Arthur C. Clarke Tranzyt Ziemi PRÓBA MIKROFONU, raz, dwa, trzy, cztery, pięć... Mówi Evans. Będę nagrywał, jak długo się da. To jest kaseta dwugodzinna, ale wątpię, bym ją wypełnił. Ta fotografia prześladowała mnie przez całe życie; teraz wiem dlaczego, lecz niestety za późno. Ale czy to by coś zmieniło, gdybym wiedział wcześniej? Jest to jedno z takich nonsensownych pytań bez odpowiedzi, które nieustannie drążą myśl jak koniec języka obmacujący złamany ząb. Nie widziałem jej od lat, lecz wystarczy zamknąć oczy i już jestem w tym krajobrazie prawie tak wrogim - i tak pięknym - jak ten. Osiemdziesiąt pięć milionów kilometrów bliżej Słońca i siedemdziesiąt dwa lata wcześniej pięciu ludzi patrzyło w obiektyw aparatu wśród śniegów Antarktydy. Nawet grube futra nie mogą ukryć wyczerpania i porażki przebijających z tych postaci, a ich twarze już zdradzają dotknięcie śmierci. Było ich pięciu. Nas też było pięciu i oczywiście również zrobiliśmy sobie grupową fotografię. Poza tym jednak wszystkim się od nich różniliśmy. Myśmy się uśmiechali - weseli, pewni siebie. I nasze zdjęcie znalazło się na wszystkich ekranach na Ziemi w ciągu dziesięciu minut. Zanim odnaleziono ich aparat i przetransportowano do cywilizowanego świata, minęły długie miesiące. I my umieramy komfortowo, ze wszystkimi wygodami, łącznie z wieloma takimi, jakich Robert Falcon Scott nie mógł sobie nawet wyobrazić, kiedy stał na Biegunie Południowym w 1912 roku. Dwie godziny później. Zacznę podawać dokładny czas, kiedy to będzie ważne. Wszystkie fakty są w dzienniku pokładowym i cały świat zdążył już je poznać. Przypuszczam więc, że robię to głównie dla uspokojenia umysłu, żeby łatwiej stawić czoło nieuniknionemu. Kłopot z tym, że nie jestem pewien, co pominąć, a czego nie. Hm, jest tylko jeden sposób. Punkt pierwszy: najdalej za dwadzieścia cztery godziny skończy się tlen. Wówczas pozostaną mi do wyboru trzy klasyczne rozwiązania. Mogę poczekać, aż nagromadzi się dwutlenek węgla i stracę przytomność. Mogę wyjść na zewnątrz i rozpruć skafander, a Mars zrobi swoje w ciągu dwóch minut. Mogę także skorzystać z tabletek, które są w apteczce. CO 2. Wszyscy mówią, że to bardzo łatwe - po prostu zasypiasz. Nie wątpię, że to prawda; niestety w moim przypadku kojarzy mi się to z koszmarem numer jeden... Wolałbym nigdy nie czytać tej przeklętej książki pod tytułem Prawdziwe historie z II wojny światowej, czy coś w tym rodzaju. Był w niej rozdział o niemieckiej łodzi podwodnej, którą odnaleziono i wydobyto po wojnie. Załoga w dalszym ciągu była wewnątrz - po dwóch w koi. A między każdą parą szkieletów jeden respirator, z którego wspólnie korzystali... No, cóż, tutaj przynajmniej to się nie wydarzy. Ale jestem absolutnie pewien, że kiedy zacznę mieć trudności z oddychaniem, poczuję się jak w tej skazanej na zagładę łodzi... A może wybrać szybszy sposób? W próżni traci się przytomność po dziesięciu czy piętnastu sekundach, a ludzie, którzy to przeszli, mówią, że to nic nie boli - ma się tylko dziwne uczucie. Lecz myśl, by oddychać czymś, czego nie ma, zbytnio przypomina mi koszmar numer dwa. Tym razem sam to przeżyłem. Jako dziecko dużo nurkowałem podczas wakacji spędzanych z rodziną na Karaibach. Był tam stary frachtowiec, który przed dwudziestu laty zatonął na rafie i leżał kilka metrów pod powierzchnią wody. Jego luki w większości były otwarte, więc z łatwością każdy mógł dostać się do wnętrza, szukać pamiątek i polować na duże ryby, które lubią chować się w takich miejscach. Było to oczywiście niebezpieczne, jeśli nie używało się sprzętu do nurkowania. Jakiż chłopiec