go tutaj. - Bardzo jestem panu wdzięczna, a i on także, ale... - Wiem już, wiem, o co idzie! - zawołał prawnik. - Ciążyłoby to pani, panno Trotwood, gdyby się pani czuła w najmniejszej bodaj mierze komuś za coś zobowiązana. Może więc pani za niego płacić, targu dobijemy prędko. - W takim razie - podchwyciła ciotka - i choć to nie zmniejsza wdzięczności, z miłą chęcią zostawiłabym go tutaj. - Trzeba się zatem umówić z moją małą gosposią - rzekł pan Wickfield. Weszliśmy wspaniałymi starymi schodami z poręczą tak szeroką, że można by było się na niej rozsiąść, do zacisznego salonu, którego, okna zauważyłem z ulicy. Sprzęty w nim były, tak jak posadzka, sufit i szafy w gabinecie, dębowe, pokryte czerwoną, w części zieloną materią. Fortepian i trochę kwiatów rozweselało ten mroczny pokój, o niezliczonej ilości kątów, w których stały stoliczki, komódki, biureczka, fotele tak rozstawione, że zmieniały każdy kąt w najwygodniejsze gniazdko, a przechodząc od jednego do drugiego, można się było przekonać, że wszystkie były przytulne i miłe. Wszędzie zresztą panował spokój i niepokalana czystość. Pan Wickfield zapukał do drzwiczek, ukrytych w tapetowanej ścianie. Po chwili ukazała się w nich dziewczynka w moim wieku, która rzuciła mu się na szyję. Twarzyczka jej miała ten sam wyraz spokoju i łagodności, co twarz kobiety na portrecie, tam na dole. Zdawało mi się nawet, że portret przemienił się w ciągu lat w dojrzałą kobietę, oryginał zaś pozostał dzieckiem. Pomimo że twarzyczka jej była wesoła i szczęśliwa, z całej postaci dziewczynki bił jakiś dziwny spokój, wiało od niej spokojem i ukojeniem - czego nigdy nie zapomniałem i czego nigdy nie zapomnę. Była to córeczka pana Wickfielda, Agnieszka, mała gosposia, jak ją przed chwilą nazwał. Słysząc, jak do niej i o niej mówił, widząc, jak ją tulił do siebie, zrozumiałem, co było owym jednym, jedynym celem jego życia. U paska miała zawieszony woreczek z kluczami i wyglądała na bardzo staranną i poważną gospodynię. Z uśmiechem wysłuchała, co jej ojciec mówił o mnie, a gdy skończył, zaproponowała ciotce obejrzenie mego pokoiku. Poszliśmy wszyscy razem, ona przed nami, po ślicznych dębowych schodach, do pięknego pokoju z sufitem z dębowych belek i z błyszczącymi szybami w oknach. Nie pamiętam już, kiedy i gdzie w dzieciństwie moim zdarzyło mi się widzieć malowane w kościele okna, lecz teraz, gdy stanęła na najwyższym stopniu starych schodów, oglądając się i czekając na nas, przypomniały mi się owe szyby, a odtąd za każdym razem spokojna pogoda witraży kościelnych przypominała mi Agnieszkę Wickfield. Ciotka była równie zachwycona umową jak ja i wróciliśmy do bawialni w świetnych humorach. Że zaś ciotka nie chciała za nic zostać na obiedzie mówiąc, że musi być w domu przed zapadnięciem nocy, a pan Wickfield znał ją nadto dobrze, by nalegać, podano przekąskę, po czym prawnik odszedł do swego gabinetu, Agnieszka do nauki i pozostawiono nas samych. Ciotka oznajmiła mi, że poleciła mnie opiece prawnika, po czym udzieliła mi najlepszych i najserdeczniejszych rad. - Trot - mówiła - ufaj sobie, mnie i panu Dickowi, a Bóg ci pomoże. Byłem wzruszony, dziękowałem stokrotnie, prosiłem, aby kłaniała się ode mnie panu Dickowi. - Nigdy - ciągnęła - nie bądź podły ani fałszywy, ani okrutny. Unikaj tych trzech wad, a nie zawiedziesz moich nadziei. Obiecywałem z całego serca. Nie, nie chciałem zawieść jej ufności, dobroci. - Powóz już zaprzężony - kończyła. - Odjeżdżam. Zostań. Uściskała mnie szybko i zatrzasnęła za sobą drzwi. Byłem zaskoczony tym nagłym odejściem, bałem się, czy jej czasem czym nie uraziłem, lecz spojrzawszy przez okno i widząc, jak była smutna wsiadając do powozu i jak odjeżdżała nie obejrzawszy się nawet, zrozumiałem ją lepiej. O piątej, to jest o godzinie, w której pan Wickfield jadał obiad, byłem już spokojny i miałem dobry apetyt. Na stole były tylko dwa nakrycia, lecz w stołowym pokoju czekała nas Agnieszka i usiadła naprzeciw ojca. Wątpię, czy potrafiłby obejść się bez niej przy obiedzie. Po obiedzie wróciliśmy do bawialni. W jednym z przytulnych kącików Agnieszka przygotowała już dla ojca kieliszki i wino. Przygotowane przez inne ręce nie smakowałoby mu zapewne. Siedział tak ze dwie godziny popijając wino, a przyznać trzeba, że pił wiele. Tymczasem Agnieszka grała na fortepianie, szyła, rozmawiała. Prawnik był wesoły i rozmawiał z nami, lecz od czasu do czasu, wpatrując się w córkę, zapadał w milczenie, chmurniał. Dziewczynka miała ciągle zwróconą na niego uwagę i natychmiast jakimś pytaniem lub pieszczotą budziła go z ponurego zamyślenia. Obudzony, znów popijał wino. Potem Agnieszka podała herbatę i znów siedzieliśmy razem aż do rozejścia się na spoczynek. Na dobranoc ojciec uściskał ją kilkakrotnie, a gdy odeszła, kazał zapalić światło w swym gabinecie. Udałem się na spoczynek i ja. Przed wieczorem wyszedłem jeszcze na chwilę na ulicę, aby się lepiej przypatrzyć staremu domostwu i szarej katedrze. Przypomniało mi się, jak niedawno przechodziłem przez miasto. Może mijałem i ten dom, w którym obecnie znalazłem schronienie? Wracając do salonu spostrzegłem Uriasza, zamykającego właśnie kancelarię. Przyjaźnie usposobiony zbliżyłem się do niego, przemówiłem i na dobranoc podałem rękę. Cóż to była za lepka dłoń! Śmiertelnie zimna i wilgotna. Ledwie zdołałem potem osuszyć i rozgrzać moją rękę. Dłoni tej nie mogłem zapomnieć. Gdy przed spaniem wyglądałem przez okno mego pokoju i widziałem zaglądające w szyby twarze rzeźbione na belkach, zdawało mi się, że to widmo Uriasza Heepa! Spiesznie zamknąłem okno. Rozdział szesnasty. Staję się innym chłopcem pod wieloma różnymi względami. Nazajutrz rano, po śniadaniu, rozpocząłem nowe szkolne życie. W towarzystwie pana Wickfielda udałem się na miejsce przyszłych mych nauk. Był to ciężki budynek, w głębi podwórza, owiany jak gdyby atmosferą nauki. Doskonale harmonizowały z nim zlatujące z wież katedry wrony i gawrony, przechadzające się uroczyście po murawie dziedzińca. Przedstawiono mnie nowemu memu przełożonemu doktorowi Strongowi. Wydawało mi się, że jest on równie zardzewiały jak zawiasy u odwiecznej bramy i równie ciężki jak kamienne urny, wznoszące się w regularnych odstępach wzdłuż ogrodzenia z czerwonej cegły, okalającego dziedziniec, i robiące wrażenie kręgli, którymi bawi się Czas. Siedział w bibliotece (mam na myśli doktora Stronga), ubranie miał nie oczyszczone, głowę potarganą, kamasze rozpięte, a buciki spoglądały na mnie, rozdziawiwszy paszcze jak do ziewania. Obrócił na mnie przygasły wzrok, który mi przypominał ślepego konia, pasącego się wśród mogił na cmentarzu w Blunderstone. Powitał uprzejmie, podał rękę, ale tak sztywną, że sam nie wiedziałem, co mam z nią począć. Niedaleko od doktora, z robótką w ręku, siedziała bardzo piękna młoda pani, zapewne jego córka, którą nazywał Annie. Teraz przyklękła przed nim, aby mu zapiąć kamasze, a wywiązywała się z tego wesoło i zręcznie. Gdyśmy wychodzili do klas, zdziwiło mnie niemało, że pan Wickfield zwróciwszy się do niej nazwał ją "panią Strong". Byłażby synową, a może żoną doktora? Wątpliwość tę niebawem rozstrzygnął sam doktor. Zatrzymując się w drzwiach, z ręką opartą na mym ramieniu, spytał prawnika: - Nie znalazł pan jeszcze żadnej posady dla kuzyna mojej żony? - Nie, nic jeszcze nie mam - odparł pan Wickfield. - Chciałbym, aby to mogło być załatwione jak najprędzej - ciągnął doktor. - Jack Maldon jest bez pieniędzy i bez zajęcia, a są to dwie najgorsze rzeczy dla młodego człowieka. Jak twierdzi doktor Watts - mówił patrząc na mnie i kiwając głową - "dla próżniaków zawsze znajdzie pracę szatan". - Słusznie, doktorze! - potwierdził prawnik. - Gdyby jednak doktor Watts lepiej znał świat i ludzi, mógłby równie trafnie powiedzieć, że i "dla zajętych znajdzie pracę szatan". Ileż złego od dwóch już niemal stuleci robią ludzie pracy! Iluż to dorabia się fortuny i znaczenia nieuczciwymi drogami! - Ręczę, że Jack Maldon nie dorobi się ani jednego, ani drugiego - rzekł trąc podbródek w zamyśleniu doktor. - Być może. Wróćmy więc do przedmiotu naszej rozmowy, od którego odbiegłem. Nie, nic dotąd wynaleźć nie mogłem. Sądzę, żem odgadł - tu pan Wickfield zawahał się nieco - twoje cele, doktorze, i to właśnie utrudnia położenie... - Celem moim - odrzekł doktor - jest chęć dostarczenia pracy i chleba kuzynowi i towarzyszowi dziecięcych zabaw mej żony. - Tak, wiem o tym. Chodzi o posadę. W kraju czy za granicą? - Tak - przerwał doktor, jak gdyby zdziwiony naciskiem, z jakim pan Wickfield wypowiedział te słowa. - W kraju lub za granicą. - Więc za granicą? - Tu czy tam. Wszystko jedno. - Nie wiesz, gdzie byś wolał? - nalegał prawnik. - Nie... - Nie? - spytał zdziwiony pan Wickfield. - Nie. - Jak to, nie wiesz, co byłoby lepsze? - Nie wiem - odrzekł doktor. - Muszę ci wierzyć - rzekł prawnik. - Nie mogę nie wierzyć! Ułatwia to zresztą przedsięwzięcie. Wyznaję, żem zrazu sądził inaczej. Doktor Strong spoglądał na mówiącego z pewnym zdziwieniem. Teraz uśmiechnął się, a uśmiech ten, łagodny i dobrotliwy, wraz z całą pogodną prostotą ujął mnie od razu. Powtarzając: "Ależ nie, nie, w najmniejszej mierze", szedł przed nami. Za nim postępował pan Wickfield, poważny i potrząsający głową. Klasa była obszerna i jasna. Znajdowała się w głębi domu, z widokiem na mur z cegieł, ozdobiony urnami, i na kawał ogrodu należącego do doktora, w którym dojrzewały brzoskwinie. Pod oknami, na trawniku, dwa olbrzymie aloesy rozpościerały mięsiste drobnokolczaste liście (wydawały mi się jakby z pomalowanej blachy). Widok ich dotąd wywołuje we mnie zawsze uczucie skupienia i ciszy. W klasie siedziało nad książkami około dwudziestu pięciu uczniów. Wszyscy powstali na widok doktora, wchodzącego z gośćmi. - Przyprowadzam wam, panowie - przemówił doktor - nowego towarzysza. Trotwood Copperfield. Na te słowa jeden z uczniów, nazwiskiem Adams, pierwszy w klasie, wyszedł z ławki, aby mnie powitać. W wysokim kołnierzyku i białym krawacie wyglądał na młodego duchownego. Uprzejmy i wesoły, wskazał mi miejsce, które miałem zająć, i przedstawił nauczycielom w sposób swobodny, ujmujący i ośmielający mnie zarazem. Tyle jednak czasu upłynęło (czy mi się może czas tak bardzo wydłużył)? od chwili gdy przebywałem wśród szkolnych towarzyszy i żyłem w otoczeniu rówieśników (nie licząc Micka Walkera lub Mącznego Kartofla), żem się czuł obcy i zmieszany. Czułem i wiedziałem dobrze, ile widziałem i słyszałem rzeczy obcych moim rówieśnikom, przez ile przeszedłem doświadczeń, nie znanych im i nieodpowiednich memu wiekowi, wyglądowi i położeniu. Zdawało mi się niemal, że moje wstąpienie do szkoły jest nadużyciem, oszustwem. W przeciągu czasu - dłuższego czy krótszego, mniejsza o to - który spędziłem pod skrzydłami "Murdstone i Grinby", tak odwykłem od zabaw i rozrywek dziecięcych, żem się obecnie nie umiał do nich zabrać, a to, czego się przedtem uczyłem, wywietrzało mi wśród trosk dnia powszedniego. Toteż po przeegzaminowaniu posadzono mnie na ostatnim miejscu. Zmieszany i onieśmielony, smuciłem się zwłaszcza tym, że właśnie to, co wiedziałem, oddalało mnie stokroć bardziej od moich towarzyszy niż to, czegom zapomniał. Co by powiedzieli, na przykład, dowiedziawszy się, jak doskonale znam więzienne obyczaje? Co by mówili o przyjaznych i bliskich stosunkach z rodziną Micawberów, o kolacyjkach, ucztach, wyprawach do tandeciarzy? A jeśliby który z nich spotkał mnie obdartego wówczas, gdy przechodziłem przez to samo miasto, i poznał obecnie? Co by też powiedzieli, przywykli do wygód życia, na moje całodzienne nieraz pożywienie, składające się z kawałka chleba i kufla piwa? Co by powiedzieli nie znający Londynu, jego ulic, zakątków, gdyby mogli wiedzieć, jak dokładnie znałem najbrudniejsze zaułki? Wszystko to wrzało w mojej głowie, krępując me ruchy i słowa, czyniąc mnie nieśmiałym i niepewnym. Drżałem za każdym zbliżeniem się któregoś z nowych kolegów i natychmiast po lekcjach uciekałem z obawy popełnienia jakiejś niedorzeczności. Lecz stare domostwo pana Wickfielda wywarło na mnie kojący wpływ, gdym się znalazł przed jego bramą z nowymi książkami w ręku. Gdy wchodziłem na schody, ich poważny cień obejmował mnie i zdawał się usuwać w dal bolesną przeszłość. W moim jasnym, wesołym pokoiku siedziałem do obiadu - wypuszczano nas ze szkoły o trzeciej - pilnie pogrążony w nauce. Do obiadu szedłem już śmielszy i pełen nadziei odrodzenia się na nowo jako inny chłopiec. W salonie Agnieszka oczekiwała zajętego jeszcze w kancelarii ojca. Wyszła mi na spotkanie z uśmiechem i pytaniem, jak mi się podobała szkoła. Odpowiedziałem jej, że spodoba mi się na pewno, lecz obecnie czuję się w niej jeszcze obcy. - Nie byłaś nigdy w szkole? - spytałem. - Owszem - odrzekła. - Uczę się co dzień. - Ach tak, u siebie w domu? - Widzisz, papa nie może mnie zwolnić z domu - rzekła śmiejąc się i potrząsając główką. - Wszak jestem jego gospodynią. - Musi cię bardzo kochać? Skinęła główką nadsłuchując, czy czasem nie nadchodzi. Nie. Odeszła więc od drzwi. - Mama umarła, gdy przychodziłam na świat - mówiła spokojnie. - Znam ją tylko z portretu, tam na dole. Przypatrywałeś mu się wczoraj, ale czyś się domyślał, czyj? Odpowiedziałem, że się domyśliłem po podobieństwie do niej. - I papa to utrzymuje - mówiła zadowolona. - Cyt! Oto i on. Twarzyczka jej jaśniała radością. Wzięła ojca za rękę i tak szła dalej. Prawnik powitał mnie serdecznie, oświadczając, że na pewno będzie mi dobrze w szkole doktora Stronga, najzacniejszego pod słońcem człowieka. - Są tacy - dodał - którzy nadużywają jego dobroci, lecz ty takim, Trotwood, nie będziesz. Nikt nie jest dalszy od niego od posądzeń. Dobrze to czy źle, inna rzecz, lecz doktor Strong zasługuje na największy szacunek. Mówił tak, jak gdyby był znużony lub z czegoś niezadowolony. Nie zastanawiałem się jednak bardzo nad tym, zresztą podano obiad i zasiedliśmy do stołu na tych samych co poprzednio miejscach. Zaledwie usiedliśmy, drzwi się uchyliły i ukazała się w nich ruda głowa Uriasza. - Pan Maldon - rzekł. - Ma panu słówko do powiedzenia. - Dopiero co ode mnie wyszedł - zauważył prawnik. - Właśnie, lecz wrócił, gdyż ma jeszcze coś do powiedzenia. Trzymając drzwi uchylone Uriasz spoglądał to na mnie, to na Agnieszkę, to na zastawę i półmiski, chociaż zdawało się, że nie spuszcza zaczerwienionych oczu z prawnika. - Stokrotnie przepraszam - odezwał się ktoś za plecami chłopaka, który po chwili usunął się przed mówiącym. - Stokrotnie przepraszam, tylko słówko. Ponieważ nie ma wyboru, im prędzej odjadę, tym lepiej. Kuzynka moja, Annie, mówiła mi właśnie, że woli mieć możność widywania swych przyjaciół, niż wiedzieć, że są na wygnaniu, a stary doktor... - Doktor Strong zapewne - poprawił z powagą prawnik. - Ma się rozumieć, że doktor Strong. Nazywam go starym, bo to na jedno wychodzi. - Nie wiem, czy na jedno - odparł pan Wickfield. - Właśnie. I doktor Strong był tego samego zdania. Ale wnosząc z tego, co pan mówi, musiał je zmienić. Dlatego też, jeśli już nie ma innej rady, to im prędzej odjadę, tym lepiej. Oto, co chciałem powiedzieć. Jeśli kto ma już skoczyć do wody, nie ma się co ociągać na brzegu. - W takim razie ociągać się nie będziemy, mogę pana zapewnić - odparł prawnik. - Bardzo jestem wdzięczny - odrzekł tamten. - Nieskończenie wdzięczny! Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, nie wypada, chociaż pewien jestem, że kuzynka moja umiałaby to ułożyć jakoś inaczej i gdyby tylko pisnęła staremu... - To jest, pani Strong nadmieniła mężowi - poprawił pan Wickfield. - Właśnie. Gdyby tylko napomknęła, że pragnie, aby było tak, byłoby tak, a nie inaczej, naturalnie! - Dlaczego naturalnie? - pytał zajadając obiad prawnik. - Dlaczego? Bo Annie jest młoda i ładna, a stary... to jest doktor Strong, nie jest bynajmniej młody ani ładny - zawołał śmiejąc się pan Jack Maldon. - Nie trzeba się obrażać, panie Wickfield! Myślę po prostu, że w takich razach ma się prawo do pewnej przewagi. - Kto, żona? - spytał prawnik. - Naturalnie, żona - odparł ze śmiechem Jack Maldon, lecz spostrzegłszy, że prawnik bynajmniej się nie uśmiecha i obojętnie spożywa obiad, dodał: - Powiedziałem właśnie, co miałem powiedzieć, i jeszcze raz przepraszam za wtargnięcie nie w porę. Uważam interes między nami za skończony, nie trzeba się już zwracać z tym do doktora. - Czy pan po obiedzie? - spytał prawnik wskazując stół ręką. - Dziękuję. Idę właśnie jeść obiad z moją kuzyneczką. Do widzenia. Prawnik, nie powstając z miejsca, odprowadzał go wzrokiem. Był to młodzieniec pospolity, lecz przystojny, bystry i pewny siebie. Z rana, gdy doktor mówił o nim, nie spodziewałem się zobaczyć go tak prędko. Po obiedzie udaliśmy się do salonu, gdzie wszystko poszło tym samym co poprzedniego wieczoru porządkiem. Znów na stoliczku stały przygotowane przez Agnieszkę likiery i wina, znów pan Wickfield pił i pił wiele. Agnieszka grała, szyła, rozmawiała i zaproponowała mi partię domina. Nalewała herbatę, a gdym zniósł z góry moje książki, przeglądała je, pokazywała, co z nich umie (a nie było tó tak mało, jak utrzymywała). Wskazywała najlepsze sposoby uczenia się. Widzę ją cichą, spokojną, rozważną! Słyszę jej dźwięczny, miły głos! Wpływ jej, zawsze dobry, zaczął się już wówczas objawiać. Nie kochałem jej jednak tak, jak kochałem małą Emilkę. Nie, nie tak. Przy niej i z nią czułem dobro, prawdę, spokój. Gdym był przy niej, zdawało mi się zawsze, że spływa na mnie łagodne światło z malowanych kościelnych okien. Gdy przyszła godzina spoczynku i Agnieszka odeszła, podałem na dobranoc rękę prawnikowi. Zatrzymał mnie pytając: - Czyś zadowolony z nas chłopcze? Wolałbyś może zamieszkać gdzie indziej? - Wolę pozostać tu - odpowiedziałem. - Jesteś tego pewien? - Najpewniejszy, proszę pana. - Prowadzimy tu życie nudne i monotonne. - Wcale nie nudne. Nie może być nudniejsze dla mnie niż dla Agnieszki. - Niż dla Agnieszki - powtórzył idąc powoli ku kominkowi; zatrzymał się, znów powtórzył: - Niż dla Agnieszki. Tego wieczora pił tak dużo, że aż mu oczy krwią zaszły. - Ciekaw jestem - rzekł z cicha - kiedy się moja Agnieszka znudzi ze mną lub ja z nią? Między tymi dwoma przypuszczeniami jest jednak różnica, wielka różnica! Nie mówił tego do mnie, lecz do samego siebie. Milczałem. - Stary, nudny dom - ciągnął - monotonne życie, ale muszę ją mieć przy sobie, ciągle przy sobie. Gdy zjawia się myśl, że mogę umrzeć i opuścić ją, moją ukochaną, lub że ona umrze i opuści mnie, muszę topić, zalewać... tę myśl. Nie dokończył. Sięgnął ręką po wypróżnioną już butelkę i przechyliwszy ją nad szklanką, postawił z roztargnieniem na miejscu. - Jeżeli z nią tak mi trudno znosić to życie, cóż byłoby bez niej - rzekł. - Nie, myśleć nawet o tym nie mogę! Oparty o kominek, zamyślił się głęboko, że sam nie wiedziałem, czy odejść nie żegnając się z nim, czy pozostać i czekać, aż się zbudzi z zamyślenia. Po długiej dopiero chwili podniósł głowę i wodząc wzrokiem dokoła, spotkał się z moim. - Pozostań z nami - rzekł wracając do poprzedniej rozmowy. - Miło mi, że cię tu mam. Będziesz nam obojgu dotrzymywał towarzystwa. Dobrze się to składa i dla mnie, i dla Agnieszki, i dla nas wszystkich, być może. - Pewien jestem, proszę pana - rzekłem - że się to najlepiej składa dla mnie, i cieszę się z tego bardzo. - Poczciwy chłopcze! Pozostaniesz tu, dopóki sam zechcesz - rzekł ściskając mi rękę, a klepiąc po ramieniu dodał, że jeśli chcę uczyć się jeszcze lub czytać dla rozrywki, po odejściu Agnieszki mogę schodzić do jego gabinetu i dotrzymywać mu towarzystwa. Podziękowałem za tę uprzejmość, a że mi się istotnie spać nie chciało, wziąłem książkę i zszedłem z nim razem na dół. Ujrzawszy światło w kancelarii, pociągnięty dziwnym wpływem, jaki na mnie wywierał Uriasz, zwróciłem się w tę stronę. Czytał olbrzymią książkę z napiętą uwagą. Wskazującym palcem przesuwał po każdym czytanym wierszu, zostawiając na stronicy lepkie ślady. - Tak późno pan pracuje? - spytałem. - Tak, panie Copperfield - odpowiedział. Siadając naprzeciw niego, aby swobodniej rozmawiać, zauważyłem, że na jego twarzy nie ma uśmiechu. Zastępował go szerokim rozwieraniem ust, które tworzyło mu bruzdy na policzkach. - Nie jest to praca biurowa, panie Copperfield. - A jaka? - spytałem. - Uczę się prawa, panie Copperfield, z tego oto podręcznika Tidda. Co to za genialny pisarz ten Tiddi Tego wyobrazić pan sobie nie może, panie Copperfield! Z mego miejsca mogłem doskonale go obserwować i patrząc, jak po tych zachwytach czyta dalej, przesuwając wskazującym palcem po stronicach, zauważyłem, że jego cienkie i spiczaste nozdrza podnosiły się i opadały w dziwaczny sposób, rzec by można: mrugały zamiast oczu, które nie mrugały nigdy. - Musi pan być dobrym prawnikiem? - spytałem po niejakim czasie. - Ja? Panie Copperfield! - zawołał. - O nie! Jestem skromniutkim człowieczkiem! Zauważyłem po chwili, że to, co myślałem o jego dłoniach, nie było bynajmniej urojeniem. Pocierał często dłoń o dłoń, by otrzeć z nich wilgoć i by je rozgrzać. Od czasu do czasu ocierał też ukradkiem ręce chustką do nosa. - O! - ciągnął pokornie. - Wiem dobrze, jak jestem nic nie znaczący wobec innych. I matka moja jest równie skromną osobą jak ja. Mieszkamy w skromnym mieszkanku, panie Copperfield, lecz i za to umiemy być wdzięczni. Dawne rzemiosło ojca mego też było skromniutkie: był grabarzem. - Czymże jest obecnie? - spytałem. - Obecnie używa wiekuistej chwały, panie Copperfield! I za to niech niebu będą dzięki! Jakież to szczęście dla mnie pracować u pana Wickfielda! Spytałem, od jak dawna jest u pana Wickfielda. - Już od czterech lat - odrzekł zamykając księgę, po zaznaczeniu czytanej stronicy. - Dostałem się tu w rok po śmierci mego ojca. Ileż winienem za to wdzięczności! Ileż wdzięczności winienem panu Wickfieldowi za utrzymanie mnie, udzielanie nauki. Przechodziło to możliwości mojej matki. - Sądzę zatem, że nabrawszy tu wprawy, sam zostanie pan prawnikiem - rzekłem. - Jeśli Bóg pozwoli, panie Copperfield - odrzekł. - Zostanie pan może z czasem wspólnikiem mecenasa - rzekłem chcąc być uprzejmy - i firma będzie Wickfield i Heep lub Heep, dawniej Wickfield! - O nie, panie Copperfield! - zawołał potrząsając głową. - Za skromny na to jestem, za skromny, to nie dla mnie! Siedząc tak naprzeciw mnie, pokorny, spoglądający na mnie z ukosa, z otwartymi ustami, z pomarszczonym obliczem, podobny był istotnie do twarzy rzeźbionej na belce nad moim oknem. - Niezwykły to człowiek pan Wickfield, panie Copperfield - mówił. - Doskonały! Gdyby go pan znał bliżej, lepiej by pan to ode mnie wiedział i mógł ocenić. Powiedziałem, że tak jest z pewnością, lecz że znam pana Wickfielda dopiero od niedawna, chociaż jest on przyjacielem mojej ciotki. - O tak, panie Copperfield! - zawołał. - I ciotka pańska to bardzo, bardzo uprzejma dama. Gdy wpadał w zachwyt, krzywił się, i to w nader szpetny sposób! Dlatego też mało zwróciłem uwagi na komplement uczyniony mej ciotce, cały pochłonięty obserwowaniem jego dziwnych, wężowych ruchów. - Miła osoba - mówił Uriasz Heep. - Zdaje się, panie Copperfield, że bardzo lubi pannę Agnieszkę? Odpowiedziałem śmiało: "O, tak", choć nie miałem pojęcia, czy tak jest. Bóg mi to wybaczy! - A i pan także, panie Copperfield, nie wątpię o tym? - Wszyscy ją lubią - odrzekłem. - Dzięki, o, dzięki stokrotne, panie Copperfield, za te słowa! Prawda to i jakkolwiek jestem skromny, czuję, jak wielka prawda! Dzięki, o, dzięki,panie Copperfield. O mało nie zleciał z krzesła w zapale. Zabierał się zresztą do odejścia, spojrzał na zegarek. - Matka czeka na mnie - rzekł. - Niepokoi się zapewne, bo chociaż jesteśmy, panie Copperfield, bardzo, bardzo skromni, kochamy się wzajemnie. Gdyby pan raczył odwiedzić nas kiedy po południu i wypić szklankę herbaty pod ubogim, skromnym, niskim naszym dachem, i matka moja, i ja czulibyśmy się nader zaszczyceni. Upewniłem go, że odwiedzę ich z przyjemnością. - Dzięki, o, dzięki, panie Copperfield - mówił Uriasz kładąc księgę na półce. - Sądzę, że pan tu, panie Copperfield, pozostanie dłuższy czas? Odpowiedziałem, że pozostanę przez czas uczęszczania do szkoły. - O doprawdy! - zawołał. - Myślę, że pan zostanie kiedyś wspólnikiem mecenasa, panie Copperfield. Próżno go upewniałem, że nie było to wcale moim zamiarem i o ile mi było wiadomo, nikt mnie nie przeznaczał do podobnej kariery; ciągle powtarzał: "O, tak, tak, nie inaczej". Odchodząc wreszcie spytał mnie, czy może zgasić świecę, i za moją zgodą zgasił ją. Po ciemku uścisk jego dłoni robił wrażenie dotknięcia ryby. Zaledwie uchylił drzwi, wyśliznął się przez nie raczej, niż wyszedł. Wracając po ciemku, potrąciłem krzesło, na którym zwykle siadywał. Dlatego to zapewne śnił mi się całą noc, że spuszcza na morze łódź służącą za dom panu Peggotty, ozdobioną flagą z napisem "Podręcznik Tidda", a w łodzi tej wiezie mnie z małą Emilką, by nas oboje utopić. Nazajutrz w szkole czułem się już nieco śmielszy, jeszcze śmielszy następnego dnia i tak pomału, zanim minął drugi tydzień, oswoiłem się zupełnie z nowym położeniem i z nowymi towarzyszami. Wciąż jeszcze byłem niezręczny w ich zabawach i pozostawałem daleko za nimi w naukach, lecz miałem nadzieję, że tu poratuje mnie pilna praca, tam wprawa. Pracowałem też, uczyłem się, a i wprawiałem się w sporty, ile sił starczyło, w jednym i drugim robiąc szybkie postępy. Wkrótce przeszłość z "Murdstone i Grinby" stała mi się tak obca, żem przestał niemal wierzyć w jej istnienie, a teraźniejszość stała mi się tak bliska, jak gdyby istniała zawsze bez przerwy. Szkoła doktora Stronga była doskonałą szkołą, tak różną od szkoły pana Creakle'a jak dobro od zła. Panował tam porządek i zastosowany był najlepszy ze znanych systemów wychowawczych; działano na najszlachetniejsze nasze uczucia, rozwijano honor, dobrą wiarę, opierając się na tych zaletach, dopóki który z nas sam nie zawiódł ufności, co wywoływało zwykle wielkie zdziwienie. Każdy z nas czuł się cząstką szkoły, każdy dźwigał na sobie odpowiedzialność za nią. Gorąco też do niej byliśmy przywiązani. Mówię to o sobie i o innych moich towarzyszach. Uczyliśmy się chętnie i dobrze, a w godzinach rekreacyjnych oddawaliśmy się szlachetnym grom i inteligentnym zabawom. Dobrą też mieliśmy w całym mieście opinię, podtrzymując honor szkoły i uczniów doktora Stronga. Niektórzy starsi uczniowie mieszkali u doktora i od nich to dowiedziałem się szczegółów jego prywatnego życia. Ożenił się dopiero przed rokiem, z miłości, z tą piękną panią, którą w dniu wstąpienia do szkoły widziałem w jego gabinecie. Nie posiadała ona złamanego grosza, lecz za to dużo ubogich krewnych, gotowych korzystać z pracy doktora. Dowiedziałem się, że roztargnienie jego przypisać należy ustawicznemu poszukiwaniu greckich korzeni, które w nieświadomości mojej wziąłem za jakiś okaz botaniczny i z czasem dopiero przekonałem się, że idzie o źródłosłowy do wielkiego słownika, który doktor układał. Adams, pierwszy uczeń, zdolny matematyk, wyliczył nawet czas, kiedy słownik wedle planu doktora i sposobu, w jaki nad nim pracował, zostanie wykończony. Nie wcześniej, utrzymywał, jak za tysiąc sześćset czterdzieści dziewięć lat, licząc od ostatniej, sześćdziesiątej drugiej rocznicy urodzin doktora. , Doktor był zresztą bożyszczem szkoły i nie mogło wcale być inaczej. Trudno znaleźć lepszego człowieka pod słońcem. Ufność, jaką pokładał w ludziach, wzruszyć by mogła kamienne urny, zdobiące mur ogrodu. Gdy przechadzając się po ogrodzie pomiędzy srokami i gawronami, przechylającymi głowy na jego widok, jak gdyby uznawały siebie za nieskończenie od niego mądrzejsze w sprawach tego świata, natrafił na jakiego ulicznika lub włóczęgę, który mu opowiedział swą historię, obdarzał go wszystkim, co posiadał. Toteż nauczyciele i starsi uczniowie wypędzali włóczęgów z ogrodu i z dziedzińca, wiedząc, że gotów był zdjąć z siebie i oddać im ostatnie buty. Krążyła nawet pomiędzy nami historyjka (czy prawdziwa, nie wiem, uwierzyłem w nią i dotąd wierzę), jakoby raz w mroźny dzień zimowy oddał kamasze z własnych nóg jakiejś żebraczce. Wywołało to skandal w sąsiedztwie. W butach tych, tak dobrze znanych w mieście jak wieże katedry, żebraczka oprowadzała potem swe dziecko od progu do progu. Historia dodaje, że tylko dawny właściciel kamaszy ich nie poznał i wystawione w oknie szynku, gdzie zamienione zostały na wódkę, oglądał kilkakrotnie, uznając zapewne za wzór stosowny dla nowych, które miał sobie kupić. Piękny to był widok, gdy doktor wychodził ze swą młodziutką żoną. Obchodził się z nią z ojcowską czułością, która zdradzała całą jego dobroć. Często widziałem ich przechadzających się razem w ogrodzie pod brzoskwiniami. Czasem też widywałem ją w gabinecie doktora lub w bawialni. Żona robiła wrażenie przywiązanej do męża, otaczała go tkliwym staraniem, wątpię jednak, aby interesował ją jego słownik, którego stronice wyglądały mu z kieszeni i który czytywał jej na głos i objaśniał nawet w czasie przechadzki po ogrodzie. Często widywałem panią Strong: po pierwsze dlatego, że polubiła mnie od chwili mego wstąpienia do szkoły, a po wtóre, że lubiąc też Agnieszkę, bywała często u nas. Pomiędzy nią a panem Wickfieldem istniał jakiś dziwny, przymuszony stosunek. Robiło to wrażenie, jak gdyby się go bała. Wieczorem nigdy nie chciała się zgodzić, by ją odprowadził do domu. Wolała wracać ze mną, i często, gdy przebiegaliśmy plac katedralny, nie spodziewając się nikogo spotkać, natykaliśmy się na pana Jacka Maldona, który zawsze bardzo się dziwił temu niespodziewanemu spotkaniu. Mama pani Strong była przedmiotem ciągłych kpin z naszej strony. Nazywała się pani Markleham, ale uczniowie przezywali ją Starym Wojakiem ze względu na jej strategiczne zdolności, z jakimi dowodziła wojskiem swych krewnych przeciwko doktorowi. Była to mała, bystrooka kobietka, na większe okazje ustrojona w czepiec z bukietem sztucznych kwiatów, na których siedziały dwa sztuczne motyle. Podejrzewaliśmy, że czepiec ów pochodzi z Francji i że tylko tam mogli coś podobnego wykonać. Wiedziałem o nim tylko to, że się zjawił na wieczerzy wraz z panią Markleham, w bambusowym koszyku, a motyle posiadały dziwną właściwość ustawicznego drgania, jak gdyby, niczym pracowite pszczoły, żyły w słonecznych promieniach bijących od doktora. Pewnego zwłaszcza pamiętnego wieczoru Stary Wojak przedstawił mi się wyjątkowo korzystnie. Był to wieczorek u doktora, wydawany na cześć odjeżdżającego do Indii w charakterze żołnierza pana Jacka Maldona. Pan Wickfield załatwił wreszcie sprawę jego wyjazdu. Jednocześnie był to dzień urodzin doktora. Mieliśmy cały dzień wolny, z rana winszowaliśmy mu, ofiarowaliśmy upominki, wygłaszaliśmy mowy, dopóki nie zachrypnęliśmy i nie pobudziliśmy do łez solenizanta, a wieczorem zostaliśmy zaproszeni wraz z panem Wickfieldem i Agnieszką na herbatę. Zastaliśmy już pana Jacka Maldona. Pani Strong w białej sukience, przybranej wiśniowymi wstążkami, grała na fortepianie. Stał za nią i przewracał nuty. Zdawało mi się, że była bledsza niż zwykle, lecz wydała mi się jeszcze ładniejsza. Gdyśmy usiedli, mama pani Strong zabrała głos: - Zapomniałam, doktorze, złożyć ci należne w dniu dzisiejszym powinszowania. Możesz wierzyć w szczerość mych życzeń! Życzę ci długich, pomyślnych lat! - Dziękuję pani - odrzekł doktor. - Długich pomyślnych lat, i to nie tylko przez wzgląd na ciebie, doktorze, ale i na Annie, i na Maldona, i na wielu, wielu innych. Zdaje mi się, jakby to było wczoraj, kiedy w porzeczkowych krzakach naszego ogródka Jack Maldon, nie większy na przykład od pana Copperfielda, zalecał się do mojej córki. - Nie warto o tym wspominać, kochana mamo - powiedziała pani Strong. - Nie bądźże głupia, Annie - przerwała jej matka. - Jeżeli jeszcze teraz, gdy jesteś starą mężatką, rumienisz się przy tym, co mówię, kiedyż wreszcie przestaniesz się wstydzić? - Annie? Stara? - zawołał pan Jack Maldon. - Tak, właśnie tak - twierdził Stary Wojak. - Nie z wieku stara, bo lat ma zaledwie dwadzieścia, ale ze względu na doktora, którego jest żoną. A jakie to szczęście dla ciebie, Jack, że jest jego żoną! Znalazłeś w nim wpływowego opiekuna, obsypuje cię dobrodziejstwami i będzie dla ciebie z czasem jeszcze lepszy, jeśli potrafisz na to zasłużyć. Nie mam fałszywej dumy i wyznaję, że są tacy w naszej rodzinie, którym wpływowi przyjaciele bardzo się mogą przydać. Takim właśnie jesteś ty, Jack, a dzięki mej córce zdobyłeś sobie takiego wpływowego przyjaciela. Doktor, w dobroci swej i dla oszczędzenia pana Jacka, zrobił tylko lekceważący ruch ręką. Nie powstrzymało to jednak wymowy pani Markleham. Przysiadła się do zięcia i uderzając go wachlarzem po ramieniu, ciągnęła w najlepsze: - Tak, tak, doktorze, muszę powiedzieć, co mam na sercu, muszę. Jesteś naszą opatrznością, dobroczyńcą rodziny. - Ależ głupstwo! - bronił się doktor. - Nie, nie, doktorze! Jesteśmy tu między sobą, bo pana Wickfielda liczę do naszych najbliższych przyjaciół, i mogę mówić otwarcie, opierając się na moich prawach teściowej. Wszak mogę nawet gderać na ciebie, doktorze! Szczera jestem i otwarta. Otóż, pamiętasz, jak mnie zdziwiły twe oświadczyny? Nie dlatego, aby fakt ten sam w sobie nie był naturalny, ale dlatego, żeś znał ojca mej córki, ją samą od kolebki i nie przypuszczałam niczego podobnego! Szczerze mówiąc, wcale nie przypuszczałam, że się ożenisz! - Tak! Tak! - zaśmiał się dobrotliwie doktor. - Nie warto o tym mówić. - Ale ja muszę mówić - przerwała pani Markleham. - Muszę i nikt nie może mi zaprzeczyć, że mam słuszność... Otóż powiedziałam Annie, jak rzeczy stoją, "Kochanie", mówię jej, "doktor Strong się o ciebie oświadczył, to doskonała partia". Czy nalegałam? Nie. Spytałam ją tylko: "Annie, powiedz mi, czy masz serce wolne"? Zaczęła płakać utrzymując, że jest jeszcze taka młoda - co zresztą było największą prawdą - i że nie wie nawet, czy ma serce. "Zatem wolne", rzekłam, "i nie można trzymać doktora w niepewności. Musi się biedak niepokoić". "Mamo"! , zawołała Annie, "Czyż jestem mu potrzebna do szczęścia? Jeśli tak, wyjdę za niego, bo go bardzo szanuję". Wówczas to, wówczas, a nie wcześniej powiedziałam córce: "Annie, doktor Strong będzie ci nie tylko mężem, zastąpi twego ojca, zostanie głową naszej rodziny, słowem, będzie naszą opatrznością, dobroczyńcą". Były to wówczas moje słowa, powtarzam je i dzisiaj. Stałość to jedyna moja zaleta. W czasie tej mowy córka siedziała milcząca, ze spuszczonymi ku ziemi oczyma. Kuzyn jej, stojąc przy niej, też nie podnosił oczu. Teraz dopiero odezwała się cichym, drżącym głosem: - Mama skończyła? - Nie, Annie, nie, kochanie, nie skończyłam. Skoro mnie pytasz, muszę odpowiedzieć, że nie. Otóż powiem jeszcze, że nie jesteś dla swej rodziny w zupełności tym, czym być powinnaś. Nie tobie się skarżę, bo to do niczego nie prowadzi, lecz twemu mężowi. Spójrz, kochany doktorze, na tę twoją głupiutką żonę! Młoda kobieta jeszcze niżej opuściła głowę pod zwróconym na siebie łagodnym, uśmiechniętym spojrzeniem męża. Zauważyłem, że pan Wickfield patrzył na nią uważnie. - Oto, co tej psotce mówiłam nie dalej jak przedwczoraj - ciągnęła stara, kiwając jednocześnie głową i wachlarzem. - Oto mówiłam, że są familijne okoliczności, o których winna ci nadmienić, doktorze. Odpowiedziała, że nadmienić o nich równa się proszeniu o łaskę, a że jej niczego nie odmawiasz i zbyt już dobry jesteś dla niej, więc woli milczeć. - Czy to być może, Annie? Kochanie! Chciałaś pozbawić mnie tej przyjemności? - z wyrzutem powiedział doktor. - Właśnie jej to samo, słowo w słowo, mówiłam - zawołała pani Markleham. - Na drugi raz, widząc podobne skrupuły i nie chcąc cię, kochany doktorze, pozbawić przyjemności, sama się udam wprost do ciebie. - Zawsze z przyjemnością będę pani służył. - Więc mogę? - Z pewnością. - Zatem umowa zawarta! - zawołała triumfująco stara i uderzywszy jeszcze parę razy po ramieniu doktora wachlarzem (na którym przedtem złożyła pocałunek), wróciła na swe poprzednie miejsce. Do pokoju weszło kilka osób, nasi nauczyciele i Adams, rozmowa stała się ogólna i oczywiście obracała się koło pana Jacka Maldona, jego bliskiej podróży, krainy, do której się udaje, planów i nadziei na przyszłość. Odjechać miał tej samej nocy, po wieczerzy, pocztą do portu Gravesend, gdzie stał mający go zabrać okręt. W Indiach zamierzał spędzić kilka lat, tylko zdrowie lub coś podobnego przyśpieszyć mogło powrót. Wszyscy znajdowali jednogłośnie, że Indie są raczej niedocenioną krainą, której zarzucić można tylko niewielki nadmiar tygrysów i grzechotników, a i nieco za wysoką temperaturę w południowych godzinach dnia. Co do mnie, pan Jack Maldon wydawał mi się współczesnym Sindbadem. Już go sobie wyobrażałem zaprzyjaźnionego ze wszystkimi radżami wschodu, siedzącego pod baldachimem ze złoconą, a może i szczerozłotą, fajką, długości całej mili. Pani Strong posiada ładny głos. Wiedziałem o tym, gdyż niejednokrotnie słyszałem ją śpiewającą, lecz czy to, że nie lubiła śpiewać w towarzystwie, czy że nie była przy głosie, tego wieczoru nie szło jej dobrze. Zaczęła śpiewać duet ze swym kuzynem, ale po chwili przerwała; próbowała sama, zaczęła dobrze, lecz wkrótce głos się urwał, pochyliła się blada i drżąca nad klawiszami. Doktor zauważył, że musi być nieco słaba, i zaproponował ogólną grę w karty, o których miał tyle wyobrażenia, co o grze na fujarce. Teściowa wzięła go sobie za partnera i tak dobrze uczyła, że wygrała wszystkie drobne pieniądze, jakie posiadał przy sobie. Graliśmy wesoło. Pomyłki doktora bawiły nas nieskończenie. Popełniał je ustawicznie, choć motyle drżały z gniewu na bukietach sztucznych kwiatów, zdobiących czepiec pani Markleham. Pani Strong wymówiła się od gry, jej kuzyn również, pod pretekstem, że miał jeszcze rzeczy do spakowania. Załatwił to prędko, a wróciwszy usiadł obok niej na kanapie i rozmawiali szeptem. Wstawała czasem z miejsca i zaglądając w karty męża, udzielała mu rad i wskazówek. Była bardzo blada i zdawało mi się, że palce, którymi dotykała kart, drżały, lecz doktor nie widział tego, uszczęśliwiony, gdy się do niego zbliżała. Wieczerza mniej już była wesoła. Panował pewien chłód, zwykły przy pożegnaniach. Pan Jack Maldon usiłował wprawdzie być wymowny i swobodny, lecz mu to jakoś nie szło. Wszystko do reszty psuła pani Markleham, przypominając ciągle jakieś epizody z najwcześniejszej młodości odjeżdżającego tak daleko kuzynka. Jeden tylko doktor, w najlepszym humorze, zdawał się nie dostrzegać wcale ciążącego na obecnych przymusu. - Annie, kochanie - rzekł spoglądając na zegarek. - Czas już na twego kuzyna, nie zatrzymujmy go, bo się może spóźnić. Daleka droga pana czeka, panie Maldon, obca, nieznana kraina. Niejeden jednak wrócił stamtąd szczęśliwy i bardziej zasłużony, niż odjeżdżał. Wiatry, które uniosą tam wkrótce pana, unosiły tysiące i dziesiątki tysięcy innych. Wracali syci sławy i fortuny. - Smutno jednak - zauważyła pani Markleham - bardzo smutno widzieć młodzieńca odjeżdżającego na drugi koniec świata, porzucającego wszystko i nie wiedzącego, co go tam czeka. Młodość - tu spojrzała znacząco na doktora - potrzebuje podparcia, kierownictwa i zasługuje na nie, skoro się zdobywa na tak wielką ofiarę. - Czas przejdzie panu szybko, panie Maldon - ciągnął doktor. - Mija on szybko nam wszystkim i nie wszyscy tu obecni doczekamy zapewne pańskiego powrotu. Miejmy jednak nadzieję. Co do mnie, ta mi już tylko pozostaje. Nie będę nużył pana dobrymi radami. Jedno powiem: ma pan przykład w kuzynce swej Annie, naśladuj, o ile możesz, jej cnoty. Pani Markleham wachlowała się i kiwała głową. - Żegnam pana - kończył doktor powstając i podnosząc w górę kielich, a wszyscy poszli za jego przykładem. - Żegnam. Bądź nam zdrów, szczęśliwy i wracaj zadowolony do domu! Wychyliwszy kielichy, uściskaliśmy dłonie odjeżdżającemu. Żegnał się potem z damami i wybiegł na ganek, gdzie go spotkały okrzyki zebranych umyślnie w tym celu uczniów doktora Stronga. Biegnąc wraz z nimi, przeprowadziłem go do samej bryczki i zachowałem w pośpiechu i gwarze chwili wrażenie, że był wzruszony, bardzo drżący i miał w dłoni coś, co miało wiśniową barwę. Wzniósłszy raz jeszcze okrzyk na cześć doktora, a drugi raz, równie grzmiąco, na cześć doktorowej, towarzysze moi odeszli, ja zaś wróciłem do salonu. Wszyscy, gromadząc się koło gospodarza domu, rozprawiali o podróżnym i podróżach. Po chwili dopiero pani Markleham zawołała: - Gdzie jest Annie? Nie było jej pomiędzy nami. Nie odpowiadała na wołanie. Wszyscy wybiegliśmy do sieni. Tu zastaliśmy ją leżącą na ziemi. Powstał popłoch. Uspokoiliśmy się nieco, widząc, że to zwyczajne omdlenie, ustępujące przy użyciu zwykłych w podobnych razach środków. Doktor podtrzymując głowę żony i odgarniając jej włosy z czoła, mówił: - Biedna Annie! Takie ma czułe, wierne serce i trudno jej było rozstać się z kuzynem, towarzyszem lat dziecięcych, z przyjacielem! Martwi mnie to, bardzo martwi. Gdy otworzyła oczy, ujrzała nas wszystkich dokoła siebie i przypomniawszy sobie, gdzie się znajduje, skryła twarz na ramieniu męża. Zostawiliśmy ich samych, lecz niebawem, zapewniając, że się czuje lepiej, wróciła do salonu i blada jeszcze, chwiejąc się na nogach, osunęła się na kanapę. - Annie, kochanie - zauważyła jej matka poprawiając ubranie. - Zgubiłaś kokardę, patrz. Czy kto nie znalazł wstążki wiśniowego koloru? U stanika doktorowej brakowało istotnie kokardy wiśniowej barwy. Wszyscyśmy się rozglądali po meblach i podłodze, ja na równi z innymi. - Nie pamiętasz, gdzie zgubiłaś? - nalegała matka. Nie rozumiałem, jak mogłem uważać ją za bladą, tak była czerwona, gdy odrzekła, że jeszcze przed chwilą miała wstążkę i że nie warto się więcej tym zajmować. Gdy po chwili podniosłem wzrok na nią, znów była blada, śmiertelnie blada. Utrzymywała jednak, że to nic, że to przejdzie. Wkrótce pożegnaliśmy gospodarzy. Pomału wracaliśmy do domu; Agnieszka i ja podziwiając księżyc w pełni, pan Wickfield milczący, z utkwionym w ziemię wzrokiem. Przy samej bramie Agnieszka spostrzegła, że zostawiła u doktora koszyczek od robótki. Uszczęśliwiony, że mogę jej usłużyć, pobiegłem na powrót do doktorostwa. W pustym teraz stołowym pokoju było już ciemno i tylko promień światła wpadał przez drzwi uchylone do gabinetu doktora. Wszedłem tam, by powiedzieć, po co wróciłem, i poprosić o świecę. Przy kominku w fotelu siedział doktor, a u nóg jego na stołeczku - młoda jego żona. Ze zwykłym sobie łagodnym uśmiechem doktor czytał głośno wyjątki swego słownika, ona zaś spoglądała na niego. Nie zapomnę nigdy jej twarzy. Była tak piękna, tak śmiertelnie blada, pełna dzikiego, nieprzytomnego i marzycielskiego lęku przed czymś niewiadomym. Oczy miała szeroko rozwarte. Na ramiona i na białą suknię, przy której nie było już kokardy, spływały pasma kasztanowatych bujnych włosów. Chociaż pamiętam ją doskonale, w tej chwili jeszcze nie umiałbym określić wyrazu jej twarzy. Był tam żal i pokora, wstyd i duma, tkliwość i ufność, i górujący nad wszystkim jakiś nieuchwytny lęk. Gdy wszedłem i przemówiłem, drgnęła. Gdy odnosiłem świecę, doktor gładził po ojcowsku jej włosy. Mówił, że jest egoistą bez serca, gdyż czyta jej wtedy, gdy powinna pójść do łóżka. Krótkim, urywanym głosem prosiła go, aby pozwolił jej tego wieczoru pozostać dłużej przy sobie. A gdym się obejrzał, zamykając drzwi za sobą, widziałem, jak mu objęła kolana i zwróciła na niego błagalne spojrzenie. Wyglądała nieco spokojniej, doktor czytał dalej. Wywarło to na mnie silne wrażenie i przypomniało mi się po latach. Potem, przy okazji, opowiem o tym jeszcze więcej. Rozdział siedemnasty. Ktoś pojawia się znowu. Nie miałem sposobności od chwili mej ucieczki wspomnieć o Peggotty. Pisałem do niej, naturalnie, gdy tylko przybyłem do Dover, następnie, gdy ciotka roztoczyła nade mną opiekę, wysłałem list obszerniejszy, pełen szczegółów. Wstąpiwszy do szkoły doktora Stronga, znów pośpieszyłem jej opisać me szczęśliwe położenie i nadzieje. Nie wyobrażam sobie, jak mogłem lepiej użyć danych mi przez pana Dicka pieniędzy, niż płacąc nimi mój dług zaciągnięty u Peggotty. Odesłałem jej pocztą pół gwinei w złocie i teraz dopiero opisałem całe wydarzenie z chłopcem-tragarzem. Na moje listy Peggotty odpisywała z handlową punktualnością, choć z niezupełnie handlową ścisłością. Cały jej zasób wyrazów - niebogaty, gdy szło o przeniesienie ich na papier - został wykorzystany, gdy usiłowała wyrazić współczucie, jakie wzbudziła w niej moja ucieczka i piesza podróż. Współczucie to wyrażało się niezliczonymi wykrzyknikami, początkiem nie dokończonych zdań, wielu bardzo wymownymi plamami, które były śladami łez przelanych nad mą niedolą. Czegóż więcej mógłbym żądać? Bez trudu zauważyłem, że pomimo wszystko nie mogła się jakoś pogodzić z ciotką. Krótko o niej wspominała pisząc: "Jakże to trudno poznać człowieka! Jest w tym wielka moralna nauka, jak różną jest panna Betsey od tego, czym się zdawała być". Tak pisała. Widocznie dotąd jeszcze przerażało ją samo wspomnienie mej ciotki, dla której nieśmiało łączyła wyrazy uszanowania. Podejrzewała zresztą ponowną mą ucieczkę, gdyż list jej zawierał pełno wskazówek i kończył się zapewnieniem, że gdy tylko zechcę, wyśle po mnie z Yarmouth wózek i konika. List jej zawierał nadto wiadomość, która mnie mocno zmartwiła, a mianowicie: meble naszego starego domu zostały wyprzedane, pan i panna Murdstone wyjechali, a opustoszały dom miał zostać wynajęty lub sprzedany. Bogu wiadomo, żem stracił od dawna prawa do tego domu, zabolało mnie jednak ostateczne opuszczenie tych murów, ze smutkiem myślałem o chwastach wyrastających w ogrodzie, o suchych liściach zaścielających mokrymi warstwami drogi i ścieżki. Wyobrażałem sobie, jak muszą tam wyć jesienne wiatry, jak zimne krople deszczu biją o zamknięte okna, jak blask księżyca na kształt widm napełnia puste pokoje, oświetlając ich pustkę i samotność. Myślałem o mogile na cmentarzu pod drzewami i zdawało mi się, jakoby teraz dom cały wymarł i wszystko, wszystko co miało jakikolwiek związek z mymi rodzicami, umarło i znikło bezpowrotnie. List Peggotty nie zawierał więcej wiadomości. Pan Barkis - pisała - jest doskonałym mężem, chociaż trochę skąpym. Lecz któż nie ma wad! Ona, Peggotty (czego się wprawdzie nie domyślała), ma ich wiele. Pan Barkis kłania mi się, a pokoik mój zawsze gotów jest na moje przyjęcie. Pan Peggotty jest zdrów. Ham także, tylko pani Gummidge miała się nieosobliwie, a mała Emilka nie chciała wprawdzie przesłać mi uścisku, ale pozwoliła, by to w jej imieniu uczyniła Peggotty. Wszystkimi powyższymi wiadomościami podzieliłem się z ciotką najsumienniej, z wyjątkiem tego, co się odnosiło do Emilki, a co czułem, że mogłoby się jej nie podobać. W pierwszym okresie mego pobytu w szkole ciotka odwiedzała mnie często, w najrozmaitszych godzinach, chcąc zapewne zaskoczyć mnie niespodzianie. Dopiero przekonawszy się, że o każdej porze bywam zajęty i słysząc zewsząd pochwały mego prowadzenia się i postępów w naukach, zaprzestała tak częstych odwiedzin. Widywałem ją teraz tylko co trzy lub cztery tygodnie w Dover, gdy mnie uwalniano ze szkoły na jednodniowe wakacje. Pan Dick przyjeżdżał co dwa tygodnie, w środę w południe, a odjeżdżał do domu dopiero nazajutrz rano. Nigdy nie zjawiał się bez skórzanej teki, zawierającej jego słynny pamiętnik. Zdawało się, jakoby miał niejasne poczucie, że czas nagli i trzeba raz przecież zakończyć długoletnią pracę. Pan Dick bardzo lubił pierniki. Dla uprzyjemnienia mu wycieczek ciotka otworzyła dlań kredyt u piekarza, z zastrzeżeniem, aby nie przewyższał szylinga dziennie. Ten wydatek, jako też koszty noclegu w gospodzie ciotka opłacała sama, co nasunęło mi myśl, że dozwolone mu było raczej pobrzękiwać pieniędzmi, niż je wydawać. Wkrótce też przekonałem się o trafności mych spostrzeżeń. Istotnie, zdawał przed ciotką dokładne rachunki ze swych wydatków. Nie mając zamiaru oszukiwać jej, a przeciwnie, pragnąc zawsze ją zadowolić, czynił to chętnie i wesoło. Uważał ją w tym, jak i we wszystkim, za najrozumniejszą, najgodniejszą podziwu kobietę, z czego zwierzał mi się tajemniczo, półgłosem. - Trotwood - dodał raz, uczyniwszy mi to zwykłe zwierzenie. - Jak myślisz, kto to może być ten człowiek, który ukrywa się w pobliżu naszego mieszkania i straszy ją? - Straszy ciotkę? - spytałem. Skłonił głowę. - I ja sądziłem - rzekł - że jej nic nie zdoła przestraszyć, gdyż - tu zniżył głos do szeptu - jest to najrozumniejsza, najgodniejsza podziwu kobieta! Mówiąc to, cofnął się dla lepszego zbadania, jakie wrażenie wywarły na mnie jego słowa. - Pierwszy raz - ciągnął - zjawił się... zaraz, jakże to było? W tysiąc sześćset czterdziestym dziewiątym... Wszak tak utrzymujesz, że rok tysiąc sześćset czterdziesty dziewiąty jest rokiem zgonu króla Karola? - Tak jest, proszę pana. - Nie wiem, doprawdy - rzekł potrząsając głową - jak to pogodzić? Byłżebym tak stary? - Czy to w tym roku zjawił się ów nieznajomy? - spytałem. - Zapewne... sam nie wiem, jak mógł się zjawić w tym roku. Trotwood! Powiedz, proszę, czy na pewno uczyłeś się tej daty w historii? - Tak, proszę pana. - Sądzę, że historia nie myli się nigdy! - rzekł z błyskiem nadziei w oku. - O, nie! Nigdy - potwierdziłem. Byłem jeszcze tak młody, że wierzyłem w to święcie. - Nie mogę jakoś z tego wybrnąć - potrząsnął głową pan Dick - W tym coś jest... Dość, że człowiek ów zjawił się jakoś wkrótce po przeniesieniu niektórych trosk z głowy króla Karola na moją głowę. Właśnie przechadzaliśmy się z panną Trotwood po herbacie, noc już zapadła; nagle zjawił się przed domem. - Czy podszedł do was? - spytałem. - Czy podszedł? - powtórzył pan Dick. - Poczekaj. Muszę sobie przypomnieć. Nnie, nie podchodził do nas Wcale. - Jakże... cóż robił? - Oto... z początku wcale go nie było, wtem zjawił się, szepnął coś, a ona odwróciła się i zemdlała. Stałem i patrzyłem na niego, dopóki nie odszedł. W tym cała rzecz, że się odtąd gdzieś ukrywa. Gdzie? Może pod ziemią, może w krzakach. - Ukrywa się? - spytałem niedowierzająco. - Niewątpliwie - odrzekł z powagą. - Ukrywał się aż do dnia wczorajszego. Znów wyszliśmy na wieczorną przechadzkę i znów zjawił się nagle. Poznałem go. , - I ciotka znów się przelękła? - Drżała jak listek - odrzekł dzwoniąc zębami. - Chwyciła się ogrodzenia, płakała. Ale co najważniejsze - dodał przyciągając mnie