1. Niezwykła paczka Lato 1925 Gdziekolwiek spojrzał, miał wokół siebie postacie odziane w obficie drapowane czarne szaty, o zakrytych kapturami głowach. Bez ustanku intonowały monotonne, rytmiczne dźwięki. Trwało to bez końca i doprowadzało do szału. Rozejrzał się w zalegającej mgle, próbując ustalić swoje położenie. Był świt lub zmierzch. Nie miał pewności i dręczyła go ta świadomość własnej niewiedzy. Dostrzegał, iż znajduje się wewnątrz swoistego rodzaju świątyni. Była okrągła i pozbawiona dachu, z ogromnymi kamiennymi słupami, które wyginały się w stronę ciężkiego, ołowianego nieba. Nie należał do tego miejsca; nie był u siebie. Jego głowa sterczała nad pozostałymi i był jedyną osobą nie odzianą w czarną szatę. Spojrzał na swoje ciało i nagle zorientował się, że jest nagi. Dostrzegł także, że stoi na płaskim kawale skały i dlatego jest wyższy od pozostałych. Co tutaj robi? I jak się tu znalazł? Wszyscy patrzyli teraz na niego. Każda głowa była zwrócona w j ego kierunku. Monotonny śpiew przybrał na sile i wznosił się tuż przy nim. Dlaczego zbliżali się ku niemu? Dlaczego jego stopy były unieruchomione? Dlaczego ciało zdawało się tak ciężkie, jak gdyby było z ołowiu? Jeden z mężczyzn stał na czele pozostałych. Wskazał na niego. - Jones, my wiemy, że nadchodzisz. Wiemy, że nadchodzisz. To właśnie było to - śpiew. Rzucili się na niego, ich szaty uderzały o kostki, sprawiając wrażenie morza czerni. Jak oszalały rozejrzał się wokoło, szukając dro- gi ucieczki. Jego ramiona gwałtownie biły powietrze. W dole widział jak przez mgłę zarys swoich stóp, ale wydawało się, że nie są w stanie donikąd go zaprowadzić. Ci ludzie z pewnością nakarmili go środkami odurzającymi; kim jednak byli? Jego głowa szaleńczo odskakiwała na boki. Ludzie byli już tuż-tuż przy nim. Uciekaj. Uciekaj. Szybko. Powietrze eksplodowało w jego klatce piersiowej. Jakaś twarz o wyszczerzonych zębach łypnęła na niego złośliwie. Niebo się obniżyło. Kamienne słupy leciały wprost na niego. I nagle się przebudził. Jego ramiona latały nerwowo na boki, stopy drżały i poruszały się gwałtownie, krzyk zamarł w gardle. Głęboko wciągnął powietrze i rozejrzał się dookoła. Wciąż jednak słyszał nieznośne, jednostajne zawodzenie. Zamrugał oczami, ustalając swoje położenie. Pociąg. No, oczywiście. Wagony trzęsły się, pędziły po torach z tym monotonnym odgłosem i ktoś dobijał się do drzwi jego przedziału. Usiadł prosto i przetarł dłońmi mokre od potu czoło. - Kto tam? Stukanie ucichło. Drzwi otworzyły się i spojrzał zza nich szczupły, siwowłosy Anglik w mundurze konduktora. - Pan Jones? Przepraszam, jeśli pana niepokoję. Indy potarł twarz. - W porządku. O co chodzi? Konduktor trzymał w dłoni paczkę. - Czekało to na pana na ostatniej stacji. - Jest pan pewien, że to dla mnie? - Indy wziął od niego płaskie, prostokątne pudło. Było owinięte w biały papier, a na doczepionej kopercie napis głosił: „Indy Jones - prawdopodobnie jedyny w tym pociągu". Podziękował konduktorowi, który uśmiechnął się blado, skinął głową i wyszedł. Indy obracał pakunek w dłoniach. Wyglądało to jak pudełko czekoladek. Grzechotało, gdy nim potrząsał. Przytknął je do nosa; pachniało delikatnie czekoladą. Kto przysłałby mi czekoladki? -zastanawiał się, wyjmując kartkę z koperty. Informację napisano na maszynie: „Życzę udanej podróży i powodzenia w nowej pracy. Henry Jones Sr." Indy zamrugał oczami i ponownie przeczytał kartkę. W jaki, u diabła, sposób jego ojciec dowiedziałby się, że będzie podróżował tym właśnie pociągiem? I od kiedy to posyłał mu pudełka czekoladek? Już dwa lata minęły, jak nie zamienili ze sobą nawet słowa. Stało się to wówczas, gdy Indy poinformował go o zmianie swego kierunku studiów z lingwistyki na archeologię, a ojciec uznał to posunięcie za głupie i perfidne. Nagle j ego zmarszczone brwi wygładziły się, a na ustach zaigrał uśmiech. To Shannon; to na pewno był on. Jack Shannon wiedział wszystko o jego stosunkach z ojcem. Przesyłka stanowiła przewrotny dowcip, przynajmniej dla kogoś z poczuciem humoru Shannona. Indy potrząsnął głową i położył kartkę na pudełku. Zapatrzył się przez okno na monotonną szarość wiejskiego krajobrazu i cofnął się myślami do ostatniego wieczoru w Paryżu. W nocnym klubie unosiły się opary niebieskiej mgły, gdy na scenie śpiewała i kołysała się Murzynka. Miała niski, donośny głos, któremu towarzyszyły czyste dźwięki trąbki, dochodzące z zacienionego miejsca w tyle sceny. Gdy ostatnie nuty piosenki przycichły, przechodząc w odgłosy aplauzu zgromadzonego tłumu, wysoki, niezdarny trębacz z kozią bródką i potarganymi włosami wstał i zszedł ze sceny. Potrząsnął dłońmi, skinął głową i uśmiechnął się, przechodząc między stolikami. Wreszcie usiadł na krześle przy stoliku stojącym w pobliżu kąta najbardziej oddalonego od sceny. - Świetnie ci idzie, Jack. Tobie i Louise - odezwał się Indy. - Dzięki. Przez ostatnie pół roku naprawdę się polepszyło. - Będzie mi tego brakowało. Shannon wpatrzył się uważnie w j ego twarz. - Nie obwiniam cię za to, że wyjeżdżasz. To się robi zbyt męczące. Zmieniły się dekoracje. - Pochylił się i zapalił papierosa od stojącej na stole świecy. - Czasami rozglądam się i ledwie zdołam dostrzec w tej dżungli jakiegoś paryżanina. Sami turyści. Każdego wieczoru inny tłum. Stali bywalcy nie pokazują się już teraz bliżej niż na ostatnich miejscach. Jeżeli w ogóle się pokazują. Indy włożył swoją fedorę. - Wiesz, że możesz przyjechać w odwiedziny, kiedy tylko zechcesz. - Pewnie będę cię trzymał za słowo. Chciałbym znowu zobaczyć Londyn. Indy otrząsnął się z zamyślenia i popatrzył na to, co go otaczało. Typowo wiejskie widoczki zmieniły się w okopcone fabryki z cegły i wystające fabryczne kominy. W ciągu najbliższych dwóch kwadransów znajdzie się na Victoria Station. Po opuszczeniu Paryża, niecały tydzień temu, kilka dni spędził w Bretanii, gdzie był zajęty badaniem niektórych, znajdujących się w tamtym rejonie, ruin megalitycznych. Aż wreszcie tego ranka wsiadł na prom, który przewiózł go przez kanał, po czym znalazł się w tym oto pociągu. Rozerwał papier, w który opakowana była przesyłka. Francuskie czekoladki prosto z Paryża. - To miłe, Shannon. Już miał zdjąć wieczko pudełka i spróbować jedną z czekoladek, gdy nagle pociąg zahamował na kolejnej stacji i z siedzenia zsunęła się książka. Indy schylił się, by ją podnieść. Okładka odchyliła się, odsłaniając epigraf, znajdujący się na pierwszej stronie osiem-nastowiecznego dzieła. Głosił on: Felix guipotuit rerum cognoscere causas. - Szczęśliwy ten, kto potrafi poznać wewnętrzne znaczenie rzeczy - powiedział głośno. Zamknął okładkę. Książka nosiła tytuł Choir Gaur. Wielkie planetarium starożytnych druidów, zwane powszechnie Stonehenge. Indy roześmiał się. Nie musiał już dłużej szukać znaczenia swego snu. Przed zaśnięciem czytał właśnie tę książkę. - Ale dlaczego te czarne szaty? - zastanowił się. Był pewien, że druidzi chodzili w bieli. Lecz kto powiedział, że sny muszą byś sensowne? Pociąg znowu ruszył. Postukał palcami w paczkę, po czym podniósł wieko i sięgnął po czekoladkę. Upłynęła chwila, zanim zrozumiał, co ma przed oczami i co czuje. Coś czarnego i włochatego pełzało po j ego palcach i nie było wcale z czekolady. Indy wydał z siebie krótki krzyk, potrząsnął ręką i wbił wzrok w pudełko. Było tam kilka czekoladek, ale resztę przegródek wypełniały pająki wielkości orzechów włoskich. Jego kolana wykonały gwałtowny ruch, kopiąc pudełko w przestrzeń. Czekoladki i pająki opadły na niego. Strząsnąłjez siebie i poderwał się na nogi. Stanął na pająkach, rozgniatał je wraz z czekoladkami, oczyszczając ramiona, nogi i całe ciało z pełzających stworzeń, próbując jednocześnie nie myśleć o tym, jak mało brakuje, by jeden z nich go ukąsił. Wreszcie sprawdził jeszcze siedzenie fotela i usiadł z powrotem, lecz w tej samej chwili poczuł, jak coś pełznie wewnątrz jego nogawki i po wewnętrznej stronie kołnierzyka. Indy wyskoczył niemal z ubrania. Dziesiątki malutkich, niedawno wyklutych pająków łaziło po jego nodze. Zgrzytnął zębami, drżał na całym ciele. Strzepnął pająki, uderzając je zwiniętą gazetą, po czym obejrzał dokładnie nogę, by się upewnić, że żaden na niej nie został. Podniósł pudełko i uważnie mu się przyjrzał. Problem nie polegał na tym, że pająki zalęgły się w pudełku czekoladek. Ktoś je tam umieścił. - Shannon? - powiedział głośno Indy. Czy poniósłby wszystkie niedogodności związane z zaaranżowaniem żartu, którego finału nie miał nawet być świadkiem? Być może, ale to przecież nie był żart. 10 Indy ponownie spojrzał na kartkę. Może to jego ojciec? Nie, niemożliwe. Nie zrobiłby tego. Poza tym koperta zaadresowana była do Indy'ego Jonesa, a ojciec nigdy nie nazywał go w ten sposób. Ale Shannon o tym wiedział. Jeżeli wpadł na pomysł, by zrobić taki kawał, dlaczego nie zaadresował przesyłki do Henry'ego Jonesa, Jr., jak zawsze czynił to ojciec w listach wysyłanych w czasach, gdy syn uczył się w college'u w Chicago i mieszkał w jednym pokoju z Jackiem Shannonem? Usłyszał stukanie do drzwi. -Tak? Drzwi otworzył konduktor. - Poproszę bilet do kontroli. Indy ostrożnie sięgnął do kieszeni płaszcza i podał mężczyźnie bilet. - Nie sprawi to kłopotu, j eśli zmienię przedział na resztę podróży? W tym są pająki. - Pająki? - konduktor przeleciał wzrokiem po przedziale, wzruszył ramionami. Indy zrozumiał ten gest doskonale i wskazał pająka pełzającego po ramie okiennej. Konduktor z powrotem wręczył mu bilet i wycofał się z przedziału. - Tędy, proszę pana. Wziął jego bagaż. Indy szybko pozbierał swoje książki. W ostatniej chwili złapał puste pudełko i opakowanie, mając nadzieję, że jest tam ukryty jakiś klucz do. informacji o źródle, z którego pochodził ów tak zwany podarunek. Gdy usadowił się już na nowym miejscu, spytał konduktora, jak mógłby się dowiedzieć, skąd pochodziła przesyłka, którą mu doręczono. - To proste. Niech pan tylko spojrzy na numer w rogu opakowania. Indy rozprostował papier. - Dwanaście. - No właśnie. Zawsze stawiają na paczkach jakiś numer, żeby biuro telegraficzne mogło powiadomić nadawcę o doręczeniu paczki, jeżeli ktoś prosi o tę usługę. - Więc co oznacza dwunastka? - To proste. Paczkę wysłano z Londynu. 2. Nauczyciel Przechodząc przez bramę uniwersytetu, Indy spojrzał przez ramię i dostrzegł wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę, który podążał tuż za nim. Człowiek ten chodził za nim przez trzy ostatnie poranki. Obejrzał się znowu, ale mężczyzna zniknął gdzieś w tłumie studentów. Może był to po prostu ktoś, kto chodził tą samą drogą. Choć od pierwszego dnia zajęć minęło już sześć tygodni, Indy nie był w stanie zapomnieć o wypadku z pająkami. Bardzo chciał traktować to wszystko jako przypadek, w którym pudełko czekoladek trafiło do niego przez pomyłkę. Wiedział jednak, że było inaczej. Lecz nie rozumiał dlaczego. Przypuszczał, że jeszcze coś się stanie, coś, czego zapowiedzią było tamto pudełko, nic się jednak nie wydarzyło. Mimo włożonych wysiłków jego próby wyśledzenia źródła, z którego pochodziła przesyłka, nie przyniosły żadnych rezultatów. Shan-non zaklinał się, że nie wie nic na ten temat i Indy mu uwierzył. Ktokolwiek wysłał paczkę, był bardzo ostrożny, nie zostawił za sobą żadnych śladów. Indy jednak nie miał czasu na roztrząsanie tego problemu. Codziennie docierał na uczelnię przed ósmą, czytał w biurze swoje notatki, po czym prowadził dwugodzinne zajęcia o dziewiątej i następne o pierwszej. Chociaż zaj ęcia kończył już o trzeciej, był to dopiero początek jego pracy. Wracał do biura lub biblioteki, gdzie wyciągał program swoich zajęć, otwierał książki i zaczynał przygotowania do następnego wykładu. Ziewnął, wchodząc do Petrie Hali. Duża część materiału, który przekazywał studentom, była dla niego zupełnie nowa, Indy był więc 12 jednocześnie zarówno studentem, jaki nauczycielem. W najlepszym wypadku wyprzedzał swych studentów zaledwie o tydzień, a niekiedy nawet mniej. Zazwyczaj wiele zawdzięczał programowi, który zapewniał mu ogólny zarys zagadnień, jakie mająbyć poruszone na zajęciach w ciągu tygodnia. Niekiedy jednak czuł, że ten wykaz go ogranicza. Potrafił już sformułować sposoby ulepszenia zajęć, jeżeli miałby prowadzić je ponownie, nie było jednak na to żadnej gwarancji. To, czy będzie tu uczył także jesienią, okaże się dopiero po zakończeniu sesji letniej. Znalezienie tej pracy w tak krótkim czasie po napisaniu doktoratu było niespodziewane. W rzeczywistości byłby zadowolony, pozostając w Paryżu i znajdując sobie zajęcie na jednym z tamtejszych uniwersytetów. Jednocześnie mógłby pracować dorywczo w laboratorium archeologicznym na Sorbonie. To Marcus Brody, stary przyjaciel rodziny i kustosz jednego z nowojorskich muzeów, skierował go do tej pracy. Ten rodowity londyńczyk zadepeszował do Indy'ego z wiadomością, że jeden z jego znajomych na Uniwersytecie Londyńskim poinformował go o poszukiwaniu nauczyciela archeologii na okres letni, z możliwością zatrudnienia na pełnym etacie odjesieni. Indy przypuszczał, że ma niewielkie szansę, zgłosił się jednak, pragnąc głównie pokazać Brody'emu, że docenia jego pomoc. Ponieważ praca obejmowała prowadzenie kursu wstępnego, główny nacisk położono na megalityczne obiekty w Brytanii. Był to temat, którym Indy w trakcie studiów zajmował się bardzo pobieżnie. W tydzień później poproszono go, by przybył do Londynu na rozmowę, a po kilku dniach otrzymał list z wiadomością, że został zaangażowany. Chociaż rozmowa poszła mu dobrze, Indy był przekonany, że Brody ma większe wpływy w kołach profesjonalnych, niż to sobie wyobrażał. Po wejściu do klasy Indy podszedł do tablicy i drukowanymi literami napisał dwa słowa: CHODZENIE PO POLU, po czym zwrócił się ku podium i położył swój notes. Na ścianach w sali wisiały rzędami drewniane gabloty, w których starannie ułożono wystawki ze skorup naczyń, fragmentów kości i kilku czaszek. Na stole tuż przy katedrze piętrzyły się książki do korzystania na miejscu i przyrządy archeologiczne, z tyłu zaś znajdowała się tablica oraz ściana obwieszona fotografiami z wykopalisk, które dokumentowały odkrycia lub ukazywały szczegółowo metody techniczne. Powitał studentów, zauważając przy okazji blondynkę, zawsze przygryzającą wargę, poważnych, młodych ludzi w wełnianych garniturach i krawatach oraz dziewczęta w swetrach, uczesane w koń- 13 skie ogony i ze wstążkami we włosach. Jego oczy spoczęły przez moment na ładnej, radej dziewczynie, która siedziała w środku przedniego rzędu. Była jedyną osobą ze wszystkich studentów, która najbardziej go zainteresowała, dziewczyna jednak trzymała go na dystans. Często zabierała głos, zbyt często, przerywając mu swym pytaniem lub komentarzem, lub odpowiadając napytania, jakie Indy zadawał klasie, jak gdyby była jedyną jego słuchaczką. Nie był to jednak jedyny powód, dla jakiego Indy się jej wystrzegał. Dziewczyna nazywała się Deirdre Campbell. Była córką doktor Joanny Campbell, zwierzchniczki całego wydziału i przełożonej Indy'ego. Otworzył notatnik na lekcji, którą przygotował dwa dni wcześniej . - Archeologia to nauka umożliwiająca miłe wycieczki na wieś -zaczął - z jednoczesnym wykonywaniem pracy. Mamy nawet nazwę dla tego zjawiska. Mówi się o tym „spacerowanie po polu". Spojrzał na rzędy pochylonych głów studentów robiących notatki. Deirdre jednak siedziała prosto na krześle, przyglądając się mu. Wyjaśnił, że spacerowanie po polu obejmuje szukanie zmian w krajobrazie. Niewielkie pofałdowanie terenu może oznaczać pozostałości starożytnego kanału lub średniowiecznej wioski. Zmiany w kolorze gleby lub nasileniu roślinności są kolejną wskazówką. Jeśli brzeg pola unosi się bez wyraźnego powodu lub linia brzegowa zbiornika wodnego biegnie zbyt prosto, może to oznaczać obecność starożytnego mura. Podniósł wzrok i dostrzegł uniesioną rękę. Wkroczenie do akcji nie zajęło jej dużo czasu. - Tak, panno Campbell? - A co pan powie na temat Stonehenge? Mówiła ze szkocką śpiewnością, wymawiając „Stoonheenge". Indy popatrzył na nią tępym wzrokiem. - To znaczy co? - No cóż, chodzenie po polu - (powiedziała „chodzeenie") - nie zrobiło tam wiele dobrego. Ludzie chodzili po całym Stonehenge i okolicy, ale nie dostrzegli żadnych zmian w krajobrazie, bo znajdowali się zbyt blisko nich. Dzięki Bogu, że wiedział, o czym ta dziewczyna mówi. W programie nie było żadnej wzmianki o wykorzystywaniu fotografii lotniczej, Indy jednak przygotował się do późniejszego wykładu o Stonehenge i przeczytał o zdjęciach, które zrobiono ruinom. - Dobra uwaga - powiedział i szybko wyjaśnił, co Deirdre miała na myśli. Pod koniec wojny w pobliżu ruin zbudowano lotnisko wojskowe i fotografie wykonane latem 1921 roku przez jeden ze 14 szwadronów Królewskich Sił Powietrznych odkryły pewne zadziwiające szczegóły. Stwierdzono nagle, że ziemia na obszarze z dala od ruin jest ciemniejsza niż ich bliskie otoczenie. Nie było to jednak możliwe do stwierdzenia podczas obserwacji prowadzonej z ziemi. - Czy ktoś wie, co mogło to oznaczać? - zapytał Indy. Oczywiście Deirdre wiedziała. - Dowodzi to, że na tych ciemniej szych obszarach ziemia została przekopana i korzenie roślin były w stanie przeniknąć twardą warstwę kredy, znajdującą się tuż pod wierzchniową warstwą gruntu. - To prawda - stwierdził Indy. - We wrześniu 1923 roku Craw-ford i Passamore zaczęli studiować te ciemniejsze obszary, traktując jako jedyną wskazówkę właśnie zdjęcia. Odkryli oni dokładne wejście do ruin i prostą drogę, prowadzącą niemal do Salisbury, piętnaście kilometrów na północ. Stonehenge jest prawdopodobnie pierwszym obszarem wykopalisk archeologicznych, gdzie wykorzystano technikę fotografii lotniczej. Jestem przekonany, że w najbliższym czasie będziemy świadkami znacznie szerszego jej wykorzystania. W każdym razie możemy być wdzięczni Królewskim Siłom Powietrznym za poszerzenie naszej wiedzy o Stonehenge. Indy rozejrzał się, ponownie dostrzegając uniesioną rękę Deirdre. Wiedział, że większość nauczycieli bardzo chciałaby mieć w swojej klasie z tuzin tak błyskotliwych studentów jak Deirdre, ta dziewczyna j ednak działała mu na nerwy. - A co pan powie na temat kontrowersji z władzami wojskowymi? - zapytała. Nawet gdy zadawała jakieś pytanie, robiła to takim tonem, iż nie ulegało wątpliwości, że zna na nie odpowiedź. Co ona, u diabła, wyprawia, sprawdza go z polecenia matki? Tym razem Indy poczuł się zagubiony. Pomimo całego czasu, jaki poświęcał na przygotowanie swych wykładów, zdawał sobie sprawę z luk istniejących w j ego wiedzy i to właśnie musiała być jedna z nich. - Przykro mi. Nie bardzo wiem, o czym pani mówi. - To zrozumiałe - stwierdziła Deirdre pewnym głosem. - Przez długi czas nie było pana w Anglii, a wiem, że w tamtejszych gazetach nie relacjonują brytyjskich poczynań zbyt dokładnie. Tutaj jednak powstał prawdziwy spór. Pod koniec wojny władze chciały zniszczyć Stonehenge, ponieważ uznano, że głazy mogą stanowić zagrożenie dla latających nisko samolotów. - Żartuje pani. - Ani trochę. To była dosyć brudna sprawa. Indy spostrzegł, jak kilku studentów kiwa głową na znak zgody. 