oparłby się takiemu wyzwaniu? Moja ulubiona trasa zaczynała się od głębokiego nurka w luk na przednim pokładzie, skąd przepływałem około piętnastu metrów korytarzem, do którego co kilka metrów wpadało przyćmione światło z iluminatorów, a potem pod kątem unosiłem się wzdłuż krótkiego biegu schodów i wynurzałem przez drzwi w rozbitej nadbudówce. Cała wycieczka trwała niecałą minutę - nic trudnego dla osoby w dobrej kondycji. Miałem nawet dość czasu, żeby się rozejrzeć czy pobawić z rybami. Czasami dla odmiany pokonywałem tę trasę w odwrotnym kierunku, zaczynając od drzwi i kończąc przy luku. Właśnie w ten sposób płynąłem ostatnim razem. Od tygodnia nie nurkowałem - szalał sztorm i morze było zbyt wzburzone - więc bardzo się niecierpliwiłem. Na powierzchni wziąłem kilka głębokich oddechów, aż poczułem w czubkach palców mrowienie, co oznaczało, że już dość. Wtedy skoczyłem do wody i ostrożnie skierowałem się ku ciemnemu prostokątowi drzwi. Zawsze wyglądały złowieszczo i groźnie, co było częścią emocji. Przez pierwsze kilka metrów nie widziałem prawie nic; kontrast między tropikalnym światłem nad wodą a ciemnością na międzypokładziu był tak wielki, że wzrok przyzwyczaił się dopiero po dłuższym czasie. Zwykle w połowie korytarza już wszystko dobrze widziałem. Potem stawało się coraz jaśniej w miarę zbliżania się do otwartego luku, gdzie snop światła słonecznego malował oślepiający prostokąt na zardzewiałej, pokrytej skorupiakami, metalowej podłodze. Zbliżałem się do końca drogi, gdy uzmysłowiłem sobie, że tym razem nic się nie rozjaśnia. Nie widziałem przed sobą ukośnego słupa światła słonecznego, który zwykle prowadził mnie do świata, gdzie było powietrze i życie. Skonsternowany, przez sekundę zastanawiałem się, czy nie zabłądziłem. I wtedy zrozumiałem, co się stało - konsternacja przeszła w najzwyklejszą panikę. Sztorm musiał zatrzasnąć pokrywę luku, a ta ważyła przynajmniej z ćwierć tony. Nie pamiętam, jak zawróciłem; przypominam sobie jedynie, że dosyć wolno płynąłem z powrotem korytarzem, powtarzając w myśli: nie śpiesz się, powietrza wystarczy ci na dłużej, jeśli nie będziesz się szarpał. Doskonale wszystko widziałem, gdyż upłynęło dość czasu, żeby wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Dostrzegłem mnóstwo szczegółów, których przedtem nie zauważyłem, na przykład przyczajone w cieniu, czerwone hajduki, zielone liście i algi rosnące w niewielkich plamach światła wokół iluminatorów, a nawet samotny kalosz, najwyraźniej w doskonałym stanie, leżący tam, gdzie ktoś musiał go zrzucić z nogi. W pewnej chwili w bocznym korytarzu zauważyłem dużego strzępiela z półotwartymi, grubymi wargami, który gapił się na mnie wyłupiastymi oczyma, jakby zdziwiony moim wtargnięciem. Stalowa obręcz ściskała mi klatkę piersiową coraz mocniej. Już dłużej nie mogłem wstrzymywać oddechu - lecz schody zdawały się nieskończenie odległe. Wypuściłem z ust kilka baniek powietrza. Na moment poczułem się lepiej, ale ten częściowy wydech sprawił, że ból w płucach stał się jeszcze bardziej nieznośny. Teraz nie było już sensu się oszczędzać i posuwać równomiernymi, niespiesznymi ruchami. Z maski na twarzy wyssałem resztki powietrza - czułem jak zacisnęła mi nos, kiedy to robiłem - i wciągnąłem je do spragnionych płuc. Równocześnie rzuciłem się do przodu ze wszystkich sił... To wszystko, co zapamiętałem do chwili, gdy parskając i kaszląc znalazłem się na powierzchni, kurczowo przywarty do kikuta złamanego masztu. Zdziwiło mnie, że woda dookoła jest czerwona od krwi. Wówczas z ogromnym zaskoczeniem dostrzegłem, że mam głębokie rozcięcie na prawej