do siebie i szepcąc mi na ucho - czego zrozumieć nie mogę, dlaczego, jak to widziałem przy świetle księżyca, dawała mu pieniądze? - Może to był żebrak? Potrząsnął przecząco głową, powtarzając z przekonaniem i kilkakrotnie: "Nie żebrak, nie żebrak, nie żebrak, z pewnością", po czym opowiadał mi, że widział przez okno, przy świetle , księżyca już późno wieczorem, jak ciotka wyniosła i dawała nieznajomemu pieniądze, potem spiesznie i ukradkiem wróciła do domu, a dziś rano jeszcze była jakaś inna, niż zwykle bywała, co wywarło na panu Dicku silne wrażenie. Z początku nie wątpiłem, że owo tajemnicze zjawisko było wytworem wyobraźni staruszka i pochodziło z tego samego źródła, co ów nieszczęsny król Karol, z którym sobie nie mógł poradzić, później jednak nasunęły mi się obawy, że w ten sposób chciano może porwać pana Dicka od jego opiekunki, znając zaś jej dobroć i przywiązanie do staruszka, nie dziwiłbym się, gdyby opłacała, nawet drogo, jego spokój. To ostatnie przypuszczenie zdawało mi się tym prawdopodobniejsze, że sam przywiązałem się do pana Dicka i za każdym razem oczekując go we środę, drżałem, że może nie przyjedzie. Zjawiał się jednak zawsze, siwy, uśmiechnięty, zadowolony, nie mając zresztą nic więcej do zakomunikowania ponadto, co już opowiedziałem o owym tajemniczym zjawisku, które jakoby tak bardzo przerażało ciotkę. Środy te były najszczęśliwszymi dniami jego życia, nie mniej szczęśliwymi dla mnie. Wkrótce znał go każdy z moich kolegów, i chociaż pan Dick brał udział tylko w puszczaniu latawców, z żywym zajęciem przypatrywał się innym naszym zabawom. Nieraz widziałem, jak powstrzymywał oddech przy rozgrywce partii palanta lub kręgli, a gdyśmy się gonili, wchodził zwykle na pagórek, aby stamtąd łatwiej ogarnąć okiem arenę gonitwy, a zwycięzcy kłaniać się kapeluszem zdjętym z siwej głowy, zapominając o wszystkich troskach, jakie spadły na niego z głowy króla męczennika. Ileż chwil błogich spędził latem, przypatrując się, jak graliśmy w krykieta! A w zimie ile razy, z nosem zsiniałym od zimna i wiatru, przyklaskiwał łyżwiarzom rękami odzianymi w wełniane rękawiczki. Lubiano go ogólnie. Zdawać by się mogło, że prostota jego z czasem jeszcze wzrastała. Żaden z nas nie umiał równie zręcznie obierać pomarańczy. Z lada drewienek robił łodzie i okręty, wyrzynał wiosła, ze starych kart budował przepiękne wozy rzymskich triumfatorów, ze szpulek od bawełny młyńskie koła, klatki ze starego drutu. Najbieglejszy zaś był w wyplataniu różnych przedmiotów ze sznurów i słomy. Byliśmy święcie przekonani, że potrafi wykonać wszystko z zakresu ręcznej pracy. Wkrótce też jego sława rozeszła się dalej i po kilku środowych wizytach sam doktor Strong zapytał mnie o niego. Opowiedziałem wszystko, com wiedział. Zaciekawiło to widać doktora, gdyż zapragnął przedstawić się staruszkowi. Zaraz przy pierwszej wizycie zaznajomiłem tych panów i doktor prosił pana Dicka, aby odtąd co środa, po południu, zamiast czekać na dziedzińcu, zanim wyjdę ze szkoły, zechciał wstępować do niego. W ten sposób pan Dick poznał się z młodą (bledszą niż przedtem, smutniejszą, lecz nie mniej piękną) żoną doktora i tak oswajając się powoli z ludźmi i miejscem, zaczął nawet zaglądać do szkoły. Tu siadywał w kąciku, któryśmy potem nazywali jego imieniem, cichy, z pochyloną głową, zasłuchany w wykład nauczycieli i lekcje wydawane przez uczniów, okazując wiedzy największe uszanowanie. Uszanowanie to rozciągał naturalnie i na doktora, czcząc w nim największego mędrca i filozofa wieku. Przez długi czas nie ośmielał się mówić do niego inaczej jak z odkrytą głową i nawet gdy doszli już do przyjaznej zażyłości, gdy godzinami całymi przechadzali się w alei ogrodu, pozostawionej na wyłączny użytek doktora, od czasu do czasu zdejmował kapelusz dla uczczenia jego wiedzy i mądrości. Nie wiem już, jak do tego przyszło, lecz z czasem doktor zaczął czytywać panu Dickowi wyjątki ze swego słownika. Zapewne zrazu wyobrażał sobie, że czyta sam dla siebie; wkrótce jednak weszło to w zwyczaj, a pan Dick słuchał z przejęciem, rozradowany, dumny, w głębi serca przekonany, że na całym świecie nie ma piękniejszej, bardziej zajmującej książki niż słownik. Gdy wspominam, jak pod oknami szkoły doktor czytał z uśmiechem, mój stary przyjaciel zaś stał zasłuchany w same dźwięki głosu doktora, z myślą bujającą gdzieś nieuchwytnie, na skrzydłach tych dźwięków, widzę przed sobą jeden z najpogodniejszych, najcichszych obrazków, jakie mi się kiedykolwiek zdarzyło widzieć. Czuję, że jeśliby ci dwaj mogli przechadzać się tak obok siebie zawsze i wiecznie, świat stałby się lepszy i liczne spokój w nim zakłócające szczegóły i wydarzenia nie miałyby miejsca, przynajmniej dla mnie. Agnieszka wkrótce też stała się przyjaciółką pana Dicka; odwiedzając zaś często dom jej ojca, poznał się on z Uriaszem. Co do mnie, przyjaźń nasza stawała się coraz ściślejsza i chociaż oficjalnie pan Dick uchodził za mego opiekuna, niejednokrotnie zasięgał mojej rady i stosował się do niej nie tylko przez zaufanie do mego rozsądku, lecz zwłaszcza z tego względu, żem musiał, zdaniem jego, odziedziczyć cząsteczkę mądrości mej ciotki. Pewnego czwartku rano, odprowadzając pana Dicka na pocztę, spotkałem na ulicy Uriasza i ten przypomniał mi, że obiecałem mu wstąpić kiedyś do jego matki na herbatę. - Nie spodziewam się jednak - dodał - aby pan, panie Copperfield, dotrzymał słowa! Jesteśmy na to zbyt skromni. Trudno mi było określić, czym lubił, czy nienawidził tego chłopca. Dotąd nawet nie mogę się co do tego zdecydować. Ale ostatnie jego słowa ubodły mnie. Przykre mi było posądzenie o dumę i wzgardę. Upewniłem Uriasza, żem czekał tylko na zaproszenie. - O, jeśli o to idzie - zawołał - jeśli to nie skromność naszego położenia powstrzymuje pana od wizyty, to może by pan nas odwiedził dzisiaj wieczorem? Ale gdyby pan nie chciał, panie Copperfield, to proszę otwarcie powiedzieć, gdyż jesteśmy skromni ludzie, którzy mają poczucie swej małości! Odpowiedziałem, że jeśli pan Wickfield pozwoli mi spędzić wieczór w domu matki Uriasza, a z pewnością pozwoli, to przyjdę z wielką przyjemnością. O szóstej oznajmiłem Uriaszowi, że mogę z nim pójść. - Matka moja będzie bardzo dumna - mówił mi Uriasz po drodze - to jest, byłaby dumna, gdyby duma nie była grzechem. - A jednak dopiero co posądziłeś mnie o dumę. - O, nie, panie Copperfield! Nie, wcale, jakżebym mógł? Nie wziąłbym tego wcale za dumę, jeśliby pan uznał nas za nieodpowiednie dla siebie towarzystwo. Wiem przecież, jak jesteśmy skromni! - Czy zrobiłeś duże postępy w studiach prawniczych? - spytałem pragnąc zmienić temat rozmowy. - O, panie Copperfield! - odrzekł z pokorą. - Czyż usiłowania moje zasługują na nazwę studiów? Czasem, wieczorem, udaje mi się spędzić jaką godzinkę z boskim Tiddem. - Trudna to rzecz, sądzę. - Dla mnie trudna, lecz wątpię, czy byłaby trudna dla bardziej uzdolnionego. Szedł czas jakiś milcząc i bębniąc palcami po brodzie. - Są - odezwał się - w dziele tym wyrażenia, z którymi trudno mi sobie poradzić. - Może byś chciał nauczyć się łaciny? - zawołałem wesoło. - Z miłą chęcią udzielałbym ci lekcji, gdyż sam się tego uczę. - Dzięki, o, dzięki panu, panie Copperfield! - odrzekł potrząsając głową. - Dobroć pańska wzrusza mnie, lecz znam dobrze me położenie i za pokorny jestem, aby przyjąć podobną łaskę. - Doprawdy, mówisz głupstwa! - Niech mi pan wybaczy, panie Copperfield. Czuję się zobowiązany pańską dobrocią, lecz przyjąć nie mogę, znam moje położenie. Dość jest już takich, którzy będą mną gardzili, po cóż mam obrażać ich uczonością, nieodpowiednią memu tak bardzo skromnemu położeniu? Nie przystoją mi takie wzniosłe zachcianki! Przez ciernistą drogę życia iść mi wypada jak najciszej, jak najpokorniej. Nigdy mi się jeszcze jego usta nie wydały tak szerokie, zmarszczki na policzkach tak głębokie, jak w chwili, gdy mi się zwierzał z tych zasad, potrząsając przy tym głową i pokorniutko zacierając ręce. - Sądzę, że się mylisz - rzekłem. - I jestem pewien, że mógłbym cię nauczyć wielu przedmiotów, na które masz ochotę. - O, nie wątpię o tym, panie Copperfield - odpowiedział. - Ale ponieważ pan nie jest z tej samej sfery, co ja, więc trudno panu zrozumieć i osądzić ludzi mojej sfery. Nie chcę sięgać po to, co mi się nie należy. Jestem na to zbyt skromny. A oto i nasze ubogie mieszkanko! Weszliśmy do niskiego, po staroświecku umeblowanego pokoju, do którego drzwi prowadziły wprost z ulicy, i zastaliśmy tam panią Heep, żywy wizerunek Uriasza, tylko w miniaturze. Przyjęła mnie nader pokornie i usprawiedliwiała się przede mną z tego, że ucałowała syna, mówiąc, że i ubodzy ludzie mają rozwinięte uczucia, co nie powinno nikogo obrażać. Pokój, do któregośmy weszli, a który służył jednocześnie i za kuchnię, był przyzwoity, ale mało przytulny. Na stole stały nakrycia do herbaty, na kominku wrzała woda. Na uboczu był stół do pisania, przy którym widocznie Uriasz pracował wieczorami, gdyż leżała na nim, obok kilku jego książek, teka oprawna w granatowy papier. W kącie była szafa. Poza tym zwykłe sprzęty, z których żaden nie wydał mi się szczególnie ubogi, chociaż całość niewątpliwie robiła takie wrażenie. Nie wiem, czy to przez pokorę, lecz pani Heep nosiła zawsze żałobę. Odkąd mąż jej umarł, nie zdjęła wdowiej szaty, robiąc najwyżej pewne ustępstwa co do pokrywającego jej włosy czepca. - Będzie to dla nas pamiętny dzień, mój synu - rzekła nalewając herbatę. - W dniu tym pan Copperfield zaszczycił swą obecnością nasze niskie progi. - Mówiłem, że tak myślisz, matko - odrzekł Uriasz. - Jeślibym miała życzyć twemu ojcu, aby pozostawał jeszcze pomiędzy żyjącymi, to chyba po to, aby poznał naszego gościa i korzystał z tak miłego towarzystwa. Grzeczności te wprawiały mnie, co prawda, w zakłopotanie, ale przyjęcie jako zaszczytnego gościa pochlebiało mi i pani Heep wydała mi się bardzo przyjemną osobą. - Syn mój - ciągnęła - od dawna wyglądał upragnionej tej chwili, lecz wątpił, czy pan zechce zaszczycić nas, biedaków, a i ja podzielałam jego wątpliwości, byliśmy bowiem zawsze skromni, jesteśmy skromni i zawsze będziemy skromni! - powiedziała pani Heep. - Jestem pewien, że to nie z potrzeby, ale z upodobania są państwo tak skromni - powiedziałem. - Dziękuję panu za dobre słowa. Znamy nasze położenie, znamy i za wszystko umiemy być wdzięczni. Zauważyłem, że pani Heep zbliżała się do mnie coraz bardziej, Uriasz zaś coraz to się oddalał, a oboje obstawili mnie wszystkim, co było do jedzenia na stole. Nie były to oczywiście wielkie przysmaki, lecz rozczulały mnie ich dobre chęci i wielka uprzejmość. Teraz rozmowa przeszła na ciotki - mówiłem o mojej; na ojców, matki - mówiłem o mych rodzicach; potem pani Heep wspomniała o ojczymach i ja z początku zacząłem mówić coś o moim, lecz zatrzymałem się w porę, przypomniawszy sobie zalecenie mej ciotki, abym o tym milczał. Cóż z tego! Korek oparłby się łatwiej dwu korkociągom, ząb dwu dentystom, lekka piłeczka dwu rakietom niż ja pani Heep i Uriaszowi. Wyciągnęli ze mnie, co chcieli, to, co chciałem i czego nie chciałem powiedzieć, z łatwością wywołującą dziś jeszcze rumieniec na mej twarzy, tym bardziej że w młodocianej mej naiwności sądziłem, że to ja występuję niby w roli opiekuna mych gospodarzy. Syn i matka kochali się bardzo, o tym nie wątpię. Odniosłem takie wrażenie i była to rzecz całkiem naturalna, lecz w uwadze i uprzejmości, z którą każde z nich słuchało słów drugiego, było coś sztucznego. Gdy już wydobyli ze mnie wszystko (a niemy pozostałem tylko co do "Murdstone i Grinby" i mojej ucieczki z Londynu), zabrali się do pana Wickfielda i jego córki. Uriasz rzucił jakieś słówko, które w lot podchwyciła pani Heep, ta trzymała je chwilę, by odrzucić z powrotem Uriaszowi, Uriasz zmieniwszy je nieco, odrzucał matce i tak dalej, aż do zawrotu głowy. To mówiono o prawniku, to znów o jego córce, to o zaletach pana Wickfielda, to o mym uwielbieniu dla Agnieszki, to o środkach i interesach prywatnych pana Wickfielda, to o winie, które pijał po obiedzie i dlaczego pije tak wiele, to o tym, to o owym, o wszystkim, o niczym, a przez cały czas zdawało mi się, że ja sam mówię mało, tyle tylko, ile potrzeba, aby nie zrazić gospodarzy, nie upokorzyć mym milczeniem, a jednak wiem, że mówiłem tysiąc rzeczy, o których lepiej bym milczał, a ostrzegały mnie nawet o tym niejednokrotnie ruchome nozdrza Uriasza. Zaczynałem już czuć się trochę nieswojo i pragnąłem zakończyć jak najprędzej tę wizytę, gdy przed otwartymi dla wpuszczenia świeżego powietrza, a wychodzącymi na ulicę drzwiami, przesunęła się jakaś postać, zajrzała w głąb pokoju, wróciła i stając u progu, zawołała: - Czy może to być? Copperfield! Był to pan Micawber we własnej osobie, ze swą lornetką, laską, białym kołnierzykiem, zwykłą swą uprzejmością, zwykłym protekcjonalnym tonem. - Kochany Copperfield! - wołał wyciągając rękę. - To niespodziane spotkanie potwierdza chyba wszystko, co o niestałości i zmienności losów ludzkich kiedy i gdziekolwiek bądź było powiedziane! Dziwne, przedziwne spotkanie! Przechodziłem właśnie, myśląc o różnych zmianach, które wcześniej czy później w życiu każdego z nas mogą zajść, aż tu spostrzegłem młodego, lecz wielce szanownego przyjaciela, którego wspomnienie wiąże się z najpamiętniejszą chwilą mego życia. Witaj mi! Witaj, kochany przyjacielu! Nie mogę powiedzieć, w żaden sposób powiedzieć nie mogę, że byłem zadowolony ze spotkania Micawbera właśnie tu, chociaż nawet sam widok jego był mi przyjemny i choć mu serdecznie uściskałem dłonie, wypytując o żonę. - Dziękuję, bardzo dziękuję - odrzekł, kiwnąwszy jak dawniej ręką i jak dawniej wsuwając głowę w kołnierzyk. - Przychodzi do zdrowia, a bliźnięta nie czerpią już pokarmu z łona przyrody, to jest, krótko mówiąc, zostały właśnie odstawione, toteż pani Micawber towarzyszy mi w podróży i ucieszy się, kochany Copperfield, z odnowienia znajomości z kimś, co w tak wczesnym wieku umiał już być kapłanem u wzniosłych ołtarzy przyjaźni. Zapewniłem go, że będzie mi przyjemnie zobaczyć panią Micawber. , - Bardzo pan łaskaw! - odpowiadał pan Micawber uśmiechając się, zanurzając brodę w kołnierzyku i rozglądając się dokoła. - Spotykam młodego mego przyjaciela - zaczął nie zwracając się właściwie do nikogo - nie samego, lecz w towarzystwie owdowiałej damy i zapewne jej potomka, krócej mówiąc, syna. Uważałbym za zaszczyt zostać przedstawionym tu obecnym. Nie było rady. Musiałem przedstawić go Uriaszowi i jego matce. Rozpłynęli się w pokornych powitaniach, pan Micawber usiadł, skinąwszy w dobrotliwy, zwykły sobie sposób dłonią. - Przyjaciele - upewniał - przyjaciół naszych już przez to samo nabierają prawa do naszej przyjaźni. - Zbyt wielkim byłoby to dla nas zaszczytem, panie - zaczęła pani Heep - liczyć się do przyjaciół pana Copperfielda. Znamy nasze położenie, skromni jesteśmy, marne robaki. Pan Copperfield raczył nie wzgardzić niskim naszym progiem i u stołu naszego wypić skromną filiżankę herbaty, za co mu nieskończenie jesteśmy wdzięczni, jako też panu za uprzejme jego słowa. - Pani! - odrzekł z ukłonem pan Micawber. - Jesteś pani nader łaskawa. I cóż porabiasz, Copperfield? Dalej w handlu winami, co? Chciałem jak najprędzej wyprowadzić pana Micawbera, toteż z kapeluszem w ręku i zarumieniony po uszy, odrzekłem, że jestem obecnie uczniem w szkole doktora Stronga. - Uczniem... - zauważył pan Micawber. - Cieszę się z tego niewymownie. Tu zwrócił się do pani Heep i jej syna, dodając: - Chociaż umysły takie, jak u młodego tu obecnego naszego przyjaciela, nie wymagają kultury podobnej tej, jakiej wymagać muszą umysły mniej bystre i spostrzegawcze, nie posiadające tak trafnej znajomości ludzi i rzeczy, jest to wszelako grunt bogaty, brzemienny bujną roślinnością, czyli krócej mówiąc, umysł naszego tu obecnego przyjaciela zdolny jest przyjąć klasyczne wykształcenie. Uriasz, przez cały czas zacierający ręce, wyciągnął szyję, przytakując w ten sposób wyrażonemu przez przybysza zdaniu. - Czy nie moglibyśmy zaraz pójść do pani Micawber? - spytałem pragnąc wyprowadzić czym prędzej pana Micawbera. - Zapewne, jeśli chcesz zrobić jej tę przyjemność - odrzekł wstając i dodał: - Przy obecnych tu naszych przyjaciołach nie waham się wyznać, żem przez długie szeregi lat był ofiarą przeróżnych pieniężnych niepowodzeń... (Pewien byłem, że wspomni coś o tym. Tak lubił mówić na ten temat!). - Czasem - ciągnął - udawało mi się wznieść nad przekorne losy, czasem znów one mnie pokonywały, słowem, czasem zostawałem panem położenia, czasem przekorne okoliczności naciskały na mnie tak, że tylko odzywać się mogłem do mojej żony, wiernej towarzyszki złej i dobrej doli, słowami Katona: "Dobrześ mówił, przyjacielu, wszystko się przeciw mnie sprzysięgło, walczyć nie mam już siły". Lecz w żadnym wypadku - kończył - nie czuję się szczęśliwszy niż wówczas, gdy żale me i rozczarowania mogę wylać przed młodocianym, a już doświadczonym, tu obecnym mym przyjacielem, Copperfieldem. Mowę tę zakończył pan Micawber słowami: "Dobranoc, panie Heep! Sługa uniżony" pani Heep"! i wyszedł, skrzypiąc bucikami i nucąc jakąś piosenkę. Pan Micawber mieszkał w małej gospodzie, gdzie zajmował niewielką, nasiąkłą dymem cygar izdebkę. Musiała sąsiadować z kuchnią, gdyż gęsta para napełniała ją aż pod sufit, wdzierając się przez szczeliny przepierzenia. Z drugiej strony zalatywała woń piwa i wódki wraz z brzękiem szklanek i kieliszków. W tej to izdebce na sofce, nad którą wisiała litografia jakiegoś konia, z głową tuż przy kominku, a nogami opartymi o fotel, leżała pani Micawber, do której mąż, wchodząc, zawołał: - Pozwól, moja droga, przedstawić sobie ucznia doktora Stronga. Zauważyłem, że chociaż pan Micawber wciąż jeszcze nie zdawał się orientować co do mego wieku, jednak imponowało mu to, że byłem uczniem doktora Stronga. Zjawienie się moje zdziwiło, lecz i ucieszyło panią Micawber. Mnie również miło było ją widzieć, przywitaliśmy się serdecznie. Usiadłem obok niej na kanapie. - Moja kochana - mówił pan Micawber - jeśli chcesz opowiedzieć młodemu naszemu przyjacielowi, w jakim znajdujemy się obecnie położeniu, co go zapewne interesuje, pójdę przeczytać gazetę i zobaczę, czy się tam czasem coś dla nas nie znajdzie. - Sądziłem, że państwo mieszkają w Plymouth - rzekłem, gdy się pan Micawber oddalił. - Tak, kochany panie Copperfield - odrzekła. - Udaliśmy się istotnie do Plymouth. - Żeby być w razie czego na miejscu - dorzuciłem. - Tak, istotnie, aby być na miejscu, lecz, prawdę mówiąc, w komorze celnej nie szukają talentów i wpływy rodziny mojej nie zdołały wysunąć na widownię zalet i zdolności mego męża. Same jego zdolności szkodziły mu raczej, zbyt rażąco odbijając od nieudolności i miernoty innych. Nie zamilczę też przed panem, kochany panie Copperfield, że gdy ta gałąź rodziny mojej, która mieszka w Plymouth, dowiedziała się, że towarzyszę mężowi wraz z małym Wilkinsem, jego siostrzyczką i naszymi bliźniętami, przyjęła go o wiele chłodniej, niż mógł się spodziewać, i to wyszedłszy dopiero z więzienia. Powiem nawet panu - tu zniżyła głos - w nadziei, że to zostanie pomiędzy nami, że przyjęcie było więcej niż chłodne! - Mój Boże! - zawołałem. - Istotnie - mówiła pani Micawber - smutno jest odkrywać ciemne strony natury ludzkiej! Przyjęto nas chłodno, więcej niż chłodno, i ta gałąź rodziny mojej, która osiadła w Plymouth, nim upłynął tydzień od naszego przybycia, stanęła na stopie nieprzyjaznej względem mego męża. Zauważyłem, że ludzie ci musieli być bez serca i sumienia. - A jednak tak było - ciągnęła pani Micawber. - I cóż w podobnych okolicznościach pozostawało memu mężowi? Oczywiście, jedno mu pozostało: pożyczyć od tej gałęzi rodziny mojej, która osiadła w Plymouth, na powrót do Londynu... - Wróciliście tam wszyscy, kochana pani? - spytałem. - Wszyscyśmy wrócili. Odtąd zasięgałam rady u innych członków mojej rodziny z innej linii co do dalszych przedsięwzięć mego męża, gdyż musi on przecie coś przedsięwziąć. Rodzina złożona z sześciu osób, nie licząc służącej, nie może żyć samym powietrzem - kończyła przekonywająco. - Zapewne, kochana pani. - Otóż, zdaniem innych członków mojej rodziny, z innej, nie z tamtej gałęzi, pan Micawber powinien zwrócić swą uwagę na węgiel. - Przepraszam, na co? - Na węgiel, to jest by zajął się handlem węglem, a wszystko wskazuje, że istotnie wcale niezgorsze nadzieje otwierają się dla nas z tej strony i zdolności mego męża znaleźć mogą odpowiednie dla siebie ujście w handlu. Cóż pozostało? Nic, tylko przyjechać i przypatrzyć się bliżej. Toteż przyjechaliśmy, widzieliśmy... mówię w liczbie mnogiej, gdyż naturalnie, jak to już panu wiadomo, nigdy, nigdy nie opuszczę mego męża. Ostatnie słowa powiedziała z uczuciem. Ja zaś cicho wyraziłem podziw i aprobatę. - Przybyliśmy - ciągnęła - przypatrzyliśmy się. Moim zdaniem, handel węglem w tej okolicy wymaga wielkiego uzdolnienia, ale też i kapitału. Pan Micawber posiada zdolności. Pieniędzy pan Micawber nie posiada. Oto moje zdanie po bliższym i ściślejszym zbadaniu kwestii. Będąc już raz w tych stronach, niepodobna było nie zwiedzić tutejszej katedry, raz, że istotnie jest godną widzenia, a myśmy jej dotąd nie znali, po wtóre, że się zawsze coś może znaleźć w archidiecezjalnym grodzie. Jesteśmy tu od trzech dni i nic się dotąd nie znalazło. Zresztą pana to, kochany panie Copperfield, nie zdziwi tak, jak zdziwić by mogło obcego nam człowieka, jeśli wyznam, że zadłużyliśmy się tu w hotelu i zmuszeni jesteśny wyczekiwać pieniężnego zasiłku z Londynu. Oto, jakim sposobem rozłączona jestem z domem - mieszkamy obecnie w Pentonville - z dala od syna, córki i małych bliźniąt. Tak krytyczne położenie moich starych przyjaciół wzruszyło mnie do głębi serca. Wyraziłem moje współczucie powracającemu panu Micawberowi, dodając, jak bardzo żałuję, że nie posiadam dostatecznej ilości pieniędzy, aby ich wesprzeć pożyczką. Pan Micawber odpowiedział ściskając mi dłonie: - Copperfield! Okazujesz się w każdym wypadku prawdziwym przyjacielem, lecz człowiekowi doprowadzonemu do ostateczności pozostaje jeszcze wierniejsza przyjaciółka: brzytwa. Na te straszliwe słowa pani Micawber zarzuciła mężowi ręce na szyję, błagając, aby się uspokoił. Zalał się łzami, co mu nie przeszkodziło zaraz potem otrzeć łzy, zadzwonić na służącego i zamówić nazajutrz na śniadanie półmisek potrawy z cynaderek i porcję raków. Żegnając mnie, oboje zapraszali tak serdecznie, abym zjadł u nich obiad, zanim wyjadą, że nie miałem serca odmówić. Lecz że nazajutrz nie mogłem przyjąć zaproszenia, mając tego dnia wiele lekcyj do przygotowania, pan Micawber miał wstąpić przed południem do szkoły (miał bowiem przeczucie, że pieniądze na drogę nadejdą lada chwila), aby się ze mną umówić na dzień następny. Zjawił się też istotnie. Wywołano mnie z klasy. Umówiliśmy się, jak to było postanowione; lecz na moje zapytanie, czy nadeszły wyczekiwane z Londynu pieniądze, odpowiedział mi tylko silnym uściśnięciem dłoni. Tego samego wieczora, gdy wyglądałem przez okno, nieprzyjemnie zaskoczył mnie i zaniepokoił widok Uriasza, przechadzającego się pod rękę z panem Micawberem. Uriasz w pokorze swej zdawał się być uszczęśliwiony zaszczytem, którego dostąpił. Micawber, napuszony, nie mniej był zadowolony z roli protektora, w której występował. Bardziej jeszcze zdziwiła mnie nazajutrz, gdym się o czwartej zjawił na obiad, wiadomość, że pan Micawber poprzedniego wieczora odprowadził Uriasza do domu i wstąpił do pani Heep na szklankę gorącego grogu. - Powiem ci, kochany Copperfield - mówił - że ten twój młody przyjaciel wysoko zajdzie, zostanie co najmniej sławnym adwokatem. Gdybym był znał go w epoce przesilenia mych interesów, pewien jestem, że dłużnicy moi lepiej by na tym wyszli, a i ja także. Wprawdzie nie wiedziałem, jakim by się to mogło stać sposobem, gdyż i tak, o ile mi było wiadome, dłużnicy nie dostali złamanego szeląga, powstrzymałem się jednak od tej uwagi. Nie pytałem go też, czy nie był czasem za bardzo szczery i wymowny z Uriaszem, ani czy mówił z nim o mnie. Bałem się go urazić, a raczej bałem się zranić jego wrażliwą żonę. Pytania te jednak niepokoiły mnie i długo potem nie przestały niepokoić. Podano świetny obiadek; składał się z ryby, pieczonych cynader, kiełbasek, kuropatwy i puddingu. Podano mocne piwo i wino, a na deser pani Micawber własną ręką przygotowała wyborny poncz. Pan Micawber był w wyśmienitym humorze. Nie pamiętam, czy go kiedy widziałem bardziej ożywionego. Poncz zarumienił mu twarz, która wyglądała jak lakierowana. Mówił na pół żartobliwie, na pół sentymentalnie o naszym mieście, pił za jego powodzenie, utrzymując, że on i jego żona spędzili w Canterbury dni nieskończenie przyjemne, które im pozostaną na zawsze w pamięci. Uczyniliśmy przegląd wszystkich naszych wspólnych znajomych, wspominaliśmy przeszłość, po czym prosiłem nieśmiało panią Micawber, aby. raczyła mi pozwolić wypić swoje zdrowie. Przy tej sposobności pan Micawber wygłosił pochwałę charakteru swej żony i jej wysokich zalet, przyznając, że była mu gwiazdą przewodnią, natchnieniem, najwierniejszą przyjaciółką. Skończył, że gdy dojdę odpowiednich lat, życzy mi napotkać podobną towarzyszkę życia, jeśli w ogóle druga podobna znajdzie się na świecie. Po obiedzie pan Micawber był coraz rozmowniejszy, a i humor pani Micawber wzniósł się do takiego nastroju, żeśmy śpiewali chórem: "Przed dawnym, dawnym czasem"... , a gdyśmy doszli do miejsca: "podajmy sobie dłoń", podaliśmy sobie ręce i byliśmy naprawdę wzruszeni. Nie pamiętam ludzi weselszych od tych dwojga, jakimi byli aż do ostatniej chwili, gdy późno już wieczorem żegnałem panią i pana Micawber. Toteż nie dziw, że nazajutrz o siódmej rano zaskoczony byłem nieco następującym listem, pisanym o wpół do dziesiątej wieczorem, to jest w niespełna pół godziny po naszym rozstaniu: "Kochany, młody mój przyjacielu! Kości rzucone i mosty spalone! Po wszystkim! Ukrywając głęboką ranę pod smętną maską chorobliwej wesołości, nie powiedziałem dziś panu, że nie ma już dla mnie żadnej nadziei otrzymania wyczekiwanych z Londynu funduszów. Wobec podobnych okoliczności zarówno upokarzających, jak bolesnych, wydać musiałem właścicielowi gospody weksel na należną mu sumę, płatny w mieszkaniu mym w Londynie, Pentonville, za dwa tygodnie. Że zaś ani za dwa tygodnie, ani nigdy uiścić długu nie zdołam, łatwe są do przewidzenia następstwa tego kroku. Topór wzniesiony, drzewo paść musi. Niechże nieszczęsny, piszący te słowa, pozostanie ci, kochany przyjacielu, na zawsze przestrogą! W tym to, nie w innym celu piszę do ciebie. Gdybym miał nadzieję, że przynajmniej tego rodzaju pożytek z tego wyniknie, złoty promień rozświecałby mroki więzienia, którym jest teraz moje bytowanie, choć pozostałe mi jeszcze do spędzenia na tej ziemi dni rozpaczy i goryczy wydają mi się (łagodnie mówiąc) policzone, trwanie ich stało się wątpliwe. Ostatnie to są, drogi przyjacielu, słowa twego odtrąconego od społeczeństwa nędzarza, Wilkinsa Micawbera". Rozdzierający ten list tak mnie wzruszył, że natychmiast, przed pójściem do szkoły, pobiegłem do gospody, w której mieszkał pan Micawber, w celu pocieszenia go. W drodze spotkałem odchodzący do Londynu dyliżans, w którym znajdowali się oboje państwo Micawberowie. On, z wyglądającą mu z kieszeni butelką, uśmiechał się wesoło i gryzł włoskie orzechy wyjmowane z papierowej torebki, słuchając przy tym słów małżonki; że zaś mnie nie dostrzegli, wolałem ich nie zaczepiać. Ciężar spadł mi z serca i skracając sobie drogę, skręciłem w najbliższą uliczkę, śpiesząc do szkoły. Lżej mi było na duszy, gdy straciłem ich z oczu, choć doprawdy lubiłem ich bardzo. Rozdział osiemnasty. Spojrzenie w przeszłość. Szkolne czasy! Spokojny nurt życia; niepostrzeżona, nieznaczna przemiana dzieciństwa w młodość. Niechże dziś, spoglądając na wyschłe łożysko zasypane suchymi liśćmi, przypomnę sobie wody tego potoku, niechże policzę jego ślady. Oto, jak co niedziela rano, jestem z towarzyszami w katedrze. Szliśmy parami, zebrawszy się przedtem w szkole. Woń ziemi, bezsłoneczny mrok, uczucie takie, jak gdyby ciężkie kościelne wrota oddzielały od całego świata, poważny głos organów huczący po ciemnych galeriach i głębokich nawach, unoszą mnie w przeszłość skrzydlatym wspomnieniem pół we śnie, pół na jawie. Nie byłem wprawdzie ostatnim uczniem i czyniłem szybkie postępy, lecz miejsce pierwszego ucznia wydawało mi się niedościgłym, zawrotnym szczytem potęgi i sławy; Agnieszka mówi: "Nie", ale ja mówię: "Tak", i dowodzę jej jasno, że ten ideał posiada niebywałe skarby wiedzy i na skutek tego nawet marzyć nie mogę o zajęciu jego stanowiska. Pierwszy uczeń w szkole doktora Stronga nie był moim przyjacielem i oficjalnym opiekunem jak niegdyś Steerforth. Szanowałem go jednak bardzo, rozmyślając często, czym zostanie wyszedłszy ze szkoły i czy znajdzie się na świecie odpowiednie dla niego miejsce. Ale któż to zjawia się teraz przede mną? To panna Shepherd, w której jestem zakochany. Panna Shepherd była pensjonarką w zakładzie panien Nettingall. Uwielbiałem ją. Była to mała dziewczynka w mundurku, z okrągłą twarzyczką i jasnymi kędzierzawymi włoskami. Pensjonarki panien Nettingall bywały o tej samej, co my, godzinie w katedrze. Nie mogłem patrzeć w książkę, gdyż musiałem co chwila spoglądać na pannę Shepherd. W śpiewie chóru słyszałem głosik panny Shepherd. Do słów pacierza wsuwałem ukradkiem nazwisko panny Shepherd, zwykle podczas modlitwy za rodzinę panującą. W domu, w moim pokoju, miewałem takie przypływy czułości, że musiałem wykrzykiwać: "Och, panno Shepherd"! Długi czas nie byłem pewien wzajemności, lecz w końcu łaskawe losy zbliżyły nas w czasie lekcji tańców. Panna Shepherd była właśnie moją damą. Dotykałem jej rękawiczki i czułem drżenie, które zaczynało się od prawego rękawa mej kurtki, a kończyło we włosach. Wprawdzie nie wyznałem jej mych uczuć, lecz rozumieliśmy się doskonale. Byliśmy dla siebie stworzeni. Nie wiem już, jak to się stało, żem jej ofiarował tuzin amerykańskich orzechów! Nie były one wcale wymownym wyrazem mych uczuć, nie dawały się równo ułożyć w papierze, niełatwe były do zgryzienia, z trudnością nawet można je było zgnieść pomiędzy drzwiami, a zgniecione zostawiały tłuste plamy, ale pomimo to uważałem je za podarek godny panny Shepherd. Przynosiłem jej też biszkopty i niezliczone ilości pomarańczy. Raz, pamiętam, w przedpokoju udało mi się ją pocałować! Cóż to była za rozkosz! Nazajutrz z oburzeniem dowiedziałem się, że panny Nettingall kazały jej stać w kącie za jakieś przewinienie. Jakżebym się mógł rozstać z panną Shepherd, moim ideałem! Nie pojmowałem tego, a jednak stopniowo chłód jakiś wkradał się pomiędzy nas. Doszły mnie wieści, jakoby panna Shepherd skarżyła się na moją natarczywość i jakoby zwierzała się, że się jej bardziej podoba młody Jones. Jones! - chłopak bez żadnych zdolności i zasług. Przepaść pomiędzy nami powiększała się z każdym dniem. W końcu, spotkałem raz na przechadzce pensję panien Nettingall. Panna Shepherd, dostrzegłszy mnie, skrzywiła się, pomiędzy pannami powstały chichoty. Tego było już nadto! To wystarczyło do otrzeźwienia z miłości na całe życie, a zdawało mi się, że całe moje życie postawiłem na jedną kartę. Panna Shepherd została wykreślona z niedzielnej modlitwy i rodzina królewska przestała ją znać raz na zawsze. W szkole powodziło mi się coraz lepiej. Odzyskałem spokój ducha, przestałem być grzeczny i nadskakujący uczennicom z pensji panien Nettingall i nie zwracałbym na nie uwagi, nawet gdyby były jeszcze stokroć piękniejsze. Zacząłem lekceważyć lekcje tańców, oceniając je jako sztukę potrzebną chyba dziewczętom, które mogłyby zresztą tańczyć ze sobą i nie wciągać nas, chłopców, w tak płoche rozrywki. Natomiast ćwiczyłem się w łacińskiej poezji i zaniedbywałem sznurowadła mych bucików. Doktor Strong odzywał się publicznie o mnie jako o rokującym nadzieje uczniu, pan Dick promieniał z radości, a ciotka przysłała mi pocztą całą gwineę. Wtem, na kształt widma w Makbecie, wznosi się przede mną cień młodego rzeźnika. Kim jest ów młody rzeźnik? Postrachem całej młodzieży Canterbury. Mówią, że tłuszcz wołowy, którym jakoby pomaduje włosy, użycza mu niezwykłej siły; że mało który mężczyzna zdoła się z nim zmierzyć. Chłopak ten ma płaską, czerwoną twarz, kark potężny, umysł słaby, ale język wprawny, a używa go w szczególności do wydrwiwania i szkalowania uczniów doktora Stronga. Ogłasza on, że gotów stanąć do walki z każdym z nas, a chociażby i ze wszystkimi razem. o niektórych (a w tej liczbie i o mnie) mówi, że jednym uderzeniem obali ich na ziemię. Czyha na najmniejszych, aby ich targać za włosy, a mnie wyzywa na wszystkich rogach ulicy. Za wszystkie te obelgi postanawiam ukarać go srodze. Jest letni wieczór, murawa przy zakręcie muru. Przyszliśmy na umówione spotkanie. Za mną była gromadka wybranych towarzyszów, za nim paru chłopców od rzeźnika, syn karczmarza i jakiś kominiarczyk. Poczyniono przedwstępne kroki, stanęliśmy do walki na śmierć i życie. Pierwszy cios zapaśnika, wymierzony w moje czoło, był tak silny, że tysiąc świeczek zamigotało mi w oczach. Po chwili nie wiedziałem już, gdzie mur, gdzie murawa, gdzie ja sam, a po drugiej chwili nie odróżniłbym już samego siebie od syna rzeźnika, takim silnym, i wściekłym spletliśmy się uściskiem, miotając się po zgniecionej murawie. Chwilami dostrzegałem mego wroga, pokrwawionego, lecz natarczywego. Czasami czułem go nad sobą, to znów pod sobą, rzucałem się na niego, on na mnie, w końcu ocknąłem się niby z ciężkiego snu czując coś dziwnego w głowie i widziałem, jak zapaśnik mój oddalał się, utykając wprawdzie i pocierając kolana, lecz triumfujący, wśród pochwał rzeźników, syna karczmarza i komińiarczyka. Zrozumiałem, żem został zwyciężony. Odprowadzono mnie do domu w opłakanym stanie. Przykładano mi kompresy z surowego mięsa na oczy, obmywano octem i wódką. Nad ustami czułem wielkie białe wzdęcie, które puchło niemiłosiernie. Przez kilka dni musiałem leżeć z zielonym daszkiem nad oczyma, straszny, osłabiony, i czułbym się nieskończenie nieszczęśliwy, gdyby nie Agnieszka. Jak dobra siostra dotrzymuje mi towarzystwa, rozrywa czytaniem i rozmową. Że zaś posiada me zaufanie, opowiedziałem jej całe zajście z synem rzeźnika. Zgodziła się z tym, że powinienem był z nim walczyć, chociaż opłakiwała szczerze następstwa walki. Czas płynął niepostrzeżenie. Adams nie był już pierwszym uczniem w szkole, z tej przyczyny, że szkołę opuścił od dawna, a gdy przybył w odwiedziny do doktora, mało go który z uczniów, oprócz mnie, pamiętał i poznawał. Teraz, gdy miał zostać prawnikiem i adwokatem, zdziwiony byłem, że mi się wydawał mniej imponujący niż dawniej. Nie wstrząsnął jeszcze światem, jak tego się po nim spodziewałem, i życie toczyło się swoim torem, jak gdyby nigdy nie było Adamsa, pierwszego ucznia. Nastąpił okres, gdy na pierwszy plan wysunęli się bohaterowie literatury i historii. Oto ja sam jestem prymusem, patrząc z góry na młodszych, przypominam sobie własne uczucia gdym wstępował do szkoły! Zdawało mi się, że pomiędzy mną - młodzieńcem, a mną - dzieckiem, nie było żadnego podobieństwa i na własne, dzieciństwo moje, na własną przeszłość patrzyłem jak na coś obcego, co przeszło, minęło, jakby nigdy nie istniało. A ta mała dziewczynka, którą poznałem w pierwszym dniu wejścia do domu pana Wickfielda, gdzież się podziała? Znikła bezpowrotnie. Jej miejsce zajęła dziewczyna jak dwie krople wody podobna do wiszącego na dole portretu. Agnieszka, urocza moja siostrzyczka, przyjaciółka, towarzyszka lat dziecinnych, której słodkie, kojące wpływy opromienić mi miały całe życie, wyrosła z dziecka na dziewczynę. Jakież zmiany zaszły we mnie samym oprócz tych, żem wyrósł, zmężniał, rozwinął się fizycznie i umysłowo? Nosiłem zegarek ze złotym łańcuszkiem, pierścionek na małym palcu lewej ręki i modne ubranie, oprócz tego zużywałem niesłychaną ilość pomady, co zapewne nie wyglądało zbyt pięknie. Kochałem się znów na zabój w najstarszej pannie Larkins. Nie była to już mała dziewczynka, lecz wysoka, czarnooka i czarnowłosa panna. Nie podlotek żaden, nawet najmłodsza jej siostra od dawna przestała być podlotkiem, a cóż dopiero ta, najstarsza z panien Larkins! Kto wie, czy nie dobiegała trzydziestki. Kochałem się w niej na zabój. Najstarsza panna Larkins miała wielu znajomych oficerów. Było to nie do zniesienia! Niejednokrotnie widziałem, jak się zbliżali do niej na ulicy, gdy przechadzała się z siostrą, czatowali nawet na zjawienie się jej kapelusza, a trzeba wiedzieć, że w wyborze kapeluszy bywała wybredna i nosiła zwykle najmodniejsze. Rozmawiała z oficerami swobodnie i wesoło. Ileż czasu straciłem chodząc po ulicach w celu spotkania królowej mego serca! Dzień, w którym udało mi się ukłonić jej z daleka, uważałem za szczęśliwy, a ilem przecierpiał, ilem się namęczył podczas balu urządzonego w dzień wyścigów! Wiedziałem, że będzie tańczyła z oficerami - gdzież i w czym znaleźć mogłem ukojenie? Nie, nie było sprawiedliwości na świecie! Miłość pozbawiała mnie apetytu i doprowadziła do rozrzutności. Na co dzień nosiłem najpiękniejszy mój jedwabny krawat, najlepsze ubranie, a żadnych chyba pod słońcem butów nie czyszczono tak często jak moje. Wszystko, co miało jakikolwiek związek z najstarszą z panien Larkins, było mi świętością. Ojciec jej (mrukliwy, kwaśny pan z podwójnym podbródkiem i nieruchomym okiem) wydawał mi się ogromnie zajmujący i gdy nie udało mi się spotkać córki, pocieszałem się spotykając ojca i rumieniąc się witałem go pytaniem: - Jakże zdrowie córek pana i całej pańskiej rodziny? Mój młody wiek był ciągłym przedmiotem mych rozmyślań. Siedemnaście lat! Nie był to wiek odpowiedni dla panny Larkins. Ale przecież niebawem dosięgnę lat dwudziestu i będę pełnoletni. Co wieczór przechadzałem się pod oknami mieszkania tych pań, zrozpaczony widokiem wchodzących i wychodzących oficerów, wsłuchany w dolatujące z salonu szmery i dźwięki harfy, na której grywała starsza panna Larkins! Czasami, nawet gdy się już wszyscy rozeszli i cała rodzina pogrążyła się we śnie, krążyłem jeszcze wokół domu, starając się odgadnąć, które okno było oknem pokoju królowej mych myśli. Zdaje mi się, że domysły moje padały na okno sypialni samego pana Larkinsa. A gdyby tak nagle wybuchł pożar! Zebrane tłumy stoją przerażone, ja sam przystawiam do okna drabinę, wspinam się i spośród płomieni wynoszę najstarszą pannę Larkins z potarganym włosem, w bieli. Zapomniała czegoś w płomieniach, jakiejś drobnostki, zwiędłego kwiatka. Wchodzę powtórnie - ginę. Miłość moja była najzupełniej bezinteresowna! Szczęśliwy byłbym mogąc się raz okazać bohaterem w oczach panny Larkins i potem skonać! Innym razem marzyły mi się mniej ponure sceny. Ubierając się (co mi zabierało parę godzin czasu) na tańcujący wieczór do Larkinsów, wyobrażałem sobie, że się oświadczam pannie Larkins. Wyobrażałem ją sobie opartą na mym ramieniu i szepcącą ze wzruszeniem: "O! Panie Copperfield, mogęż temu uwierzyć"? Nazajutrz ojciec spotyka mnie i mówi: "Mój panie, córka wyznała mi wszystko, młodość pańska nie stanowi przeszkody, daję wam dwadzieścia tysięcy funtów i moje błogosławieństwo". Wyobrażałem sobie, co na to powiedzą ciotka i pan Dick. Jak mnie będą błogosławili. Jak pan Dick z doktorem Strongiem służyć mi będą za świadków przy ślubie... Nie byłem zarozumiały; wszystko to jednak wydawało mi się chwilami bardzo naturalne i możliwe. Salon państwa Larkinsów pełen był światła, muzyki, kwiatów i - z bólem to wyznać muszę - oficerów. Królowała w nim najstarsza panna Larkins! Ubrana w niebieską suknię, we włosach miała niezapominajki (jak gdyby mogła być kiedy zapomniana). Było to pierwsze liczniejsze zebranie, w jakim się znajdowałem. Czułem się nieco onieśmielony, obcy wobec wszystkich. Jeden tylko gospodarz przemówił do mnie, pytając o szkolnych kolegów. Miałżeby zaprosić mnie po to, aby mi ubliżać? Stałem na boku, przy drzwiach, chmurny i smętny, wodząc okiem za panią mego serca, gdy nagle zbliżyła się do mnie - ona, panna Larkins! - i spytała wesoło, czy tańczę. Wyjąkałem z ukłonem: - Z panią, panno Larkins. - Jak to, z nikim innym? - spytała. - Z panią, tylko z panią! Sprawi mi to największą przyjemność. Zaśmiała się, zarumieniła - zresztą zdawało mi się tylko może, że się zarumieniła, lecz to na jedno wychodzi. - Dobrze - rzekła - lecz chyba następny taniec. Był to walc. Zbliżyłem się. - Pan tańczy walca? - spytała niedowierzająco. - Bo jeśli nie, to kapitan Bailey... Szczęściem tańczyłem walca, i to wcale nieźle. Sprzątnąłem zamaszyście moją tancerkę tuż sprzed nosa stojącego już przy niej kapitana. Musiałem go obrazić. Co mi tam! A ja, czy nie byłem przed chwilą obrażony? To wiem tylko, żem płynął na fali dźwięków, z błękitnym aniołem w objęciach, jak w rozkosznym marzeniu, aż nareszcie znalazłem się w gabineciku na sofce tuż przy niej. Właśnie podziwiała kwiat, który miałem w butonierce (pąsową, pół korony kosztującą kamelię) Podałem ją jej, mówiąc: - Wymagam za nią zapłaty, a cenię ją wysoko. - Doprawdy? - spytała. - Jakiejże zapłaty? - Jeden z pani kwiatów będzie dla mnie równie cenny jak złoto dla skąpca. - Śmiały z pana chłopiec - powiedziała panna Larkins. - Proszę. Podała mi kwiat, który przycisnąłem do ust i schowałem do kieszonki od kamizelki. Zaśmiała się i kładąc rękę na mym ramieniu, rzekła: - Niechże mnie pan teraz odprowadzi do kapitana Baileya. Rozmowa ta, taniec, wszystko pogrążyło mnie w rozkosznym marzeniu. Po niejakim czasie zbliżyła się znów do mnie, wsparta na ramieniu niemłodego już, poważnego mężczyzny, który cały wieczór grał w karty. - Oto - rzekła - ów zuchwały młodzieniec! Pan Chestle życzy sobie poznać pana, panie Copperfield. Wziąłem nieznajomego za przyjaciela rodziny i czułem się nader pochlebiony. - Podziwiam pański dobry gust - mówił pan Chestle. - Dobrze on świadczy o pańskiej przyszłości. Gospodarstwo wiejskie, a zwłaszcza chmiel, nie nazbyt zapewne pana interesuje? Jestem zawołanym hodowcą chmielu i jeśli zdarzy się kiedy panu być w naszym sąsiedztwie, w okolicach Ashford, zechce nas pan odwiedzić i zabawić u nas dłużej. Podziękowałem, uścisnąłem dłoń mego nowego, a tak uprzejmego znajomego. Czułem się jak w raju. Po raz drugi tańczyłem walca z najstarszą panną Larkins - utrzymywała, że tańczę wybornie. Wróciłem do domu uszczęśliwiony, rozmarzony, we śnie jeszcze obejmując błękitny stanik mego bóstwa. Przez następnych kilka dni nie mogłem ochłonąć z wrażenia, lecz niestety, nie pokazała mi się, gdym składał jej rodzicom wizytę, i ani razu nie spotkałem jej na ulicy. W niepowodzeniu tym pocieszał mnie tajemniczy a wymowny zadatek mej przyszłości, otrzymany z jej rąk, zwiędły już kwiatek. - Trotwood! - odezwała się raz po obiedzie Agnieszka. - Zgadnij, kto jutro wychodzi za mąż? Ktoś, kto ci się bardzo podoba. - Chyba nie ty, Agnieszko? - Ja! - wzniosła oczy znad nut, które przepisywała. - Ojcze! Słyszysz, co on mówi? Nie, nie ja, ale najstarsza z panien Larkins. W oczach mi pociemniało. Ledwie zdołałem wykrztusić: - Czy za... za kapitana Baileya? - Wcale nie za kapitana, lecz za pana Chestle'a, hodowcę chmielu... Przez parę tygodni chodziłem jak struty. Zrzuciłem z palca pierścionek, przestałem używać pomady, werniksu na buty i zacząłem oszczędzać ubrania, płacząc nad uwiędłym kwiatkiem, danym mi na balu przez wiarołomną pannę Larkins. Po dwóch tygodniach to pełne żalów życie znudziło mnie nieco, a syn rzeźnika okazywał się znów natrętny i wyzywający, doszło więc do powtórnego między nami spotkania. Tym razem zwycięstwo zostało po mojej stronie. Pierścionek wrócił na mały palec mej lewej ręki, lecz bardziej umiarkowane użycie pomady zaznaczyło erę rozpoczęcia siedemnastego roku mego życia. Rozdział dziewiętnasty. Rozglądam się wokoło i robię odkrycie. Nie wiem, czy zadowolenie, czy też smutek brał we mnie górę, gdy nadszedł czas opuszczenia na zawsze szkoły doktora Stronga. Dobrze mi tu było, przywiązałem się do doktora i w małym tym światku byłem lubiany i szanowany. Wszystko to wzmagało mój żal na odjezdnym, gdy z drugiej znów strony chęć uzyskania niezależności i samodzielności, i tego wszystkiego, co w tym okresie życia zwykło pociągać młodzieńca, napełniała me serce radością. Uczucie to było tak silne, nadzieje przyszłości tak powabne, że zagłuszyły ostatecznie żal za przeszłością. Rozstanie to nie wywarło na mnie tak silnego wrażenia jak inne rozstania. Młody, niedoświadczony, rwałem się do życia jak do czarownej baśni, której koniec był daleki, a tajemnicze karty tak ponętne. Naradzałem się często i poważnie z ciotką nad zawodem, który miałem obrać. Przez parę lat szukałem w głębi serca odpowiedzi na jej często ponawiające się pytanie, czym chciałbym zostać. Nie czułem powołania do żadnego określonego zawodu. Tak, gdybym posiadał marynarskie wykształcenie, marzyłbym może o opłynięciu mórz i odkryciu nowych lądów; ponieważ nie miałem potrzebnych na to środków, pragnąłem przynajmniej jak najkrócej być ciężarem ciotce, pragnąłem zabrać się do jakiej bądź, byle uczciwej pracy! Pan Dick zwykle był obecny przy naszych naradach z zakłopotanym i mądrym wyrazem twarzy, lecz nie brał w nich czynnego udziału. Raz tylko, nie wiem skąd, przyszło mu na myśl, abym został "brązownikiem", lecz ciotka moja przyjęła ten wniosek tak kwaśno, że się już odtąd nie puszczał na niepewne wody i patrzył jej tylko w oczy, pobrzękując pieniędzmi. - Wiesz co, Trot - rzekła raz ciotka około Bożego Narodzenia, gdym ukończył już szkołę. - Ponieważ nie możemy się jeszcze na nic ostatecznie zdecydować, więc aby uniknąć potem niewczesnych żalów, powinniśmy postępować rozważnie. Nie spieszmy się bardzo, nic nas nie nagli. Rozejrzyj się lepiej dokoła. Nie trzeba, abyś się zapatrywał na życie wyłącznie ze szkolnego punktu widzenia. - Dobrze, ciotko, postaram się. - Sądzę nawet - ciągnęła - że rozejrzenie się po szerszym świecie mogłoby ci w tym względzie znakomicie dopomóc. Co byś powiedział o małej wycieczce, na przykład w twoje rodzinne strony? Mógłbyś tam odwiedzić tę... tę dziwaczną kobietę, która się nazywa tak po barbarzyńsku - powiedziała ciotka pocierając sobie koniec nosa, gdyż nigdy nie mogła wybaczyć Peggotty jej nazwiska. - Byłbym uszczęśliwiony! - zawołałem. - Tym lepiej, gdyż i mnie się ten zamiar podoba - odrzekła. - Zresztą naturalną jest rzeczą, że cię to uszczęśliwia, naturalną i rozumną, a mam nadzieję, że cokolwiek byś przedsięwziął, zawsze będziesz naturalny i rozumny. - Chciałbym, ciotko. - Siostra twoja, Betsey Trotwood, byłaby niewątpliwie naturalną, rozumną dziewczynką. Powinieneś być jej godzien. - Chciałbym być godzien ciebie, kochana ciotko. Z tym już będzie mi bardzo dobrze. - Może to i lepiej dla niej - rzekła spoglądając z zadowoleniem na mnie - że to biedne dziecko, ta twoja matka nie żyje. Gotowa byłaby, widząc cię teraz, stracić do reszty głowę, jak gdyby biedactwu pozostawało jeszcze ćoś do stracenia. (Ciotka miała zwyczaj swą własną słabość zrzucać zawsze na moją biedną matkę). - Jakże ty mi ją żywo przypominasz - dodała po chwili. - Mam nadzieję, droga ciotko, że ci to jest przyjemne - rzekłem. - Jak on mi ją przypomina! - ciągnęła zwracając się do Dicka. - Taki samiuteńki jak ona owego wieczoru. Jak gdybym ją miała tu przed oczyma. - Doprawdy? - spytał pan Dick. - A jednocześnie podobniusieńki do Dawida. - Podobniusieńki - potwierdził pan Dick. - Lecz przede wszystkim życzę sobie - ciągnęła zwracając się znów do mnie ciotka - życzę sobie, abyś był silny w życiu... nie o fizyczne zalety tu idzie, fizycznie jesteś sobie wcale niczego, idzie o zalety moralne... Życzę więc sobie, abyś był stanowczy, miał wolę - tu potrząsnęła głową i zatarła ręce - stanowczość, charakter. Słowem, aby nikt nigdy nie mógł mieć na ciebie złego wpływu. Oto, czego ci życzę z całego serca. Miałem nadzieję, że uda mi się może spełnić jej żądanie. - Abyś stopniowo nauczył się sam sobie radzić i na sobie polegać - ciągnęła ciotka - postanowiłam wysłać cię w tę małą podróż bez żadnej opieki. Zrazu chciałam prosić pana Dicka, aby ci z łaski swej towarzyszył, lecz rozmyśliłam się. Lepiej niech tu zostanie, by się mną opiekować. Pan Dick przez chwilę miał niezadowoloną minę, lecz wkrótce zaszczyt strzeżenia ciotki i roztaczania nad nią opieki rozjaśnił jego pogodną twarz. - Zresztą - kończyła ciotka - ze względu na pamiętnik... - Rzeczywiście - przerwał pan Dick. - Właśnie mam zamiar wykończyć tę pracę ostatecznie i natychmiast wysłać ją i... i... wówczas... Zająknął się, a po namyśle zawołał: - To dopiero będzie zabawa! Następstwem tej rozmowy było zaopatrzenie mnie we wcale pokaźną sumę pieniędzy i wyprawienie w drogę. Przy pożegnaniu ciotka zasypała mnie pocałunkami i dobrymi radami, mówiąc, że dla rozrywki i nabrania doświadczenia powinienem, czy to jadąc do Suffolk, czy wracając, zatrzymać się kilka dni w Londynie. Słowem, pozostawiała mi zupełną swobodę na przeciąg trzech tygodni, do miesiąca, zalecając tylko, abym był uważny, szanował zdrowie i regularnie trzy razy w tygodniu pisywał szczegółowe sprawozdanie z mej podróży. Przede wszystkim udałem się do Canterbury w celu pożegnania Agnieszki, jej ojca (miałem jeszcze pokoik w ich domu) i kochanego doktora. Agnieszka ucieszyła się bardzo widząc mnie i zapewniła, że beze mnie jest w domu smutno i pusto. - A ja - rzekłem - pewien jestem, że nie potrafię dać sobie rady na świecie bez ciebie. Wydaje mi się, jak gdyby brak mi było prawej ręki i chociaż w prawej ręce nie mieści się serce ani głowa, jednak mi bez tego ciężko. Każdy, kto ciebie zna, musi zasięgać twej rady i słuchać ciebie, Agnieszko. - Każdy, kto mnie zna, rozpieszcza mnie, zdaje się - odrzekła z uśmiechem. - Nie, to dlatego, żeś ty taka różna od innych, tak dobra, łagodna, cierpliwa, rozsądna. Ty Agnieszko, zawsze we wszystkim masz rację. - Mówisz do mnie - zaśmiała się wesoło, podnosząc oczy znad roboty - jak gdybym była panną Larkins. - O! Nie żartuj - odrzekłem rumieniąc się na wzmiankę o błękitnym aniele. - Niczym nie zdołasz zachwiać mojego zaufania do ciebie i zawsze w każdej trudności życia, jeśli tylko mi pozwolisz, będę uciekał do ciebie, gdybym się nawet zakochał poważnie... - Zawsze przecież kochałeś się poważnie! - zaśmiała się znowu. - Żartujesz z moich dziecinnych, uczniowskich zapałów - odparłem rumieniąc się nieco, lecz wtórując jej śmiechem. - Ale czas płynie i może nadejść dzień, w którym zakocham się naprawdę... Wiesz co, Agnieszko, dziwi mnie to, że ty sama nie kochasz się dotąd w nikim. Spojrzała na mnie figlarnie. - O! Wiem, że tak jest, bobyś się mi przecież zwierzyła. A przynajmniej - dodałem ujrzawszy jej nikły rumieniec - mógłbym się łatwo domyślić. Prawda, że nie znam nikogo, kto by wart był ciebie, i abym ja dał na to zezwolenie, trzeba, aby wybrany twój był najszlachetniejszym, najlepszym z ludzi. Odtąd będę zwracał baczne oko na wszystkich twoich wielbicieli i zapewniam cię, że będę bardzo wymagający... Rozmawialiśmy tak swobodnie, poufale, jak to przywykliśmy czynić od dzieciństwa. Nagle Agnieszka podniosła oczy, zatrzymała na mnie jasny wzrok i spytała poważnie: - Od dawna chciałam cię o coś spytać, Trotwood. O coś, o co nie mogę i nie chcę pytać kogo innego: czyś zauważył zmianę w mym ojcu? Zauważyłem i często myślałem o tym, czy i ona to spostrzegła. Musiało się coś z tego wyrazić na mej twarzy, gdyż spuściła zaszłe łzami oczy. - Powiedz mi, co o nim myślisz? - rzekła z cicha. - Czy mogę być zupełnie i bezwzględnie szczery? - spytałem. - Tak - odrzekła. -¦¦ Myślę, że tak źle na niego wpływa nałóg, który od mego tutaj przybycia powiększał się stopniowo. Ojciec twój jest bardzo, jak mi się zdaje, rozdrażniony. - Tak - rzekła smutnie. - Ręce mu drżą, w mowie czasem się plącze, wzrok miewa błędny. Zauważyłem to od dawna, a i to także, że im mniej bywa przytomny, tym częściej, w takim stanie, obarczają go interesami. - Uriasz? - rzekła Agnieszka. - Tak, on. Dręczy go wtedy poczucie jego chwilowej nieudolności, a może lęk, aby kto obcy tego nie spostrzegł, aby nie zaszkodzić interesom, którymi się w tym stanie zajmuje. Nazajutrz bywa gorzej, szuka zapomnienia. I tak z dnia na dzień... Nie przerażaj się, Agnieszko kochana! Muszę ci się przyznać, że pewnego wieczora zastałem go nad biurkiem płaczącego jak dziecko. Położyła mi szybko dłoń na ustach, a po chwili witała wchodzącego do bawialni ojca i przytuliła się do jego ramienia. Nie zapomnę nigdy wyrazu jej twarzy ani też wyrazu jego twarzy w tej chwili. W niej było tyle dziecięcej tkliwości, taka wdzięczność za wszystko, czego od niego doznawała, a w zwracającym się ku mnie spojrzeniu taka gorąca prośba o zachowanie dla niego przywiązania i szacunku, o współczucie! Najwymowniejsze słowa i prośby nie mogłyby mnie bardziej wzruszyć. Tego wieczoru mieliśmy pójść na herbatę do doktora. Poszliśmy o zwykłej porze i zastaliśmy tam zebranych przy kominku: doktora, jego młodą żonę i jej matkę. Doktor, który przedstawiał sobie moją projektowaną wycieczkę tak, jak gdybym co najmniej wyjeżdżał do Chin, przyjął mnie serdecznie, kazał dorzucić drew do ognia, aby, jak mówił, mógł się lepiej przypatrzyć swemu dawnemu uczniowi. - Niewiele już będę widział nowych twarzy na miejsce uczniów odchodzących jak teraz Trotwood - mówił grzejąc przed ogniem ręce. - Starzeję się, rozleniwiłem się, potrzebuję wygód, wypoczynku i od następnego półrocza mam zamiar pożegnać mych uczniów. - Mówisz tak od dziesięciu lat - odrzekł pan Wickfield. - Ale teraz już to zrobię z pewnością. Zastąpi mnie mój najstarszy nauczyciel, pilno mi już, toteż wkrótce spiszesz pomiędzy nami odpowiedni kontrakt. Dobrze to załatwisz, co? - Będę strzegł twych interesów, bo gotów jesteś podpisać na siebie wyrok śmierci - mówił pan Wickfield. - Gdybym zawsze takie sprawy miewał w moim zawodzie, byłoby to wyczerpujące! - Będę mógł teraz myśleć wyłącznie o moim słowniku - ciągnął doktor - i o Annie. Pan Wickfield spojrzał na żonę doktora siedzącą za stołem z Agnieszką. To ją widocznie zmieszało. Zdawało się, że to zmieszanie nasunęło mu nową myśl. - Nadeszły, widzę, listy z Indii - zauważył po chwilowym milczeniu. - A tak, są listy od Jacka Maldona - odrzekł doktor. - Czy tak? - Biedaczysko! - zawołała potrząsając głową pani Markleham. - Co za klimat! Opowiadają, że człowiek czuje się tam jak na gorących piaskach pod rozżarzonym szkłem. Biedny chłopiec! Pomimo dobrego wyglądu słabe to stworzenie, i porwał się do zadania nad siły, upewniam was, nad siły. Annie, kochanie, musisz przecie doskonale pamiętać, że nie był nigdy silny? Nigdy - tu powiodła wzrokiem dokoła. - O, nawet już wtedy, gdy będąc dziećmi, dzień cały spędzali razem z moją córką. Annie nie odezwała się ani jednym słowem. - Czy mamy wywnioskować ze słów pani - spytał pan Wickfield - że panu Maldonowi coś dolega? - Coś?! - zawołała pani Markleham. - Drogi panie, ależ on cierpi na porażenie słoneczne, żółtą febrę, gorączkę, zapalenie mózgu. Serce się kraje na samą myśl, co tam ten biedak musi przecierpieć! ¦- Czyż na to wszystko się uskarża? - Uskarża? - fuknęła pani Markleham, kiwając jednocześnie głową i wachlarzem. - Nie zna pan naszego kochanego Jacka Maldona, jeśli pan może przypuszczać coś podobnego. Uskarża się! Wcale nie, mój panie! Nawet gdyby go rozszarpywały cztery dzikie konie, jeszcze nie pisnąłby słówka! - Ależ mamo! - wtrąciła pani Strong. - Annie, kochanie! Raz na zawsze prosiłam cię, abyś nie wtrącała się do tego, co mówię, chyba że chcesz coś potwierdzić. Wiesz sama najlepiej, że kuzyn twój dałby się prędzej stratować czterem, co mówię, czterem - ośmiu, szesnastu, trzydziestu dwóm rozhukanym koniom, niż pisnąć słówko mogące w czymkolwiek zakłócić zamiary i postępowanie twego męża. - Raczej tu obecnego prawnika - wymawiał się przerażony doktor. - To jest, myśmy to razem z Wickfieldem ułożyli. Mówiłem zawsze: "w kraju czy za granicą". - Co do mnie - wtrącił z powagą prawnik - powiedziałem od razu i stanowczo "za granicą", biorąc za to na siebie całą odpowiedzialność. - O! Odpowiedzialność! - mówił Stary Wojak. - Nikt nie pociąga nikogo do odpowiedzialności i każdy wie, kochany panie Wickfield, że się wszystko robiło w jak najlepszych, jak najpoczciwszych intencjach, ale cóż, biedaczysko nie ma sił wytrzymać piekielnego życia! Na to nie ma rady! Musi biedak chyba umrzeć, nie chcąc sprzeciwiać się postanowieniom doktora, a ja go znam i twierdzę, że raczej sto razy umrze, niżby miał pokrzyżować plany doktorowi. - Ależ droga pani - zawołał doktor wesoło. - Nie pragnę niczyjej zguby i nie jestem znów tak uparcie przywiązany do raz powziętych zamiarów. Mogą one ulec zmianie i jeśli zdrowie pana Maldona wymaga jego powrotu do kraju, poszukamy tu odpowiedniego dlań zajęcia. Słowa te tak rozczuliły panią Markleham, że nie było końca jej podziękowaniom i wychwalaniom wspaniałomyślności i dobroci zięcia. Po kilkakroć całując brzeg swego wachlarza, uderzała nim zięcia po ramieniu, wyrzucając córce, że nie umie dostatecznie okazać swej wdzięczności za tyle dobroci, okazywanej towarzyszowi jej lat dziecięcych. Po czym zaczęła rozpowiadać nam o najrozmaitszych zasługach tego i wielu innych członków swej rodziny. przez cały ten czas córka jej nie otworzyła ust i nie podniosła oczu. Przez cały też ten czas pan Wickfield nie spuszczał z niej spojrzenia. Sądził zapewne, że nikt nie zwraca na to uwagi, i zdawał się być pogrążony w myślach, mających związek z żoną doktora. Spytał wreszcie, co i do kogo pisał Jack Maldon. - Oto jego list - odrzekła pani Markleham sięgając ręką ponad głową doktora po leżącą na kominku kopertę. - Oto, co kochany chłopiec pisze do samego doktora. Gdzież to? Aha. "Przykro mi donosić wam, iż zdrowie moje poważnie ucierpiało. Jedynej nadziei polepszenia zmuszony będę szukać w powrocie do kraju". A co, wyraźnie, prawda? Jedynej nadziei polepszenia, biedny chłopak! Ale do Annie pisze jeszcze wyraźniej. Gdzie list do ciebie pisany, kochana? Pokaż mi go. - Nie teraz, mamo - prosiła cichutko. - Mówię ci, moja droga, że w niektórych razach jesteś najzabawniejszym stworzeniem pod słońcem, a gdy idzie o twą rodzinę, nie chcesz nawet ust otworzyć i gdyby nie moje naleganie, nie powiedziałabyś nawet nikomu, żeś otrzymała list od Jacka. Takie to masz zaufanie do niezrównanej dobroci twego męża? Dziwi mnie to bardzo, lecz naturalnie, sama wiesz najlepiej, jak ci wypada postępować. Lepiej ode mnie musisz znać męża. Nie było rady. Młoda kobieta wyjęła list, zauważyłem, że gdy go podawała, jej ręka drżała. - Zaraz, oto jest - mówiła pani Markleham przykładając lornetkę do oczu. - Aha! Właśnie! "Wspomnienia dni ubiegłych, droga moja Annie"... nie, to nie to. "Miły stary dyrektor"... a to co znowu? Kto to, Annie? Aha! Jakże Jack niewyraźnie pisze i jaka jestem niedomyślna. Nie żaden "dyrektor", ale "stary doktor". Wyraźnie- "stary doktor". Boże, "miły", to racja! Mówiąc to, posłała wachlarzem pocałunek doktorowi, który spoglądał na nas wszystkich ze swym pogodnym uśmiechem. - Aha! Znalazłam. "Ty Annie, ty nie zdziwisz się" - a co, czy nie mówiłam przed chwilą, że nigdy nie był silny i że Annie najlepiej to może poświadczyć? - "nie zdziwisz się, że mi już sił nie staje. Zdecydowany jestem wziąć urlop, jako chory, a jeśli się to nie uda, rzucić wszystko i wyrwać się stąd. Wyrazić i opisać nie potrafię tego, co tu przecierpiałem". I to wszystko z racji tego oto najlepszego z ludzi - skończyła składając list i przesyłając wachlarzem pocałunki doktorowi. Pan Wickfield, chociaż stara dama spoglądała na niego, nie wymówił ani słowa, siedział zamyślony, z wzrokiem wlepionym w ziemię i tak pozostał, chociaż od dawna rozmowa toczyła się już na inne tematy... Od czasu do czasu tylko podnosił zamyślony, badawczy wzrok to na doktora, to na jego żonę, to na oboje razem. Doktor bardzo lubił muzykę. Agnieszka miała głos dźwięczny i pełen słodyczy, pani Strong również. Śpiewały razem, grały na cztery ręce i mieliśmy ładny koncert. Zauważyłem przy tym dwie rzeczy: raz, że chociaż żona doktora ochłonęła ze zmieszania, jakiś chłód panował pomiędzy nią a prawnikiem; po wtóre, że pan Wickfield zdawał się patrzeć niechętnym okiem na przyjaźń i poufałość pomiędzy jego córką i żoną doktora. Teraz, muszę wyznać, po raz pierwszy wspomnienie tego, co zaszło w tym domu w dniu odjazdu pana Maldona, nabrało dla mnie znaczenia. Zmieszałem się i zasmuciłem. W pięknej twarzy doktorowej dostrzegłem coś, co mi zaćmiło wrażenie niewinności, a patrząc na siedzącą tuż przy niej Agnieszkę tak czystą, niewinną i szczerą, nie mogłem powstrzymać się od zestawienia tych dwu kobiet i nie pomyśleć, że istotnie są chyba niedobranymi przyjaciółkami. Ale Agnieszka była tak swobodna i wesoła, towarzystwo tak przyjemne, że wieczór minął nam niby jedna chwila. Pamiętam, jak się zakończył. Gdy Agnieszka na pożegnanie miała uścisnąć i ucałować doktorową, ojciec jej znalazł się pomiędzy nimi i niby niechcący odsunął córkę. Do tej chwili zapomnieć nie mogę wyrazu twarzy, z jakim doktorowa spojrzała na prawnika. Nie potrafię określić, co było w tej twarzy, lecz to pewne, że zostawiło niezatarte wrażenie, narzucając się wspomnieniom moim na zawsze i przysłaniając dawniej znany mi wyraz słodyczy tej kobiecej twarzy. Zdawało mi się, gdym wracał do domu, że na spokojny dom doktora spada jakaś ciężka chmura. Cześć, którą miałem dla jego siwej głowy, zmieszała się z uczuciem współczucia dla niego, oburzenia i żalu dla tych, co go krzywdzą nadużywając zaufania. Nie umiałem sobie jasno zdać sprawy, czego się dlań obawiałem, co mu grozi, lecz powtarzam - czułem, że wielki cień padał na spokojne miejsce mych prac i zabaw dziecięcych. Odtąd nie z taką już jak przedtem przyjemnością myślałem o błyszczących i twardych, od setek lat jednakowych liściach aloesu, o tej gładkiej puszystej smudze murawy, otoczonej kamiennymi urnami, o ścieżce doktora Stronga i uroczystych dźwiękach dzwonów katedralnych. Było mi tak, jak gdyby cichy przybytek mych chłopięcych dni omroczył się głębokim cieniem, a wichry rozniosły ich spokój i powagę. Nazajutrz rano opuszczałem stary dom prawnika, który Agnieszka, niby dobry duch, napełniała światłem i słodyczą. Wiedziałem, że wrócę tu jeszcze nieraz, nieraz spać będę w mym starym pokoju, a jednak opuszczając dom ten jako jego stały mieszkaniec, czułem, że żegnam się stanowczo z jakąś bezpowrotną cząstką przeszłości, i z ciężkim sercem pakowałem książki i moje rzeczy. Żal mój kryłem przed Uriaszem, pomagającym mi pakować z taką usłużnością i gotowością, iż widać było, jak bardzo go mój odjazd cieszy. Z Agnieszką i jej ojcem pożegnałem się z męskim spokojem. Po chwili znalazłem się w dyliżansie londyńskim. Gdym przejeżdżał przez miasto, tak byłem rozczulony i wzruszony, żem miał chętkę przesłać ukłon i pięć szylingów na piwo memu zaciętemu wrogowi, synowi rzeźnika. Wyglądał jednak tak zawzięcie, szorując wielki kloc u wejścia do sklepu, a wybity przeze mnie przedni ząb tak mało upiększał uśmiech jego szerokich warg, żem się powstrzymał od przyjaznych odruchów. Główną moją troską była teraz chęć wydania się stangretowi jak najdoroślejszym i w tym celu przemawiałem możliwie najgrubszym głosem. Sądziłem, że to mi nada pozór dojrzałości. - Panicz wyjeżdża? - spytał mnie woźnica. - Tak, Williamie - odrzekłem (znałem go). - Jadę do Londynu, stamtąd zaś pojadę do Suffolk. - Na polowanie? - spytał. Wiedział, co prawda, równie dobrze jak ja, że o tej porze roku mógłbym prędzej jechać na połów wielorybów niż na polowanie, ale jednak pytanie to pochlebiało mi niezmiernie. Odparłem więc niby z wahaniem: - Nie wiem sam, czy się zdecyduję na polowanie. - Słyszałem, że ptactwo już nader płochliwe - zauważył woźnica. - Podobno - odrzekłem. - Czy Suffolk to pańskie rodzinne strony? - Tak jest ¦- odrzekłem z poważną miną. - Suffolk to moje rodzinne strony. - Słyszałem, że tam wybornie pieką ciasta - zauważył William. Chociaż nic o tym nie wiedziałem, czułem się w obowiązku potwierdzić dla podtrzymania dobrej sławy mych rodzinnych stron. - A psy - ciągnął William - jakież tam bestie! Gończy z Suffolk jest na wagę złota. Czy pan hodował psy gończe? - N... nie, to jest niespecjalnie - odrzekłem? - Ten pan, który za nami siedzi, hoduje całe sfory psów. Wskazany jegomość był zezowaty, z wystającym podbródkiem, w wysokim białym kapeluszu z wąskim rondem, w ciasnych szarawarach i spiętych na guziki kamaszach, a podbródek jego znajdował się w tak bliskim sąsiedztwie ramion woźnicy, żem czuł jego oddech na mych włosach. Obejrzałem się ciekawie. - A co, prawdę mówię? - spytał go woźnica. - O co chodzi? - odrzekł. - Że pan hoduje całe sfory gończych? - Oczywiście, że hoduję - odparł jegomość. - Nie ma takiej rasy psów ani koni, których bym nie miał. Należę do ludzi, którzy się kochają w psiarni i stadninie, którym psy i konie starczą za żywność, żonę, dzieci, rodzinę, za czytanie, pisanie, arytmetykę, cygara, tabakę, nawet za sen! - Źle się złożyło, że taki znawca koni siedzi w głębi dyliżansu - szepnął mi na ucho, popędzając konie, woźnica. Domyśliłem się przymówki w tej uwadze. Oświadczyłem, że chętnie zamienię się z tym panem na miejsce. - Dobrze, jeśli paniczowi jest wszystko jedno - odrzekł William. - Istotnie, byłoby to sprawiedliwiej. Wypadek ten uważałem zawsze za pierwszy fałszywy krok w życiu. Zapłaciłem bowiem w biurze pocztowym pół korony za miejsce na koźle (tak było napisane na bilecie). Ubrałem się w długi płaszcz i szal, by godnie wyglądać na tak wysokim miejscu i wydawałem się sobie ważną osobą. Wszystko po to, by zaraz na pierwszym przystanku być zrzuconym przez zezowatego człeczynę, którego jedyną zaletą było to, że pachniał stajnią i który wyparł mnie z miejsca z taką łatwością, jak gdybym był muchą. Drobny ten wypadek powiększył jeszcze tę niewiarę w samego siebie, która mi nieraz przeszkadzała w wielkich i małych rzeczach. Darmo zdobywałem się na powagę i z piersi i z gardła wydobywałem najgrubsze, najostrzejsze tony; czułem się na każdym kroku poniewierany jak młokos. Pomimo to było mi przyjemnie, gdy pięknie ubrany i z kieszeniami pełnymi pieniędzy, spoglądałem z ławek dyliżansu, ciągnionego przez cztery konie, na okolicę, którą przebiegłem niegdyś pieszo. Każdy krajobraz, każdy zakręt drogi łączył się z jakimś wspomnieniem. Z góry przyglądałem się włóczęgom i znanym mi niegdyś przerażającym drabom, a gdy niektórzy podnosili wzrok ku nam, zdawało mi się, że znów czuję jakąś silną pięść na chustce u mej szyi. Gdyśmy przejeżdżali przez wąskie uliczki Chatham, wychyliłem się, aby zajrzeć w zaułek, gdzie mieszkał potwór, któremu sprzedawałem surducik, i odwróciłem głowę, aby rzucić spojrzenie na kamień pod murem, gdzie w cieniu i w słońcu przesiedziałem tyle godzin, wyczekując na pieniądze. Gdyśmy się zbliżyli do Londynu i mijali Salem House, gdzie pewnie jeszcze panowała żelazna dłoń pana Creakle'a, ileż bym dał za prawo i możność wypuszczenia spoza ciężkich tych murów wszystkich uczniów i zgniecenia gnębiącego ich tyrana. Minęliśmy Charing Cross i zatrzymaliśmy się w jakimś starym zajeździe. Chłopak wprowadził mnie do kawiarni, a służąca pokazała numer, który miałem zająć, a w którym czuć było stęchliznę i pobliską stajnię. Czułem się ciągle nader upokorzony moją młodością, widziałem, że nikt o mnie nie dba, służąca nie zwracała najmniejszej uwagi na moje wezwanie, służący zaś spoufalił się od razu aż do udzielania mi rad. - I cóż - spytał poufałym tonem - panicz każe sobie podać na obiad? Młodzi ludzie zwykle lubią drób. Co? Może kurczątko? Powiedziałem mu z powagą, że nie jadam kurcząt. - Tak! - odrzekł. - Młodzi ludzie zwykle bywają przejedzeni wołowiną i cielęciną. Co? Może kotlecik? Zgodziłem się na kotlet, gdyż nic innego nie przychodziło mi na myśl. - Czy z grzaneczkami? - pytał uśmiechając się i przechylając głowę. - Tacy młodzi panicze są zwykle przejedzeni grzankami. Głosem najgrubszym, na jaki się zdobyć umiałem, kazałem sobie podać kotlety z kartoflami i spytać szwajcara, czy nie ma czasem jakiego listu dla Trótwooda Copperfielda. Wiedziałem wprawdzie doskonale, że nie ma żadnego listu, lecz sądziłem, że to podniesie mą powagę. Służący wrócił oznajmiając, że listu nie ma (udawałem, że się bardzo dziwię), i począł nakrywać do stołu przy kominku, pytając przy tym, co sobie każę podać do picia. Na odpowiedź, że żądam pół porcji wina, począł zlewać do butelki pozostałości rozmaitych flaszek i karafek. Widziałem doskonale znad gazety, którą czytałem, jak skrywszy się za drewnianym przepierzeniem rozlewał i dolewał coś z buteleczek niby aptekarz czy chemik robiący doświadczenia. Wino, które mi potem podał, zawierało, jak na zagraniczny trunek, trochę za wiele rodzimych okruszków, ale byłem zbyt nieśmiały, by to powiedzieć. Wpadłszy w dobry humor (stąd wnoszę, że wino dość przyjemnie działa w pewnych chwilach) postanowiłem iść do teatru. Wybrałem sobie teatr w Covent Garden. Grano Juliusza Cezara i nową pantomimę. Widzieć żywych tych wspaniałych Rzymian, których dotąd znałem z martwych, nudnych lekcji, chodzących i działających dla mojej rozrywki, sprawiało mi najwyższą i całkiem nową rozkosz. Tajemniczość, a zarazem aktualność scenicznego przedstawienia, poezja, światła, muzyka, publiczność, szybkie i zadziwiające zmiany dekoracji podziałały na mą wyobraźnię tak silnie, że wyszedłszy o północy z teatru i znalazłszy się na zalanej deszczem ulicy, miałem wrażenie, jakbym z obłoków, gdzie przeżyłem wieki w uroczym śnie, spadł w dół, w świat obłocony, zszargany, skąpo oświetlony mętnymi latarniami, zmagający się z ulewą za pomocą parasoli, wypełniony turkotem kół i wstrętnym ulicznym gwarem. Wyszedłem z teatru innymi, niż wszedłem, drzwiami i stałem tak chwilę ogłuszony, jak gdybym istotnie spadł z nieba. Szturchańce tłoczącej się publiczności otrzeźwiły mnie. Wracałem do zajazdu pomału, rozmarzony tym, co widziałem. W restauracji kazałem podać sobie porter i ostrygi, i długo jeszcze, siedząc przed ogniem, marzyłem. Byłem tak przejęty dramatem i własną swoją przeszłością (dziwnie mi się jakoś plątała w dramatycznych obrazach), że nie potrafiłem powiedzieć, czy we śnie, czy w rzeczywistości i w jakiej mianowicie chwili zjawiła się przede mną postać wysokiego, pięknego, wytwornie ubranego młodzieńca. Zachowywał się z dobrze mi znaną swobodą. Patrzyłem na niego jak przez sen, rozmarzony, bojąc się najlżejszym ruchem spłoszyć to zjawisko. Powstałem wreszcie, przez wzgląd na służącego, przecierającego oczy, poziewującego, wyłamującego sobie palce i dającego tym podobne oznaki senności. Przechodząc koło nowo przybyłego spojrzałem nań bliżej, wróciłem, spojrzałem raz jeszcze. Nie poznał mnie, lecz ja go poznałem natychmiast. W innej chwili zabrakłoby mi może odwagi zaczepić go, odłożyłbym to do dnia następnego i rozminął się z nim, zapewne na zawsze. Lecz w tej chwili rozmarzenia wszystkim, co wielkie i dobre, wspomnienie opieki, jaką mnie niegdyś otoczył, obudziło we mnie na nowo całą dawną ku niemu miłość, podszedłem do niego i z bijącym sercem zawołałem: - Steerforth! Nie chcesz ze mną mówić? Spojrzał na mnie tak dobrze znanym mi spojrzeniem... Nie! Nie poznawał mnie. - Nie przypominasz mnie sobie? - rzekłem. - Mój Boże! - zawołał nagle. - Przecież to mały Copperfield! Uściskałem obie jego ręce. Gdybym się nie wstydził i nie bał, rzuciłbym się mu na szyję i rozpłakał w głos. - Ach, nigdy, nigdy, nigdy jeszcze nie byłem tak szczęśliwy jak w tej chwili! Drogi mój Steerforth, tak się cieszę, że cię widzę! - A i mnie sprawia to wielką przyjemność - mówił ściskając mi silnie ręce. - Mój dobry, stary Copperfield! No! Nie bądźże tak wzruszony! No! Otarłem łzy, których nie zdołałem powstrzymać. Widziałem, że istotnie moje wzruszenie, pamięć i niezmienne przywiązanie muszą mu być miłe. Roześmieliśmy się obaj, raz jeszcze uściskali i usiedli obok siebie. - Opowiedz mi teraz, jakim sposobem się tu znalazłeś? - rzekł Steerforth, uderzając mnie po ramieniu. - Przyjechałem dziś dyliżansem z Canterbury. Mieszka tam ciotka, która się mną zaopiekowała. Właśnie skończyłem szkoły. Ale ty, ty, Steerforth, skąd się tu znalazłeś? - Ja! Jestem studentem oxfordzkiego uniwersytetu, to jest, muszę się tam od czasu do czasu zanudzać na śmierć. Obecnie jadę do domu, do matki. Wiesz co, mały, diabelnie mi ładnie wyglądasz! Ten sam, co dawniej, Copperfield! Zawsze ten sam, poczciwy! Nie zmieniłeś się. - Ja to jednak poznałem cię od razu, pierwszy - rzekłem. - Ale bo i zapomnieć ciebie niepodobna! Zaśmiał się, przeciągnął dłoń po swych błyszczących kędziorach. - Widzisz - mówił - składam obowiązkową wizytę. Matka moja mieszka niedaleko, ale za miastem, że zaś drogi niepewne, a tam w domu niezupełnie wesoło, wolałem spędzić wieczór w mieście i tu przenocować. Kilka godzin przewałęsałem się po ulicach i przeziewałem w teatrze. - I ja też byłem w teatrze! W Covent Garden! Co za przepyszne przedstawienie! Jakaż to przyjemność! Steerforth roześmiał się głośno. - Ach! Mój ty mały Davy! - zawołał uderzając mnie po ramieniu. - Powinieneś się raczej nazywać DaisyStokrotka, gdyż pierwsze w rosie na słońcu otwierające się listki nie są wrażliwsze ani świeższe od ciebie, mój mały. I ja byłem w Covent Garden. Co za straszliwe nudy! Hola! Kelner! Przypatrujący się nam z daleka z uszanowaniem służący poskoczył. - Gdzieżeście ulokowali mego przyjaciela, pana Copperfielda? - spytał Steerforth. - Co pan rozkaże? - Pytam: gdzieście ulokowali tego pana? Służący zmieszał się. - Pod czterdziestym czwartym numerem- odrzekł. - A! Łotry! - zawołał Steerforth. - Wsadzić go do tej nory, nad stajniami! - Nie wiedzieliśmy - jąkał się lokaj. - Pan zresztą sam nie sprzeciwiał się... ale natychmiast przeniesiemy pod numer siedemdziesiąty drugi, właśnie obok pana. - Przenosić mi natychmiast - rozkazał Steerforth. Służący wybiegł, a przyjaciel mój śmiał się jeszcze długo na samą myśl, że mogli mi dać taką norę. Zaprosił mnie na dziesiątą rano na śniadanie, co mnie bardzo ucieszyło, że zaś już było późno, zgasiliśmy świece i rozeszliśmy się na spoczynek, serdecznie się pożegnawszy przed drzwiami Steerfortha. Pokój, do którego mnie przenieśli, był obszerny, pełen powietrza, wygodnych sprzętów, z ogromnym, szerokim łóżkiem, na którym wśród nieskończonej ilości poduszek i kołder usnąłem, marząc o starożytnym Rzymie, Steerforcie i przyjaźni, dopóki ranny turkot wozów nie nasunął mi snów o gromach i bogach. Rozdział dwudziesty. Dom Steerfortha. Gdy o ósmej służąca zapukała do drzwi oznajmiając, że zostawia przy nich ciepłą wodę do golenia, zarumieniłem się po uszy na samą myśl, że nie mogę jej zużyć. Podejrzenie, że dziewczyna mówiąc to, mogła się ze mnie śmiać, nie dawało mi spokoju podczas ubierania się i sprawiało, że przechodząc obok niej na schodach, zrobiłem poważną i surową minę: Wolałbym nawet wcale tamtędy nie przechodzić i pozostawić ją opartą na szczotce, zapatrzoną przez okno na pułk żołnierzy, przechodzący ulicą wśród tłumu wozów i pieszych, ale służący oznajmił, że pan mnie oczekuje. Steerforth oczekiwał mnie nie w restauracji, ale w gabineciku z czerwonymi portierami, z otomanką i połyskującym od szkła i srebra stoliczkiem oraz wielkim, na kominku płonącym ogniem i owalnym lustrem, w którym się to wszystko odbijało. Zrazu czułem się nieco zmieszany. Imponowała mi śmiałość, swoboda Steerfortha posiadającego nade mną tyle - nie wyłączając wieku - przewagi. Wkrótce jednak jego przyjacielskie obejście zatarło to wrażenie. Nie mogłem się też dość nadziwić zmianom, jakie zaszły w samym hotelu. Wczoraj jeszcze wszystko, co widziałem, było brudne, zakurzone, dziś - połyskujące, wytworne. Pierzchła gdzieś bezpowrotnie poufałość służącego. Wyprostowany, poważny, czekał u drzwi na nasze skinienie. , - A teraz, Copperfield - rzekł Steerforth, gdyśmy pozostali sami - opowiedz mi, jak ci się obecnie powodzi i jakie masz widoki na przyszłość. Wszystko to interesuje mnie i obchodzi, jak gdybyś był moją własnością. Uszczęśliwiony tym, że tak się mną zajmuje, opowiadałem mu o sobie i o obecnej wycieczce, dozwolonej mi przez ciotkę. - Masz, jak widzę, sporo wolnego czasu - zauważył Steerforth. - Wiesz co, jedź ze mną na parę dni do Highgate. Co? Dobrze? Ręczę, że polubisz moją matkę. Jest próżna i słaba, gdy idzie o mnie, lecz ty jej to wybaczysz. Pewien też jestem, że się jej spodobasz. - Chciałbym w to wierzyć - odrzekłem z uśmiechem. - O! - rzekł Steerforth. - Każdy, kto mi sprzyja i przychylnym na mnie patrzy okiem, ma już prawo do sympatii mej matki. - W takim razie napewno zdobędę jej łaski! - odrzekłem. - Doskonale! Przejdziemy się po mieście i w godzinę obejrzymy ciekawostki. Obiecuję sobie dużo przyjemności ze zwiedzania miasta z takim jak ty nowicjuszem! Potem udamy się do Highgate powozem. Zdawało mi się, że wszystko to jest tylko snem, i bałem się, że po obudzeniu znajdę się znów pod numerem czterdziestym czwartym lub w restauracji naprzeciw bezczelnego kelnera. Po napisaniu listu do ciotki i opisaniu jej mego spotkania z dawnym towarzyszem i przyjacielem, jako też oznajmieniu, że się do niego na parę dni udaję, pojechaliśmy dorożką zwiedzić panoramę, muzeum i inne osobliwości, przy czym podziwiałem rozległość wiadomości i brak zarozumiałości mego przyjaciela. - Pewnie skończyłeś szkoły z odznaczeniem? - zauważyłem. - Ja? Z odznaczeniem? - zaśmiał się. - Ach, Daisy! Wszak pozwolisz, że cię tak przezwę? - Jak najbardziej. - A to dobre - śmiał się. - Z odznaczeniem! Ależ ja się wcale o to, mój drogi, nie ubiegam. Uważam, że, jak na moje potrzeby, aż nadto już jestem uczony. - Ale sława... -począłem. - Ach, ty romantyczna Stokrotko! I cóż mi po oklaskach głupców! Niech się o to ubiegają inni, każdemu ustępuję pola. Przykra mi była moja pomyłka, chciałem więc nadać inny bieg rozmowie, nie było to trudne ze Steerforthem, przeskakującym łatwo z przedmiotu na przedmiot. Obejrzawszy miasto zjedliśmy drugie śniadanie, a krótki dzień zimowy miał się ku końcowi, gdyśmy dojechali do starego murowanego domu stojącego na szczycie wzgórza w Highgate. Na progu przywitała nas niemłoda, z piękną jeszcze twarzą i dumnym spojrzeniem kobieta, która chwyciła przyjaciela mego w objęcia nazywając go "najdroższym swym Jamesem". Damie tej Steerforth przedstawił mnie jako swej matce. Powitała mnie uprzejmie. Dom był obszerny, ale cichy i staroświecki. Z okien pokoju, który zająłem, ujrzałem w oddali Londyn, ścielący się na kształt gęstej mgły przerywanej drżącymi światełkami. Zaledwie miałem czas przebrać się i przyjrzeć poważnym staroświeckim meblom, makatom wyszywanym może ręką samej gospodyni domu za jej panieńskich czasów, portretom przedstawiającym damy w pudrowanych perukach, oświetlonym płonącym na kominku ogniem, gdy zawezwano mnie do stołu. W jadalni zastałem jeszcze jedną panią, małą szczupłą brunetkę o nieprzyjemnym, choć interesującym wyrazie twarzy. Zwróciłem na nią szczególną uwagę, być może dlatego, że nie spodziewałem się jej zastać, a może była rzeczywiście niezwykła. Miała czarne włosy, czarne płonące oczy, chudą twarz i bliznę na wardze (była to stara, dawno zagojona, przybladła blizna), ciągnącą się przez podbródek, ale ledwie widoczną poprzez stół. Wyglądała na kobietę trzydziestoletnią, pragnącą wyjść za mąż. Było w niej coś wygasłego, jak w dawno nie wynajmowanych domach. Była wychudła, trawiona może jakimś wewnętrznym ogniem, który teraz płonął cały w jej zapadłych oczach. Przy przedstawieniu usłyszałem nazwisko - panna Dartle, lecz Steerforth i jego matka nazywali ją Różą. Dowiedziałem się, że od dawna była towarzyszką matki Steerfortha. Zdawało mi się też, że nie mówiła nigdy wprost tego, co chciała powiedzieć, nadużywała zapytań lub udawała zdziwienie. Gdy na przykład pani Steerforth stwierdziła raczej półżartem, że syn jej pewno się wesoło bawi na uniwersytecie, panna Dartle zawołała: - Doprawdy! Ale co to znaczy bawić się wesoło? Jestem bardzo niedomyślna. Do czego właściwie służą uniwersytety? - Do nabrania wykształcenia i do nauki praktycznego zawodu - odrzekła chłodno pani Steerforth. - A tak! Nie pomyślałam o tym. Proszę mnie zawsze poprawiać, jeśli się mylę. Czy tak istotnie? - Co, czy tak? -¦ spytała pani Steerforth. - O! Teraz już wiem, co to miało znaczyć. Rozumiem. Oto do czego prowadzą wyjaśnienia. Teraz już nigdy nie zgodzę się na to, że życie uniwersyteckie jest jednoznaczne z rozrzutnością i lekkomyślnością. - I słusznie! - zauważyła pani Steerforth. - Opiekun mego syna jest człowiekiem poważnym i jeśli nie na Jamesie, to na nim mogę polegać w zupełności. - Doprawdy? W zupełności? - powtórzyła panna Dartle. - Człowiek poważny i sumienny! Istotnie sumienny? - Takie jest moje przekonanie - zauważyła starsza dama. - Bardzo, bardzo szczęśliwie! Sumienny! A może... Ależ nie, on musi być sumienny, uspokaja to mnie najzupełniej, podnosi go w mym mniemaniu nieskończenie. W ten sposób wyrażała wszelkie zdania, sprzeczne najczęściej z wyrażonym przedtem zdaniem, i mieszała samego Steerfortha. Przed skończeniem obiadu pani Steerforth pytała mnie o dalsze me plany, a gdy mówiłem o projektowanym wyjeździe do Suffolk, dodałem, że bardzo bym się cieszył, gdyby Steerforth pojechał ze mną. Przypomniałem przy tym Steerforthowi, że poznał raz w szkole rybaka Peggotty. - A! Ów jegomość z synem, pamiętam - zawołał. - Był to jego synowiec - odrzekłem - którym się po ojcowsku opiekował. Pan Peggotty ma prócz tego prześliczną synowicę, którą się też po ojcowsku opiekuje. Słowem, dom ten - raczej łódź, w której mieszkają na lądzie - przepełniona jest korzystającą z jego dobrodziejstw rodziną. Ręczę, że cała rodzina zajęłaby cię ogromnie... - Kto wie... - zawołał Steerforth. - Sądzę, że istotnie podobna wycieczka byłaby mi na rękę. Nie licząc już, że byłbym z tobą, poczciwy mój Davy, może zaciekawiliby mnie i tego rodzaju ludzie. Serce zabiło mi żywiej. Panna Dartle, która wpatrywała się w nas w czasie tej rozmowy bacznie, słysząc słowa Steerfortha "tego rodzaju ludzie", zawołała: - A! Jakie to ciekawe! Więc cóż ci ludzie? - Co? - spytał Steerforth. - Jacy ludzie? - A ci, o których mówicie! Chciałabym wiedzieć, czy istotnie są innego rodzaju. Czy są czymś w rodzaju zwierząt? - Inni niż my - dokończył chłodno Steerforth. - To chciałaś powiedzieć? Z pewnością! Nie są tak jak my wrażliwi, nie można ich tak łatwo jak nas dotknąć, obrazić. Muszą to być bardzo poczciwi ludziska, tak przynajmniej niektórzy utrzymują i wcale nie mam ochoty temu zaprzeczać, lecz nie są najpewniej wytworni, a grube ich naskórki nie tak łatwo dają się przeciąć i zranić. - Czy tak? - mówiła panna Dartle. - Nie wiedziałam doprawdy i miło mi dowiedzieć się o tym. Jest w tym istotnie coś pocieszającego. Więc nie czują oni wówczas nawet, gdy cierpią? Przedziwni ludzie! Czasem, dawniej, gdy myślałam o takich ludziach, niepokoiłam się o nich, teraz już będę zupełnie spokojna. Człowiek dopóty się uczy, dopóki żyje. Wyznaję, miałam niejakie w tej mierze wątpliwości, lecz obecnie zostały one najzupełniej rozproszone. Jak to dobrze pytać się i dowiadywać! Prawda? Sądziłem, że to, co mówi Steerforth, powiedziane było żartem lub dla podrażnienia panny Dartle, i pewien byłem, że się do tego przyzna, gdyśmy po odejściu pań zostali sami. Nie mówił jednak wcale na ten temat, tylko spytał mnie, jak mi się podoba panna Dartle. - Musi być bardzo inteligentna - odrzekłem. - Inteligentna! Ba! - zawołał. - Każdego przyprze do muru, każdemu dogryzie. Nawet jej twarz nabrała w ostatnich czasach złośliwego wyrazu. Samą siebie zagryza. Ostra jak brzytwa. - Ma dziwną szramę nad ustami. Steerforth spochmurniał, spuścił głowę. - Mniejsza z tym - rzekł. - To ja jestem jej sprawcą! - Przypadkiem? - zawołałem. - Nie, nie przypadkiem. Byłem jeszcze małym chłopcem, rozdrażniła mnie, cisnąłem w nią młotkiem. Obiecujący był ze mnie aniołek, prawda? Przykro mi było, żem wywołał tak niemiłe wspomnienie. Było już jednak za późno. - Odtąd pozostała jej ta blizna - ciągnął. - Nie rozstanie się z nią do śmierci. Matkę straciła w dzieciństwie, ojciec jej, daleki krewny mej matki, umarł też, i matka moja, będąc już wdową, wzięła ją za swą towarzyszkę. Po ojcu zostało jej parę tysięcy, od których procenty dokłada co roku do kapitału. Oto życiorys panny Róży Dartle. - Pewien jestem, że cię kocha jak brata - zauważyłem. - Hm! - mruknął patrząc w ogień. - Nie każdy brat bywa kochany i nie każde kochanie... Ależ, Copperfield, nie pijesz, jak widzę! Wychylmy kieliszek na cześć stokrotek, w twoje ręce! A drugi na cześć lilii, co nie sieją i nie orzą, w moje. Smutny uśmiech, igrający mu na ustach, znikł z tymi słowy, wróciła mu zwykła swoboda. Gdyśmy zasiedli do herbaty, z zajęciem przypatrywałem się bliźnie na twarzy panny Dartle. Zauważyłem, że był to najwrażliwszy rys jej twarzy. Gdy bladła, bladł na kształt tych tajemniczych, atramentowych rysów, które występują na papierze przy zbliżeniu do ognia. W czasie małego zajścia, jakie miała z moim przyjacielem podczas gry w tryktraka - przez chwilę zdawało mi się, że jest rozzłoszczona do wściekłości - blizna wystąpiła niby stary napis na oświetlonej nagle ścianie. Nie dziwiło mnie bynajmniej wielkie przywiązanie pani Steerforth do syna. Zdawało się, że nie umiała myśleć ani mówić o niczym innym. Pokazywała mi medalion z jego miniaturą z lat dziecinnych. Był tam pukiel puszystych dziecięcych włosów. Pokazywała mi portret z lat, w których go poznałem, i trzeci taki, jakim był w obecnej chwili, który nosiła na piersiach. W biureczku przy kominku, tuż obok fotela, na którym zwykle siadywała, złożone były wszystkie listy, które kiedykolwiek do niej napisał. Chciała mi przeczytać niektóre, co by mi zresztą wielką zrobiło przyjemność, lecz syn się temu sprzeciwił. - Poznaliście się w szkole pana Creakle'a, jak mi syn opowiadał - rzekła siedząc ze mną przy jednym stole, gdy przy drugim jej syn grał z panną Dartle w tryktraka. - Przypominam sobie, że mi syn opowiadał o młodszym towarzyszu, zapomniałam tylko nazwiska. - Zapewniam panią - odrzekłem - żem nie miał lepszego, wspaniałomyślniejszego towarzysza. Zginąłbym, gdyby nie opieka, jaką mnie syn pani wsparł i otoczył. - Zawsze był dobry i wspaniałomyślny! - odrzekła z dumą pani Steerforth. Potwierdziłem to z zapałem. Wierzyła w moją szczerość i dlatego w stosunku do mnie nie była wyniosła. - Szkoła ta nie była wcale odpowiednia dla mego syna - mówiła - lecz w owym czasie niektóre względy wpłynęły na ten, tak z pozoru niestosowny wybór. Charakter mego syna wymagał, abyśmy go powierzyli człowiekowi uznającemu jego wyższość, a jednak nie ulegającemu mu, słowem, człowiekowi twardemu, takiemu, jakim był właśnie pan Creakle. Znałem go. Pamiętam, jak miękł wobec Steerfortha. A jednak zamiast wzgardy, czułem dlań raczej pewien szacunek, za to, że potrafił uznać i ocenić zalety mego przyjaciela! - Zresztą, wyjątkowe zdolności mego syna potrzebowały tylko bodźca - ciągnęła matka. - Nie zniósłby on przymusu, czując się zaś panem położenia, starał się godnie dostosować do sytuacji. Taki był zawsze. Słowom tym przytakiwałem z całego serca. - Syn mój - ciągnęła z dumą - tam, gdzie idzie za własnym popędem, prześciga wszystkich współzawodników. Mówił mi, panie Copperfield, że ma w panu szczerego przyjaciela i gorącego zwolennika, żeś go wczoraj witał ze łzami radości. Byłabym nieszczera, jeślibym udawała, że mnie to dziwi, lecz nie mogę nie czuć śię zobowiązana podobnymi oznakami tak stałego przywiązania i miło mi poznać pana i zapewnić o moim najprzyjaźniejszym wobec pana usposobieniu i o wzajemnej przyjaźni mego syna. Możesz na niego liczyć w potrzebie. Panna Dartle grała w tryktraka z właściwą sobie żywością i przejęciem. Gdybym ją po raz pierwszy ujrzał przy zielonym stole, mógłbym sądzić, że twarz jej wychudła, a oczy rozbłysły z namiętności do gry, a jednak myliłbym się bardzo, gdybym sądził, że straciła choć jedno słowo z tego, co się mówiło u drugiego stołu. Okazywane mi przez panią Steerforth zaufanie pochlebiało mi niesłychanie. Rosłem we własnych oczach. Zanim minął wieczór i zanim wniesiono tacę z przeróżnymi napojami, Steerforth zdecydował się już na proponowaną przedtem przeze mnie wycieczkę. Nie spieszyło się nam jednak, jak utrzymywał. Mógłbym spędzić w Highgate kilka dni. Propozycja ta została poparta przez gościnność jego matki. W rozmowie Steerforth nazwał mnie kilkakrotnie "Stokrotką", co nie uszło baczności panny Dartle. - A! Jakie ładne przezwisko - zauważyła. - Czy on dlatego tak pana nazywa, że uważa pana za uosobienie niewinności i młodości? Jestem taka niedomyślna, proszę mi powiedzieć! Zarumieniłem się odpowiadając, że i mnie się tak zdaje. - A! -mówiła panna Dartle. - Teraz to już wiem na pewno, lubię pewność i dlatego pytam, gdy czegoś nie rozumiem. A! Uważa więc pana za tak młodego, niewinnego! I jest pan jego przyjacielem? Ależ to ślicznie, prześlicznie! Wkrótce jednak obie panie udały się na spoczynek, a i my ze Steerforthem po półgodzinnej rozmowie o Traddlesie i innych kolegach z Salem House poszliśmy na górę. Pokój mój znajdował się tuż obok sypialni Steerfortha, będącej szczytem komfortu i elegancji. Niskie i miękkie fotele, poduszki haftowane ręką jego matki, dywany i kosztowne sprzęty wypełniały go całkowicie. Na ścianie, naprzeciw łóżka, wisiał portret pani Steerforth. Zdawało się, że jeszcze we śnie chciała spoglądać na ubóstwianego syna. W moim pokoju zastałem płonący na kominku ogień, spuszczone zaś u okien i drzwi portiery przydawały całemu wnętrzu takiej przytulności, że długo jeszcze marzyłem, siedząc przed ogniem i rozważając szczęśliwy traf, który mnie zawiódł pod dach przyjaciela. Podnosząc oczy ujrzałem nad kominkiem portret panny Dartle. Portret był doskonały, a chociaż malarz zapomniał o przecinającej jej twarz bliźnie, pamiętałem o niej, widziałem ją tak, jak widziałem przy stole: występującą wyraźnie przy każdym wzruszeniu. Gubiłem się w domysłach, dlaczego portret ów znajdował się właśnie w przeznaczonym dla mnie pokoju. Aby się pozbyć tego widoku, rozebrałem się spiesznie i położyłem, lecz i we śnie jeszcze czułem wlepione w siebie wielkie, błyszczące czarne oczy i słyszałem pytanie: "Czy tak? Doprawdy"? Budząc się wśród nocy z ciężkiego snu, przypomniałem sobie, że przez sen sam zadawałem najrozmaitsze pytania ludziom: czy to prawda, czy nie? I sam nie wiedziałem, o co mi właściwie chodziło. Rozdział dwudziesty pierwszy. Mała Emilka. W domu tym był służący, który, jak zauważyłem, stale asystował Steerforthowi. Mój przyjaciel przyjął go do służby, jeszcze gdy był na uniwersytecie i uważał go za wzór godności. Istotnie, nie udało mi się nigdy spotkać na takim stanowisku człowieka mającego godniejszy wygląd. Był milczący, chodził cicho, spokojnie, pełen szacunku, zawsze pod ręką, gdy był potrzebny, znikał, kiedy przeszkadzał, lecz nade wszystko,powtarzam, miał wygląd pełen godności. Wyraz jego twarzy nie był miły ani uprzejmy; postawę miał sztywną, włosy nosił krótko ostrzyżone i przygładzone, mówił cicho i specjalnie wymawiał literę s tak, że się zdawało, jakby używał jej częściej od innych liter alfabetu. Wszystko to jednak nie przeszkadzało mu wyglądać nader poważnie, i gdyby nawet miał nos krzywy lub zbytnio zadarty, dodawałoby mu to jedynie większej powagi. Otoczył się atmosferą godności i stąpał w niej pewnym krokiem. Niepodobna było posądzić go o najdrobniejszą nieuczciwość. Nikomu też nie mogło przyjść do głowy, aby człowieka tak pełnego godności ubrać w liberię. Zaproponować mu ciężką lub poniżającą pracę byłoby splamieniem tej godności, i zauważyłem, że służące w domu tak dalece to czuły, że same wykonywały najcięższe prace, gdy tymczasem on w pokoju dla służby czytał przy kominku gazetę. Nie spotkałem nikogo, kto by tak umiał nad sobą panować, i ta właściwość dodawała mu jeszcze znaczniejszej powagi. Nawet fakt, że nikt nie znał jego imienia, powagę tę powiększał. Wszyscy znali go pod nazwiskiem Littimer. Piotra można było powiesić, Tomasza wypędzić ze służby, ale Littimer pozostawał nietykalny. Wobec tego człowieka czułem się jeszcze bardziej dzieckiem. Nie umiałbym powiedzieć, w jakim był wieku, gdyż powaga jego i spokój pasować mogły zarówno do trzydziesto jak i pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Littimer wszedł z rana do mego pokoju, kiedy byłem jeszcze w łóżku, i przyniósł mi znienawidzoną ciepłą wodę do golenia i odświeżoną odzież. Gdy rozchyliłem firanki, ujrzałem go stojącego na środku pokoju ze spokojem, którego nie mógł zachwiać nawet szalejący na dworze wicher styczniowy. Ustawiał moje buty jak do tańca i zdmuchiwał pyłek kurzu z mego surduta, układając go ostrożnie jak dziecko. Powiedziałem mu dzień dobry i spytałem o godzinę. Z największą powagą wyjął z kieszeni najgodniejszy z zegarków, nacisnął sprężynę, popatrzył na tarczę jak na wyrocznię, zamknął kopertę i oznajmił, że już za pozwoleniem pół do dziewiątej. - Pan Steerforth - rzekł - pragnąłby wiedzieć, czy pan wypoczął po podróży. - Dziękuję - odrzekłem. - Spałem wybornie. A jakże się ma pan Steerforth? - Dziękuję panu - odrzekł. - Pan Steerforth ma się nieźle. Littimer nigdy nie używał superlatywów i nigdy nie wypowiadał się ani stanowczo ani twierdząco. Był zwolennikiem miary we wszystkim. - Czym mogę jeszcze panu służyć? - spytał. - O dziewiątej będzie pierwszy dzwonek, do śniadania państwo zasiadają zwykle o pół do dziesiątej. Czym mogę służyć? - Dziękuję. Nic mi nie trzeba. - To ja dziękuję panu - rzekł kłaniając się i wychodząc, a drzwi zamknął tak cicho, jak gdyby nie chciał zbudzić mnie z drzemki, od której zależało me życie. Odtąd co rano rozmawialiśmy w ten sposób, nie zamieniając ani jednego słowa więcej, ani jednego mniej. I zawsze, chociażbym nie wiem jak wieczorem urósł we własnym przekonaniu, dzięki okazywanej mi przez Steerfortha przyjaźni, wskutek zaufania, jakim obdarzała mnie jego matka, czy też dzięki rozmowom z panną Dartle, zawsze wobec tego człowieka czułem się, wedle słów pieśni, "znów chłopięciem". Littimer sprowadzał nam konie, a Steerforth, celujący we wszystkim, dawał mi lekcje konnej jazdy. Littimer dostarczał nam szpad i Steerforth uczył mnie fechtunku, przynosił rękawice i pod okiem przyjaciela wprawiałem się w boksie. Wobec Steerfortha wcale nie wstydziłem się braku wprawy w tych męskich ćwiczeniach, lecz niezręczność moja zawstydzała mnie wobec Littimera! Nie zastanawiałem się nawet nad tym, czy on sam biegły jest w sztuce jazdy, fechtunku i w boksie, najlżejszym słowem nie dał mi do zrozumienia nic podobnego, nie okazał zdziwienia najdrobniejszym ściągnięciem brwi, a jednak w jego obecności mieszałem się onieśmielony. Zatrzymuję się dłużej przy wspomnieniu o tym człowieku, gdyż wywarł on na mnie od razu silne wrażenie, aż nadto usprawiedliwione przez późniejsze wypadki. Tak minął przyjemny tydzień. Minął szybko, ale mnie, który miałem sposobność ciągłego przebywania w towarzystwie Steerfortha i coraz większego podziwiania go, wydawało się, że jestem z nim od dawna. Steerforth bawił się mną jak zabawką, ale czynił to w sposób tak miły i ujmujący, że mnie rozczulał, przypominał mi szkolne czasy. Przekonywałem się coraz bardziej, że jego usposobienie względem mnie się nie zmieniło, ośmielałem się i czułem, że zacierają się istniejące pomiędzy nami różnice. Sposób jego postępowania ze mną był zresztą zupełnie wyjątkowy i tak jak w szkole, tak później w życiu nie odnosił się, tego byłem pewien, do nikogo innego tak jak do mnie. Wierzyłem też, że bliższy jestem jego sercu niż wszyscy inni, i pełen byłem miłości ku niemu. Zdecydował się wreszcie towarzyszyć mi w zamierzonej wycieczce do Yarmouth. Nadszedł dzień naszego wyjazdu. Zrazu chciał wziąć ze sobą Littimera, lecz ostatecznie postanowił zostawić go w domu. Szanowny ten jegomość - zawsze zadowolony z rozkazów swego pana - złożył nasze walizki w pojeździe, wiozącym nas do Londynu, z takim namaszczeniem, jak gdyby wyprawiał nas na koniec świata. Z obojętną godnością przyjął też mój skromny napiwek. Pożegnaliśmy panią Steerforth i pannę Dartle. Dziękowałem serdecznie matce mego przyjaciela za jej dobroć. Ostatnim wrażeniem, jakie unosiłem, było spojrzenie Littimera; patrzał na mnie, jak mi się zdawało, z głębokim przeświadczeniem o tym, jak bardzo jeszcze jestem młody. Nie potrafię opisać uczuć, których doznałem, wracając w te dobrze mi znane strony. Przybyliśmy dyliżansem. Byłem tak wrażliwy na pochwały, gdy chodziło o Yarmouth, że kiedy przejeżdżaliśmy przez ciemne ulice do gospody i Steerforth oświadczył, że dziura ta wydaje mu się spokojna i poczciwa, czułem się tym pochlebiony. Położyliśmy się zaraz po przyjeździe, a nazajutrz wstaliśmy późno na śniadanie. Steerforth był w doskonałym humorze, odbył już poranną przechadzkę nad morze zanim jeszcze wstałem, zapoznał się tam, jak utrzymywał, z pół tuzinem rybaków i dojrzał w oddali to, co musiało być z pewnością domem pana Peggotty. Brała go chętka zajść tam i wmówić, że jest Dawidem Copperfieldem we własnej osobie, zmienionym nie do poznania. - Kiedy mnie przedstawisz, Stokrotko? - pytał. - Ja jestem gotów, decyzja należy do ciebie. - Sądzę - rzekłem - że najwłaściwiej byłoby wieczorem, gdy wszyscy zbiorą się przy kominku. Chciałbym, żebyś zobaczył ten dom, kiedy wygląda najprzytulniej. - Zgoda! -zawołał Steerforth. - Do wieczora! - Tymczasem nie dam im wcale znać - mówiłem rozradowany. - Zrobimy niespodziankę! - O! Naturalnie! - rzekł Steerforth. - Inaczej wszystko byłoby na nic. Chcę zobaczyć tych tuziemców w ich swojskich, codziennych warunkach. - Pomimo iż są to tylko ludzie "tego rodzaju", jak o nich mówiłeś - odrzekłem. - Aha! Przypomniały ci się moje sprzeczki z Różą! - zawołał spojrzawszy mi bystro w oczy. - Jest ona moim złym duchem. Nie wspominaj jej nigdy. A co teraz zamierzasz czynić? Zapewne pójdziesz do swej niani? Co? - Tak - rzekłem. - Przede wszystkim muszę zobaczyć się z Peggotty. - Dobrze - rzekł Steerforth spoglądając na zegarek. - Jeśli cię uwolnię na parę godzin, czy tyle wam wystarczy na łzy rozczulenia? Odpowiedziałem mu śmiejąc się, że może wystarczy, lecz że chcę, aby on tam przyszedł i przekonał się naocznie, że sława już go poprzedziła i że w domu i w sercu mej niani ma niemal takie samo miejsce jak ja. - Pójdę, dokąd mi każesz - odrzekł. - Zrobię, co ci się podoba. Rozkazuj tylko, a wszędzie, gdzie zechcesz, wystąpię w roli sentymentalnej albo komicznej. Dałem mu adres woźnicy, pana Barkisa, przy drodze do Blunderstone i wyszedłem. Powietrze było ostre, ziemia sucha, morze wzburzone, a jasne słońce raczej świeciło, niż grzało; wszystko było świeże i wesołe. Sam czułem się pełen życia i pogody, a tak uszczęśliwiony pobytem w miłych mi miejscach, że rad byłem uściskać każdego z przechodniów. Ulice wydały mi się ciasne i krótkie. Zawsze podobno tak bywa z miejscami znanymi z czasów dzieciństwa, gdy do nich potem wracamy. Wszystko mi jednak stało żywo w pamięci i nie zauważyłem nigdzie w niczym najmniejszej zmiany. Przy sklepie pana Omera szyld był zmieniony na "Omer i Joram", a dalej, jak dawniej, widniało: "Tapicer, krawiec, przedsiębiorca pogrzebowy itd.". Mimo woli przeszedłem ulicę i zatrzymałem się u drzwi sklepu. W głębi młoda, przystojna kobieta bujała na ręku niemowlę, a drugie dziecko czepiało się jej spódnicy. Od razu poznałem Minnie i jej dzieci. Drzwi do izdebki za sklepem były zamknięte, lecz dochodził mnie ów dawny zgrzyt - zupełnie jak przed laty. - Czy zastałem pana Omera? - spytałem wchodząc. - Chciałbym go widzieć. - O, tak! Jest w domu - odrzekła Minnie. - Na taką pogodę astma nie pozwala mu wychodzić. Joe! Poproś dziadunia. Trzymający się jej fartucha malec wrzasnął i ku wielkiemu zadowoleniu matki schował się w jej spódnicę. Posłyszałem sapanie i po chwili zjawił się pan Omer we własnej osobie, bardziej zdyszany niż dawniej, lecz wcale nie zmieniony! - Do usług pańskich - rzekł. - Co pan rozkaże? - Chciałbym uścisnąć dłoń pana - zawołałem. - Nie miałem dotąd sposobności podziękować panu za okazaną mi niegdyś uprzejmość! - Za uprzejmość? Nie przypominam sobie. Czy pan się czasem nie myli? - O, nie! - Pamięć moja musiała się skrócić wraz z oddechem - odrzekł potrząsając głową. - Nie przypominam pana sobie. - Jak to? Nie pamięta pan? Czekał pan na mnie przy gospodzie, przyprowadził tu na śniadanie, a potem pojechaliśmy razem do Blunderstone, pan, pani Joram i pan Joram, który nie był jeszcze wówczas pańskim zięciem. - A! Niechże mnie Bóg ma w swojej opiece! - zawołał pan Omer i rozkaszlał się, a potem rzekł: - Minnie, kochanie! Pamiętasz? Był to pogrzeb jakiejś damy, zdaje się. - Mojej