15 - No cóż, będę musiał do tego zajrzeć - znowu odchrząknął. Był zawstydzony i zły na Deirdre. Zachowywała się tak, jak gdyby to ona prowadziła te zajęcia. Będzie musiał utrzeć jej nosa... i to szybko. Dziewczyna musiała wyczuć j ego zakłopotanie, bo przez resztę wykładu zabrała głos zaledwie dwa razy. Gdy zajęcia dobiegły końca, Indy ogłosił, iż następnym razem będą rozmawiali o Stone-henge. - Omówiliśmy już menhiry i dolmeny, teraz zaś możemy jeszcze dodać do naszego słownictwa trylity. Waszym zadaniem jest zapoznanie się ze wszystkimi artykułami Colonela Williama Hawleya zatytułowanymi Wykopaliska archeologiczne w Stonehenge, które opublikowano w „Przeglądzie Archeologicznym", począwszy od roku 1920. Hawley, jak wiecie, jest archeologiem odpowiedzialnym za obecne wykopaliska w Stonehenge. Porozmawiamy o tym, co Hawley znalazł do tej pory i co z tego wynika. A przy okazji, czy ktokolwiek wie, co takiego znalazł pod tak zwanym kamieniem rzeźniczym? Po upływie kilku sekund Deirdre podniosła rękę, tym razem jednak tylko do wysokości ramienia. Indy czekał przez chwilę na inne zgłoszenia, ale nie uniosła się żadna inna ręka. - Słuchamy, panno Campbell. - Hawley znalazł kilka narzędzi z krzemienia, skorup naczyń i ostrzy z jelenich rogów, myślę jednak, że rzeczą, do której pan nawiązuje, jest butelka porto, pozostawiona przez innego archeologa, Williama Cunningtona, sto dwadzieścia lat temu. Cała sala wybuchnęła śmiechem. - Świetnie. Ukradła mi pani dowcip. Proszę zostać przez chwilę po zajęciach, dobrze, panno Campbell? Klasa jest wolna. I proszę nie zapomnieć - to do tych, którzy jeszcze się zastanawiają, a takich j est wielu - że jutro mij a ostateczny termin zadeklarowania swój ego tematu pracy semestralnej. Gdy studenci opuszczali salę, Indy zebrał swoje notatki i zastanowił się przez chwilę nad tym, co ma powiedzieć. Kiedy wszyscy już wyszli z wyjątkiem Deirdre, Indy pozostał na swym miejscu za katedrą, jak gdyby miał w dalszym ciągu prowadzić wykład dla audytorium złożonego z j ednej osoby. Deirdre podeszła do katedry z rękami złożonymi przed sobą na notatniku. Była niewysoka, drobnej budowy. Jej długie, mahoniowe włosy opadały w lokach na ramiona. Miała bladą cerę, a oczy kolorem przypominały kwiat wrzosu. Jej makijaż był bardzo delikatny. Indy dostrzegał coś sprzecznego w wyglądzie dziewczyny. Była płocha, ale miała olej w głowie; niewinna, 16 ale bardzo mądra. Patrząc na nią, Indy, nie wiedzieć dlaczego, przypomniał sobie pewien oksymoron, który jego ojciec zwykł cytować za każdym razem, gdy matka agitowała za czymś, co uznawał za trywialne: „O ciężka płochość, poważna to marność!" - Pani jest Szkotką, prawda, panno Campbell? - zaczął. -Tak. - Tak jak ja. No, to znaczy mój ojciec jest albo był. Urodził się w Szkocji. - Zły początek. Wyzywająco patrzyła mu prosto w oczy, na jej ustach pojawił się lekki uśmiech. - Czy prosił pan, bym została po zaj ęciach, by rozmawiać o wspólnych przodkach? Indy odchrząknął. Był zdenerwowany. To ona powinna czuć się w ten sposób, ale wcale na to nie wyglądało. - Chciałem zapytać, jeśli... Tak? - Indy spuścił wzrok na pulpit katedry. - Jeżeli pani pozwoli... panno Campbell, dlaczego wybrała pani te zajęcia? To znaczy, wygląda na to, że zna pani cały ten materiał, a pani matka jest z pewnością lepszym specjalistą od archeologii brytyjskiej niż ja. - Ale pan jest jedyną osobą prowadzącą zajęcia. Ona nie. Nie umiem ciągnąć korzyści z pochodzenia. Wiedział, że jeżeli ją rozzłości, może to dotrzeć do jej matki, a wtedy prawdopodobnie będzie musiał zapomnieć o ponownym angażu jesiennym, musiał jednak coś powiedzieć. - Panno Campbell... - Może pan mówić do mnie Deirdre. Ich oczy spotkały się. - Posłuchaj, Deirdre, byłbym wdzięczny, jeżeli dałabyś innym szansę wypowiadania się na zajęciach. Zamrugała gwałtownie oczami. - Co ma pan na myśli? - Wydaje mi się, że możesz ich onieśmielać. - Och? Ależ skąd. Z pewnością czują się swobodni w wypowiadaniu tego, co myślą. - Taak. - Indy ponownie spojrzał w dół na katedrę, jak gdyby jego notatki miały zadecydować, co powinien powiedzieć. - Czy mogę coś zauważyć, panie profesorze? Co znowu? - pomyślał, lecz głośno odpowiedział: - Tak, słucham. - Wydaje mi się, że pan spośród nas jedyny czuje się onieśmielony. Indy wzruszył ramionami. Lajone! 17 - Nie onieśmielony, raczej trochę zirytowany. - Dlaczego? - Widzisz, to moja pierwsza praca w roli nauczyciela. Nigdy nie byłem tutaj zaangażowany w żadną działalność zawodową. Nie jestem Anglikiem. - Nie musi pan usprawiedliwiać się przede mną. Proszę pamiętać, że ja również nie jestem tutejsza. Indy nie dołączył do jej śmiechu. -1 twoja matka jest moja szefową. - Nie musi pan czynić z tego zarzutu. Jeżeli chce pan wiedzieć, podobają mi się pańskie zajęcia. Uważam, że doskonale daje pan sobie radę i powiedziałam o tym Joannie, mojej mamie. - No cóż, dziękuję. - Ona nie przestaje nagabywać mnie o pana. - Deirdre uśmiechnęła się niezręcznie, jej twarz poczerwieniała. - Lepiej już pójdę. Indy obserwował, jak wychodziła. Uśmiechnął się do siebie. Prawdziwa studentka. Lubi tę dziewczynę, zadecydował. Ale przecież wiedział to już od pierwszego dnia zajęć. 3. Koledzy z pokoju - Wiem, że to gdzieś tutaj. Jadłem tu coś zaledwie tydzień temu -powiedział Indy, gdy zatrzymali się w połowie drogi między dwiema przecznicami w samym sercu Soho. Jack Shannon wsadził ręce w kieszenie i rozejrzał się. - Nie przejmuj się. Mogę coś zjeść właśnie gdzieś tutaj. Umieram z głodu. Shannon przyj echał nieoczekiwanie kilka dni wcześniej, korzystając z zaproszenia, które Indy złożył mu tuż przed wyjazdem z Paryża. Ale napięty plan Indy' ego sprawiał, że przyjaciele ledwie mieli czas, by się widywać. Tego wieczoru po raz pierwszy rozmawiali ze sobą dłużej niż kilka minut. - To tam, po drugiej stronie ulicy - odezwał się Indy. - Chodź. - Nie wygląda zbyt świetnie - prychnął pogardliwie Shannon, gdy przechodzili przez ulicę. - No to co? Jedzenie jest tak dobre jak wszędzie w Paryżu. No, prawie. To, że Indy znalazł tu francuską restaurację, która przypominała mu paryskie bistra, nie było niczym zadziwiającym. Nie w Soho. Tysiące hugenotów z Francji osiedliło się w tej okolicy pod koniec siedemnastego wieku, podobnie jak później zrobili to Szwajcarzy, Włosi, Chińczycy, Hindusi oraz przedstawiciele innych nacji. Ulice tutaj stanowiły wrzaskliwy galimatias, z otwartymi stoiskami i sklepami, które oferowały wszystko, co Marco Polo przywiózł ze swej dalekiej podróży, i jeszcze więcej. Główną atrakcją były różnorodne tanie, cudzoziemskie restauracje, nocąjednak oferty czynione wzdłuż niektórych ulic były nastawione na zaspokojenie innych potrzeb. Kelner zaprowadził ich do stolika i Indy zamówił butelkę wina. 19 - Dzisiaj ja zapraszam na obiad. To ma być prawdziwa uroczystość. Shannon uśmiechnął się i pogłaskał swą rudą kozią bródkę. - Cieszę się, że patrzysz na to w ten sposób. Mam nadzieję, że to nie wygląda na narzucanie się. Mogę znaleźć sobie pokój gdziekolwiek. -Nie martw się o to. Prawie nie bywam w domu, a jeżeli będziesz zawadzał, to ci powiem. A teraz opowiadaj, jak dostałeś tę pracę? - Szedłem właśnie Oxford Street z moją trąbką i zobaczyłem, że drzwi piwnicy tego klubu są przyparte i stoją otworem. Pomyślałem sobie, co u diabła, i wszedłem. Wziąłem właściciela na milutką pogawędkę, trochę jak z South Side Chicago, i zagrałem mu parę kawałków. Powiedzieli, żebym zaczął już dzisiaj. - Świetnie. Ale co z Paryżem i z Dżunglą? - Jak to co? Najwyższy czas coś zmienić, Indy. Band świetnie da sobie radę beze mnie. W każdym razie daj ę komuś innemu szansę grania na rogu. Facetowi Louise z Nowego Orleanu. Grał z Kingiem Oliverem i kręcił się w pobliżu. Jest strasznie zapalony. Przyniesiono wino i przyjaciele wznieśli toast za swoją przyszłość i za Londyn. Indy mówił z nadzieją o swych szansach pozostania w Londynie przez następny rok. Doskonale czuł się w tym mieście i mógł stąd podróżować dokądkolwiek. Anglicy byli aktywnie zaangażowani w prace wykopaliskowe od Gwatemali aż po Egipt. - Wiesz, to jest prawdziwa metropolia. Shannon sączył wino i uważnie, z kwaśnym wyrazem twarzy przypatrywał się Indy'emu. - Brzmi to tak, jak gdyby Angole poprzestawiali ci w głowie. Następnym razem będziesz mówił o rozwoju wspaniałych starych kolonii. - Jack, ja po prostu obserwuj ę. Londyn to centrum, to kosmopolityczna metropolia. - Myślę, że nie znam tego słowa. Jak to jest po francusku? Indy roześmiał się. - Jesteś pewien, że chcesz tu pracować? Shannon wzruszył ramionami. - Jakiś czas. Przypuszczam, że moje granie na tym skorzysta. Wszystko stawało się dla mnie zbyt sztywne w Dżungli. Potrzebuję trochę wariacji na temat. Shannon wydaje się po prostu rozczarowany jak zwykle, pomyślał Indy. Tak samo jak już wcześniej w Chicago i przez większość czasu spędzonego w Paryżu. Wyglądało to tak, jak gdyby kultura jazzowa nadawała życiu pewnego rodzaju zjadliwą perspektywę. 20 Dysonans. Rytm synkopowany, nacisk położony celowo nie na swoim miejscu. Skończyli już przystawki i podano dania główne, gdy Shannon podjął temat, który Indy już od jakiegoś czasu próbował wymazać z pamięci. - Dostałeś j eszcze coś od tego fraj era, który przysłał ci to pudło z pająkami? - Nie. Nic, o czym bym wiedział. - Kiedy otrzymałem twój list, myślałem najpierw, że to żart. Indy wziął do ust kęs gotowanego dorsza. - Ja też myślałem, że to żart, dopóki nie otworzyłem pudełka. Shannon zrobił minę i potrząsnął głową. - Pająki. Dostałbym świra, gdyby mnie to spotkało. Ale kto, do cholery, mógł to zrobić? - Nie mam poj ccia. Ale ktokolwiek to był, miał kiepskie poczucie humoru. Te pająki to były czarne wdowy i gdyby któryś mnie ukąsił, prawdopodobnie wcale bym tu nie siedział. Shannon dźgał nożem zieloną fasolkę, spiętrzoną wysoko tuż przy jego rostbefie. - Skąd wiesz, że to były czarne wdowy? - Z rysunku w encyklopedii. - Ciekaw jestem, gdzie w Londynie ten ktoś zdobył czarne wdowy? - zadumał się Shannon. - Nie wiem. Gdybym miał trochę czasu, tobym się tym zajął. Shannon skinął głową w zamyśleniu. - Cholernie proste. Jeżeli Belecamus wciąż jeszcze się gdzieś kręci, jestem pewien, że ona za tym stoi. - Jej tu nie ma - odparł krótko Indy, ucinając rozmowę na ten temat. Dorian Belecamus była jego pierwszym profesorem archeologii na Sorbonie w Paryżu. Namówiła go na towarzyszenie j ej w wyprawie do Delf, w Grecji, gdzie miał pracować jako jej asystent. Ta kobieta nie tylko pozwoliła mu nabrać doświadczenia w pracach wykopaliskowych, dała mu także zakosztować zdrady. Intrygowała przeciwko Indy' emu, wykorzystując go w spisku na życie króla Grecji, czego Indy omal nie przypłacił życiem. Indy jednak dokonał w Delfach znaczącego odkrycia. Odnalazł i odnowił starożytny święty przedmiot, zwany omfalos, który obecnie znajdował się w Nowym Jorku, na wystawie w muzeum archeologicznym Marcusa Brody'ego. Pomimo perfidii Belecamus, jej gwałtownej śmierci oraz tego, że sam cudem tylko uniknął podobnego losu, całe to doświadczenie utwierdziło Indy'ego w przekonaniu, że archeologia jest właśnie tym celem życiowym, do którego będzie dążyć. 21 - Jak smakuje ryba? - spytał Shannon. - Dobrze. A jak twój obiad? Nie odezwałeś się jeszcze na ten temat ani słowem. - Do przyjęcia. Wołowina jest surowa, ale sos dobry. - Jack, wołowina powinna właśnie taka być. Gdyby zbyt długo ją przygotowywano, straciłaby cały smak. Ale od kiedy to stałeś się znawcą dobrej kuchni? Shannon odłożył widelec. - Co się, do cholery, z tobą dzieje? Byłeś jak nieobecny przez cały wieczór, a teraz się na mnie wściekasz. - Nie, to nic takiego. - Coś siedzi ci na głowie. Pozwól, że zgadnę, to kobieta, prawda? Indy sączył przez chwilę wodę z kieliszka. - Dostałem dzisiaj list od Leelanda Milforda. - Boże, od tego zwariowanego staruszka. Jak mu się wiedzie? - Przypuszczam, że dobrze, i wcale nie jest zwariowany. Po prostu trochę ekscentryczny. Shannon roześmiał się. - Taak. Trochę. Milford był emerytowanym profesorem, uznanym autorytetem w dziedzinie średniowiecznej Anglii, oraz przyjacielem ojca In-dy'ego. Shannon poznał go w czasach, gdy wraz z Indym chodził do college'u i mieszkał razem z nim w pokoju, Milford zaś zatrzymał się w campusie, by wygłosić wykład. Wywarł on na Jacku wrażenie dziwaka, jako że podczas obiadu dwukrotnie zapomniał, kim jest Shannon; po raz pierwszy gdy ten ostatni wrócił do stołu z kawą, i później gdy młody człowiek wyciągnął swoją trąbkę. Za każdym razem Indy musiał ponownie przedstawiać Shannona czcigodnemu gościowi. - Co takiego pisze? A może nie rozgryzłeś jeszcze jego świńskiej łaciny? - zagadnął Shannon. - To średniowieczny angielski, nie świńska łacina, i wcale nie napisał listu w tym języku. - Poza swym roztargnieniem Milford miał także denerwujący zwyczaj wtrącania podczas rozmowy zdań w średniowiecznej angielszczyźnie, jeżeli nawet temat konwersacji pozostawał bez związku z dziedziną, w której był ekspertem. - Wspomina, że tatuś jest jeszcze ciągle zły za moje zajęcie się archeologią. Uważa, że marnuję sobie życie oraz wszystko, czego mnie nauczył. Innymi słowy, nic nowego. -1 co możesz zrobić? Masz przed sobą swoje własne życie, którym musisz kierować. 22 - Spróbuj to wytłumaczyć mojemu ojcu. W każdym razie dostałem list w samą porę. Milford jutro tu przyjeżdża i chce się ze mną widzieć. - Szczęściarzu - odezwał się Shannon - nie będziesz miał nic przeciwko, jeżeli ja przepuszczę tę okazję? Indy roześmiał się. - Uznałem, że mógłbyś. Wyjdę po niego jutro na dworzec i pójdziemy na lunch, czy coś takiego. - Lepiej odśwież swój średniowieczny angielski przed spotkaniem tego profesorusa. Indy nie odpowiedział. Wzrok utkwił w wejściu do restauracji, skąd dwie kobiety poprowadzono do jednego z narożnych stolików. Były to Joanna Campbell i Deirdre. Oczy Indy'ego przyciągnęła ta młodsza. Nawet na taką odległość, w poprzek całej sali, wyglądała porywająco. Miała na sobie granatową dziewczęcą sukienkę z dużym, białym marynarskim kołnierzem i kokardą z przodu. Sukienka ściśle opasywała dziewczynie biodra i sięgała do połowy łydek, kończąc się u dołu białą lamówką. Deirdre na głowie miała dopasowany, miękki kapelusz z rondem opuszczonym w dół, a mahoniowe, wijące się włosy opadały jej na ramiona. Shannon spojrzał za wzrokiem przyjaciela. - Znasz ją? - Obydwie. To moja szefowa i jej córka. Lepiej przejdę się i powiem cześć. - Spotkamy się na zewnątrz. Deirdre dostrzegła go pierwsza. - Profesor Jones. Co za niespodzianka - wyciągnęła rękę i Indy przytrzymał ją przez chwilę. Było wokół niej coś tajemniczego, czego nie mógł do końca określić, coś ukrytego, co uzupełniało jej urodę, źródło jej siły. Wytrzymanie spojrzenia było niemal wysiłkiem, gdy Deirdre uścisnęła jego rękę. Doktor Campbell wyciągnęła ku niemu smukłą, wypielęgnowaną dłoń. Jej czarne włosy były poprzetykane srebrnymi nitkami. Rysy twarzy, podobnie jak córki, zostały wyrzeź-bione z dużą starannością. Jak zwykle wyglądała dystyngowanie, a tego wieczoru także nieco tajemniczo, ubrana w czarną suknię, pelerynę oraz czerwony jedwabny szal, sięgający aż do ud. Gdy wymienili już oficjalne uwagi na temat restauracji i okolicy, Indy zmusił się do wysiłku, by skupić się na tym, co mówiła doktor Campbell. Działo się tak, jak gdyby jakaś nieznana siła przyciągała jego oczy i myśli ku Deirdre. Zastanawiał się, co powie do niego za chwilę. - Więc jak? - zapytała doktor Campbell. 23 - Przepraszam. Coś musiało ujść mej uwagi. Pani profesor uśmiechnęła się i spojrzała na córkę, po czym znów popatrzyła na Indy'ego. - Pytałam, co sądzi pan o brytyjskiej archeologii w porównaniu z grecką. - Uważam, że istniej e pewna różnica w j ęzykach. Ale gdy nabierze się wprawy, można swobodnie przechodzić od jednej do drugiej. - A pan j est biegły w tym, co nazywa pan formacją brytyj ską? Indy zastanawiał się, ile Deirdre opowiedziała matce o prowadzonych przez niego zajęciach i czy wspomniała jej o upomnieniu za zdominowanie dyskusji podczas lekcji. - Pracuję nad tym. - To właściwa odpowiedź na niewłaściwe pytanie, w każdym razie niewłaściwe, gdy pochodzi ode mnie - stwierdziła doktor Campbell. - Ależ skąd - odparł Indy i zaczął usilnie myśleć nad tym, co ma teraz powiedzieć, by kulturalnie móc opuścić obydwie panie. - A propos - odezwała się doktor Campbell, pochylając się ku niemu - doszły mnie plotki, że jakieś dziwne rzeczy dzieją się ludziom, którzy trzymali omfalos. Aż do tego stopnia, iż zabroniono komukolwiek go dotykać. Czy nic takiego nie zdarzyło się panu, gdy znalazł go pan w Delfach? Indy uśmiechnął się i wzruszył ramionami. -No cóż, wyobraźnia prowadzi ludzi do szaleństwa. Myślą że dotykają wyroczni delfickiej czy czegoś takiego i mają zamęt w głowie. Spojrzał na salę, nie przyglądając się jednak niczemu w szczególności. Z doświadczeń swoich i innych z omfalosem wiedział, iż ludzie, którzy trzymają kamień, przechodzą pewnego rodzaju transformację uczuć i myśli. Jeśli o niego chodzi, to widział swą przyszłość, jak gdyby przeżywał jąna przyśpieszonych obrotach, i część z tego, co wówczas ujrzał, już się do tej pory wydarzyła. Pomimo rozbudzonej ciekawości Indy nigdy nie pragnął ponownie dotykać omfalosa. Zgodnie z powszechną opinią rzeczy tego typu nie dzieją się naprawdę, a poza tym w czasie tych doznań i bezpośrednio po nich Indy czuł się tak, jak gdyby tracił rozum. Z pewnością nie ma zamiaru rozmawiać o tym z Joanną Campbell. - Profesorze Jones, dobrze się pan czuje? - spytała Deirdre. Indy ocknął się z zamyślenia. - Przepraszam. Próbowałem sobie przypomnieć, co się ze mną wówczas działo i, szczerze mówiąc, niewiele pamiętam. - Cóż, potrafię to zrozumieć - odparła doktor Campbell - zważywszy na okoliczności. - Zwróciła się do Deirdre: - O ile wiem, 24 próbowano wówczas zrzucić z tronu króla Grecji i jeden z greckich archeologów był w pewien sposób w to wmieszany. Czyż nie tak? - Było kilka ciężkich chwil. No cóż, czeka na mnie przyjaciel. Powinienem już pójść - wstał i skinął głową w kierunku doktor Campbell, potem ku Deirdre. - Profesorze Jones - odezwała się doktor Campbell, zanim udało mu się odejść -jeszcze jedno. Czy wie pan coś na temat związków pomiędzy Grekami a wczesnymi mieszkańcami tej wyspy? Indy uśmiechnął się z przymusem. - Nie bardzo wiem, co ma pani na myśli, doktor Campbell. Przypatrywała mu się przez chwilę. - Proszę o tym pomyśleć, Jones. Jestem pewna, że pan to wie. To część pańskiego wykształcenia. Miło było pana spotkać. - Do zobaczenia jutro - odezwała się Deirdre i twarz jej rozjaśnił radosny uśmiech. - Jutro? Ach tak, na zajęciach. Oczywiście. - Ponownie skinął głową obydwu kobietom, odwrócił się i podążył ku drzwiom. Shannon czekał na zewnątrz. - Przepraszam. Chodźmy stąd. Podążyli przed siebie szeroką aleją, torując sobie drogę wśród zgromadzonego na rogu tłumu, w którym wszyscy rozmawiali po włosku. Niezależnie od godziny ulice Soho wypełniało mnóstwo ludzi i wydawało się, jak gdyby wraz z ulicami zmieniały się języki. W chwilę później przecięli Greek Street i Indy był prawdziwie zdziwiony, nie słysząc nikogo, kto by mówił po grecku. W tym czasie Shannon obracał się w zupełnie innym świecie. Co drugi krok strzelał palcami, jak gdyby po głowie krążyła mu jakaś melodia. - To naprawdę ładna babka, właśnie ta. Indy rozejrzał się. - Która? - Ta ruda. - Och, Deirdre. Ona jest kimś więcej, Jack. To jedna z moich studentek, najzdolniejsza z całej zgrai. Właściwie wygląda to prawie tak, jak gdyby współzawodniczyła ze mną podczas zajęć. - To znaczy? -Nie wiem. Zachowuje się tak, jak gdyby wiedziała tyle, ile ja, jeśli nie więcej. - Może to prawda. - Dzięki, stary. Shannon klepnął go w ramię pięścią. - Tylko żartuję. Ale skoro ona tyle wie, to po co chodzi na zajęcia? 25 - O to właśnie ją zapytałem. Uważa, że potrzebuje potwierdzenia. Ale ja zastanawiam się, czy ona mnie nie szpieguje. - Szpieguje, dla kogo? Shannon ominął mężczyznę w zniszczonym płaszczu. Był z kobietą. Miała na sobie krótką, zwiewną sukienkę, a jej oczy były tak intensywnie pomalowane, iż zdawały się zajmować połowę twarzy. Trochę dalej kolejna prostytutka z Soho kiwnęła na Indy'ego. Patrzył na nią przez chwilę, po czym odwrócił wzrok. - Oczywiście dla matki. Przechodzę okres próbny. Aż do września nie dowiem się, czy dostanę pełny etat. - Myślę, że twoja wyobraźnia pracuje zbyt intensywnie. Ta dziewczyna jest prawdopodobnie po prostu dobrą studentką. Odkąd miałeś to przejście z Dorian Belecamus, nie ufasz żadnej kobiecie, spotykanej na swej drodze. - To nieprawda. I przestań wypowiadać jej imię, jak gdybyś machał mi przed oczami czerwoną flagą. - Wiesz, co powinieneś zrobić? - powiedział Shannon, nie zwracając uwagi na wybuch złości przyjaciela. -Co? - Umówić się z nią. Lepiej ją poznać. Ta dziewczyna może powiedzieć na twoją korzyść coś dobrego. Do diabła, skoro ona wychodzi na obiad z matką, prawdopodobnie nikogo innego nie widuje. - Jack, na miłość boską, to chyba najgorsza rzecz, jaką mógłbym zrobić. Randki ze studentką mogą dowodzić wszystkiego, z wyjątkiem moich chęci na dostanie pracy. Shannon nie wydawał się przekonany. Szli dalej w milczeniu, każdy pogrążony we własnych sprawach. Indy celowo starał się nie myśleć o Deirdre. Zamiast tego przez chwilę zastanowił się nad pytaniem, jakie doktor Campbell postawiła mu, zanim wyszedł. Nie był nawet pewien, czy miała na myśli Celtów, czy też ich poprzedników, i nie miał najmniejszego pojęcia o ich powiązaniach z Grekami. Kolejna luka w jego wiedzy. Ale jaki był cel tego pytania? Sprawdzenie go? Może było to coś ważnego, o czym powinien wiedzieć. Najlepiej będzie, jeżeli to sprawdzi. Zastanawiał się, czy doktor Campbell była właśnie tym profesorem, którego znał Marcus Brody, tą osobą, od której Marcus dowiedział się o pracy dla nauczyciela. W istocie to ona właśnie podjęła ostateczną decyzj ę o zatrudnieniu. Dość dziwne, że punkt zwrotny podczas rozmowy kwalifikacyjnej miał związek z jego nazwiskiem. - Indy Jones - powiedziała doktor Campbell i uśmiechnęła się. Dwaj pozostali profesorowie zachichotali i jeden z nich zapytał, czy młodego człowieka łącząjakieś powiązania z In-e-go. 26 In-e-go co? - omal nie zapytał, ale w porę się opamiętał. W ciągu kilku dni, poprzedzających tę rozmowę, całe godziny spędził na studiowaniu dzieł dotyczących zabytków Brytanii i przypominał sobie, że czytał o Inigo Jonesie, głównym architekcie królów Jakuba I i Karola I. - Och, nie sądzę. Jest bardzo wiele Jonesów i żaden z moich krewnych nie pomyślałby, że Stonehenge zostało zbudowane przez Rzymian. Oczywiście to było trzysta lat temu i od tej pory tyle się zmieniło w tym, co wiemy o starożytnych. - Uwaga ta, jak przypuszczał, zadowoliła doktor Campbell i utwierdziła jej decyzję. W końcu doszli do klubu. Wieczór jazzowy był właśnie tym, czego potrzebował. Będzie to jego pierwszy wieczór poza domem, odkąd przyjechał do Londynu. Jak bardzo zmienił się od czasów, gdy on i Shannon spędzali swój ostatni rok na uniwersytecie w Chicago. Byli tak pochłonięci odkryciem podziemnego świata jazzu, który nagle rozwinął się w Chicago, iż obydwaj omal nie wylecieli z uczelni. Dla Indy'ego całe doświadczenie stanowiło spełnienie żądzy przygód; dla Shannonabyło to poważniejsze zamierzenie, które zmieniło go już na zawsze i w rezultacie wpłynęło najego przyszłość. Zrezygnował z pewnej posady księgowego w rozwijającej się firmie przewozowej na rzecz niepewności życia muzyka jazzowego. Gdy schodzili po schodach do nocnego klubu mieszczącego się w suterenie, Indy poczuł, iż ktoś go obserwuje, i spojrzał przez ramię. Na chodniku spostrzegł jakiegoś mężczyznę podążającego w jego kierunku. Był wysoki i szczupły, o ciemnych włosach, gładko zaczesanych do tyłu, i wąskich oczach, mniej więcej w tym samym wieku co Indy. Był to ten właśnie człowiek, o którym Indy myślał, iż chodzi za nim na uniwersytet. Mężczyzna minął wejście do klubu i podążył dalej ulicą, nie oglądając się za siebie. - Widziałeś tego faceta? - spytał Shannon, otwierając drzwi. Owionął ich zapach stęchłego piwa i dymu, gdy tak stali w przejściu. Indy usłyszał brzęk szklanych naczyń i gwar rozmów. - Bo co? - Zauważyłem go na ulicy przed restauracją, gdy czekałem na ciebie, i jestem pewien, że widziałem go, jak się kręcił po Russell Sąuare, pod naszymi oknami. Indy spojrzał w kierunku, w którym zniknął nieznajomy. - To pewnie nic takiego, po prostu zbieg okoliczności - powiedział, wzruszając ramionami. A jednak wcale w to nie wierzył. 