łydce. Musiałem zawadzić o jakąś ostrą przeszkodę, ale w ogóle jej nie zauważyłem i nawet potem nie czułem bólu. Na tym skończyło się moje nurkowanie do czasu, gdy dziesięć lat później rozpocząłem trening astronautów i wszedłem do podwodnego symulatora nieważkości. Tym razem było inaczej, bo używałem skafandra. Lecz miewałem paskudne chwile i bałem się, że psychologowie je zauważą - zawsze wystrzegałem się przebywania pod wodą z prawie pustą butlą. Już raz omal się nie udusiłem i nie miałem zamiaru znowu ryzykować... Dokładnie wiem, jak będzie wyglądało oddychanie tym zbliżonym do próżni, lodowatym czymś, co na Marsie uchodzi za atmosferę. Nie, dziękuję. A co złego jest w truciźnie? Przypuszczam, że nic. Powiedziano nam, że ta, którą mamy, załatwia całą sprawę w ciągu zaledwie piętnastu sekund. Ale wszystko we mnie się sprzeciwia, jeśli nawet nie ma sensownej alternatywy. Radio właśnie wydrukowało wiadomość z Ziemi, przypominającą mi, że tranzyt rozpocznie się za dwie godziny. Jak gdybym miał o tym zapomnieć - jeśli czterech już nie żyje, będę przecież pierwszym człowiekiem, który to zobaczy. I jedynym przez dokładnie sto lat. Nieczęsto Słońce, Ziemia i Mars znajdują się akurat w jednej linii; ostatnim razem w 1905 roku, kiedy jeszcze biedny, stary Lowell pisał te swoje wspaniałe bzdury o kanałach i wielkiej ginącej cywilizacji, która je zbudowała. Jaka szkoda, że wszystko to okazało się iluzją. Lepiej sprawdzę teleskop i chronometry. Dziś Słońce jest spokojne - takie w każdym razie powinno być blisko połowy cyklu. Parę małych plam i kilka niewielkich obszarów turbulencji wokół nich. Taka pogoda ustaliła się na Słońcu na kilka najbliższych miesięcy. Jest to jedyna rzecz, którą tamci nie muszą się przejmować w drodze powrotnej do domu. Sądzę, że najgorsze chwile przeżywaliśmy obserwując, jak Olympus startuje z Phobosa i kieruje się ku Ziemi. Choć od tygodni wiedzieliśmy, że nic nie można zrobić, było to jak nieodwołalne zamknięcie drzwi. Była noc, więc dokładnie wszystko widzieliśmy. Kilka godzin wcześniej Phobos wyskoczył od zachodu i jak szalony pędził po niebie, zmieniając się z maleńkiego sierpa w półksiężyc; przed osiągnięciem zenitu zniknie w cieniu Marsa, znalazłszy się w zaćmieniu. Słuchaliśmy odliczania, próbując oczywiście pracować normalnie. W końcu niełatwo pogodzić się z faktem, że na Marsa przybyło nas piętnastu, a powróci tylko dziesięciu. Przypuszczam, że mimo wszystko miliony ludzi na Ziemi wciąż nie mogą zrozumieć dlaczego. Musi im się to wydawać niewiarygodne, że Olympus nie mógł nadłożyć zaledwie siedmiu tysięcy kilometrów drogi, by nas zabrać. Zarząd Przestrzeni Kosmicznej bombardowano zwariowanymi pomysłami przeprowadzenia akcji ratunkowej; Bóg jedyny wie, ile sami o tym myśleliśmy. Lecz kiedy zapadł się stały lód pod płytą lądowiska nr 3 i Pegasus się przewrócił, to był już koniec. Tylko cudem statek nie wyleciał w powietrze, kiedy pękł zbiornik z paliwem... Znów odbiegłem od tematu. Wróćmy do Phobosa i odliczania. Kiedy się oddzieliliśmy i sami zaczęliśmy schodzić, na monitorze teleskopu wyraźnie widzieliśmy pęknięcie płyty w miejscu, gdzie wylądował Olympus. Choć nasi przyjaciele nigdy nie wylądują na Marsie, mieli przynajmniej swoją własną, małą planetę do badania; nawet na tak niewielkim satelicie jak Phobos na każdego człowieka przypadało pięćdziesiąt kilometrów kwadratowych. Wystarczy, żeby szukać nieznanych minerałów i okruchów materii z Kosmosu, czy też wyskrobać swoje nazwisko, by przyszłe wieki wiedziały, że tędy przechodził pierwszy ze wszystkich ludzi. Wyraźnie widzieliśmy przysadzisty, jasny cylinder na tle ciemnoszarych skał; od czasu do czasu jakaś płaska powierzchnia jak lustro odbijała światło szybko poruszającego się Słońca. Ale na około pięć minut przed startem, obraz ten stał się nagle różowy, potem szkarłatny, by później całkowicie zniknąć, kiedy Phobos wpadł w cień. Do końca odliczania pozostawało jeszcze dziesięć sekund, gdy zaskoczył nas potężny błysk światła. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy Olympus również nie uległ katastrofie. Wówczas doszło do naszej świadomości, że ktoś filmował start i zapalono zewnętrzne reflektory. Sądzę, że na te kilka ostatnich sekund wszyscy zapomnieliśmy o naszych własnych kłopotach - myślami byliśmy na pokładzie Olympusa i pragnęliśmy, by ciąg zwiększał się równo, unosząc statek ze słabego pola grawitacyjnego Phobosa, a potem, z dala od Marsa, w długą drogę ku Słońcu. Słyszeliśmy, jak komandor Richmond powiedział: „Zapłon”, potem na krótko obraz się zamazał i w polu widzenia teleskopu zobaczyliśmy poruszającą się plamę światła. To wszystko. Nie widzieliśmy płonącego słupa ognia, ponieważ faktycznie zapłonu oczywiście nie ma, kiedy odpala się rakietę atomową. „Odpala się” - rzeczywiście! To jeszcze jedna pozostałość po starej technice chemicznej. Lecz strumienia gorącego wodoru w ogóle nie widać; szkoda, że już nigdy nie zobaczymy czegoś tak widowiskowego, jak odpalenie Saturna czy Koralowa. Tuż przed końcem odpalania Olympus wyszedł z cienia Marsa i znów znalazł się w świetle Słońca, ukazując się ponownie prawie od razu niby jasna, szybko przemykająca gwiazda. Blask światła musiał ich oślepić, bo słyszeliśmy, jak ktoś krzyknął „Zasłoń to okno!” Potem, kilka sekund później, Richmond powiedział „Wyłączyć silnik”. Cokolwiek by się stało, Olympus nieodwołalnie zmierzał z powrotem ku Ziemi. Jakiś głos, którego nie rozpoznałem - chociaż musiał to być komandor - powiedział „Żegnaj, Pegasusie” i wyłączono radio. Oczywiście nie było sensu życzyć nam szczęścia. Wszystko rozstrzygnęło się przed tygodniami. Właśnie to sobie przesłuchałem. Kiedy już mowa o szczęściu, to kogoś je spotkało, ale nie nas. Mając zaledwie dziesięcioosobową załogę na pokładzie, Olympus mógł pozbyć się jednej trzeciej zapasów i zmniejszyć swą wagę o kilka ton. Teraz wróci do domu na miesiąc przed czasem. W ciągu tego miesiąca mogłyby wyniknąć liczne komplikacje; kto wie, może nasza nieobecność jeszcze uratuje ekspedycję? Oczywiście nigdy się tego nie dowiemy - jednak sama myśl jest przyjemna. Puszczam sobie mnóstwo muzyki, na pełen regulator - bo już nikomu to nie przeszkadza. Gdyby nawet istnieli jacyś Marsjanie, to jak sądzę, ten cień atmosfery nie może przenosić dźwięków dalej niż na kilka metrów. Mamy niezłą fonotekę, ale muszę starannie wybierać. Żadnego jazzu ani nic, co wymaga zbyt wiele koncentracji. A przede wszystkim bez śpiewu. Ograniczam się więc do lżejszej klasyki orkiestrowej; symfonia Nowy świat i koncerty fortepianowe Griega doskonale nadają się do tego celu. W tej chwili słucham Rapsodii na temat Paganiniego Rachmaninowa, ale teraz muszę wyłączyć i zabrać się do pracy. Pozostało mi jeszcze pięć minut. Cały sprzęt jest w doskonałym stanie. Teleskop podąża za Słońcem, magnetowid czeka, chronometr odmierza czas. Obserwacje przeprowadzę najdokładniej, jak tylko potrafię. Winien jestem to moim utraconym towarzyszom, do których wkrótce dołączę. Oddali mi swój tlen, żebym dożył tej chwili. Mam nadzieję, że będziecie o tym pamiętali za sto czy dwieście lat, przekazując te dane komputerowi. Jeszcze tylko minuta; zabieram się do pracy. Do protokołu: rok 1984, miesiąc