matki. - A! Tak! Tak, właśnie! - mówił dotykając mej kamizelki wskazującym palcem. - Matki. Pamiętam! Ot, taki mały chłopczyna! A tam w Blunderstone grzebaliśmy wraz z matką dzieciątko! Złożono je przy niej! Pamiętam! Jakże się pan miewa? Podziękowałem mu, nawzajem pytając o zdrowie. - Tak sobie - rzekł. - Nic nowego. Oddech się wciąż skraca. Ha! Trudno, aby się na starość stawał dłuższy. Trzeba brać życie takim, jakie jest i to z najlepszej strony. Na to nie ma rady. Śmiał się i kaszlał, a córka z dzieciątkiem na ręku stała tuż przy nim i starała się go podtrzymać. - Kto by pomyślał - ciągnął - dwa pogrzeby na raz! Tego samego dnia wracając naznaczyliśmy dzień ślubu Minnie. "Niech pan już raz oznaczy" mówił Joram. "Tak, tak, ojcze,"! twierdziła Minnie. "Oznacz dzień", no i wstąpił teraz do spółki. A to, proszę spojrzeć, najmłodsze! Minnie śmiała się i poprawiała włosy, korzystając z tego, że ojciec przytrzymywał skaczące na stole dziecko. - Dwa pogrzeby, naturalnie! - kiwał głową krawiec. - Właśnie tak było! Joram ma w robocie teraz podobną trumnę. Szara ze srebrnymi ćwieczkami, o taka... Mierzył ręką skaczące po stole dzieciątko. - Ale czym mogę pana poczęstować? - dodał. Podziękowałem. Byłem po śniadaniu. - Aha! - mówił przypominając sobie. - Peggotty, ta żona woźnicy Barkisa, siostra rybaka, miała jakieś stosunki z waszą rodziną? Prawda? Służyła u was? Potwierdziłem, co mu sprawiło ogromną przyjemność. - Gdyby to oddech tak wracał z pamięcią - rzekł. - Otóż widzi pan, mamy tu obecnie jej krewną. Nikt nie ma lepszego gustu w krawiectwie od tej dziewczyny. Księżniczka, mówię panu! - Mała Emilka! - zawołałem. - Na imię jej Emilka i jest nieduża! Ale za to jaka twarzyczka! Kobiety są na nią wściekłe z zazdrości. - Fee, co też ojciec mówi - zaprzeczyła córka. - Nie mówię tego o tobie, duszko - tłumaczył się ojciec, mrugając ku mnie - ale o co najmniej połowie mieszkanek Yarmouth, a i na pięć mil dokoła. Zjadłyby ją. - Gdyby była zawsze na miejscu, ojcze - odparła Minnie - i nie dawała powodu do plotek, z pewnością nawet nie wspomniano by o niej. - Nie wspomniano by o niej! Nie wspomniano! - odrzekł pan Omer. - Nie znasz świata, moje dziecko, i nie wiesz, do czego są zdolne kobiety, szczególnie gdy chodzi o ładniejszą od ich twarzyczkę! Sądziłem, że już będzie po nim, tak się po tym żarciku rozkaszlał. Musiał się schylić i oprzeć o stół, a całą jego postacią wstrząsały spazmatyczne dreszcze. Wykaszlawszy się, usiadł zmęczony. - Widzi pan - mówił ocierając pot z czoła i łapiąc powietrze - Emilka nie wdaje się tu z nikim, nie zawiązuje żadnych przyjaźni ani miłostek, a tego dość, aby rozgłoszono, że udaje wielką damę i że Bóg wie jakiego wyczekuje losu. Ot, po prostu, musiała kiedyś wygadać się w szkole, że gdyby była wielką panią, uczyniłaby to a to dla wuja, którego ubóstwia. - Tak, panie - potwierdziłem gorąco. - Mówiła mi to nieraz, gdyśmy byli dziećmi. Pan Omer skłonił głowę i potarł brodę. - No, właśnie - ciągnął. - A i to, że lada czym przystroi się lepiej niż każda inna. We wszystkim jej do twarzy. To prawda, że jest nieco, jak mówią, krnąbrna. Ja sam nie wiem właściwie, jak to inaczej określić, mówię po swojemu: uparta. Jak raz coś postanowi, musi na swoim postawić. Ot i wszystko, co jej można zarzucić, prawda, Minnie? - Tak, ojcze - odparła pani Joram. - To chyba wszystko. - A więc na przykład - ciągnął pan Omer - dostała bardzo dobre miejsce panienki do towarzystwa u jakiejś starszej damy i rzuciła je. Potem dostała się tu do nas na trzyletnią naukę. Dwa lata już upłynęły i jest jedną z najzdolniejszych dziewcząt. Ona jedna warta tyle, co sześć innych. No, powiedz sama, Minnie, czy nie warta sześciu innych? - Prawda, ojcze! - odrzekła pani Joram. - Mógłby kto pomyśleć, że jej co ujmuję. - Bardzo dobrze! Słusznie! A teraz, mój panie - kończył śmiejąc się krawiec - dość już tego, żebyś mnie nie mógł posądzić prócz krótkiego oddechu jeszcze o długie gadanie! Ponieważ cała ta rozmowa o Emilce utrzymana była w przyciszonym tonie, pewien byłem, że ona znajduje się w pobliżu, a na pytanie moje o to, otrzymałem twierdzące skinienie głowy i wskazanie wzrokiem drzwi do sąsiedniego pokoju. Prosiłem czy mogę tam zajrzeć. Zgodzono się chętnie. Spojrzałem przez okienko. Szyła. Wydała mi się stworzeniem najpiękniejszym pod słońcem, z tymi jasnymi niebieskimi oczyma, które znałem z czasów mego dzieciństwa, zwróconymi właśnie na bawiące się u jej nóg dziecko Minnie. Na jej pięknej twarzy malował się upór i jakiś cień przekory, usprawiedliwiający czynione jej zarzuty, lecz poza tym wszystko w niej tchnęło uczciwością i niewinnością. Na dziedzińcu rozlegał się ustawicznie zgrzyt, z dawien dawna mi znany, cichy, jednostajny, nie milknący. - Nie chce pan wejść i przywitać się z nią? - zachęcał pan Omer. - Proszę, niech pan się nie krępuje. Nie śmiałem. Bałem się ją zmieszać, a jeszcze bardziej bałem się własnego wzruszenia; dowiedziałem się więc tylko, o której godzinie wychodzi ze sklepu, i pożegnawszy krawca, jego ładną córkę i jej dzieci, udałem się do mojej kochanej Peggotty. Zastałem ją w kuchni. Gotowała obiad. Otworzyła mi, gdym zapukał, pytając, czego sobie życzę? Patrzałem na nią z uśmiechem, ona na mnie poważnie, surowo. Nie przestałem pisywać do niej, lecz siedem lat minęło, odkądśmy się widzieli. - Czy zastałem w domu pana Barkisa? - spytałem niby obojętnie. - Jest w domu, panie - odrzekła - lecz cierpi na reumatyzm. - Więc nie jeździ już do Blunderstone? - pytałem. - Jeździ, gdy jest zdrowszy. - A pani też tam jeździ, pani Barkis? Spojrzała na mnie uważniej i uniosła dłoń w geście zdumienia. - Chciałem - rzekłem - spytać o dom zwany, jakże to... "Wronie Gniazdo", jeśli się nie mylę. Cofnęła się przestraszona, wyciągając naprzód obie ręce. - Peggotty! -zawołałem. - Dziecko! Mój drogi chłopiec! - krzyknęła i rzuciliśmy się sobie z płaczem w ramiona. Co też ze mną wyrabiała! Śmiała się i płakała na przemian. Cofała się i zbliżała oglądając mnie z dumą, z ciekawością i z niedowierzaniem; obsypywała pocałunkami, z żalem, że ta, której mógłbym być dumą i pociechą, nie mogła mnie przytulić do macierzyńskiego serca. Nie wstydziłem się mego dziecięcego wzruszenia i nigdy może w życiu nie płakałem tak szczerze i nie śmiałem się tak serdecznie jak w tej chwili. - Jakże się Barkis ucieszy! - mówiła wycierając fartuchem oczy. - Lepiej mu to pomoże od lekarstwa. Pójdę, powiem mu... a może sam pójdziesz ze mną? Zgodziłem się na to chętnie, sporo jednak czasu upłynęło, zanim wyszliśmy z kuchni. Za każdym razem, gdy Peggotty zbliżała się do drzwi, wracała, porywała mnie w objęcia, pokrywając łzami i pocałunkami. Weszliśmy wreszcie na schody. Pozostałem chwilę za drzwiami, bo chciała uprzedzić męża, ale już po chwili byłem przy chorym. Przyjął mnie serdecznie. Tak cierpiał na reumatyzm, że nie mógł mi podać ręki i prosił, żebym na przywitanie potrząsnął chwościkiem jego szlafmycy, co uczyniłem z wielką serdecznością. Usiadłem przy łóżku. Mówił, że ma wrażenie, jak gdyby wiózł mnie znowu na swej bryczce drogą do Blunderstone. Okryty po brodę kołdrami, spod których widoczna była tylko twarz, wydawał mi się ogromnie zabawny. - A czyje to imię wypisałem na moim powozie? Pamięta pan? - spytał pan Barkis uśmiechając się z trudem z powodu reumatyzmu. - Ach! Panie Barkis, mieliśmy na ten temat wiele poważnych rozmów, prawda? - Długo byłem gotów - odrzekł pan Barkis. - O, tak! Długo! -przytaknąłem. , - I nie żałuję tego - odrzekł. - A czy pamięta pan, jak mi pan mówił o jej talencie do pieczenia ciastek z jabłkami, i w ogóle zajmowania się kuchnią? - Doskonale. - Święta to była, rzetelna prawda - twierdził z poważnym ruchem szlafmycy i zwracając wzrok na mnie, czekał potwierdzenia swoich słów. - Taka prawda, jak to, że są podatki na świecie. A to chyba nie ulega wątpliwości? - Święta prawda - powtarzał. - Taki biedak jak ja, leżąc nieruchomo, dość ma czasu na rozmyślania. Nieszczęsny jestem człowiek, bardzo słaby! - Przykro mi to słyszeć, panie Barkis. - Bardzo biedny, doprawdy - skarżył się. Tu, wysuwając prawą rękę spod kołdry, ujął z trudnością kij przywiązany do poręczy i po chwilowym bezskutecznym macaniu nim tu i ówdzie - przy czym twarz jego przybierała najrozmaitszy wyraz - natrafił na skrzynkę, której jeden bok wyglądał spod łóżka. Uspokoił się. - Stare rupiecie - mruknął. - O! - odmruknąłem. - Dobrze byłoby, żeby to były pieniądze! - Życzyłbym z całego serca. - Ale to nie pieniądze - rzekł otwierając szeroko źrenice. Upewniłem go, że byłem tego pewien, i to go uspokoiło. Zwrócił wzrok na żonę. - K.P.Barkisowa to kobieta najlepsza pod słońcem. Zasługuje na wszelkie pochwały. Pomyśl, kochanie, o obiedzie. Mamy gościa, postaraj się, aby było co zjeść i wypić. Chciałem podziękować i wymówić się, lecz mnie powstrzymał zadowolony wyraz twarzy Peggotty. - Mam tu gdzieś parę groszy - mówił chory - ale właśnie zmęczyłem się bardzo. Odejdź z panem Dawidem, odpocznę, zasnę i znajdę może, gdy się obudzę. Pożegnaliśmy go i odeszli. Za drzwiami Peggotty wytłumaczyła mi, że to był tylko zwykły wybieg jej męża i że pan Barkis pomimo cierpień zwlecze się sam z łóżka, by wydobyć pieniądze z owej nieszczęsnej skrzynki. Istotnie, usłyszeliśmy niebawem jego jęki i stękania, jak gdyby miał ducha wyzionąć, a chociaż w oczach Peggotty malowało się współczucie, utrzymywała, że ta hojność wyjdzie mu na dobre i że nie trzeba mu przeszkadzać. Jęczał i stękał, zanim nie położył się na nowo, a wówczas dopiero zawołał nas utrzymując, że się dopiero przebudził, wypoczął i znalazł pod poduszką gwineę, a zadowolenie z oszukania nas i sprytnego odwrócenia uwagi od skrzynki zdawało się wynagradzać mu poniesione trudy i doznane bóle. Uprzedziłem Peggotty o odwiedzinach Steerfortha, który też niebawem nadszedł. Pewien jestem, że nie mogłaby być serdeczniejsza dla osobistego swego dobroczyńcy, niż była dla mego przyjaciela. Jego niewymuszona, swobodna pogoda, jego śliczna twarz, przedziwny dar przystosowania się do każdego i zajmowania natychmiast w każdym sercu najważniejszego miejsca sprawiły, że w ciągu pięciu minut była nim oczarowana. Już sam stosunek jego do mnie wystarczył jej, by go lubić, a tamte przyczyny sprawiły, że poczuła dla niego coś na kształt uwielbienia. Został wraz ze mną na obiedzie, a gdybym powiedział, że uczynił to "chętnie", wyraziłbym zaledwie część wesołej gotowości, z jaką się zgodził to uczynić. Do pokoju chorego Barkisa wniósł ze sobą promień światła i ożywczego powietrza. Bez hałasu, bez wysiłku, od niechcenia był wesół, uroczy a tak przyjacielski, że nawet mnie czarował na nowo, chociaż już od dawna byłem oczarowany. Bawiliśmy się wybornie w pokoju bawialnym, gdzie nie tknięta od ostatniej mej bytności "Księga męczenników" została zdjęta z górnej półki kantorka i rozłożona na stole. Przewracając karty przypominałem sobie dawne wrażenie strachu, choć go już teraz nie odczuwałem. Wreszcie Peggotty oznajmiła, że ma nadzieję, iż zostanę u niej na noc i że mój pokoik jest gotów. - Naturalnie! - zawołał Steerforth. - Zostaniesz tu, a ja wrócę do gospody. - Ale sprowadzić cię tak daleko - odparłem - a potem porzucać wydaje mi się nie w porządku, Steerforth. - Co ci się tam wydaje! Pomyśl, do kogo przede wszystkim tu należysz? - zawołał, i tak się to ułożyło. Przez całe popołudnie był dalej w wybornym humorze. O ósmej wybraliśmy się do pana Peggotty. W miarę jak płynęły godziny, zalety mego przyjaciela jak gdyby rosły i nieraz odtąd myślałem, że upajało go wszelkie powodzenie, a przekonanie, że się podoba, rozwijało i potęgowało zalety, którymi jednał sobie ludzi. I gdyby kto był mi wówczas powiedział, że wszystko to jest pustą zabawą, poczuciem własnej wyższości, igraszką w zdobyciu tego, o co wcale w rzeczywistości nie dbał i co po chwili miał odtrącić z obojętnym lekceważeniem, oburzyłbym się z całej duszy na oszczercę. Toteż romantyczne uczucia wierności i przyjaźni wzmagały się jeszcze we mnie, podczas gdy szedłem z nim, brodząc w ciemnościach, poprzez zawiane zimowym wiatrem piaski, ku starej łodzi. Wicher wył jeszcze smutniej niż owej nocy, gdym po raz pierwszy zawitał do drzwi domu pana Peggotty. - Smutna, dzika miejscowość, prawda Steerforth? - zauważyłem. - Ponura w nocy - odrzekł. - Słyszysz, jak morze ryczy? Tak, jak gdyby chciało nas pożreć. Czy to jest owa łódź? Widzę światło w okienkach. - Tak, właśnie. - Ta sama, którą zauważyłem rano. Wyraźnie więc wiódł mnie tu instynkt. W milczeniu zbliżyliśmy się do drzwi. Położyłem rękę na klamce, cicho zalecając przyjacielowi, aby wszedł tuż za mną. Z wnętrza dochodziły nas głosy, akiedym otworzył drzwi, usłyszałem klaskanie w dłonie! Czyje? Oto, zwykle niepocieszonej pani Gummidge. Nie tylko ona zresztą zdawała się być wzruszona. Pan Peggotty z rozradowaną twarzą rozpostarł ramiona jak na pochwycenie w nie Emilki, Ham na pół uradowany, na pół zawstydzony trzymał Emilkę za rękę, a tę ostatnią, uśmiechniętą, zarumienioną, wejście nasze zastało właśnie w chwili, gdy wydzierając się kuzynowi, miała frunąć w objęcia wuja. Oto, jak ich ujrzeliśmy przyszedłszy z nocnych cieniów i chłodu do ciepłej, jasnej izby, w której pani Gummidge klaskała w dłonie jak szalona. Spłoszyliśmy ten obraz swym wejściem. Zdawać by się mogło, że był on tylko przywidzeniem. Stałem już pośród nich, oko w oko ze zdziwionym panem Peggotty, gdy Ham zawołał: - Panicz! Panicz Davy! Po chwili wszystkie dłonie wyciągnęły się ku mnie, wszyscyśmy naraz zaczęli się witać, pozdrawiać. Pan Peggotty tak był uszczęśliwiony, że nie wiedział, co ma mówić lub robić, i tylko ściskał ręce to moje, to mego przyjaciela, wichrzył niespokojnie dłonią siwe włosy i śmiał się zadowolony i triumfujący. - Trzebaż to - mówił - abyście panowie przyszli tu dzisiaj, dziś właśnie. Nigdy się nic podobnego nie trafiło. Emilko, kochanie, zbliż się, zbliż, moja ty mała czarodziejko! Oto, widzisz, przyjaciel pana Davy! - Słyszałaś o nim, Emilko? Przybył tu z nim, aby cię zobaczyć w ten najpiękniejszy wieczór całego mego życia, słyszysz? Najpiękniejszy w życiu twego wuja. Wypowiedziawszy to jednym tchem z wielkim zadowoleniem, pan Peggotty wziął w obie swe dłonie twarz siostrzenicy, ucałował ją z dziesięć razy, przytulił do serca, pogłaskał i dopiero wówczas wypuścił. Pobiegła schronić się do pokoiku, w którym zwykle sypiałem; biegnąc zarumieniona, oglądała się jeszcze na nas. - Dwóch panów, takich dwóch dorosłych panów - powtarzał rybak. - Aha! Aha! - wołał Ham. - Dobrześ, wuju, powiedział. Dwóch panów! Panicz Davy jest dorosłym panem! - Przepraszam was, panowie - ciągnął pan Peggotty - jeśli znajdujecie mnie w niezwykłym usposobieniu. Emilko, kochanie! Aha! - wybuchnął śmiechem. - Domyśla się co powiem, i frunęła! Znajdźcie mi ją i sprowadźcie tu, matko! Pani Gummidge wyszła do sąsiedniej izdebki. - Otóż, mówiłem - ciągnął pan Peggotty sadzając nas przy kominie - że jest to najpiękniejszy wieczór mego życia. Jeśli to nieprawda, niech zostanę homarem, i w dodatku gotowanym, oto wszystko, co mogę powiedzieć. Mała Emilka- ciągnął zniżając głos i zwracając się do Steerfortha - która tak się dopiero co rumieniła... Steerforth potakiwał z wyrazem takiego zainteresowania i współczucia, że poczciwy rybak zawołał: - Z pewnością! Taka właśnie jest. Dziękuję panu. Tymczasem Ham kiwał w moją stronę głową jakby na potwierdzenie tego, co mówił wuj: - Nasza Emilka - ciągnął pan Peggotty - była nam tu w domu - prosty jestem człowiek, lecz czuję to głęboko - była pociechą naszą, radością, wszystkim. Nie jest ona moim rodzonym dzieckiem, własnych dzieci nie miałem, ale jeślibym miał, nie mógłbym ich kochać bardziej. Rozumie pan? Nie mógłbym. - Doskonale to rozumiem - odrzekł Steerforth. - Wiem, że pan rozumie - mówił rybak - i dziękuję panu. Pan Davy pamięta, jaka była, a pan sam dziś widzi, jaka jest teraz. Ale żaden z was ani się domyśla, czym była i jest dla mego serca. Twardy jestem, panie, szorstki jak nie przymierzając jeż morski, ale nikt, oprócz może tamtej kobiety, nie wie, czym jest dla mnie to dziecko. A między nami mówiąc - tu zniżył głos - i pani Gummidge, choć pełna zalet, domyślić się nie może. Potarł włosy ręką i ciągnął, opierając obie dłonie o kolana: - Jest ktoś, co zna naszą Emilkę od czasu, gdy ojciec jej utonął. Znał ją dzieckiem, dziewczynką, kobietą. Ten ktoś nieosobliwie może wygląda, jest jak ja szorstki, ale uczciwy, bardzo uczciwy, serce ma na dłoni. Nigdy jeszcze Ham tak nie szczerzył zębów jak w tej chwili. - Co też sobie ten szczur morski myślał - śmiał się pan Peggotty - nie wiem, ale po prostu głowę stracił dla naszej Emilki. Był jej cieniem, wysługiwał się, a ot i przyszła chwila, w której chciałbym zapewnić los naszej Emilki, oddać ją pod opiekę jakiej poczciwej duszy. Nie wiem, jak mi jeszcze długo żyć przeznaczone, ale to wiem, że gdyby mnie na morzu zaskoczyły wichry i gdybym po raz ostatni spoglądał na te światełka w oknach łodzi, byłbym spokojny myśląc, że jest tu na lądzie żelazne ramię gotowe podtrzymać, obronić Emilkę i że dopóki on żyje, włos jej z głowy nie spadnie. Pan Peggotty podniósł rękę, jak gdyby wskazywał gasnące mu już w oczach światła wybrzeża, a spojrzawszy z zadowoleniem na Hama, ciągnął: - Radziłem mu pomówić o tym z Emilką. Ale choć taki wielki chłop, nieśmiały, jak gdyby od ziemi nie odrósł. Sam więc musiałem za niego mówić: "Co, on"? zawołała Emilka, "on, którego znam od dzieciństwa i tak lubię! Och, wuju, dlaczego on? To taki poczciwy chłopiec. Nie mogę go przecież przyjąć". Ucałowałem pieszczotkę i to jej tylko powiedziałem: "Kochanie, dobrze robisz, że mówisz jak czujesz. Nie przymuszam cię, wolna jesteś jak ptaszek". A jemu mówię: "Pragnąłem tego, cóż kiedy nic z tego nie będzie. Ale niech się nic między wami nie zmienia, bądź dla niej, chłopcze, tym, czym dotąd byłeś". "Będę", odrzekł i dotrzymał słowa. Przez całe dwa lata był tym, czym dawniej, kochającym bratem. Twarz pana Peggotty, która się zmieniała w czasie opowiadania, przybrała teraz wyraz triumfu, jedną rękę położył na kolanie Steerfortha, a drugą na moim i tak ciągnął: - Aż tu raz wieczorem - właśnie dziś - wraca Emilka z roboty i Ham z nią razem. Nic w tym dziwnego, powiecie może? Zapewne. Czuwał nad nią jak brat, we dnie i w nocy, ale tym razem ten szczur morski prowadził ją za rękę i spostrzegłszy mnie, zawołał: "Patrz, wuju, oto moja przyszła żona"! A ona zmieszana, ale zarazem śmiało, śmiejąc się i płacząc jednocześnie, mówi: "Tak wuju, jeśli się zgadzasz". Czy się zgadzam!? - zawołał pan Peggotty kręcąc z zachwytem głową. - Bogu to tylko wiadomo! A ona: "Dorosłam, wuju, zastanowiłam się nad tym, czuję, że mogę zostać żoną tego poczciwego, kochanego chłopca". Na to pani Gummidge klasnęła w ręce i wtedy właśnie weszliście, panowie. Wszystko to działo się przed chwilą i oto jest ten, za którego wydaję naszą Emilkę, jak tylko skończy swój termin. Ham drgnął pod ciężką, opadającą mu na ramię ręką rybaka, a poczuwając się do obowiązku zabrania głosu, tak zaczął: - Panicz ją pamięta, panie Davy, ot taka była maleńka, a teraz jaka! Patrzyłem, jak rosła, jak... kwiatek, oddałbym za nią życie, panie Davy, oddałbym z radością. Jest mi ona, panowie, jest mi... więcej niż mogę i umiem wyrazić... kocham ją. Ani na lądzie, ani na morzu nie ma pewno wielkiego pana, który by jakąkolwiek damę tak kochał, jak ja ją kocham, chociaż jestem tylko prosty człowiek. Wzruszyło mnie to, że ten wielki silny chłopiec drżał na myśl o słabej i uroczej istocie, która zdobyła jego serce, wzruszyło okazane nam przez niego i jego wuja zaufanie. Byłem wzruszony, a jaką rolę grały w tym wspomnienia z lat dziecinnych, zastanawiać się nie będę. Czy jadąc do Yarmouth marzyłem o miłości małej Emilki, nie wiem. Wiem, że wszystko, co słyszałem, napełniało mnie radością, lecz czułem jednocześnie, jak gdyby lada drobiazg radość tę mógł zamienić w smutek. Gdyby mnie przypadł wówczas w udziale trud prowadzenia rozmowy, wywiązałbym się z tego nieszczególnie, ale na szczęście zabrał się do tego Steerforth, który swym humorem nastroił nas do potrzebnej harmonii. - Panie Peggotty - rzekł - jest pan najpoczciwszym człowiekiem pod słońcem i zasługuje pan na tę wielką pociechę, jaką ci wieczór dzisiejszy przyniósł. Oto moja dłoń! Winszuję też tobie, Ham, kochany chłopcze - a do mnie: - Davy, mój drogi, popraw no w kominie, niech się jaśniej pali, a pan, panie Peggotty, niech nam tu sprowadzi swą śliczną siostrzenicę. Oto krzesło dla niej, bo ucieknie. Nie chciałbym, żeby z mojego powodu kogokolwiek miało tu brakować tego wieczoru. I to jeszcze kogo! Nie chciałbym tego za wszelkie bogactwa Indii! Pan Peggotty poszedł do mojej dawnej sypialni szukać swej pieszczotki. Zrazu upierała się i Ham pospieszył z pomocą wujowi. W końcu przyprowadzili ją zarumienioną i zmieszaną; prędko ją jednak uspokoiło uprzejme, pełne uszanowania zachowanie się Steerfortha. Unikał starannie wszystkiego, co by ją mogło zmieszać, rozprawiał z panem Peggotty o łodziach, morzu, wiosłowaniu, rybołówstwie. Przypominał mi odwiedziny rybaka w Salem House. Mówił, śmiał się, rozruszał i rozbawił wszystkich. Emilka tego wieczoru mówiła mało, lecz twarzyczka jej jaśniała zadowoleniem. Była urocza. Steerforth opowiadał o jakimś rozbiciu okrętu, jak gdyby był tego naocznym świadkiem. Emilka słuchała go z szeroko rozwartymi oczyma. Opowiadał potem jakieś zabawne wydarzenie z takim humorem, że śmiech Emilki wtórował dźwięcznemu, sympatycznemu śmiechowi mówiącego. Namówił nawet pana Peggotty do odśpiewania piosenki "Gdy wicher wieje, wieje, wieje", sam zaś zaśpiewał żeglarską pieśń takim głosem i z takim patosem, że się zdawało, jakoby wicher na dworze przytulił się do ścian łodzi, by się wsłuchiwać w smutne, melodyjne dźwięki. Co do pani Gummidge, od śmierci męża nikt - powiedział mi to na ucho pan Peggotty - nie potrafił jeszcze tak jej rozerwać. Oderwał ją tak dalece od zwykłych smutków, że nazajutrz utrzymywała, jakoby uległa czarom. Zresztą nie tylko sam Steerforth wypełnił ów wieczór. Pomału Emilka ośmielała się i rozmawiała ze mną o dawnych czasach, o naszych przechadzkach nad morzem, o zbieraniu muszli i kamyków, a gdym ją spytał, czy pamięta jeszcze, jak ją uwielbiałem, i gdyśmy się roześmieli i poczerwienieli oboje, Steerforth zamilkł i wpatrzył się w nas uważnie. Siedziała właśnie jak zwykle, na skrzynce przy ogniu, Ham przy niej, na moim niegdyś uprzywilejowanym miejscu, i nie wiem, czy przez zalotność i zwykłą sobie, znaną mi z dni dziecięcych przekorę, czy przez skromność dziewczęcą, odsuwała się od niego i przytulała do ściany. Zauważyłem, że czyniła to przez cały wieczór. Północ już była, gdyśmy odeszli. Na wieczerzę podano suchary i suszoną rybę. Steerforth wyciągnął z kieszeni butelkę holenderskiej wódki, którą my, mężczyźni (bez rumieńca mogę powiedzieć "my mężczyźni") wychyliliśmy do dna. Rozstaliśmy się wesoło. Z otwartych drzwi długo jeszcze na ciemną drogę padał promień światła. Spoza ramienia Hama śledziły nas błękitne oczy Emilki, a jej pełen słodyczy głosik wołał za nami, byśmy uważali na drodze. - Urocza mała piękność - rzekł Steerforth biorąc mnie pod ramię. - Dziwna miejscowość, dziwni ludzie! Cieszę się ogromnie, że to wszystko poznałem. - Szczęście nam służyło - mówiłem - że przybyliśmy właśnie w takiej chwili. Czyś widział kiedy ludzi tak szczęśliwych? Miło było brać udział w ich tak wielkim szczęściu. - Zabawny narzeczony, prawda? - zauważył. Był tak serdeczny dla Hama, dla nich wszystkich, że mnie uraziła ta chłodna uwaga. Lecz spojrzawszy na mego przyjaciela, ujrzałem tyle uśmiechniętej wesołości w jego błyszczących oczach, że mnie to rozbroiło! - Ach! Steerforth! - zawołałem. - Łatwo ci żartować z biedaka. Ale próżno powtarzałbyś swe sprzeczki z panną Dartle lub krył się z prawdziwymi uczuciami przede mną. Znam cię! Widziałem cię śród "tego rodzaju", jak mówisz, ludzi, wiem, jak ich rozumiesz, z jakim taktem i delikatnością jesteś zdolny wniknąć w uczucia prostego rybaka, rozbawić moją starą piastunkę. Wiem, że nie ma tam radości ani cierpienia, na które byś pozostał głuchy i za to właśnie tysiąc razy więcej jeszcze kocham cię i uwielbiam. Zatrzymał się i patrząc mi prosto w oczy, rzekł: - Szczery jesteś, Davy, szczery i poczciwy. Obyśmy wszyscy byli tacy. Po chwili, kiedy wielkimi krokami wracaliśmy do Yarmouth, śpiewał wesoło piosenkę pana Peggotty. Rozdział dwudziesty drugi. Stare miejsca, nowi ludzie. Steerforth i ja zabawiliśmy dwa tygodnie w tej okolicy. Byliśmy prawie ciągle razem, czasem tylko rozstawaliśmy się na kilka godzin, Steerforth bowiem był zawołanym żeglarzem, ja zaś niezbyt lubiłem tego rodzaju rozrywki, toteż gdy przyjaciel mój puszczał się w towarzystwie pana Peggotty na morze, pozostawałem zwykle na lądzie. Mieszkanie w mym pokoiku u Peggotty krępowało mnie nieco. Wiedząc, jak dalece przez dzień cały była zajęta doglądaniem chorego męża, wracałem wcześnie wieczorem, gdy tymczasem Steerforth będąc panem swego czasu, niczym się nie krępował. Dowiedziałem się też, że gdym już spał, w najlepsze podejmował rybaków w ulubionej winiarni pana Peggotty "Pod dobrym humorem" lub w rybackim stroju spędzał całe księżycowe noce na morzu. Wiedziałem, że jego żywa gorąca natura potrzebuje rozrywek i niebezpieczeństw i to jego postępowanie wcale mnie nie dziwiło. Rozstawaliśmy się i z tego jeszcze powodu, że Steerfortha nie mogły pociągać, tak jak mnie, wycieczki do Blunderstone. Toteż czasem żegnaliśmy się po wczesnym śniadaniu, a spotykali dopiero wieczorem na obiad. Co robił, czym się wówczas zajmował, nie wiedziałem. Wiedziałem tylko, że znany był i lubiany przez wszystkich, posiadał szczególny dar wynajdywania rozrywek i zajęcia nawet tam, gdzie inny na jego miejscu nic by nie znalazł. Ja zaś przebiegając drogę do Blunderstone, przeżywałem w pamięci każdy dzień z przeszłości i to mi wypełniało myśl i serce. Przypominały mi się tysiące zapomnianych wrażeń. Spędzałem długie godziny nad mogiłą pod drzewami, w której spoczywali moi rodzice; nad tą mogiłą, na którą, gdy była jeszcze tylko miejscem wiecznego spoczynku mego ojca, spoglądałem z takim żalem, którą widziałem otwartą na przyjęcie mojej ślicznej matki i jej dziecka, a którą poczciwa Peggotty staraniem swoim zamieniła w ogród. Leżała ona na uboczu, w kątku cmentarza. Przechodząc drogą, czytałem wypisane na kamieniu nazwiska, a dzwon kościelny zdawał mi się być głosem pożegnania. W tych godzinach myślałem zawsze o tym, jakie miejsce zajmę w życiu, jakich wielkich lub dobrych czynów dokonam. Echo moich kroków drgało w takt tych myśli, jak gdybym krocząc u boku żyjącej jeszcze matki, budował zamki na lodzie. Nasz stary dom zmienił się nie do poznania. Znikły powichrzone, dawno opuszczone przez wrony gniazda, a drzewa strzyżone i poprzycinane utraciły dawny kształt. Ogród był zapuszczony, połowa okien w domu zabita. Dom zamieszkiwał jakiś chory umysłowo pan i ci, co go doglądali. Chory przesiadywał zwykle w oknie mego niegdyś pokoiku i spoglądał na cmentarz. Ciekaw byłem, czy jego myśli kreślą te same obrazy co moje, kiedy to wczesnym rankiem w nocnej koszulce wyglądałem tym okienkiem, witając pasące się o wschodzie słońca owieczki. Dawni nasi sąsiedzi, państwo Grayper, wyjechali do Południowej Ameryki, a przez podziurawiony dach ich domu deszcz padał do środka, plamiąc wilgocią ściany. Pan Chillip ożenił się z wysoką, długonosą damą i mieli dziecko, blade, z ogromną głową, szeroko rozwartymi szklanymi oczyma, które zdawały się być wiecznie zdziwione swym własnym przyjściem na świat. Z dziwną mieszaniną smutku i przyjemności błąkałem się po mych rodzinnych stronach i dopiero czerwone zachodzące zimowe słońce przypominało mi o powrocie. Siedząc ze Steerforthem przy obiedzie, przed wielkim ogniem, lubiłem myśleć o tych moich wycieczkach. A gdy w moim małym pokoiku, pod dachem Peggotty, przewracałem karty książki z krokodylami - leżała zawsze na małym stoliczku - wdzięcznym sercem rozmyślałem, jak bardzo byłem szczęśliwy posiadając takich przyjaciół jak Steerforth i Peggotty, i zastępczynię tych, których straciłem, w osobie wspaniałomyślnej i dobrej ciotki. Wracać z tych długich przechadzek do Yarmouth najlepiej mi było promem, kursującym w pobliżu mieszkania pana Peggotty. Wstępowałem też tam zwykle i prawie zawsze zastawałem Steerfortha. Wracaliśmy już potem razem w chłodne noce, idąc ku drżącym we mgle światełkom miasta. Pewnego wieczoru, kiedy wracałem później niż zwykle, gdyż była to moja pożegnalna wycieczka do Blunderstone - mieliśmy wkrótce opuścić Yarmouth - zastałem Steerfortha samego w izbie rybaka. Siedział przed ogniem tak zamyślony, że nawet nie zauważył mego wejścia. Stanąłem tuż przy nim i patrzyłem nań długo. Ze ściągniętymi brwiami, pogrążony był w myślach, a gdy położyłem rękę na jego ramieniu, drgnął tak gwałtownie, że mnie prawie odepchnął. - Wszedłeś tak znienacka - mruknął niemal gniewnie - jak karzący duch. - Musiałem cię w jakiś sposób zbudzić z zamyślenia - odrzekłem. - Jak inaczej miałem cię ściągnąć z gwiazd na ziemię? - Z jakich gwiazd? - Więc skąd? - pytałem siadając przy nim. - Patrzyłem w ogień - odrzekł. - Nie psujże więc i mnie tego widoku - zauważyłem, gdyż poprawił gwałtownie ogień w kominie, uderzając w płonącą kłodę tak, że sypnęła iskrami. - Nic byś tam nie dojrzał - rzekł. - Nie lubię szarej godziny, ni to dzień, ni noc! Wracasz tak późno! Gdzieś był? - Żegnałem miłe mi miejsca - odrzekłem. - Ja zaś siedziałem tutaj - mówił oglądając się dokoła - i wyobrażałem sobie, że mieszkańcy tego domu, sądząc z otaczającej mnie pustki, rozproszyli się czy też pomarli. Ach, Dawidzie! Czemu przez ostatnich dwadzieścia lat pozbawiony byłem rozumnego ojca! - Co ci jest, drogi mój Steerforth? - Pragnąłbym z całego serca, by ktoś mną kierował! - zawołał. - Pragnąłbym z całego serca umieć sam sobą kierować! Uderzyło mnie to, że był przybity, niepodobny do siebie. - Wolałbym - mówił wstając i opierając się o komin,. z twarzą pochyloną nad ogniem - wolałbym być tym biednym Peggotty lub tym głupim jego synowcem niż sobą (choćbym był tysiąc razy bogatszy i potężniejszy), niż cierpieć to, co w tej piekielnej łodzi przecierpiałem w tej ostatniej godzinie! Tak byłem zdziwiony tą nagłą w nim zmianą, że patrzyłem na niego w milczeniu. Stał z głową wspartą na ręku, z ponurym utkwionym w ogień spojrzeniem. Zacząłem zaklinać, aby mi się zwierzył, powiedział, co go tak zasmuciło lub dotknęło. Jeśli nie radę, to pewien byłem, że znajdzie we mnie żywe współczucie... Nie skończyłem jeszcze mówić, gdy się już śmiał, zrazu z przymusem, potem jak zwykle wesoło, swobodnie. - Nic! Nic mi już nie jest, Stokrotko! Mówiłem ci już kiedyś w zajeździe w Londynie, że sam sobie nie umiem dotrzymywać towarzystwa. Obsiadły mnie jakieś mary, ot wszystko. Ta szara godzina! Godzina duchów i baśni bajanych przez piastunki. Wrażenie ich sięga daleko, poza granice wieku męskiego. Chyba pomieszałem siebie z tym "złym i niegrzecznym chłopczykiem", który "przez nieuwagę" wpadł w lwią paszczę, co może być symbolem "zejścia na psy" w życiu, albo czegoś podobnego. To, co stare baby nazywają strachem, porwało mnie za włosy i... przeląkłem się. - Ty, który niczego się nie boisz! - powiedziałem. - Tak, być może, a teraz się przeraziłem - odparł. - Ale to już przeszło! Więcej się nie dam, ale raz jeszcze powtarzam ci, dobry mój chłopcze, że lepiej byłoby dla mnie, a może i dla innych, gdybym miał surowego, stanowczego ojca! Na jego wyrazistej twarzy nigdy przedtem nie dostrzegłem takiego smutku jak wtedy, gdy pochylony nad ogniem wymówił te słowa: - Oto - rzekł wyciągając ręce, jak gdyby coś odpychał: - "...odeszło, wraca mi męskość moja", jak powiada Makbet. A teraz na obiad, Davy! Jeżeli nie popsułem ci jeszcze do szczętu nastroju! - Gdzież oni wszyscy się podzieli? - spytałem rozglądając się po pustym domu. - Bóg raczy wiedzieć! Nie znalazłszy cię na promie, wszedłem tu, a że nie było nikogo, wpadłem w zamyślenie, z którego mnie zbudziłeś. Wejście pani Gummidge z koszem wyjaśniło, dlaczego dom był pusty przez dwie godziny. Wyszła po sprawunki przed wieczornym powrotem pana Peggotty, pozostawiając drzwi otwarte na wypadek nadejścia Hama lub Emilki. Steerforth rozweseliwszy wdowę żartobliwym uściskiem i konceptem, wziął mnie pod ramię i wyszliśmy z domu. I jego usposobienie zmieniło się na korzyść, był teraz wesół i rozmowny. - Zatem jutro - mówił - opuszczamy te miejsca, skończy się ten żywot rozbójników morskich. - Tak postanowiliśmy - odrzekłem. - Miejsca w dyliżansie zamówione. - Nie ma więc rady! - roześmiał się. - Zapomniałem już prawie, że poza tym zakątkiem istnieje świat i że całego życia nie można spędzić na wiosłowaniu. Szkoda! Bawiło mnie to. - Jak nowość -¦ uśmiechnąłem się. - Zapewne, chociaż uwaga ta brzmi nieco sarkastycznie w usteczkach mego niewinnego przyjaciela! Ano, prawda! Jestem zmienny i kapryśny, wiem o tym, lecz cóż z tego - za to umiem i lubię kuć żelazo, póki gorące. Mógłbym już stanąć do konkursu jako sternik obeznany z tymi brzegami. - Zadziwiasz nawet samego pana Peggotty. - Uważa mnie za fenomen żeglarski, co? - spytał ze śmiechem. - Istotnie - odrzekłem. - Podziwia twoją energię, zapał, wytrwałość w osiągnięciu upatrzonego celu. Ja zaś dziwię się najbardziej temu, że poprzestajesz na tak dorywczym stosowaniu swych zdolności. - To mi wystarcza - odrzekł wesoło. - Nie mogę się zaprząc, jak Iksjon, w tryby kół, które dziś do niczego nie prowadzą. Braknie mi na to systematycznych przyzwyczajeń czy może czego innego, mniejsza z tym. Wiesz, kupiłem tu sobie statek. - Jakiś ty dziwny! - zawołałem, zdumiony tą wieścią. - Przecież nigdy już tu nie wrócisz. - Nie wiadomo - odrzekł. - Ta miejscowość mi się podoba. Bądź co bądź, na wszelki wypadek kupiłem statek, pan Peggotty uważa, że doskonały. Będzie on jego kapitanem podczas mojej nieobecności. - Teraz rozumiem - zawołałem uszczęśliwiony. - Kupiłeś niby dla siebie, ale w rzeczywistości po to, żeby pan Peggotty ciągnął z niego korzyści. Znając cię powinienem był się domyślić od razu! Dobry, kochany, hojny Steerforth! Zaczerwienił się. - Nie mówmy o tym - mruknął. - A czy nie mówiłem - ciągnąłem zachwycony - czy nie mówiłem, że żaden smutek, żadna radość tych ludzi skromnych, prostych, ubogich, nie jest ci obojętna. - Mówiłeś! Mówiłeś! Raz już przecie przestań. Bojąc się go rozgniewać, przestałem, rozważając dalej w sercu przymioty mego przyjaciela. Szliśmy powoli ku miastu. - Tę łódź trzeba odświeżyć - mówił. - Zostawię tu Littimera, by się tym zajął. Czy ci mówiłem, że Littimer przyjechał? - Nie. - Tak! Przyjechał właśnie dziś rano, z listem od mojej matki. Zauważyłem, że mówiąc to był blady, chociaż patrzył mi spokojnie w oczy, i przeląkłem się, czy czasem nie zaszło jakieś nieporozumienie pomiędzy nim a panią Steerforth, które mogło być przyczyną tego niezwykłego nastroju. Powiedziałem mu to. - O nie! - rzekł potrząsając głową i uśmiechając się z lekka. - Wcale nie. Tak, przyjechał Littimer. - Taki sam jak zawsze? - spytałem. - Jak zawsze, sztywny i chłodny jak biegun północny. Łódź trzeba inaczej nazwać. Teraz nazywa się "Dzika Mewa". Po cóż panu Peggotty "Dzika Mewa"! Trzeba wymyślić coś innego. - Jak ją więc nazwiesz? - "Mała Emilka"! Patrzył mi spokojnie w oczy, jak gdyby prosił, bym mu nie dziękował za ten nowy objaw życzliwości wobec moich starych przyjaciół, który rozczulił mnie nad wyraz. Po chwili uśmiechał się znów, wracała mu zwykła swoboda i humor. - Ale otóż i ona we własnej osobie - zawołał. - I ten chłopak z nią razem! Nie ma co mówić, wierny rycerz. Nie odstępuje jej ani na chwilę! Ham był teraz budowniczym łodzi, gdyż wyuczył się tego rzemiosła i nabrał w nim pewnej wprawy. Odziany w bluzę robotnika nie wyglądał wykwintnie, lecz poczciwie i bardzo pewnie, toteż budził zaufanie jako opiekun stąpającej u jego boku drobnej istotki. Na jego otwartej, uczciwej twarzy malowało się zadowolenie, duma i miłość, co upiększało go w moich oczach. Patrząc na zbliżających się myślałem, że są dobraną parą. Gdyśmy się zatrzymali, aby ich powitać, Emilka po kolei podała nieśmiało mnie i memu przyjacielowi rączkę wysuniętą spod ramienia swego towarzysza, a gdyśmy odeszli, zauważyłem, że nie wzięła go znów pod ramię, tylko szła osobno, zmieszana jakaś, nieśmiała. Wszystko to podobało mi się nieskończenie. Przyjaciel mój zdawał się podzielać moje zdanie. Długo patrzyliśmy za nimi, aż zniknęli w słabym świetle księżyca na nowiu. Nagle minęła nas doganiająca ich widocznie młoda kobieta, której zrazu nie spostrzegliśmy, lecz której twarz uderzyła mnie jakimś niejasnym wspomnieniem. Suknia jej była lekka, wygląd wyzywający, ale wynędzniały i ubogi. Zdawało się, że nie dba o nic i o nikogo, tylko pędzi za tymi dwojgiem. Znikła nam z oczu w oddali, pomiędzy ciemnym niebem a pustym wybrzeżem. - Ciemny cień idzie śladami tej dziewczyny - powiedział Steerforth zatrzymując się. - Cóż to ma znaczyć? Jego przyciszony głos wydał mi się niemal obcy. - Zapewne chce ich prosić o jałmużnę - rzekłem. - Żebraczka nie byłaby niczym niezwykłym - odparł Steerforth - ale dziwne byłoby, gdyby właśnie dzisiaj wieczorem przybrała taką postać. - Czemu? - spytałem. - Ha! Może dlatego, że właśnie o czymś podobnym myślałem. Skąd się u diabła wzięła ta zjawa? - Zza tego oto węgła - rzekłem wchodząc w ulicę, wzdłuż której ciągnął się wysoki mur. - Znikła! - rzekł oglądając się raz jeszcze Steerforth. - Tfu, na psa urok. Chodźmy na obiad. Obejrzał się jednak jeszcze raz i drugi w kierunku morza i przez resztę drogi był zamyślony. Zwykły humor wrócił mu dopiero wówczas, gdyśmy zasiedli za stołem, w cieple i w jarzącym świetle zapalonych świec. Zastaliśmy tam Littimera. Wywarł na mnie zwykłe wrażenie. Na moje pytanie, jak się mają pani Steerforth i panna Dartle, odpowiedział mi z uszanowaniem (naturalnie i z godnością), że mają się dobrze i że mnie pozdrawiają. Tylko tyle! Lecz w tonie jego głosu dźwięczało: "młody jesteś, bardzo jeszcze młody"! Przy końcu obiadu przystąpił bliżej, wysuwając się spoza krzesła swego pana, skąd zdawał się pilnować nas, a raczej mnie. - Przepraszam pana najmocniej - rzekł. - Panna Mowcher przybyła. - Kto taki? - zawołał zdumiony Steerforth. - Panna Mowcher, proszę pana. - Co ją tu, u diabła, mogło sprowadzić? - Są to, jak mi objaśniła, rodzinne jej strony i dlatego zjeżdża tu raz na rok. Spotkałem ją właśnie po południu na ulicy i Pytała mnie, czy może mieć zaszczyt widzenia się z panem po obiedzie. - Znasz tę olbrzymkę, Davy? - spytał mnie Steerforth. Zmuszony byłem wyznać - wstydząc się bardzo Littimera - że nie miałem najlżejszego wyobrażenia o osobie panny Mowcher. - Zobaczysz zatem ósmy cud świata! Littimerf Wprowadzisz tu pannę Mowcher, gdy się zjawi. Byłem zaciekawiony, a tym bardziej, że wszelkie moje pytania Steerforth zbywał wybuchami szalonego śmiechu. Nie było rady. Musiałem pozostać w nieświadomości i w oczekiwaniu, dopóki nie zdjęto obrusa i nie postawiono na stole wina. Wówczas dopiero drzwi się otwarły i Littimer ze zwykłą sobie powagą zaanonsował: - Panna Mowcher. Spojrzałem na drzwi i nie dostrzegłem nikogo. Spojrzałem raz jeszcze sądząc, że zapowiedziane zjawisko wreszcie się ukaże, gdy wtem spoza kanapy stojącej przede mną wyszła karliczka, lat około czterdziestu pięciu. Miała ona ogromną głowę i twarz, figlarne szare oczy i tak króciutkie ręce, że chyba nie mogła dosięgnąć własnego nosa, a podnosząc do oczu lornetkę, aby zobaczyć Steerfortha, musiała się nachylać. Jej podbródek był tak obfity, że ginęły w nim wstęgi kapelusza. Poza tym ani biustu, ani talii, ani bioder; kloc, zakończony zapewne parą nóg, ale tak króciutkich, że stanąwszy przy stole, nie dosięgała doń brodą, a pudełko, które przyniosła ze sobą, postawiła na krześle. Dama ta ubrana swobodnie, lecz elegancko, uzbrojona w szkła przy okrągłym nosku, z przechyloną głową i przymkniętym okiem wyglądała nader pociesznie. Dojrzawszy Steerfortha wybuchła potokiem słów. - Kwiatku mój! - wołała mrugając na mego przyjaciela. - Jakim sposobem się tu znalazłeś? Ach, ty nieznośny chłopcze, wstydź się. Co robisz tak daleko od domu? Z pewnością nic dobrego, mogę się o to założyć! Lekkomyślny z ciebie młodzieniec, co? Może nie? Nie spodziewałeś się mnie tu widzieć? Co? Ale, mój Boże, ja jestem wszędzie. Jednocześnie w kilku miejscach, jak pieniądz kuglarza znajdujący się nagle w chusteczce damy. Ale gdy już mowa o chusteczkach i damach, przypomina mi się, jaką to pociechą jesteś dla swej drogiej matki, prawda, miły chłopcze? Mówiąc to, rozwiązała kapelusz, odrzuciła w tył wstążki i dysząc usiadła na podnóżku przed ogniem, w cieniu mahoniowego stołu. - Och, Boże mój - zawołała opierając ręce o kolana i przypatrując mi się bystro. - Zanadto tyję i to bieda, Steerforth. Po wejściu na schody oddechu złapać nie mogę, wyglądam jak pęcherz wypełniony wodą, ale przyznaj, że z okna drugiego piętra wziąłbyś mnie za wcale przystojną kobietkę! - Zawsze i wszędzie to przyznaję - zapewniał Steerforth. - Ach, ty wstrętny pochlebco! - zawołała machając do niego chusteczką do nosa, którą wycierała spoconą twarz. - Nie bądź taki bezwstydny! Ale, daję słowo honoru, byłam w zeszłym tygodniu u lady Mithers. To mi kobieta! A ubrana! I samego Mithersa widziałam. To mi mężczyzna! Jak ubrany! Perukę ma, co prawda, tę samą od dziesięciu lat! A jak się do mnie umizgał! Już myślałam, że będę musiała zadzwonić na służbę. Cha, cha, cha! Wesoły, zabawny człowiek, ale rozpustnik! - Cóżeś tam robiła? - spytał Steerforth. - Aha! - rzekła podnosząc znów rękę do oczu i otwierając je szeroko na znak porozumienia. - Aha! Ciekaw jesteś, czy jej dawałam receptę przeciwko wypadaniu włosów, czy na farbowanie, na bielidło, czy na czernienie brwi. Ale nic z tego. Aha! A czy wiesz, jak się nazywał mój dziadek? - Nie wiem - odparł Steerforth. - Nazywał się Łazęga, mój kotku - odrzekła panna Mowcher. - A przed nim był jeszcze cały ród Łazęgów, po których odziedziczyłam moje zamiłowanie do łażenia. Nigdy nie zdarzyło mi się spotkać nikogo podobnego do panny Mowcher. Dziwiła mnie i wprawiała w zdumienie. Miała właściwy sobie sposób mówienia i słuchania, dopominania się odpowiedzi na to, co sama mówiła, przechylania głowy i przymrużania oczu. Nie mogłem oderwać od niej wzroku, w zapamiętaniu zapominając o grzeczności. Tymczasem panna Mowcher przysunęła sobie krzesło, na które weszła, położyła przyniesione pudełko i zajęła się wydostawaniem z niego (podnosząc swe krótkie rączki) nieskończonej ilości flaszeczek, gąbek, grzebyczków, szczoteczek, kawałków flaneli, szczypczyków i nożyków i wielu innych podobnych narzędzi, które rozkładała na krześle. - A ten młody przyjaciel to kto? - spytała Steerfortha. - Pan Copperfield. Pragnąłby panią poznać. - Spodziewam się! - rzekła wstając z pudełkiem w ręku i zbliżając się do mnie z uśmiechem. - Twarz jak brzoskwinia. Mówiąc to, wspięła się na końce palców, usiłując uszczypnąć mnie w policzek. - Prawdziwa pokusa! Lubię brzoskwinie. Miło mi poznać pana, panie Copperfield. Odpowiedziałem jej, że to ja jestem zachwycony tak miłą znajomością i że przyjemność jest obustronna. - A! Jaki uprzejmy kawaler - zawołała usiłując na próżno maleńkimi rączkami zakryć swą olbrzymią twarz. - Jacyż z nas oszuści i blagierzy, prawda? Ostatnie słowa powiedziane były do nas w zaufaniu, podczas gdy maleńkie rączki znów zanurzały się w kieszeniach. - Co pani przez to rozumie, panno Mowcher? - spytał Steerforth. - Cha,cha, cha! Moje miłe dzieci! - zawołała miniaturowa kobieta, przechylając głowę na ramię i szukając w kieszeniach. - Patrzcie, oto kawałki paznokci rosyjskiego księcia! Nazywam go księciem ABC, bo boję się przekręcić nazwisko, w którym jak groch z kapustą znajdziecie zmieszane wszystkie litery alfabetu. - Rosyjski książę jest pani klientem? - Ależ zapewniam cię, kotku. Dwa razy na tydzień obcinam mu paznokcie u rąk i nóg. - Płaci hojnie? - Płaci, tak jak mówi: przez nos - odparła panna Mowcher. - Nie cierpi fryzjerów. A gdybyście zobaczyli jego wąsy! Rude z przyrodzenia, a jakie czarne pod działaniem sztuki! - I pani rączek, panno Mowcher. Skinęła głową. - Nie ma rady, musiał się do mnie uciec. Jego farba była wystarczająca tam w Rosji, ale nie tu. Takiego zardzewiałego księcia nie widzieliście jeszcze nigdy. - I dlatego uważa go pani za blagiera? - spytał Steerforth. - Ach, cóż za urwis z ciebie! - odparła panna Mowcher kiwając głową. - Powiedziałam tylko, że wszyscy jesteśmy oszustami i blagierami i na dowód pokazałam wam kawałki paznokci księcia. Przydają mi się te kawałki bardziej niż wszystkie moje talenty razem wzięte. Zawsze noszę je przy sobie. - To najlepszy list rekomendacyjny. Panna Mowcher musi przecież być biegła, jeśli obcina paznokcie księciu! Pokazuję wszystkim młodym paniom i panienkom, udzielam po kawałeczku, jak jakiejś osobliwości, do albumów i prywatnych zbiorów. Cha, cha, cha! Na honor, cały "system społeczny" (jak mawiają w parlamencie) jest systemem książęcych paznokci! - skończyła kiwając głową i usiłując skrzyżować na piersiach krótkie ramiona. Steerforth śmiał się serdecznie, ja także. Panna Mowcher kiwała głową, mrużyła oko, mrugała. - Tak to, tak - mówiła pocierając kolana i wstając. - Ale nie o to idzie. Chodź, panie Steerforth, zbadamy twój biegun! Wybrała parę drobnych narzędzi, jakąś flaszeczkę i (ku wielkiemu memu zdziwieniu) spytała, czy stół ją utrzyma. Na twierdzącą odpowiedź Steerfortha, przystawiła krzesło i z moją pomocą wkrótce znalazła się na stole, stojąc niby na estradzie. - Jeżeli który z was dostrzeże końce moich bucików - rzekła - niech powie, a wróciwszy do domu otruję się. - Nic nie widzę - upewniał Steerforth. - Ani ja - dodałem. - Oddycham! Mogę więc jeszcze pożyć. A teraz cip, cip, cip! Chodź, kurko, niech cię oskubię. Odnosiło się to do Steerfortha. Posłuszny wezwaniu, usiadł plecami do stołu, roześmianą twarzą zwrócony ku mnie, powierzając jej mikroskopijnym rączkom swą głowę i włosy. Zabawnie wyglądał w ręku karliczki stojącej tak nad nim na stole i przyglądającej się obfitym puklom jego ciemnych włosów przez szkło powiększające, które wydobyła z kieszeni. - Piękny z ciebie chłopak - zdecydowała po chwili uważnego przeglądu jego czupryny. - Beze mnie jednak byłbyś w niespełna dwanaście miesięcy łysy jak kolano. Chwilkę, kochanku! Wzmocnię ci czuprynę na jakie dziesięć lat. Mówiąc to, moczyła strzępki flaneli w zawartości jednej flaszeczki, z drugiej nalewała coś na szczotkę i na przemian nacierała, to szczotkowała głowę Steerfortha, nie przestając mówić ani na chwilę. - A ten Charley Peygrave, syn margrabiego, znasz go pewnie? - pytała zaglądając w twarz mego przyjaciela. - Tak, trochę. - To mi mężczyzna! Jaki ma zarost! Co do jego nóg, gdyby były jednakowe (ale nie są) nie można by im nic zarzucić. Czy wyobrażacie sobie coś podobnego? Chciał się beze mnie obejść - i to służąc w przybocznej gwardii! - Oszalał! - odrzekł Steerforth. - Chyba. Nie wiem zresztą, czy był przy zdrowych zmysłach, czy nie - ciągnęła panna Mowcher - dość, że słuchajcie i podziwiajcie... wchodzi do perfumerii i każe sobie dać butelkę balsamu madagaskarskiego! - Charley? - On sam. Naturalnie, nie posiadali tam madagaskarskiego balsamu. - Czy to się pije? - spytał Steerforth. - Pije? - zawołała klepiąc go po twarzy. - To na wąsy. W sklepie była kobieta, niemłoda, jakaś sowa. Jako żywo nie słyszała o niczym podobnym"Z przeproszeniem pana", mówi, "czy to róż? Róż, na co mi róż"? - woła Charley. "Z przeproszeniem, bez obrazy, w tak rozmaity sposób, pod tak różnymi nazwami przedmioty te bywają żądane, żem przypuszczała"... Tak więc, kotku - ciągnęła szczotkując z zapałem włosy Steerfortha - masz oto nowy przykład na mieszaninę oszustw i blagi. I ja sama się tym posługuję, czasem w mniejszym stopniu, czasem w większym, jak się zdarzy! Ale to nic nie szkodzi. - W jaki sposób? Różując klientów? - spytał Steerforth. - Wytłumacz to sobie sam, pojętny uczniu - odparła przebiegła panna Mowcher, pocierając swój nos. - Mówiłam, że i ja się posługuję oszustwem i blagą. A że czasem jakaś szanowana wdowa nazywa to pomadką do ust, inna rękawiczkami, jeszcze inna kołnierzykiem? No cóż, ja nazywam to tak jak one. Załatwiam wszystko, udając, że nie wiem, o co chodzi, z niewinną miną. I zdarza się czasem, że pytają mnie jeszcze: "Jak ja wyglądam, Mowcher? Czy nie jestem blada"? Nie zapomnę nigdy karlicy stojącej na stole, śmiejącej się, szczotkującej kędziory Steerfortha i mrugającej do mnie. - Ale tu, na szczęście,nie ma na to zapotrzebowania. Nie widziałam tu jeszcze ani jednej ładnej kobiety! Wiesz, Jemmy? - Naprawdę? - spytał Steerforth. - Nie ma tu nawet cienia ładnej kobiety - odparła. - Może my moglibyśmy pokazać jedną i to żywą. Jak sądzisz, Davy? - spojrzał na mnie. - Z pewnością - odparłem. - A? - zawołała mała istotka patrząc bystro na mnie i zaglądając w twarz Steerforthowi. - Czyżby? Pierwszy wykrzyknik skierowany był do nas obu, drugi wyłącznie do Steerfortha. Na żaden z nich nie otrzymała odpowiedzi, ale mimo to nacierała wciąż włosy mego przyjaciela, z głową przechyloną ku ramieniu i z przymrużonym okiem. - Czy to pańska siostra, panie Copperfield? Co? - spytała po chwili. - Nie, bynajmniej - uprzedził mnie Steerforth. - Owszem, pan Copperfield był, jeśli się nie mylę, pierwszym jej wielbicielem. - Był i już nie jest? Co za ladaco! Patrzcie! Lubi obrywać kwiatki. Co? Na imię jej Polly, co? - zawołała zwracając się do mnie tak nagle i z tak przenikliwym spojrzeniem, żem się zmieszał. - Nie, nie Polly - odrzekłem. - Na imię jej Emilia. - Aha! - zawołała nie spuszczając ze mnie oka. - Ale ze mnie trzpiotka! W głosie jej i spojrzeniu było coś, co mnie raziło nieprzyjemnie, odezwałem się zatem z powagą, której dotąd żaden z nas nie przybierał: - Jest równie cnotliwa jak piękna, zresztą zaręczona z najpoczciwszym pod słońcem człowiekiem z tej samej, co ona, sfery. Szanuję jej rozsądek, tak samo jak uwielbiam jej wdzięki. - Wybornie! - zawołał Steerforth. - A teraz ja uzupełnię te wiadomości, nie pozostawiając nic niepewnym domysłom: osoba, o której mówimy, z zawodu jest szwaczką, pracuje u Omera i Jorama, krawca, tapicera i tak dalej, w tym oto sławetnym mieście. Proszę uważać: Omer i Joram! Zaręczona ze swym stryjecznym czy wujecznym