4. Pomiędzy półkami Cały ranek Indy klął siebie samego za zbyt długie zasiedzenie się w nocy. Chociaż tego dnia nie prowadził żadnych zajęć, urzędował w swym gabinecie. Zgodnie z założeniami kursu poproszono go, by z góry zaaprobował temat pracy semestralnej każdego studenta i już niemal dwie godziny siedział i słuchał wszystkich po kolei. Czuł się wyczerpany, a wcale nie był to jeszcze koniec dyżuru. Mimo że przez ostatnie trzy tygodnie dopingował studentów do spotykania się z nim jak najszybciej, prawie połowa czekała z tym aż do ostatniego dnia. Popatrzył na stojącego przed nim drobnego dzieciaka. - Stonehenge. - To znaczy? - spytał Indy. - To mój temat. - Proszę usiąść. Nie można tak po prostu pisać o Stonehenge. Proszę to uściślić. - W porządku - uważnie wpatrywał się w Indy'ego - napiszę o pierwszych badaczach. - Wciąż zbyt ogólnie. Proszę podać wiek. - Siedemnasty. - W porządku. Proszę teraz wybrać dwóch badaczy żyjących w siedemnastym wieku, porównać i zestawić to, do czego doszli. - Muszę wybierać ich teraz? -jęknął. - Wolałbym trochę odczekać i to przemyśleć. Indy uśmiechnął się i potarł sobie kark. Najwyraźniej dzieciak nie znał żadnych nazwisk. - Po prostu upewnij się, że tych dwóch, których wybierzesz, prowadziło badania w tym samym wieku. 28 - Rozumiem - wstał i pośpiesznie wyszedł z pokoju. Indy masował sobie skronie, czekając na kolejnego studenta. - Następny! - krzyknął, po czym pochylił się i wyciągnął szyj ę, patrząc w stronę zewnętrznej sali. Ponieważ nikt się nie pojawiał, z powrotem wygodniej rozparł się na krześle. - Hura - powiedział cicho. Spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Właśnie tyle potrzebował czasu. Pojedzie metrem do Kings Cross Station i poczeka na pociąg, którym ma podróżować Leeland Mil-ford. Zasunął teczkę, wstał i miał właśnie wychodzić, gdy w drzwiach pojawiła się Deirdre Campbell. Jej twarz rozświetlił uśmiech. - Mam nadzieję, że nie przyszłam zbyt późno, żeby omówić temat swojej pracy. Indy z powrotem usiadł na krześle. Czuł się rozczarowany, że nie udało mu się wyjść. Było mu jednak miło, że to właśnie Deirdre go zatrzymuje. - Usiądź proszę i mów. Jej obecność jak gdyby rozświetlała cały pokój; wydawało się, że to jej blada cera lub lśniące, mahoniowe loki promieniują własnym światłem. A może była to jej inteligencja. Po wysłuchaniu wielu studentów, podobnych do ostatniego, którzy byli zadowoleni, mogąc zrobić jak najmniej, byle tylko zaliczyć przedmiot, Deirdre przynosiła ze sobą orzeźwiającą zmianę. Doceniał jej entuzjazm i było mu teraz przykro, że nakazał jej, by się kontrolowała. - Dziękuję - odparła i usiadła na krześle stojącym naprzeciwko jego biurka. -To była prawdziwa niespodzianka, spotkać pana wczoraj wieczorem. - Taak. Niespodzianka - powiedział Indy. Deirdre spojrzała w dół na swoje dłonie. - Opowiedziałam mamie o tym, co powiedział mi pan po wczorajszych zajęciach, i ona przyznała panu rację. Chyba w pewnym sensie się popisywałam - (popisywaałam). - Powiedziała mi, że powinnam być odrobinę bardziej blate podczas zajęć. - Blate? - To szkockie słowo, znaczy nieśmiała. Indy popatrzył na dziewczynę ponad swymi okularami w drucianej oprawce. - Rozumiem. - Może mówię tyle dlatego, że niektórzy Anglicy patrzą na Szkotów z góry, jak gdyby ci z północy byli ignorantami - podniosła wzrok i uśmiechnęła się - ale może znowu chciałam po prostu zrobić na panu wrażenie - to wypowiedziane cicho wyznanie było tak rozbrajające, 29 że Indy nie mógł oderwać od dziewczyny oczu. Była jak rozkwitający kwiat, który stara się przepraszać za swe urzekające piękno. - Nie kłopocz się o próbowanie zauroczenia mnie - odparł. -Jestem zauroczony. Znowu na niego spojrzała i ich oczy się spotkały. Indy miał chęć sięgnąć po jej rękę i podnieść dziewczynę z krzesła. Zastanawiał się, jak mogą smakować jej usta, jak czułaby siew jego ramionach. Uspokój się, stary, nakazał mu jakiś głos wewnątrz, chcesz dostać tę pracę, czy nie? - Więc pozwól mi zgadnąć - odchrząknął, przybierając oficjalny ton - piszesz o Stonehenge, podobnie jak większość. - Nie. O jaskini Ninian w Szkocji. Indy powtórzył tę nazwę. - Wydaje mi się, że nie mówiliśmy o tym na zajęciach. Co cię tak zainteresowało? - Tam właśnie został pochowany Merlin. Indy splótł ręce na karku i uśmiechnął się. - Doprawdy? - Tak - wydawała się wcale nie żartować. - Merlin, doradca króla Artura? - Właśnie tak. - Merlin to postać legendarna, Deirdre. To zajęcia z archeologii, a nie z mitologii. - Mam dowód. - Naprawdę? Jakiego rodzaju dowód? Dziewczyna uśmiechnęła się skromnie. - Będzie pan musiał przeczytać moją pracę. Przypuszczam, że wyda się panu interesująca. - Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, uznam, że jest więcej niż interesująca. Raczej zdumiewająca. - Więc aprobuje pan ten temat? Indy szeroko się uśmiechnął. - To, co proponujesz, to więcej niż temat pracy semestralnej. Deirdre. To siła napędowa kariery. Jeżeli potrafisz udowodnić, że Merlin naprawdę istniał, zdobędziesz większe uznanie niż większość archeologów w ciągu swej kariery. Wdzięcznym ruchem podniosła się z krzesła. - Natychmiast zabieram się do pracy. Indy obserwował, jak wychodziła z gabinetu. Może nie była tak wybitna, jak przypuszczał. Gdyby chodziło o każdego innego studenta, natychmiast wyraziłby swoją dezaprobatę. Problem wykra- 30 czał znacznie poza zakres pracy semestralnej na wstępnym kursie. Był to temat pracy doktorskiej i nawet w takim wypadku bardzo ambitny. Skoro do tej pory nikt jeszcze nie dowiódł istnienia Merli-na, cóż mogła wiedzieć ta dziewczyna, co byłoby wystarczające do radykalnej zmiany poglądów? Był bardzo ciekawy. Gdy wyszedł z biura i pośpieszył w stronę metra, dopadła go gorzka myśl. Deir-dre musiała powiedzieć matce o tym tak zwanym dowodzie na istnienie Merlina. Cokolwiek to było, Joanna Campbell prawdopodobnie nie zgadzała się z córką. Ogarnęło go nieprzyjemne przeczucie, że być może znajdzie się w środku batalii między matką a córką. Cholera! To mu tylko było potrzebne. Pociąg jadący z Portsmouth, dokąd przybił statek Leelanda Mil-forda, przyjechał o czasie, Indy jednak się spóźnił. Gdy dotarł na peron, większość pasażerów już wysiadła. Indy dostrzegł jakąś młodą parę z dwojgiem dzieci, mężczyznę w szkockiej spódniczce oraz grupę uczennic w mundurkach. Nagle zauważył Milforda spacerującego po peronie i trzymającego w każdej ręce skórzaną torbę. Miał na sobie długi ciemny płaszcz, zupełnie nieodpowiedni na tę porę roku. Jego głowa była pozbawiona włosów, z wyjątkiem krzaczastej białej kępy nad każdym uchem oraz wąsów przypominających grubą białą szczotką drażniącą usta. Oczy były bladoniebieskie i wodniste. Chociaż Indy nie znał dobrze Milforda, wiedział, że staruszek potrafi zaskakiwać: w jednej chwili może być otwarty i przyjacielski, a moment później nieprzystępny. Uśmiechnął się szeroko, widząc ruch ust Milforda, który zapewne narzekał na spóźnienie Indy'ego. Gdy się zbliżył, wyraźnie usłyszał słowa staruszka: - Przeklęty pociąg. Szybciej już na rowerze... So whylome wont. -Milford wyminął go. Po prostu nie przestawał chodzić. - Doktorze Milford - pośpieszył za nim Indy - hej, doktorze Milford! To ja, Indy. Milford stanął i wolno się odwrócił, na jego czole pojawiły się zmarszczki. - Ach, Indy! Co za niespodzianka! - Potrząsnął dłonią Indy'ego, nie okazując jednak ani śladu entuzjazmu. - Co ty tutaj robisz? - Dostałem pański list. - Doprawdy? - O ile pamiętam, napisał pan, żebym wyszedł po pana na dworzec. Milford wyglądał na zdziwionego. - No, skoro tak mówisz. Indy zaproponował, że weźmie jedną z jego toreb, Milford jednak odmówił. 31 - Mam się dobrze, młody człowieku. Przeto nie udałoby się tobie nigdy unieść o włos więcej, niż ja mogę utrzymać. Albo so why-lome wont. - Zapamiętam. - So whylome wont to średniowieczne angielskie powiedzenie używane przez Milforda ze szczególnym upodobaniem. Indy już dawniej dowiedział się, iż znaczy to „jak to mówią", Milford jednak swobodnie używał tego zwrotu, nigdy nie wyjaśniając jego znaczenia. Gdy znaleźli się już na ulicy, Indy zatrzymał taksówkę i obydwaj usadowili się na tylnym siedzeniu. - Co zamierza pan robić w Londynie, doktorze Milford? Pański list nie wyjaśniał tego dokładnie. - Mam kilka spraw do załatwienia. - Staruszek pochylił się i klepnął kierowcę w ramię. - Do biblioteki British Museum, dobry człowieku. Naprzód, zawszeć naprzód cwałuj wietrzysko. Kierowca odwrócił się i spojrzał na swych pasażerów. - A skąd to pan niby, z Nowej Fundlandii? - Po prostu rozwiń żagle, druhu - odezwał się Indy, po czym zwrócił się do Milforda: - Jest pan pewien, że nie chciałby pan niczego przekąsić przed pójściem do muzeum? - Już jadłem. Poza tym prawdziwy głód, jaki odczuwam, to głód wiedzy, jak zawsze. Indy skinął głową. - To dobra biblioteka. - Najlepsza na świecie, dzięki Bogu - stwierdził Milford -jest tam wszystko, co ukazało się w Anglii od 1757 roku. Kilka milionów woluminów, dziesiątki tysięcy manuskryptów i starożytnych papirusów. Najlepszy zbiór dzieł średniowiecza, właściwie jest tam wszystko, co trzeba wiedzieć o historii Brytanii. Słowa Milforda sprawiły, że Indy ponownie zaczął myśleć o tym, co Joanna Campbell powiedziała w restauracji. - Doktorze Milford, czy wie pan coś na temat związków pomiędzy starożytnymi Grekami a dawnymi mieszkańcami Wysp Brytyjskich? Milford siedział przez chwilę w milczeniu. - To przede mną. Indy uśmiechnął się. - Tak przypuszczam. - Chociaż wydawało się, że Milford miał na myśli coś innego, Indy wiedział, iż słowa „przed nim" oznaczały okres poprzedzający średniowiecze, które było polem jego badań. - Pamiętam jednak słowa jednego z moich kolegów, który wypowiadał się właśnie na ten temat, no... jakieś dwadzieścia lat temu - 32 podrapał się w łysinę palcem wskazującym. - To zabawne, że pewne rzeczy się zapamiętuje, ale wcale nie jest zabawne, że niektóre się zapomina. - Co on panu powiedział? -Kto? Indy zachichotał. - Pański kolega... ten, który wypowiadał się na temat powiązań pomiędzy starożytnymi Grekami a Brytami. Kierowca wjechał na krawężnik przed wejściem do biblioteki. - Och, jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, możesz to znaleźć właśnie za tymi drzwiami. Gdy Indy płacił za taksówkę, Milford wysiadł i zaczął się oddalać. Pośpieszył więc za starym profesorem, który piął się po stopniach prowadzących do biblioteki. - Może pan udzielić mi jakiejś wskazówki? - Zawsze sam udzielaj sobie odpowiedzi na swoje problemy, nie czekaj, aż inni podadzą ci wszystko gotowe - powiedział staruszek, wspinając się po schodach. - To samo powtarzał mi także tata - odparł ponuro Indy. Milford zatrzymał się na szczycie schodów i postawił na posadzce swoje torby. Jego oczy napotkały spojrzenie Indy'ego. - Twój ojciec był wobec ciebie nieco surowy - odezwał się łagodnie. - Udzielę ci tej wskazówki. Przejrzyj pisma Hekatajosa - znowu podniósł obydwie torby, gdy Indy otworzył przed nim drzwi. - Pamiętaj jednak, że nie przetrwało nic z tego, co napisał. Indy zmarszczył brwi i obserwował, jak Milford kaczym krokiem wchodzi do foyer. - Wobec tego jak mogę cokolwiek przejrzeć? Milford popatrzył na niego przez ramię. - Pomyśl, chłopcze, pomyśl. Wiemy o istnieniu pism Hekatajosa, ponieważ cytowali go inni. W ten sposób stał się on raczej przedmiotem prac niż ich twórcą. Lekcja używania katalogu w bibliotece, pomyślał Indy i uśmiechnął się z przymusem. - W porządku, przyjrzę się temu. A gdzie pan będzie? - spytał, wchodząc za Milfordem do ogromnej, kopulastej sali z nawami, które jak szprychy odchodziły od jej centrum. Milford zmarszczył czoło, położył palec na ustach i odwrócił się. Indy potrząsnął głową i ruszył na poszukiwania w tej ogromnej kopalni wiedzy. Może Milford po prostu tak sobie paplał i rzucił byle jakie nazwisko, może nie było to właściwe nazwisko. Lajone! 33 Co wiedział o Hekatajosie? Zapamiętał to nazwisko podczas studiów dzięki skoj arzeniu go z Hekate - boginią ziemi, księżyca i podziemnego świata, jej osobę wiązano z urodzajem. Hekatajos pisał o starożytnych Grekach oraz ich powiązaniach z tajemniczym ludem, którego członków zwano Hyperborejczykami, „Ludźmi spoza Wiatru Północnego" według mitologii greckiej. Niektórzy uczeni dopatrywali się w tym nawiązania do mieszkańców Atlantydy. To było mniej więcej wszystko, co zapamiętał. Katalog ogólny znajdował się w centralnym punkcie kopulastej sali. Obejmował całokształt zbiorów bibliotecznych i wymieniał dziesiątki woluminów, z których każdy miał po pięćset stronic. W końcu jednak Indy znalazł poszukiwane przez siebie nazwisko w katalogu rzeczowym, który odsyłał go do dzieła zatytułowanego przekornie Biblioteka historyczna autorstwa Diodora z Sycylii, historyka greckiego, który większość swego życia spędził w Rzymie w czasach Juliusza Cezara i Augusta. Napisanie Biblioteki historycznej zajęło Diodorowi trzydzieści lat i dzieło to obejmowało czterdzieści tomów. Na szczęście Indy wyszukał nazwisko Hekatajosa, odnajdując w ten sposób konkretny tom i stronice. Podszedł do pobliskiego stanowiska bibliotekarzy, gdzie skierowano go do innej sali. Tam kolejny pracownik podał mu starożytną księgę. Mężczyzna zmarszczył brwi, patrząc na Indy'ego, i ostrzegł go, że książka j est bardzo stara i cenna, i że musi się z nią obchodzić ze szczególną troską. Po przeczytaniu fragmentów pism Hekatajosa, zacytowanych z jego nie istniejącego już dzieła Krąg ziemi, Indy zdał sobie sprawę, że ten opis wyspy Hyperborejczyków zawiera znacznie więcej szczegółów, niż to sobie wyobrażał. Była to kraina większa od Sycylii i położona naprzeciwko Galii. Wskazywało to na Brytanię, ale właściwie mogła to być jakakolwiek wyspa Skandynawii. Później przeczytał także, iż na wyspie znajduje się ogromna świątynia w formie kręgu, i zmienił zdanie. Opis świątyni za bardzo przypominał Stonehenge. Zadecydował, iż Hyperborejczycy to starożytna nazwa mieszkańców Wysp Brytyjskich. Hekatajos wspominał także o dobrych stosunkach panujących pomiędzy Hyperborejczykami a Grekami, a także o tym, iż niektórzy Grecy odwiedzili wspomnianą wyspę i pozostawili na niej wrota zaopatrzone w greckie napisy. Wiadomości było jeszcze więcej. Wyspę Hyperborejczyków uznawano za prawdopodobne miejsce urodzenia Leto, córki gigantów, ona zaś została matką Apollina. Dlatego właśnie Hyperborejczycy czcili Apollina i jemu poświęcili świą- 34 tynię w formie kręgu. Mówiono też, że Apollo odwiedzał świątynię co dziewiętnaście lat podczas wielkiego święta, na którym tańczył wraz ze swymi wyznawcami i grał na harfie. Jego pojawienie się wiązano również z dziewiętnastoletnim cyklem powrotu gwiazd do miejsca, z którego pochodziły. Apollo był punktem zbieżnym, pomyślał Indy, zamknąwszy książkę. Przypomniał sobie słowa Joanny Campbell: „Jestem pewna, że pan to wie, to część pańskich doświadczeń". Mit o Apollinie, a szczególnie jego związki z Delfami stanowiły sedno problemu. Indy po prostu nigdy do tej pory nie wiązał nazwy wyspy Hyperborejczy-ków z Wyspami Brytyjskimi. Ale to miało sens. Apollo był znany jako intruz na greckim Olimpie i mówiono o nim, że część każdego roku spędza „za Wiatrem Północnym". Teraz, skoro już znalazł odpowiedź na zadane przez nią pytanie, rozmyślał nad tym, czy doktor Campbell po prostu sprawdzała jego wiedzę, czy też miała po temu jakiś inny powód. Potarł twarz. Powinien wrócić do domu i trochę się zdrzemnąć. Już miał wstać od stołu, gdy dostrzegł dwoje oczu spoglądających na niego zza półki z książkami. Starał się zachowywać tak, jak gdyby wcale nie wiedział, że jest obserwowany. Ponownie zaczął kartkować książkę, przeciągnął się. Oczy wciąż tkwiły w tym samym punkcie. Może to bibliotekarz pilnujący, by nie uszkodził cennego dzieła. Było jednak coś znajomego w tych osadzonych blisko siebie oczach. Przypominały mu spojrzenie człowieka, którego Indy podejrzewał, iż go obserwuje. Nagle, niczym startujący sprinter, Indy zerwał się z krzesła i pognał do regału. Gdy go okrążał, dostrzegł wysokiego mężczyznę, szybkim krokiem idącego nawą wzdłuż następnego rzędu regałów. Wąskooki najwyraźniej starał się mu umknąć i Indy podążył za nim świeżym tropem. Szedł ukradkiem, zerkając między półki, aż wreszcie dotarł do kolejnej nawy. Rozejrzał się we wszystkie strony, po czym skręcił w prawo. Nagle dostrzegł nieznajomego w chwili, gdy mężczyzna prześlizgiwał się przez drzwi na korytarz. Indy przemierzył salę i ponownie zauważył go znikającego w potężnej kopulastej czytelni. Stojąc w drzwiach, Indy miał w zasięgu wzroku całą salę, Wą-skookiego nigdzie jednak nie było. Indy zachodził w głowę, gdzie mężczyzna mógł zniknąć, gdy nagle usłyszał hałas - ktoś siłą próbował powstrzymać kaszel. Indy gwałtownym ruchem wysunął głowę w prawo i tam właśnie był ten człowiek, oparty o ścianę zaledwie dwa kroki od drzwi. 35 W tym momencie Wąskooki natarł na Indy'ego, przewracając go w jednej z naw. Upadli na ziemię, szamocząc się i koziołkując. Znalazłszy się już w połowie drogi do końca nawy, Wąskooki wyślizgnął się z uścisku Indy' ego, stanął z trudem na nogi i pognał z powrotem wzdłuż nawy. Wszyscy, którzy znajdowali się w pokoju, w milczeniu śledzili rozwój wypadków. Wąskooki dobiegał do drzwi, gdy Indy chwycił go za koszulę i pociągnął na podłogę. Przekoziołkowali kilka razy, aż uderzyli o j ed-no z biurek. Siedzący za nim mężczyzna poderwał się na równe nogi. - Skąd to nikczemne zachowanie? Czyżbym miał do czynienia z szaleństwem i szaleńcem? Indy oderwał się od koszuli Wąskookiego na dźwięk znajomego głosu. - Doktorze Milford, ja... nie mogę teraz rozmawiać. Wąskooki przeczołgał się pod biurkiem Milforda i dotarł do następnej nawy. - Przepraszam - powiedział Indy i przeskoczył przez biurko, mężczyzny jednak nie było w zasięgu wzroku. Nagle spostrzegł, że napastnik przeczołguje się pod biurkami. Indy padł na kolana i w tej pozycji podążył za nim. Ktoś kopnął go w bok. Ludzie krzyczeli, wzywając pomocy. Boże, w co on się wplątał? Chciał jedynie przytrzymać tego faceta i dowiedzieć się, dlaczego go obserwuje. Teraz odciął Wąsko-okiemu drogę ucieczki, ścigany więc pognał w kierunku centralnej części biblioteki, wymijając biurka i bibliotekarzy. Indy ruszył za nim i wreszcie dostrzegł szansę zwycięstwa. Rzucił się do przodu na jedno z biurek i złapał Wąskookiego za pasek. - Leżysz na moim biurku, synku - odezwała się jakaś starsza pani. Dwukrotnie uderzyła Indy'ego w głowę zwiniętą gazetą i Wąskooki zdołał się uwolnić z jego uścisku. Indy natychmiast się poderwał i pognał za przeciwnikiem. Ścigany jednak przemierzył już ponad połowę kopulastej sali, kierując się ku drzwiom. Indy zamierzał już zrezygnować z pościgu, gdy nagle Wąskooki potknął się i upadł na twarz. - Na twarz, na tę twoją parszywą twarz, nikczemny nieprzyjacielu! - krzyknął Milford. Indy rzucił się na leżącego, przyciskając go do podłogi. Chwycił go za kołnierz i wykręcił mu rękę. - Okay. Kim ty, do cholery, jesteś? Dlaczego za mną łazisz? Mężczyzna warknął na niego z wściekłością. Jego wąskie, ciemne oczy przypominały dwa czarne węgle. Podniósł wzrok, patrząc na 36 coś, co znajdowało się ponad Indym. W tej samej chwili Indy otrzymał w głowę cios książką. Wąskooki odepchnął go i uciekł. Indy odwrócił się i spostrzegł starsząpanią, na której biurku przed chwilą leżał. - Niczego pani nie rozumie. - Masz cholerną rację, synku, że nie rozumiem - odparła starsza pani i wsadziła mu w oko ołówek zakończony gumką. Indy zawył z bólu i zakrył twarz. I wtedy po raz pierwszy usłyszał głos Wąskookiego: - Posłuchaj mnie, Jones. Podniósł głowę i swym nie naruszonym okiem dojrzał stojącego w drzwiach mężczyznę. - Ostrzegam cię. Trzymaj się z dala od Deirdre Campbell. - Racja. Trzymaj się od niej z daleka - powiedziała starsza pani i znowu podniosła książkę. Nagle u boku Indy'ego znalazł się Milford. - Proszę go już nie bić. Ja się nim zajmę. On jest ze mną. Cholera! - pomyślał Indy. Jasna cholera! Pobiła mnie starsza pani, uratował doktor Milford. A to wszystko przez Deirdre i jakiegoś zazdrosnego chłopaka. 