maj, dzień 11, zbliża się godzina czwarta trzydzieści czasu efemerydalnego... już! Pół minuty do kontaktu. Nastawiam magnetowid i chronometr na maksimum. Sprawdziłem kąt pozycyjny, by upewnić się, że patrzę na właściwe miejsce na krawędzi Słońca. Pięćsetkrotnie powiększony obraz jest doskonały, nawet przy tym niewielkim kącie podniesienia. Czwarta trzydzieści dwie. W każdej chwili... Jest... jest! Aż trudno uwierzyć! Maleńka, czarna szczerba na krawędzi Słońca... rośnie, rośnie, rośnie... Halo, Ziemia. Popatrzcie na mnie, na najjaśniejszą gwiazdę na waszym niebie, bezpośrednio nad wami o północy... Zmniejszyłem prędkość przesuwu taśmy w magnetowidzie. Czwarta trzydzieści pięć. Jakby ktoś wsadzał palec w krawędź Słońca, głębiej, coraz głębiej... Fascynujący widok... Czwarta czterdzieści jeden. Dokładnie w połowie. Ziemia jest idealnym, czarnym półksiężycem - równym wycięciem w Słońcu. Jakby zżerała je jakaś choroba... Czwarta czterdzieści osiem. Weszła już dokładnie w trzech czwartych. Godzina czwarta trzydzieści dziewięć minut i trzydzieści sekund. Magnetowid ponownie na maksimum. Przerwa na krawędzi Słońca szybko się kurczy. Teraz jest ledwo widoczną czarną nitką. Za kilka sekund Ziemia w całości znajdzie się na tle Słońca. Teraz widzę efekty w atmosferze. Wąskie halo obejmuje czarny krążek na Słońcu. Dziwne, że w tej właśnie chwili widzę jarzące się barwy wszystkich wschodów i zachodów Słońca... Koniec wejścia - godzina czwarta, pięćdziesiąt minut i pięć sekund. Cała planeta przesuwa się po tarczy Słońca. Idealnie okrągły, czarny krążek odcina się od tego piekła oddalonego o sto pięćdziesiąt trzy miliony kilometrów. Jest większy, niż oczekiwałem, można łatwo go wziąć za dość dużą plamę na Słońcu. Teraz nie będzie nic ciekawego do oglądania przez sześć godzin, aż ukaże się Księżyc, ciągnący śladem Ziemi przez pół szerokości Słońca. Prześlę dane z magnetowidu do Lunacomu, a potem spróbuję trochę się przespać. Mój ostatni sen. Ciekawe, czy będę potrzebował proszków. Wydaje się, że szkoda marnować ostatnie godziny, ale pragnę zachować siły i oszczędzić nieco tlenu. Chyba to doktor Johnson powiedział, że nic tak cudownie nie uspokaja umysłu człowieka jak - świadomość, że rano go powieszą. Skąd, u diabła, on to wiedział? Godzina dziesiąta minut trzydzieści osiem czasu efemerydalnego. Doktor Johnson miał rację. Wziąłem tylko jeden proszek i nie pamiętam żadnych snów. Skazaniec zjadł również przyzwoite śniadanie.(Wytnijcie to...) Z powrotem przy teleskopie. Teraz Ziemia jest w połowie tarczy, mija jej środek dość daleko od północy. Za dziesięć minut powinienem zobaczyć Księżyc. Właśnie nastawiłem teleskop na maksymalne powiększenie - dwa tysiące razy. Obraz jest trochę zamazany, ale w dalszym ciągu dosyć dobry; bardzo wyraźne halo. Mam nadzieję zobaczyć miasta po ciemnej stronie Ziemi... Nie mam szczęścia. Za dużo chmur. Szkoda, teoretycznie to możliwe, ale nigdy nam się nie udało. Chciałbym... nieważne... Godzina dziesiąta minut czterdzieści. Magnetowid na wolnych obrotach. Mam nadzieję, że patrzę na właściwe miejsce. Zaczynam za piętnaście sekund. Magnetowid na maksimum. Cholera - spóźniłem się. Nie szkodzi - magnetowid złapał ten moment. Słońce ma już z boku maleńką szczerbę. Kontakt musiał nastąpić około godziny dziesiątej minut czterdzieści jeden i dwadzieścia sekund c.e. Jakże ogromna odległość dzieli Ziemię i Księżyc - jest to połowa szerokości Słońca. Nikt by nie pomyślał, że te dwa ciała mają ze sobą coś wspólnego. Człowiek uzmysławia sobie, jak naprawdę wielkie jest Słońce... Godzina dziesiąta minut czterdzieści