bratem. Narzeczonemu na imię Ham, nazwisko Peggotty, zawód: budowniczy barek i łodzi, także w tym sławetnym grodzie. Mieszka przy wuju, nie pamiętam, jak mu na imię, nazwisko Peggotty, z zawodu żeglarz i rybak, też w tym sławetnym grodzie. Najpiękniejsza to i pełna uroku istotka! Na równi z moim tu obecnym przyjacielem zachwycam się nią nad wyraz i gdybym nie bał się narazić temu oto memu przyjacielowi mającemu odmienne zdanie, powiedziałbym, że zdaniem moim, narzeczony niewart narzeczonej, że ona się gubi i mogłaby zrobić świetniejszą karierę, urodziła się bowiem na wielką damę. Panna Mowcher słuchała uważnie tych słów, wypowiadanych pomału, z naciskiem. Słuchając, głowę miała przechyloną i oko przymknięte. Gdy skończył, wybuchnęła nowym potokiem: - A to historia! - wołała przycinając mu zarost z niesłychaną zręcznością. - Dobrze! Bardzo dobrze! Historia ze zwykłym zakończeniem: "pobrali się i żyli długo i szczęśliwie", ślicznie. To tak jak w zabawie w fanty. Uwielbiam moją ukochaną na "Z", bo jest zachwycająca; nienawidzę jej na "Z", bo jest zaręczona, proponuję jej na "Z", by ze mną zbiegła; mieszka na "Z", bo na zachodnim brzegu, co? Cha, cha, cha! Panie Copperfield, zbyt wesoła ze mnie istotka, co? I patrząc na mnie wesoło i przebiegle, ciągnęła dalej: - No, masz talent, masz talent nie lada, Steerforth! Jeżeli kogokolwiek zrozumiałam kiedy na świecie, to ciebie w tej chwili, mój skarbie. No, a teraz usuń się, Jemmy, i jeśli pan Copperfield sobie życzy, może zająć twe miejsce. -Cóż, Davy - pytał Steerforth wstając - chcesz być upiększony? - Dziękuję pani, panno Mowcher, nie dzisiaj - odrzekłem. - Nie wymawiaj się, kotku - radziła przypatrując mi się z miną znawczyni. - Wyraźniejsze brwi ńie zaszkodzą. - Dziękuję pani - powtórzyłem. - Innym razem. - Tylko chwilkę - nalegała. - Wystarczy na całe dwa tygodnie. - Nie, dziękuję pani, nie teraz. - No, taką odrobinę, co? Nie? Złażę z rusztowania. A może ten wąsik... co? Zarumieniłem się. Była to bowiem moja słaba strona. Panna Mowcher przekonawszy się, że nie byłem w nastroju i że nie skusi mnie flaszeczką, którą podnosiła, przypatrując się dla większej zapewne zachęty jej zawartości, zgodziła się odroczyć swe usługi i prosiła o zdjęcie jej ze stołu. Z naszą pomocą znalazła się wkrótce na podłodze i żywo zaczęła wiązać pod brodą wstążki kapelusza. - A honorarium? - spytał Steerforth. - Pięć papierków - odparła panna Mowcher. - Śmiesznie tanio, mój kotku. Zbyt wesoła ze mnie istotka, co, panie Copperfield? Protestowałem, gdyż tak nakazywała grzeczność, w duszy przyznając jej najzupełniejszą rację. Porwała podane sobie dwie półkorony i jak chochlik zadzwoniła nimi w głębi kieszeni. - To skarbonka - zawołała zbierając swoje rzeczy. - Mam wszystkie graty? Zdaje się, że wszystkie. Nie chcę przypominać tego oblubieńca, co to jadąc do ślubu, zapomniał tylko o oblubienicy. A! A! A! Głupiec, ale zabawny! A teraz "rozstania nadszedł czas". Nie płaczcie, kotki wy moje, znieście mężnie cios tak okrutny. Żegnam pana, panie Copperfield! Strzeż się strzeż, młodzieńcze! Ależ gaduła ze mnie! Wasza to wina, bezecniki! No, przebaczam wam i żegnam: do widzenia! Do widzenia! "Bob Swore", jak powiedział zamiast "bonsoir" Anglik, uczący się po francusku. "Bob Swore"! Z potokiem słów, z pudełkiem pod pachą, machając drugą ręką, podreptała na krótkich i zapewne wykrzywionych jak u kaczki nóżkach, ku drzwiom. Na progu zatrzymała się jeszcze, pytając, czy ma zostawić nam na pamiątkę pukiel włosów? - Czyż nie jestem zbyt wesoła? - dodała znikając, z podniesioną do nosa mikroskopijną rączką uzbrojoną w lornetkę. Po wyjściu jej Steerforth wybuchnął głośnym i tak szczerym śmiechem, żem mu również szczerze wtórował, chociaż sam nie śmiałbym się może. Naśmiawszy się do woli, mówił mi, że panna Mowcher ma rozległe stosunki i oddaje ludziom przeróżne usługi. Wielu ma ją za dziwoląga i potwora, lecz jest ona sprytna, roztropna, uczynna. Mówił mi, że wszystko, co opowiadała, było prawdą, że jej wszędzie pełno, w Londynie i na prowincji, że ma rozległą klientelę i możnych znajomych. Spytałem go o jej usposobienie i charakter, czy tylko potrafi być złośliwa, czy też zdolna jest współczuć z tym, co dobre i szlachetne? Nie otrzymawszy odpowiedzi zaniechałem dalszych pytań. Natomiast Steerforth opowiadał mi wiele o jej zawodowej zręczności. Miała sławę doskonałej fryzjerki i polecał mi ją w razie potrzeby. Przez cały wieczór była przedmiotem naszej rozmowy i nawet żegnając się przed nocą Steerforth zawołał za mną ze śmiechem:- "BobSwore"! Wracając do domu, zdziwiony byłem zastawszy przede drzwiami Hama, który oznajmił mi, że Emilka znajdowała się u Barkisów. Spytałem go, dlaczego i on nie wszedł? - Bo - rzekł zmieszany - Emilka ma tam z kimś do pomówienia. - Tym bardziej - zauważyłem - powinieneś znajdować się wówczas z nią razem. - Tak, niby tak, na ogół - odrzekł zniżając głos i z niezwykłą powagą. - Ale tym razem... idzie o młodą kobietę, którą Emilka znała dawniej... a której nie powinna znać już teraz. Słowa te rzuciły nagle światło na dojrzaną na ulicy przed kilku godzinami postać. - Nieszczęsna to istota - ciągnął Ham. - Ciągle włóczy się po mieście, a ludzie stronią od niej jak od zarazy. - Zdaje mi się, że ją dziś wieczorem spotkałem, tam na wybrzeżu. - Doganiała nas, prawda. Nie zbliżyła się wówczas i dopiero, kiedyśmy zapalili światło w domu, posłyszałem, jak ktoś pod oknem Emilki jęczy: "Emilko! Emilko! Na rany Chrystusa zmiłuj się nade mną! Niedawno jeszcze podobna byłam do ciebie". Wzruszające to zaklęcia, panie Davy. - Prawda - odrzekłem. - I cóż na to Emilka? - Emilka mówiła: "Marto, to ty! Marto"! Obie pracowały razem u pana Omera. - Przypominam ją sobie teraz - zawołałem. - Była to jedna z dwu szwaczek, które widziałem u krawca za pierwszej mej bytności. Pamiętam doskonale! - Marta Endell - potwierdził Ham. - O kilka lat starsza od Emilki, jej szkolna koleżanka. - Nie znałem jej z nazwiska. Cóż dalej? - Otóż wzdychała, aż się serce ściskało: "Emilko! Emilko! nie odwracaj się ode mnie, wszak niegdyś byłam taka jak ty"! Chciała mówić z Emilką, a że to było niemożliwe tam, w domu, bo stryj... a no tak! Panie Davy, dobry on, ludzki, miłosierny, ale nie zniósłby, nie zniósł nigdy za żadne skarby, aby się tamta zbliżyła do naszej Emilki. Czułem, że mówi prawdę. Wiedziałem o tym równie dobrze jak Ham. - Emilka napisała na skrawku papieru i podała jej przez okienko: "Idź do mojej ciotki, pani Barkis, pokaż jej to, w moim imieniu pozwoli ci się ogrzać u swego ogniska, a gdy wuj wyjdzie, nadejdę tam również". Tak mi powiedziała, prosząc żebym ją tu przyprowadził. Powtarzam dosłownie, jak mówiła. Cóż miałem począć? Może to nie w porządku, ale jak jej odmówić, kiedy ma łzy w oczach. Włożył rękę za kamizelkę i wyjął małą piękną portmonetkę. - A nawet - mówił kładąc woreczek z uszanowaniem na swej szerokiej dłoni - gdybym umiał jej odmówić, kiedy ma łzy w oczach, jakże odmawiać, gdy powierza mej pieczy swój skarb, a wiem, na co go tu przyniosła! Niewielki skarb posiada ta moja kochana Emilka! Ścisnąłem mu gorąco rękę i przez chwil kilka przechadzaliśmy się razem milcząc. Wkrótce drzwi się otworzyły i Peggotty skinęła na Hama. Chciałem przejść do mego pokoju niezauważony, lecz było to niepodobieństwem, pokój był tuż przy kuchni i skoro tylko otworzyłem drzwi, znalazłem się śród całego towarzystwa. Dziewczyna- ta sama, którą spotkaliśmy na piaskach wybrzeża - siedziała na ziemi przed kominem, z głową opartą o krzesło. Widocznie na krześle tym przed chwilą siedziała Emilka, trzymając na kolanach głowę nieszczęsnej. Nie mogłem się jej dobrze przypatrzyć, gdyż potargane włosy pokrywały jej twarz, wydała mi się tylko młoda i przystojna. Peggotty była zapłakana. Emilka też. Nikt nie powiedział ani słowa i tylko w ciszy rozlegało się tykanie ściennego zegara. Pierwsza przemówiła Emilka zwracając się do Hama: - Marta chce wyjechać do Londynu - rzekła. - Czemu do Londynu? - spytał rybak. Stał pomiędzy dwiema kobietami, patrząc na siedzącą na ziemi dziewczynę ze współczuciem i niezadowoleniem zarazem, uważając, że samą swą obecnością obraża jego ukochaną. Pamiętam dobrze całą tę scenę. Oboje mówili głosem przyciszonym, jak gdyby w obecności chorej; słowa, choć nieledwie szeptane, słychać było wyraźnie. - Lepiej tam niż gdzie indziej - odezwał się trzeci głos, Marty, która pozostała nieruchoma. - Nikt mnie tam nie zna, tu znają wszyscy. - Co ona tam pocznie? - pytał Ham. Podniosła głowę i spojrzała nań ponuro, a potem znów pochyliwszy głowę, porwała się dłońmi za szyję, jak gdyby udusić się chciała, w przystępie szaleństwa czy rozpaczy. - Postara się żyć uczciwie - odezwała się Emilka. - Nie słyszałeś jej zapewnień. Prawda, ciociu, prawda? Peggotty kiwnęła potakująco głową. - Postaram się, jeśli mi dopomożecie - rzekła Marta. - Gorzej już, niż tu, być nie może, a może będzie lepiej. - Och! - ciągnęła drżąc na całym ciele. - Wyrwijcie mnie z tego piekła, z tych ulic, gdzie mnie każdy zna od urodzenia. Emilka wyciągnęła dłoń do narzeczonego, a on włożył w nią coś. Odeszła sądząc, że ma tylko swoją portmonetkę, lecz spostrzegłszy pomyłkę zwróciła się pytająco do stojącego przy mnie Hama. - Twoje, to wszystko twoje, Emilko! -mówił szybko, przyciszonym głosem. - Wszystko, co moje, jest twoim, niczego mi nie potrzeba, wszystko jest dla ciebie. Łzy nabiegły jej do oczu. Zwróciła się, milcząc, do Marty. Nie wiem, co jej dała. Widziałem, jak nachylona nad nią, wsuwała jej w zanadrze pieniądze, pytając szeptem, czy wystarczy. - Więcej niż potrzeba - mówiła tamta całując jej ręce. Wstała, otuliła się w chustkę i płacząc w głos, wyszła za drzwi. Na progu zatrzymała się, jak gdyby czegoś zapomniała i chciała wrócić, lecz z jej ust nie padło żadne słowo. Zaszlochała głośniej i wybiegła na ulicę. Gdy drzwi się zamknęły, Emilka popatrzyła na nas i kryjąc twarz w dłoniach, rozpłakała się. Przestań, Emilko! -mówił Ham gładząc delikatnie jej ramię. - Nie trzeba, moje kochanie! Nie płacz tak strasznie! - Och, Ham! - zawołała szlochając. - Ja nie zasługuję na tyle dobroci, przywiązania, nie umiem być tak wdzięczna, jak powinnam. - Umiesz! Umiesz, wiem o tym! - upewniał ją Ham. - Nie, nie, nie! - szlochała trzęsąc główką. - Niewdzięczna, niedobra ze mnie dziewczyna! Płakała, jak gdyby jej serce pękało z żalu. - Nadużywam twego przywiązania, nie zasługuję na nie - szlochała. - Nie jestem tym, czym być powinnam. Ty to co innego! Tyś zawsze dobry, ja powinna bym myśleć tylko o tym, żeby cię uszczęśliwić. - Ależ uszczęśliwiasz mnie - twierdził Ham. - Szczęśliwy jestem, gdy na ciebie patrzę i szczęśliwy jestem cały dzień, myśląc o tobie! - Ale to nie dość, nie dość. To właśnie dlatego, że ty taki dobry, ja na to nie zasługuję. Lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś kochał inną, więcej wartą ode mnie dziewczynę, przywiązaną do ciebie, a nie tak jak ja, próżną i zmienną! - Biedne moje tkliwe serduszko - mówił cichutko Ham. - To Marta wzruszyła cię tak bardzo. - Ciociu! - łkała Emilka. - Ciociu, chodź tu bliżej, niech położę głowę na twym ramieniu. Tak mi smutno, tak gorzko. O, ja wiem, wiem, że nie jestem taka, jaką być powinnam. Peggotty przysunęła krzesło, posadziła na nim Emilkę, objęła ją czule za szyję, patrząc jej w oczy. - Ratuj mnie, ciociu! Ham, drogi, ratuj! Panie Davy, przez pamięć dawnych czasów, ratujcie! Pomóżcie! Chcę poprawić się, być lepsza, wdzięczniejsza. Co to musi być za szczęście być żoną takiego poczciwego człowieka i wieść życie ciche, spokojne! O serce! Biedne ty moje serce! Przytuliła głowę do piersi mej niani i w żalu swym na pół kobiecym, na pół dziecięcym (tak zgodnym z jej całą pełną uroku istotą) płakała cichutko w jej poczciwych ramionach. Dobra Peggotty uspokajała ją, jak się uspokaja dziecko, pieszcząc, gderając, żartując na przemian. Stopniowo cichła, podniosła głowę, zaczęła odpowiadać normalnie. Wkrótce uśmiech zjawił się na jej ustach. Siedziała zawstydzona, a Peggotty poprawiała jej włosy, ocierała załzawione jeszcze oczy, aby się wuj nie przestraszył, gdy wróciwszy do domu ujrzy ją zapłakaną. Tego wieczoru dostrzegłem to, czego przedtem nigdy nie widziałem: pocałowała szczerze w twarz przyszłego swego męża, tuląc się do jego silnych ramion, a gdy odchodzili w srebrnym świetle miesiąca, porównałem ich odejście z odejściem Marty. Emilka obiema rączkami zawisła u ramienia narzeczonego. Rozdział dwudziesty trzeci. Współpracuję z panem Dickiem i obieram zawód. Przebudziwszy się nazajutrz, długo jeszcze myślałem o Emilce, jej łzach po odejściu Marty i zdawało mi się, że tajemnicy jej serca nie mam prawa zdradzić przed nikim, nawet przed moim przyjacielem Steerforthem. Dla nikogo nie czułem w sercu tyle tkliwości jak dla tej dziewczynki, która dzieliła moje dziecięce zabawy i którą wówczas, przekonanie to zachowam do grobowej deski, kochałem z całego serca. Powtórzyć komukolwiek, nawet Steerforthowi to, co się jej w żalu, z głębi duszy wyrwało, wydawało mi się czymś niegodnym i plamiącym to promienne uczucie, jakie zawsze dla niej żywiłem. Postanowiłem zachować to wyłącznie dla siebie, a wszystko to przydawało jej w mych oczach wdzięku. Gdy siedzieliśmy przy śniadaniu, podano mi list od ciotki, w sprawie, w której Steerforth mógł udzielić mi rady. Uszczęśliwiony byłem, że nadarzyła się sposobność poradzenia się go. Postanowiłem uczynić to w podróży, gdyż na wyjezdnym mieliśmy i bez tego dosyć zajęć. Pan Barkis opłakiwał nasz wyjazd tak dalece, że nie wątpię, iż otworzyłby swą skrzynkę i poświęcił nową gwineę, gdyby to nas mogło zatrzymać jeszcze przez parę dni w Yarmouth. Peggotty i całą jej rodzinę wyjazd nasz pogrążył w żalu. Cały zakład "Omer i Joram" opuścił sklep, aby nas pożegnać i tyle znalazło się dokoła Steerfortha rąk gotowych nieść do stacji dyliżansu nasze bagaże, że jeślibyśmy mieli rzeczy całego pułku, jeszcze byśmy w przeniesieniu ich nie doświadczyli najmniejszego kłopotu. Słowem, odjeżdżaliśmy pozostawiając po sobie szczery żal. - Długo tu zostajesz? - spytałem Littimera wsiadając do dyliżansu. - Nie, proszę pana, zapewne niedługo - odrzekł. - Sam jeszcze nie może tego dziś wiedzieć - wtrącił Steerforth. - Wie, czego ma tu dokonać i dokona. - O tym nie wątpię - zauważyłem. Littimer zdjął kapelusz dziękując zapewne za wyrażenie tak dobrej o nim opinii; a mnie zdawało się, że mam osiem lat. Pożegnał nas życząc nam szczęśliwej podróży, a odjeżdżając pozostawiliśmy go tajemniczego i niewzruszonego jak piramida egipska. Milczeliśmy czas jakiś, Steerforth zdawał się być zamyślony, ja zaś w myśli raz jeszcze żegnałem miłe mi miejsca, rozmyślając o zmianach, które im i mnie czas przyniesie. Nagle Steerforth poweselał, rozgadał się i zawołał potrząsając mnie za ramię: - Odezwij się, Davy! Cóż to za list otrzymałeś przy śniadaniu? - A tak! - rzekłem dobywając list z kieszeni. - Od ciotki. - Czy pisze coś godnego uwagi? - Nawet bardzo. Ciotka przypomina mi, że się moje wakacje kończą i że trzeba pomyśleć o przyszłości. - Musiałeś się już przecież na coś zdecydować? - Wyznam ci prawdę, zapomniałem o tym zupełnie. - A teraz za karę obejrzyj się dokoła - zaśmiał się Steerforth. - Na prawo pusto, na lewo pusto, przed tobą to samo, za tobą nie inaczej. Roześmiałem się. Istotnie, krajobraz dokoła mnie nie budził żadnego natchnienia; przedstawiał nagą równinę. - A co ci o tym pisze ciotka? - pytał poważny już Steerforth. - Nie podsuwa żadnej myśli? - Tak. Pyta mnie, co bym myślał o zawodzie radcy prawnego. A ty, co o tym sądzisz? - Nie wiem - odparł chłodno Steerforth. - Według mnie równie dobrze mógłbyś obrać sobie inny zawód. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, widząc jak jednakowo traktuje wszystkie zawody. Powiedziałem więc: - Czy ty wiesz, Steerforth, co to jest właściwie radca prawny? - Rodzaj adwokata w mnisim kapturze - odrzekł. - Istnieje taka podła nora w pobliżu Świętego Pawła, a w niej konsystorz, a więc instytucja, która na dobrą sprawę powinna była przestać istnieć przed dwustu laty. Jest to nora, w której się roztrząsa kościelne prawa, przetrząsa jakieś stare akta, o których dziś nikt już nic nie wie, wykopuje się akta z czasów Edwardów, bada się testamenty, intercyzy ślubne, a także rozstrzyga sprzeczki okrętów z barkami. - Prawisz nonsensy, Steerforth! Co mają sprawy morskie do praw kościelnych? - Wcale nie nonsensy! Zobaczysz, że i te i tamte są rozstrzygane przez tych samych sędziów. Będąc tam kiedyś, usłyszysz jednego dnia całe słowniki morskich wyrażeń, na przykład gdy będzie chodziło o to, że okręt "Nancy" wpadł na barkę "Sara Yan" albo o to, że pan Peggotty i inni rybacy z Yarmouth schronili się w czasie burzy na "Nelsona", a nazajutrz długie rozprawy nad teologiczną jakąś zawiłością w sprawie takiego lub innego duchownego. Sprzeczności! Czcze gadulstwo! Ci ludzie są podobni do aktorów, raz występują w roli sędziów, to znów doradców, raz tacy, drugi raz owacy, zmieniają się w okamgnieniu, chorągiewki furkoczące na wietrze. Komedia, której przypatruje się wyborowa publiczność! - Czy adwokaci i radcy prawni to jedno i to samo? - pytałem nieco zmieszany tym, co usłyszałem. - Nie! - rzekł Steerforth. - Adwokaci są to urzędnicy cywilni, ludzie, którzy w uniwersytecie ubiegają się przedtem o stopień doktorów obojga praw, toteż prawdę mówiąc niewiele z nimi mam wspólnego. Radcy prawni używają tylko adwokatów, są zresztą z nimi na przyjacielskiej stopie, ustawiczna wymiana grzeczności, poczęstunków i tak dalej. Ha! W każdym razie zalecam ci szacunek dla tego trybunału prawników. Słuchałem Steerfortha, ale chociaż konsystorz nazwał "norą w pobliżu Świętego Pawła", nie przerażała mnie jakoś nazbyt podsunięta przez ciotkę myśl. Ciotka zostawiała mi zresztą zupełną swobodę działania pisząc, że myśl tę nasunęła jej niedawno dokonana wycieczka i zasięganie porady pewnego uczonego radcy w kwestii testamentu, który zamyśla sporządzić na mą korzyść. Powiedziałem to Steerforthowi. - Bardzo poczciwie ze strony twej ciotki - zauważył. - To powinno wzmóc twój szacunek dla zawodu prawnika. Zdawało mi się istotnie, że warto o tym pomyśleć. Opowiedziałem potem Steerforthowi, że ciotka, jak mi napisała, wyjechała na moje spotkanie do Londynu, gdzie zatrzymała się w jakimś hotelu z kamiennymi schodami i żelaznymi drzwiami, przekonana bowiem była, że co noc pożar grozi wszystkim domom stolicy. Podróż zeszła nam przyjemnie. Rozmawialiśmy o konsystorzu, o tych dalekich czasach, gdy zostanę prawdopodobnie radcą, a Steerforth miał w pogotowiu tysiące scen komicznych, które nas obu pobudzały do śmiechu. W Londynie się rozstaliśmy. Steerforth pojechał do siebie, obiecując odwiedzić mnie nazajutrz, ja zaś udałem się wprost pod wskazany mi w liście ciotki adres. Zastałem ją czekającą na mnie z wieczerzą. Gdybym wracał z podróży naokoło świata, nie mógłbym serdeczniej witać się z ciotką, niż to uczyniłem. Ciotka płakała głośno, całując mnie, ale udawała, że się śmieje i mówiła, że gdyby moja biedna matka żyła, to z całą pewnością płakałaby w tej chwili - głupiutkie stworzonko! - Ciocia zostawiła pana Dicka w domu - zauważyłem z żalem. - A, Janet, jak się masz? Janet dygnęła pytając mnie o zdrowie. Twarz ciotki wydłużyła się nagle. - I ja żałuję, że go tu nie ma z nami - mówiła. - Nie mam spokoju, odkąd tu jestem, Trot. Uprzedziła moje pytanie dlaczego, mówiąc: - Nabrałam przekonania, że Dick nie jest stworzony do odganiania osłów. Brakuje mu potrzebnej energii. Wypadało raczej zostawić Janet, byłabym spokojniejsza. Lecz jeśli kiedy, to najpewniej dziś o czwartej po południu było tam prawdziwe najście osłów, bo przeszedł mnie o tej porze lodowaty dreszcz. Jestem pewna, że to był osioł! Starałem się ją pocieszyć. - Ten sam osioł, z pewnością ten sam - mówiła. - Bez ogona, ten, na którym przyjechała potworna siostra tego Murdstone'a. Jeżeli jest w Dover jaki osioł szczególnie mi nienawistny - kończyła uderzając pięścią w stół - to chyba ten... Bydlę! Janet ośmieliła się zauważyć, że się może pani irytuje przedwcześnie, że wie nawet, iż ów osioł bez ogona zamówiony był do wożenia piasku i kamieni na szosie. Ciotki to jednak nie uspokajało. Wieczerza była dobra i gorąca, chociaż ciotka zamieszkała w hotelu najwyżej jak się dało. Czy zrobiła to dla korzystania z jak największej liczby kamiennych schodów, czy aby być bliżej dachu, powiedzieć nie potrafię. Podano befsztyk, pieczoną kaczkę i jarzyny. Byłem przy dobrym apetycie, tylko ciotka,nie dowierzając stołecznej kuchni, jadła mało. - Wyobrażam sobie - mówiła - że ta nieszczęsna kaczka urodziła się i wychowała gdzieś w piwnicy, a świeżym powietrzem odepchnęła dopiero na pieńku u rzeźnika. Mam nadzieję, że befsztyk ten jest z wołowiny, ale kto może za to ręczyć? Wszystko tu podrobione oprócz błota. - A może tę kaczkę przywieźli ze wsi? - spytałem. - Ale gdzie tam! -odrzekła. - Prawdziwy towar nie mógłby zadowolić tutejszych oszustów. Nie wdawałem się w dalsze dyskusje na tak drażliwy temat, jadłem z wielkim apetytem, co zresztą zadowalało w zupełności mą ciotkę. Gdy zdjęto obrus ze stołu, Janet pomogła jej ułożyć włosy na noc, włożyć nocny czepek (wykwintniejszy niż zazwyczaj, "na wypadek pożaru", objaśniła ciotka). Otuliła jej potem nogi suknią, co było w zwyczaju ciotki co wieczór dla zagrzania się przed wejściem do łóżka. Przygotowałem i podałem jej, jak zwykle, szklankę grzanego wina z wodą i cieniutkimi grzankami, po czym zostaliśmy sami na poufnej rozmowie. Ciotka w nocnym czepku, zagłębiona w fotelu, popijała winną polewkę, patrząc na mnie z zadowoleniem. - No, Trot - odezwała się - co myślisz o zamiarze zostania radcą prawnym? A możeś się jeszcze nad tym nie zastanowił? - Owszem, kochana ciotko - odrzekłem. - Wieleśmy o tym rozmawiali ze Steerforthem. Podoba mi się ten projekt. - Tym lepiej - zawołała ciotka. - Cieszy mnie to niezmiernie! - Jedno mnie tylko powstrzymuje. - Co? Powiedz co, mów otwarcie. - Otóż chciałbym wiedzieć, czy wejście moje do tego zawodu nie pociągnie zbytnich kosztów? - Tysiąc funtów, ni mniej, ni więcej - odrzekła. Przysunąłem się bliżej. - Otóż właśnie, kochana ciotko! To mnie powstrzymuje - mówiłem. - To poważna cyfra. Byłaś dla mnie tak hojna pod każdym względem, tyle już wydałaś na moje wychowanie. Zapewne są inne zawody mniej kosztowne, które także wytrwałością i pracą mogą zapewnić przyszłość? Może by lepiej spróbować czegoś takiego? Czy jesteś pewna, kochana ciotko, że możesz na ten cel wydać tak znaczną sumę pieniędzy? Daruj, jeśli cię o to pytam, i proszę, byś się nad tym dobrze zastanowiła, lecz uważam cię za drugą matkę i najzupełniejsze w tobie pokładam zaufanie. Ciotka kończyła jeść grzankę nie spuszczając ze mnie oka. Pustą szklankę postawiła na kominku i zakładając ręce na piersiach, przemówiła: - Trot! Kochany chłopcze! Jeden tylko cel mam w życiu, chcę cię wykierować na poczciwego, porządnego i, o ile się da, szczęśliwego człowieka. Dick tak samo nie widzi innego celu przed sobą. Chciałabym, aby ktoś słyszał, jak o tym mówi! Nadzwyczaj roztropny, nadzwyczaj! Nikt, prócz mnie, ani się domyśla, jakie tam w tej głowie mieszczą się skarby! Zatrzymała się, ujęła mą rękę w swe dłonie i tak ciągnęła dalej: - Nie warto wspominać przeszłości, chyba o tyle, o ile oddziałuje na teraźniejszość. Może powinnam była być lepsza dla twego ojca niż byłam, może mogłabym kochać to biedne dziecko, twą matkę, chociaż zawiodła mnie tak okrutnie co do Betsey Trotwood. Wszystko to być może i wierz mi, pożałowałam przeszłości i żal ścisnął mi serce, gdyś przybył do mnie jako mały, bosy i obdarty włóczęga. Odtąd po dziś dzień nie zawiodłam się na tobie ani razu. Dumna być mogę z ciebie, byłeś mi ciągłą pociechą. Nie mam żadnych obowiązków, chyba że... - tu zawahała się i zmieszała. - Ale nie! Nie mam żadnych innych obowiązków, uważam ciebie za swe przybrane dziecko, bądź pociechą mojej starości, bądź cierpliwy i wyrozumiały wobec moich dziwactw i kaprysów, a aż nadto wynagrodzisz tym kobietę której młodość nie była tak bardzo szczęśliwa. Po raz pierwszy wspomniała coś o swej przeszłości, a czyniła to zapewne przez dobroć serca i delikatność, które by wzmogły moje uczucia dla niej, gdybym i tak już nie kochał jej ogromnie. - Wszystko już więc pomiędzy nami postanowione - kończyła. - Postanowione i omówione. A teraz pocałuj mnie. Jutro po śniadaniu pojedziemy do konsystorza. Długośmy jeszcze gwarzyli tego wieczoru przed udaniem się na spoczynek. Pokój mój był na tym samym korytarzu co ciotki i kilkakrotnie w nocy pukała do drzwi, pytając mnie, czy słyszę hałas. Budziły ją wozy jadące na targ. Nad ranem dopiero zasnęła na dobre i ja też mogłem zasnąć. Nazajutrz w południe wybraliśmy się do konsystorza i kancelarii panów Spenlowa i Jorkinsa. Ciotka w przekonaniu, że każdy mężczyzna spotkany w Londynie jest złodziejem, wręczyła mi swój woreczek z dziesięciu gwineami i drobnym srebrem. Zatrzymaliśmy się na Fleet Street, przed sklepem z zabawkami, dla podziwiania olbrzymów na wieży świętego Dunstana, uderzających w dzwony, i umyślnie w tym celu staraliśmy się stanąć tam w samo południe, potem przez Ludgate Hill udaliśmy się ku katedrze świętego Pawła. Docieraliśmy już na miejsce, gdym zauważył, że ciotka przyspiesza kroku. Jednocześnie zobaczyłem obdartego mężczyznę, który zatrzymał się patrząc na nas uważnie, a po chwili namysłu zawrócił i szedł za nami. - Trot! Dziecko moje! - zawołała przerażona ciotka przyciskając moje ramię. - Sama nie wiem, co począć. - Niech się ciocia uspokoi - perswadowałem. - Nie ma się czego bać. Niech ciocia wejdzie do którego ze sklepów, a ja się rozprawię z tym jegomościem. - Za nic, za nic! - zawołała. - Nie wolno ci z nim mówić, Proszę cię, zabraniam! - Ależ na Boga, ciociu! To tylko jakiś bezczelny żebrak. - Nie wiesz, kto to jest! - odparła ciotka. - Nie wiesz sam, co mówisz! Zatrzymaliśmy się w pustej bramie. Mężczyzna też się zatrzymał. - Nie patrz na niego, nie oglądaj się - mówiła ciotka, niemal odchodząc od zmysłów. - Zawołaj mi lepiej dorożkę, a sam poczekasz na mnie przy Świętym Pawle. - Mam cię puścić samą? - Tak, samą - odrzekła stanowczo. - Muszę pójść z nim. - Z nim? Z tym nieznajomym? - Nie, nie zwariowałam, moje dziecko, wiem co robię i mówię, że muszę się z nim rozmówić. Zawołaj dorożkę. Zdziwiony, czułem jednak taką stanowczość w powziętym przez ciotkę zamiarze, że się nie ośmieliłem jej sprzeciwiać. Zawołałem dorożkę i zanim zdołałem wsadzić ciotkę wskoczyła w nią sama, a nieznajomy, jak gdyby to od dawna było umówione, za nią, tak zaś energiczny był ruch ręki ciotki, żem się od niej odwrócił mimo woli i słyszałem tylko wydany dorożkarzowi rozkaz: - Wprost przed siebie, byle gdzie. Teraz przypomniało mi się opowiadanie pana Dicka. To, co uważałem za przywidzenie, było rzeczywistością. Nie mogłem wątpić, że był to ten sam osobnik, o którym tak tajemniczo wspominał, tylko gubiłem się w domysłach nad naturą jego stosunku do ciotki. Po półgodzinnym wyczekiwaniu przy cmentarzu, ujrzałem wracającą dorożkę. Ciotka była w niej sama. Nie uspokoiła się jeszcze dostatecznie i kazała mi wsiąść do dorożki, polecając dorożkarzowi, aby jechał powoli. Powiedziała tylko: - Drogie moje dziecko, nigdy nie pytaj mnie, co to było, nie staraj się dowiedzieć - i pogrążyła się w milczeniu. Po niejakim czasie upewniła mnie, że już się uspokoiła i może pójść załatwiać sprawy, a gdy dała mi woreczek,bym opłacił dorożkę, zauważyłem w nim brak gwinei. Zostały tylko drobne pieniądze. Do konsystorza wchodziło się przez niską, sklepioną bramę. Hałas miejski ginął tu cudownym jakimś sposobem, cichł, oddalał się. Przeszliśmy kilka pustych, głuchych dziedzińców i wąskie przejście doprowadziło nas do kancelarii panów Spenlowa i Jorkinsa. Jasno tu było, obszernie, wchodziło się bez pukania. W pierwszej sali siedziało kilku pisarzy. Jeden z nich, chudy, maleńki człowieczek, w rudej, piernikowego koloru peruce, powstał i wprowadził nas do przyległego gabinetu. - Pan Spenlow - rzekł - nie wrócił jeszcze z sądu, zaraz po niego poślemy. Przypatrywałem się gabinetowi. Meble były stare i zakurzone, a zielone sukno na biurku utraciło pierwotną swą barwę i miało wygląd wybladłego nędzarza. Na stole piętrzyły się księgi i papiery, broszury, a na okładkach najrozmaitsze napisy: tu "konsystorz", tam "izba wyższa", tam "niższa", "admiralicja", "izba deputowanych", "heroldia". Podziwiałem tę rozmaitość, rozmyślając jak trudno jest chyba orientować się w tym wszystkim. Pomiędzy tym olbrzymie, osobne zeszyty zeznań świadków i biegłych, powiązane i wystarczające nieraz do napełnienia kilku tomów. Wszystko to razem wzięte wyglądało jednak zachęcająco i nie zrażało mnie wcale do upatrzonego zawodu. Przenosiłem zaciekawione spojrzenie z przedmiotu na przedmiot, gdy rozległy się szybkie kroki. Po chwili wszedł pan Spenlow w czarnym płaszczu obramowanym białym futerkiem. Był to jasnowłosy, mały człowieczek, w eleganckich błyszczących butach, olśniewająco białej koszuli i krawacie. Ubrany starannie, wiele czasu musiał poświęcać wybornie wyczesanym i fryzowanym faworytom. Dewizkę od zegarka miał tak ciężką, że mimo woli pomyślałem, że aby ją podnieść, trzeba posiadać twardą złoconą rękę, podobną do tych, które na wystawach u jubilerów podtrzymują takie przedmioty. Sztywny był i tak wykrochmalony, że poruszał się z trudnością i jak pajac na sprężynach musiał się cały obracać, gdy miał obrócić głowę. Zostałem mu przedstawiony przez ciotkę. Powitał mnie uprzejmie, a był już uprzedzony, o co idzie, gdyż rzekł: - Więc pan, panie Copperfield, zamierza wstąpić do naszego zawodu? Mając ostatnio zaszczyt widzieć panią - tu ukłon w stronę mej ciotki - przypadkowo nadmieniłem pannie Trotwood, że mamy tu wakans. Panna Trotwood raczyła wzmiankować, że ma synowca, którego przyszłość żywo ją interesuje. Tym synowcem jest zapewne pan. Tu znów zwrócił się ku mnie jak za poruszeniem sprężyny. Skłoniłem się upewniając go, że przedstawiony mi przez ciotkę zawód uważam za nader zaszczytny, że nie mogę jednak z góry, zanim się z nim bliżej nie zaznajomię, zapewnić, czy do zawodu tego czuję szczególne powołanie i wreszcie, że mam nadzieję, iż będzie mi wolno wypróbować samego siebie, zanim się ostatecznie zdecyduję na ten zawód. - Zapewne, zapewne - potwierdził pan Spenlow. - Naszym zwyczajem jest proponować nowicjuszom miesiąc próby, że tak powiem. Co do mnie, nic bym nie miał wprawdzie przeciw dwóm, trzem miesiącom, lecz mój wspólnik, pan Jorkins!... - Cena tysiąc funtów, prawda? - rzekłem. - Tysiąc łącznie z patentem - potwierdził pan Spenlow. - Nie kieruję się, jak to miałem zaszczyt mówić pannie Trotwood, chęcią zysku. Nie ma może człowieka, który by się tym mniej ode mnie kierował, lecz wspólnik mój, pan Jorkins, ma pod tym względem zasady, które muszę uszanować. Słowem, wspólnik mój, pan Jorkins, uważa sumę tysiąca funtów raczej za niedostateczną. - Wnoszę - rzekłem pragnąc zaoszczędzić ciotce kosztów - że nie jest tu w zwyczaju, nawet jeżeli uczeń okaże się użyteczny i zdolny - zarumieniłem się po uszy tą wygłoszoną niby pochwałą samego siebie - wnoszę, że nie jest w zwyczaju dawać mu... Pan Spenlow z wielkim wysiłkiem wyciągnął głowę z silnie nakrochmalonego kołnierzyka i szerokiego krawatu, potrząsnął nią i zanim wymówiłem: "pensję", przerwał mi. - Nie - rzekł. - Nie wyrażam tu własnej opinii w tym względzie. Zaznaczam, że zależę od mego wspólnika, pana Jorkinsa, który jest niewzruszony w tych zasadach. Przerażał mnie obraz owego niewzruszonego w zasadach wspólnika. Z czasem przekonałem się, że Jorkins był człowiekiem łagodnym, miękkim, który w spółce zawsze był usuwany na najdalszy plan, chociaż imię jego służyło za parawan najzaciętszemu i najsroższemu z ludzi. Jeśli któryś z uczniów zażądał podwyższenia płacy, pan Jorkins jakoby słyszeć o tym nie chciał. Jeśli któryś z klientów ociągał się z wniesieniem pieniędzy, pan Jorkins upominał się o nie, egzekwował, a pan Spenlow musiał stosować się do wspólnika, jakiekolwiek było jego zdanie w tej mierze. Dłoń i serce dobrego, pełnego słodyczy pana Spenlowa otwarte byłyby dla całej ludzkości, ale przewagę miał "ów" wspólnik - uosobienie chciwości, nieubłagany w zasadach swych, Jorkins! Z czasem poznałem wiele podobnych spółek i niejednego Spenlowa, chowającego się za plecy niejednego Jorkinsa! Postanowiono, że rozpocznę mój próbny miesiąc, gdy tylko zechcę, ciotka zaś mogła wracać spokojnie do domu, gdzie kontrakt będzie można jej posłać do podpisu. Pan Spenlow wyraził następnie gotowość zaprowadzenia mnie do trybunału. Zgodziłem się chętnie. Ciotka została tymczasem w kancelarii, wyznając, że boi się wszelkich trybunałów i tym podobnych miejsc, które w każdej chwili mogą wylecieć w powietrze. Pan Spenlow wiódł mnie przez brukowany, otoczony ciężkimi, murowanymi budynkami dziedziniec. Nad drzwiami czerniały nazwiska sędziów i doktorów obojga praw. Były to biura adwokatów, o których wspominał Steerforth. Na lewo weszliśmy do olbrzymiej sali podobnej do kościoła. Była oddzielona od reszty kratkami, a na podwyższeniu, mającym kształt olbrzymiej podkowy, na krzesłach o wysokich równych poręczach siedzieli panowie w purpurowych togach i siwych olbrzymich perukach. Byli to, jak się później dowiedziałem, sędziowie. Pośrodku za pulpitem siedział jegomość, którego wziąłbym za sowę, gdyby mi nie powiedziano, że jest prezesem sądu. Niżej przed podkową siedzieli rzędem inni poważni panowie za stołami pokrytymi zielonym suknem, w czarnych, białym futerkiem, jak u pana Spenlowa, bramowanych płaszczach. Wszyscy mieli szerokie wykrochmalone krawaty i wysokie, stojące kołnierze. Wyglądali dumnie i nieprzystępnie. Był to jednak tylko pozór, gdyż paru z nich zainterpelowanych przez sędziów, udzielało odpowiedzi w tonie nader nieśmiałym. Chłopak z teką pod pachą i jakiś obdartus gryzący kromkę chleba i grzejący się przy piecu stanowili całą publiczność. Przytłaczającą ciszę w sali przerywał tylko trzask ognia w piecu i głos jednego z sędziów, który wyliczał monotonnie szeregi nazw, przerywając je od czasu do czasu argumentami, niczym przystankami w drodze. Nigdy, przenigdy nie widziałem dotąd ani odtąd bardziej ospałego, sztywnego, zastarzałego zbiorowiska ludzi. Czułem, że należenie do tej korporacji, oczywiście nie w charakterze klienta, będzie dla mnie czymś nader kojącym. Zadowolony jednak z ogólnego wrażenia, podziękowałem panu Spenlowowi za uprzejmość i wróciliśmy do jego kancelarii. Wkrótce wraz z ciotką opuszczaliśmy gmach trybunału, przechodząc przez salę, w której pracowali uczniowie panów Spenlowa i Jorkinsa, uczułem się znów bardzo młody, gdyż śmiejąc się, wskazywali na mnie palcami. Wróciliśmy bez nowych wypadków do hotelu, chyba że za wypadek będę uważał napotkanie paru osłów, przypominających ciotce grożące jej trawnikom niebezpieczeństwo. Rozmawialiśmy znów długo o mojej przyszłości, widząc zaś jak ciotce pilno do domu, jak Londyn z pożarami, kieszonkowcami i fałszowanymi produktami daje się jej we znaki, błagałem ją, aby wracała do siebie, zostawiwszy mnie własnemu losowi. - Myślałam już o tym - rzekła - i zanim przyjechałeś, upatrzyłam dla ciebie mieszkanko; znajduje się ono w dzielnicy Adelphi i zdaje się, będzie ci odpowiadało. Mówiąc to, wydobyła z kieszeni wycięte z dzienników ogłoszenie o lokalu będącym do wynajęcia w każdej chwili, przy Buckingham Street, w Adelphi, z widokiem na rzekę, w pobliżu szkoły prawa i sądu. Warunki były dogodne, lokal mógł być opłacany miesięcznie. - Właśnie to, czego potrzebujemy - zawołałem uszczęśliwiony perspektywą niezależności. - Idźmy je obejrzeć - mówiła ciotka nakładając dopiero co zdjęty kapelusz. Poszliśmy. Wedle ogłoszenia, trzeba się było zgłosić do niejakiej pani Crupp na pierwszym piętrze. Zadzwoniliśmy raz, drugi, trzeci. Zjawiła się wreszcie i otworzyła nam otyła kobieta w perkalowej spódnicy i wyglądającej spod niej flanelowej halce. - Chcielibyśmy obejrzeć mieszkanie - rzekła ciotka. - Dla tego pana? - spytała sięgając po klucze za pasem. - Tak, dla mego synowca. - Mieszkanko jak cacko! - zawołała pani Crupp. Weszliśmy na schody. Właściwie było to poddasze, co jednak ze względów pożarowych ciotce się raczej podobało. Niskie drzwiczki, ciemny przedpokoik i dwa mikroskopijne pokoiki. Meble stare, ale dla mnie wystarczające. Za oknami chyba istotnie płynęła rzeka. Wszystko to mnie zachwycało. Wyobrażałem sobie rozkosze mieszkania w podobnym lokalu, podczas gdy ciotka umawiała się w sąsiednim pokoju z gospodynią o cenę. Po krótkim pojedynku wróciły do bawialni, w której czekałem i z wyrazu ich twarzy wywnioskowałem, że sprawa jest załatwiona. - Czy meble pozostały po ostatnim lokatorze? - spytała ciotka. - Tak, proszę pani - odrzekła gospodyni. - Cóż się z nim stało? - pytała znów ciotka. Pani Crupp rozkaszlała się: - Chorował - bełkotała - a no... tak... niby... umarł! - Na co? - zawołała ciotka. - A tak... niby... z pijaństwa i... od dymu, wiadomo. - Zatruł się czadem z pieca! - zawołała ciotka. - Nie, proszę pani, od cygar i fajki. - To w każdym razie nie jest zaraźliwe - rzekła zwracając się ku mnie, znacznie uspokojona. - Z pewnością nie jest zaraźliwe - potwierdziłem. Słowem, ciotka widząc, jak mi się mieszkanko podoba, wynajęła je na miesiąc, z tym warunkiem, że pozostawia do swej decyzji ewentualne zatrzymanie go po miesiącu do końca roku. Wikt i pranie miało należeć do gospodyni, która zobowiązała się solennie czuwać nade mną jak nad rodzonym synem. W posiadanie lokalu miałem wejść za parę dni, a pani Crupp dziękowała niebu, że znalazła lokatora, którego będzie mogła otoczyć macierzyńskim staraniem. W powrotnej drodze ciotka upewniła mnie, że jest teraz spokojna co do mej przyszłości, bylebym sam umiał być stały, rozważny i energiczny. Powtórzyła to niejednokrotnie, układając plan przesłania mi moich książek i rzeczy pozostawionych u pana Wickfielda. Napisałem długi list do Agnieszki, który ciotka miała wręczyć jej nazajutrz. Hojnie zajęła się też moją wyprawą i zapewnieniem mi wygód na ten próbny miesiąc. Żałowałem tylko nieskończenie, że Steerforth się tak opóźnia i że nie będę mógł jej przedstawić mego przyjaciela. Odprowadziłem ją do dyliżansu, gdzie w czasie zajmowania miejsca wraz z z Janet snuła wizję szkód wyrządzonych przez osły na trawnikach pod jej nieobecność. Po jej odjeździe skierowałem spojrzenie ku Adelphi, rozmyślając o dawnych czasach, gdym się włóczył, nieszczęsny, nieraz głodny, opuszczony, pod niskim sklepieniem tych bram i zaułków. A teraz? Z sercem przepełnionym wdzięcznością, dziękowałem Bogu za zmianę, która pozwoliła mi wypłynąć na powierzchnię życia. Rozdział dwudziesty czwarty. Moja pierwsza hulanka. Była to nie lada przyjemność posiadać własny kącik i wiedzieć, że jak Robinson Kruzoe na swej wyspie wciągnąwszy drabinę do swej nory, tak i ja, raz zamknąwszy drzwi, będę nietykalny. Była to wielka przyjemność idąc przez miasto czuć w kieszeni klucze od własnego mieszkania i wiedzieć, że mogę zaprosić każdego, kto mi się podoba, bez oglądania się na nikogo, tylko radząc się własnych chęci. Rozkoszą było wychodzić i wracać nie opowiadając się nikomu i dzwonić na panią Crupp, kiedy była mi potrzebna. Wszystko to było rozkoszne, chociaż, wyznać muszę, czasem nieco straszne. Z rana, jeśli dzień był pogodny, wszystko wprawiało mnie w zachwyt. Przy dziennym świetle, w promieniach słońca, wszystko nabierało pewnej rozkosznej świeżości i swobody. W miarę jednak jak dzień chylił się ku wieczorowi, na wszystko padały ciemniejsze barwy i nie wiem dlaczego przy świetle zapalonych świec wszystko oblekało się już w zupełnie ponury odcień. Brakowało mi towarzystwa, rozmowy. Brakowało mi zwłaszcza Agnieszki, zwierzeń i nic nie mogło wypełnić tej pustki. Pani Crupp często wychodziła, często też myślałem o ostatnim lokatorze zmarłym na skutek pijaństwa i dymu, i żałowałem, że nie ma go, aby mógł mi dotrzymywać towarzystwa. Po dwóch dniach i nocach zdawało mi się, że przeżyłem już tak całe lata, lat mi jednak nie przybyło i młodość ciążyła mi jak zawsze. Steerforth się nie zjawiał. Byłem niespokojny, czy nie zachorował czasem, toteż na trzeci dzień wyszedłem wcześniej z biura, z zamiarem udania się do Highgate. Pani Steerforth przyjęła mnie bardzo uprzejmie, mówiąc, że syn wyjechał z jednym ze swych przyjaciół z Oksfordu w odwiedziny do drugiego przyjaciela na wieś, w pobliżu St. Albans, lecz że wróci nazajutrz. Uczułem w sercu coś na kształt zazdrości. Pani Steerforth zatrzymała mnie na obiad. Cały czas rozmawialiśmy o nim. Opowiadałem jej, jak miłym był towarzyszem podróży i jak zjednywał sobie wszystkie serca. Panna Dartle nie przestawała zadawać tajemniczych pytań, lecz słuchała moich opowiadań z ciekawością, przerywając czasem: "Więc to było tak"? i wydobywając ze mnie wszystko, co pragnęła wiedzieć. Wyglądała najzupełniej tak samo, jak kiedym ją ujrzał po raz pierwszy, lecz towarzystwo obu pań tak było przyjemne, żem się niemal w niej tym razem zakochał i wracając do domu mimo woli myślałem, jak miłą byłaby towarzyszką na Buckingham Street. Piłem właśnie z rana przed odejściem do konsystorza kawę z bułką rozmyślając nad tym, jaką ilość kawy zużywa pani Crupp i jak słabo ją zaparza, gdy zjawił się Steerforth we własnej osobie. - Mój kochany! - zawołałem uszczęśliwiony. - Sądziłem, żeś już dla mnie stracony! - Porwano mnie gwałtem, zaraz nazajutrz po naszym przyjeździe - rzekł. - Daisy, wyglądasz mi tu jak stary kawaler. Pokazałem mu nie bez dumy całe moje mieszkanko. Podobało mu się. - Wiesz co, stary - mówił - mam ochotę wprost tu zajeżdżać bywając w mieście. Co? Przyjąłbyś mnie? Nie wyrzuciłbyś? Byłem uszczęśliwiony! Jeśli będzie czekał, aż go wyrzucę, doczeka chyba sądnego dnia! - Ale nie jadłeś śniadania! - zawołałem wyciągając dłoń do taśmy dzwonka. - Gospodyni ugotuje kawy, a ja upiekę ci w moim kawalerskim piecyku szynkę. - Nie, nie! - powstrzymał mnie. - Nie dzwoń. Obiecałem właśnie zjeść śniadanie z jednym z mych towarzyszy, w hotelu Piazza, w Covent Garden. - To wróć na obiad. - Nie mogę. Chciałbym naprawdę z całego serca, ale obiecałem kolegom spędzić z nimi cały dzień i wieczór, do jutra rana. - To przyjdźcie tu wszyscy - odrzekłem. - Namów towarzyszy. - Daliby się namówić z pewnością, ale ty lepiej przyjdź do nas. Nie zgodziłem się. Byłem dumny z mojego mieszkanka, chciałem ugościć przyjaciela i wymogłem przyrzeczenie, że o szóstej zjawi się ze swymi towarzyszami. Gdy odszedł, zadzwoniłem na gospodynię i zaznajomiłem ją,z moim desperackim zamiarem. Pani Crupp oświadczyła, że jest rzeczą oczywistą, iż ona nie zajmuje się tego rodzaju sprawami i dodała, że zna sprytnego chłopaka, który podejmie się usłużyć za pięć szylingów. Zgodziłem się. Następnie pani Crupp oświadczyła, że niepodobna jej będzie być jednocześnie w dwóch miejscach (miała słuszność) i potrzebuje pomocnicy, która będzie zmywała talerze. Spytałem, ile ta pomoc będzie kosztowała? Z osiemnaście pensów. I na to zgoda. A teraz co do obiadu. Piec kuchenny u pani Crupp był tak zbudowany, że można było na nim przyrządzić tylko kotlety i kartofle. O rybie ani myśleć. Mogłem się naocznie przekonać, gotowa mi była pokazać. Ponieważ wiedziałem, że nawet gdy mi pokaże komin, o niczym się nie przekonam, wyrzekłem się ryby. Pani Crupp zaproponowała ostrygi. Zgoda na ostrygi. Pani Crupp pozwoliła sobie zauważyć, że zadysponowałaby, jeśliby ją o to pytano, jak następuje: parę pieczonych kaczek na gorąco - z restauracji na rogu ulicy - rozbef z jarzynami - z tejże restauracji - pasztet i cynadry - również z restauracji - wreszcie tort lub galareta do wyboru - z cukierni. To pozwoliłoby pani Crupp skupić całą swą uwagę na kartoflach i na przygotowaniu na swój sposób sałaty z selerów. Zgodziłem się w zupełności na wszystkie te rady i poszedłem do restauracji zamówić obiad na szóstą. Przechodząc dostrzegłem na Strandzie w oknie wystawowym pewnego sklepu wyborną szynkę. Kupiłem jej spory kawał mogący, jak sądziłem, wystarczyć na piętnaście osób. Szynkę po niejakich trudnościach pani Crupp zgodziła się ugotować sama, tylko że w wodzie skurczyła się tak dalece, że jak to zauważył Steerforth, nie było czym obdzielić nawet czterech osób. Kupiłem owoców na deser na rynku Covent Garden i zamówiłem wino. Wróciwszy po południu do domu, zastałem w przedpokoju cały szereg butelek. Brakowało wprawdzie dwóch, na co się gospodyni głośno uskarżała, lecz i to, co zostało, wydawało mi się więcej niż dostateczne. Jeden z towarzyszy Steerfortha nazywał się Grainger, drugi Markham. Obaj byli weseli i energiczni. Pierwszy nieco starszy od Steerfortha, drugi młodszy, zaledwie dwudziestoletni. Mówiąc, nie używał nigdy zaimka w pierwszej osobie, zastępując go wyrażeniem "człowiek". - Człowiekowi miło by tu było mieszkać, panie Copperfield - rzekł rozglądając się po moim mieszkanku, a mając na myśli samego siebie. - Istotnie - rzekłem. - Zadowolony jestem z niego, przyjemne mieszkanko. - Spodziewam się, że macie dobre apetyty? - zauważył Steerforth. - Na honor! - odrzekł Markham. - Miasto pobudza wilczy apetyt. Człowiek jadłby od rana do nocy. Byłem nieco zakłopotany i uważałem, że jestem za młody do roli gospodarza, uprosiłem więc Steerfortha, aby raczył zająć pierwsze miejsce u stołu, sam zaś usiadłem naprzeciw niego. Wszystko szło dobrze. Nie szczędziliśmy wina, a Steerforth był tak ożywiony i zajmujący, że uczta udała się wybornie, tylko ja nie oddawałem się wesołości z zupełną, jak tego pragnąłem, swobodą, gdyż siedząc naprzeciw drzwi widziałem, że "sprytny", jak go gospodyni rekomendowała, chłopak ginął co chwila, a na ścianie przedpokoju zarysowywał się jego cień zawsze z butelką przyłożoną do ust. Co do "pomocnicy", to mi też dawała niejaki powód do roztargnienia, nie tyle dlatego, że bardzo niestarannie zmywała talerze, ile że tłukła je niemiłosiernie. Ciekawa przy tym i wszędobylska, zamiast oddawać się myciu naczyń, zaglądała ustawicznie do bawialnego pokoju, drepcąc po szczątkach pobitych talerzy. Były to jednak tylko drobne zgrzyty, bo na ogół bawiliśmy się wybornie. Gdy zdjęto obrus i podano deser, "sprytny chłopak" nie mógł już obrócić języka w gębie. Odprawiwszy go wraz z "pomocnicą" do pani Crupp, oddałem się całkowicie towarzystwu. Byłem wesół i szczęśliwy. Przypominało mi się tysiące na wpół zapomnianych, teraz na usta cisnących się rzeczy. Rozgadałem się na dobre. Sam się śmiałem z własnych dowcipów, a inni mi wtórowali. Zalecałem Steerforthowi, aby dolewał towarzyszom wina, obiecywałem przybyć do Oksfordu i wydawać co tydzień, regularnie co tydzień, podobne do tego obiadki. Zapaliłem nawet podane mi przez Graingera cygaro, co wkrótce zmusiło mnie do opuszczenia towarzystwa na dziesięć minut. Odkorkowałem butelki, zanim uprzednie były wypróżnione. Wzniosłem toast na cześć Steerfortha. Powiedziałem, że był on moim najlepszym, najukochańszym przyjacielem, podporą lat dziecięcych, szkolnym towarzyszem. Miło mi było pić za jego zdrowie. Wyznawałem, żem mu winien więcej wdzięczności, niż wyrazić zdołam. Uwielbienie moje dla niego nie znało granic. Skończyłem wołając: "Niech żyje Steerforth! Niech żyje". Uściskaliśmy się raz, drugi i trzeci. Trącając się z biesiadnikami, zbiłem kieliszek i wylałem wino. Język mi się plątał, gdy mówiłem: - Steerforth, jesteś gwiazdą mojego życia. Kto śpiewał? Aha, Markham: "Gdy serce boli, gdy boli"! Skończywszy piosenkę zadecydował, że pora wznieść zdrowie "kobiet". Oparłem się. Nie chciałem wznosić tego nie dość rycerskiego toastu, chciałem, aby pod moim dachem każdy ułamek płci słabej uczczony był mianem "damy". Podniosłem głos. Zachęcały mnie uśmiechy Steerfortha i Graingera. Markham oburzył się. Nie, człowiek nie pozwoli dawać sobie lekcji, człowiek wyszedł ze szkół, człowiek nie może znosić podobnego despotyzmu. Odpowiedziałem, że musi znosić, na co on znów odrzekł, że człowiek nie pozwoli sobie ubliżać. Przyznałem, że ma słuszność, przypomniałem sobie, że się znajduje pod mym dachem i wezwałem na świadków mej gościnności wszystkie domowe bogi znane starożytnym i nowożytnym ludom. Odrzekł mi na to, że człowiek zmuszony jest przyznać, żem poczciwy chłopak. Trąciliśmy się kieliszkami. Ktoś zapalił cygaro. Próbowałem znów palić, wzdrygając się cały. Steerforth wzniósł moje zdrowie i palnął mówkę, która mnie rozczuliła do łez. Dziękowałem wyrażając błogą nadzieję, że przezacne towarzystwo raczy nazajutrz przybyć znów do mnie na obiadek. Czemu tylko nazajutrz? Czemu lepiej nie co dzień, co dzień o piątej, aby mieć więcej czasu na miłą poobiednią gawędę. Gdy mnie spytano, a może i nie spytano, kogo mógłbym zacytować jako wzór wszystkich niewieścich doskonałości, wymieniłem bez wahania swą ciotkę, pannę Betsey Trotwood. Pamiętam, że ktoś chłodził rozpalone czoło u okna, w moim sypialnym pokoiku. Czy nie byłem to czasem ja sam? Zwracałem się do siebie po nazwisku: "Copperfield, chciało ci się palić, niby nie wiesz, że ci to szkodzi". Ktoś tam znów nie mógł poznać samego siebie w lustrze. Czyż czasem nie byłem to ja sam? Byłem blady jak trup, oczy mi błyszczały i tylko włosy, same włosy musiały być pijane. Ktoś zaproponował: jedźmy do teatru. Nie, nie byłem w pokoju sypialnym, lecz za stołem, z butelkami i kieliszkami. Lampa paliła się jasno. Po prawej ręce, siedział Grainger, Markham po lewej, Steerforth naprzeciw, gdzieś w oddaleniu, lecz wszystko było w porządku. Do teatru! Wyborna myśl! Jedźmy. Wyjdę ostatni i zgaszę lampę... wiecie... pożary... Po ciemku drzwi niełatwo dały się znaleźć. Uchylałem ciągle firanki u okna, aż wreszcie Steerforth ze śmiechem ujął mnie pod ramię i wyprowadził. Schodziliśmy tak ze schodów jeden za drugim. Na dole już prawie, ktoś się potknął i stoczył. Ktoś inny zaznaczył, że to pewno Copperfield. Rozgniewałem się za oszczerstwo, lecz czując, że leżę na ziemi, zacząłem przypuszczać, że jest w tym może nieco prawdy. Noc była mglista. Latarnie, otoczone wielkimi obręczami, rzucały mętne światła. Jedni utrzymywali, że pada deszcz, ja zaś gotów byłem przysiąc, że jest mróz. Pod jakąś latarnią Steerforth poprawił mi włosy i spytał: - Czujesz się dobrze, Copperfield, prawda? - a ja odpowiedziałem: - Nigdy nie czułem się lepiej. Jakiś człowiek, zamknięty za okienkiem, wyłonił się z mgły, prosząc o zapłatę i pytając z pewnym powątpiewaniem, czy i mnie ma wydać bilet? Oczywiście. Znaleźliśmy się w teatrze. Duszno było, gorąco jak w łaźni, lampy wydały mi się zadymione i w dymie tym, pomimo że było bardzo jasno, niepodobna było rozróżnić stłoczonych ludzkich twarzy. Na scenie mówiono coś, krzyczano, śmiano się. Wszystko to zlewało się w niewyraźne szmery. Muzyka grzmiała, a loże wypełnione były damami. Zdawało mi się pomimo to, że gmach cały kołysze się, pływa wraz ze mną. Próżno usiłowałem zatrzymać się w miejscu. Ktoś zaproponował, abyśmy przeszli na korytarz, na który wychodziły drzwi lóż. Ujrzałem kogoś na sofie z lornetką w ręku. Zwierciadło odbiło moją postać. Nie wiem już, jak i dlaczego wszedłem do jednej z lóż, bełkocząc coś niewyraźnie. Ktoś zawołał: "Ciszej"! Panie obejrzały się zdziwione, wystraszone i... co to! Ujrzałem Agnieszkę, w tejże samej właśnie loży, do której wszedłem, pomiędzy niemłodą damą i nie znanym mi panem. Patrzała na mnie - widzę to teraz lepiej zapewne niż widziałem wówczas - ze smutnym zdumieniem. - Agnieszka! - wymówiłem. - Miły Boże, Agnieszka! - Ciszej! - odrzekła poważnie. - Przeszkadzasz wszystkim. Patrz na scenę. Starałem się zastosować do jej żądania, skupić uwagę. Próżno. Głowa mi opadała. Zauważyłem, że Agnieszka cofa się w sam kącik loży i rękę w rękawiczce podnosi do czoła. - Agnieszko! - bełkotałem. - Może ci niedobrze? - Tak, tak - odrzekła szybko - ale nie o mnie tu idzie, Trot. Wyjdź lepiej. - Wyjdź...Le...piej...le...piej...? - powtórzyłem. - Tak. Chciałem powiedzieć, że zaczekam na nią na korytarzu, i musiałem coś podobnego bełkotać, bo popatrzała na mnie i cicho ponowiła uprzednią prośbę. - Wiem, że mnie posłuchasz, Trot! - mówiła z naciskiem. - Wyjdź stąd, zrób to dla mnie, poproś przyjaciół, którzy cię tu przyprowadzili, by cię odwieźli do domu. Miała nade mną tak wielką przewagę, że chociaż byłem w tej chwili rozgniewany, pożegnałem ją natychmiast i wyszedłem z loży, bąknąwszy: - Dbrnoc (co znaczyło "dobranoc"). Wkrótce znalazłem się we własnym sypialnym pokoju. Steerforth został ze mną i pomagał mi się rozbierać, a ja tymczasem zaklinałem się na wszystkie bogi, że Agnieszka jest moją siostrą i szukałem korkociągu, by odkorkować nowe butelki. Teraz ktoś leżał w moim łóżku, całą noc majacząc między gorączkowym snem i gorączkowym czuwaniem. Pomału, pomału, ów ktoś zamieniał się we mnie samego. Zdawało mi się, że fale podrzucają mnie wraz z pościelą. Skóra moja wydała mi się twarda i spieczona, język ciężki jak serce rozbitego dzwonu. Rozpalone do czerwoności dłonie nie dałyby się ostudzić nawet lodem, zdawały mi się rozgrzanymi płytami żelaza. Wszystko to było jednak niczym w porównaniu z rozpaczą, wstydem, wyrzutami sumienia, które mnie ogarnęły nazajutrz. Brzydziłem się sobą i tymi głupstwami, które popełnić musiałem, a których nawet nie pamiętałem i odwołać nie mogłem. A to spojrzenie Agnieszki! Nie mogłem się nawet z nią zobaczyć, przeprosić jej, przebłagać. Takie ze mnie było bydlę, żem nawet jej nie spytał, kiedy przybyła do Londynu i gdzie zamieszkała! Ohydnymi wydały mi się pokoje, w których dnia poprzedniego bawiliśmy się tak wesoło. W głowie mi się jeszcze kręciło, powietrze nasiąkło dymem cygar, po stołach i podłodze walały się resztki biesiady. Ani wyjść, ani się podnieść z łóżka! Był to piekielny dzień. A wieczór! Smętnie spożywałem zastygły w tłuszczu kotlet barani, rozmyślając, czy mam skończyć tak marnie jak były lokator tego smutnego mieszkanka. Lepiej może byłoby udać się wprost do Dover i wszystko wyznać ciotce? Co za wieczór! Gdy pani Crupp, przyszedłszy po półmisek, przyniosła na talerzyku od sera nerkę jako całą pozostałość wczorajszego bankietu, była chwila, żem o mało nie przytulił się do jej perkalem pokrytej piersi, wołając z płaczem: "Pani Crupp, o, pani Crupp, proszę mi nie pokazywać tych resztek! Jestem tak bardzo nieszczęśliwy"! - Tylko, że nawet tak bardzo rozżalony, wątpiłem, czy gospodyni godna jest mego zaufania. Rozdział dwudziesty piąty. Złe i dobre duchy. Następnego ranka, po tym okropnym dniu wstydu, wyrzutów sumienia i bólu głowy, wychodziłem właśnie z domu, z niejasnym wspomnieniem owego nieszczęsnego bankietu - zdawało mi się bowiem, jakoby wojsko tytanów dzień ten usunęło gdzieś w odległą przeszłość - gdym u drzwi spotkał posłańca z listem w ręku. Wchodził leniwie na schody i dopiero zobaczywszy mnie, przyśpieszył kroku. - Jaśnie wielmożny T.Copperfield - rzekł dotykając kapelusza. Pewien byłem, że list jest od Agnieszki. Wyciągnąłem dłoń, oddał mi go mówiąc, że kazano przynieść odpowiedź. Zostawiłem posłańca na schodach, sam zaś wróciłem do swego pokoju, lecz byłem tak wzruszony, że upłynęło kilka chwil, zanim odpieczętowałem list. Była to serdeczna kartka, bez najlżejszej wzmianki o spotkaniu w teatrze. Oto jak brzmiała: "Kochany Trotwood. Jestem w Londynie, w domu agenta mego ojca, pana Waterbrooka, Ely Place, Holborn. Może byś mnie dziś odwiedził w porze, która ci będzie najdogodniejsza. Szczerze cię kochająca , Agnieszka". Tyle mi czasu zabrała odpowiedź na tę kartkę, że nie wiem, co sobie o tym myślał posłaniec. Zapewne posądzić mnie musiał, że się dopiero uczę pisać. Zaczynałem ze sześć razy i ze sześć listów podarłem. Raz zacząłem: "Czy potrafię kiedy, droga moja Agnieszko, zetrzeć z twej pamięci wrażenie"... Po chwili podarłem ćwiartkę papieru z tym początkiem i zacząłem na nowo: "Szekspir zauważył już, droga Agnieszko, jak często człowiek własnym bywa wrogiem"... To mi zanadto przypominało Markhama, więc znowu podarłem arkusik. Próbowałem nawet pisać wierszem: "Wykreśl z pamięci i serca!"