5. Londyńska Tower Dzień później podczas zajęć: - Jeśli chcemy pojąć precyzję, do jakiej dążyli starożytni, nasze błędy podczas badania ich dokonań muszą być nieznaczne, nieistotne w porównaniu z ich własnymi pomyłkami - mówił Indy na podstawie swoich notatek. - Skoro oni doszli do setnych części centymetra, my musimy dojść do tysiącznych, by poznać ścisłość ich rozumowania. Indy przerwał, by pociągnąć łyk wody. Jego lewe oko było przymknięte i napuchnięte od ciosu, jaki poprzedniego dnia otrzymał podczas bójki w bibliotece, zakrył je więc skrawkiem czarnego materiału. Oznajmił słuchaczom, iż miał wypadek i lekarz zalecił mu, by przez kilka dni nosił opaskę. Prawym okiem natomiast wodził od twarzy do twarzy. Niektórzy studenci gorliwie wysuwali do przodu głowy, czekając na jego następne słowa. Inni notowali zaciekle w zeszytach. W pierwszym rzędzie siedziała wyprostowana Deirdre, splatając i rozplatając palce. Tego dnia miała na sobie długą, sięgającą kostek suknię, której fałdy układały się pod krzesłem. Wyglądało to tak, jak gdyby suknia stanowiła metaforę kłamstw skrywanych przez tę dziewczynę. Jej notatnik leżał zamknięty, usta miała zaciśnięte w grymasie. Przed zajęciami spytała go, co się stało, Indy zaś burkliwym głosem poprosił, by usiadła. Być może potraktował ją opryskliwie, odpłacał jednak pięknym za nadobne. Musiała powiedzieć coś swojemu chłopakowi, czy kimkolwiek był dla niej Wąskooki, co sprawiło, że tamten poczuł zazdrość. Wykorzystywała go, prawdopodobnie wykorzystywała ich obydwu do swoich manipulacji. Nie chciał brać udziału w żadnym z jej planów. 38 - Ale nie przypisuj cie mi tego stwierdzenia - mówił dalej Indy. - Są to słowa sir Flindersa Petriego, znanego egiptologa, który badał także pewne głazy wybrane z dziewięciuset okrągłych, potężnych kamieni znajdujących się na Wyspach Brytyj skich, między innymi ze Stonehen-ge. Na podstawie badań, prowadzonych w roku 1877, przedstawił wyjątkowo dokładne pomiary skał, narysował także szczegółowy plan opublikowany w skali jeden do dwustu. Niektórzy z was, piszący prace semestralne na temat Stonehenge, prawdopodobnie zaznajomili się już z książką Petriego zatytułowaną Stonehenge: plany, opis i teorie. Indy wyjaśnił, że Petrie jest jednym z najbardziej cenionych badaczy Stonehenge, ponieważ unikał wszelkich dzikich spekulacji. To, jak wyjaśnił Indy, było pułapką dla Stonehenge. Zamierzał następnie omówić niektóre z dziwacznych teorii, które wysuwano przez kilka minionych stuleci. - Zajrzyjcie do pracy osiemnastowiecznego badacza, Johna Smitha. On pierwszy zauważył, że jeśli staniemy w centrum Stonehenge o świcie podczas letniego przesilenia, zauważymy słońce wschodzące dokładnie powyżej tylnego kamienia znajdującego się na zewnątrz środkowego kręgu głazów. To dość interesujące stwierdzenie. Badacz ten jednak uważał także, że Stonehenge zbudowali druidzi. Pogląd ten jest prawdopodobnie najbardziej rozpowszechnioną iluzją dotyczącą Stonehenge. Druidzi byli Celtami, a kultura celtycka rozwinęła się dopiero jakieś dwa tysiące lat po tym, jak około roku 1900 przed Chrystusem powstała najwcześniejsza faza budowli Stonehenge. Nawet późniejszy etap rozwoju zabytku, obejmujący krąg głazów oraz pięć wolno stojących łuków, czyli trilitów umieszczonych wewnątrz kręgu, został ukończony około roku 1550 przed Chrystusem. Było to zbyt wcześnie jak na druidów. Deirdre po raz pierwszy podniosła rękę. Indy spojrzał na nią w przelocie, po czym spuścił wzrok na swoje notatki. - Przez kilka stuleci jednakże archeologowie wierzyli, iż... - Panie profesorze? - Panno Campbell, na pytania odpowiem na końcu - uciął. -Jeśli będę przerywał za każdym razem, gdy pani lub ktokolwiek inny podniesie rękę, to nie zdołam przerobić dzisiejszego materiału. - Przepraszam. - Deirdre opadła na krzesło. Indy zauważył, jak niektórzy studenci parsknęli z aprobatą, jak gdyby uważali, że już najwyższy czas zakazać jej przerywania sobie wykładu. - Jak wcześniej powiedziałem, przez całe wieki archeologowie wierzyli, iż Stonehenge zostało zbudowane przez druidów. Ale tak 39 naprawdę nie powinno to nas dziwić. Przecież najlepiej ukrytą tajemnicą archeologii jest to, iż niemal zawsze się mylimy. Cofnijmy się o wiek, a stwierdzimy, iż właściwie wszystko, co wówczas uznawano za prawdę, jest tylko czczą gadaniną. Historia archeologii to j ednocześnie historia dezinformacji połączona z romantycznymi, daleko idącymi hipotezami, a najwyraźniej można to zaobserwować, śledząc badania Stonehenge - najbardziej znanego pomnika starożytności w tym kraju. Miał nadzieję, że to, co mówi, brzmi autorytatywnie. Cały czas powtarzał właściwie poglądy jednego ze swoich francuskich profesorów - egiptologa pracującego razem z Flindersem Petriem. - O Stonehenge wiemy na pewno to, iż stoi ono w jednym rzędzie z Wielką Piramidą z Egiptu jako najbardziej spektakularne przedsięwzięcie, które przetrwało od czasów starożytnych. Stanowi ono przedmiot uczonych debat, począwszy od szesnastego wieku, i było uważane za miejsce grzebania zmarłych, pomnik, a także za świątynię, w której, jak twierdzono, składano ofiary z ludzi. Niektórzy uważali, że Stonehenge zbudowali druidzi, inni, że Rzymianie, podczas gdy jeszcze inni łączyli tę budowlę z wikingami. Jakiś student podniósł rękę. - Mogę zadać pytanie, czy też mam poczekać? - Już to pan zrobił. Proszę mówić - westchnął Indy. - A co pan myśli o tych wszystkich druidach, którzy zbierali się w Stonehenge od czasu do czasu, a to miejsce stanowiło ich własność? Indy roześmiał się. - To twierdzenia niepoprawnych mistyków. Głoszą, że to miejsce było własnością druidów, lecz są w błędzie. Gdy zajęcia dobiegły końca, Indy podniósł swój kieszonkowy zegarek, który położył na katedrze, i wsadził go do kieszeni. - Proszę pamiętać, że prace semestralne należy oddać w poniedziałek. Przygotowując się do opuszczenia sali, zebrał swoje notatki i książki. Obiecał spotkać się z Milfordem za godzinę w Tower. Po incydencie w bibliotece Indy towarzyszył staremu profesorowi do klubu, w którym ten ostatni się zatrzymał, i rezydujący tam lekarz obejrzał zranione oko Indy'ego. Milford był jednocześnie przerażony i zdziwiony tym, że Indy wdał się w bójkę z nieznajomym, i to właśnie w bibliotece. Pomimo wszystkich wysiłków Indy'ego, zmierzających do złagodzenia niepokoju staruszka, Milford trwał w przekonaniu, iż Indy cierpi z powodu problemów natury emocjonalnej, był ponadto pewien, że 40 musi to mieć jakiś związek z zerwaniem stosunków pomiędzy Indym a jego ojcem. W końcu stary profesor zaproponował, by spotkali się w Tower i zakończyli rozpoczętą rozmowę. - Profesor Jones? Podniósł wzrok. Przednim stała Deirdre. Jej fiołkowe oczy prosiły o wyjaśnienie. - Czym mogę ci służyć? - spytał ostro. - Śpieszę się. - Dlaczego jest pan na mnie zły? Nie zadawałam dziś zbyt wielu pytań, ale pan był rozzłoszczony, jeszcze zanim rozpoczęły się zajęcia. - To nie ma nic wspólnego z twoimi pytaniami. To przez twoje zachowanie poza klasą. Deirdre potrząsnęła głową. - O czym pan mówi? - wyjąkała. - Zapytaj swojego chłopaka. Zaniemówiła. Jej pewność siebie gdzieś znikła. Wyglądała tak niewinnie, krucho. - Nie wiem, o czym pan mówi, profesorze Jones. - Otóż to: jakiś facet ciągle się za mną włóczy, a wczoraj, po małej sprzeczce, w jaką się wdaliśmy, zakomunikował, bym trzymał się od ciebie z daleka. Dlaczego jednak to powiedział? Nie mam zielonego pojęcia, a ty? - Przykro mi. Naprawdę bardzo mi przykro. Ale ja nie mam chłopaka - odwróciła się gwałtownie i szybko wybiegła z pokoju. - Tak, pewnie. - Indy spojrzał na swój kieszonkowy zegarek. -Znowu spóźniony. Indy wydostał się ze stacji metra Tower Hill dokładnie pięć minut po czasie umówionego spotkania z Milfordem. Londyńska Tower to budowla pochodząca z jedenastego stulecia i Indy, zbliżając się do niej, poczuł się tak, jak gdyby przenosił się w czasie. Wieże pięły się ku niebu, sztandary powiewały na wietrze. Stara fosa powstrzymywała teraz raczej turystów, a nie wrogów, przed wdzieraniem się na mury, zwodzony most zaś zapewniał dostanie się do wnętrza. Milforda nie było nigdzie w zasięgu wzroku, Indy więc zaczął się przysłuchiwać temu, co jakiś przewodnik wygłaszał do grupy turystów. Biała Wieża, wyjaśniał mężczyzna, została zbudowana nie tylko po to, by chronić miasto przed atakiem, lecz także w celu kontrolowania ruchu statków na Tamizie oraz utrzymywania mieszkańców Londynu w przeświadczeniu o potędze Wilhelma Zdobywcy. 41 Budowę rozpoczęto w roku 1078. Ukończył ją w roku HOORannulf Flambard, biskup Durham, który, jak na ironię, był pierwszym więźniem umieszczonym za murami nowej budowli. Po nim więziono tu wielu innych i lista możnych więźniów była rzeczywiście imponująca, mówił dalej przewodnik, wyliczając nazwiska spośród członków rodziny królewskiej: król Dawid II szkocki, król Jan Dobry francuski, król Jakub I ze Szkocji, Karol książę Orleanu oraz księżniczka Elżbieta, która później została królową Elżbietą I. Pośród tych, których skazano na egzekucję lub zamordowano, w tej wieży znaleźli się: Henryk VI, Edward V oraz jego brat książę Yorku, sir Tomasz Morę, żony Henryka VIII: Anna Boleyn i Katarzyna Howard, Tomasz Cromwell oraz książę Monmouth. Gdy wzrastała świetność wieży, działo się podobnie z jej wielkością. W ciągu wieków dodawano kolejne wieże, aż wreszcie osiągnęły one liczbę trzynastu. Później otoczono je murem, budując jeszcze sześć kolejnych wież. - Zawsze tu przychodzę, będąc w Lodnynie - powiedział Mil-ford, podchodząc od tyłu do Indy'ego. - To miejsce tworzenia się konkretnej historii. Tutaj członkowie rodzin królewskich stawali oko w oko ze śmiercią, tu również podstępnie planowano ponure czyny. Konkretna historia. - Dzień dobry, doktorze Milford. Chociaż temperatura na zewnątrz była umiarkowana i dzień był stosunkowo słoneczny, profesor miał na sobie swój nieodłączny czarny płaszcz. - Jak tam dziś twoje oko? - spytał, gładząc sobie wąsy i przyglądając się uważnie Indy'emu. - Wyglądasz tak, jakbyś bawił się w pirata. - To był pomysł pańskiego lekarza. Musi minąć jakiś czas, zanim się zagoi. - To ten duch - powiedział Milford, gdy przechodzili fosę i minęli jedną z wież. - Wydaje się, że twój zły stan psychiczny powoli mija i powracasz już do rzeczywistości. Indy wiedział, iż nie ma żadnego sensu wdawanie się w dyskusję na temat jego równowagi psychicznej. - W bibliotece po prostu wszystko wymknęło się spod kontroli. Ale czuję się doskonale. - Hm, mam taką nadzieję. - Co miał pan dokładnie na myśli, mówiąc o konkretnej historii? - spytał Indy, zmieniając temat w chwili, gdy doszli na drugi koniec fosy i zbliżyli się do grupy turystów, którzy zgromadzili się wokół swojego opiekuna u podnóża jednej z wież. 42 - Posłuchaj go - powiedział Milford, wskazując głową w stronę przewodnika. „Oto Wieża Zegarowa zaprojektowana przez Ryszarda I około roku 1190, ukończona zaś w trzynastym wieku. Na wałach biegnących na północ ku Wieży Beauchampa znajduj e się Aleja Księżniczki Elżbiety. Opowieść o niej to jedna z optymistycznych historii związanych z wieżą. Mimo iż przez kilka miesięcy była tu więziona, później została królową Elżbietą I. Teraz proszę spojrzeć na Krwawą Wieżę, której budowę rozpoczął Henryk III. Przebywający w niej więźniowie nie mieli takiego szczęścia jak księżniczka Elżbieta. Między innymi zamordowano tam Edwarda V oraz księcia Yorku. Później pójdziemy do Wieży Wakefield, gdzie stracono Henryka VI oraz, co trochę radośniejsze, trzymane są wciąż klejnoty koronne". - Konkretna historia, Indy - powiedział Milford, gdy grupa poszła dalej. - Wiemy, że ci ludzie żyli i zginęli. Zostało to zapisane. Nikt nie sprzeciwia się faktom. To właśnie lubię. Lecz gdy cofamy się o jakieś pięć wieków czy coś koło tego, do okresu zanim ta wieża została wzniesiona, konkretna historia staje się miękka i gąbczasta. Legenda swobodnie miesza się z historią. Granice fantazji i rzeczywistości są rozmazane. To zdradliwy grunt - przerwał na moment, obserwując uważnie Indy'ego. - Jak Samuel Johnson powiedział dwieście lat temu: „Wszystko, co rzeczywiście wiadomo o starożytnej Brytanii, zawarte jest zaledwie na kilku stronicach". Indy skinął głową. - Szczera prawda. - Milford wydawał się tego dnia spokojny i wypoczęty, a w związku z tym także mówił bardziej logicznie. Rzadziej zdarzały mu się zaniki pamięci i nie tak często j ak zwykle wtrącał zwroty zaczerpnięte ze średniowiecznej angielszczyzny. - Wielka szkoda, że miejsca w rodzaju Stonehenge nie majątak szczegółowo spisanej historii, jak to jest z londyńską Tower. Milford roześmiał się. - W takim wypadku archeologowie nie mogliby tworzyć prehistorii. Nie mieliby nic do roboty z wyjątkiem poszukiwania skarbów, a to, jak przypuszczam, nie zainteresowałoby nawet większości z nich. - Teraz mówi pan zupełnie jak mój tata. Czy pan także ma coś przeciwko archeologii? Milford zatrzymał się i spojrzał w górę na Białą Wieżę, pierwotną konstrukcję położoną w centrum całego kompleksu. - Być może jestem mało podatny na zmiany, Indy, ale gdy byłem w twoim wieku, prawdziwi uczeni uważali, iż najlepiej spędzają czas, studiując dzieła starożytnych, które znajdują się już w naszych 43 bibliotekach. Zadanie wyszukiwania nowych pozostawiano drugorzędnym naukowcom, takim, którzy nie byli w stanie sprostać wymaganiom prawdziwej nauki. Byli to ludzie relegowani do brudzenia sobie rąk i umysłów we wręcz awanturniczych poczynaniach. - Poglądy się zmieniły, doktorze Milford. Archeologia już nie tkwi w dziewiętnastym wieku. - So whylome wont. Może masz rację. Nasz przyjaciel Marcus Brody by się z tym zgodził. - Milford wskazał na wejście do muzeum. - Widział się pan ostatnio z Marcusem? - spytał Indy. Milford zatrzymał się przed samym wejściem do wieży. Jego wodniste, niebieskie oczy napotkały wzrok Indy' ego, wąsy profesora drgnęły. - Tak, owszem, widziałem się z nim przed wyjazdem i wiesz, było coś takiego, o czym miałem ci powiedzieć - wzruszył ramionami i otworzył drzwi. - Przypomni mi się. Zaczęli wchodzić po schodach prowadzących do wnętrza czteropiętrowej normandzkiej budowli. Na drugim piętrze Milford obejrzał kolekcję zbroi i broni, pochodzących z okresu wczesnego średniowiecza. - Wielka szkoda, że nie mają tu Excalibura - powiedział Indy, mając nadzieję, że sprowokuje Milforda do wyrażenia swych poglądów na temat arturiańskich opowieści. - Legendy są zwodnicze, Indy. - Milford przejechał dłonią po ostrzu jakiegoś miecza. - Jedna z nich głosi, że to Merlin wybudował Stonehenge. Milford skierował miecz w stronę Indy'ego. - „Jeślibyś czuł się gotów zaszczycić cmentarzysko owych mężów pracą, która przetrwa na wieki, poślij go"... - Geoffrey of Monmouth - przerwał Indy. - Historia Regum Britanniae. - Bardzo dobrze - powiedział Milford. - Znasz literaturę średniowiecza. - Trochę. Dzieje królów Brytanii stanowiły obowiązkową lekturę, gdy Indy był dzieckiem. Książkę tę traktowano jako istotne źródło legend o królu Arturze i, pomimo archaicznego języka, ojciec Indy'ego nalegał, by chłopiec przeczytał dzieło i je zrozumiał. Milford odłożył miecz. - A znasz to? - chrząknął i zaczął mówić: 44 On bowiem słowem swym ma moc, by z nieba Odwołać Słońce i Księżyc, czyniąc je sobie posłusznymi, Równinę w morze, morze zaś w krainę suszy, I ciemność nocy bez trudu zmienia on w dzień. Indy potrząsnął przecząco głową. - Chyba nie. Milford uśmiechnął się. - Edmund Spenser, szesnasty wiek. - Myśli pan, że Merlin rzeczywiście istniał, doktorze Milford? - Jeśli tak, to jako boga czcił on Słońce, a nie Syna Bożego, i oczywiście do szóstego wieku nie było to przyjęte w Anglii. Poganie stanowili umierającą siłę. Ich czas dobiegł końca. Niezależnie od tego czy była to legenda, czy prawda, chrześcijanie nazywali Merli-na synem diabła. Powoli schodzili po kamiennych schodach i głos Indy'ego brzmiał niesamowicie, odbijając się od ścian. - Sądzi pan, że możliwe jest udowodnienie, iż Merlin był postacią historyczną? - Indy, wielu naukowców spędziło całe swoje życie, próbując właśnie to udowodnić. Ale nie udało im się przedstawić żadnego przekonywającego argumentu. Obawiam się, że zawsze byłyby to spekulacje. - Może archeologowie zdołaliby znaleźć ten dowód. Wydostali się na zewnątrz Białej Wieży. Milford odchylił do tyłu głowę i wpatrzył się w sam czubek budowli. - Jeżeliby się to kiedykolwiek zdarzyło, musiałbym przeformu-łować swoje poglądy na temat archeologii, a także te dotyczące postaci Merlina. Prawdopodobnie musiałbym również zacząć wierzyć w smoki. Indy roześmiał się. Był zadowolony, że zgodził się na to spotkanie z Milfordem. Gdy stary profesor był wypoczęty, stawał się tak samo czarujący i dowcipny jak w czasach, w których Indy go zapamiętał. Wrócił myślą do pewnego wieczoru kilka lat temu, wieczoru spędzonego w towarzystwie ojca, Milforda i Marcusa Brody' ego, gdy podczas ferii bożonarodzeniowych odwiedził Nowy Jork. Świętowali wówczas nominację Brody'ego na stanowisko dyrektora muzeum oraz jego przeprowadzkę z Chicago do Nowego Jorku. Milford zaproponował, by Brody rozpoczął swoje urzędowanie od wystawienia na widok publiczny szkieletów pierwszych amerykańskich prezydentów. Dodał przyciszonym głosem, że kilku z nich nie 45 spoczywa w grobach, a on wie, gdzie się znajdują. Brody dziwnie popatrzył na Milforda, jak gdyby nie miał pewności, czy tamten mówi poważnie, czy też nie. Po chwili wymamrotał coś na temat tego, iż publiczność amerykańska nie zaakceptowałaby takiej wystawy. - Oczywiście byłoby zupełnie inaczej, gdyby to byli wodzowie indiańscy - dodał ojciec Indy'ego, ironicznie prychając - prawda, Marcus? Brody nie odpowiedział. Wciąż zastanawiał się nad tym, co powiedział Milford, po chwili zaś trzeźwym głosem zapytał, gdzie owe szkielety mogły zostać ukryte. Milford pochylił się na swym krześle do przodu, jedną złożoną dłoń przytknął do ust i wyszeptał: - W szafach w Białym Domu. Są tam szkielety wszystkich prezydentów. Nagle Indy został wyrwany ze swego zamyślenia na widok jakiej ś młodej kobiety, która przypatrywała się im uważnie z Alei Księżniczki Elżbiety. Miała na sobie długą suknię, a włosy opadały jej na ramiona. Z daleka mogła wydawać się samą księżniczką, widmową postacią, która powróciła, by odwiedzić miejsce swojego odosobnienia. Gdy podeszli bliżej, kobieta usunęła się w cień i wydawało się, że dosłownie wślizguje się przez otwarte drzwi wieży. - Widziałeś ją. Indy? -Tak. - Mówi się, że są tutaj duchy - powiedział Milford przyciszonym głosem - chociaż jest to pierwszy, którego sam widziałem. Indy skinął potakująco głową. Może w wieży rzeczywiście pokazują się duchy, ale ten w żadnym razie nie był jednym z nich. Rozpoznał tę suknię i kobietę, która ją nosiła. Nie miał najmniejszych wątpliwości, kim była ta postać. Deirdre śledziła go i zachodził w głowę dlaczego. 