cztery. Dokładnie połowa Księżyca minęła krawędź. Widzę wyraźną, półkolistą szczerbę na krawędzi Słońca. Godzina dziesiąta minut czterdzieści siedem i pięć sekund. Kontakt wewnętrzny. Księżyc minął krawędź i jest w całości na tle Słońca. Niech wam się nie wydaje, że mogę coś dojrzeć po jego ciemnej strome, ale spróbuję jeszcze powiększyć obraz. Zabawne. No, no! Ktoś chce mi coś powiedzieć; widzę jakieś pulsujące światełko na ciemnej stronie Księżyca. To prawdopodobnie laser w bazie Imbrium. Bardzo was przepraszam. Wszystko, co miałem do powiedzenia na pożegnanie, już powiedziałem i nie będę tego powtarzał. Teraz nie może być ważnych spraw. Jednak to prawie hipnotyzuje - taki mrugający punkcik, świecący z samego Słońca. Trudno uwierzyć, że po przebyciu takiej odległości jego promień ma zaledwie jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów szerokości. Że też Lunacom zadaje sobie tyle trudu, by wycelować go dokładnie we mnie - myślę, że ignorując go, powinienem czuć się winny. Ale się nie czuję. Prawie skończyłem swoją pracę, a sprawy ziemskie już mnie przestały obchodzić. Godzina dziesiąta pięćdziesiąt. Magnetowid wyłączony. To byłoby wszystko - aż do końca tranzytu Ziemi przez tarczę Słońca, co nastąpi od tej chwili za dwie godziny. Przegryzłem coś i w tym momencie po raz ostatni oglądam widok z kopuły obserwacyjnej. Słońce jest jeszcze wysoko, więc nie ma zbyt wielkiego kontrastu, lecz światło ożywia wszystkie barwy - niezliczone odcienie czerwieni, różu, purpury, tak zaskakujące na tle granatowego nieba. Zupełnie inaczej niż na Księżycu, choć tam też jest pięknie. To dziwne, jak mogą zaskakiwać rzeczy oczywiste. Wszyscy wiedzieliśmy, że Mars jest czerwony. Ale naprawdę nie spodziewaliśmy się zobaczyć czerwieni rdzy czy krwi. Zupełnie jak z Kolorową Pustynią w Arizonie - po chwili oko tęskni za zielenią. Na północy jedyna mile widziana zmiana barwy - śnieżna czapa dwutlenku węgla na Mount Burroughs tworzy oślepiająco białą piramidę. I jeszcze jedna niespodzianka. Wysokość Mount Burroughs sięga stu czterdziestu tysięcy metrów ponad średnią podstawę odniesienia; kiedy byłem mały, sądzono, że na Marsie nie ma żadnych gór... Najbliższa wydma piaszczysta leży w odległości czterystu metrów i również na jej zacienionym stoku są płaty śniegu. Sądziliśmy, że w czasie ostatniej burzy przesunęła się o kilka metrów, ale nie mieliśmy pewności. Oczywiście tutejsze wydmy wędrują, jak na Ziemi. Przypuszczam, że piasek kiedyś przysypie tę bazę - ukaże się znowu dopiero za tysiąc lat. Albo dziesięć tysięcy. Ta dziwna grupa skał - Słoń, Kapitol i Biskup - jeszcze zachowała swoje sekrety, a drażni mnie wspomnieniem o naszym pierwszym wielkim rozczarowaniu. Moglibyśmy przysiąc, że są to skały osadowe; jak ochoczo pędziliśmy tam, by szukać skamielin! Nawet teraz nie wiemy, jak powstały. Geologia Marsa jest wciąż pełna sprzeczności i tajemnic... Pozostawiamy przyszłości wiele problemów do rozwiązania, a ci, którzy po nas tu przyjdą, znajdą ich o wiele więcej. Jest jednak pewna tajemnica, o której nigdy nie zawiadomiliśmy Ziemi, a nawet nigdy jej nie zapisaliśmy w dzienniku... Pierwszej nocy po wylądowaniu kolejno trzymaliśmy wartę. Zaraz po północy, w czasie swego dyżuru obudził mnie Brennan. Byłem wściekły - zrobił to przed czasem - i wtedy powiedział mi, że widział jakieś światło poruszające się wokół podstawy Kapitelu. Obserwowaliśmy przynajmniej godzinę, aż przyszła moja kolej na objęcie warty. Lecz nic nie zobaczyliśmy; czymkolwiek było to światło, już nigdy więcej się nie ukazało. A Brennan był osobą zrównoważoną i