... Nie, nie szło mi jakoś, rym do tego był tylko "przeniewierca". Po wielu próbach, oto na co się zdobyłem: "Droga Agnieszko! List Twój jest taki sam jak Ty sama. Większej pochwały wyrazić nie mogę. Przyjdę o czwartej. Przywiązany i zawstydzony T.C". Tę kartkę posłaniec wreszcie zabrał. Jeśli był jeszcze ktoś dnia tego w konsystorzu, komu się czas o połowę wydawał tak długi jak mnie, żałuję go serdecznie. Chociaż wyszedłem już o wpół do trzeciej i szybkim krokiem zbliżyłem się do Ely Place, czwarta uderzyła dawno na zegarze u świętego Andrzeja, zanim zdecydowałem się zadzwonić do drzwi mieszkania pana Waterbrooka. Kancelaria pana Waterbrooka znajdowała się na dole, jego prywatne mieszkanie na piętrze. Wprowadzono mnie do eleganckiego, lecz małego saloniku. Zastałem tam Agnieszkę z robótką w ręku. Była tak dobra i pełna spokoju, tak mi żywo przypominała szkolne czasy w Canterbury, kilka lat spędzonych pod jednym z nią dachem, taki mnie ogarnął wstyd i żal, żem się po prostu rozpłakał, i po dziś dzień nie potrafiłbym powiedzieć, czy się z trudnego zadania wywiązałem w ten sposób najrozumniej czy najśmieszniej. - Gdyby mnie widział w tym opłakanym stanie kto inny - mówiłem odwracając głowę - mniej by mnie to bolało, ale ty właśnie, Agnieszko... Wolałbym umrzeć! Położyła dłoń na mym ramieniu. Dotknięcie jej inne było niż wszystkie inne dotknięcia. Taka mnie przepełniała wdzięczność, że ująłem jej rękę i podniosłem do ust. - Usiądź i uspokój się - mówiła łagodnie. - Nie martw się, Trotwood. Komu zaufasz, jeśli nie mnie? - Ach, Agnieszko! - odrzekłem. - Jesteś moim dobrym aniołem. Uśmiechnęła się smutnie i potrząsnęła głową. - Tak, Agnieszko, moim dobrym aniołem, aniołem stróżem. - Jeśliby tak było istotnie - rzekła - chciałabym wymóc na tobie jedną rzecz. Spojrzałem na nią pytająco, chociaż domyślałem się, o co idzie. - Ostrzegłabym cię - mówiła z powagą - przed twoim złym duchem. - jeśli masz na myśli Steerfortha... - zacząłem. - Nie inaczej - potwierdziła. - Nie znasz go i krzywdzisz srodze! On, przyjaciel mój, przewodnik, miałby być moim lub czyimkolwiek złym duchem? Pomyśl tylko, kochana Agnieszko, jakie to niesprawiedliwe i niegodne ciebie sądzić go tylko na podstawie tego, co widziałaś przedwczoraj wieczorem. -Nie na tym jednym opieram me zdanie - odrzekła spokojnie. - Na czym więc? - Na wielu drobnych z pozoru wskazówkach, które razem wzięte wcale niepochlebne na niego rzucają światło. Po części na tym, coś mi sam niejednokrotnie o nim opowiadał, po części na własnym twym charakterze, wpływie, jaki na ciebie wywiera. W głosie jej było zawsze coś, co mnie wzruszało i zdawało budzić w duszy mojej oddźwięk. Patrzałem na nią. Oczy miała spuszczone na robótkę. Patrzałem na nią i słuchałem, chociaż przestała już mówić. A Steerforth, pomimo całego mego przywiązania, bladł w mym sercu i myśli. - Może to zbytnia śmiałość z mej strony - ciągnęła wznosząc oczy. - Żyłam dotąd na ustroniu, tak mało znam świat i ludzi, że nie mam może prawa ostrzegać cię i wypowiadać tak stanowczo mego zdania. Ale to wypływa, Trot, z mojej przyjaźni dla ciebie, z tego, żeśmy wzrośli, wychowali się razem, i nic z tego, co ciebie dotyczy, nie może mi być obojętne. To mnie ośmiela. Zresztą pewna jestem tym razem, że mam słuszność. Najpewniejsza. Coś mi mówi, że obowiązkiem moim jest ostrzec cię przed niebezpieczeństwami tej przyjaźni. Znów spojrzałem na nią, słuchając, gdy już mówić przestała, i znów obraz przyjaciela bladł mi w duszy. - Nie, nie jestem tak nierozsądna - ciągnęła po chwili - aby się spodziewać, że za lada moim ostrzeżeniem wyrwiesz z serca uczucia wypływające z twej kochającej, ufnej natury. Nie chciałabym nawet, aby tak być mogło! Proszę cię tylko i zaklinam, żebyś, jeśli kiedy pomyślisz o mnie... Uśmiechnęła się; gdyż wyczytała z moich oczu, że chcę jej przerwać. - ...Jeśli kiedy, lub raczej za każdym razem, gdy pomyślisz o mnie - ciągnęła - żebyś przypomniał sobie to, co ci teraz mówiłam. Wybaczasz mi moją przemowę? - Wybaczę ci, droga Agnieszko, jeżeli będziesz sprawiedliwa dla Steerfortha i ocenisz go tak, jak ja go cenię i jak na to w zupełności zasługuje. - Dopiero wówczas? - rzekła. Zdawało mi się, że po twarzy jej przemknęła jakaś chmurka, lecz na mój uśmiech odpowiedziała uśmiechem i czułem, że wróciło między nas nasze dawne wzajemne zaufanie. - A kiedy ty mi, moja droga, przebaczysz wczorajszy wieczór? - spytałem. - Gdy go sobie przypomnę - odrzekła. Unikała rozmowy na ten temat, lecz sprawa ta zbytnio ciążyła mi na sercu, opowiedziałem jej więc długo i szeroko, co i jak spowodowało straszny i hańbiący mój upadek. Spowiedź przyniosła mi pewną ulgę, pozwalając nadto wystawić w całym świetle dobroć Steerfortha, starania, którymi otoczył mnie, gdym stracił przytomność. - A czy pamiętasz, Trot - spytała wesoło, zmieniając przedmiot rozmowy - że obiecałeś mi spowiedź nie tylko ze swych zmartwień i upadków, lecz i ze spraw sercowych? Kto zastąpił w twym sercu pannę Larkins? - Nikt, Agnieszko! - O! Nie oszukasz mnie! - Zapewniam cię, że nikt. Jest wprawdzie jedna osoba, panna Dartle, która mieszka z panią Steerforth i której towarzystwo podoba mi się niesłychanie, nie jestem jednak w niej zakochany. Agnieszka śmiała się i chwaliła swą przenikliwość, utrzymując, że jeśli pozostanę wierny danemu jej słowu i zwierzać się będę ze wszystkich swych słabostek, to wkrótce powstanie długi spis z datami początku i końca każdej miłostki, niczym tablica panowania królów w historii Anglii. Z kolei spytała mnie, czy widuję Uriasza. - Uriasza Heepa? - spytałem. - Nie widziałem go, czy jest w Londynie? - Przybył tu tydzień przede mną, codziennie przychodzi na dół do kancelarii pana Waterbrooka - mówiła Agnieszka. - przyjechał w interesach mego ojca, o które jestem niespokojna - dodała po chwili. - Dlaczego? - spytałem. Odłożyła na bok robotę i składając ręce na kolanach, zwróciła na mnie swe piękne, zadumane oczy. - Sądzę - rzekła powoli - że Uriasz zamierza wstąpić do spółki z moim ojcem. - Co? Uriasz! - zawołałem oburzony. - Jakimże pochlebstwem, jaką nikczemnością mógł się wśliznąć na podobne stanowisko? Czyś się nie starała przekonać ojca? Opłakane mogą wyjść z tego następstwa! Nie powinnaś do tego dopuścić, musisz zapobiec, póki czas! Patrzała na mnie smutnie, potrząsając głową, z cichym jakimś, zrezygnowanym uśmiechem. - Pamiętasz - rzekła - naszą ostatnią rozmowę o ojcu? Wkrótce jakoś potem, we dwa, trzy dni może, po raz pierwszy mi coś o tym nadmienił. Boleśnie było patrzeć na widoczną walkę, którą w sobie staczał, chcąc przedstawić mi tę rzecz jako wynik własnego wyboru, gdy wszystko wskazywało, że ojciec ulega raczej jakiemuś przymusowi. Zasmuciłam się bardzo. - Przymusowi, mówisz? Któż go mógł przymuszać? - Kto? Uriasz! - odrzekła ciszej, po chwili wahania. - Stał się niezbędnie ojcu potrzebny. O, to spryciarz! Opanował słabe strony ojca, wyzyskał je, stał się panem sytuacji. Wiesz, co ci powiem, Trot? Ojciec się go boi. Było w tym więcej prawdy niż przypuszczała. Wiedziałem o tym, domyślałem się, o co chodzi, i nie chciałem jej zasmucić pytaniami. Wiedziałem, że pragnie oszczędzać ojca. Od dawna widziałem, na co się zanosi. Milczałem. - Jego wpływ na ojca - ciągnęła Agnieszka - jest ogromny. Udaje pokorę i wdzięczność, wdzięczny jest może istotnie, nie chcę go posądzać o podobną przewrotność, ale w samej rzeczy ma władzę i nadużywa swego wpływu. Powiedziałem, że Uriasz to po prostu bydlę - i epitet ten sprawił mi ulgę. - Wówczas, kiedy mi ojciec po raz pierwszy o tym nadmienił - ciągnęła Agnieszka - Uriasz powiedział ojcu, że musi odejść, z żalem co prawda, ale nadarza mu się lepsze miejsce. Zmartwiło to ojca niesłychanie. Nie uwierzysz, jak był przybity, pocieszył się dopiero tym projektem spółki, chociaż zrazu zdawał się być zdziwiony nim i upokorzony. - I cóż ty na to, Agnieszko? - spytałem. - Robiłam, co mi się zdawało moim obowiązkiem, uważając, że to uspokaja ojca, zachęcałam go do tego kroku, uważałam, że mu to ujmie pracy i mnie pozwoli być z nim częściej i dłużej, ale... Och! Trotwood! -płakała Agnieszka, zakrywając dłońmi swą zalaną łzami twarzyczkę. - Teraz mi się zdaje, żem niechcący namawiała ojca do zguby, ja, rodzone jego, ukochane dziecko! Wiem, jak mnie kocha. We mnie widzi jedyną swą pociechę, jedyny cel życia. Wiem, jak wiele rzeczy ukrywa przede mną, odsuwa, nie chcąc mnie smucić. Wiem, że troska o mnie chmurzy mu często myśli, osłabia energię, denerwuje. Och! Gdybym go mogła podtrzymać! A ja tymczasem niechcący doprowadziłam go do tego wszystkiego... Po raz pierwszy widziałem Agnieszkę płaczącą. Wprawdzie kręciły jej się łzy w oczach, gdy przynosiłem nagrody ze szkoły, gdyśmy mówili o jej ojcu, gdyśmy się na czas dłuższy rozstawali, lecz takiego wybuchu żalu, rozpaczy niemal, nie widziałem nigdy, toteż zmartwiony, nie wiedząc, jak ją pocieszyć, powtarzałem tylko bezradnie: - Nie płacz, Agnieszko, kochana moja siostrzyczko! Tak dalece przewyższała mnie charakterem i silną wolą, że nie potrzebowałem długo jej pocieszać. Opanowała gwałtowny wybuch żalu. Po kilku chwilach wrócił właściwy jej spokój. Zdawało się, jakby po przelotnej chmurce niebo się znów wypogodziło. - Niedługo już zapewne będziemy mieli okazję rozmawiać sam na sam - rzekła - więc póki mam czas, chcę cię prosić, żebyś był uprzejmy dla Uriasza. Nie odpychaj go, nie odtrącaj tylko dlatego, że wasze wrodzone cechy charakteru są tak niezgodne. Kto wie, może na to nie zasłużył, może wstręt nasz jest niesłuszny... Nie złapaliśmy go przecież dotąd na żadnym złym uczynku. Bądź dla niego pobłażliwy przez wzgląd na ojca i na mnie. Zaledwie to wyrzekła, wtoczyła się do pokoju pani Waterbrook, szeroka, czy tylko w szeroką suknię ubrana, nie potrafię tego powiedzieć, gdyż nie umiałem wówczas odróżnić sukni od kobiety, pamiętałem tylko niejasno, żem ją już widział w teatrze. Ona zaś zdawała się pamiętać mnie doskonale i posądzać, żem jeszcze nie wytrzeźwiał. Przekonawszy się jednak, żem trzeźwy i (mam nadzieję) nader skromny młodzieniec, udobruchała się, pytaJąc Po pierwsze: czy chadzam na spacery, po wtóre, czy bywam w towarzystwach? Negatywna moja odpowiedź na oba te pytania zachwiała znów dobrym jej zdaniem o mnie. Nie okazała mi jednak tego, owszem, zaprosiła uprzejmie na obiad na dzień następny. Podziękowałem i pożegnałem obie panie. Przechodząc wstąpiłem do kancelarii na dole, pytając o Uriasza. Nie zastawszy go zostawiłem bilet. Gdym przyszedł nazajutrz na obiad, uderzył mnie z otwartych drzwi do kuchni tak silny zapach baraniny, żem się domyślił, iż nie tylko ja jestem zaproszony. W przedpokoju spotkał mnie i zaanonsował wczorajszy posłaniec w stroju służącego. Zachowywał się tak, jak gdyby widział mnie dopiero pierwszy raz w życiu, poznał mnie jednak niewątpliwie, tak jak ja go od razu poznałem. Żaden z nas tego po sobie nie pokazał. Pan Waterbrook był to mężczyzna w średnim wieku, z krótką szyją, wyłaniającą się z szerokiego białego kołnierza, a brakowało mu tylko czarnego noska i łebka dla skończonego podobieństwa z mopsem. Powiedział mi, że się czuje nader zaszczycony tym, że mnie poznaje, a gdym powitał panią Waterbrook, przedstawił mnie jakiejś damie (w czarnej aksamitnej sukni i czarnym kapeluszu), wyglądającej na krewną nieboszczyka Hamleta, na przykład na jego ciotkę. Dama ta, pani Henrykowa Spiker, była żoną człowieka tak chłodnego, że siwa głowa pana Spikera zdawała się być obsypana szronem. Wszyscy okazywali mu niesłychany szacunek, Agnieszka mówiła, że jest wysokim urzędnikiem, nie wiem już gdzie, zdaje mi się, skarbu. Pomiędzy zaproszonymi zastałem Uriasza Heepa. W czarnym fraku wydawał się pokorniejszy niż zwykle. Dziękował mi, gdym go witał, za łaskawą pamięć, upewniając o swej wdzięczności za takie względy. Wdzięcznością tą prześladował mnie cały wieczór i za każdym razem, gdym się zbliżał do Agnieszki, pewien byłem, że dostrzegę za jej plecami jego bezrzęse oczy i trupie oblicze. Było jeszcze więcej gości, wszyscy sztywni i chłodni jak mrożony szampan. Jeden zwrócił moją szczególną uwagę, zanim jeszcze wszedł, gdy tylko usłyszałem jego nazwisko: pan Traddles! Żywo mi się przypomniała szkoła w Salem House. Byłżeby to Tommy, rysownik kościotrupów? Patrzałem na wchodzącego z niezwykłym zajęciem. Poważny i nieśmiały młodzieniec, z olbrzymią czupryną i szeroko rozwartymi oczyma, zaszył się w najciemniejszy kąt, tak żem nie mógł mu zrazu dobrze się przypatrzyć. Gdy mi się to udało, nie wątpiłem już, że to istotnie Tommy. Podszedłem do pana Waterbrooka mówiąc mu, że spotkałem pod jego dachem szkolnego towarzysza. - Doprawdy! - zawołał zdziwiony. - Był pan w szkołach z panem Henrym Spikerem? - Nie - odrzekłem. - Nie jego mam na myśli, lecz pana nazwiskiem Traddles. - Tak, tak! - rzekł o wiele obojętniej gospodarz. - Bardzo być może. - Jeśli się nie mylę - mówiłem spoglądając na Toma - byliśmy razem w Salem House. Poczciwy to był chłopak. - Zapewne - mówił potakując obojętnie głową gospodarz domu. - Zapewne, poczciwy chłopak! - Doprawdy, ciekawe spotkanie - zauważyłem. - Zapewne, ciekawe wydarzenie, że się tu właśnie znalazł dziś. Traddles, zaproszony dopiero przed kilku godzinami, dla zajęcia miejsca brata pani Henrykowej Spiker, który właśnie zasłabł. Niepospolity to człowiek, brat pani Henrykowej Spiker, zapewniam pana o tym, panie Copperfield! Zgodziłem się z tym chętnie, tym chętniej, żem nie znał tego jegomościa, śpiesząc spytać, czym się pan Traddles zajmuje. - Traddles - odrzekł pan Waterbrook - jest młodzieńcem przygotowującym się do adwokatury. Taaak! Poczciwy chłopiec, tylko że jest swym własnym wrogiem. - Jak to, dla siebie samego wrogiem? - spytałem zasmucony. - No cóż - mówił pan Waterbrook, wydymając usta i bawiąc się od niechcenia dewizką od zegarka. - Jestem pewien, że nigdy nie będzie wart na przykład pięciu tysięcy funtów szterlingów. Był mi polecony przez jednego kolegę. O, tak, posiada pewne zdolności, dobrze przepisuje akta, wcale kaligraficznie, toteż zapewne znajdzie się tam coś dla niego z czasem. Uderzony byłem spokojem i wyniosłością, z jaką pan Waterbrook wygłaszał tę pochwałę, a zwłaszcza z jaką wymawiał słowo "zapewne". Ile w tym jednym słowie było wyrazu! Rzekłbyś, człowiek urodzony w czepku, który bez najmniejszego wysiłku wspiął się na najwyższe społeczne szczeble, by ze szczytów spoglądać dobrotliwie na zwykły ludzki padół. Rozmyślałem o tym właśnie, gdy zaproszono nas do stołu. Pan Waterbrook podał ramię cioci Hamleta, pan Henry Spiker pani Waterbrook, Agnieszka, którą bym chętnie wybrał, poszła z jakimś szczuplutkim głuptaskiem o krzywych nogach. Uriasz, Traddles i ja, jako młodzi w towarzystwie, zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Chociaż zasmuciła mnie utrata Agnieszki, pocieszałem się nadzieją rozmowy z Traddlesem i już miałem to uczynić, gdy na drodze stanął mi Uriasz. Posłałbym go, gdybym mógł, do stu diabłów. Przy stole siedzieliśmy z dala od siebie, na dwóch różnych końcach: Traddles w pobliżu jakiejś damy w czerwonej sukni, ja w cieniu cioci Hamleta. Obiad był długi, rozmowa toczyła się wyłącznie o arystokracji i wysoko urodzonych. Pani Waterbrook zapewniała po kilkakroć, że "urodzenie" stanowiło jedyną jej słabość. Przychodziło mi na myśl, że byłoby nam swobodniej i weselej, gdybyśmy się nie silili na tyle dystynkcji. Byliśmy tak dalece dystyngowani, że to z pewnością wszystkim musiało zawadzać. W towarzystwie znajdowali się niejacy państwo Gulpidge. Pan Gulpidge miał coś do czynienia z bankiem: bank więc z jednej strony, izba skarbowa z drugiej, nie wychodziliśmy z zaczarowanego kręgu. W dodatku ciocia Hamleta posiadała rodzinną wadę wygłaszania monologów i mówiła do siebie na wszystkie możliwe tematy, kwestia zaś urodzenia dostarczała jej pretekstu do tych samych abstrakcyjnych wywodów, co niegdyś nieboszczykowi Hamletowi. Tyle mówiliśmy o dobrej i czystej krwi, i wciąż tylko o krwi, że łatwo można by nas wziąć za stowarzyszenie ludożerców. - Wyznaję - mówił pan Waterbrook, podnosząc kieliszek i przypatrując się uważnie jego zawartości - że najzupełniej podzielam zdanie mej żony. Wszystko dobre, ale przede wszystkim żądam: dajcie mi dobrą krew! - Nic - twierdziła ciocia Hamleta - bardziej zadowolić nie zdoła tkwiącej w nas potrzeby ideału, ideału pod każdym względem, że się tak ogólnikowo wyrażę. Wprawdzie niektóre poziome umysły i dusze - szczęściem, niewiele jest takich - wolą schylać kolana przed tym, co nazwę bałwochwalstwem. Tak! Stanowczo bałwochwalstwem, nie inaczej! Przed zasługą, intencją i tak dalej. Są to wszelako rzeczy nieuchwytne, gdy tymczasem krew, krew występuje konkretnie. Dość spojrzeć na nos, na karki, brody, by wiedzieć czy jest. Fakt dowiedziony, niezbity, palcem go można wskazać, nie ulega wątpliwości. Chudy głuptasek z krzywymi nogami, który siedział obok Agnieszki, jeszcze dobitniej, o ile mi się zdało, wypowiedział się w tej sprawie. - Och - rzekł z głupim uśmieszkiem, wodząc okiem po zgromadzeniu. - Na to nie ma rady, niech ją diabli porwą, lecz nie możemy obejść się bez krwi, musimy ją mieć i basta! Wprawdzie niektórzy młodzi robią sobie coś z zasługi, z wyrobionej w świecie pozycji, wychowania, zasad, ale to wszystko diabelnie mało warte. Każdy z nas musi to przyznać. Dobra krew! Oho, dobra krew! Ja sam, jak mnie tu państwo widzą, wolałbym być strącony w przepaść ręką człowieka dobrze urodzonego, niż podniesiony dłonią człowieka niskiego urodzenia. Niech mnie diabli porwą, jeśli mówię nieprawdę. Takie wyłożenie kwestii wywołało ogólne zadowolenie, nadając podniosły ton rozmowie przy stole aż do chwili odejścia pań. Po ich odejściu zauważyłem, że panowie Gulpidge i Henry Spiker, dotąd rozdzieleni, sprzymierzają się przeciw nam, zwykłym śmiertelnikom, zamieniając poprzez stół tajemnicze słowa porozumienia. - Owa sprawa - mówił pan Spiker - pierwszej wierzytelności, na cztery tysiące pięćset funtów, nie wzięła pożądanego obrotu. - Mowa o D czy A? - spytał Gulpidge. - C przeciw B - odrzekł pierwszy. Pan Spiker podniósł brwi. Zdawał się być zdumiony. - Gdy sprawę przedstawiono lordowi (wolę nie wymieniać nazwisk)... - rzekł pan Gulpidge. - Rozumiem, N - wtrącił Spiker. Pan Gulpidge skłonił głowę i ciągnął: - ...gdy mu ją przedstawiono, odpowiedział krótko i węzłowato: "Pieniądze, bezzwłocznie pieniądze". - Boże miłosierny! - zawołał pan Spiker. - Bezzwłoczna wypłata - ciągnął stanowczo pan Gulpidge. - Tak samo jak ze spadkiem... rozumie mnie pan? - K., - odrzekł ze złowieszczym spojrzeniem pan Spiker. - K., tak! Stanowczo odmówił podpisu, nalegano nań, ale odmówił stanowczo. Pan Spiker tak był przejęty tym, co usłyszał, że skamieniał. - Tak się sprawy mają w tej chwili - ciągnął pan Gulpidge, rozpierając się na krześle. - Przyjaciel nasz Waterbrook nie weźmie mi za złe, że nie wprowadzę obecnych w szczegóły, a to przez wzgląd na dobro tej ważnej sprawy. Pan Waterbrook był zachwycony samym faktem, że taka sprawa i takie nazwiska wzmiankowane zostały pod jego dachem i przy jego stole. Przybrał minę głęboko dyplomatyczną i domyślną, chociaż gotów bym ręczyć, że niewiele więcej od nas rozumiał z całej tej zagadkowej rozmowy. Pochwalał dyskrecję tych pań i panów. Pan Spiker wysłuchawszy podobnego zwierzenia pragnął okazać koledze wzajemne zaufanie i pierwsza rozmowa stała się wstępem do dalszej, w której równie tajemnicze i nierozwikłane dla reszty słuchaczów słowa i napomknienia wprawiały znowu z kolei pana Gulpidge w najwyższe zdumienie, i tak dalej, do nieskończoności. Przez cały ten czas my, zwykli śmiertelnicy, nie wtajemniczeni, zmuszeni byliśmy słuchać z zajęciem rzeczy, o których nawet w przybliżeniu nie mieliśmy żadnego wyobrażenia. Gospodarz zaś spoglądał na nas z dumą jak na publiczność, zasłuchaną i pełną podziwu. Z radością wyrwałem się na górę, gdzie mogłem wreszcie rozmawiać z Agnieszką i przedstawić jej mego szkolnego towarzysza Traddlesa. Nieśmiały był, lecz miły i poczciwy jak dawniej. Że zaś musiał wcześniej odejść, wybierając się nazajutrz rano w całomiesięczną podróż, nie mogłem rozmawiać z nim do woli i tylko wymieniliśmy nasze adresy obiecując sobie, że się zobaczymy za jego powrotem do miasta. Zajęło go niesłychanie opowiadanie o moim spotkaniu i odnowieniu przyjaźni ze Steerforthem. Mówił o nim z zapałem i z pochwałami, na które zwróciłem uwagę Agnieszki. Słuchała milcząc, od czasu do czasu potrząsając głową. Ucieszyłem się, gdy mi powiedziała, że wkrótce wraca do domu, bo chociaż żal mi było rozstać się z nią tak prędko, z drugiej strony pewien byłem, że nie czuje się zadowolona z pobytu wśród ludzi, z którymi tak mało miała wspólnego. Chcąc korzystać nieco dłużej z jej towarzystwa, pozostałem do końca wieczoru. Rozmowa z nią, jej śpiew, były mi tak rozkosznym przypomnieniem przeszłości, dni spędzonych w starym, spokojnym domu jej ojca, że pozostałbym nie wiem jak długo, gdyby nie to, że kiedy zaczęto gasić światła w salonie państwa Waterbrooków, nie miałem już pretekstu do pozostania. Żegnając Agnieszkę, głębiej niż kiedykolwiek czułem, że jest ona moim dobrym aniołem, a pogodna jej twarz i słodkie spojrzenie zdawały mi się gwiazdą przewodnią, spoglądającą na mnie z zaświatów. Mówiłem już, że wyszedłem z domu państwa Waterbrooków ostatni, z wyjątkiem chyba Uriasza, który nie przestał przez wieczór cały krążyć około mnie i Agnieszki; wyszedł teraz wraz ze mną i idąc obok mnie trotuarem, wtłaczał swe długie kościotrupie palce w olbrzymie rękawiczki. Towarzystwo jego było mi bardzo niemiłe, lecz pomny słów Agnieszki, starałem się być uprzejmy i spytałem go, czy nie zechce wstąpić do mnie na filiżankę kawy. - Och doprawdy, panie Copperfield - zawołał. - Jest pan dla mnie zbyt łaskaw! Nie chciałbym nadużywać pańskiej dobroci, narzucając mu towarzystwo mojej skromnej osoby. - Nie może być mowy o narzucaniu się, skoro pana proszę - odrzekłem. - Cóż, idzie pan? - Z największą przyjemnością! - zawołał wykrzywiając się. - Chodźmy więc - rzekłem. Czułem, że byłem nieco lakoniczny, zdawał się jednak nie zwracać na to uwagi. Szliśmy dalej w milczeniu, tak zaś był zajęty wkładaniem rękawiczek, że doszliśmy już do celu, a nie wywiązał się jeszcze z tego trudnego zadania. Wziąłem go za rękę, wprowadzając na ciemne schody, aby uchronić go od potknięcia się. Wilgotny chłód tej ręki był tak przenikliwy i przykry, że w pewnej chwili chciałem ją wypuścić... i uciec. Zwyciężyło wspomnienie Agnieszki i doprowadziłem go do samych drzwi. Gdym zapalił świecę, zaczął się zachwycać moim mieszkaniem, a gdy gotowałem kawę w miedzianym rondelku, w którym zwykle czyniła to pani Crupp (prawdopodobnie dlatego, że był przeznaczony właściwie do golenia) zachwyt jego sięgnął tego stopnia, że z rozkoszą oblałbym mu twarz gorącą wodą. - Ach doprawdy, panie Copperfield! - wołał. - Pan tak się dla mnie trudzi! Nie spodziewałem się nigdy podobnego zaszczytu! Bądź co bądź tyle mnie w skromnym mym położeniu spotyka niespodzianek, że sam już nie wiem doprawdy, jak za nie niebu dziękować! Słyszał już pan może o tym? O zmianach, jakie mają zajść w moim skromnym położeniu? Gdy tak siedział na kanapie, z kolanami podniesionymi prawie do wysokości filiżanki z kawą, z kapeluszem i rękawiczkami rzuconymi na ziemię, mieszając pomału łyżeczką w filiżance, z czerwonymi, bezrzęsymi oczyma, które uparcie unikały mego wzroku, z poruszającymi się za każdym oddechem nozdrzami, czułem, że nie znoszę go z całego serca. Przykro mi było, że jest mym gościem, w moim wieku nie umiałem jeszcze panować nad wstrętem, przykro mi było zadawać mym uczuciom tak wyraźny przymus. - Słyszał pan co o tej zmianie, panie Copperfield? - spytał. - Słyszałem - odrzekłem sucho. - Ach, więc wiadomo już o tym pannie Agnieszce? Cieszę się z tego nieskończenie, i stokrotnie, ale to stokrotnie dziękuję panu, panie Copperfield. Gdybym mógł, rzuciłbym mu w twarz niedopitą filiżankę kawy. Przykre mi było w jego ustach samo imię Agnieszki. Ale piłem spokojnie dalej. - Okazał się pan, panie Copperfield, jasnowidzący - ciągnął. - Przepowiedział mi pan, pamiętam jak dziś, że zostanę z czasem wspólnikiem mego pryncypała. Wickfield i Heep! Pan nie przypomina sobie tego, panie Copperfield, lecz ludzie tacy jak ja, pokorni i skromni, mają dobrą pamięć i chowają w głębi przepełnionego wdzięcznością serca każde dobre słowo. - Pamiętam, była kiedyś o tym mowa, chociaż wyznaję, nie przypuszczałem, aby to miało nastąpić - rzekłem. - O! Któż z nas mógł przypuszczać - wołał z zapałem Uriasz. - Ja sam mniej niż ktokolwiek! Pamiętam, własnymi usty wyznawałem moją pokorę. Wiem, jak niskie jest moje pochodzenie, jak małe zasługi! Krzywiąc się patrzył w ogień, ja zaś nie spuszczałem z niego oka. - Najniżsi jednak, panie Copperfield - ciągnął - bywają czasem w ręku Opatrzności narzędziem dobra i szczęśliwy jestem myśląc, że mnie właśnie przypadła ta rola w stosunku do mego pryncypała. Godny to, najgodniejszy człowiek, panie Copperfield, lecz jakże niestety - lekkomyślny! - Przykro mi to słyszeć - odrzekłem, dodając prawie mimo woli: - Z rozmaitych względów przykro. - Z pewnością - odparł Uriasz. - I ja tak uważam, że z rozmaitych względów, a przede wszystkim przez wzgląd na pannę Agnieszkę. Nie pamięta pan zapewne, panie Copperfield, słów, które zapisałem w sercu. Mówił pan raz, że każdy, kto ją pozna, powinien czcić i wielbić pannę Agnieszkę. Dziękowałem za to panu z wylaniem. Pan zapomniał, ale ja pamiętam dobrze. - Przypominam sobie - odrzekłem sucho. - O, doprawdy! Jakież to szczęście! Pan pierwszy, panie Copperfield, zasiał w mym sercu ziarno ambicji i raczy pamiętać o tym! O! Czy mogę prosić o jeszcze jedną filiżankę kawy? Gdy wspomniał o tym ziarnie, było w głosie jego, w spojrzeniu, które prześliznęło się po mnie, coś, od czego ciarki przeszły mi po plecach. Zdawało mi się, że nagle ujrzałem go w pełnym świetle. Prośba o filiżankę kawy, wymówiona innym tonem, przypomniała mi o obowiązkach gospodarza. Ręce przy nalewaniu i podawaniu drżały mi jak w febrze. Z bijącym sercem czekałem, co dalej powie, mając pewność, że uwagi jego nie uszło moje zmieszanie. Nic już jednak więcej nie powiedział. Pił kawę spokojnie i pomału, pocierając brodę spoconą, chłodną ręką. Patrzał z kolei w ogień lub wodził okiem po ścianach pokoju, uśmiechał się czyli raczej wykrzywiał, kiwał się ustawicznie tam i z powrotem, w zwykły sobie sposób, pozostawiając mnie kierunek dalszej rozmowy. - Zatem - przemówiłem po długim milczeniu - pan Wickfield, który wart jest tysiąc razy więcej od pana... i ode mnie... od nas obu razem wziętych - nie chciałem się jąkać, lecz słowa więzły mi w gardle - zatem pan Wickfield bywa lekkomyślny. Czy tak, panie Heep? - O, bardzo, bardzo lekkomyślny - odrzekł ze skromnym westchnieniem. - Ale, proszę, niech mnie pan nazywa Uriaszem. To mi przypomina dawne czasy. - Dobrze, Uriaszu - odrzekłem z pewnym przymusem. - Dziękuję panu! - zawołał z emfazą. - Dziękuję, panie Copperfield! Czuję powiew rodzinnego powietrza i słyszę dźwięk znanych mi dzwonów, gdy pan mówi do mnie "Uriaszu". Ale przepraszam bardzo. O czym to mówiliśmy? - O panu Wickfieldzie - odparłem. - Ach tak, prawda - rzekł Uriasz. - Jest to temat, którego nie chciałbym z nikim innym, prócz pana, dotykać. A nawet z panem, panie Copperfield, zaledwie go tylko dotknę. Każdy inny na moim miejscu po upływie ostatnich kilku lat miałby pana Wickfielda (och, jaki to uczciwy, zacny człowiek)! w garści. W garści, powtarzam - kończył pomału, z przyciskiem, wyciągając przed siebie długą rękę i uderzając nią po stole tak mocno, że się aż wszystkie będące w pokoju przedmioty zatrzęsły. Nie mógłbym go chyba bardziej nienawidzić, gdybym nawet widział, jak depce powalonego pana Wickfielda. - O, tak! - ciągnął słodziutkim głosem, dziwnie sprzecznym z tym gestem. - O tak, nie ulega to żadnej wątpliwości. Gdyby inny był na moim miejscu, nastąpiłyby różne, ale to przeróżne straty, to i owo, sam nie wiem, co by mogło nastąpić. Pan Wickfield wie o tym, o! wie doskonale. Jestem tylko najuniżeńszym jego sługą, a podnosi mnie do stanowiska, o jakim marzyć nigdy nie śmiałem. Ileż mu winienem wdzięczności! Ileż wdzięczności! Zwrócony do mnie, lecz nie patrząc na mnie, rękę, którą zdjął ze stołu, podniósł do twarzy i niby brzytwą, chudym długim palcem pocierał swe wystające szczęki. Pamiętam, jakim wzruszeniem biło mi wówczas serce. Patrząc na jego oświetloną ogniem twarz wiedziałem, że zmierzał jeszcze do czegoś innego. - Ale ja zatrzymuję pana, panie Copperfield - rzekł po chwili. - Bynajmniej - odrzekłem. - Zwykle kładę się spać późno. - Dziękuję, o! dziękuję panu, panie Copperfield! - zawołał. - Był pan zawsze dla mnie nader uprzejmy, lecz nie zapominam o moim skromnym położeniu i mam w Bogu nadzieję, że skromny i pokorny pozostanę zawsze. Nie weźmie też mi pan za złe, nie poczyta za dumę i zarozumiałość, jeśli się z czymś panu zwierzę. Prawda? Nie weźmie mi pan tego za złe? - Nie - odrzekłem z wysiłkiem. - Dziękuję, o! dziękuję panu - wołał wyciągając chustkę do nosa i ocierając spotniałe ręce. - Panna Agnieszka, panie Copperfield... - I cóż? - spytałem. - Co, Uriaszu? - O! Jakże mi miło, że mnie pan, panie Copperfield, tak bez ceremonii nazywa po imieniu - wołał rzucając się konwulsyjnie jak ryba. - Zauważył pan, panie Copperfield, jak panna Agnieszka ślicznie dziś wyglądała? - Sądzę - odrzekłem - że zawsze wygląda ślicznie, pod każdym względem przewyższa całe otoczenie. - Dziękuję! O, dziękuję panu! - Nie ma powodu, abyś mi dziękował - odparłem chłodno. - Owszem, o! owszem, panie Copperfield! Na tym właśnie polega moje zwierzenie. Wycierał ręce patrząc na przemian to na nie, to na płonący na kominku ogień. - Pokorny jestem - ciągnął słodziutko - pokorna jest i matka moja; wiemy, jak skromne jest nasze stanowisko, lecz pod niziutkim naszym dachem obraz panny Agnieszki... (O, niech mi pan wybaczy, że go obarczam moją tajemnicą, od pierwszego naszego spotkania natchnął mnie pan, panie Copperfield, ufnością bez granic!)... obraz panny Agnieszki pod niskim naszym dachem, jako też w sercu moim, wyrył się od lat wielu. O! Panie Copperfield, święta mi jest nawet ziemia, po której stąpa moja Agnieszka! Zdejmowała mnie szalona chęć, aby porwać z komina rozpalony pogrzebacz i rzucić mu w twarz. Słowa jego wbiły mi się w serce jak ciężka kula: obraz Agnieszki znieważonej przez tego wykrzywionego potwora oszołomił mnie po prostu. Zdawało mi się, że ta czerwonooka bestia rośnie w mych oczach do niebywałych rozmiarów, że głos jej wypełnia cały pokój; opanowało mnie dziwne uczucie (którego może wielu doświadczyło), że wszystko to już było raz w jakichś zamierzchłych czasach i że wiem świetnie, co teraz nastąpi. Przypomniałem sobie nagle prośbę Agnieszki, opanowałem wzruszenie i z większym, aniżelim się sam spodziewał, spokojem spytałem Uriasza, czy oświadczył Agnieszce swe uczucia. - O, nie! Panie Copperfield! Nie! Nie! - zawołał. - Nie wspomniałem o tym przed nikim, tylko tu, dopiero po raz pierwszy przed panem. Jak pan widzi, zaledwie się wyłaniam ze skromnego mego dotychczasowego stanowiska, lecz pokładam nadzieję w tym, że panna Agnieszka zauważyć przecież musiała, jak dalece użyteczny i potrzebny jestem jej ojcu. Tak, użyteczny mu jestem i niezbędnie potrzebny, toruję mu poplątane coraz bardziej drogi, a panna Agnieszka, jak to panu wiadomo, panie Copperfield, przywiązana jest bardzo do swego ojca. To anioł, nie córka. Dla ojca nie odmówi mi swych względów. Ujrzałem całą przepaść podstępów tego niegodziwca i zrozumiałem, dlaczego mi je odsłania. - Jeśli pan raczy, panie Copperfield - ciągnął - zachować moją tajemnicę i okazywać mi w tym, jak w czym innym przychylność, będę się czuł nieskończenie zobowiązany. Znam pańską dobroć, panie Copperfield, lecz wzgląd na moje niskie pochodzenie i stanowisko wpłynąć może na to, że pan zrażać będzie do mnie moją Agnieszkę. "Moją" ją nazywam, jak pan słyszy, panie Copperfield, bo zna pan piosenkę: "Nazywać ją moją zbliża mnie do celu". Mam też nadzieję wcześniej czy później dopiąć swego celu. Biedna, kochana Agnieszka! Zbyt dobra i za wiele warta dla każdego, miałażby zostać żoną tego nędznika? - Na pośpiechu mi nie zależy - ciągnął powoli Uriasz, gdy tymczasem mózg rozsadzały mi najsmutniejsze myśli. - Agnieszka moja jest jeszcze, jak to panu, panie Copperfield, wiadomo, bardzo młoda, a matka moja i ja musimy torować sobie drogi do niespodziewanego wywyższenia, wiele jeszcze pozostaje nam do zrobienia, zanim rzeczy te przestaną wywoływać zdziwienie, toteż czekam, aż nadarzy się sposobność, aby moją Agnieszkę stopniowo oswajać z położeniem. O! Nieskończenie wdzięczny jestem panu za tę rozmowę. Lżej mi na sercu, odkąd się panu zwierzyłem. Pewien też jestem, żeteraz, gdy pan, panie Copperfield, wie, jak rzeczy stoją, nie zechce pan narażać bliskiej panu rodziny na przeróżne nieprzyjemności. Jestem pewien, że nie będzie pan przeciwny mym planom. Wyciągnął dłoń. Zabrakło mi odwagi, by ją odtrącić. Spojrzawszy na zegarek, zawołał: - Ani się obejrzałem, jak czas upłynął! Już po pierwszej. Na zwierzeniach czas prędko płynie! Prawie pół do drugiej! Zauważyłem, że istotnie już późno, chociaż tak nie myślałem, czułem tylko, że nie potrafiłbym podtrzymywać dalszej rozmowy. - O! - mówił. - Tak późno. Dom, w którym się zatrzymałem, zajazd w pobliżu New River, pewnie już od dwóch godzin zamknięty. Nie dostukam się nigdy. - Żałuję, ale mam tylko jedno łóżko. - Och, po co łóżko? - zawołał wyciągając ramiona. - Może by mi pan, panie Copperfield, nie wziął za złe i pozwolił przenocować tu, przed kominkiem. - Jeżeli musisz tu nocować - odrzekłem - zajmij, proszę, moje łóżko, a ja tu zostanę. Wymawiał się tak gorąco i krzykliwie, ze zwykłą mu pokorą, że musiał chyba rozbudzić panią Crupp śpiącą na niższym piętrze i ukołysaną głośnym tykaniem ściennego zegara, na który we wszelkich sprzeczkach o punktualność, które pomiędzy nami wynikały, lubiła się powoływać, chociaż ten zegar późnił się regularnie trzy kwadranse na dobę. Nie mogąc przekonać nieproszonego gościa ani przezwyciężyć nowego ataku jego pokory, musiałem pozostawić go wreszcie przed kominkiem, a sam zająć łóżko. Materac z kanapy, przykrótki na jego długie piszczele, poduszka, czysty obrus i płaszcz służyły Uriaszowi za posłanie, za które rozpływał się we wdzięczności. Pożyczyłem mu szlafmycy. Wyglądał w niej jak upiór. Zaraz też rozstaliśmy się. Nocy tej nie zapomnę nigdy. Przewracałem się z boku na bok, a w głowie mi się mąciło. Agnieszka, ten łotr, jej ojciec. Co miałem począć? Doszedłem wreszcie do przekonania, że w interesie Agnieszki i dla jej spokoju najlepiej będzie, jeśli zachowam przy sobie to, com tego wieczoru usłyszał. Jeśli udało mi się zdrzemnąć na chwilę, śniła mi się Agnieszka ze swym słodkim spojrzeniem, jej ojciec czule na nią spoglądający, tak właśnie, jakem ich tyle razy widział. Obraz ten napełniał mnie teraz trwogą. Gdy się obudziłem z ciężkiego snu, wspomnienie, że tuż obok, pod moim dachem, spoczywa ten łotr, padało mi na kształt zmory na piersi. Zdawało mi się, żem samemu diabłu otworzył drzwi mego domu. Marzył mi się też ciągle rozpalony pogrzebacz. Śniło mi się, żem go porywał, by wygnać szatana. Wizja ta prześladowała mnie tak dalece, że dla zażegnania jej musiałem wstać, chcąc się naocznie przekonać, że ogień od dawna wygasł na kominie. Ujrzałem wówczas Uriasza. Leżał na wznak z wyciągniętymi chudymi nogami, w piersiach mu grało, sapał i usta miał rozwarte szeroko. Na jawie wydał mi się jeszcze straszniejszy; był tak straszny, że ulegając gorączkowym majaczeniom, oderwać się od niego nie mogłem, co pół godziny wracałem, aby mu się przypatrywać. Była to ciężka, śmiertelnie długa noc. Świtanie ociągało się na chmurnym niebie, a gdy rano Uriasz wyszedł - szczęściem, nie chciał zostać na śniadaniu - zdawało mi się, że z nim razem oddalają się ode mnie sama noc i jej ciemności. Wychodząc do trybunału, poleciłem pani Crupp pootwierać okna na oścież, by wywietrzyć i oczyścić mój pokój z jego obecności. Rozdział dwudziesty szósty. Dostaję się do niewoli. Nie widziałem Uriasza Heepa aż do dnia, w którym Agnieszka opuściła Londyn. Poszedłem na stację dyliżansów, aby ją pożegnać. Spotkałem go tam, wracał do Canterbury tym samym, co i ona, dyliżansem. Nie bez pewnej drobnej przyjemności zauważyłem, iż koścista jego postać o wysokich ramionach, odziana w kusą kurteczkę i zaopatrzona w olbrzymi, do namiotu podobny parasol, zasiada na dachu dyliżansu, podczas gdy Agnieszka miała miejsce wewnątrz. Słodkie jej spojrzenie nagrodziło mi przymus, który musiałem zadawać sobie, aby się okazać przyjacielskim względem tego łotra. I tu, jak w dniu obiadu u państwa Waterbrooków, nie odstępował nas na krok, niby sęp pożerając każde pomiędzy nami zamienione słowo. Rozmyślając o uczynionych mi przed kominkiem zwierzeniach, myślałem jednocześnie o tym, co mi mówiła Agnieszka o zamierzonej spółce. "Czynię, co mi się wydaje moim obowiązkiem, i uważając, że to potrzebne dla spokoju ojca, zachęcam go do tego". Bałem się, aby nie posunęła za daleko poczucia obowiązku, aby i siebie nie złożyła w ofierze dla spokoju ojca. Znane mi było jej dziecięce przywiązanie, znana jej ofiarność. Z jej własnych ust słyszałem niejednokrotnie skargi, że była może mimowolnym powodem błędów jej ojca. Nie wiedziała, jak mu to nagrodzić. Nie pocieszał mnie bynajmniej widok przepaści dzielącej ją od znienawidzonego rudzielca, gdyż całe niebezpieczeństwo tkwiło właśnie w wyższości jej jasnej duszyczki nad tym nędznym stworzeniem. Wszystko to zresztą musiał on doskonale obmyślić, wyrachować, na tym właśnie budował swe oburzające nadzieje. Byłem pewien, że podobna ofiara, uczyniona z samej siebie, unieszczęśliwiłaby ją na wieki, ale znów z drugiej strony byłem głęboko przekonany, wnosząc z całego jej zachowania, że nie dopuściła nigdy jeszcze do siebie takiej myśli, więc za grzech uważałbym ostrzec ją o grożącym jej niebezpieczeństwie. Rozstaliśmy się więcbez wyjaśnień. Z okien dyliżansu przesłała mi na pożegnanie ostatni słodki, pogodny uśmiech, a na dachu Uriasz wykrzywiał się z triumfem tak, jak gdyby miał ją już w swych szponach. Wrażenia tej chwili prześladowały mnie długo. List Agnieszki, oznajmiający mi jej szczęśliwe przybycie do domu, zastał mnie jeszcze tak zasmuconym, jak pozostawił jej wyjazd. Ciągle mnie prześladowała ta myśl, w nocy nawet nie dając spokoju, nasuwając złowrogie przeczucia. Zdawało się, że przylgnęła do mnie jak cień. Nic mnie nie mogło rozerwać. Steerforth wrócił do Oksfordu, skąd do mnie napisał; w godzinach wolnych od obowiązkowej pracy pozostawałem więc zupełnie samotny. Zdaje mi się, że w tym czasie czułem w głębi serca jakąś niejasną nieufność do Steerfortha. Odpisałem mu wprawdzie po przyjacielsku, nie żałowałem jednak, że go nie było w Londynie, czułem, że jego bytność rozproszyłaby wpływ Agnieszki, a chciałem myśleć wyłącznie o niej. Mijały dni i tygodnie. Włączony zostałem do kancelarii panów Spenlowa i Jorkinsa, pobierałem dziewięćdziesiąt funtów rocznie od ciotki, mieszkanie opłaciłem do końca roku z góry, a chociaż czasem jeszcze wieczorami życie wydawało mi się samotne i ponure, wracała mi wewnętrzna równowaga i wypijałem olbrzymie ilości kawy. W tym to jakoś czasie zrobiłem trzy odkrycia, a mianowicie: że pani Crupp dostawała, biedaczka, ataków jakiejś choroby, którą nazywała "spazmami", a której towarzyszyło niezwykłe zaczerwienienie nosa i która wymagała ogromnych ilości "miętówki", po wtóre, że coś niezwykłego i nadprzyrodzonego wyrywało korki i wypróżniało butelki w mojej spiżarni, wreszcie, że czułem się bardzo samotny na tym świecie, że w antologii poezji podkreślałem ustępy odpowiadające memu usposobieniu. W dniu ostatecznego przyjęcia mnie do kancelarii Spenlowa i Jorkinsa wydałem dla sekretarzy małe przyjęcie w biurze. Piliśmy sherry i jedliśmy tartinki, wieczorem zaś poszedłem do teatru. Dawano "Cudzoziemca". Sztuka była wzruszająca. Przejąłem się nią tak bardzo, żem zaledwie poznał siebie samego w lustrze po przyjściu do domu. W dniu tym pan Spenlow oświadczył mi, że miło by mu było przyjąć mnie we własnym domu w Norwood, lecz niestety, gospodarstwo jego pozostawało w zawieszeniu, z powodu oczekiwanego powrotu córki z Paryża, gdzie właśnie kończy szkoły. Dodał przy tym, że po powrocie córki do domu spodziewa się widywać mnie często. Wiedziałem, że jest wdowcem i że ma córkę jedynaczkę, toteż podziękowałem mu serdecznie. Pan Spenlow dotrzymał słowa; istotnie, we dwa czy trzy tygodnie potem przypomniał mi tę rozmowę prosząc, abym odwiedził go w najbliższą sobotę i pozostał do poniedziałku. Zgodziłem się chętnie i zostało umówione, że w sobotę wieczorem zajedzie po mnie faetonem. W naznaczony dzień nawet moja haftowana torba podróżna doczekała się honorów od sekretarzy, z których żaden nigdy nie przestąpił progów domu szefa. Jeden z nich opowiadał mi, że słyszał, jakoby pan Spenlow jadał codziennie na srebrze i porcelanie. Drugi, że jakoby przy posiłkach szampan zastępował u niego piwo. Stary sekretarz, w peruce, nazwiskiem Tiffey, był parę razy w interesie w Norwood i widział jadalnię. Nie mógł się dość naopowiadać o przepychu tego przybytku, w którym częstowano go najwyborniejszym, jakie tylko wystawić sobie można, winem. Dnia tego mieliśmy w sądzie sprawę jakiegoś piekarza, który miał zatarg z parafią o podatek kościelny, że zaś sprawa, jak to wyliczyłem, była dwa razy dłuższa od całego Robinsona Kruzoe,- późno już było, gdy się skończyła. Piekarza skazaliśmy na sześciotygodniowe przebywanie pod klątwą i opłacenie kosztów, po czym oskarżyciel piekarza, sędziowie, adwokaci wyszli razem na miasto, ja zaś z panem Spenlowem wsiadłem do jego faetonu. Faeton był wytworny, konie wyginały karki, jak gdyby wchodziły w skład prześwietnego trybunału. W trybunale na co dzień prześcigano się w okazywaniu znamion luksusu, według mnie jednak najostrzejsza konkurencja dotyczyła krochmalenia kołnierzyków. Te pryncypałowie nosili nakrochmalone do granic wytrzymałości. Przejażdżka była bardzo przyjemna. Rozmowa toczyła się wyłącznie o obranym przeze mnie zawodzie. Pan Spenlow wychwalał ten zawód, podkreślając, że nie ma nic wspólnego z adwokackim. Zdaniem jego był on bardziej ekskluzywny, nie tak rutynowy i korzystniejszy. W konsystorzu, jak utrzymywał, rzeczy szły równiej, prędzej, uczciwiej niż gdzie indziej i to nadawało nam pozycję wyłączną, uprzywilejowaną. Mówił, że trudno wprawdzie zaprzeczyć niemiłemu faktowi pewnej naszej zależności od adwokatów, lecz dla pocieszenia mnie zapewne dodał, są oni ludźmi pośledniejszymi. Spytałem pana Spenlowa, jaki rodzaj interesów uważa za najważniejszy w naszym zawodzie? Odrzekł, że testamentowe, gdy idzie o jakie trzydzieści lub czterdzieści tysięcy spadku, w takim bowiem razie otwiera się zwykle szerokie pole do argumentacji, trudności piętrzą się jedne na drugich, apelacje, kontrapelacje i tak dalej następują jedne za drugimi, a koszty zawsze są obrachowane szeroko, gdyż strony nie liczą się z wydatkami. Przeszedł potem do ogólnych pochwał konsystorza. Skrupulatność była główną siłą trybunału, tak samo jak i dyskrecja. Była to według niego najspokojniejsza instytucja pod słońcem. Na przykład, niech się zdarzy sprawa rozwodowa albo spadkowa, przeprowadzić ją można cichutko, niczym w radzie familijnej. A gdy konsystorz nie zadowoli, tuż obok są sądy arcybiskupie. Co to są sądy arcybiskupie? Taż sama izba, ciż sami adwokaci, tylko inny skład sędziów i tak dalej. Jeśli i to nie okaże się zadowalające, jest komisja delegatów, a tam adwokaci, obznajomieni doskonale ze sprawą, której się przypatrywali w obu Uprzednich instancjach, z łatwością mogą zadowolić obie strony. Nieprzyjaźnie usposobieni ludzie mogą wprawdzie coś tam mówić o sprzedajności, o tym, że w konsystorskich sprawach ręka rękę myje, że instytucja domaga się zmian - kończył pan Spenlow - lecz gdy podskoczy cena pszenicy, zaraz konsystorz ma więcej roboty i każdy może z ręką na sercu powiedzieć: "Gdybyście skrzywdzili konsystorz, kraj musiałby upaść"! Słuchałem z uwagą, chociaż powątpiewałem, czy aby kraj cały, jak to chciał pan Spenlow, zawdzięczał dobrobyt tylko konsystorzowi. Wprawdzie ta kwestia podskoczenia cen pszenicy, wydawała mi się niezbyt jasna, lecz przechodziła widocznie moje małe jeszcze w tych sprawach doświadczenie. Zresztą po dziś dzień, i pomimo nabytego doświadczenia, kwestii tej, przyznaje, rozwiązać nie jestem w stanie. Przygniatała mnie w ciągu całej mej kariery. Nigdy nie zdołałem zrozumieć, co ja z nią lub ona ze mną mają wspólnego. Nie moją jednak rzeczą było rozprawiać o tak zawiłych kwestiach. Moje