Arthur C. Clarke Przemijanie Las, który dochodził prawie do skraju plaży, ginął w oddali, wspinając się na zbocza niskich, okrytych mgiełką wzgórz. Piasek pod nogami był ostry, wymieszany z miriadami połamanych muszli. Cofający się odpływ pozostawił gdzieniegdzie pasma zielska rozciągnięte w poprzek plaży. Rzadko ustający deszcz przesunął się w głąb lądu, ale duże krople co i raz wściekle uderzały w piasek, tworząc maleńkie kraterki. Było gorąco i duszno, gdyż wojna między słońcem i deszczem trwała bez końca. Mgła czasem unosiła się na chwilę i wtedy wzgórza wyraźnie rysowały się nad lądem, którego strzegły. Tworzyły łuk obejmujący zatokę równolegle do plaży, a za nimi, w ogromnej odległości, od czasu do czasu można było zobaczyć ścianę gór przykrytych wiecznymi chmurami. Drzewa rosły wszędzie, zmiękczając kontury lądu, tak że wzgórza łagodnie przechodziły jedno w drugie. Tylko w jednym miejscu widać było nagą, odkrytą skałę, gdzie dawno temu jakiś uskok osłabił fundamenty wzgórz i ich zarys na niebie raptownie się urywał, opadając ku morzu jak złamane skrzydło. Poruszając się z ostrożną czujnością dzikiego zwierzęcia, spośród karłowatych drzew na skraju lasu wyszło dziecko. Na chwilę zawahało się, a potem z wolna weszło na plażę, gdyż uznało, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Dziecko było nagie, krępe i miało grube, czarne włosy, zmierzwione na ramionach. Jego twarz, choć zwierzęca, mogła ujść za ludzką w społeczności człowieka, ale zdradziłyby ją oczy. Nie były to oczy zwierzęcia, gdyż miały w głębi coś, czego żadne zwierzę nigdy nie znało; była to wszakże dopiero zapowiedź. U tego dziecka, jak w jego całej rasie, światło rozumu jeszcze nie zabłysło. Od zwierząt, wśród których przebywało, wciąż różniło się tylko o włos. Jego szczep przybył tutaj niedawno i ono pierwsze postawiło stopę na tej samotnej plaży. Nawet gdyby umiało mówić, nie potrafiłoby powiedzieć, co wywabiło je spośród znanych mu niebezpieczeństw lasu, narażając na nieznane, a więc tym straszniejsze zagrożenia ze strony tego nowego żywiołu. Z wolna wyszło na brzeg wody, nieustannie oglądając się za siebie w kierunku lasu; wówczas to, po raz pierwszy w całej historii, na gładkiej powierzchni piasku pozostały ślady stóp, które kiedyś będą jej tak dobrze znane. Dziecko zetknęło się już przedtem z wodą, ale zawsze jej powierzchnię ograniczał otaczający ją ze wszystkich stron ląd. Teraz rozpościerała się przed nim bez końca, a odgłos jej falowania bił nieustannie w jego uszy. Z niewyczerpaną cierpliwością dzikusa stało na wilgotnym piasku, z którego dopiero co spłynęła woda, a potem, z wolna, krok za krokiem, ruszyło w ślad za oddalającym się odpływem. Kiedy fale w nagłym przypływie energii dosięgały jego stóp, dziecko cofało się kawałek w stronę lądu. Lecz coś zatrzymywało je tutaj, na skraju wody, aż jego cień na piasku się wydłużył i zaczął się zrywać zimny, wieczorny wiatr. Być może do jego mózgu dotarło coś z cudowności morza, jakiś cień tego, czym kiedyś będzie dla człowieka. Chociaż pierwsi bogowie jego ludu wciąż jeszcze należeli do przyszłości, poruszyło je wewnątrz niejasne uczucie uwielbienia. Wiedziało, że stoi przed obliczem czegoś większego od sił i mocy, z jakimi kiedykolwiek się spotkało. Zaczynał się przypływ. Daleko w lesie zawył wilk i nagle ucichł. Wokół dziecka coraz głośniej rozbrzmiewały odgłosy nocy; czas już odejść. W świetle nisko zawieszonego na niebie księżyca przeplatały się dwa ślady stóp. Szybko zmywał je postępujący przypływ. Ale powrócą tysiącami i milionami w ciągu stuleci, które miały jeszcze nadejść. Bawiące się wśród rozlewisk między skałami dziecko nic nie wiedziało o lesie, który niegdyś panował tutaj na całym lądzie. Nie pozostawił żadnego śladu swego istnienia. Równie ulotny jak mgły, które tak często spływały z wzgórz, on również pokrył je niegdyś na krótko, a teraz go nie było. Jego miejsce zajęła szachownica pól, dziedzictwo tysiąca lat cierpliwego mozołu. W ten sposób trwało złudzenie