6. Pomyłka Deirdre Deirdre weszła na znajome schody prowadzące od ulicy, otworzyła żelazną furtkę i zaczęła iść wzdłuż alejki w stronę domu swej matki wNotting Hill. Ten stary, rodzinny dom kojarzył się jej zawsze z osobą matki, mimo iż mieszkała tu od urodzenia. Działo się tak po prostu dlatego, że obecność jej matki była tak wszechpotężna, iż Deirdre czuła się czasami raczej jak gość niż członek rodziny. Dom był pełen orientalnych przedmiotów, z których większość kupił dziadek Deirdre, kiedyś ambasador angielski w Chinach. Niskie stoliki, smukłe wazony, mahoniowe krzesła o wysokich oparciach, harmonijkowe parawany, ogromne papierowe wachlarze. Wszystko było czerwone lub czarne, pokryte jedwabiem lub połyskliwie wypolerowane. Deirdre nienawidziła tego, Joanna jednak spędziła w Chinach pierwsze dwanaście lat swego życia i te sprzęty stanowiły jej przeszłość. Dla Deirdre było w Oriecie coś tajemniczego. Tajemniczego i odpychającego. I chociaż Deirdre kochała swoją matkę, wyczuwała w niej coś równie zagadkowego, jak w tych wszystkich meblach. Pokój Deirdre był jej jedynym azylem i urządziła go zgodnie z własnymi upodobaniami. Na ścianach wisiały jej obrazy przedstawiające spokojne sceny z życia angielskiej wsi, akwarele ukazujące martwą naturę oraz starożytne zabytki. Żaden z nich nie znalazł dla siebie miejsca poza ścianami tego pokoju. Były zbyt nowoczesne, twierdziła Joanna. Nie pasowałyby do orientalnego wystroju. - To ty, Deirdre? - zawołała Joanna ze swojego gabinetu. - Oczywiście, że ja! - Deirdre skierowała się na piętro. Pewnego dnia będzie miała swoje własne mieszkanie i ustawi wszystkie rzeczy według własnych upodobań, i j eżeli będzie miała ochotę zostawić swój 47 płaszcz na sofie czy też na stole w jadalni na godzinę albo nawet na cały dzień, tak właśnie zrobi. Weszła do swego pokoju i padła na łóżko. W tej chwili jednak ważniejsze sprawy niż błahe problemy, związane z życiem domowym, wprawiły ją w ten zły nastrój. Adrian. Nie miała pojęcia, co z nim zrobić. Ten człowiek pozbawiał ją siły, woli. Kontrolował jej życie, niszczył je. Usłyszała stukanie do drzwi. - Deirdre, kochanie, co się stało? - Nic - przekręciła się na bok i ukryła twarz w poduszce. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. - Nawet się ze mną nie przywitałaś. Miałaś zły dzień, kochanie? Deirdre nie odpowiedziała. Sprężyny skrzypnęły, gdy Joanna usiadła na brzegu łóżka. - Co się stało? Proszę, powiedz mi. - Och, mamo Joanno - od kiedy umarł jej ojciec, gdy Deirdre miała piętnaście lat, matka nakłoniła ją do zwracania się do niej po imieniu, by czuć sienie tylko matką dziewczynki, ale także jej przy-j aciółką. Na początku wydawało się to niezbyt zręczną formą i Deirdre zaczęła zwracać się do niej mamo Joanno. Teraz używała tego zwrotu, gdy odzywała się pieszczotliwie, szczególnie w sytuacjach bardzo osobistych. - To Adrian. - Co z nim? - głos Joanny stężał. Adrian stanowił temat, którego żadna z nich nie lubiła poruszać. - Co takiego zrobił? - Nie daje mi spokoju. Miałam zamiar ci o tym powiedzieć, ale nie chciałam cię martwić. - Co on takiego zrobił? - powtórzyła Joanna. - Ma kogoś, kto mnie obserwuje, a teraz ten podlec zaczął śledzić profesora Jonesa - odpowiedziała Deirdre. - Skąd o tym wiesz? - pytała krótko Joanna. - Ponieważ dzisiaj po zajęciach powiedział mi, że ktoś go ostrzegł, żeby trzymał się ode mnie z daleka. Przypuszczam, że doszło między nimi do bójki, bo profesor Jones nosi teraz na oku opaskę. Joanna zastanawiała się przez moment, zanim odpowiedziała. - Nie jestem wcale taka zdziwiona, Deirdre. Nie znasz Adriana tak dobrze jak ja. - Najlepiej byłoby, gdybym w ogóle go nie znała. Deirdre poznała Adriana przez przypadek, gdy pewnego dnia wróciła wcześniej z podróży do domu w Szkocji i zastała Joannę podejmującą gości obiadem. Był starszy, bardziej światowy niż ona, i na Deirdre zrobiła wrażenie jego uprzejmość, wiedza i znajomości. Gdy poprosił ją o spotkanie, poczuła się tym niezmiernie za- 48 szczycona. Ofiarował jej prawo wstępu do świata bogactwa oraz potęgę przekraczającą jej najśmielsze marzenia i Deirdre pragnęła wówczas przyjrzeć się temu wszystkiemu. - No, cóż... - powiedziała cicho Joanna. Rzadko była krytyczna w stosunku do Deirdre i zazwyczaj nawiązywała do jej braków, wypowiadając właśnie te dwa słowa. - W porządku, przyznaję, nie myliłaś się co do niego od samego początku. - Joanna odradzała Deirdre spotkanie z Adrianem, dowiedziawszy się, że zaprosił ją na lunch. - Ale sama wiesz, że widziałam się z nim zaledwie trzy razy i nic między nami nie zaszło. Nic wielkiego, pomyślała jednocześnie. - O trzy razy za dużo - odparła Joanna. - Nie miałam pojęcia, że będzie zachowywał się w ten sposób. Wie, że nie chcę go więcej widzieć. Dlaczego nie może po prostu zostawić mnie w spokoju? - Z wiekiem staniesz się znacznie bardziej wyczulona i będziesz w stanie szybko odróżniać poważnych, godnych ludzi od tych, którzy myślą wyłącznie o sobie i o własnych zachciankach. Deirdre doceniała cierpliwość Joanny. Gdyby postępowała tak, jak doradzała jej matka, znacznie częściej uniknęłaby bólu. Była uparta. Sama chciała decydować o sobie. Zaletą^ Joanny było to, iż nigdy nie winiła za to córki. - Co jeszcze mówił profesor Jones? - Nie będzie nawet ze mną rozmawiał. Żadna z nich nie wypowiedziała słowa przez tak długą chwilę, iż Deirdre podniosła wreszcie głowę, by spojrzeć, czy może matka wyszła już z pokoju. Dopiero wówczas zauważyła, że matka ma na sobie jedną ze swych jedwabnych, orientalnych sukni i że jej włosy opadaj ą luźno na ramiona. Wpatrywała się w j eden z obrazów Deirdre, w krajobraz nadmorski, który dziewczynka namalowała, mając piętnaście lat. U stóp klifu woda rozpryskiwała się o skałę, a powyżej mgiełki kropel otwierało się czarne, owalne wejście do jaskini. Po dokładnym przyjrzeniu się można było dostrzec, iż rozpryśnięta woda tworzyła kształt twarzy brodatego mężczyzny. Obraz nosił tytuł Grota Merlina i Joanna lubiła go najbardziej. Deirdre podniosła się, rozprostowując fałdy swojej długiej sukni. - Wezmę się do roboty. W poniedziałek muszę oddać pracę. - Profesorowi Jonesowi? - Tak, i postępuję także zgodnie z twoimi sugestiami. - Och? I jaka była jego reakcja? - zapytała z zaciekawieniem Joanna. Lajone! 49 Deirdre wzruszyła ramionami i pozwoliła sobie na uśmiech. - Był zaciekawiony. Bardzo zaciekawiony. - Nie dziwię się - odparła Joanna. Deirdre przytuliła ją. - Dziękuję, że mnie wysłuchałaś, mamo Joanno. - Nie zamartwiaj się Adrianem. To nie przyniesie nic dobrego. Po prostu zapomnij, że kiedykolwiek go poznałaś. - Spróbuję. Joanna zbierała się już do wyjścia, gdy nagle się zatrzymała. - Jeżeli potrzebowałabyś jakiejś pomocy przy swojej pracy, po prostu daj mi znać. Deirdre spojrzała na matkę ze zdziwieniem. - To zupełnie do ciebie niepodobne. Joanna nigdy nie udzielała jej odpowiedzi na żadne pytania, nie pomagała jej także podczas pisania prac. Zawsze służyła jej radą, ale niezmiennie zmuszała córkę, by sama rozwiązywała swoje problemy. Joanna uśmiechnęła się, wzięła dłoń Deirdre w swoją i pogłaskała ją. - Może chciałabym, żebyś zrobiła wrażenie na profesorze Jonesie. Deirdre popatrzyła na nią ponuro. - Myślę, że już to zrobiłam, dzięki Adrianowi. Joanna uścisnęła jej rękę. - Nie martw się. To wszystko zadziała. Po raz pierwszy od dnia rozpoczęcia zajęć Deirdre nie usiadła w środku pierwszego rzędu. Zajęła miejsce trzy rzędy dalej, i to z boku. W ten sposób chciała dać do zrozumienia Jonesowi, iż czuje się związana jego życzeniem, by trzymała się od niego z daleka. Lecz miała także nadzieję, że Indy wyczuje jej ból oraz zrozumie niesprawiedliwość swego oskarżenia. Mężczyzna siedzący w rzędzie przed nią odwrócił głowę i szeroko się uśmiechnął. - Dlaczego siedzisz dzisiaj właśnie tutaj, Szkoteczko? Pupilka nauczyciela wśród pospólstwa? - Siedź cicho i odwróć się. - Mój Boże, nie jesteśmy zbyt uprzejmi dla współbraci studentów - powiedział, po czym się odwrócił. Deirdre z pewnością nie zaprzyjaźniła się z nikim z tej grupy, ale wcale o to nie dbała. W każdym razie do czasu, gdy profesor Jones zwrócił się przeciwko niej. 50 - Nie słuchaj go - odezwała się do Deirdre j ej sąsiadka, po czym uśmiechnęła się. - Dziękuję, nie będę. - Przynajmniej nie wszyscy jej nienawidzili. W tej samej chwili do sali wszedł Jones i powitał studentów. Jedno oko wciąż osłaniała mu czarna przepaska, drugie na ułamek sekundy zatrzymało się na pustym miejscu w pierwszym rzędzie, po czym Indy zaczął rozglądać się po sali, dopóki nie odnalazł Deirdre. Błyskawicznie podniósł wzrok, ale nie było to wystarczająco szybkie. Dobrze. Zauważył. Obserwując uważnie, jak Indy rozpoczyna wykład, Deirdre odczuwała pustkę. Wszystko uważała w tym człowieku za pociągające, począwszy od jego swobodnych manier, otwartości i werwy, a kończąc na niedbałym, świetnym wyglądzie i inteligentnych, orzechowych oczach. Była zła na siebie za popisywanie się na zajęciach. Dlaczego nie trzymała języka za zębami, pozwalając po prostu, by jej znajomość przedmiotu powoli raczej dochodziła do świadomości Indy'ego, niż go przytłaczała? Powinna zdawać sobie sprawę, że młody wykładowca, po raz pierwszy prowadzący zajęcia, będzie raczej wystrzegał się studenta z doskonałą wiedzą, niż odczuwał zadowolenie. Zanim Joanna pozwoliła Deirdre przyłączać się do prac wykopaliskowych każdego lata, wymagała, by córka studiowała te same podręczniki, co jej zaawansowani studenci. Deirdre pragnęła udowodnić starszym kolegom swą wartość i z pomocą Joanny nabyła tak głęboką wiedzę jak najlepsi spośród studentów matki. Postanowiła chodzić na zajęcia prowadzone przez Jonesa zarówno dlatego, by sprawić przyjemność Joannie, która je polecała, jak i ze względu na łatwe sukcesy, jakie mógł jej ten kurs przynieść. - Dzisiaj mam zamiar odstąpić od planowanego tematu zajęć -zaczął Jones - i poruszyć pewien problem związany z archeologią, sprawę, która inspiruje niektórych archeologów, innych zaś wprawia w irytację. - Zawsze rozpoczynał wykład powoli, zagrzewając się do tematu. Stopniowo jego entuzjazm wzrastał do tego stopnia, że zaczynał mówić z takim ożywieniem, iż Deirdre nie mogła powstrzymać się przed zadaniem jakiegoś pytania lub wygłoszeniem własnego komentarza. Co dziwne, nikt w klasie poza nią nie wydawał się reagować w podobny sposób. Zachowywali się tak, jak gdyby siedzieli na wstępnym wykładzie z psychologii, prowadzonym przez doktora Mahoneya, i wsłuchiwali się, jak ten jednostajnym głosem opisuje poszczególne przypadki i freudowskie analizy. Wyglądało 51 to tak, jak gdyby w klasie byli tylko oni: Indy i Deirdre. W każdym razie było tak dopóty, dopóki nie wmieszał się Adrian. - Kwestia, do której nawiązuję, to mitologia i legenda, dwa terminy spokrewnione, a niekiedy używane wymiennie z nazwą pseu-dohistoria. W najgorszym razie mity i legendy powstają z pogłosek i kłamstw, ludowej wiary w baśnie, z przesądów i ignorancji. Dlatego też wielu archeologów trzyma się od nich z dala, jeśli nawet są związane z ich własną pracą. Jego oczy przebiegły po klasie, omijając j ednak Deirdre. Dziewczyna zastanawiała się, czy Indy zauważył ją w Tower. Poszła za nim, mając nadzieję, że w ten sposób znajdzie tego łotra, którego Adrian wynajął, by ją śledził. Chciała przekazać mu wiadomość dla Adriana: że powiadomi policję, jeżelijeszcze ktokolwiek będzie śledził ją lub Jonesa. Lecz szpiega nie było w zasięgu wzroku. - Chociaż mity nigdy nie powinny być ślepo przyjmowane jako wyjaśnienie tego, co działo się w pewnym okresie w przeszłości, dogłębne analizowanie tych, które wiążą się z konkretną, badaną kulturą, nie tylko wynika logicznie z profesji archeologa, lecz jest także bardzo istotne i niezbędne. W rzeczywistości każdy mit zawiera w sobie cząstkę prawdy, ukryte znaczenie lub wskazówkę do poszukiwań dla archeologa. Jeden ze studentów podniósł rękę. - Profesorze Jones, nie widzę tego tematu w programie. - Nie ma go tam. To mój własny dodatek. - Czy wiedza na ten temat będzie od nas wymagana? - zapytał ktoś inny. Jones spojrzał w kąt sali, jak gdybyjego uwagę pochłonął jakiś hałas na korytarzu. Deirdre udało się rozpoznać, iż rozdrażniło go tak banalne pytanie, i żal się jej zrobiło biednego profesora. Przypuszczała, że nie wziął wcale pod uwagę tego, o co pytali. - W teście końcowym otrzymacie państwo jedno zagadnienie związane z tą tematyką, ale pozostanie ono do wyboru państwa -odparł. - Teraz, jeżeli mogę mówić dalej, chciałbym opowiedzieć pewną historię. I to bardzo starą. Deirdre usiadła wygodnie na krześle, słuchając jak Jones nawiązuje do jednej z greckich legend, opowiadającej o „ludziach spoza Wiatru Północnego". Znała dobrze tę historię, była jednak ciekawa, co takiego zrobi z niej Jones. - Opis wyspy, jaki daje Hekatajos, niemal z pewnością wskazuje na Wyspy Brytyjskie - stwierdził Jones, kończąc opowieść - ale niezaprzeczalnie musimy podawać w wątpliwość, czy na tej wyspie 52 została kiedykolwiek zrodzona z gigantów kobieta imieniem Leto oraz czy później stała się ona matką nieśmiertelnego boga. Opowieść ta z pewnością wskazuje na to, iż starożytni Grecy oraz antenaci Celtów znali się nawzaj em. Czegóż więc możemy się domyślać, wiedząc o istnieniu tych legendarnych Hyperborejczyków? Deirdre spostrzegła, że Jones patrzy wyczekująco w jej kierunku. Znała dobrą odpowiedź na to pytanie, ale milczała, trzymając dłonie splecione pod stołem. Wreszcie Jones wskazał na jakiegoś studenta z tylnego rzędu. - Hyperborejczycy prawdopodobnie wyruszyli na południe i dotarli do Delf, w których rządził Apollo - stwierdził student. - Później przywieźli ze sobą do ojczyzny opowieści o tym właśnie bogu i podania te przekazywano z pokolenia na pokolenie. - W porządku - powiedział Jones - proszę jednak pamiętać, że mit ten pochodzi z Grecji. Skąd Grecy wiedzieli, iż Apollo odwiedza wyspę co dziewiętnaście lat? Ktoś jeszcze podniósł rękę. - Może pewnego dnia Grecy pojawili się u brzegów Brytanii i odkryli, że bóg utożsamiany ze Słońcem jest tam czczony, podobnie jak w ich ojczyźnie. Więc uzupełnili po prostu całą opowieść twierdząc, że jest to Apollo, że odwiedza on wyspę i że jego matka właśnie tam się urodziła. Jones skinął głową. - To niewykluczone. Grecy jednak, mimo swych wielkich osiągnięć w dziedzinie rzeźby i architektury, matematyki i astronomii, nie odnieśli wcale takich sukcesów w geografii. Nie zostali uznani za wielkich podróżników, tak jak Fenicjanie, Egipcjanie czy sami Celtowie. Lecz niewątpliwie Grecy wyruszali na własną rękę, podróżując wzdłuż szlaków handlowych, utorowanych przez inne narody. Spojrzenie Jonesa ponownie spoczęło na Deirdre. Wiedziała, że w ten sposób po prostu prosiją by wzięła udział w dyskusji. Odmówiła. - Teraz przyjrzyjmy się legendzie o Stonehenge. Deirdre przysłuchiwała się, jak Jones nawiązuje do podania, które było jej jeszcze bardziej znajome niż opowieść o Hyperborejczy-kach. Historia rozgrywała się około roku 460, po opuszczeniu Brytanii przez legiony rzymskie. Był to okres ogromnej niestabilności, kiedy to Sasi pod przywództwem Hengista nieustannie atakowali Brytów, których władcą był Wortigern. Wreszcie postanowiono, iż rywale spotkają się na konferencji pokojowej, i nakazano, by ci, którzy na nią przybędą, stawili się nie uzbrojeni. Hengist jednak rozkazał swym ludziom ukryć pod szatami 53 sztylety i konferencja pokojowa przekształciła się w krwawą jatkę, zamordowano bowiem setki możnych panów brytyjskich. Wkrótce potem wychowywany na wygnaniu w Brytanii Aureliusz Ambrozjusz zajął miejsce zmarłego Wortigerna jako król Anglii, Hengist zaś został pozbawiony władzy. Ambrozjusz postanowił uczcić pamięć tego zbiorowego mordu poprzez wzniesienie pomnika na miej scu masakry. - Pragnął, by pomnik ten przetrwał po wsze czasy, wezwał więc na pomoc czarownika Merlina - mówił dalej Jones. Spojrzał w notatki. - Merlin natomiast powiedział: „Jeślibyś czuł się gotów zaszczycić cmentarzysko owych mężów pracą, która przetrwa na wieki, poślij po Taniec Olbrzymów, który jest na Killaraus, górze w Irlandii. Budowli kamiennej jak ta żaden wiek nie przemoże... Głazy bowiem są wielkie i nigdzie nie można by znaleźć kamienia przedniej szego gatunku, przeto maj ą stanąć wokół tego miej sca w kręgu, chociażby teraz nawet stały w innym miej scu, tutaj będą one stać po wsze czasy". - Przepraszam, profesorze Jones - odezwał się jakiś student. -Jaki związek ma ta opowieść z archeologią? Mam tu na myśli to, iż wszyscy wiemy, że Stonehenge zostało wzniesione na długo przed czasami, o których pan mówi. - Oczywiście ma pan rację. Lecz proszę pozwolić mi skończyć, wówczas, mam nadzieję, dostrzeże pan związek pomiędzy mitem a nauką. Ambrozjusz zebrał armię, która popłynęła do Irlandii pod wodzą Utara Pendragona. U jego boku znalazł się również Merlin. Pokonali armię irlandzką, broniącą wielkich głazów, lecz nie byli w stanie ruszyć ogromnych bloków, dopóki Merlin nie posłużył się swoją magią. Wówczas żołnierze bez trudu mogli przenieść głazy na statki i powrócić do Anglii. Pod wodzą Merlina ustawiono głazy dokładnie w taki sam sposób, jak stały one na górze Killaraus. - Jones przerwał i popatrzył w stronę studenta, który zadał ostatnie pytanie. - Zgoda, to czysta fantazja. Ta budowla pochodzi z okresu znacznie wcześniejszego niż piąty wiek i naukowcy stwierdzili, że głazy, z których została wzniesiona, wzięto gdzieś z pobliża. Oczywiste było, że Jones zorganizował te zajęcia w jakimś celu. Deirdre poczuła sięjak zaczarowana, nie miała pojęcia, do czego on zmierza. - Teraz proszę pozwolić mi nawiązać do artykułu, który ukazał się nie tak dawno w „Przeglądzie Archeologicznym", a dokładnie w numerze z lipca 1923 roku. Jest to artykuł autorstwa doktora Herberta Thomasa i nosi tytuł Źródło pochodzenia kamieni ze Stone- 54 henge. Thomas przedstawia przekonywające dowody na to, iż skały, składające się z siarczanu miedziowego - użyte we wczesnej konstrukcji - nie mogły pochodzić spod niziny Salisbury, to jest z miejsca, które często uważa się za ich źródło. W zamian ten wybitny geolog dowodzi, iż głazy pochodzą z gór Prescelly w południowej Walii, znajdujących się dwieście dwadzieścia kilometrów od Stonehenge. Jones zszedł z katedry i przeszedł przed studentami z pierwszego rzędu. - Walia leży oczywiście w znacznej odległości od Irlandii. Ta nowa informacja wydaje się częściowo potwierdzać opowieść Monmoutha, głoszącą że budowniczowie Stonehenge przetransportowali głazy z dużej odległości, i to przez wodę. Ten mit, jak zauważacie, zawiera w sobie cząstkę prawdy, a wszystko to staje się jeszcze bardziej zadziwiające, zważywszy na prawdziwy wiek Stonehenge, ponieważ koło, jak wiemy, nie było j eszcze w użyciu cztery tysiące lat temu. Deirdre była nie tylko pod wrażeniem trafności całej opowieści, sprawiło jej także przyjemność, że Jones nawiązał do postaci Merli-na. Już wkrótce dowie się on znacznie więcej na temat tego pradawnego czarodzieja. Gdy zajęcia dobiegły końca, studenci zebrali się wokół biurka Jonesa i złożyli tam swoje prace. Obiecał, że odda je pod koniec tygodnia, gdy wszyscy będą przystępować do egzaminu końcowego. W chwili gdy Deirdre położyła na biurku swój referat, Jones odezwał się: - Dziękuję, panno Campbell. Nie mogę się doczekać czytania tej pracy. Uśmiechnęła się, ale przez chwilę nie powiedziała ani słowa. Być może jej milczenie było równie głupie jak poprzednia gadatliwość. - A ja nie mogę się doczekać pańskiej reakcji - odparła, po czym szybko opuściła salę. 7. Skorpiony w Londynie Trzymając pod pachą stertę papierów, Indy sięgnął do kieszeni marynarki po klucze do swego mieszkania przy Russel Sąuare. Wcelował w zamek i chybił. Ponownie wcelował, potem jeszcze raz. Klucze wyślizgnęły mu się z dłoni i upadły z brzękiem na drewnianą podłogę. - Cholera! - zaklął. Schylił się i oparł papiery na kolanie. Obmacywał podłogę, wyczuwając pod palcami piasek i kurz, ale nie klucze. -No już. Gdzie jesteście? Gdyby przysiadł do pracy wcześniej w tym tygodniu, do tej pory skończyłby już sprawdzanie referatów swoich studentów. Udało mu się jednak przeczytać mniej niż połowę z nich, a musiał je oddać następnego dnia na końcowy egzamin. W panującym w hallu mrocznym świetle rozejrzał się wokół sterty papierów i spostrzegł klucze leżące pod jego własnym obcasem. Przycisnął papiery podbródkiem i sięgnął pomiędzy nogi. Chwycił klucze opuszkami palców, papiery jednak przesunęły się, grożąc rozsypaniem po całym korytarzu. Ułożył stertę najlepiej jak umiał, po czym wstał. Biedził się przez chwilę z kluczami, zanim znalazł ten właściwy. W chwili gdy sięgał do zamka, gałka przekręciła się od wewnątrz i drzwi uchyliły się ze skrzypieniem. - Jack, weź ode mnie trochę tych papierów, dobra? Indy rzadko widywał Shannona, od kiedy ten zaczął pracować w klubie. Shannon spał, gdy Indy wychodził rano, a kiedy wracał, Shannona już nie było, ponieważ wychodził na cały wieczór. Jednak tego ranka Shannon nie spał i wieczorem miał być w domu. 56 - Jack? Indy skierował się do pokoju. Dokładnie w chwili, gdy się odwracał, ktoś nagle podciął mu nogi. Indy upadł na podłogę. Papiery wymsknęły mu się z dłoni. - A niech cię diabli, Shannon! - krzyknął, gramoląc się z podłogi. - Co ty, do cholery, wyprą... Coś ciężkiego uderzyło go w kark. Ból był gwałtowny, krótki. Indy osunął się na podłogę. Poruszył nosem. Coś go łaskotało. Gdy się obudził, natychmiast pomyślał, że spóźni się na zajęcia. Po chwili uświadomił sobie, że leży na podłodze, na stercie porozrzucanych papierów. Tuż przy swojej twarzy dostrzegł jakąś parę getrów. - Nie ruszaj się - powiedział głos. Głos Shannona. Indy poczuł łaskotanie na policzku. Skierował zdrowe oko na bok, ale nie był w stanie dostrzec, co go drażni. Lekko uniósł głowę i spojrzał w górę dokładnie w chwili, gdy Shannon przykucnął. - Nie ruszaj się! - syknął znowu. Shannon uniósł ramię i wyglądało to tak, jak gdyby zamierzał wymierzyć Indy'emu policzek wierzchem dłoni. Nagle błyskawicznym ruchem nadgarstka strzepnął coś z ramienia Indy' ego. Dwa szybkie kroki. Stopa uderzyła o podłogę i Indy usłyszał chrzęst, jak gdyby odgłos łamanych suchych gałęzi. - Co to było? - podniósł głowę. - Skorpion. -Co?! - To, co słyszałeś. Jego ogon wyginał się na twoim policzku, jak gdyby już zamierzał ukłuć. Indy podniósł się i spojrzał na dziesięciocentymetrowe ścierwo leżące tuż przy stopie Shannona. Zostało rozgniecione na stronie tytułowej jednej z prac semestralnych. Indy zrobił kilka kroków po zawalonej papierami podłodze i szturchnął skorpiona palcem u nogi. Poczuł dreszcz na plecach, jakby ktoś przejechał mu po kręgosłupie lodowatym palcem. - Boże! - Jedynie to był w stanie powiedzieć. - Wszystko dobrze z tobą? - spytał Shannon. Indy dotknął szyi. - Taak. Myślę, że tak. - Co się stało? - Shannon przyjrzał mu się uważnie, jak gdyby szukał na przyjacielu więcej skorpionów. 