milczenie pan Spenlow wziął zapewne za potwierdzenie. Rozmowa przeszła na teatr i "Cudzoziemca"; rozmawialiśmy potem o koniach i tak dojechaliśmy do bramy domu zamieszkanego przez pana Spenlowa. Przed domem rozciągał się śliczny ogród, a chociaż pora roku najmniej temu sprzyjała, utrzymany był tak starannie, że wprawił mnie w szczery zachwyt. Trawnik był prześliczny, cięte drzewa, gęste szpalery i obszerne klomby kwiatów. - Tu się zapewne zwykle przechadza sama panna Spenlow we własnej osobie - myślałem podjeżdżając pod ganek. - Mój Boże! Weszliśmy do rzęsiście oświetlonego domu. W obszernej sieni wisiały przeróżne kapelusze, płaszcze, rękawice, bicze, szpicruty, laski. - Gdzie jest panna Dora? - spytał pan Spenlow służącego. Dora - pomyślałem. - Co za śliczne imię. Weszliśmy do pokoju na lewo, do tego samego zapewne, którego przepych opiewał starszy sekretarz w peruce, i usłyszałem głos, który przemówił: - Córka moja, Dora, panie Copperfield. A oto towarzyszka mej córki. Był to zapewne głos pana Spenlowa, ale nie poznałem go i było mi zupełnie obojętne, kto mówi. Wszystko stało się w jednym mgnieniu oka. Los mój się rozstrzygnął. Stałem się niewolnikiem, więźniem. Kochałem Dorę Spenlow do szaleństwa. Wydała mi się istotą nadludzką, sylfidą, królową wróżek, aniołem. Nie wiedziałem, czym była. W każdym razie istotą, której nikt dotychczas nie widział, a do której wszyscy tęsknią. W jednej chwili pochłonęła mnie otchłań miłości. Bez zastanowienia, bez obejrzenia się wstecz lub spojrzenia w tę otchłań, zanim zdołałem wyrzec jedno słowo, wpadłem; ogarnęła mnie zewsząd. - Co do mnie - odezwał się dobrze mi znany głos - to znam pana Copperfielda od dawna. Nie był to głos Dory, lecz jej towarzyszki, panny Murdstone! Nie byłem tym nawet zdziwiony. Nic mnie w danej chwili nie mogło obchodzić lub dziwić, nic, oprócz Dory Spenlow. - jak się pani miewa, panno Murdstone? - rzekłem. - Doskonale - odpowiedziała mi. - A pan Murdstone? - pytałem. -Wybornie - odrzekła. - Mój brat trzyma się doskonale, dziękuję panu. Pan Spenlow zdziwiony był nieco tym odnowieniem naszej znajomości. - Cieszę się niewymownie - rzekł - że się państwo przedtem już znali. - Istnieją pomiędzy nami pewne związki - rzekła z powagą panna Murdstone - rodzaj pokrewieństwa. Znaliśmy się niegdyś bardzo dobrze i z bliska. Było to za dziecięcych lat pana Copperfielda. Odtąd rozdzieliły nas różne okoliczności i nawet bym pana nie poznała. Odparłem, że ja poznałbym ją zawsze i wszędzie. I to była prawda. - Panna Murdstone - objaśniał pan Spenlow - podjęła się łaskawie obowiązku towarzyszki przy mojej córce. Dora, niestety, wcześnie straciła matkę i panna Murdstone służy zarazem mej córce za opiekunkę. Przeszło mi przez myśl, że panna Murdstone, jak kieszonkowy rewolwer, stosowniejsza była raczej do ataku niż do obrony. Myśl ta przemknęła mi tylko, gdyż zatopiony byłem w Dorze i zdawało mi się, że jej prześliczny grymas oznacza, iż nie ma do towarzyszki szczególnego zaufania. Wtem odezwało się pierwsze uderzenie dzwonka na obiad i pan Spenlow zaprowadził mnie do gościnnego pokoju, abym się przebrał. Zajęcie się przebieraniem lub czymkolwiek w stanie zachwytu, w który popadłem, zdawało mi się po prostu niemożliwe. Usiadłem przed ogniem, gryząc kluczyk od mej walizki i rozmyślając o zachwycającej, dziewczęcej, pięknookiej postaci Dory. Jakąż ma uroczą twarzyczkę, jakie kształty, jaki rozkoszny, zmienny, kapryśny wdzięk! Powtórne uderzenie dzwonka wyrwało mnie z przyjemnej zadumy. Ubrałem się naprędce i wszedłem do salonu, gdzie zastałem zebrane już towarzystwo. Dora rozmawiała z jakimś starym, siwym panem. Chociaż stary i siwy, chociaż mógłby być jej dziadkiem, budził mą zazdrość. W takim już byłem usposobieniu, że zazdrościłem wszystkim wszystkiego. Nie znosiłem myśli, aby ktokolwiek ściślej ode mnie mógł być zażyły z panem Spenlowem. Dręczyło mnie, gdym słuchał o tysięcznych, wydarzeniach, w których, niestety, nie brałem żadnego udziału. Gdy jakiś uprzejmy łysy jegomość spytał mnie poprzez stół, czy po raz pierwszy zwiedzam tę okolicę, poczułem się obrażony i gotów do krwawej zemsty. Nie pamiętam już, kto tam był tego wieczoru oprócz Dory. Dorą się tylko karmiłem i dania mijały nietknięte. Siedziałem obok niej, rozmawiałem z nią, podziwiałem jej melodyjny głosik, srebrzysty śmiech, niewinną zalotność, która mogła pozbawić spokoju każdego chyba młodzieńca. Była drobna i malutka i to dodawało jej jeszcze wdzięku. Gdy z panną Murdstone - innych kobiet niebyło - opuściła salę jadalną, zadumałem się, pełen lęku, że panna Murdstone mogła mnie Dorze przedstawić w niedobrym świetle: Uprzejmy, łysy jegomość opowiadał mi długą historię" zdaje się, z zakresu ogrodnictwa;-zdawało mi się, że kilka razy powiedział "mój ogrodnik". Na pozór słuchałem go uważnie, ale w rzeczywistości cały czas wędrowałem z Dorą po rajskich ogrodach. Strach, że mi panna Murdstone mogła się po swojemu przysłużyć, zdjął mnie znów na sam jej widok, gdym wrócił wreszcie do salonu. Uspokojony zostałem w najmniej spodziewany sposób. - Dawidzie Copperfield- odezwała się panna Murdstone, zastępując mi drogę i wpychając mnie w niszę okienną - proszę na słowo. Spojrzałem na nią zdziwiony. - Nie chcę - rzekła - rozwodzić się nad niektórymi familijnymi szczegółami, niemiły to dla nas obojga temat. - Zgadzam się najzupełniej z pani zdaniem - odrzekłem. - Zapewne - ciągnęła. - Nie życzę też sobie wcale rozbudzać wspomnień dawnych zatargów i nieporozumień, ani nawet obrazy, gdyż wyznać muszę ku hańbie niewieściego rodu, że się pewna osoba, której bez wstrętu nie mogę wspomnieć i o której wolę tu przemilczeć, posunęła aż do obrazy, i to obrazy kobiety! Chociaż byłem drażliwy, gdy chodziło o ciotkę, zgodziłem się, że istotnie lepiej nie tykać tych rzeczy, dodając jednak, że nie zniósłbym najlżejszego uchybienia względem osoby, którą i czczę i poważam. Panna Murdstone zmrużyła oczy i skłoniła głowę, a potem podnosząc ją pomału, ciągnęła: - Nie będę taiła przed panem, że w dzieciństwie pańskim miałam o panu nieosobliwą opinię. Może się mylę, może zresztą obecnie pan zasługuje na lepsze mniemanie, nie, o to chodzi. Należę do rodziny powszechnie znanej ze stałości swych przekonań i wątpię, abym moje zdanie w jakichkolwiek okolicznościach mogła zmienić. Wiem, co mam sądzić o panu, tak jak pan wie zapewne, co ma sądzić o mnie. Z kolei skłoniłem twierdząco głową. - Nie ma jednak żadnej potrzeby - ciągnęła - aby te nasze wzajemne przekonania miały obecnie wywołać jakieś starcie. Przeciwnie. Na razie lepiej byłoby pozostawić to w spokoju. Ponieważ okoliczności zbliżyły nas znowu i prawdopodobnie zbliżać odtąd będą, najlepiej dla nas obojga byłoby stanąć na stopie dalekich i obojętnych stosunków. Nie zwróci to niczyjej uwagi. Czy zgadza się pan na powyższą propozycję? - Panno Murdstone - odrzekłem jej na to - tak pani jak i pani brat wyrządziliście i mnie i mojej biednej matce niejedną okrutną krzywdę. Nie zapomniałem o tym i nie zapomnę nigdy, obecnie jednak zgadzam się i zastosuję do pani propozycji. Panna Murdstone zmrużyła znów oczy i spuściła głowę, potem dotknąwszy mej dłoni końcem zimnych sztywnych palców, odeszła poprawiając bransolety i łańcuch na szyi. Zdawało mi się, że nosi ten sam, ten samiuteńki strój, który miała, gdym ją widział po raz ostatni. Przypomniało mi to łańcuchy u drzwi więziennych, oznajmiające przechodniom, co się za tymi drzwiami znajduje. Wszystko, co pamiętam jeszcze z tego wieczoru to to, że słyszałem królową mego serca śpiewającą francuskie ballady i nucącą jakąś skoczną piosenkę. Śpiewała "tralala, tralala" i akompaniowała sobie na modnym, podobnym do gitary instrumencie. Byłem w zachwycie. Podawano napoje chłodzące, lecz ich nie tknąłem. Cofnąłem się nawet, gdy mi podano poncz. Pamiętam, że wychodząc z salonu pod strażą panny Murdstone, podała mi rączkę z niebiańskim uśmiechem, żem przejrzawszy się w zwierciadle, wyglądał jak skończony dureń, żem się położył spać z zawrotem głowy, w stanie zupełnego odurzenia. Ranek był pogodny, wczesny jeszcze. Udałem się na przechadzkę w strzyżone aleje ogrodu, pragnąc pogrążyć się w marzeniach. Na ścieżce spotkałem jej pieska. Wołano na niego Jip, w skróceniu od GipsyCygan. Zbliżyłem się doń z pieszczotą, gdyż nawet on był mi miły. Niewdzięcznik! Wyszczerzył wszystkie zęby, wlazł pod ławkę, warczał, szczekał i nie dopuszczał mnie do siebie. W ogrodzie było chłodno i pusto. Marzyłem o szczęściu, którego bym doświadczył, gdybym był narzeczonym tego cudownego zjawiska. Co do małżeństwa, kwestyj majątkowych i innych, sądzę, że niewiele więcej myślałem o tym niż wówczas, gdym był zakochany w małej Emilce. Gdyby mi tylko pozwolono nazywać ją po imieniu: Dora! Pisywać do niej, wielbić ją, szaleć za nią, wiedzieć, że nawet w towarzystwie innych o mnie myśli i marzy! Wydawało mi się to szczytem ziemskiej szczęśliwości. Dzieciak był ze mnie, lecz tyle w uczuciach mych było szczerości, świeżości i zapału, że po dziś dzień wspominam je bez kpin i śmiechu. Przechadzałem się już od dość dawna, gdy spotkałem ją na zakręcie alei. Drżę jeszcze na samo wspomnienie tego spotkania i pióro niemal wypada mi z dłoni. - Wcześnie pani wyszła na przechadzkę, panno Spenlow - przemówiłem. - Tak nudno w domu - odparła. - Panna Murdstone taka nieznośna, gada takie głupstwa o wietrzeniu mieszkania. Wietrzyć! - zaśmiała się srebrzyście. - W niedzielę rano, gdy nie idę do kościoła, muszę się przecież czymś zająć, więc oświadczyłam jeszcze wczoraj ojczulkowi, że wyjdę na przechadzkę. Ranek jest najpiękniejszą porą dnia, prawda? Zdobyłem się na szaloną odwagę i oświadczyłem jąkając się, że istotnie najpiękniejszy mi się zdawał od paru chwil, chociaż przedtem był mglisty i pochmurny. - Czy to ma być komplement? - spytała. - Czy istotnie pogoda zmieniła się tak nagle? Jąkałem się jeszcze bardziej, wyznając, że mówiłem nie komplement, lecz samą prawdę i że żadna, o ile przypominam sobie, zmiana nie zaszła w pogodzie. Zaszła zmiana w mych uczuciach - dodałem nieśmiało, by uniknąć wszelkich nieporozumień. Nigdy nie widziałem kędziorów podobnych do tych, które strząsnęła na twarzyczkę, by ukryć rumieniec! A słomkowy kapelusz, opasany błękitną wstążką! Ileż bym dał za to, by móc zawiesić ten skarb w mym mieszkaniu na Buckingham Street! - Pani przybyła wprost z Paryża? - spytałem. - Tak. Był pan tam kiedy? - Nie. - O, to trzeba jak najprędzej pojechać, prześliczne miasto! Czułem się srodze obrażony. Przypuszczała zatem, że mógłbym, że chciałbym odjechać? Czułem głęboką pogardę dla Paryża i dla całej Francji. Powiedziałem, że w żadnym razie nie opuściłbym obecnie Anglii. Znowu potrząsnęła swymi kędziorami; szczęściem, piesek wybiegł na nasze spotkanie. Zazdrosny, znienawidził mnie od razu i ciągle pokazywał mi zęby. Wzięła go na ręce - miły Boże! - i pieściła go, ale on szczekał bez przerwy. Nie dawał mi się nawet dotknąć. Dała mu klapsa, uderzyła po różowym nosku, zmrużył oczy, lizał jej ręce, lecz warczał wciąż z cicha, rzucając na mnie wściekłe spojrzenia. Uspokoił się wreszcie, czując na sierści jej miękki, rozkoszny podbródek. Poszliśmy zwiedzić oranżerię. - Czy pan jest w bardzo bliskich stosunkach z panną Murdstone? - pytała Dora. - Kochanie moje! (Ostatnie słowa odnosiły się do pieska. O, gdybym był na jego miejscu)! - Przeciwnie - upewniłem. - Nieznośna osoba - mówiła wydymając usteczka. - Nie wiem, co też myślał sobie ojczulek, gdy mi ją wybrał za towarzyszkę. Jak gdyby jej opieka była tu komu potrzebna! Ciekawam, kto tu potrzebuje opieki! Na pewno nie ja! Nawet Jip opiekowałby się mną lepiej niż ona. Prawda, Jip, kochanie? Mrugnął leniwie, gdy całowała jego kudłatą główkę. - Ojczulek nazywa ją zaufaną przyjaciółką. Ale ona wcale nie jest moją przyjaciółką, prawda, Jip? Ja i Jip nie mamy zaufania do takich nieznośnych istot. Ja i Jip potrafimy sobie, gdy zechcemy, wybrać lepszych, prawdziwych, wiernych przyjaciół. Co, Jip, kochanie, prawda? Jip zmarszczył nosek na znak potwierdzenia i wydał syk podobny do tego, jaki wydaje imbryczek, gdy woda się w nim zagotuje; co do mnie, każde jej słowo było nowym ogniwem łańcucha skuwającego mi serce. - Smutne to, prawda Jip - ciągnęła wydymając usteczka - że ponieważ nie mamy dobrej, kochanej mamy, musimy znosić i mieć ciągle koło siebie tę nieznośną pannę Murdstone! Prawda, Jip? Jip mój kochany! Nie, nie lubimy jej i postaramy się znaleźć sobie trochę szczęścia poza jej plecami. Będziemy jej porządnie dokuczali. Będziemy, Jip? Gdyby to trwało jeszcze chwilę, nie wytrzymałbym i padłbym przed nią na kolana. Szczęściem, byliśmy u wrót oranżerii. Oranżeria zawierała śliczny zbiór pelargonii. Przypatrywaliśmy się im długo. Co chwila Dora przystawała, śmiejąc się jak dziecko i zmuszając Jipa do wąchania najpiękniejszych okazów. Jeśli nie wszyscy troje, to ja z pewnością czułem się jak w raju. Po dziś dzień zapach pelargonii budzi we mnie na pół tkliwe, na pół komiczne wspomnienia i wywołuje obraz kapelusza z niebieskimi wstążkami, gęstych pierścieni włosów i kudłatego czarnego pieska w szczupłych ramionach dziewczęcych. Wszystko to na tle jasnej zieleni i różnobarwnego kwiecia. Odszukała nas tutaj panna Murdstone. Podała Dorze do pocałowania swe zwiędłe, przysypane pudrem policzki i biorąc ją pod rękę, powiodła nas na śniadanie, krocząc jak za wojskowym pogrzebem. Nie wiem już, ile wypiłem filiżanek herbaty, bo nalewała ją Dora, pamiętam tylko, żem pił niepomiarkowanie dużo, aż do zniszczenia mego całego systemu nerwowego, jeśli w owe dni w ogóle posiadałem nerwy. Poszliśmy do kościoła. W ławce panna Murdstone oddzieliła mnie od Dory, słyszałem jednak jej śpiew i czułem się jak w siódmym niebie. Kazanie musiało mieć za temat Dorę, bo o niej tylko myślałem i boję się bardzo, czy czasem nie do niej się tylko tego dnia modliłem. Dzień zeszedł spokojnie, bez towarzystwa, z przechadzką, obiadem w rodzinnym kółku i wieczorem spędzonym na przeglądaniu książek i rysunków. Panna Murdstone spełniała gorliwie swe obowiązki, nie spuszczając nas z oka. Ach! Czy też pan Spenlow drzemiąc po obiedzie w fotelu, z twarzą przykrytą chustką do nosa, domyślał się, jak tkliwymi uściskami obdarzałem go w myśli, marząc, żem już został jego zięciem? Czy przypuszczał chociażby, gdym się z nim przed nocą rozstawał, że jego głowę obsypywałem wszelkimi błogosławieństwami, jak gdyby już mi obiecał dać córkę za żonę? Nazajutrz wyjechaliśmy wcześnie. Mieliśmy tego dnia w sądzie sprawę admiralicji o zatonięcie okrętu, wymagającą dokładnej znajomości marynarki, że zaś wiedzy o tych sprawach nie posiadano u nas zbyt wiele, sędzia zawezwał dwóch starszych marynarzy jako biegłych, by udzielili potrzebnych wskazówek. Dora zjawiła się na śniadanie i nalewała nam herbatę; miałem też to smutne szczęście, że ukłoniłem się jej nisko z faetonu, gdy stała na ganku z nieodłącznym Jipem w ramionach. Czym tego dnia była dla mnie admiralicja i cała sprawa, której wcale nie mogłem zrozumieć, nie będę pisał. "Dora" - czytałem na srebrnym wiośle, które leżało na stole jako oznaka najwyższej sprawiedliwości; gdy zaś pan Spenlow odjeżdżał pod wieczór do domu, żywiłem w głębi serca nieokreśloną nadzieję, że mnie z sobą zabierze i uczułem się jak rozbitek porzucony przez pływający okręt na bezludnej wyspie. Gdyby ta stara, cicha sala sądowa obdarzona była głosem, dziś by jeszcze świadczyła, że światem całym stała się dla mnie Dora. Ile przemarzyłem nie tylko tego dnia, lecz wiele dni, wiele tygodni z rzędu na posiedzeniach sądowych, trudno powiedzieć. Rzeczywistość snem mi się wydawała, marzenia - jedyną zająć mnie mogącą rzeczywistością. Jeśli która z niesłychanie długich w stopniowym swym rozwoju spraw zajęła mnie nieco, to chyba sprawy małżeńskie, wprawiające mnie w zdumienie, jak małżonkowie mogli się sprzeczać i nie czuć się najszczęśliwszymi ludźmi pod słońcem. Śledząc sprawy spadkowe rozmyślałem znów, jakbym użył - zawsze na zdobycie Dory - pieniędzy, o których była mowa. W pierwszych tygodniach zakochania kupiłem sobie aż cztery eleganckie kamizelki - nie dla siebie, uchowaj Boże, nie lubowałem się w kamizelkach - dla Dory. Wychodząc wkładałem żółte rękawiczki. Zadawałem straszliwe męki mym nogom. Samo już porównanie wielkości mych bucików i wielkości stóp mogło świadczyć, jak bardzo ją kochałem. Pomimo tego kalectwa, które z miłości ku Dorze ściągnąłem na siebie, wędrowałem całymi godzinami po ulicach w nadziei spotkania jej. Wałęsałem się nie tylko na drodze do Norwood, gdzie znano mnie już równie dobrze jak miejscowego listonosza, ale przebiegałem cały Londyn. Przechadzałem się po ulicach, przy których były największe magazyny mód i strojów damskich, jak duch niepokoju tułałem się po sklepach, przebiegałem parki i miejsca spacerów, aż do zupełnego wyczerpania. Czasem, ale rzadko, udawało mi się ją spotkać. Ciągle łudziłem się nadzieją ujrzenia jej rękawiczki w oknie przejeżdżającego pojazdu. A może spotkam ją przechadzającą się z panną Murdstone i uda mi się pójść z nimi choć kilkanaście kroków? Udawało mi się to czasem istotnie, lecz w takich razach wpadałem później w rozpacz, okazywało się bowiem, że nic nie powiedziałem z tego, co zamierzałem powiedzieć, że Dora ani się domyśla mego przywiązania lub nawet wcale o mnie nie dba. Wyczekiwałem powtórnego zaproszenia pana Spenlowa i, niestety, wyczekiwałem daremnie. Pani Crupp posiadała widocznie nie byle jaki dar przenikliwości, bo choć samej Agnieszce nie miałem odwagi przyznać się do prawdy i opisując wizytę w domu pana Spenlowa pisałem tylko, że "jego rodzinę stanowi córka jedynaczka", pani Crupp domyśliła się czegoś. Pewnego wieczoru, gdym był bardzo przybity, weszła do mnie uskarżając się na swe zwykłe ataki i pytając, czy nie mógłbym jej udzielić kilku kropel nalanego na rabarbarum araku lub esencji goździkowej, mieszaniny, która pomaga jej w cierpieniu. Gdybym zaś nie posiadał przypadkiem tego lekarstwa, prosiła o trochę koniaku. Że istotnie nawet nie słyszałem o wspomnianych miksturach, a miałem w szafie zapas koniaku, chętnie nalałem jej kieliszek, który (aby nie być posądzoną o oszustwo) wychyliła w mojej obecności. Język się jej rozwiązał. - Pańskie zdrowie! Serce mi się ściska - mówiła - na widok pana! Sama przecież jestem matką. Nie mogłem co prawda zrozumieć, co w związku ze mną może znaczyć słówko "sama", ale uśmiechnąłem się do pani Crupp najłaskawiej jak mogłem. - Niech mi pan daruje - ciągnęła. - Wiem co panu dolega. Chodzi o jakąś panienkę. Zaczerwieniłem się po uszy. - Pani Crupp... - Niech się pan nie gniewa i niech pan nie bierze sobie tego tak bardzo do serca. Jeśli nie jest panu wzajemna, niewielka bieda, wzajemność znajdzie się gdzie indziej. Takiemu przystojnemu chłopcu jak pan nie zbraknie na dziewczętach, trzeba tylko, żeby pan znał własną wartość, panie Copperfull. Tak mnie zawsze nazywała. Po pierwsze, bez wątpienia dlatego, że to nie było moje nazwisko; po drugie, że nasuwało jej to widocznie jakieś łatwe skojarzenia. - Nie wiem, skąd pani przyszło do głowy, że chodzi tu o panienkę, pani Crupp? - spytałem. - O, panie Copperfull - przerwała mi z uczuciem. - Sama przecież jestem matką! Przez kilka chwil przytrzymywała ręką bijące pod nankinowym kaftanem serce. Dla wzmocnienia się nalała sobie drugi kieliszek koniaku. - Kiedy szanowna ciotka pańska, panie Copperfull - ciągnęła - wynajęła tu dla pana mieszkanie, pomyślałam sobie: "Dobrze, że teraz już mam kogo otoczyć macierzyńskim staraniem". A pan nic nie je, nie pije. - I na tym pani opiera swe wnioski? - spytałem. - Proszę pana - przemówiła pani Crupp niemal że surowym tonem. - Obsługiwałam już w moim życiu niejednego młodego pana. Zdarzają się bardzo staranni w ubraniu i bardzo niedbali. Są tacy, którzy za wiele szczotkują swe włosy, inni znowu za mało. Jedni noszą za obszerne, inni za ciasne obuwie. Zależy to od usposobienia tych młodych panów. Ale bywają objawy, które bez wątpienia wskazują, że tkwi w tym panienka! Pani Crupp potrząsnęła głową tak stanowczo, że musiała mnie przekonać. - Młody człowiek, który tu mieszkał przed panem, panie Copperfull, i umarł - dowodziła - zakochał się w kelnerce z baru naprzeciwko. Natychmiast kazał sobie zwęzić kamizelkę, choć był porządnie tęgi z pijaństwa. - Prosiłbym panią, pani Crupp - odezwałem się - o niezestawianie osoby, o której myślę, z kelnerką lub podobnymi młodymi osobami. - Panie Copperfull - zawołała obrażona - mam przecież macierzyńskie serce. Najusilniej przepraszam pana, jeżeli mu coś o tym wspomniałam, nie lubię się narzucać ze swą radą i doświadczeniem. Lecz jako młodemu człowiekowi ośmielę się raz jeszcze zalecić, abyś nie upadał na duchu. Może by pan co zjadł? Tak, zrazik na przykład? Zdrowe to, strawne i rozerwałoby myśli. Z tymi słowy pani Crupp, dbała o koniak, z którego nie pozostało we flaszce ani kropli, rozpłynęła się w dziękczynieniach i zapewnieniach o swych macierzyńskich uczuciach. Gdy zniknęła w cieniu przedpokoju, wystąpienie jej wydało mi się zbyt śmiałe inatrętne, wziąłem je wszak pod uwagę, postanawiając na przyszłość zachowywać się oględniej i pilniej strzec tajemnicy mego serca. Rozdział dwudziesty siódmy. Tommy Traddles. Czy to skutkiem rad udzielonych mi przez panią Crupp, czy z innego powodu, przypomniałem sobie Traddlesa i postanowiłem odwiedzić go nazajutrz. Od dawna musiał już wrócić do Londynu ze swej miesięcznej wycieczki. Mieszkał w uliczce w pobliżu szkoły weterynaryjnej, w Camden Town, dzielnicy zamieszkanej przeważnie, jak mnie objaśnił jeden z naszych sekretarzy, przez studentów, kupujących żywe osły, by w swych mieszkaniach dokonywać na nich przeróżnych doświadczeń. Zaopatrzywszy się w dokładne wskazówki, udałem się po południu w odwiedziny do mego szkolnego towarzysza. Uliczka nie należała do najprzyjemniejszych. Mieszkańcy jej okazywali szczególniejszą skłonność do wyrzucania na nią wszystkiego, co im w mieszkaniu zawadzało. Nadawało jej to wygląd istnego śmietniska. Śród liści kapusty i sałaty wałęsały się podarte skarpetki, połamane rondelki, podziurawione rynki, zmięte, pierwotnego kształtu pozbawione czapki, podruzgotane szczątki parasoli i niezliczone tym podobne graty. Ogólny wygląd tej dzielnicy przypomniał mi czasy, kiedym mieszkał z państwem Micawberami. Jakiś nie dający się opisać powiew minionej, pretensjonalnej wytworności wyróżniający dom, którego szukałem - chociaż wszystkie inne domy przy tej ulicy wyglądały jak wycięte z kartonu przez dzieci - żywiej pobudził to wspomnienie. Wzmogło się ono jeszcze przy otwartych drzwiach, przy których właśnie stał mleczarz. - I cóż? - mówił on do młodziutkiej służącej. - Kiedy mój rachunek będzie zapłacony? - Pan mówił, że wkrótce zapłaci - odrzekła służąca. - Bo - ciągnął mleczarz nie zważając na otrzymaną odpowiedź, tonem, który dowodził, że chociaż mówi do służącej, stosuje to do kogoś niewidzialnego, lecz obecnego w mieszkaniu - bo rachunek ciągnie się od tak dawna, że brak już cierpliwości, a nie dam się oszukać i wyzyskać! - dodał podnosząc głos i zaglądając do mieszkania. Był to tylko mleczarz - rzeźnik lub szynkarz dopominałby się o swą należność głośniej - służąca jednak i przed tą groźbą zniżyła głos. Zapewniała, że wkrótce już zapłaci się wszystko. - Już ja was znam - mówił mleczarz surowo, a biorąc ją pod brodę, spytał: - A lubisz mleko? - Lubię - odrzekła nieśmiało. - A widzisz, od jutra nie dostaniesz ani kropelki, ani kropelki. Służąca zdawała się być zadowolona, że przynajmniej dzisiaj będzie jeszcze piła mleko. Mleczarz, potrząsając głową, odkorkował zwykłą ilość używanego codziennie przez rodzinę mleka. Odchodząc mruczał coś jeszcze. - Tu mieszka pan Traddles? - spytałem. Tajemniczy głos z głębi mieszkania odpowiedział: - Tak. - Tak - powtórzyła młodociana służąca. - Czy jest w domu? I znowu tajemniczy głos potwierdził, a służąca powtórzyła jak echo. Wszedłem. Służąca zaprowadziła mnie na górę. Czułem, że zza drzwi śledzi mnie tajemnicze oko, będące w związku z tajemniczym głosem. Na górze zjawił się Traddles. Powitał mnie serdecznie i wprowadził do swej izdebki. Odznaczała się wyjątkową czystością, chociaż sprzęty były ubogie i skromne. Izdebka ta stanowiła zresztą całe mieszkanie mego kolegi. Sypiał na kanapie, a szczotki i szuwaks do czyszczenia butów znajdowały się na półce, ukryte między książkami. Stół pokryty był papierami, Traddles pracował, odziany w stary surdut. Nie patrząc, widziałem to wszystko, dostrzegłem nawet kościół namalowany na jego fajansowym kałamarzu. Zdolność widzenia wielu rzeczy bez rozglądania się pozostała mi z czasów pobytu u państwa Micawberów. Traddles bardzo zręcznie porozstawiał kuferki, półki z obuwiem, stolik do mycia się i golenia, i tak dalej, co objąłem jednym rzutem oka i co bardzo zgadzało się z usposobieniem Traddlesa z czasów szkolnych, kiedy to z listowego papieru wyrabiał pułapki na muchy, a okładki książek,zeszytów pokrywał swą artystyczną twórczością. W kącie izdebki znajdowało się coś starannie owiniętego białym prześcieradłem. Nie mogłem się domyślić, co by to być mogło. - Cieszę się niewymownie, że cię widzę - rzekłem siadając. - I ja się cieszę - odrzekł. - Cieszę się z całego serca, a wiedząc, że ci równie jak mnie miłe było to niespodziane spotkanie na Ely Place, dałem ci ten adres zamiast adresu mojej kancelarii. - Masz kancelarię? - spytałem. - Tak - odrzekł. - Właściwiej mówiąc ćwierć kancelarii i ćwierć sekretarza. Dla ułatwienia interesów połączyliśmy się we czterech, składając się na kancelarię i sekretarza. Kosztuje mnie to pół korony na tydzień. W uśmiechu, z którym opowiadał mi te szczegóły, błyskał jego dawny humor, łagodność i skromność. - Nie przez dumę i pretensję - objaśniał - daję zwykle tamten adres, ale przez wzgląd, że nie każdemu miło tu, być może, wstępować. Widzisz, walczę jak mogę z trudnościami niełatwymi do pokonania i nie mam prawa być wymagający. - Słyszałem od pana Waterbrooka, że aplikujesz w adwokaturze - rzekłem. - A tak! - odrzekł, pomału pocierając rękę o rękę. - A tak, aplikuję, nieco za późno, lecz opłacie stu funtów podołałem z trudnością. Z trudnością! Skrzywił się, jak gdyby mu wyrywano ząb. - A czy wiesz, o czym myślę patrząc na ciebie, kochany chłopcze? - spytałem. - O czymże? - O tym niebieskim ubranku, które nosiłeś. - Ach, tak, mój Boże, pamiętam doskonale - zawołał Traddles ze śmiechem. - za ciasne rękawy i za krótkie spodnie! Dobre to były czasy, co? - Tak. Gdyby nie to, że nasz przełożony był przesadnie surowy - odrzekłem myśląc o starym Creakle'u. - Zapewne - odparł Traddles. - Dobre to jednak były czasy! Pamiętasz nasze nocne rozmowy w sypialni, kolacyjki, te prześliczne bajki, któreś nam opowiadał? Pamiętasz, ile kijów spadło na moje plecy za to, że opłakiwałem wydalenie pana Mella? Stary Creakle! Chciałbym go jednak kiedy spotkać. - Pastwił się nad tobą w szczególny sposób - zauważyłem z oburzeniem, gdyż zdawało mi się, że słyszę jeszcze razy spadające na plecy towarzysza. - Tak sądzisz? - rzekł z niezmąconym uśmiechem. - Istotnie, być może, było to jednak tak dawno. Stary Creakle! - Na twe wychowanie, jeśli się nie mylę, łożył wuj? - spytałem. - A tak - odrzekł. - Zawsze zabierałem się pisać do niego i nigdy nie mogłem się na to zdobyć. Pamiętasz? Cha, cha, cha! Miałem wuja, ale zmarł wkrótce po moim wyjściu ze szkół. - Tak? - Tak. Był to emeryt, kupiec, miałem zostać jego spadkobiercą, lecz nie spodobałem mu się, gdy dorosłem. - Naprawdę? - rzekłem zdziwiony dobrodusznością, z jaką to mówił. - Naprawdę. Przekonany o tym jestem. Na moje nieszczęście nie lubił mnie, utrzymywał, że zawiodłem jego nadzieje, i ożenił się ze swoją gospodynią. Cóż? Nic. Mieszkałem przy nich, wyczekując, aż mi utorują wejście w jakiś zawód, tymczasem podagra doszła do żołądka, wuj umarł, wdowa wydała się za mąż za jakiegoś młodzika, a ja zostałem na lodzie. - Nic ci nie zostawił? - Owszem, dostałem pięćdziesiąt funtów, ale, widzisz, nie byłem przygotowany do żadnego zawodu i zrazu nie wiedziałem, co z sobą począć. Pomógł mi jeden z dawnych współtowarzyszy z Salem House. Yawler, z krzywym nosem, przypominasz go sobie? - Nie przypominam. Za moich czasów wszystkie nosy były proste. - Mniejsza o to - mówił Traddles. - Dość, że dał mi do przepisywania akta prawne i wyroki. Poszło to jakoś. Zacząłem robić wyciągi, pisać sprawozdania, streszczać i tym podobne. Jestem, jak wiesz, pracowity i nauczyłem się dokładnie wszystkich tych manipulacji. Przyszło mi na myśl samemu zostać aplikantem. Yawler polecił mnie tu i ówdzie, między innymi panu Waterbrookowi. Posypały się zarobki. Miałem przy tym szczęście poznać pewnego publicystę, zajmującego się wydawaniem nowej encyklopedii (powiódł okiem po stole); znalazła się i tu dla mnie robota. Wiesz - kończył z dobrodusznym uśmiechem - kompilacja. Do wynalazków i twórczej pracy nie mam sprytu! Wątpię, czy jest pod słońcem drugi równie mało uzdolniony, jak ja, pod tym względem. Potakiwałem mu machinalnie, co go ani dziwiło, ani obrażało. - I tak pomału - ciągnął - grosz do grosza uciułałem moje sto funtów i wykupiłem się, dzięki Bogu - skończył krzywiąc się znowu, jakby mu wyrywano ząb. - Wypłaciłem co do grosza. Ot, widzisz, jak żyję. Mam nadzieję wejść z czasem do jakiej redakcji. Byłoby to dla mnie fortuną! Copperfield, widzę, że jesteś ten sam co dawniej. Kochany, poczciwy! Taki poczciwy, że bierze mnie ochota wypowiedzieć ci wszystko, aż spod serca, nic nie zataić. Jestem zaręczony. - Zaręczony! (Och, Doro)! - Z córką duchownego w Devonshire, jedną z dziesięciu sióstr. Tak, właśnie - mówił zauważywszy, że spoglądam na kościół malowany na jego kałamarzu. - To ta parafia. Trzeba wyjść tędy za kościół na lewo, przez tę furtkę - mówiąc wodził palcem po kałamarzu - i właśnie w tym miejscu, gdzie trzymam pióro, stoi dom, akurat naprzeciw kościoła. Teraz dopiero przypominam sobie, jak był rozpromieniony wyliczając te szczegóły; wtedy zaś marzyłem o domu i ogrodzie pana Spenlowa. - Dobra, kochana dziewczyna! - mówił z zapałem. - Starsza nieco ode mnie, ale taka kochana! Mówiłem ci wtedy, że wyjeżdżam na prowincję. Pojechałem właśnie tam. Czas przeszedł mi rozkosznie. Nieprędko, jak widzisz, się pobierzemy, lecz obraliśmy sobie za maksymę: "czekać cierpliwie i nie tracić nadziei, chociażby przyszło czekać do sześćdziesięciu lat". Powstał z krzesła, z triumfującym uśmiechem odsłaniając przedmiot okryty białym prześcieradłem. - Pomału jednak, jak widzisz - mówił - zaczynamy się już meblować. Oto już dwa nabyte przedmioty. Ten słupek z wazonem wybrała ona. W oknie - Traddles cofnął się, by lepiej widzieć oglądany przedmiot - w bawialnym pokoju, z ładną zieloną rośliną w wazonie, będzie wyglądało wcale nieźle. Ten mały stoliczek z marmurowym blatem (dwie stopy i dziesięć cali obwodu) ja wybrałem. Gdy kto zechce położyć książkę lub gdy kto z gości ma postawić filiżankę z herbatą, już jest. Wyborna robota, mocna. Chwaliłem oba sprzęty, które Traddles znów starannie osłaniał mówiąc: - Mało to jeszcze, ale zawsze już coś na początek. Najbardziej się martwię o stołową bieliznę i pościel. Wielki z tym będzie ambaras. A kuchenne, a domowe statki! No, ale nie ma rady, czekajmy cierpliwie i miejmy nadzieję, to nasza zasada! Kochana dziewczyna, poczciwa! - Nie wątpię o tym - rzekłem. - Tymczasem - mówił wracając na opuszczone miejsce - powodzi mi się, jak widzisz, jako tako. Nie zarabiam wiele, ale też jestem oszczędny i mało wydaję. Stołuję się u sąsiadów z dołu, u bardzo poczciwych ludzi. Państwo Micawberowie niejedno już przeszli w życiu, znają świat i ludzi! - Co mówisz, Traddles! -zawołałem. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. - Państwo Micawberowie to moi dobrzy, starzy znajomi! - krzyknąłem. Wtem rozległo się dyskretne, z dawien dawna mi znane pukanie do drzwi; rozwiało wszelkie moje, jeśliby mi jeszcze pozostały jakieś, wątpliwości. Prosiłem Traddlesa, aby wezwał sąsiada na górę. Uczynił to chętnie, przechylając się przez barierę. Wszedł pan Micawber taki samiuteńki jak przed laty, w opiętym ubraniu, z laseczką, lornetką, białym kołnierzykiem, ugrzeczniony, elegancki. - Przepraszam pana - zaczął zniżając uprzejmie głos. - Nie wiedziałem, że zastanę nieznajomego w tym przybytku! Skłonił mi się, poprawiając kołnierzyk. - Jak się pan miewa, panie Micawber! - zawołałem. - Bardzo pan uprzejmy - odrzekł. - Zdrowie moje in statu quo. - A pani Micawber? - Dziękuję za pamięć. Dzięki niebu i żona moja in statu quo. - A dzieci? - Z przyjemnością zaświadczyć mogę, że są naszą pociechą i chlubą. Rosną w zdrowiu i cnotach. Pan Micawber nie poznawał mnie widocznie, chociaż oka ze mnie nie spuszczał. Teraz dopiero spostrzegłszy na mej twarzy uśmiech, którego nie zdołałem powstrzymać, cofnął się i po chwili zawołał: - Być że to może! Mamże znów szczęście spotkać pana Copperfielda?! Uściskaliśmy sobie dłonie. - Wielkie nieba! - wołał pan Micawber. - Kto by mógł przypuścić, że pan, panie Traddles, zna się z tym oto moim najdawniejszym przyjacielem, towarzyszem dni dawno ubiegłych. - Kochanie! Żono moja! -wołał przechylając się nad schodami, gdy tymczasem Traddles zdumiony był tym, co usłyszał. - Jest u pana Traddlesa pewien pan, który życzy sobie być ci przedstawionym. Wrócił i znów uściskał mi obie dłonie. - A doktor, jak się miewa doktor? - pytał. - Co słychać w Canterbury? - Mam stamtąd same pomyślne wiadomości - odrzekłem. - Cieszę się z tego niewymownie - zapewniał pan Micawber. - Ostatni raz widzieliśmy się w Canterbury, w cieniu, że tak rzec można, opisanej przez Chaucera katedry, będącej niegdyś celem pielgrzymek z najodleglejszych stron kraju. Tak właśnie, w cieniu i pod opiekuńczym skrzydłem katedry. Pan Micawber mówił ze znaną mi potoczystością i jak gdyby nie zważał na szmery, które dochodziły z dołu. Pani Micawber myła tam ręce, otwierała i zamykała komody, które niełatwo dawały się widać odmykać. - Zastajesz nas obecnie, kochany Copperfield - prawił spoglądając z boku na Traddlesa - żyjących tu na skromnej stopie, wiesz jednak o tym, ile już w życiu pokonałem trudności, zwyciężyłem przeciwności. Nieobcy ci i ten fakt z mego życia, kiedym pozostał niby w zawieszeniu, w oczekiwaniu zmiany wypadków, odepchnięty, w chwili, gdy właśnie zdobywałem się na krok stanowczy. I obecnie w podobnym, rzec można, znajduję się położeniu, w przeddzień stanowczego kroku, w nadziei, że mi się uda osiągnąć zamierzony cel. Wyrażałem zadowolenie z tego, com słyszał, gdy wtem weszła pani Micawber. Wydała mi się jeszcze bardziej niż dawniej zaniedbana (oko moje odwykło od podobnych widoków), wyraźnie jednak wystroiła się, gdyż włożyła nawet ciemne rękawiczki. - Kochanie! - zawołał pan Micawber. - Oto młody pan, nazwiskiem Copperfield, życzący sobie odnowić z tobą znajomość. Należało może stopniowo przygotować panią Micawber do tej wiadomości, gdyż będąc słabego zdrowia, omal nie zemdlała. Pan Micawber zbiegł na dół i przyniósł szklankę wody, którą skropił jej skronie. Gdy przyszła do siebie, nie mogła się dość mną nacieszyć. Rozmawialiśmy z pół godziny. Pytałem o bliźnięta - "Urosły". A panicz i panienka Micawber? "Olbrzymy". Nie przedstawiono mi tych olbrzymów. Pan Micawber chciał zatrzymać mnie na obiad. Pozostałbym chętnie, lecz widząc malujące się na twarzy pani Micawber zakłopotanie, czy aby wystarczy mięsa, odmówiłem wymawiając się, żem zaproszony gdzie indziej, zapewniając, że nie odejdę, zanim Traddles i oboje państwo Micawberowie nie naznaczą dnia, w którym zechcą u mnie zjeść obiad. Zajęcie Traddlesa nie pozwalało wskazać bliskiego terminu, umówiliśmy się zatem na dzień dla wszystkich dogodny, po czym pożegnałem starych znajomych. Pan Micawber pod pretekstem wskazania mi bliższej drogi odprowadził mnie do rogu ulicy. Czuł potrzebę wywnętrzenia się przed starym przyjacielem. - Kochany Copperfield - mówił - nie potrzebuję ci mówić, że pod naszym zachmurzonym dachem, w obecnych okolicznościach bytność takiego towarzysza jak pan Traddles jest ożywczym promieniem. Pomiędzy praczką z prawej strony, która mydliny wystawia pod samymi drzwiami salonu, a policjantem z lewej, towarzystwo podobnego człowieka jest jedyną naszą pociechą. Jestem teraz, drogi Copperfield, agentem przy sprzedaży zboża. Niezbyt to popłatne, toteż wynikają stąd pewne czasowe, jak się spodziewam, finansowe trudności. Wyczekuję zmiany z dnia na dzień, a chociaż nie mogę teraz jeszcze stanowczo określić, w jakim mianowicie kierunku, pewien jestem, że ze zmianą tą będę mógł stać się użytecznym i panu Traddlesowi. Zauważyłeś też może, że pani Micawber znajduje się obecnie w stanie zdrowia, które... hm, hm, które - jakże to mam wyrazić? - doprowadzić nas niebawem może do powiększenia rodziny, wprowadzając w nią nowy dowód naszej miłości. Taki stan rzeczy nie zadowala wprawdzie rodziny pani Micawber, lecz nie mieszam się wcale do ich interesów, więc też ze wzgardą i obojętnością traktuję to ich niezadowolenie. Powiedziawszy to, uścisnął mi rękę i na tym się rozstaliśmy. Rozdział dwudziesty ósmy. Pan Micawber rzuca rękawicę. Aż do dnia, w którym miałem ugościć mych starych przyjaciół, żyłem wyłącznie Dorą i kawą. Zakochany, straciłem zupełnie apetyt, z czego się zresztą cieszyłem, sądząc, że apetyt byłby rodzajem sprzeniewierzenia się ukochanej Dorze. Biegałem na przechadzki, ale nawet świeże powietrze nie mogło ukoić mej rozpaczy. Sądzę też, z nabytego podówczas doświadczenia, że apetyt pozostaje w niejakim związku z ciasnymi butami: aby żołądek mógł należycie funkcjonować, kończyny ciała ludzkiego muszą być swobodne. Tym razem, przed przybyciem gości nie czyniłem wielkich przygotowań. Kupiłem po prostu baranią łopatkę, kilka fląder i pasztet gołębi. Pani Crupp oburzyła się zrazu na mą propozycję ugotowania ryby i mięsa, wołając stanowczo: "Nie! Nie, z tego nic nie będzie. Nie zna mnie pan dostatecznie, jeśli przypuszcza, że podejmę się tego, czego dokonać nie mogę". W końcu jednak zgodziła się dokonać dzieła, pod warunkiem, że przez dwa tygodnie potem będę jadał obiady poza domem. Tu muszę nadmienić, że to co wycierpiałem przez despotyzm pani Crupp, przechodzi wszelkie pojęcie. Bałem się jej jak ognia i godziłem się na wszystkie po kolei narzucane mi warunki. Za każdym moim protestem lub chociażby najlżejszym wahaniem, miała zawsze w pogotowiu swe spazmy i słabości, którymi mnie straszyła. Jeśli po kilku lub kilkunastu nieśmiałych próbach pociągałem za dzwonek gwałtowniej, zjawiała się zdyszana, padała na krzesło najbliższe drzwi, opierała obie dłonie na nankinowym kaftanie i poczynała jęczeć tak boleśnie, że czułem się uszczęśliwiony, gdy się jej pozbywałem za cenę koniaku lub jakiejkolwiek ofiary. Jeżeli oponowałem przeciw słaniu mi łóżka o piątej po południu, co po dziś dzień uważam za porę nader niestosowną, jedno podniesienie jej ręki do osłoniętych perkalem rejonów serca działało na mnie jak uderzenie czarodziejskiej różdżki: miękłem i przepraszałem. Słowem, nie chciałem się jej niczym narazić, a była ustawicznym postrachem mego życia. Nie zgodziłem się na przyjęcie "sprytnego chłopaka", którego spotkałem pewnego niedzielnego poranka na ulicy Strand w kamizelce bardzo podobnej do tej, której właśnie od pamiętnego owego obiadu nie mogłem znaleźć śród mej garderoby. Młoda pomocnica została przyjęta pod warunkiem, że będzie tylko przynosiła półmiski i natychmiast wychodziła za drzwi, by swym sapaniem nie naprzykrzać się gościom. Przygotowawszy wszystko, co było potrzebne do zrobienia ponczu dla pani Micawber, postawiwszy na toalecie flakonik wody lawendowej, dwie świece, oraz położywszy arkusz szpilek przez wzgląd na panią Micawber, z tego samego powodu rozpaliłem ogień w sypialni, własnoręcznie nakryłem stół i czekałem przybycia gości. O naznaczonej porze przyszli wszyscy troje razem, pan Micawber w szerszym i bielszym niż zwykle kołnierzu i z nową wstążeczką przy lornetce, pani Micawber z czepkiem w kartonowym pudełeczku, które niósł Traddles, prowadzący damę pod ramię. Zachwycali się moim mieszkaniem, a gdym podprowadził panią Micawber do toaletki i gdy ujrzała uczynione dla niej przygotowania, wpadła w taki zapał, że zawołała męża, każąc mu to wszystko podziwiać. - Cóż to za zbytki, kochany Copperfield - rzekł pan Micawber. - Przypomina mi to moje kawalerskie czasy, zanim miałem szczęście i zaszczyt związać się węzłami małżeńskimi u ołtarzów hymenu z obecną tu właśnie panią Micawber. - Ubłaganą przez niego - wtrąciła żona. - Nie wolno nigdy uchylać się od przedstawiania faktów. - Nie uchylam się, kochanie - rzekł pan Micawber z wielką powagą. - Wiem to, że wyrokiem nieodwołalnych wyroków opatrzności przeznaczona mi byłaś, przeznaczona człowiekowi, który po wielu ciężkich i daremnych walkach z losem padł ofiarą zawiłości natury pieniężnej. Rozumiem cię doskonale, kochanie! Boleję nad tym, lecz zaradzić temu nie mogłem. - Mężu! - zawołała we łzach cała pani Micawber. - Czyż zasłużyłam na podobne wyrzuty, ja, która cię nie opuściłam, nie opuszczę nigdy, przenigdy, Micawber! - Kochanie! - mówił wzruszony pan Micawber. - Wybacz mi, a dawny nasz, tu obecny przyjaciel wybaczy mi też to chwilowe rozdrażnienie, wywołane nowym zawodem w zetknięciu się z niegodziwcami w osobie niejakiego Turncocka z Zakładu Miejskich Wodociągów. Ucałował żonę i uściskał mi dłoń, dając do zrozumienia, że wodociągi z powodu zaległej opłaty przerwały dostarczanie wody na domowe potrzeby jego rodziny. Dla rozerwania tych smutnych myśli podałem mu cytryny mówiąc, że liczyłem na jego znajomość rzeczy w przygotowaniu ponczu. Rozproszyło to w mgnieniu oka jego smutek i rozpacz. Nie widziałem nikogo, kto by tak był zajęty łupinami cytryn, cukrem, zapachem palącego się araku, wrzącą wodą. Ponad błękitnymi płomykami wydzielającymi się z wazy, twarz jego jaśniała takim zadowoleniem, jak gdyby zamiast ponczu zajęty był gotowaniem fortuny i pomyślności całej swej rodziny. Co do pani Micawber, nie wiem, czy to dzięki włożonemu czepeczkowi, czy wodzie lawendowej, czy szpilkom, woskowym świecom, czy roznieconemu na kominku ogniowi, lecz wychodząc z mego pokoju wyglądała lepiej niż zwykle. Wesołością mogła iść w zawody ze skowronkiem. Przypuszczam - nie ośmieliłem się bowiem nigdy tego dochodzić - przypuszczam więc tylko, że pani Crupp po ugotowaniu ryby nagle zasłabła, gdyż na tym dania się skończyły. Pieczeń barania była czerwona w środku a blada na wierzchu, prócz tego przysypana jakimś szarym pyłem, jak gdyby unurzana w popiele komina. Nie mogliśmy tego wnioskować, co prawda, z wyglądu sosu, gdyż dziewczyna do pomocy przewróciła się wraz z półmiskiem na schodach i z trudem pozbierała pieczeń z powrotem. Pasztet był dobry, chociaż powierzchnia jego podobna była do głowy pełnej guzów i wyniosłości na zewnątrz, ale nie zawierającej nic wewnątrz. Słowem, obiad był tak nieudany, że byłbym bardzo nieszczęśliwy z tego powodu (z powodu Dory byłem i tak już nieszczęśliwy), gdyby nie świetny humor mych gości. - Drogi mój przyjacielu Copperfield, wypadki zdarzają się w najlepszych rodzinach. Należy ich zawsze oczekiwać i znosić je z wyrozumiałością, szczególnie w gospodarstwach, gdzie brak światłego wpływu i porządkującej ręki, krótko mówiąc wpływu kobiety w postaci godnej szacunku małżonki. Jeśli pan pozwoli, to zauważę, że teraz jeszcze moglibyśmy przyrządzić całkiem dobrą potrawę z produktów, które tu mamy. Gdyby młodociana służąca dostarczyła nam ruszt do pieczenia, złe wrażenie byłoby naprawione. Szczęściem, miałem w szafie ruszt, służący mi do opiekania szynki na śniadanie. Wydostaliśmy go w mgnieniu oka, Traddles zajął się krajaniem baraniny. Pan Micawber pokrajane płatki z wprawą znawcy osypywał solą, pieprzem, nacierał musztardą, ja z kolei kładłem je na ruszt, obracałem widelcem nad żarzącymi się węglami, przypiekając, pani Micawber zaś rozbijała w sosjerce masło z grzybowym sosem. Wkrótce uwagę swą musieliśmy dzielić pomiędzy baraninę znajdującą się już na naszych talerzach, a przypiekającą się jeszcze na kominie. To niespodziewane gotowanie, smaczna istotnie pieczeń, uwaga, by nie przypalić i upiec w miarę, wszystko to razem wprawiało nas w wyborne humory. Z łopatki baraniej pozostały same kości. Ze wstydem wyznać muszę, żem nawet chwilowo zapomniał o Dorze. Państwo Micawberowie nie byliby, mam wrażenie, weselsi, nawet gdyby dla spożycia tej uczty sprzedali własne łóżka. Traddles śmiał się z całego serca, pracował i jadł w najlepsze. Słowem, wszystko szło wybornie. Mieliśmy właśnie spożyć ostatnie, najsmakowiciej sporządzone kąski, gdy wszedł ktoś obcy. Z odkrytą głową stanął w drzwiach Littimer we własnej osobie. - Co się stało? - spytałem mimo woli. - Przepraszam pana - odrzekł. - Przysłano mnie tu, bo szukam mego pana. Nie ma go tutaj? - Nie. - Bardzo pana przepraszam, czy widział się pan z nim? - Nie. To nie od niego przychodzisz? - Nie, nie wprost od niego, proszę pana. - Czy mówił, że go tu będzie można zastać? - Nie, tego nie mówił. Ale myślę, że jeśli go dziś nie ma, to jutro przyjedzie z pewnością. - Przyjedzie z Oksfordu? - Proszę pana, pan pozwoli, że ja to zrobię - powiedział z godnością - a pan niech zajmie swoje miejsce. Mówiąc to, wyjął z mych rąk widelec i pochylony nad ogniem zdawał się być cały pochłonięty pieczenią. Zdaje mi się, że przyjście Steerfortha nie speszyłoby nas tak dalece, ale wobec tego służącego bardzo spokornieliśmy. Pan Micawber nucił półgłosem piosenkę, chcąc pokazać, że czuje się całkiem swobodnie. Pani Micawber włożyła swe brązowe rękawiczki i przybrała minę znudzonej damy. Traddles najeżył sobie czuprynę zatłuszczonymi rękoma, potem wytarł je w obrus; co do mnie, nagle zamieniłem się w niemowlę i siedząc u własnego stołu nieśmiało spoglądałem na niespodziewane zjawisko, robiące porządki pod mym dachem. Littimer ze znaną mi powagą obniósł dokoła stołu zdjętą z ognia pieczeń. Jedliśmy, apetyt nas jednak, wraz z uprzednią wesołością, odbiegł zupełnie. Littimer sprzątał cicho talerze i podawał ser. Z kolei zdjął obrus, ustawił naczynia w kątku, podał nam szklanki i kieliszki. Wszystkiego dokonywał z największą ścisłością i dokładnością, nie podnosząc oczu. Widziałem jednak z ruchu jego pleców, gdy się odwracał, że uważał mnie za młokosa, za dziecko. - Czym jeszcze mogę panu służyć? - spytał. Podziękowałem mu, pytając, czy sam by czego nie zjadł. Podziękował mi również, odmawiając stanowczo. - Czy pan Steerforth ma przybyć z Oksfordu? - spytałem. - Za przeproszeniem pańskim? Powtórzyłem pytanie. - Przypuszczam, że przyjedzie jutro - rzekł. - Sądziłem nawet, że go już dziś zastanę. Pomyliłem się widocznie. - Jeślibyś go widział wcześniej niż ja - powiedziałem - powiedz mu, że żałuję, iż nie przybył dzisiaj, gdyż zastałby u mnie dawnego kolegę szkolnego. - Tak jest, proszę pana - mówił Littimer, kłaniając się mnie i Traddlesowi, i cofając się do drzwi. Chciałem raz przecie być z nim swobodny i zawołałem: - Littimer! - Słucham pana. - Czy długoś był wówczas w Yarmouth? - Nie, panie, nie bardzo długo. - Czyś widział łódź już odnowioną? - Tak, proszę pana. Zostałem po to, by przypilnować odnowienia łodzi. - Wiem o tym. Podniósł wzrok na mnie. - Pan Steerforth nie próbował jeszcze łodzi? - pytałem. - Nie potrafię powiedzieć, z przeproszeniem pana. Sądzę... ale istotnie powiedzieć nie potrafię. Życzę panu dobrej nocy. Ukłon jego pełen uszanowania zwrócony był do wszystkich obecnych. Wyszedł i wszyscy odetchnęliśmy swobodniej. Co do mnie, miałem dziwne uczucie, jak gdybym stracił zaufanie do jego pana i jak gdyby Littimer się tego domyślał. Jak to się działo, że ja, który nic nie miałem do ukrywania, obawiałem się ciągle, że człowiek ten podpatruje moje myśli! Wrażenie to rozproszył pan Micawber, rozwodząc się nad doskonałością tego służącego. Tu muszę nadmienić, że pan Micawber wziął ogólny ukłon Littimera za dotyczący tylko jego osoby i odpowiedział nań z nieskończoną pobłażliwością. - Ale, ale! - zawołał. - A poncz, kochany Copperfield? Właśnie płonie najpiękniej. Jak ci się zdaje, kochanie? Pani Micawber raczyła uznać, że istotnie jest doskonały. - Wznoszę tedy - mówił pan Micawber - za pozwoleniem naszego przyjaciela, tu obecnego Copperfielda, wznoszę toast na cześć dni, w których przemierzaliśmy dłoń w dłoni, strome ścieżki tego żywota. Mógłbym się wyrazić o mnie i o Copperfieldzie słowami piosenki, którą niegdyś śpiewaliśmy razem: "Pędzimy razem dalej w cwał, trzymając cugle mocno w dłoni" (oczywiście w przenośni). Nie wiem, co prawda - ciągnął pan Micawber ze znanym mi pomrukiem w głosie i ze swoją dawną, nie dającą się opisać miną - czy też zawsze trzymaliśmy cugle mocno w dłoni, ale nie wątpię, że i ja, i Copperfield robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy! Wychylił szklankę, my za nim. Traddles był ogromnie zdziwiony wiadomością, że pan Micawber wraz ze mną walczył o byt. - Hm - odchrząknął pan Micawber i zwrócił się do żony: - Duszko, jeszcze szklaneczkę. Pani Micawber zadecydowała, że chyba parę kropel, na nasze jednak naleganie szklanka wypełniona została po brzegi. - Ponieważ jesteśmy tu między sobą - odezwała się popijając poncz pani Micawber - gdyż do swoich zaliczam obecnego tu śród nas pana Traddlesa, chciałabym zasięgnąć pańskiej rady, panie Copperfield, względem dalszych widoków mego męża co do zboża - rzekła z powagą. - Zapewniam właśnie mego męża, że jest to zajęcie szlachetne, lecz niepopłatne, prowizje w wysokości dwóch do dziesięciu pensów co dwa tygodnie nie mogą być wystarczającą sumą, nawet w naszych skromnych warunkach. Zgodziliśmy się z tym. - Zatem - ciągnęła pani Micawber, niesłychanie dumna ze swego jasnego poglądu na rzeczy i ze swego wykładu - zatem pytam siebie: jeśli nie zboże, to co? Węgiel? Niestety. Stosując się do wskazówek naszej rodziny, zwracaliśmy już uwagę w tę stronę, lecz bez powodzenia. Pan Micawber rozparty w krześle, z rękami w kieszeniach, przytakiwał skinieniem głowy argumentom żony. - A więc - dowodziła przekonywająco pani Micawber - jeśli odpada zboże i węgiel? Panie Copperfield, rozglądam się dokoła siebie i pytam, co nam pozostaje, w czym zdolności mego męża znaleźć mogą odpowiednie dla siebie ujście? Nie mówmy o pośrednictwie. Nie przedstawia ono żadnych korzyści, a przez wzgląd na usposobienie mego męża konieczne jest liczenie na niezawodne korzyści. Takie usposobienie