pozbawioną bujnej wyobraźni; jeśli więc powiedział, że widział jakieś światło, to znaczy je widział. Może to było jakieś wyładowanie elektryczne albo odblask Phobosa na wypolerowanej przez piasek skale. W każdym razie postanowiliśmy nie wspominać o tym Lunacomowi, póki znowu go nie zobaczymy... Od kiedy zostałem sam, często budziłem się w nocy i patrzyłem na te skały. W słabym świetle Phobosa i Deimosa przypominały mi sylwetkę ciemnego miasta na tle nieba. Pozostało ciemne na zawsze. Żadne światła nigdy mi się tam nie ukazały... Godzina dwunasta minut czterdzieści dziewięć czasu efemerydalnego. Zaraz rozpocznie się ostatni akt. Ziemia prawie dotyka krawędzi Słońca. Dwa wąskie rogi światła, które ją obejmują, ledwo się stykają... Magnetowid na maksimum. Kontakt! Godzina dwunasta minut pięćdziesiąt i szesnaście sekund. Sierpy światła już się nie stykają. Na krawędzi Słońca ukazała się mała, czarna plamka, a więc Ziemia zaczyna przez nią przechodzić. Plamka zwęża się, zwęża... Zwolniłem obroty magnetowidu. Za osiemnaście minut Ziemia całkowicie zejdzie z tarczy Słońca. Księżyc ma ponad połowę drogi; jeszcze nie osiągnął środkowego punktu swego tranzytu. Wygląda jak mała kropelka atramentu o wymiarach zaledwie jednej czwartej wielkości Ziemi. Nie ma już błysków światła. Lunacom musiał zrezygnować. No, cóż. Pozostało mi jeszcze pół godziny, tu, w moim ostatnim domu. Czas wydaje się biec coraz szybciej jak w ostatnich minutach przed startem. Zresztą to nieważne; już wszystko zrobiłem. Mogę nawet sobie odpocząć. Już teraz czuję się częścią historii. - Jak ci, którzy z kapitanem Cookiem obserwowali na Tahiti tranzyt Wenus przez tarczę Słońca w roku 1769. Poza obrazem ciągnącego się z tyłu Księżyca wszystko musiało wyglądać tak samo... Co by sobie pomyślał Cook ponad dwieście lat temu, gdyby wiedział, że pewnego dnia jakiś człowiek będzie z innej planety obserwował tranzyt Ziemi? Z pewnością byłby zdziwiony, a potem by się ucieszył... Ja jednak czuję się bliższy człowiekowi, który jeszcze się nie narodził. Mam nadzieję, że słyszysz te słowa, gdziekolwiek jesteś. Może za tysiąc lat staniesz w tym samym miejscu, kiedy wypadnie następny tranzyt? Pozdrowienia na dzień 10 listopada 2084 roku! Życzę ci, byś miał więcej szczęścia od nas. Przypuszczam, że dotrzesz tu na pokładzie luksusowego statku pasażerskiego. Albo urodzisz się na Marsie i będziesz obcym na Ziemi. Poznasz rzeczy, których ja nie mogę sobie wyobrazić. Jakoś jednak ci nie zazdroszczę. Nawet nie zamieniłbym się z tobą. Ty bowiem zapamiętasz moje nazwisko i będziesz wiedział, że to ja właśnie, jako pierwszy ze wszystkich ludzi, widziałem tranzyt Ziemi. I nikt tego nie zobaczy przez sto lat... Godzina dwunasta minut pięćdziesiąt dziewięć. Dokładnie połowa emersji. Ziemia jest idealnym półksiężycem - czarnym cieniem na tarczy Słońca. Ciągle nie mogę pozbyć się wrażenia, że coś nadgryzło złocisty dysk. Za dziewięć minut szczerba zniknie i Słońce znów będzie całe. Godzina trzynasta siedem. W krawędzi Słońca jest tylko płytki, płaski dołek. Można by go wziąć za niewielką plamę przechodzącą przez krawędź. Godzina trzynasta osiem. Odchodzi, odchodzi, odchodzi. Żegnaj, żeg... Już dobrze. Wszystkie zapisy chronometru odesłałem do domu w wiązce fal radiowych. Za pięć minut powiększą nagromadzoną wiedzę całej ludzkości. Lunacom zaś będzie wiedział, że wytrwałem na posterunku. Tego jednak nie wyślę. Zostawię tutaj dla następnej ekspedycji - nieważne, kiedy się zjawi. Może upłynie dziesięć albo dwadzieścia lat, zanim ponownie ktoś tu dotrze. Nie ma sensu odwiedzać starych miejsc, kiedy na