57 - Nie wiem. - Indy popatrzył na porozrzucane po podłodze papiery, potrząsnął głową, po czym nagle skrzywił się, gdyż gwałtowny ból przebiegł mu od szyi do prawego ramienia. - Spójrz na ten bałagan. Shannon zaczął chodzić po pokoju, zaglądając za meble, między sterty z książkami, sprawdzając kąty. - Odtwórzmy więc. Przyszedłeś do domu i jeszcze zanim zamknąłeś drzwi, potknąłeś się, rozrzuciłeś swoje papiery i rąbnąłeś się aż do utraty przytomności. Później w jakiś dziwny sposób po twoim ramieniu zaczął spacerować skorpion. - Niezupełnie. - Ja też myślę, że nie. - Ktoś tu był. Trzasnął mnie w kark, zanim zdołałem na niego spojrzeć. - Indy wyciągnął z kieszeni zegarek. Zauważył, że odjego przyjścia do domu minęło około dwudziestu minut. - Nie sądzę, żeby coś tu zginęło. Wszystko wydaje się w porządku. Żadnych oznak plądrowania. - Nie ma tu wiele do zabrania. - Indy przeszedł po papierach. Znalazłszy się w łazience, zmoczył ręcznik i położył go sobie na karku. Nagle dostrzegł to. - Hej, Jack! Chodź tutaj. Kolejny skorpion usadowił się na krawędzi sedesu. Indy chwycił ręcznik i ostrożnie wysuwał go naprzód, dopóki pajęczak nie wpadł do muszli. Pociągnął za sznurek, spuszczając skorpiona wraz z wodą do ścieków. Popatrzył na Shannona. - Co o tym myślisz? - Nie mam pojęcia. Ale jeśli musiałbym zgadywać, stwierdziłbym, że istnieje jakiś związek między czarnymi wdowami a tymi skorpionami. Naprawdę mógłbym się o to założyć. - Nic z tego nie rozumiem. - Dlaczego się nie położysz? Ja się tu rozejrzę. Jeżeli były dwa, może być ich jeszcze więcej. Indy wszedł do sypialni i ostrożnie rozwinął pościel. Stwierdziwszy, że nie ma skorpionów, położył się i zamknął oczy. Prawie zapadał już w sen, gdy poczuł, że coś się rusza pod jego uchem. Powoli przekręcił się i podniósł poduszkę. - Aj!... - krzyknął. - Zostań tam - wymruczał, po czym wolno zsunął się z łóżka. Do pokoju wszedł Shannon. - Mówiłeś coś? - Cztery, pod poduszką. Lepiej sprawdź swoje łóżko. 58 - Najpierw sprzątnijmy tych gości. Shannon na moment zniknął, a po kilku sekundach pojawił się z pudełkiem i miotełką. Szybko zmiótł skorpiony do pudełka, które trzymał Indy, po czym zamknął gwałtownie wieko. - Hej, dobrze nam to idzie. Może powinniśmy założyć jakiś interes zajmujący się eksterminacją skorpionów. - Shannon roześmiał się. - Wygląda na to, że mamy całkiem poważny problem. - Bardzo śmieszne, Jack. Przeszukajmy całe mieszkanie, zanim zajmiemy się czymś innym. Następne pół godziny spędzili na przetrząsaniu całego pomieszczenia, począwszy od górnych półek z książkami i wystających krawędzi nad ramami okiennymi, a kończąc na przejrzeniu kątów i podłogi pod meblami. Shannon odkrył kolejne dwa skorpiony w jednym z butów Indy'ego. Natychmiast umieścili je w pudełku, wraz z innymi. - Wydaje mi się, że zajrzeliśmy już wszędzie - powiedział Indy, zanosząc stertę prac na swoje biurko z rozsuwanym blatem. Już miał położyć tam całe naręcze papieru, gdy spostrzegł jeszcze jednego skorpiona wysuwającego głowę z przegródki w biurku. Rzucił papiery. - Dość tego. Nie zostanę tutaj i dzwonię na policję. - Nie, nie możemy tego zrobić. - Shannon rozgniótł skorpiona książką. -Nie mam dokumentów o zatrudnieniu. Zostanę wyrzucony. - Powiem, że przebywasz tu jako turysta. - Nie. Jeżeli ktoś zobaczy mnie w klubie, ciebie też wyleją za przechowywanie mnie. Indy popatrzył na biurko. - Nie możemy po prostu zignorować całej tej sprawy, jak gdyby wcale się nie wydarzyła. Właśnie tutaj mamy na to dowód - powiedział, wskazując pudełko. Shannon zaniósł pudełko do kuchni i otworzył okno, z którego rozciągał się widok na ceglany mur. Jedną ręką przytrzymał okno, by się nie zamknęło, drugą zaś cisnął przez nie pudełko ze skorpionami. - Hej, dlaczego to zrobiłeś? - Indy wyjrzał przez okno, skorpiony j ednak zniknęły w ciemnym zaułku dwa piętra niżej. - Zostaw mi tę sprawę. Zamierzam dowiedzieć się, co to wszystko znaczy. - Jak to zrobisz? - warknął Indy. Shannon rozejrzał się. - Mam swoje kontakty. Wybadam to wszystko do samego dna. Indy sądził, że zna Shannona, a jednak wcale go nie znał. Była w jego przyjacielu taka sfera, o której rzadko rozmawiali. Ojciec, 59 wujowie i bracia Shannona zaangażowani byli w działalność mafii irlandzkiej w Chicago i chociaż Shannon wzgardził takim życiem, wydawało się, że nigdy nie uda mu się oderwać od niego, bez względu na to, gdzie się znajdował. Rodzina pilnowała go, korzystając ze swoich kontaktów w Europie, i Indy zdawał sobie sprawę, że przyjaciel wcale się nie wzbrania przed przywoływaniem ich na pomoc. - Nie wiem - powiedział niespokojnie Indy. - Nie chciałbym wplątywać się w nowe kłopoty. - Uspokój się. Nie powiedziałem ani słowa na temat łamania palców, rąk czy czegoś w tym rodzaju. Po prostu dowiemy się, kim jest nasz dostawca zjadliwych stworzeń i co takiego ma do ciebie. Zgaduję, że ma to wiele wspólnego z tym chłopakiem córki twojej szefowej. Indy usiadł na podłodze i zebrał na j edną kupkę wszystkie prace semestralne. - Nie. To niemożliwe. - Dlaczego nie? - Ponieważ pająki w pudełku z czekoladkami przysłano mi wcześniej, zanim poznałem Deirdre. Shannon milczał, myśląc nad tym, co usłyszał. - Słusznie. Ale wiesz co? -Co? - W dalszym ciągu uważam, że istnieje tu jakieś powiązanie. Mój głos wewnętrzny mi to podpowiada. - Taak, no dobrze, idę na noc do biura. Mój poprzednik zostawił w szafie składane łóżko. - Jezu, Indy, dlaczego nie zatrzymasz się w hotelu? Indy podniósł stertę papierów. - Gdyż w ten sposób zrobię swoją robotę. 8. Esplumoir Była prawie druga w nocy. Ostatnie trzy godziny Indy spędził na sprawdzaniu prac semestralnych. Nogi oparł o biurko i ziewnął, zapisując pośpiesznie swoje uwagi na okładce pracy, którą właśnie przeczytał. Na końcu uwag postawił szybkim ruchem cztery z minusem, po czym odrzucił pracę na stertę. Potarł dłonią bolący kark. Ten referat, podobnie jak niemal wszystkie, które przeczytał do tej pory, nie zawierał w sobie żadnej oryginalnej myśli, żadnych spekulacji, żadnego wyciągania logicznych wniosków, żadnego kwestionowania autorytetów, chyba że współczesne autorytety już zdążyły to zrobić. W głównej mierze całość sprowadzała się do powtarzania tego, co zostało już powiedziane. Wkuwanie na pamięć. Czego jednak mógł oczekiwać? Był to kurs wstępny i jego ideę stanowiło nauczenie się podstaw, nie zaś tworzenie czegoś nowego. Indy celowo odłożył przeczytanie pracy Deirdre, zostawiając ją sobie na koniec. Jej praca będzie inna, wiedział o tym doskonale. To, że znajdzie w niej spekulacje, wydawało się niewątpliwe. Ale to, że ta dziewczyna rzeczywiście będzie próbowała udowodnić, iż Merlin był postacią historyczną, tak bardzo wykraczało poza zakres kursu, że Indy wątpił teraz w to, co powiedziała mu podczas konsultacji. Wziął pracę w dłonie, czując jej ciężar. Składała się z dwudziestu pięciu stronic, trzykrotnie przekraczając długość tych, które napisali pozostali. Tytuł był bardzo długi: Merlin i Esplumoir: dowód wskazujący na to, iż ten baśniowy czarownik był postacią historyczną. Praca zaczynała się słowami stwierdzającymi, iż w sytuacji gdy oddzielenie życia Merlina od mitu j est właściwie niemożliwe, wkrótce 61 będzie można udowodnić, że Merlin był więcej niż legendą. Następnie, nie rozwodząc się na temat tak zwanego dowodu, Deirdre przechodziła do szkicu biograficznego. Niezależnie od tego, czy był legendarną czy też historyczną postacią, Merlin żył w drugiej połowie szóstego wieku na rozległych nizinach Szkocji, w czasach gdy chrześcijaństwo silnie zakorzeniało się w Brytanii, pogaństwo zaś traciło na znaczeniu. Był druidem, prze-powiadaczem i naciągaczem żyjącym w enklawie pogańskiej, pisała dalej Deirdre. Wszystko, co przytaczała, było oparte na dziełach pochodzących z późniejszych wieków i Indy doskonale znał te opowieści. Szybko przeczytał tę część pracy i zapisał uwagę sugerującą, iż istnieje także dowód na to, że legenda o Merlinie pochodzi od walijskiego barda Myrddina Embreisa, żyjącego sto lat wcześniej. Następnie Deirdre przechodziła do legendy o śmierci Merlina, stwierdzając, że opowieść ta jest istotna dla osiągnięcia celu jej pracy. Podczas gdy najwięcej informacji o Merlinie pochodziło z okresu, kiedy był doradcą króla Artura, a także jego dwóch poprzedników, historia o tym, co działo się z wielkim magiem w późniejszych latach, stanowiła najbardziej tajemniczy aspekt całej legendy. Mówi się, że poznał w tym czasie Vivien, dziewicę, i zakochał się. Przysięgła, że zostanie jego żoną, pod warunkiem że ujawni jej sposób, w jaki słowami można złapać kogoś w pułapkę na wieki, tak by już nigdy się z niej nie mógł wydostać. Merlin był tak zauroczony tą młodą kobietą, że spełnił jej życzenie. Przez cały czas jednak Vivien rozmyślała nad tym, jak się wybronić. Bez wahania użyła zaklęcia, by uwięzić Merlina w grocie. Od tego czasu już nigdy więcej nie widziano Merlina, ale zawodził on ze swego grobu i jego skargi często słyszano w puszczy. Według innej wersji opowieści, pochodzącej z bardzo starego tekstu o Parsifalu, czarownik dobrowolnie wycofał się z życia, jego ostatnie słowa brzmiały następująco: „Teraz spocznę w moim esplu-moir i nigdy już nikt nie będzie mnie oglądał". Może Merlin przez cały czas wiedział, że Vivien spiskuje przeciwko niemu, spekulowała Deirdre. Był znakomitym czarnoksiężnikiem, znającym doskonale sposób myślenia kobiet i mężczyzn. Rozczarowany i ze złamanym sercem, spełnił po prostu do końca jej życzenie. Prowadzi nas to do pytania: Co było tym esplumoir i gdzie się znajdowało? Indy przerwał czytanie i oparł się wygodnie na krześle. Deirdre prześcignęła już znacznie większość studentów dzięki temu, iż przywołała dwa różne źródła jednego mitu, po czym zawarła w swojej 62 pracy spekulacje na temat znaczenia obydwu wersji. Oczywiście to, co napisała, nie mogłoby stanowić czegoś więcej niż przesłanki do pracy doktorskiej. Indy już słyszał, jak jego starzy profesorowie atakuj ąDeirdre ze wszystkich stron. Przede wszystkim dziewczyna w dużym stopniu wykazywała oznaki silnej wiary, przyjmując za pewnik to, że przytaczany przez nią mitjest rzeczywistym wydarzeniem, które dotychczas było jedynie błędnie interpretowane. Deirdre potraktowała również bezmyślnie najważniejszą część legendy. Skoro Mer-lin dobrowolnie zgodził się opuścić świat, dlaczego zawodził ze swego grobu? Przewrócił stronicę, mając nadzieję, że dowód, jaki obiecywała przywołać Deirdre, będzie czymś więcej niż tylko kolejnym mitem. Następnie podawała szczegółowe wyjaśnienie pochodzenia i znaczenia słowa esplumoir. W rezultacie stwierdzała, iż pojęcie to było tajemniczego pochodzenia, lecz najwyraźniej jego korzeniami mogły być słowa plumae (pióra) oraz mutare (zmieniać się). Dosłownie wyraz ten nawiązywał do gubienia przez ptaka piór. Jednakże w znaczeniu metaforycznym znaczyło to po prostu zmieniać się. Indy wziął do ręki czerwony ołówek, zakreślił nim słowo mutare, na marginesie zaś postawił znak zapytania. Miał większą wiedzę o pochodzeniu wyrazów i szczerze wątpił w derywację podawaną przez Deirdre. Znajdował także inne wyjaśnienie znaczenia omawianego słowa, zapisał więc: „Wyraz ten mógłby pochodzić od łacińskiego czasownika explumae - tracić pióra". Była to drobna różnica, lecz na tyle istotna, że Indy nie mógł pozostawić sprawy bez komentarza. Naukowcy, którzy rozważali znaczenie słowa esplumoir, niezmiennie widzieli je jako symbol przejścia od życia do śmierci. „Jednakże esplumoir mogło właściwie być także fizycznie istniejącym miejscem, gdzie schronił się Merlin, by cienkim piórem zapisać wypadki swego życia. Osobiście twierdzę, iż miejscem tym, nazwanym esplumoir, jest jaskinia położona niedaleko Whithorn w zachodniej Szkocji. Twierdzenie to jest poparte nowym dowodem, jakim jest list napisany przez pewnego mnicha w piętnastym wieku. List ten został znaleziony w archiwach klasztoru w Whithorn. Poniżej przytaczam go w tłumaczeniu z łaciny -języku oryginału". Zaczynamy więc, pomyślał Indy. Zobaczmy, z czym ona startuje. List był opatrzony datą siódmy kwietnia 1496 roku i został zaadresowany do papieża Aleksandra VI. Piszę w sprawie szczególnej wagi. Dziewięć miesięcy temu powierzono mi zadanie zbadania ruin Candida Casa, pierwszej świą- 63 tyni chrześcijańskiej w Szkocji, powstałej w ostatnich latach czwartego wieku od urodzenia Pana naszego we wsi Whithorn za przyczyną świętego Niniana. Tam też poczyniłem ostatnio odkrycie wielce niebywałej natury. Jest to zwój złotej folii, na nim zaś znajduje się tekst, mieniący się słowami legendarnego czarownika, zwanego Mer-linem. Jest to szczególnie niepokojące, zważywszy na miejsce, gdzie dokonano znaleziska, lecz jeszcze bardziej wstrząsający jest charakter tego, co zostało na owym zwoju napisane. Pozostając mniej skłonnym do umieszczania tych bezbożnych słów na papierze, przesyłam ów zwój uwadze Waszej Świątobliwości. Wasza Świątobliwość musi także wiedzieć, że w pobliżu Whithorn znajduje się jaskinia, która nie tylko nosi imię założyciela Can-dida Casa, lecz przez miejscową ludność jest nazywana także Grotą Merlina. Mówi się także, że człowiek ten, co do którego wielu twierdzi, iż był synem diabła, spędził w tym miejscu ostatnie lata swojego życia, plugawiąc w ten sposób świętą naturę owej groty. Podaję to uwadze Waszej Świątobliwości, ponieważ ufam, iż nie tylko przydaje to wiarygodności autorstwu, o jakie zabiega ów zwój, lecz zapewne da także podstawy do odprawienia egzorcyzmów, by uwolnić ową grotę od obecności demona, który, jak wielu twierdzi, wciąż czai się w jej zakamarkach. Uniżony sługa Waszej Świątobliwości brat James Thomas Mathers Indy był zafascynowany listem i pragnął dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Niewiele jednak pozostało. Deirdre powtarzała wciąż swoje konkluzje, ale żadnym słowem nie nadmieniła, kto znalazł ów list, kiedy go znaleziono i czy został uznany za oryginał. Z tego, co wiedział Indy, list był mistyfikacją. Do diabła, może spreparowała go Deirdre. Może nakłoniła ją do tego matka, by sprawdzić, czy Indy przełknie to bez żądania dalszych dowodów. Wszystko było możliwe w sytuacji, gdy młoda studentka w toku wstępnego kursu pisała tego typu pracę. Nie wiedział, czy postawić jej piątkę, czy dwóję, czy może obydwie te oceny. List najprawdopodobniej był sfałszowany, lecz może Deirdre nie była za to odpowiedzialna. Zastanawiał się właśnie nad uwagami, jakie miał zapisać na końcu pracy, gdy usłyszał hałas, jak gdyby skrzypienie drzwi. Oderwał oczy od pracy, podnosząc głowę. Był pewien, że on jeden znajduje się na tym piętrze. Gdy przyszedł, wszystkie biura wydziału archeologii były pozamykane, a światła wygaszone. 64 Kroki. Ktoś tam był. Indy czekał. Kroki stały się głośniejsze, po czym zamilkły. Ktokolwiek to był, musiał zobaczyć światło przesączające się pod drzwiami. Wyobraził sobie stojącego w hallu Wąskookiego z wiadrem skorpionów czy może czarnych wdów lub kilkoma grzechot-nikami przeznaczonymi specjalnie do pozostawienia w jego gabinecie. Żałował teraz, że nie zareagował szybciej i nie zgasił światła. Usłyszał stukanie do drzwi. Zrób coś! -nakazywał sobie. - Kto tam? - warknął. - Joanna Campbell. Czy to pan, profesorze Jones? Indy podskoczył, mając nadzieję, że jego ton nie zabrzmiał zbyt gburowato. Pośpieszył do drzwi. - Proszę wejść. Przepraszam, nie wiedziałem, kto to może być. Indy po raz pierwszy widział doktor Campbell z rozpuszczonymi włosami i widok jej długich, srebrzystych włosów opadających na ramiona przykryte czarną peleryną zrobił na nim dziwne wrażenie. Kobieta ta wyglądała bardziej na czarodziejkę niż archeologa. Być może jednak ostatnia lektura w ten sposób wpływała na jego myśli. - Zobaczyłam u pana światło - powiedziała, wchodząc do gabinetu i rozglądając się dookoła. Jej oczy zatrzymały się przez moment na polowym łóżku. - Pracuje pan do późna. - Sprawdzam prace semestralne. - Oczekiwał na poważną uwagę dotyczącą tego, iż zwlekał do ostatniej chwili. Możliwe, że myślała o tym, ale nie wypowiedziała tego głośno. - Podczas niektórych nocy mam kłopoty ze spaniem i przychodzę tu, by zajmować się szczegółami administracyjnymi. Okazuje się, że udaje mi się zrobić znacznie więcej, kiedy nikogo tu nie ma. - Rozumiem to. - Indy nerwowo postukał palcami pracę Deir-dre, zastanawiając się, czy powinien powiedzieć coś na ten temat. -Mam nadzieję, że nie przeszkadza pani moja obecność. Joanna Campbell weszła głębiej do gabinetu i odwróciła się do Indy'ego plecami, sprawdzając na jego półce tytuły książek. - Nie, skądże. Właściwie nadeszła pora, byśmy porozmawiali -spojrzała na niego przez ramię. - Czas i miejsce wydają się tak dobre jak żadne inne. To znaczy, jeżeli z panem wszystko w porządku. - Ależ tak, nie widzę przeszkód. - O czym ta kobieta chce rozmawiać? - Może pani usiąść na moim krześle, jeżeli pani sobie życzy. A może wolałaby pani pójść do swojego biura? Odwróciła się i uśmiechnęła. - Nonsens. Proszę siadać. To krzesło jest w sam raz. - Położyła dłonie na oparciu drewnianego, prostego wysokiego krzesła, które stało naprzeciwko biurka Indy'ego, lecz nie usiadła. Lajone! 65 Indy spoczął na krześle i oparł się niezręcznie. Czekał, aż kobieta zacznie mówić. - Jak się tu panu podoba? - Jestem bardzo zadowolony. Joanna skinęła głową. - Słyszałam, że nie zawsze realizuje pan program, w jaki pana zaopatrzyłam. To właśnie było to, czego najbardziej się obawiał. Deirdre opowiedziała jej o wszystkim. Nie było żadnego sposobu, by ukryć cokolwiek z tego, co działo się na zajęciach. - No cóż, starałem się, ale zdarzały się takie momenty, gdy uważałem za istotne rozwinąć inne problemy. - To niespotykane, by początkujący asystent na tym uniwersytecie odstępował od programu, szczególnie gdy jest to asystent z tak nikłym praktycznym doświadczeniem w angielskiej archeologii. - Wiem, lecz czasami ważne j est, by urzeczywistniać swój e własne pomysły. Uważam, że jest to stwierdzenie dotyczące zarówno początkującego nauczyciela, jak i doświadczonego. - Zgoda, uważam także, że jest pan ujmującym wykładowcą, bez wątpienia lepszym od pańskiego poprzednika. - Ponownie spojrzała na łóżko polowe i wyglądała na rozbawioną. - Wszyscy myśleli, że j est on pełen poświęcenia, ponieważ dużo czasu spędzał w biurze. Prawda wyglądała tak, że w jednej z szuflad trzymał on butelkę bourbona, przed zaśnięciem zaś czytywał brukowe powieści. Nie tylko jednak z powodu tych lektur nocował tutaj. Zapewne istniała jakaś przyczyna. - Słyszałem plotki na temat jego ulubionych lektur. - Joanna wykazywała wobec niego zaufanie i Indy ponownie odzyskał pewność siebie, ale nie na długo. - Teraz muszę powiedzieć panu, że czuję się nieco niezręcznie, mając do czynienia z kimś spośród naszych nauczycieli, komu brakuje doświadczenia w pracach na Wyspach Brytyjskich, szczególnie zaś z kimś takim jak pan, prowadzący zajęcia, na których akcentuje się nasze starożytne zabytki. - To zrozumiałe, ale chodzi przecież o wstępny kurs - dodał szybko Indy - a jeżeli nadarzyłaby się taka okazja, bardzo chętnie zająłbym się jakimiś pracami wykopaliskowymi. Rzeczywiście rozmawiałem z profesorem Stottlemire o jego planowanych badaniach wałów wokół fortu Herefordshire Beacon. Wydawał się bardzo zainteresowany moim dołączeniem do tych prac. - To ciekawe miejsce badań, można tam także wybierać się na przyjemne spacery, ale nie powinien pan zgodzić się na pracę ze 66 Stottlemire'em. Przypisze on sobie zasługi za wszelkie nowe idee i za wszystko, co mógłby pan odkryć. Fort Beacon to wyłącznie j ego terytorium. Indy wzruszył ramionami. - No cóż, poszukiwałem po prostu jakiegoś wakansu i... - To świetnie, Jones. Ale powinien pan mnie zapytać dobre kilka tygodni temu. - Nie chciałem być zbyt pewny siebie, skoro nie było żadnej gwarancji, że będę tu także pracował na jesieni. Joanna machnęła ręką. - Nie musi się pan martwić. To, co pan robi, j est godne pochwały. Ma pan tu zapewnioną posadę. Oczywiście, jeżeli pan zechce ją przyjąć. - Ależ tak, bardzo chętnie. - Świetnie. W takim razie musimy teraz przedyskutować sprawę pańskiego udziału w pracach wykopaliskowych. Indy poczuł nagle, że ma lekką głowę, i ogarnęło go uczucie ulgi. Zostaje w Anglii i żadne londyńskie pająki czy skorpiony nie są w stanie odwieść go od tej decyzji. Co więcej, doktor Campbell chciała z nim rozmawiać na temat prac wykopaliskowych. - Czy ma pani jakieś propozycje, rozpoczyna pani jakieś nowe badania? - Tak, w istocie. Mam zamiar osobiście poprowadzić wykopaliska w Whithorn w Szkocji. - W Wthithorn? - Indy popatrzył w dół na pracę Deirdre, po czym znów podniósł wzrok na doktor Campbell. - Właśnie czytałem pracę pani córki... - Wiem wszystko na ten temat. Deirdre pojedzie tam jako moja asystentka. Mam nadzieję, że pan także do nas dołączy. - Tak, z pewnością. - Wziął do ręki pracę Deirdre. - Czy ta praca na temat Merlina ma jakiś związek z planowanymi przez panią wykopaliskami? - Oczywiście. Majak najściślejszy związek. 