jak pana Micawbera wymaga bezwzględnej pewności. Traddles i ja mruknęliśmy coś w rodzaju uznania dla dokonanego przez panią Micawber odkrycia. - Nie będę przed panem ukrywała, panie Copperfield - mówiła pani Micawber - że od dawna już czułam, iż najstosowniejszy dla pana Micawbera jest zawód piwowarski. Niech pan spojrzy na firmę Barklay i Perkins! Albo na firmę Truman, Hanbury i Buxton! Tam jedynie zdolności mego męża znaleźć mogą odpowiednie zastosowanie i mąż mój zdoła dokonać cudów. Cóż! Firmy te jednak nie raczą nawet odpowiadać na listy i propozycje mego męża! Czy można sobie wyobrazić coś podobnego! Zdolności mego męża... - Doprawdy, kochanie - wtrącił pan Micawber. - Nic nie mów, mój drogi - słodko mówiła pani Micawber, dotykając ramienia męża ręką obciśniętą brązową rękawiczką. - Mam najmocniejsze przekonanie, kochany panie Copperfield, że tylko w operacjach bankowych na wielką skalę zdolności mego męża mogą znaleźć odpowiednie ujście. Maniery mego męża są wymarzone dla przedstawiciela wielkich firm! Taki prokurent rozszerzyłby do nieskończoności kredyt każdego bankierskiego domu. Lecz po cóż zastanawiać się nad tym dłużej, skoro przedstawiciele bankierskich domów nie chcą korzystać z czynionych im przez mego męża propozycji? Gdyby tylko niektórzy członkowie mojej rodziny chcieli powierzyć swe kapitały memu mężowi... cóż, nie chcą, więc i o tym nie ma co mówić i, jak widzę, niewieleśmy się posunęli naprzód. - Niewiele - rzekłem potakująco. - Niewiele - potwierdził skłaniając głowę Traddles. - Otóż - ciągnęła przykonywająco pani Micawber - otóż doszłam do ostatecznego wniosku, że jedna rzecz jest pewna: musimy żyć. - Oczywiście - potwierdziłem. - Oczywiście - jak echo powtórzył Traddles. W myśli zaś dodałem, że każdy musi żyć albo umrzeć. - Tak, tak, właśnie - potwierdziła pani Micawber. - I faktem jest, że nie możemy żyć, jeżeli się coś nie zmieni i to wkrótce. Otóż jestem przekonana i w ostatnich czasach pozwoliłam sobie kilkakrotnie zwrócić uwagę mego męża na to, że rzeczy same przez się nie zmienią się na lepsze, jeśli im nie dopomożemy. Mylę się może, ale jest to obecnie moje najgłębsze przekonanie. Potakiwaliśmy obaj. - Doskonale - ciągnęła pani Micawber. - Wróćmy do rzeczy. Oto mamy przed sobą mego męża, człowieka niepospolitych zdolności... - Ależ, kochanie! -wtrącił pan Micawber. - Pozwól mi, kochanku, dokończyć. Oto mamy tu pana Micawbera, człowieka posiadającego najrozmaitsze zalety, talenty... powiedziałabym geniusz, gdybym nie bała się posądzenia o stronniczość żony. - Ależ skąd! - odparliśmy cicho ja i Traddles. - I oto - ciągnęła pani Micawber - tenże sam pan Micawber nie zajmuje dotąd odpowiedniego dla siebie i swych talentów stanowiska. Czyja wina? Czyja, pytam, wina? Naturalnie, że społeczeństwa. Smutno to przyznać, ale tak jest, nie inaczej. Cóż mamy przedsięwziąć? Sądzę, kochany panie Copperfield, że jedno pozostaje memu mężowi: rzucić społeczeństwu rękawicę i zawołać: "Kto ją podejmie? - Oto jestem"! Ośmieliłem się spytać panią Micawber, jak by to mianowicie mogło nastąpić? - Przez ogłoszenia, ogłoszenia we wszystkich dziennikach, tygodnikach, miesięcznikach. Pan Micawber powinien to uczynić przez wzgląd na siebie, na rodzinę, powiem więcej, przez wzgląd na całe społeczeństwo, które się na nim nie poznało. Trzeba się rozgłosić, zareklamować, opisać siebie jak najdokładniej, bez pominięcia najmniejszej zalety, z zakończeniem: "A teraz proszę o zajęcie, naturalnie popłatne, odpowiedzi adresować W.M., poste restante, Camden Town". - Przyznam ci się, kochany Copperfield - rzekł na to, poprawiając kołnierzyk i z ukosa spoglądając na mnie pan Micawber - przyznam ci się, że właśnie tę myśl mojej żony miałem na uwadze, wzmiankując o owym wielkim skoku, jakiego zamierzam dokonać. - Ogłoszenie w dziennikach pociąga znaczne koszty - zauważyłem nieśmiało. - Otóż to - podchwyciła pani Micawber. - Ma pan najzupełniejszą słuszność, kochany panie Copperfield! Pozwoliłam już sobie uczynić taką samą uwagę memu mężowi i w tym to właśnie celu pan Micawber - winien to sobie, rodzinie, społeczeństwu- powinien pożyczyć pewną sumę... na weksel. Rozparty niedbale o poręcz krzesła pan Micawber bawił się lornetką, spoglądając na sufit. Zdawało mi się jednak, że rzuca od czasu do czasu spojrzenia na wpatrzonego w ogień Traddlesa. - Jeżeli żaden z członków mojej rodziny - ciągnęła pani Micawber - nie rozumie potrzeby podpisania mu tego weksla - zdaje mi się, że istnieje prawne wyrażenie ściślej określające to, co właśnie mam na myśli?... - Dyskontowania - odpowiedział z wzrokiem utkwionym w sufit pan Micawber. - Dyskontowania. - powtórzyła żona. - W takim razie moim zdaniem pan Micawber powinien wystawić weksel na pieniężnym rynku czy giełdzie i dostać, co się da. Jeśli lichwiarze narażą mego męża na straty, obciążą tym swe sumienie. Zapatruję się na to ostatecznie jak na wkład, który się sowicie opłaci i pragnę, kochany panie Copperfield, przelać to przekonanie na mego męża. Wkład, który się sowicie opłaci i dla którego nie żal żadnej ofiary. Czułem, chociaż sam nie wiem czemu, że było w tym wszystkim wiele samozaparcia tej wzorowej żony, i przebąknąłem coś o tym. Traddles wtórował mi, nie odrywając oczu od ognia. - Nie będę - mówiła naciągając mantylkę na ramiona i dopijając ponczu pani Micawber - przedłużała rozmowy o pieniężnych interesach mego męża. W gościnnym tym domu, kochany panie Copperfield, i w obecności tu obecnego pana Traddlesa, który, chociaż nie tak dawny znajomy, nabył już prawa do naszego zaufania, nie mogłam powstrzymać się od wypowiedzenia mego poglądu na sprawę. Zdaje mi się, że nadeszła stosowna chwila do działania i mój mąż przekona się o słuszności moich uwag i rad. Wiem, że jestem tylko kobietą i że w podobnych kwestiach głos i zdanie męskie większą mają powagę, zapominam jednak o tym o tyle chętniej, że gdy byłam w domu, papa mój i mama, papa zwłaszcza, mawiali często: "W wiotkiej postaci Emmy, kryje się silny duch"! Papa mój musiał być zapewne stronniczy, znał się jednak doskonale na ludziach, o czym obowiązkiem moim jest nawet nie powątpiewać. Z tymi słowy i pomimo usilnych naszych próśb, aby raczyła zostać i wychylić z nami resztki ponczu, odeszła do mego sypialnego pokoju. Istotnie, robiła na mnie wrażenie dzielnej niewiasty, czegoś w rodzaju rzymskiej matrony gotowej do heroicznych czynów na arenie publicznego dobra. Pod wpływem tego wrażenia winszowałem panu Micawberowi skarbu, który posiada w osobie swej dozgonnej towarzyszki. To samo uczynił Traddles. Pan Micawber uścisnął nam ręce, po czym nakrył oczy chustką do nosa, zatabaczoną bardziej niż zapewne przypuszczał. Uczyniwszy to, znów rozweselony wrócił do popijania ponczu. Wpadł w paroksyzm wymowy. Dawał nam do zrozumienia, że odżywamy w naszych dzieciach i że pod naciskiem pieniężnych kłopotów mnożenie się potomstwa przynosi podwójną korzyść. Mówił, że pani Micawber w ostatnich czasach miała niejakie pod tym względem wątpliwości, lecz ją uspokoił i przekonał. Co zaś do rodziny swej żony, utrzymywał, że jest jej niegodna, dla niego lodowato obojętna, toteż posyłał ją - przytaczam własne jego słowa - do diabła! Wygłosił potem gorącą pochwałę Traddlesa. Miał on, zdaniem mówcy, charakter. Pan Micawber podziwiał jego zalety, stateczność i cnoty. Sam, niestety, niezdolny był do podobnych wyrzeczeń i tak dalej. Potrącił o młodą nieznajomą, którą Traddles zaszczycił swym wyborem i która wzajemnie zaszczyciła Traddlesa swym przywiązaniem. Pan Micawber wzniósł jej zdrowie; ja również. Traddles dziękował nam obu, utrzymując ze zwykłą swą prostotą: - Jestem wam nieskończenie wdzięczny, upewniam was, że istotnie nie ma poczciwszej dziewczyny pod słońcem. Pan Micawber z kolei dotknął delikatnie i dyskretnie stanu mego serca. Chyba formalne zaprzeczenie najmilszego jego przyjaciela Copperfielda mogłoby wpłynąć na zmianę głębokiego przekonania, że tenże jego przyjaciel Copperfield kocha i jest kochany. Zmieszany, czułem, że się rumienię, zaprzeczyłem zrazu, skończyłem jednak, wnosząc toast na cześć D., co wprawiło pana Micawbera w taki zapał, że pobiegł do mego sypialnego pokoju, aby i żona wypiła za zdrowie D. Pani Micawber była zachwycona i wołała przez ścianę: - Winszuję! Winszuję kochanemu panu - przy czym uderzyła w ścianę, abym lepiej słyszał. Rozmowa nasza następnie przybrała charakter ogólniejszy, Pan Micawber upewniał nas, że Camden Town nie jest dla niego odpowiednią dzielnicą i pierwszą rzeczą, którą uczyni, gdy zamierzone ogłoszenia osiągną swój cel, będzie przeprowadzka. Miał nawet upatrzony lokal na Oksford Street, z balkonem i widokiem na Hyde Park. Od dawna miał ten lokal na widoku, nie mógł go jednak zająć od razu z powodu znacznych kosztów, jakie pociągnęłoby umeblowanie tak obszernego apartamentu. Tymczasem poprzestanie zapewne na zajęciu wyższego piętra w samym centrum interesów i obrotów pieniężnych, w Piccadilly. Z małymi zmianami, polegającymi na przykład na dobudowaniu piętra, mieszkanie to byłoby nawet bardzo dogodne dla pani Micawber i mogliby w nim spędzić tymczasem parę lat. Lecz gdziekolwiek zamieszka, cokolwiek mu się przytrafi, wszędzie znajdzie się pokój i przytułek dla Traddlesa, a dla mnie nakrycie przy stole. Dziękowaliśmy gorąco, przepraszał, że się tak długo zatrzymał nad tymi szczegółami... było to naturalnie w przeddzień tak stanowczej zmiany w życiu. Przerwało nam pukanie w ścianę pani Micawber, pytającej w ten sposób, czy herbata już gotowa. Na twierdzącą naszą odpowiedź zjawiła się i zajęła uprzejmie rozlaniem herbaty. Gdym jej podawał tacę z filiżanką i chleb z masłem, spytała mnie z cicha, czy D.jest blondynką, czy brunetką, niska czy wysoka. Sprawiło mi to wielką przyjemność. Po herbacie, siedząc przed kominkiem, rozmawialiśmy o najróżniejszych sprawach. Pani Micawber była tak dobra, że swym słabym, drżącym, z lat ubiegłych dobrze mi znanym głosikiem śpiewała dawne ballady, wyuczone jeszcze w dniach szczęśliwych, gdy mieszkała ze swym papą i mamą. Pan Micawber opowiadał przy tym, że słysząc ten śpiew, gdy po raz pierwszy miał zaszczyt znajdować się pod jej rodzicielskim dachem, postanowił, że raczej zginie, a otrzyma serce i rękę śpiewaczki. Zegar uderzył wpół do jedenastej, gdy pani Micawber udała się znów do mego sypialnego pokoju i lustra w celu zapakowania czepka w kartonowe pudełko i włożenia na głowę kapelusza. Gdy Traddles wkładał płaszcz, pan Micawber skorzystał z wolnej chwili, by wsunąć mi w rękę list, prosząc, bym odczytał go po ich wyjściu. Ja znów ze swej strony, świecąc na schodach odchodzącym gościom, skorzystałem z chwili, gdy państwo Micawberowie przeszli pierwsi, by szepnąć Traddlesowi na ucho: - Słuchaj! Pan Micawber ma na pewno najlepsze intencje, lecz na twym miejscu nie pożyczyłbym mu ani grosza. - Nie pożyczę mu nic - odrzekł z uśmiechem. - Z tej chociażby przyczyny, że nie mam nic do pożyczenia. - O, masz nazwisko i podpis. - Sądzisz, że to jest coś? - spytał zamyślając się. - Z pewnością. - Wdzięczny ci jestem, mój drogi, za ostrzeżenie, ale tego już mu użyczyłem. - Podpisałeś się na tym wekslu, o którym mówił? - Nie, o tym dowiedziałem się dopiero dziś i myślałem już sobie, że po powrocie do domu zaproponuje mi podpisanie tego weksla. Podpisałem już inny. - Mam nadzieję, że nie zrobi z niego złego użytku. - I ja także mam nadzieję. Myślę, że nie, mówił mi niedawno, że to już zabezpieczone, własne to jego słowa: "zabezpieczone". Pan Micawber odwrócił się i zaledwie miałem czas powtórzyć poprzednie zalecenie. Traddles podziękowawszy mi, zbiegł ze schodów. Strach mnie zdjął, gdym stojąc u góry, podziwiał uprzejmość, z jaką zdjął kapelusz, podając ramię pani Micawber. Poczciwy Traddles dałby się ze związanymi rękoma sam wystawić na giełdzie. Usiadłem przy kominku, rozmyślając na wpół żartobliwie, na wpół poważnie o charakterze pana Micawbera, o jego usposobieniu i naszych dawnych stosunkach, gdy usłyszałem stąpanie po schodach. Sądziłem zrazu, że to Traddles wraca po jakiś zapomniany przez panią Micawber przedmiot, lecz w miarę jak się kroki zbliżały, serce zaczęło mi bić jak młotem, poznałem kroki Steerfortha. Nie zapominałem nigdy o Agnieszce i, śmiało rzec mogę, z myślą o niej nie rozstawałem się ani na chwilę, wierzyłem jej słowom, lecz wyznać muszę, że gdy wszedł i stał przede mną z wyciągniętą dłonią, cień, który na niego padł, zamienił się natychmiast w światło i wstyd mi było, że wątpiłem o tym, którego tak serdecznie kochałem. Agnieszkę kochałem nie mniej, wierzyłem jej pod każdym względem, myślałem o niej jak o mym aniele stróżu, i nie jej lecz sobie wyrzucałem to chwilowe sprzeniewierzenie się; nie było zadośćuczynienia, na jakie bym się nie zdobył dla pokrzywdzonego przyjaciela. - Daisy! Stary chłopie! Cóż to stoisz, jak piorunem rażony! - wołał Steerforth, śmiejąc się i ściskając mi serdecznie dłonie. - Co tó, nowa uczta? Konsystorz jest dobrą szkołą! No, no! Możecie iść w zawody z nami, oksfordzkimi studentami! Jego błyszczące oczy przebiegały pokój dokoła, rzucił się na sofę, na której przed chwilą siedziała pani Micawber, poprawił ogień, który buchnął żywszym płomieniem. - Wpadłeś tu tak niespodzianie - rzekłem - żem nie zdążył przyjąć cię dość serdecznie. - "Sam widok mój goi chore oczy", jak powiadają Szkoci - odparł Steerforth. - Mógłbyś tak o sobie powiedzieć, Daisy, gdyż kwitniesz jak pączek. Jak się czujesz, mały Bachusie? - Zdrów jestem - odrzekłem. - Nie było tu jednak tym razem żadnych bachanalii, chociaż istotnie miałem gości. - Troje. Spotkałem ich, wchodząc do bramy. Głośno śpiewali pochwały na twoją cześć. Kto to ten opięty jegomość? Usiłowałem opisać mu w krótkich słowach pana Micawbera. Śmiał się utrzymując, że musi poznać tego jegomościa. - Zgadnij, kto ten drugi? - spytałem. - Bóg raczy wiedzieć. Nudziarz jakiś, tak przynajmniej wygląda. - To Traddles - zawołałem triumfująco. - Co za Traddles? - spytał niedbale. - Jak to, nie przypominasz sobie? Traddles z Salem House. - Ach tak! Traddles! - rzekł uderzając pogrzebaczem żarzące się węgle. - Zawsze taki poczciwiec? Gdzieżeś go, u diabła, upolował? W odpowiedzi podnosiłem zalety Traddlesa czując, że Steerforth go lekceważy. Z uśmiechem i zapewnieniem, że miło by mu było spotkać tego poczciwego chłopca, zmienił przedmiot rozmowy pytając, czy mu co dam przekąsić? Podczas naszej krótkiej rozmowy zauważyłem, że gdy przestawał mówić z niezwykłym ożywieniem, uderzał gwałtownie pogrzebaczem po węglach. Oddawał się temu samemu zajęciu, gdym wydostawał z szafy resztki pasztetu i sera. - Ba! - rzekł siadając u stołu. - Królewskie kąski, a jestem przy apetycie. Wracam z Yarmouth. - Sądziłem - rzekłem - że przyjeżdżasz z Oksfordu? - Bynajmniej. Bawiłem się żeglugą. - Littimer był tu dziś - zauważyłem. - Pytał o ciebie. Zrozumiałem, żeś miał nadjechać z Oksfordu, chociaż o ile sobie teraz przypominam, nie mówił mi tego wyraźnie. - Głupi Littimer, szuka mnie i dopytuje się o mnie - zawołał śmiejąc się i trącając się ze mną kieliszkiem. - Jeśli potrafiłeś go zrozumieć, mądra z ciebie sztuka, Daisy. - Prawda? - roześmiałem się przysuwając się bliżej. - Mądry będzie, kto go zrozumie! Byłeś zatem w Yarmouth! Długo? - Nie bardzo, około tygodnia. Taka mała wycieczka. - Jakże się tam wszyscy miewają? Emilka nie wyszła jeszcze za mąż? - Nie, jeszcze nie. Wyjdzie za kilka tygodni czy za kilka miesięcy, mniejsza z tym. Niewielem ich zresztą widywał. Ale, ale - położył nóż i widelec i zaczął z pośpiechem szukać po kieszeniach. - Mam list do ciebie. - Od kogo? - Od kogo? Od niani - odrzekł dostając całą paczkę listów - Zaraz, zaraz. "Wielmożny pan Steerforth dłużnik gospody "Pod dobrym humorem"". Nie, to nie to. Cierpliwości, zaraz znajdziemy. Wiesz co, ten stary, jak go tam, nie pamiętam, ma się nieosobliwie. - Myślisz o Barkisie? - A tak, właśnie - mówił przeglądając adresy na kopertach. - Źle z tym biedakiem. Był tam jakiś doktor czy aptekarz, który się też rozpływał w pochwałach nad tobą. Zaimponował mi swoją nauką. Według niego stary woźnica uda się wkrótce w swą ostatnią podróż. Aha! Poszukaj w kieszeni mego płaszcza, tam na krześle, musiałem go tam wsunąć. - Jest! - zawołałem. List był od Peggotty, mniej jeszcze niż zwykle czytelny. Oznajmiała mi o rozpaczliwym stanie zdrowia męża, nadmieniała, że w chorobie stał się bardziej jeszcze niż przedtem "drobiazgowy", co go pozbawiało wielu koniecznych wygód. Nie wspominała wcale o swym przemęczeniu, o czuwaniu przy łożu chorego, którego cierpliwość i rezygnację wychwalała. List cały pisany był z prostotą, serdecznością i kończył się słowami: "Wyrazy szacunku dla mego złotka", to jest dla mnie. W czasie gdym czytał ten list, Steerforth jadł i pił w najlepsze. - Przykra historia - rzekł, gdy skończyłem. - Cóż, kiedy nie ma na to rady. Co dzień słońce zachodzi i co dzień nie ten, to ów umiera, zwykła kolej, którą biorąc do serca, darmo byśmy tylko sobie psuli życie. Jazda! Ostro czy z wolna, jak się zdarzy, byle wprost do celu, poprzez przeszkody, aby wygrać wyścig. - Jaki wyścig? - spytałem. - Ten, w którym zdecydowaliśmy się wziąć udział. Zauważyłem, pamiętam, gdy umilkł z głową przechyloną na bok i kieliszkiem w ręku, na ślicznej jego twarzy, opalonej morskim wiatrem, zmianę zaszłą od ostatniego naszego spotkania. Jakieś namiętne natężenie, jakaś niezłomna energia malowała się na niej wyraźnie. Chciałem go nawet przestrzec przed niebezpieczeństwami, na które się narażał oddając się tak namiętnej żegludze, wędrując zapewne nieraz w niepogodę po wzburzonych morzach, dałem się jednak unieść biegowi poprzedniej rozmowy, mówiąc: - Wiesz, Steerforth, co ci powiem, jeśli mnie w tym swym usposobieniu raczysz posłuchać... - Usposobienie moje zastosuję do twej woli - rzekł wstając od stołu i siadając przy kominku. - Więc powiem ci, że myślę niezwłocznie pojechać do Yarmouth, do mojej starej, kochanej niani. Wiem, że jej w niczym nie pomogę, nie zdam się na nic, lecz tak jest przywiązana do mnie, że sam mój widok będzie jej pociechą, doda sił i odwagi. Niewielka to będzie z mej strony ofiara dla tak starej, wiernej przyjaciółki. Co byś zrobił na moim miejscu? Zamyślony, nie odpowiadał chwilę, a potem rzekł cicho: - Ano, jedź. Nie możesz zaszkodzić. - Właśnie wracasz stamtąd, więc nie śmiem ci nawet proponować, byś mi towarzyszył. - Niepodobna. Dziś jeszcze muszę wrócić do Highgate. Od dawna nie widziałem matki i ciąży mi to, bo nie każdy ma tak kochającą matkę. Uważam się za marnotrawnego syna... Ale, co tam! Chcesz pewnie jechać jutro - spytał wstając, opierając mi obie ręce na ramionach i głęboko patrząc mi w oczy. - Tak myślę. - Wstrzymaj się do pojutrza. Chciałem cię właśnie prosić, abyś spędził u mnie parę dni. Przybyłem w tym celu, a ty uciekasz mi do Yarmouth. - To ty mi wyrzucasz latanie? Ty, sam wieczny latawcze. Patrzał na mnie przez chwilę, wciąż trzymając ręce na mych ramionach. - Pojutrze więc - rzekł. - Jutro do mnie należy. Kto wie, kiedy się znów spotkamy. Pojutrze! Co, dobrze? Chcę, żebyś był pomiędzy mną a Różą Dartle, rozdzielał nas. - Czy się nazbyt beze mnie kochacie? - Raczej nienawidzimy - roześmiał się. - To na jedno często wychodzi. Więc cóż, pojutrze? Zgodziłem się. Włożył płaszcz, zapalił cygaro, wychodził. Włożyłem też płaszcz (lecz nie zapaliłem cygara, pierwsza próba wystarczyła mi zupełnie) i odprowadziłem go do gościńca. W ciemną noc gościniec wyglądał ponuro. Steerforth był w wybornym humorze, a gdyśmy się rozstali i spoglądałem, jak się oddala śmiałym, elastycznym krokiem, przypomniały mi się jego słowa: "Jazda! Poprzez wszelkie przeszkody, byle wygrać wyścig"! I życzyłem mu z całego serca, aby wybrał do szlachetnego wyścigu godny siebie cel. Rozbierałem się już do snu, gdy wypadł mi na podłogę list pana Micawbera. Teraz dopiero przypomniałem go sobie. Rozpieczętowawszy czytałem, co następuje. List pisany był na półtorej godziny przed obiadem. Nie pamiętam, czym mówił, że w pewnych krytycznych chwilach swego życia pan Micawber zwykle używał terminów prawniczych, odpowiadających zapewne stanowi jego interesów. "Panie - pisał - gdyż nie ośmielę się nazwać cię kochanym Copperfieldem. Obowiązkiem moim jest donieść ci, że niżej podpisany jest bezpowrotnie zgubiony. Zauważysz zapewne w dniu dzisiejszym niejednokrotne jego usiłowania ukrycia tej smutnej prawdy do ostatniej chwili. Niestety, nadzieje znikają na widnokręgu jego życia i niżej podpisany jest ostatecznie zgubiony! Obecne wyznanie pozostaje w pewnym związku z niejakim indywiduum, będącym w służbie u pewnego maklera. Posiada on kompromitujące papiery, mające zresztą moc prawną. Opis obejmuje cały ruchomy i nieruchomy majątek niżej podpisanego, a nadto ruchomość należącą do pana Tomasza Traddlesa, sublokatora, członka prześwietnej izby adwokackiej. Jeśli w przepełnionej goryczą czarze jego życia brakowało jeszcze kropelki, niżej podpisany czarę tę z ostatnią kropelką goryczy do dna obecnie wychyla, z myślą o sumie 24 funtów 4 szylingów 9 i pół pensa należnej i nie mogącej zostać wypłaconą wyżej wzmiankowanemu panu Traddlesowi, sublokatorowi, członkowi prześwietnej adwokackiej izby. Gorycz tę podwaja jeszcze myśl, że los zgotowany niżej podpisanemu dotknie też w części niewinną ofiarę, której nieszczęsna postać ujrzeć ma światło dzienne za równe sześć miesięcy, licząc od obecnej księżycowej kwadry. Co rzekłszy, zbytecznie jest zapewne dodawać, że wkrótce proch i pył ziemski upadną na mą głowę. Wilkins Micawber". Biedny Traddles! Zbyt dobrze znałem pana Micawbera, aby się bać dla niego następstw tego rozpaczliwego położenia, lecz noc całą nie dawała mi spać myśl o Traddlesie, o jednej z dziesięciu córek proboszcza z Devonshire, o tej, jak ją Traddles nazywał, "najpoczciwszej pod słońcem dziewczynie", gotowej czekać nań cierpliwie, chociażby do sześćdziesiątego roku życia. Rozdział dwudziesty dziewiąty. Odwiedzam powtórnie Steerfortha. Z rana oznajmiłem panu Spenlowowi, że wyjeżdżam na kilka dni, że zaś nie pobierałem żadnej pensji i nieubłagany Jorkins nie mógł mieć nic przeciwko temu, oznajmienie to nie spotkało najlżejszego oporu. Skorzystałem z tej sposobności, aby drżącym głosem spytać o zdrowie panny Spenlow. Pan Spenlow odpowiedział zupełnie spokojnie, jak gdyby mówił o zwykłej ludzkiej istocie, że bardzo dziękuje, córka ma się dobrze. My, przygotowujący się do szlachetnego zawodu sekretarze, byliśmy zresztą najzupełniejszymi panami naszego czasu. Że zaś nie zamierzałem przed drugą po południu udać się do Highgate, a dnia tego miała być rozpatrywana interesująca i nową ekskomuniką grożąca sprawa: "Tipkins przeciw Bullockowi", udałem się do konsystorza. Sprawa powstała z bójki pomiędzy dwoma zakrystianami. Jeden drugiego pchnął na pompę, której rączka znajdowała się w szkółce pozostającej pod kościelnym dachem, i tym to sposobem rzecz wpadła pod konsystorską kompetencję. Cała ta sprawa nader była zabawna, toteż jadąc do Highgate rozmyślałem o niej jeszcze i o tym wszystkim, czego o konsystorzu nasłuchałem się od pana Spenlowa. Pani Steerforth i panna Róża Dartle przyjęły mnie bardzo uprzejmie. Miłą niespodziankę zgotowała mi nieobecność Littimera. Do stołu podawała pokojówka z niebieskimi wstążkami u czepeczka, której spojrzenie nie mieszało mnie tak jak spojrzenie tego służącego bez zarzutu. Już po półgodzinnej bytności w tym domu zauważyłem zwróconą na siebie baczną uwagę panny Dartle i porównanie, które niby ukradkiem robiła pomiędzy mną a Steerforthem, tak jak gdyby mając nas ciągle na oku, oczekiwała czegoś, co lada chwila pomiędzy nami miało zajść. Za każdym razem, gdym się zwracał w jej stronę, spotykałem jej czarne, ogniste oczy, które natychmiast przenosiły się na Steerfortha lub obejmowały obu nas jednym szybkim spojrzeniem. Ten badawczy wzrok nie mieszał się i nie cofał bynajmniej i to raczej ja mieszałem się, chociaż nie poczuwałem się do żadnej, tak bacznie we mnie poszukiwanej winy. Pożerający blask tych czarnych oczu przerażał mnie po prostu. Przez cały dzień pełno jej było w całym domu. Gdyśmy gwarzyli ze Steerforthem w jego pokoju, słyszałem tuż na galerii szelest jej sukni. Gdyśmy się na murawie oddawali ćwiczeniom gimnastycznym, dostrzegałem jej twarz to w tym, to w tamtym oknie, podobną do błędnego światełka, zanim dobrała najdogodniejsze miejsce do swych obserwacji. Gdyśmy we czworo zażywali popołudniowej przechadzki, pochwyciła moje ramię drobnymi dłońmi jak w kleszcze i powstrzymując tak, aby się Steerforth z matką dostatecznie oddalili, rzekła: - Od dawna nie widziałyśmy tu pana. Czy istotnie związane z zawodem zajęcia pochłaniają tak bardzo pański czas? Pytam zawsze o to, czego nie wiem. A więc, zajęcia? Odpowiedziałem jej na to, że zawód mój zajmował mnie, ii owszem, nie do tego jednak stopnia. - Och! Dobrze, że się dowiedziałam. Zawsze lubię wiedzieć prawdę - zawołała. - Więc pan uważa swój zawód za nieco suchy? Tak? - Tak - odrzekłem. - Nieco suchy. - Och! W takim razie potrzebna jest zmiana, rozrywka, prawda? Czy to się odnosi i do niego?... Nie pana mam na myśli. Szybkie spojrzenie na Steerfortha prowadzącego pod ramię matkę, aż nadto wyraźnie mówiło mi, kogo miała na myśli. Poza tyn jednak nie domyślałem się, o co jej idzie. - Więc to (nie mówię tego, pytam tylko), to go tak zajmuje, ochłania? Czy go to czasem nie czyni nieco opieszałym w jego odwiedzinach u matki? Co? I Nowe spojrzenie na Steerfortha i drugie, do samej głębi mego sumienia sięgające. - Panno Dartle - począłem - zapewniam panią... - Ależ ja niczego się nie domyślam, o nic nie posądzam! - zawołała. - Pytam po prostu i bynajmniej nie wyrażam własnego zdania". Staram się tylko wyprowadzić z tego, co słyszę, niejakie wnioski. Zatem nie wspólne rozrywki? Miło mi to wiedzieć. - Zapewniam panią - rzekłem zmieszany - że bynajmniej nie jestem winien ostatniej długiej, jak się dopiero od pani dowiaduję, niebytności Steerfortha w domu. Zobaczyłem go sam dopiero wczoraj po długiej przerwie. - Ach tak? - Zapewniam panią, panno Dartle. Kiedy zwróciła się ku mnie, twarz jej była bledsza i stara blizna wystąpiła wyraźniej. Było coś przerażającego w tej bladości, bliźnie i rozbłysłym spojrzeniu jej czarnych oczu. - Więc czym on się zajmuje? Mimo woli sam powtórzyłem w myśli to pytanie. - Czym się zajmuje? - mówiła ze wzburzeniem, które zdawało się palić jak ogień. - W czym pomaga mu ten człowiek z fałszywym spojrzeniem? Nie, nie pytam pana o tajemnicę przyjaciela! Nie ma pan prawa go zdradzać, proszę mi tylko powiedzieć, co nim kieruje: zepsucie czy nienawiść, pycha czy niepokój, nieokiełznana fantazja czy miłość? - Panno Dartle - odrzekłem - jakże potrafię przekonać panią, że się nic nie zmieniło, odkąd byłem tu po raz pierwszy, że nic nie zaszło i ledwie rozumiem, o co pani chodzi? Patrzała na mnie, a jakieś drganie wewnętrznego bólu przebiegało po bliźnie, podnosząc końce jej ust w wyraz wzgardy i politowania. Szybko podniosła rękę, tak szczupłą i delikatną, że ją mimo woli porównałem z porcelanową, i rzuciwszy mi ogniste spojrzenie, rzekła szybko, rozkazująco, namiętnie: - Ani słowa o tym nikomu. Liczę na tajemnicę. Pani Steerforth nie mogła się dość nacieszyć synem, który jej tego dnia okazywał szczególne przywiązanie. Zajmował mnie ten widok nie tylko z tego względu, lecz i z powodu uderzającego podobieństwa pomiędzy matką i synem. Kobiecość i wiek łagodziły i zmieniały w pełną godności powagę u matki to, co u syna uderzało dumą i porywczością. Myślałem, że dobrze jest, gdy pomiędzy dwiema takimi naturami nie dochodzi do poważniejszego starcia, gdyż każde takie starcie pomiędzy dwiema podobnymi naturami, raczej pomiędzy dwoma odcieniami jednej natury, bywa gwałtowniejsze niż gdzie indziej. Myśl ta zresztą nie należała w zupełności do mnie, nasunęła mi ją panna Dartle. Przy stole powiedziała: - O, proszę! Niech mi kto powie, myślę o tym dzień cały i chciałabym wiedzieć... - Co takiego, Różo? - spytała pani Steerforth. - Proszę cię, nie bądź taka tajemnicza. - Tajemnicza? - zawołała. - Jak to? Ja jestem tajemnicza? - Ileż razy prosiłam cię - rzekła pani Steerforth - abyś mówiła wprost, co myślisz. - Och! Więc nie mówię wprost tego, co myślę? - odparła. - Gdy pytam i proszę o wyjaśnienie tego, czego nie rozumiem? Nikt z nas, widać, nie zna własnego sposobu bycia. - Pytanie stało się twoją drugą naturą - rzekła pani Steerforth. - Lecz pamiętam i może sama pamiętasz, jaka byłaś dawniej, nie tak skryta i ufniejsza. - Zapewne - odrzekła. - Złe przyzwyczajenia stają się często drugą naturą. Czy rzeczywiście? Nie tak skryta i ufniejsza? Jakże się niepostrzeżenie zmieniłam! Dziwne! Postaram się wrócić do mego dawnego sposobu bycia. - Oby! - odrzekła uśmiechając się pani Steerforth. - Postaram się - upewniała panna Dartle. - Będę się uczyła szczerości od... Jamesa. - Nie możesz wybrać lepszej szkoły - odparła z żywością ani Steerforth, gdyż w niedbałych i żartobliwych słowach anny Dartle zawsze przebijała pewna ironia. - Jestem tego pewna - twierdziła nie mniej żywo. - Nie ma we mnie ani cienia wątpliwości. Pani Steerforth pożałowała widać uprzedniej swej porywczości, gdyż spytała już łagodniej: - Tymczasem, kochana Różo, nie wiemy dotąd, o coś miała pytać? - O co miałam pytać? - powtórzyła z wyzywającą obojętnością. - O to tylko, czy ludzie jednakowych usposobień... nie wiem, czy się trafnie wyrażam? - Ściśle i trafnie - rzekł Steerforth. - Dziękuję... czy więc ludzie jednakowych usposobień są łatwiej wystawieni na niebezpieczeństwo niesnasek niż inni ludzie? - Powiedziałbym, że tak - rzekł Steerforth. - Taak? - rzekła panna Dartle. - Przypuśćmy zatem... Wszak można przypuszczać nieprawdopodobieństwo nawet?... Przypuśćmy tedy, że powstanie nieporozumienie pomiędzy tobą i twą matką? - Kochana Różo - zawołała śmiejąc się pani Steerforth. - Zdobądź się na inny przykład, James i ja wiemy, dzięki Bogu, cośmy sobie wzajem winni. - O! - rzekła kiwając w zamyśleniu głową panna Dartle. - To coś znaczy, to zapobiega wszelkim nieporozumieniom. Zapewne! Zabawne było me przypuszczenie, dziwaczne! Jeśli się zna obowiązki, zapobiega się niesnaskom! To prawda! Dziękuję, bardzo dziękuję! Muszę jeszcze zanotować jedną, odnoszącą się do panny Dartle okoliczność, która mi się później przypomniała, wówczas gdy przeszłość stała się już nieodwołalna. Przez cały ów pamiętny dzień Steerforth stosował wszelkie arkana sztuki podbijania serc ludzkich, aby ją rozweselić. Nie dziwiło mnie jego powodzenie, nie dziwiło mnie też i to, że się opierała jego urokom, gdyż wiedziałem, jak jest przekorna. Tym razem jednak widziałem, jak stopniowo miękła i zmieniała się. Rysy jej wypogadzały się, spoglądała na Steerfortha z uwielbieniem. Opierała się widocznie jego urokowi, zdawało się, że się gniewa sama na siebie za swą słabość, lecz opierała się coraz słabiej, aż w końcu spojrzenia jej zmiękły, uśmiech złagodniał, a przy kominku gwarzyliśmy i śmieliśmy się tak swobodnie i wesoło, jakbyśmy wszyscy byli jeszcze dziećmi. I czy to dlatego, że się obiad przedłużył, czy też Steerforth nie chciał stracić osiągniętego celu, nie wiem, lecz w pięć minut po wyjściu dam z sali jadalnej powstał z miejsca i zbliżył się do drzwi salonu. - Gra na harfie - rzekł z uśmiechem, który znikł natychmiast z jego ust. - Nikt, prócz mej matki, nie słyszał jej grającej od przeszło trzech lat. W salonie zastaliśmy pannę Dartle samą. - Nie przerywaj - rzekł Steerforth widząc, że odejmuje ręce od harfy. - Bądź choć raz dobra, Różo, i zaśpiewaj nam irlandzką piosenkę! - Niby to podobają ci się irlandzkie piosenki? - odparła. - Bardzo, bardziej niż wszelkie inne. I Daisy szalenie lubi muzykę. Różo kochana, zaśpiewaj irlandzką piosenkę, usiądę i będę słuchał jak dawniej. Nie dotknął jej ramienia ani nawet krzesła, z którego powstała, tylko usiadł nieopodal harfy. Stała chwilę niepewna, przebierając palcami po strunach, lecz nie wywołując żadnego dźwięku. Usiadła wreszcie, gwałtownie przyciągnęła do siebie harfę, zaczęła śpiewać. Nie wiem, co było w tym śpiewie, lecz wydał mi się nadziemski. Nigdy nic podobnego nie słyszałem i nie wyobrażałem sobie nawet. Było w tym zarazem coś strasznego, zdawało się, że melodia nie układana w tony, nie rozebrana na nuty, wybucha namiętnie, to konając w niskich tonach, to znów podnosząc się ze zdwojoną potęgą. Byłem odurzony. Słuchałem, chociaż umilkła już i tylko potrącała o struny harfy. Z zamyślenia wyrwał mnie Steerforth. Powstając z miejsca i obejmując pannę Dartle ramieniem, zawołał śmiejąc się: - Odtąd, Różo, będziemy się kochali z całego serca! Zobaczysz! Odepchnęła go ze złością jak dzika kotka i wybiegła z salonu. - Co się stało Róży? - spytała wchodząc właśnie w tej chwili pani Steerforth. - Była przez chwilę aniołem - odrzekł syn - a potem zapewne dla utrzymania równowagi, stała się czymś wręcz przeciwnym. - Nie powinieneś jej rozdrażniać, James - zauważyła matka. - Pamiętaj, że charakter jej zgorzkniał, i że trzeba ją oszczędzać. Róża nie pokazała się już tego wieczoru i nie było więcej o niej wzmianki. Dopiero gdym wszedł do pokoju Steerfortha, aby mu życzyć dobrej nocy, spytał mnie, czy spotkałem kiedy coś bardziej niezrozumiałego i kapryśnego. Wyraziłem moje zdziwienie, przechodzące wszelką miarę, pytając go, czy się domyśla, co się jej stało? - A Bóg raczy wiedzieć - odrzekł - co ją ukąsiło. Mówiłem ci już, że stawia wszystko na ostrzu noża i męczy wszystkich, nie wyłączając samej siebie. To brzytwa, z którą nigdy dość ostrożności. Zawsze ci z nią grozi niebezpieczeństwo! Dobranoc. - Dobranoc - odrzekłem - kochany przyjacielu. Żegnam cię zarazem, gdyż odjadę jutro zanim wstaniesz. Zatrzymał mnie, a potem kładąc mi obie ręce na ramionach jak poprzedniego wieczoru, rzekł z uśmiechem: - Daisy Stokrotko. lubię cię tak nazywać, chociaż twoi rodzice zapomnieli ci dać na chrzcie to imię. Lubię i chciałbym, chciałbym z całego serca, żebyś mi na to pozwalał. - Dlaczegóżby nie! - odparłem. - Daisy - mówił dalej z uśmiechem - cokolwiek nas rozdzieli, dobry mój chłopcze, myśl o mnie takim, jakim byłem w najlepszych chwilach. Przyrzeknij mi to. Będziesz myślał o moich najlepszych stronach, gdy nas los rozłączy? - Byłeś dla mnie zawsze najlepszy - odrzekłem. - Kocham cię całym, niezmiennym sercem. W głębi duszy czułem żal, żem go skrzywdził niesłusznym posądzeniem i wyznanie tego grzechu cisnęło mi się na usta, powstrzymywane po części bojaźnią zdradzenia zaufania Agnieszki, po części trudnością w przystąpieniu do zwierzeń. - Niech cię Bóg ma w swej opiece! - rzekł raz jeszcze, ściskając mi dłonie. Rozstaliśmy się. Nazajutrz o świcie byłem na nogach i ubrawszy się po cichu, zajrzałem jeszcze do jego pokoju. Spał. Leżał z głową opartą na ręku. tak samo jak go nieraz widziałem śpiącego w szkole. Nadszedł czas i to bardzo prędko, kiedy dziwiłem się, że wzrok mój nie przerwał wówczas jego spoczynku. On jednak spał - niechże go raz jeszcze tak zobaczę - jak go nieraz widziałem śpiącego w szkole. Opuściłem go, aby już nigdy więcej, niech mu Bóg wybaczy, aby już nigdy więcej przyjaźnie i z miłością nie dotknąć jego bezwładnej dłoni. Nigdy, już nigdy więcej. Rozdział trzydziesty. Strata. Wieczorem przybyłem do Yarmouth i udałem się do gospody. Wiedziałem, że gościnny - raczej mój - pokoik u Peggotty będzie, lub może już jest potrzebny na przyjęcie tego wielkiego Gościa, przed którym żyjący muszą ustępować. Udałem się więc do gospody, zjadłem obiad i zamówiłem sobie pokój na noc. Była już dziesiąta, gdym wyszedł na miasto. Ulice były puste, sklepy przeważnie pozamykane. Gdym się zbliżył do firmy "Omer i Joram", okiennice zastałem już spuszczone, lecz drzwi otwarte. Pan Omer palił fajkę; wszedłem więc pytając go o zdrowie. - A, na Boga żywego! - zawołał. - Skąd się pan tu wziął o tej porze! Niech pan siada. Dym nie szkodzi? - Bynajmniej - odrzekłem. - Zwłaszcza z cudzej fajki. - A czemu nie z własnej? - roześmiał się pan Omer. - Tym lepiej! Tym lepiej! Zły to nałóg, nabrałem go z powodu mej astmy. Pan Omer zrobił mi miejsce, przysunął krzesło, sam usiadł i sapiąc palił zapamiętale fajkę, szukając w niej zapewne brakującego mu oddechu. - Zmartwiły mnie niedobre wiadomości o zdrowiu pana Barkisa - rzekłem. Pan Omer popatrzył tylko na mnie i potrząsnął głową. - Nie wie pan, jak się ma dzisiaj? - spytałem. - To samo pytanie chciałem panu zadać: nie spytałem zaś przez delikatność. Oto jedna z ujemnych stron naszego zawodu. Gdy klient jest chory, nie możemy pytać, jaki jest stan. Nie przyszło mi to na myśl. chociaż już spodziewałem się najgorszego, słysząc w sklepie znane mi odgłosy. Musiałem jednak przyznać panu Omerowi słuszność. - Rozumie pan przecież - ciągnął kręcąc głową - że nie wypada. Z samego przerażenia mogliby już umrzeć, gdybyśmy posyłali z zapytaniem: "Omer i Joram każą się kłaniać i pytają, jak się ma klient dziś rano", albo dziś wieczór, czy co by tam akurat wypadło. Skinąłem twierdząco głową. Pan Omer pykał fajkę. - Przez ten nasz zawód - mówił - człowiek nie może nawet wyrazić swych uczuć. Znam Barkisa od lat czterdziestu, a nie wypada mi go odwiedzić i wypytać o zdrowie. Istotnie, było to nader przykre. - Nie jestem taki znów bardzo interesowny - mówił. - Oto, patrz pan, mnie samemu lada Chwila zabraknąć może oddechu i sam o tym wiem najlepiej. Jakże posądzać o interes człowieka, który wie, że lada chwila może mu zabraknąć oddechu, i który doczekał się już wnuków! - Oczywiście - rzekłem. - Nie wyrzekam na mój zawód, nie, bynajmniej. Wszystko ma dobrą i złą stronę, korzyści i niedogodności. Ot, po prostu chciałbym, żeby klienci byli odważniejsi i wyrozumialsi. Zadowolony i uśmiechnięty, kilkakrotnie pociągnął fajkę i tak mówił dalej: - Wracając do Barkisa, musimy poprzestać na wiadomościach udzielanych nam przez Emilkę. Ona przynajmniej rozumie, jak rzeczy stoją i wierzy nam, wie, żeśmy niewinni jak jagnięta. Właśnie Minnie z mężem poszła wywołać Emilkę - pomaga ona ciotce pielęgnować chorego - żeby się dowiedzieć, jak się ma chory. Jeżeli zechce pan zaczekać, Minnie z mężem nadejdą lada chwila i podzielą się szczegółami. Czym mogę panu tymczasem służyć? Szklankę wody z sokiem? Co? Sam właśnie piję wodę z sokiem, gdyż mówią, że to dobrze wpływa na moje drogi oddechowe, Ale co tam drogi. Zawsze mówię Minnie: "Daj mi oddech, a ja już drogi sam znajdę"! Brakło mu istotnie tchu i przeląkłem się widząc, że się śmieje, wiedziałem bowiem, w jaki stan wprawia go zwykle śmiech. Gdy odzyskał mowę, podziękowałem mu za wodę z sokiem, mówiąc, że jeśli pozwoli, chętnie zaczekam na powrót córki i zięcia. Spytałem przy tym o Emilkę. - No cóż! - rzekł odejmując od ust fajkę. - Prawdę mówiąc, byłbym szczęśliwy, gdyby jej małżeństwo jak najprędzej doszło do skutku. - Dlaczego? - spytałem. - Bardzo się zmieniła - powiedział pan Omer. - Jest równie ładna jak była, ładniejsza jeszcze. I nie to, że się opuszcza w robocie. Nie. Była warta sześciu innych i jest warta sześciu innych. Ale czegoś jej teraz brak. Cierpliwości, wytrwałości, sam nie wiem czego, ale czegoś brakuje. Gestykulował tak energicznie, że mu tylko mogłem potakiwać. Podobało mu się to widocznie, gdyż ciągnął: - Zdaje mi się, że główną tego przyczyną jest, że czuje, jakby nie była na właściwym miejscu. Mówiłem już o tym dużo i z wujem jej, i z narzeczonym, po zamknięciu sklepu. Nie trzeba zapominać, że Emilka jest wyjątkowo delikatną istotką. Przysłowie powiada, co prawda, że gruszki nie rosną na wierzbie, ale jednak. Proszę tylko spojrzeć, jakie urocze gniazdko zrobiła z tej starej łodzi. Z marmuru i drogich kamieni nie można zrobić nic piękniejszego! - Istotnie - pospieszyłem potwierdzić. - Dość widzieć to maleństwo, jak się czepia swego starego wuja! Lgnie do niego po prostu, co dzień bardziej, co dzień więcej przywiązana. No! Nie ma co mówić, musi przecież nastąpić to rozstanie, po co przewlekać? Słuchałem uważnie słów poczciwca zgadzając się z nim w zupełności. - Mówię im więc - perorował - nie myślcie, że Emilka jest przez nas związana terminem. Naznaczcie datę, jaka się wam podoba. My oceniamy jej pracowitość i oddane usługi, lepiej może niż sądzicie, lecz gdy idzie o jej los, Omer i Joram gotowi ją zwolnić w każdej chwili. Jeśli zechce potem brać od nas robotę do domu, zgodzimy się na to z przyjemnością. A jeśli nie, to trudno. Bo widzi pan - tu pan Omer dotknął mi fajką ramienia - nie wypada mnie, mającemu wnuki, astmatycznemu dziadkowi zależeć tak bardzo od błękitnookiego maleństwa. - Zapewne - potwierdziłem. - Nie wypada. Sam pan to musi przyznać - ciągnął pan Omer. - A więc narzeczony jej, któremu się teraz świetnie powodzi, podziękował mi bardzo pięknie (zachował się tak, że nabrałem do niego szacunku), poszedł i wynajął śliczny mały domek, przepiękny, mówię panu. Ten domek, zupełnie jak dla lalek, jest już odświeżony, umeblowany i gdyby nie ciężka choroba Barkisa (biedny człowiek), byliby już mężem i żoną. Teraz naturalnie się to odwleka. - A Emilka, panie Omer, czy już spokojniejsza? - Widzi pan - odrzekł pocierając swój podwójny podbródek - to naturalnie jest jeszcze niemożliwe. Perspektywa zmiany i rozłąki już tak bliska jest jednocześnie daleka, bo wprawdzie śmierć Barkisa nie byłaby przeszkodą, ale jego choroba owszem. Niema, rozumie pan, nic gorszego nad niepewność. - Rozumiem - rzekłem. - Nic więc dziwnego - ciągnął pan Omer - że Emilka jest nieco przybita, zgnębiona. Z każdym dniem, rzekłbym, bardziej się przywiązuje do wuja, coraz jej też ciężej rozstać się z nami. Za lada dobrym słowem miewa łzy w oczach, a gdyby pan ją zobaczył z córeczką mojej Minnie! Niech ją Bóg ma w swej opiece, jak ona kocha to dziecko! Skorzystałem z nieobecności Minnie i jej męża, by spytać pana Omera o Martę. - A - rzekł kiwając głową - smutna historia, znana już panu, jak widzę. Nie podejrzewałem nigdy tej dziewczyny, nigdy nie przypuszczałem! Nie wspominam też o tym przed Minnie, niech Bóg zachowa. Nie ma tu o niej mowy między nami. Pan Omer usłyszał niedosłyszalne dla mnie, zbliżające się kroki swej córki i mrużąc oko trącił mnie fajką na znak porozumienia. We drzwiach stanęła Minnie z mężem. Barkis, jak mówili, miał się bardzo źle, utracił przytomność i pan Chillip, wychodząc przed chwilą od chorego, mówił w kuchni, że nawet cały fakultet medycyny ani wszyscy chirurgowie, ani żadne apteki, pomóc mu już nie mogą. Sam przecież pan Chillip był doktorem medycyny i chirurgii, co zaś do apteki, to mogłaby tylko otruć chorego. Słysząc to, postanowiłem natychmiast udać się do Peggotty. Pożegnałem pana Omera i jego rodzinę i skierowałem kroki w stronę mieszkania mej piastunki. Zapukałem do drzwi. Otworzył mi pan Peggotty, nie zdziwił się wcale, ujrzawszy mnie. Tak samo zachowała się potem i sama Peggotty. Wobec strasznej niespodzianki, jaką mieli przed sobą, wszelkie inne bladły i zacierały się. Uścisnęliśmy się w milczeniu za ręce, przeszliśmy cicho, na palcach, do kuchni. Przed ogniem siedziała Emilka z ukrytą w rękach twarzą. Przed nią stał Ham. Mówiliśmy szeptem, nasłuchując wszelkich dochodzących nas z góry szmerów. Za poprzedniej mej bytności nie zauważyłem tego wcale, teraz jednak dziwna mi się zdawała nieobecność gospodarza domu w tej kuchni. - Jak to pięknie z pańskiej strony! - zauważył Peggotty ściskając mi dłoń. - Bardzo pięknie - potwierdził Ham. - Emilko, kochanie - mówił pan Peggotty - spójrz tylko! Pan Davy przyjechał, by nas pocieszyć. Cóż? Nie powiesz mu ani słowa? Drgnęła tylko. Pamiętam chłód jej ręki. Zdawało się, że ją cofa z mej dłoni. Zerwała się z krzesła i wspierając na ramieniu wuja, milcząc i drżąc cała, padła w jego objęcia. - Takie to kochające serce - mówił pan Peggotty gładząc jej włosy swą grubą ręką - że trudno jej znieść boleść. Młode i świeże serca, jak tej mojej ptaszyny, znieść tego nie mogą. Wszak to naturalne, panie Davy? Przytuliła się do niego, nie podnosząc oczu i nie mówiąc słowa. - Późno już, moja malutka - perswadował pan Peggotty. - Ham przyszedł, by cię odprowadzić do domu. Idź już, idź, kotko! Dziecko moje! On cię odprowadzi. Co mówisz, Emilko? Nie słyszałem jej głosu, lecz pochylając się nad nią, pan Peggotty zdawał się wsłuchiwać w jakąś cichą prośbę. - Zostać tu z wujem? - mówił. - Bój się Boga! Zostać z wujem, gdy cię narzeczony chce odprowadzić do domu? Kto by to powiedział - dodał spoglądając z dumą na mnie i na Hama - że ta pieszczotka nad wszystko i wszystkich przekłada swego starego wuja, niezdarę. Ty głupiutka, mała Emilko! - Emilka ma słuszność - rzekł Ham. - A ponieważ żąda tego, niech tu zostanie do jutra, ale i ja też zostanę. - Co to, to nie! - zaprzeczył pan Peggotty. - Jutro musisz stanąć do pracy. Nie możesz jednocześnie czuwać i pracować, a o swą żoneczkę nie masz się co troszczyć. Pod dobrą zostanie opieką, ja za to odpowiadam. Ham stosując się do rady wuja, wziął kapelusz. Nawet gdy ją uściskał - a za każdym razem, gdy się do niej zbliżał, czułem, że w tym prostym żeglarzu jest dusza i delikatność prawdziwego światowca - przytuliła się do wuja, stroniąc od swego przyszłego męża. Wyszedłem, by zamknąć drzwi za odchodzącym, a gdym wrócił, pan Peggotty mówił jej coś z cicha, tkliwie, uspokajał czy upominał. - Teraz - rzekł - pójdę tam na górę i uprzedzę twoją ciotkę o przyjeździe pana Davy. Pocieszy ją to nieco, biedaczkę. Usiądź tu sobie tymczasem przed ogniem i rozgrzej te swoje jak lód zimne, biedne rączęta. No! Nie bój się, uspokój, nie bierz tak tego do serca! Co? Pójdziesz ze mną? Chodź, gołąbko, chodź! Pewien jestem, panie Davy - dodał z dumą - że gdyby wuj jej stał się włóczęgą, wyklętym, jeszcze by za nim poszła! Do czasu, do czasu, gołąbko. Pójdziesz ty wkrótce za kimś innym. Gdym wchodził nieco później do mego pokoiku na górze, po ciemku, zdawało mi się, że zastałem ją tam leżącą na podłodze. Nie jestem jednak tego pewien, było to może złudzenie wywołane przez ciemności. Siedząc przed kominkiem, rozmyślałem o tej bojaźni Emilki przed śmiercią. Bojaźń ta i to, co mi mówił o niej pan Omer, musiały tak silnie na nią podziałać. Nie, istotnie nie była taka jak dawniej. Rozmyślałem o tym wszystkim swobodnie, wsłuchując się w głośny chód zegara i ciszę w domu. Nagle uczułem około mej szyi ramiona Peggotty. Całowała mnie, dziękując, żem pospieszył do niej w takiej chwili. Powiedziała mi też, że mogę pójść za nią na górę, gdyż mąż jej lubił mnie i podziwiał zawsze, i nieraz, zanim stracił przytomność, wspominał o mnie. A i teraz, jeśli mu przytomność wróci, ucieszy się mym widokiem o tyle, o ile doczesne sprawy mogły go jeszcze cieszyć. Zwątpiłem o tym najzupełniej, ujrzawszy chorego. Leżał głową i ramionami oparty o skrzynię, przedmiot wiecznej swej troski. Dowiedziałem się później, że gdy nie mógł już zwlekać się z łóżka lub dosięgnąć skrzyni kijem, jak to poprzednio widziałem, żądał, aby mu ją postawiono na krześle u samego wezgłowia. Chciał ją czuć i ciągle dotykać. Zapomniał o biegu czasu, o całym świecie, a pamiętał jeszcze o swej skrzyni, bo oto i teraz obejmował ją, a po sinych jego wargach błąkały się niewyraźne słowa: - Stare rupiecie! - Barkis, kochany - rzekła spokojnie, siląc się nawet na wesołość Peggotty i pochylając się nad wezgłowiem chorego, gdym z jej bratem stanął u nóg łoża. - Wiesz, kto przyjechał? Moje kochane dziecko, Davy, nasz swat, pamiętasz? Dawałeś mu różne zlecenia dla mnie. Nie chcesz rozmawiać z panem Davy? Milczał sztywny i nieruchomy jak obejmowana przezeń skrzynia. - Opuści nas z odpływem - szepnął mi na ucho pan Peggotty. Miał łzy w oczach i ja także. - Z odpływem? - szepnąłem. - Na tym wybrzeżu - wyjaśnił mi równie cicho - ludzie umierają zawsze z odpływem, zawsze z przypływem się rodzą. I on odpłynie z odpływem. O pół do czwartej. Jeśli przeżyje tę godzinę, żyć będzie do następnego odpływu. Pozostaliśmy u łoża konającego. Godziny mijały. Nie wiem, jaki niewytłumaczony wpływ wywierała na niego moja obecność, ale to pewne, że gdy począł coś bełkotać gasnącym głosem, mówił o mnie, o tym, jak mnie woził do szkół. - Wraca mu przytomność - rzekła Peggotty. Pan Peggotty trącił mnie, mówiąc cicho i uroczyście: - Odpływ się zbliża. - Barkis! Mój drogi - mówiła pochylając się nad nim żona. - K.P.Barkis, najlepsza pod słońcem kobieta - zaszemrał głos konającego. Szeroko rozwarł oczy. - Patrz, poznajesz go... pan Davy - mówiła Peggotty. Właśnie i ja miałem go spytać, czy mnie poznaje, gdy nagle wyciągnął rękę i powiedział wyraźnie, z radosnym uśmiechem: - Barkis jest gotów! I odszedł, wraz z odpływem. Koniec tomu pierwszego. Spis treści. Rozdział pierwszy - Przychodzę na świat...5. Rozdział drugi - Zaczynam obserwować...17. Rozdział trzeci - W życiu moim zachodzi zmiana...31. Rozdział czwarty - Popadam w niełaskę...45. Rozdział piąty - Zostaję wydalony z domu...63. Rozdział szósty - Rozszerzam krąg moich znajomych...79. Rozdział siódmy - Moje pierwsze półrocze w Salem House...85. Rozdział ósmy - Moje wakacje, zwłaszcza jedno szczęśliwe popołudnie...102. Rozdział dziewiąty - Pamiętne urodziny...116. Rozdział dziesiąty - Zaniedbują mnie, a potem zabezpieczają...127. Rozdział jedenasty - Zaczynam życie na własną rękę, ale mi się to nie podoba...146. Rozdział dwunasty - Zdobywam się na krok stanowczy, gdyż życie na własną rękę coraz mniej mi się podoba...160. Rozdział trzynasty Skutki mojego postanowienia...169. Rozdział czternasty - Ciotka decyduje o moim losie...188. Rozdział piętnasty - Zaczynam znowu od początku...204. Rozdział szesnasty - Staję się innym chłopcem pod wieloma różnymi względami...212. Rozdział siedemnasty - Ktoś pojawia się znowu...231. Rozdział osiemnasty - Spojrzenie w przeszłość...248. Rozdział dziewiętnasty - Rozglądam się wokoło i robię odkrycie...256. Rozdział dwudziesty - Dom Steerfortha...271. Rozdział dwudziesty pierwszy - Mała Emilka...279. Rozdział dwudziesty drugi - Stare miejsca, nowi ludzie...296. Rozdział dwudziesty trzeci - Współpracuję z panem Dickiem i obieram zawód...316. Rozdział dwudziesty czwarty - Moja pierwsza hulanka...329. Rozdział dwudziesty piąty - Złe i dobre duchy...337. Rozdział dwudziesty szósty - Dostaję się do niewoli...356. Rozdział dwudziesty siódmy - Tommy Traddles...370. Rozdział dwudziesty ósmy - Pan Micawber rzuca rękawicę...378. Rozdział dwudziesty dziewiąty - Odwiedzam powtórnie Steerfortha...396. Rozdział trzydziesty - Strata...403.