stałości, chociaż wszystko się zmieniło, oprócz sylwetki wzgórz na niebie. Piasek na plaży był teraz drobniejszy, a ląd się podniósł, tak więc dawna linia przypływu leżała teraz daleko poza zasięgiem goniących za nią fal. Za falochronem i promenadą, w złotym świetle tego letniego dnia spało niewielkie miasteczko. Tu i ówdzie na plaży leżeli ociężali od upału ludzie, usypiani szumem fal. W stronę otwartego morza powoli płynął przez zatokę wielki statek, świecąc bielą i złotem na tle wody. Chłopiec słyszał słaby i odległy rytm jego śrub i wciąż jeszcze widział maleńkie figurki poruszające się po pokładzie i nadbudówce. Dla tego dziecka - i nie tylko dla niego - statek był piękny i godny podziwu. Chłopiec znał jego nazwę i kraj, do którego płynął, ale nie wiedział, że ten wspaniały olbrzym jest zarówno największym, jak i ostatnim statkiem tego typu. Ledwo dostrzegł prawie niezauważalne w blasku słońca, rzadkie smugi pary, zapowiadające koniec tego dumnego i pięknego giganta. Wkrótce z wielkiego statku pasażerskiego pozostała tylko ciemna plamka na horyzoncie i chłopiec powrócił do przerwanej zabawy, by niezmordowanie budować swoje zamki z piasku. Słońce na zachodzie zaczęło się już zniżać, ale do wieczora było jeszcze daleko. Jednak w końcu nadszedł, gdy fala przypływu powracała na ląd. Na wezwanie matki dziecko pozbierało zabawki i zadowolone, choć zmęczone, ruszyło za rodzicami z powrotem na brzeg. Chłopiec tylko raz spojrzał na zamki z piasku, które zbudował z takim trudem i których nigdy więcej nie zobaczy. Nie żałował, że zostawił je coraz bliższym falom, gdyż jutro powróci tu, a przyszłość rysowała mu się bez końca. Był jeszcze za mały, aby wiedzieć, że pewnego dnia on sam, czy też świat, może nie mieć jutra. A teraz nawet wzgórza się zmieniły pod ciężarem lat. Zmiana ta nie była tylko dziełem natury, gdyż pewnej nocy, w dawno zapomnianej przeszłości, coś nadleciało od strony gwiazd i niewielkie miasteczko zniknęło w wirującym słupie ognia. Ale zdarzyło się to tak dawno temu, że nikt już nie odczuwał żalu czy smutku z tego powodu. Jak upadek legendarnej Troi czy zniszczenie Pompei, było to częścią przeszłości nie do naprawienia i teraz nie budziło już współczucia. Na zmienionej linii horyzontu stał długi, metalowy budynek, który podtrzymywał labirynt obracających się i połyskujących w słońcu luster. Nikt z dawnych wieków nie odgadłby jego przeznaczenia, podobnie jak starożytni nie wiedzieliby, co to obserwatorium czy radiostacja. Ale nie był ani jednym, ani drugim. Od południa Bran bawił się wśród płytkich kałuż, pozostawionych przez odpływ. Był zupełnie sam, choć pilnująca go maszyna dyskretnie patrzyła nań z brzegu. Zaledwie przed kilkoma dniami również inne dzieci bawiły się nad błękitnymi wodami tej pięknej zatoki. Bran zastanawiał się czasem, dlaczego już ich nie ma, lecz jako jedynak nie przejmował się tym zbytnio. Pogrążony w swych marzeniach, był zadowolony, że jest sam. W ciągu paru godzin połączył niewielkie kałuże skomplikowaną siecią kanałów. Myślą odbiegł daleko od Ziemi, zarówno w przestrzeni, jak i w czasie. Teraz otaczały go czerwone piaski innej planety. Był Carde-nisem, księciem inżynierów, walczącym o uratowanie swego ludu przed atakującymi jego tereny pustyniami. Oglądał bowiem spustoszoną powierzchnię Marsa; znał historię jego długotrwałej tragedii i spóźnionej pomocy z Ziemi. Aż po horyzont morze było puste, od wieków nie zmącone przez statki. Zaraz na początku czasu człowiek przez krótką chwilę toczył wojnę z oceanami świata. Teraz wydawało się, że między powstaniem pierwszych łodzi a zniknięciem gigantów morskich minął tylko moment. Bran nawet nie spojrzał w niebo, kiedy potworny cień przemknął po plaży. Ostatnio te srebrne giganty wzbijały się nad wzgórzami nie kończącym się potokiem i teraz prawie nie zwracał już na nie uwagi. Przez całe życie oglądał wielkie statki, wzbijające się w ziemskie niebo w drodze ku odległym planetom. Często widział, jak powracają z tych długich