67 9. Cruc Dystyngowany głos Brytyjczyka, bez wątpienia należący do kogoś z wyższych klas, mówił przez radio: - Naglącą sprawąj est to, by rozumni deputowani do parlamentu połączyli swe siły w walce przeciwko temu niebezpieczeństwu, jakim jest Commonwealth, Brytyjska Wspólnota Narodów. Jeżeli plan kiedykolwiek zostałby zrealizowany, byłby to pierwszy krok prowadzący do rozpadu imperium brytyjskiego i, póki żyjemy, nigdy nie możemy pozwolić, by tak się stało. - Dziękuję, panie Powell - odezwał się inny głos. - Teraz, zanim przejdziemy do dalszych kwestii, chciałbym zapytać pana... - Jack, wyłącz to w cholerę, dobrze! ? - zawołał Indy. Usłyszał trzask w chwili, gdy Shannon wyłączył radio grające w salonie. - Potrzebujesz pomocy? - spytał Shannon. Ubrania Indy'ego leżały rozrzucone na łóżku, pakował on bowiem swoją torbę podróżną. - Nie. Przypuszczam, że jeszcze potrafię sam się spakować. - Hej, może znowu powinieneś założyć sobie na oko przepaskę -zasugerował Shannon. - Po co? - Sprawia, że wyglądasz na bardziej złośliwego. Pasuje do twojego zbzikowanego nastroju. - Przepraszam, ale nie spałem dobrze przez ostatnie trzy noce. Ciągle budziłem się myśląc, że po mojej szyi łazi jakiś cholerny skorpion. - Całe mieszkanie jest czyste, Indy. Masz na to moją gwarancję. - Wiem. Ciągle jednak... 68 Shannon oparł się o serwantkę, kładąc na jej blacie długie, kościste ramię. - To kiedy wracasz? - Semestr jesienny zaczyna się za trzy tygodnie. Powinienem być tutaj przynajmniej na kilka dni przed rozpoczęciem zajęć. - Jeżeli dowiem się czegoś na temat tego gościa od robali, przyślę ci wiadomość. Sprawdzaj pocztę. Indy wepchnął do torby parę skarpetek. - Wolałbym po prostu zapomnieć o wszystkim, co się wydarzyło. Może ścigali kogoś innego i wpadli do niewłaściwego mieszkania. - Mogło być i tak. A jednak w to wątpię. Myślę, że te skorpiony i pająki są w jakiś sposób ze sobą powiązane. Indy nie odpowiedział. Do torby włożył jeszcze parę spodni koloru khaki i sweter, po czym zasunął suwak. - Czy wspomniałeś swojej dziewczynie o skorpionach? -Nie, nie powiedziałem jej o niczym, ale ona nie jest mojądziew- czyną. To moja studentka. - Prawda. - Shannon odsunął się od serwantki i klepnął Indy'ego w ramię. - Założę się, że będziesz inaczej śpiewał po powrocie ze Szkocji. - Jack, będę tam także z jej matką. - Najlepiej, żebyś na obydwie uważał. - Skończ tę gadkę, dobra? - Przepraszam. Tylko żartowałem. Ale tobie rzeczywiście podoba się ta dziewczyna, prawda? Indy wzruszył ramionami. - Pewnie że tak. Tylko nie nawiązuj tu do Dorian Belecamus, bo Deirdre ani trochę jej nie przypomina. Są krańcowo inne. I mam zamiar porozmawiać z nią o j ej chłopaku, czy też byłym chłopaku, kimkolwiek on jest. Nie nadarzyła mi się jeszcze po temu sposobność. - Prawda, krańcowo inne - zadumał się Shannon. - Jest ładna, inteligentna, trochę tajemnicza. Nic wspólnego z Belecamus. Shannon miał rację. Deirdre miała jednak w sobie całkowicie odmienną cechę. - Mogłaby wcale nie opowiadać mi historii swojego życia, ale i tak wiem, że nie ma w niej nic kłamliwego. Jest w tej dziewczynie taka świeżość. Wiem, że mogę jej ufać. - Miłość jest ślepa, Indy. Indy złożył podkoszulek. - Shannon, wiesz co? Jesteś najbardziej podejrzliwą osobą, jaką w życiu spotkałem. 69 - Muszę taki być. Ale w ten sposób nie ścielę sobie gniazdka w porośniętej bluszczem wieży. Indy rzucił podkoszulek na łóżko i odwrócił się twarzą do swego współlokatora. - Nie podoba ci się to, co robię? Czyż nie tak? Shannon podniósł ręce do góry. - Wcale nie. Nie przeszkadza mi to, co robisz. Chodzi o twoje nastawienie. Jesteś naiwny. Potrzeba ci trochę więcej ulicznego sprytu. - Mógłbyś pomyśleć, że część twojego sprytu przeszła już na mnie do tej pory. Shannon szeroko się uśmiechnął. - Ty byłbyś gotów tak twierdzić? - Powiem ci jedno. Może nie jestem najlepszym znawcąkobiet, ale Deirdre to dziewczyna na odpowiednim poziomie. Nie mam co do tego wątpliwości. - Pewnie lekko się zdziwisz, słysząc to, ale zgadzam się. Jest równie naiwna jak ty. Gdyby tylko ją znał... - pomyślał Indy, ale wcale nie zamierzał się sprzeczać. Popatrzył na wiszący na ścianie zegar. - No dobra, idę pożegnać się z Milfordem. Na pewno nie chcesz iść ze mną? Shannon roześmiał się. - Na pewno. Przecież wcale by mnie nie pamiętał. - Prawdę mówiąc, byłbyś zdziwiony, że jednak pamięta. Wydaje się, że on zapomina tylko to, co się obecnie dzieje. Ma wspaniałą pamięć do wydarzeń z przeszłości. - Wystarczy mi twoje zapewnienie co do tego. - Shannon odprowadził go do drzwi. - Będziesz z powrotem o czwartej, tak? - Jak mówiłem. O czwartej. - Indy otworzył drzwi i odwrócił się. - Od kiedy tak cię interesują moje wyjścia i powroty? Shannon wyrzucił w górę ręce. - Hej, chcę się po prostu pożegnać przed wyjściem do klubu. To wszystko. - Wiesz co, jeżeli cię nie spotkam, to wstąpię tam na drinka. - Po prostu zjaw się tu do czwartej, dobra? Indy sunął po grubych dywanach, którymi wyłożony był hali, w kierunku recepcji Empire Club, gdzie zatrzymał się Leeland Mil-ford. Ściany obwieszone były portretami mężczyzn obwiedzionymi ozdobnymi złotymi ramami. Całe pomieszczenie wypełniały ciężkie 70 mahoniowe meble. Za biurkiem siedział chudy, kanciasty człowiek. No sił wąsy, które wyglądały tak, j ak gdyby kto ś naszkicował j e ołówkiem. Gdy Indy zapytał go, gdzie mógłby znaleźć pokój Milforda, mężczyzna przyczesał wąsy paznokciami, po czym odezwał się głosem równie sztywnym jak całe otoczenie: - Doktor Milford. Czy oczekiwał pana? - Tak, i wciąż na mnie czeka. Wyraz twarzy urzędnika nagle ukazał rażące zadowolenie z siebie. - Przykro mi, sir, ale doktor Milford wyszedł. Wydaje mi się, że wspominał coś o tym, że idzie do Madame Tussaud. - Doprawdy? - powiedział Indy, naśladując ton głosu urzędnika. - W takim razie ja też muszę już lecieć. Obrócił się na pięcie i poszedł w kierunku najbliższej stacji metra. Dziesięć minut później w muzeum figur woskowych odnalazł Milforda stojącego bez ruchu przy Henryku VIII i jego sześciu żonach. Stary profesor trzymał się za klapy płaszcza i sam wyglądał jak figura z wosku, umieszczona przez pomyłkę w nieodpowiedniej epoce. - Autentyczne, prawda? Milford powoli odwrócił głowę. Jego wodniste, niebieskie oczy spojrzały uważnie na Indy'ego, wąsy się poruszyły. - Tak, pozwól jednak, że pokażę ci jeszcze coś. Indy potrząsał głową, idąc za starszym panem do następnej sali. Nie czuł nawet cienia zdziwienia, że znajduje się tutaj. To niedobry znak, pomyślał. Cały czas miał nadziej ę, że Milford będzie dziś w spokojnym nastroju. W piątek rano, w dzień końcowego egzaminu, Indy po przyjściu do swego biura zastał tam oczekującego go Milforda. Stary profesor zachowywał się jak zamroczony twierdząc, że ma Indy'emu coś ważnego do zakomunikowania, później jednak, gdy nie mógł przypomnieć sobie, co to takiego, zaczął usilnie przekonywać, że już musiał o tym Indy'emu powiedzieć. Obydwaj przekomarzali się na próżno przez kilka minut, aż nadeszła pora rozpoczęcia zaj ęć. Indy zaproponował spotkanie w klubie w porze lunchu, mniemając, że Milford przypomni sobie to, co uważa za tak istotne. Cała ta rozmowa tak go podenerwowała, że zostawił w gabinecie prace studentów i musiał jeszcze raz pójść tam, by je zabrać. - Popatrz na Robespierre'a i Marata - powiedział Milford, podchodząc do woskowych figur przywódców rewolucji francuskiej. -Obecnie są to dwie postacie, których wygląd oddano tu najwierniej. - Dlaczego właśnie ci dwaj? - spytał Indy. - Ponieważ Madame Tussaud użyła jako modeli ich głów zaraz po zgilotynowaniu. 71 Indy odchrząknął. - Bardzo to zręczne. Przypuszczam, że nie musiała ich upominać, by siedzieli spokojnie. - No, myślę, że nie - odparł ze śmiechem Milford. - Na szczęście oszczędzono im widoku własnych bezgłowych ciał, na twarzach ich nie maluje się więc wyraz pewnego rodzaju przerażenia. - Co ma pan na myśli? Skoro ktoś stracił głowę, w jaki sposób mógłby wiedzieć cokolwiek o tym, jak wygląda jego ciało? - A więc posłuchaj, w pewnym okresie kat zwykł chwytać nieszczęsną głowę zaraz po tym, jak odcięto ją na gilotynie, następnie zwracał ją natychmiast twarzą ku ciału. Do chwili kiedy w mózgu znajdowała się krew i był tlen, uważano, że przez blisko trzydzieści sekund pozostawała również świadomość. - Czy to prawda? Milford wzruszył ramionami. - Sądząc z opisów wyłupiastych oczu i poruszających się warg, można by twierdzić, że tak. Ale być może była to po prostu reakcja połączeń nerwowych. - A jednak, sama ta idea... - Indy nie skończył. - Tak, to zadziwiające, co czynimy sobie nawzajem - odezwał się Milford po krótkiej chwili milczenia. - Chętnie myślimy o przeszłości jako o okresie barbarzyństwa, popatrz jednak na nasze własne stulecie. Tysiące za tysiącami poświęcały się dla kraju podczas wielkiej wojny. Wspaniałe francuskie wsie pokryły stosy trupów. Ziemia nasiąknęła krwią Jeżeli chcesz wiedzieć, to wcale nie była taka wielka wojna. Wałęsali się po muzeum blisko godzinę. Indy przestał się nawet niepokoić tym, czy Milford przypomniał sobie, co takiego zamierzał mu powiedzieć. Ten dzień nie należał z pewnością do najlepszych na testowanie pamięci starszego dżentelmena. W końcu Indy przekonał Milforda, by wpadł z nim razem do j ednej z małych restauracyj ek w pobliżu muzeum. Gdy podano im herbatę i ciasteczka, Indy zaczął mówić o swoim wyjeździe do Szkocji. Wyjaśnił, że będzie zajmować się pracami wykopaliskowymi w pustelni świętego Niniana, to jest w jaskini używanej przez pierwszych chrześcijan do medytacji, gdzie według legendy Merlin spędził ostatnie lata swojego życia. Dodał także, że jaskinia mogła służyć Merlinowi jako jego esplumoir. Obserwował wyraz twarzy Milforda, gdy wymienił słowo esplumoir, ale stary profesor powoli gładził swoje białe wąsy i marszczył brwi, spoglądając jednocześnie przez okno. Indy odwrócił się, by zobaczyć, czy przygląda się czemuś szczególnemu, wydawało się jednak, że Milford jest po prostu pogrążony w głębokiej zadumie. 72 Profesor zorientował się, że jego młody towarzysz przestał mówić. Zamrugał oczami, po czym spojrzał w filiżankę. - Cholera jasna, Indy, miałem zamiar ci o czymś powiedzieć. Poczekaj chwilę. Czy już ci o tym mówiłem? Indy starał się być delikatny, czuł jednak wzbierającą irytację. - Doktorze Milford, nie zaczynajmy tego od początku. Powiedział mi pan jedynie, że ma mi coś do zakomunikowania. Milford podrapał się w ucho. -No cóż, skoro jeszcze ci tego nie powiedziałem, jestem pewien, że wkrótce mi się to przypomni. A o czym teraz mówiłeś? O Szkocji? Indy powtórzył to, co powiedział już wcześniej. - Poszukiwanie Merlina, co? - No, niezupełnie, ale... Milford podrapał się w brodę, po czym dotknął swoich wąsów. - Wiesz, wydaj e mi się, że rozmawiałem z kimś ostatnio na ten temat. - Ze mną. -Hm? - Rozmawiał pan o tym ze mną pewnego dnia w Tower. Miał pan poważne wątpliwości co do tego, czy jest możliwe, że Merlin istniał naprawdę. - Tak, rzeczywiście. Indy ugryzł kawałek ciasteczka i pociągnął łyk herbaty. - A propos, czy nie wie pan czegoś na temat esplumoir Merlina? Milford powtórzył przedostatnie słowo. - Tak, tak. To jedno z tych słów - mruknął. - O czym pan mówi? - Jedno z tych słów, które prawdopodobnie zostały źle przełożone z francuskiego na angielski w czasach, gdy nieustannie tłumaczono wszelkie opowieści. - Milford machnął ręką, wyglądając na rozdrażnionego. - To straszny bałagan. Mógłbyś spędzić całe życie, wpatrując się w te słowa i próbując wszystko uporządkować. Był to właśnie ten rodzaj kariery zawodowej, której uniknął Indy, zająwszy się archeologią zamiast lingwistyką. Interesowało go jednak to, co Milford miał do powiedzenia, poprosił więc o wyjaśnienie. - Nie wiem wiele o tym esplumoir, dam ci j ednak inny przykład dotyczący twojego przyjaciela Merlina. Czy wiesz, co to takiego kurhan? Indy pociągnął łyk herbaty. - Oczywiście, jestem już archeologiem przez dobre parę miesięcy. Kurhan to kopiec z ziemi lub kamieni, usypany na grobie. Anglia jest nimi dosłownie pokryta. 73 - Bardzo dobrze, skoro więc Merlin był postacią historyczną, został pochowany w j ednym z nich. Indy'ego zdziwiła pewność siebie bijąca z wypowiedzi Milforda. - Dlaczego pan o tym mówi? - Jestem przekonany, że znasz opowieść o Le Cri de Merlin, o tym jak zawodził on ze swego grobu. Indy skinął głową. - No cóż, to pomyłka. - Milford powoli zamieszał swoją herbatę. - O czym pan mówi? - To pomyłka w tłumaczeniu. Znalazła się w tekście francuskim, później zaś powtórzyli ją Anglicy. W oryginale słowo to brzmiało cruc, co w staroangielskim oznacza kurhan, zostało jednak przetłumaczone jako cri. Później Geoffrey of Monmouth przetłumaczył francuskie cri jako zawodzenie*. Milford wpatrzył się uważnie w Indy'ego. Staruszek był teraz w pełni przytomny i wcale jeszcze nie skończył. - Na przykład, wracając do tematu dotyczącego ścinania głów, gdy Eldol ściął Hengista, „podniósł wielki krzyk nad jego głową", jak napisał Geoffrey of Monmouth. Przypuszcza się, że nad jego głową wzniesiono kurhan. Taki był zwyczaj grzebania saskich przywódców. Indy postawił na stole filiżankę. - Naprawdę? - Tak, oczywiście. Przez całe lata sprzeczam się na ten temat z twoim ojcem. - Więc mówi pan, że Merlin został pochowany w kurhanie, nie w jaskini - powiedział Indy. - Właśnie tak. Historia o tym, jak został uwięziony w jaskini, w żaden sposób się nie klei. Dlaczego tak przebiegły czarownik jak Merlin miałby pozwolić młodej dziewczynie zrobić z siebie głupca? Był na to zbyt mądry. Ciekawe, pomyślał Indy. Ostatni wniosek Milforda mniej więcej brzmiał tak samo, jak to, co Deirdre napisała w swojej pracy. - Co w takim razie z jego ostatnimi słowami? Powiedział, że idzie odpocząć w swoim esplumoir. - Już powiedziałem, że nie znam tego wystarczająco dobrze. Ale rzeczywiście przypominam sobie, że to esplumoir znaczyło coś takiego, jak gdyby mówił, że zamierza umrzeć, zmienić pióra, aby mówić. Albo so whylome wont. Nie byłbym wcale zdziwiony, gdyby znaczyło coś zupełnie innego. Nie zapomnij, że w owych czasach używano do * Nieporozumienie polega na zbieżności francuskiego cri z angielskim ery, co oznacza krzyk, larum, płacz (przyp. tłum.). 74 pisania gęsich piór. Spójrz na korzenie tego słowa. Walijskieplufawr, czyli pióra, pochodzi od łacińskiego słowa pluma. Prawdopodobnie oznacza to, że Merlin zrezygnował z aktywnego życia i zaszył się w jakimś odludnym miejscu, by ująć w dłonie pióro i pisać. Było parę minut po czwartej, gdy Indy dotarł do mieszkania przy Russel Sąuare po odprowadzeniu Milforda do jego pokoju w klubie. Czuł się zmęczony i postanowił położyć się na kilka minut. Przebywanie w towarzystwie Milforda wyczerpywało go. Może działo się tak dlatego, że cały czas miał się na baczności, nie wiedząc, jak Milford będzie się zachowywać, czy nie zacznie wtrącać wyrażeń staroangiel-skich, mamrotać bez związku, czy też złościć się na Indy'ego. Pomimo swego zapominalstwa Milford wydawał się zdolny do wykonywania wszystkiego na czas i nigdy nie zapominał - przynajmniej na długo - co takiego robi w konkretnym momencie. - Jack, jesteś tutaj?! - zawołał Indy, zamykając drzwi. Nie było odpowiedzi. Shannon widocznie już wyszedł. W tej sytuacji Indy był zobowiązany wyj ść tego wieczoru, mimo że wyj eżdżał wczesnym rankiem. Żałował teraz, że złożył taką obietnicę, możejednak poczuje się bardziej chętny do odbycia spaceru po chwili odpoczynku. Popatrzył na biurko sprawdzając, czy Shannon zostawił tam jakąś wiadomość. Doszedł go jakiś dźwięk. Brzmiało to jak zduszony kaszel. Odwrócił głowę. Drzwi jego sypialni były teraz zamknięte, a zostawił je otwarte, gdy wychodził. Nigdy ich nie zamykał. Oby nie było już kłopotów. Nie potrzebował ich, nie chciał. Zastanowił się, czy nie skierować się z powrotem ku drzwiom i nie zadzwonić po policję. Ale kto wie, co takiego znajdzie po powrocie. Zrobił kilka ostrożnych kroków w kierunku drzwi i chwycił gałkę. Nagle drzwi otworzyły się na oścież pośród głośnych okrzyków, a z pomieszczenia wysypali się ludzie i otoczyli Indy'ego. - Niespodzianka! Indy rozejrzał się wokoło, zdezorientowany. Przez krótką chwilę nie mógł rozpoznać, kim są ci wszyscy ludzie. Ich twarze wyglądały znajomo, ale... .. .Oczywiście, jego studenci. - Profesorze Jones! - Deirdre wysunęła się naprzód z tłumu, który go otaczał. - Wierzę, że nie ma pan nic przeciwko temu. Chcielibyśmy pożegnać się z panem i życzyć sukcesów podczas prac wykopaliskowych. Indy roześmiał się. -Nie. Wydaje mi się, że nie mam nic przeciwko. O kurczę, przyszliście tutaj wszyscy. 75 Czerwone, niebieskie i zielone baloniki kołysały się w powietrzu pod sufitem, krepinowe serpentyny pojawiły się jak gdyby znikąd, a jedna ze studentek wnosiła właśnie ciasto. Na jego szczycie lukrowy napis głosił: „Szczęśliwych wykopalisk", pod tymi słowami zaś widniał rysunek kobiety i mężczyzny; obydwoje dzierżyli łopaty i trzymali się za ręce. - Co to takiego? - Deirdre popatrzyła na rysunek, jej bark przylgnął do ramienia Indy'ego. - Nie mam z tym nic wspólnego - powiedziała zdecydowanie. Indy lubił brzmienie jej śpiewnego głosu, także wtedy, gdy go podnosiła. Cała grupa roześmiała się, a niektórzy ze studentów zaczęli wykrzykiwać wesołe zarzuty. Było jasne, iż wszyscy myślą, że coś się między nimi dzieje lub że powinno się dziać, jeżeli do tej pory tak się nie stało. Twarz Indy'ego poczerwieniała i starał się nie patrzeć na Deirdre. Nagle spojrzał ponad tłumem i po przeciwnej stronie pokoju dostrzegł Shannona opartego o ścianę. Ręce trzymał złożone przed sobą, a na jego twarzy pojawił się głupi uśmieszek. - Jack, masz z tym coś wspólnego? - Ja? - Shannon uderzył się dłońmi w pierś i podniósł brwi. -Tylko otworzyłem drzwi. - O nie, był w to wmieszany! - ktoś krzyknął. - Od samego początku - zapiszczał inny głos. - Wiedziałem - powiedział Indy. - To dlatego tak nalegałeś, żebym wrócił do domu przed czwartą. Rozdano kieliszki z sokami i winem. - Pokrójcie ciasto - odezwał się ktoś. Młody człowiek, który miał pisać pracę semestralną na temat siedemnastowiecznych koncepcji dotyczących Stonehenge, wystąpił naprzód, trzymając w dłoni nóż. - Ja powinienem pokroić - oznajmił. - Napisałem pracę semestralną o Stonehenge, porównując koncepcje architekta Indigo Jone-sa oraz profesora Indy Jonesa. - I udało mu się dostać zaliczenie - dodał Indy. - Pokrójmy je na stole - powiedziała dziewczyna trzymająca ciasto, po czym skierowała się do kuchni, a za nią podążył korowód studentów. Indy rozejrzał się i dostrzegł stojącą poza grupą Deirdre. Poszedł do niej i dotknął jej delikatnie w pasie. - Dziękuję. To bardzo miłe. Nie miałem pojęcia. - Pojęcia o czym? - zapytała. 