zbadanie czeka cały świat... Zatem ta kaseta zostanie tutaj jak dziennik Scotta w namiocie, aż znajdą ją następni. Ale mnie nie znajdą. To dziwne, jak trudno uwolnić się od Scotta. Myślę, że to on podsunął mi ten pomysł. Jego zamarznięte ciało nie będzie bowiem wiecznie spoczywać na Antarktydzie, poza wielkim cyklem życia i śmierci. Dawno temu jego samotny namiot zaczął przesuwać się w stronę morza. Po kilku latach przysypał go padający śnieg i stał się częścią lodowca, który bezustannie oddalacie od bieguna. Minie kilka krótkich wieków i żeglarz powróci do morza. Ponownie włączy się w obieg życia i będzie istniał w planktonie, fokach, pingwinach, wielorybach, w licznej faunie Oceanu Lodowatego. Tu, na Marsie, nie ma oceanów, nie było ich też przynajmniej przez ostatnie pięć miliardów lat. Ale tam, na pustynnych obszarach Chaosu II, których nigdy nie mieliśmy czasu zbadać, jest jakieś życie. Te przemieszczające się plamy na fotografiach zrobionych z orbity są dowodem, że nie erozja, lecz jakieś inne siły usunęły kratery z całych obszarów Marsa. A jeszcze ten długi łańcuch optycznie czynnych cząstek węgla, przechwyconych przez próbniki atmosferyczne. I oczywiście tajemnica Vikinga 6. Nawet teraz nikt nie może doszukać się sensu w ostatnich wskazaniach jego przyrządów, zanim coś dużego i ciężkiego zmiażdżyło sondę w ciszy lodowatej, marsjańskiej nocy... I proszę mi nie wspominać o prymitywnych formach życia w takim miejscu jak to! Cokolwiek tu przetrwało, musi być tak skomplikowane, że możemy przy tym wyglądać jak dinozaury. W zbiornikach statku jest jeszcze dość paliwa, by pojazd terenowy mógł z powodzeniem objechać Marsa dookoła. Pozostało mi trzy godziny światła dziennego - mnóstwo czasu, by zjechać w doliny, a potem ruszyć dalej, w głąb Chaosu. Po zachodzie Słońca, mogę w dalszym ciągu utrzymywać przyzwoitą szybkość, oświetlając sobie drogę reflektorami. Jakie to romantyczne, tak jechać nocą w świetle księżyców Marsa... Przed odjazdem mam jeszcze coś do załatwienia. Nie podoba mi się pozycja Sama, tam, na zewnątrz. Zawsze tak ładnie się poruszał, można powiedzieć z wdziękiem. Chyba to nie w porządku, że teraz wygląda tak niezgrabnie. Muszę coś z tym zrobić. Ciekaw jestem, czy przeszedłbym sto metrów bez skafandra, idąc powoli, wytrwale - jak on - do samego końca. Muszę zobaczyć wyraz jego twarzy. I tyle. Wszystko w idealnym porządku. Jestem gotów do odjazdu. Terapia okazała się skuteczna. Jestem spokojny - nawet zadowolony - kiedy już wiem, co zrobię. Dawne koszmary straciły swą moc. To prawda: wszyscy umieramy w samotności. Ostatecznie co za różnica, że się umiera osiemdziesiąt pięć milionów kilometrów od domu? Z przyjemnością pojadę przez ten cudownie kolorowy krajobraz. Będę myślał o tych wszystkich, którzy marzyli o Marsie - o Wellsie, Lowellu i Burroughsie, o Weinbaumie i Bradburym. Wszyscy się mylili - lecz rzeczywistość jest tu dokładnie tak dziwna, dokładnie tak piękna, jak sobie wyobrażali. Nie wiem, co mnie tam czeka i prawdopodobnie nigdy tego nie zobaczę. Ale na tej wygłodniałej planecie to coś musi rozpaczliwie pragnąć węgla, fosforu, tlenu, wapnia. Może skorzystać ze mnie. A kiedy usłyszę ostatnie „ping” alarmu spowodowanego wyczerpaniem się tlenu, skończę w wielkim stylu. Jak tylko pojawią się trudności z oddychaniem, wysiądę i zacznę iść - z odtwarzaczem podłączonym do słuchawek w kasku i nastawionym na pełen regulator. W całej muzyce nic tak nie oddaje triumfującej siły i chwały, jak Toccata z fugą d-moll. Nie starczy mi czasu, żeby wysłuchać tego do końca - nie szkodzi. Oto idę, Janie Sebastianie.