podróży, opadając przez chmury z niewyobrażalnymi ładunkami. Czasem zastanawiał się, dlaczego podróżnicy już nie wracają. Wszystkie statki, które teraz widywał, odlatywały, ale żaden nie wylądował w wielkim porcie za wzgórzami. Nikt nie chciał mu powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. Nauczył się o tym nie wspominać, zauważywszy smutek, jaki wywoływały jego pytania. Z brzegu cicho przyzywał go robot. - Bran - dolatywały go słowa, odbijające się echem głosu jego matki. - Bran, czas wracać. Dziecko podniosło wzrok z wyrazem pełnej oburzenia odmowy. Słońce stało jeszcze wysoko na niebie, a fala przypływu była daleko. Lecz brzegiem nadchodzili już jego rodzice. Maszerowali szybkim krokiem, jakby mieli mało czasu. Co chwila ojciec spoglądał w niebo, a potem szybko odwracał głowę, jak gdyby dobrze wiedział, że nie ma nadziei na ujrzenie czegokolwiek. Ale za chwilę znów patrzył. Uparty i zagniewany Bran stał nad zatoką wśród swych kanałów i jezior. Jego matka dziwnie milczała, ale teraz ojciec wziął go za rękę i powiedział cicho: - Musisz iść z nami, Bran. Już czas. Dziecko ze złością wskazało na plażę. - Ale jest jeszcze wcześnie. Przecież nie skończyłem. W odpowiedzi ojca nie było gniewu, tylko wielki smutek. - Jest wiele rzeczy, Bran, które teraz pozostaną niedokończone. Ciągle nie rozumiejąc, chłopiec zwrócił się do matki. - A czy będę mógł tu przyjść jutro? Z ogromnym zdziwieniem Bran zauważył, że oczy matki nagle wypełniły się łzami. Teraz już wiedział, że nigdy już nie będzie się bawił w piasku nad lazurowymi wodami, nigdy już nie poczuje dotknięcia drobnych fal na swych stopach. Za późno znalazł morze, a teraz musi je opuścić na zawsze. Z przyszłości, mrożąc mu duszę, nadeszła pierwsza, niewyraźna zapowiedź zbliżających się długich wieków wygnania. Ani razu się nie obejrzał, kiedy w milczeniu odchodzili razem po skrzypiącym piasku. Chwilę tę zapamięta na całe życie, ale wciąż jeszcze był za bardzo oszołomiony, aby cokolwiek zrobić, i tylko ślepo maszerował w przyszłość, której nie mógł pojąć. Trzy postacie powoli ginęły w oddali, aż znikły. W dłuższy czas potem nad wzgórzami uniosła się jakby srebrna chmura i z wolna sunęła nad morzem. Łagodnym łukiem, jak gdyby niechętnie opuszczając tę planetę, ostatni z wielkich statków wzbijał się nad horyzontem, aż zupełnie zniknął w nicości nad krańcem Ziemi. Z kończącym się dniem powracał przypływ. Niski, metalowy budynek na wzgórzach rozjaśniły światła, jakby jego budowniczowie w dalszym ciągu tam przebywali. Blisko zenitu jedna z gwiazd nie czekała, aż słońce zajdzie, i płonęła już ostrym, białym światłem na tle ciemniejącego nieba. Wkrótce jej towarzyszki zaczęły wypełniać nieboskłon, już nie tak nieliczne, jak kiedyś. Ziemia znajdowała się obecnie blisko środka wszechświata i całe niebo było jednym, nieprzerwanym blaskiem światła. Lecz za morzem, dwoma długimi, wygiętymi ramionami unosiło się coś czarnego i potwornego, przysłaniało gwiazdy i zdawało się rzucać cień na całą planetę. Macki Ciemnej Mgławicy penetrowały już granice Układu Słonecznego... Na wschodzie wielki żółty księżyc wspinał się na fale. Choć człowiek zniwelował jego góry i sprowadził tam powietrze i wodę, jego tarcza wyglądała tak samo jak wówczas, gdy zaczęła się historia Ziemi. W dalszym ciągu rządził przypływami. Po piasku nieustannie posuwała się naprzód linia piany, zalewając małe kanały i rozmywając odciśnięte w piasku ślady stóp. W stojącym na wzgórzach, dziwnym budynku z metalu raptownie zgasło światło, a jego obracające się lustra przestały odbijać światło księżyca. Z głębi lądu oślepiająco błysnęła potężna eksplozja, a potem jeszcze dwie, coraz słabsze. Teraz ziemia lekko zadrżała, ale już żaden dźwięk nie zakłócał samotności opuszczonej plaży. W świetle Księżyca, pod miriadami gwiazd leżała plaża, czekając na koniec. Była teraz samotna jak na początku. Jedynie fale będą omywały jej złoty piasek, ale tylko przez krótką chwilę. Bowiem Człowiek przybył i odszedł.