76 Indy uśmiechnął się. - O tym, co ma się wydarzyć. Podniosła na niego oczy. - Osobiście nie miałam pewności. Wydawało się, jak gdyby rozmawiali o czymś więcej niż tylko o przyjęciu. - Bardzo się cieszę z tego wyjazdu do Szkocji. - Ja też. To przyjemnie wrócić do domu. - Pochodzisz właśnie z tamtego regionu Szkocji? - spytał, uświadamiając sobie nagle, jak mało wie o tej dziewczynie. - Pochodzę z Whithorn. Wychowałam się w tym miasteczku. - Och! - zdziwił się Indy. - Nie wiedziałem o tym. Rozległo się stukanie do drzwi i Indy odwrócił się w chwili, gdy Shannon otwierał j e na oścież. Do mieszkania weszła Joanna Campbell. - Joanna! Co ty tutaj robisz? - zawołała Deirdre i zaczęła iść przez pokój. Niespodzianka za niespodzianką, pomyślał Indy, podążając za Deirdre. Zatrzymał się nieopodal, by dać matce i córce możliwość porozmawiania na osobności. Wymieniły kilka szybkich słów, po czym doktor Campbell zwróciła się z uśmiechem do Indy'ego. Zbliżył się do obydwu kobiet i Joanna dotknęła jego przedramienia. - Mam nadzieję, że nie czuje się pan przygnębiony tym najazdem w pańską prywatność, ale pańscy studenci tak nalegali. Jest pan prawdopodobnie najbardziej lubianym nauczycielem, jakiego kiedykolwiek miałam w swoim zespole. Nie przypominam sobie, bym wcześniej słyszała tak entuzjastyczne komentarze, jakie udało mi się usłyszeć o panu. Komplementy zdumiały Indy'ego. - Cóż, dziękuję, doktor Campbell. Sądząc po znudzonych spojrzeniach, jakie czasami widzę na zajęciach, nigdy bym nie przypuszczał. .. - Może pan mówić do mnie Joanno. Nie jest konieczne przesadne przestrzeganie form. - Dobrze. Pozwól, że przyniosę ci kieliszek wina, a może wolałabyś coś innego? Mamy jeszcze ciasto. - Z ulgą pomyślał o tym, że zostało już pokrojone i nie będzie zmuszony wyjaśniać znajdującego się na nim rysunku. - Nie, niczego nie przynoś dla mnie. Nie mogę zostać. - Pochyliła się i dodała w zaufaniu: - Właściwie nie zostałam oficjalnie zaproszona i obawiam się, że wprawiłam Deirdre w zakłopotanie - to powiedziawszy, spojrzała uważnie na córkę. 77 - Ależ to nieprawda - zaprotestowała Deirdre. Joanna uśmiechnęła się, lecz po chwili spoważniała. - Jest pewien szczególny powód, dla którego przyszłam tu, żeby się z tobą zobaczyć. Deirdre, ty też powinnaś tego wysłuchać. - Słucham - głos Deirdre brzmiał sarkastycznie, jednocześnie j ednak była zaintrygowana. - Obawiam się, że moje plany uległy zmianie. Jeszcze przez kilka dni będę musiała zostać w Londynie. - Ależ Joanno, obiecałaś... Matka podniosła rękę. - Pozwól mi skończyć, Deirdre. Uważam, że nie musimy zmieniać całkowicie naszych planów. Chcę, żebyście wy dwoje pojechali do Whithorn beze mnie, a ja dołączę do was tak szybko, jak tylko będę mogła. - Ale co mamy robić? - powiedziała Deirdre zirytowanym głosem. - Cały ekwipunek jest spakowany. Bardzo dobrze znasz okolicę, a profesor Jones to w pełni wykwalifikowany archeolog. - Zwróciła się do Indy'ego: - Przygotowałam dla ciebie pisemne instrukcje. Będziesz musiał wynająć kilku wieśniaków. Deirdre może ci w tym pomóc. Zna wszystkich, włącznie z tymi, z którymi pracowałam poprzednio. W każdym razie jeszcze zanim zaczniecie, ja prawdopodobnie już tam będę. Czy to ci odpowiada? Indy był oszołomiony. Wszystko działo się tak szybko, nie mógłby jednak wymyślić ciekawszej zmiany w planach. - Myślę, że możemy czegoś dokonać, zanim przyjedziesz. - Wiem, że tak będzie - odparła ufnie. Odprowadził ją do drzwi. - Jest jeszcze jedna sprawa, nad którą się zastanawiałem. Jeśli dobrze rozumiem, zamierzeniem wykopalisk jest odszukanie złotego zwoju, o którym pisał w liście ten mnich. Joanna uśmiechnęła się. - Tak, oczywiście. - No cóż, to właściwie... Nie rozumiem, w jaki sposób jesteś w stanie wywnioskować z listu, że ten zwój został zagrzebany w jaskini. - Cieszę się, że o tym wspomniałeś. Byłam taka zajęta, że nie mieliśmy wcale czasu, żeby omówić tło sprawy. Wyszli do hallu i Indy zamknął za sobą drzwi, odcinając się od hałasu. - Widzisz, po przeczytaniu tego listu - mówiła dalej Joanna -zaangażowałam jednego z moich przyjaciół, któremu zdarzyło się 78 mieć dobre stosunki z Watykanem. Dowiedział się, że ani tego typu zwój, ani list nie dotarły nigdy do adresata i nie wniesiono także petycji o odprawienie egzorcyzmów uwalniających od demonów Grotę Niniana. - Zastanawiałem się nad tym, bo przecież list został znaleziony w Whithorn. - Właśnie. Nigdy nie został wysłany. Podobnie jak zwój. Dowiedziałam sięjednak, że ojciec Mathers pozostał w Whithorn aż do swojej śmierci w pięć lat później. Uważam, że skoro zwój nigdy nie został wydobyty na światło dzienne, leży gdzieś zagrzebany w tej jaskini. - Może złoto uległo stopieniu. Joanna potrząsnęła głową. - To niemożliwe. Stosowano wtedy pewną sprawdzoną procedurę, którą z pewnością wykorzystano w tej sytuacji. Istniałyby jakieś przekazy, a takowych nie ma. - W dalszym ciągu wydaje się to trudnym przedsięwzięciem. Na jej ustach pojawił się cień tajemniczego uśmiechu. - Ja nie mam wątpliwości. Żadnych wątpliwości, Jones. Nie potrafię tego wyjaśnić. To po prostu przeczucie, które mnie nie opuszcza. Jestem pewna, że te wykopaliska nie będą bezproduktywne. - Mam nadzieję, że masz rację. A propos, czuję się teraz nieco zakłopotany, jeśli chodzi o pracę Deirdre. To znaczy, czy ty... - Czy ją napisałam? Oczywiście, że nie. Ale zasugerowałam Deirdre ten temat. Miałam nadzieję, że jej praca skusi cię, by się do nas przyłączyć. - Nic nie rozbudziłoby bardziej mojej ciekawości. Nie mogę się już doczekać początku pracy. Joanna popatrzyła mu w oczy. - Cieszy mnie twój entuzjazm. Ale pamiętaj, że oczekuję także, byś zachowywał się w odpowiedni sposób, będąc w towarzystwie mojej córki. - Ależ oczywiście. 10. Witamy w Whithorn Południowo-zachodnie wybrzeże Szkocji było dzikie i zalesione, stanowiła je kraina, w której łańcuchy wzgórz przetykały zapierające dech doliny górskie i jeziora. Zaczarowany kraj, pomyślał Indy, jadąc konno w kierunku wsi w gasnącym świetle wczesnego wieczoru. Trudno mu było porównać te okolice z poszarpaną pustynią połu-dniowo-zachodniej Ameryki, gdzie się wychował. Tam dominowało poczucie ogromu. Tutaj wszystko było mniejsze, ale za to bardziej urozmaicone. Wyglądało to tak, jak gdyby natura wiedziała, że do wykorzystania ma tylko tyle przestrzeni, w związku z tym wszystko musiało być bardziej skondensowane. Dotarli tu pociągiem późną nocą poprzedniej doby, a od samego rana rozpoczęli przygotowania do wykopalisk. Spotkali się z merem z wioski, długoletnim przyjacielem Joanny, i Indy pokrótce wta-j emniczył go w ich plany. Następnie odszukali dwóch stolarzy, którzy pracowali z Joanną podczas jej ostatnich badań w jaskini, i umówili się z nimi, że zaczną pracę następnego dnia. Dopiero późnym popołudniem dotarli wreszcie do Groty Ninia-na. Wejście było wąskie, lecz po przejściu pierwszych około dziesięciu kroków otwierała się przestronna jaskinia. Podczas gdy Deir-dre przebywała w wiosce, by zgromadzić wszystko, czego będą potrzebowali, Indy natychmiast wziął się do pracy, dokonując pomiarów groty i kreśląc plany rusztowania, jakie zamierzali zbudować. W ciągu dni, które upłynęły od zaproszenia do uczestnictwa w wykopaliskach, Indy przeczytał wszystko, co tylko udało mu się zdobyć na temat Candida Casa i Groty Niniana. Raport Królewskiej Komisji 80 do spraw Zabytków Szkocj i, pochodzący z roku 1914, zawierał opisy drobnych płytek rzeźbionego ręcznie kamienia oraz fragmenty dwóch chrześcijańskich krzyży odkopanych w pobliżu jaskini. Joanna Campbell była tam wymieniona jako archeolog odpowiedzialny za wspomniane wykopaliska. W raporcie nie było żadnej wzmianki o esplu-moir Merlina ani też o złotym zwoju. Indy podejrzewał więc, że prace wykopaliskowe nastąpiły albo zanim Joanna dowiedziała się o istnieniu listu, albo zanim nabrała przekonania, że zwój leży zakopany w jaskini. Pozostawił konia w stajni i poszedł w kierunku osobliwego pensjonatu, gdzie się zatrzymali. Był to trzypiętrowy, osiemnastowieczny budynek z kamienia, przerobiony w związku z doprowadzeniem doń elektryczności i nowoczesnej instalacji wodnej. Indy przeszedł przez ogromny hali i wspiął się po schodach na drugie piętro, gdzie znajdował się jego pokój. Pokój ten był szczególny, jak stwierdziła gospodyni, jako j edyny bowiem miał wannę. Indy zaoferował go Deirdre, ona jednak wolała większe, narożne pomieszczenie tuż obok. Zamknął za sobą drzwi i zapalił światło. W tej samej chwili usłyszał stukanie w ścianę, dochodzące z sąsiedniego pokoju. Uśmiechnął się, podszedł do ściany i wystukał dokładnie ten sam rytm. Deirdre bez wątpienia przygotowywała się do obiadu i była najwyższa pora, by Indy uczynił to samo. Gdy się umył i przebrał, zaczął żałować, że on i Deirdre nie będą tego wieczoru j eść obiadu w samotności. Stosunki między nimi układały się niezręcznie i Indy pragnął z nią porozmawiać, by zbudować most nad przepaścią, jaka powstała. Chociaż z niecierpliwością oczekiwał momentu, w którym będą sami, słowa, jakie Joanna powiedziała mu na pożegnanie, nie dawały mu spokoju i Indy celowo zachowywał się z dystansem. Jego praca na uniwersytecie była już właściwie zapewniona, ale Indy zdawał sobie sprawę, że Joanna w każdej chwili może jeszcze cofnąć swoją propozycję, jeśli tylko on przekroczy niewidzialną granicę, jaka istniała między nim a jej córką. Teraz jednak chciał wyjaśnić Deirdre, że jego zachowanie w pociągu nie miało nic wspólnego z prawdziwymi uczuciami w stosunku do niej. Nie wiedział dokładnie, jak ma jej to wytłumaczyć, ale z pewnością zamierzał to zrobić. Obiad wydawany tego wieczoru miał być szczególnym wydarzeniem. Zorganizowano go na ich cześć w miejscowym pubie i miało w nim uczestniczyć wielu przyjaciół Deirdre. Patrząc w lustro, Indy poprawił krawat, po czym wyszedł na korytarz i zastukał do drzwi sąsiedniego pokoju. Wiedział, że musi dobrze spożytkować czas, jaki ma z nią spędzić. Lajone! 81 - To ty, Indy? - spytała, po czym uchyliła drzwi. Spojrzała na niego przez szparę, ale nie otworzyła drzwi ani trochę szerzej. - Zaraz do ciebie wyjdę. Jestem już prawie gotowa. Drzwi zamknęły mu się przed nosem. Nie poruszał się przez kilka sekund; oczekiwał, że Deirdre ponownie otworzy drzwi i zaprosi go do środka. Gdy tak się nie stało, Indy postąpił w tył kilka kroków i oparł się o ścianę w mrocznym korytarzu. Cholera. Teraz ta dziewczyna zachowywała rezerwę. Sprawy miały się po prostu świetnie. W jaki, u licha, sposób mieli pracować razem w tej jaskini? Wreszcie drzwi się otworzyły i obydwoje skierowali się w głąb korytarza. Deirdre miała spódnicę w szkocką kratę oraz białą falba-niastą bluzkę, włosy zaś związała gładko w kok, pozwalając, by kilka kosmyków opadło jej swobodnie na ramiona. - Wyglądasz teraz... bardzo po szkocku - powiedział Indy, gdy doszli do szczytu schodów. - A pan wygląda bardzo elegancko, profesorze Jones. - Naprawdę? - Indy miał dwie marynarki, j edną tweedową, w której chodził na większość swoich wykładów, oraz granatową z wełny. Tę ostatnią włożył teraz - z białą koszulą i niebieskim krawatem. Indy zauważył, że spojrzenie Deirdre błąka gdzieś w okolicach jego stóp. Miał na nogach wysokie buty z cholewami, jedyną parę obuwia, jaką ze sobą przywiózł. - Zapomniałem zabrać z Londynu wyjściowe buty. - Te, w których były skorpiony, pomyślał jednocześnie. - Niech się pan o to nie martwi. Jest pan w Whithorn, nie w Londynie. Nikt tego nie zauważy, a nawet gdyby, nie będą przywiązywać do tego wagi. - Deirdre roześmiała się. Był to prześliczny, srebrzysty dźwięk, który sprawiał, że Indy jeszcze bardziej pragnął przełamać barierę między nimi. - W rzeczy samej, prawdopodobnie to zaaprobują - dodała. - Dobrze wiedzieć. Gdy posuwali się wzdłuż ulicy, Indy robił, co tylko mógł, żeby skierować rozmowę na ich wzajemne powiązania czy też ich brak. - Podróżowałaś sama kiedykolwiek przedtem? - zaczął. - Wydawało mi się, że nie jestem sama. - Chodziło mi o to, czy podróżowałaś sama bez matki. - Cóż, jeżeli o to panu chodzi, jestem przyzwyczajona do podróżowania na własną rękę i przebywania bez Joanny przez długie okresy. Jest dobrą matką, ale jest także bardzo zapracowana i wyjeżdża na różne spotkania, konferencje czy wykopaliska. - Wzruszyła ramionami. - Życie archeologa. 82 - Przypuszczam, że zachowuję się trochę chłodno, od kiedy wyjechaliśmy z Londynu. - Naprawdę? - Deirdre odwróciła wzrok. - Wcale tego nie zauważyłam. Indy chrząknął. - Twoja matka nakazała mi, żebym był wobec ciebie bardzo ostrożny. Deirdre roześmiała się. - Poważnie? Dlaczego, czyżbym była niebezpieczna? - Nie, wydaje mi się, że sądziła, iż to ja mógłbym być niebezpieczny. - Nic dziwnego, że zachowywał się pan tak, jak gdybym w każdej chwili zamierzała pana ugryźć. Nie przestawali iść przed siebie. - Jesteś w stanie zrozumieć moją sytuację, prawda? - zapytał. - Tylko spokojnie. Przypuszczam, że będziemy dogadywać się znacznie lepiej. Spokojnie, pewnie. Jak miał być spokojny w jej towarzystwie? W pubie przywitał ich zapach przygotowywanych potraw oraz radosny gwar rozmów. Znowu w domu, pomyślał Indy. Miejscowy bar stanie się nieoczekiwanie miejscem, gdzie zostanie wydany obiad na czyjąś część, szczególnie że była to młoda kobieta. W tutejszym pubie panowała bardziej familiarna atmosfera niż w ich amerykańskich odpowiednikach. W lokalu pełno było okolicznych mieszkańców i krótkie spojrzenie dookoła uświadomiło Indy'emu, że są to przedstawiciele przynajmniej trzech generacji rezydentów Whithorn. - Oto ona - odezwał się jakiś męski głos. - Oto ta dziewuszka, Deirdre. - I popatrzcie tylko na jej mężczyznę - przyklasnęła jakaś kobieta, znajdująca się po drugiej stronie pomieszczenia. Wszyscy ucichli i wpatrywali się uważnie w przybyłych. - Ciebie zidentyfikowali prawidłowo - mruknął Indy - ale mnie chyba nie bardzo. W tej chwili mer, różowy na twarzy mężczyzna o cofającej się linii włosów, podniósł się z miejsca i skinął na nich, by dołączyli do niego przy długim stole ustawionym na środku sali. Miał na sobie szkocką spódniczkę. Strój ten dopełniała ozdobiona frędzlami skórzana torba zwisająca mu u paska. Obok mera siedziała szacownie wyglądająca kobieta, którą ten przedstawił jako swoją żonę Merlis, oraz ojciec Philip Byrne, starszy, siwowłosy ksiądz w czarnej sutannie. Przy stole było jeszcze kilka młodych kobiet, które Deirdre przed- 83 stawiła jako swoje stare przyjaciółki. Wszystkie były mniej więcej w jej wieku i miały na sobie podobne stroje. Pomimo wyjaśnień Deirdre co do tego, kim jest Indy, spojrzenia i uśmiechy obecnych sugerowały, iż wiedzą oni lepiej, że przybyła para to kochankowie. Brwi księdza uniosły się, gdy im się przyglądał, jak gdyby próbował dociec, czy ci dwoje popełniają grzech cudzołóstwa. Indy wyobraził sobie, jak po przyjeździe Joanny ksiądz bierze jąna stronę i oznajmia, że koniecznie powinna zrobić coś z libido tego młodego archeologa. Podszedł kelner i nalał Indy'emu i Deirdre szkockiej whisky miejscowej odmiany. Indy wziął zbyt duży haust i poczuł, jak palący strumień spływa mu do żołądka. Zakaszlał, przykrywszy usta dłonią. - Dobra partia, nie sądzi pan, profesorze Jones? - powiedział mer, podnosząc swoją szklankę. - Doskonała. - Indy miał ochotę otworzyć usta i wpuścić strumień powietrza. - Ach, to bardzo źle, że nie ma tu twojej matki - zwrócił się do Deirdre ojciec Byrne. - Przyjedzie za kilka dni i może ojciec być pewny, że wstąpi, żeby się z nim zobaczyć. Grube, białe brwi księdza zmarszczyły się i Indy'emu zdawało się, że dostrzega na jego twarzy wyraz zaniepokojenia, jak gdyby w jakiś sposób nieobecność Joanny, czy też może jej nieuchronny przyjazd, nie pozostawały mu obojętne. Zastanowił się nad tym, co ten ksiądz wie o złotym zwoju, skoro listy mnicha pochodziły z archiwum jego kościoła. Już miał zamiar o to zapytać, gdy Byrne wdał się w długą opowieść o dzieciństwie Deirdre. W wieku dwunastu lat zorganizowała ona grupę taneczną złożoną z dziewcząt z parafii. Pewnego razu po ich występie na jakimś przyjęciu weselnym obecny tam choreograf z Edynburga zaprosił grupę na występy w stolicy Szkocji. - Wszystkie dziewczęta były bardzo tym podekscytowane, później zaś dowiedziały się, że wystąpią dla króla Jerzego. Biedna Deirdre była tak podniecona, że gdy zbliżył się ten dzień, nie mogła jeść. Bałem się, że zemdleje na scenie. Ale oczywiście wszystko poszło doskonale i słyszano, jak król mówił, że dziewczynki zrobiły na nim duże wrażenie. Deirdre, gawędząca cały czas z jedną z kobiet, usłyszała koniec tej rozmowy. Machnęła ręką. - Och, byłyśmy tylko jedną z wielu grup tanecznych, które występowały dla króla. 84 Byrne skinął głową w stronę pozostałych kobiet siedzących przy tym samym stole. - Oto są wszystkie członkinie pierwotnej grupy. Gdy podano wreszcie obiad, Indy przyłapał się na tym, że je haggis, potrawę przyrządzoną z podrobów, serwowaną w baranim żołądku*. - Co pan o tym sądzi? - zapytał Byrne, wskazując talerz Indy'ego. - Dobre, naprawdę dobre. - Nie podobało mu się to, że kłamie księdzu, nie uważał jednak, by było to odpowiednie miejsce, gdzie można stwierdzić, że pomysł podania baranich wnętrzności w żołądku raczej do niego osobiście nie przemawia. Ajednak zjadł to. Cholera, jadał gorsze rzeczy. Po kilku kęsach doszedł do wniosku, że potrawa wcale nie jest taka zła. - Jakie macie plany odnośnie do wykopalisk, profesorze Jones? -wypytywał Byrne. - No cóż, zamierzamy pracować wewnątrz groty. Poszukujemy złotego zwoju, tego, o którym wspomniał mnich w liście znalezionym... - Tak, wiem. To ja znalazłem ten list w archiwach. - Och, w takim razie zapewne może mi ojciec powiedzieć coś więcej na ten temat - stwierdził Indy. Byrne wzruszył ramionami. - Nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Dlaczego sądzi pan, że zwój znajduje się w jaskini? - Osobiście wcale nie wiem, czy on tam jest. Ale doktor Campbell zdaje się przekonana, że właśnie tam go znajdziemy. Uważam, że to logiczne miejsce do rozpoczęcia poszukiwań. To Grota Merli-na, podobnie jak Niniana. Prawda? Wyraz twarzy Byrne'a zmienił się, jego rysy nabrały twardych cech człowieka, który całe życie spędził obciążony poważną odpowiedzialnością za religijne postępowanie swoich parafian. - To Grota Świętego Niniana - powiedział stanowczo. - Tych, którzy nazywają ją Grotą Merlina, na pewno nie chciałby pan spotkać. - Och, dlaczego nie? Wydawało się, że temat ten wprawia Byrne'a w zakłopotanie. Ksiądz odpowiedział szybko: - Może porozmawiamy o tym pewnego dnia. Indy wziął w usta kęs potrawy i zastanawiał się nad tą małomów-nościąmiejscowego proboszcza. - Czy wie ksiądz, dlaczego ojciec Mathers nigdy nie wysłał tego listu do Watykanu? ! Jest to szkocka potrawa narodowa (przyp. tłum.). 85 - Jak już powiedziałem, pewnego dnia porozmawiamy o tych wszystkich sprawach. W tej samej chwili mer podniósł się z miejsca i wybawił ich z niezręcznego milczenia. Wygłosił typową mowę powitalnąpoświęconą Deirdre i jej matce, ich zasługom dla tutejszego społeczeństwa, a także temu, jak bardzo odczuwano brak obydwu kobiet. Następnie przedstawił wszystkim Indy'ego i podarował mu szkocką spódniczkę. Mer podniósł ją do góry i obrócił wolno dokoła, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Indy usłyszał dochodzące go chichoty i dostrzegł zbliżające się do siebie głowy oraz zakrywane dłońmi usta. Śmiał się ze wszystkiego, nie mając pewności, co właściwie było takie śmieszne. - Ten kilt, profesorze Jones, to podarunek od mieszkańców Whithorn; tak się składa, że jest to także tartan rodu Campbellów -wyjaśnił mer. Indy przyjął spódniczkę. - Dziękuję. Nie mam pewności, co oznacza ten wzór, ale wpadłem na pewien pomysł. - Wszyscy znowu się roześmieli, a Indy popatrzył na Deirdre. Dziewczyna uśmiechnęła się, alejej twarz była czerwona ze wstydu. - Naprawdę bardzo to jest ładne - dodał Indy. - Początkowo nie byłem całkowicie pewien, czy jest to rzeczywiście mój styl, ale im bardziej się jej przyglądam, tym bardziej mi się podoba. - Miło nam to słyszeć - odezwał się mer. - Proszę ją dla nas przymierzyć, dobrze? Indy skrzywił się. - Pan żartuje. - Proszę się nie krępować - odezwał się jakiś krzepki, brodaty mężczyzna przy sąsiednim stole. Wstał z miejsca i Indy zobaczył jego spódniczkę. - No już, chłopcze. Zaprowadzę cię na zaplecze i będziesz mógł się tam przebrać. Indy popatrzył na Deirdre i spostrzegł, że dziewczyna kiwa głową zachęcająco. Wzruszył ramionami i poszedł za mężczyzną. Gdy się już przebrał, spojrzał w lustro na swoje odbicie. Podniósł poły spódniczki, odsłaniając swoje owłosione uda. Potrząsnął głową z niedowierzaniem. Gdy ponownie znalazł się na sali, wszyscy podnieśli na niego oczy. Ku jego zdziwieniu, Deirdre wstała z miejsca, podeszła i wzięła go pod ramię. Tłum wykrzykiwał radośnie, kiedy razem wracali do stołu. - Teraz jesteśmy ubrani jak bliźniaki - mruknął Indy. Deirdre pochyliła się ku niemu i wyszeptała mu prosto w ucho: - Teraz wygląda pan jak prawdziwy mężczyzna, profesorze Jones. 86 - Dobrze wiedzieć. Mogłaś wystrychnąć mnie na dudka - powiedział, gdy zajęli znowu swoje miejsca. -1 mów do mnie po prostu Indy, dobrze? - Indy - powiedziała głośno, jak gdyby wsłuchiwała się w brzmienie tego imienia. Nagle cały pub wypełniły dźwięki, do wnętrza bowiem wkroczył zespół kobziarzy ubranych w spódniczki. Indy rozpoznał dwu z nich, braci Carla i Richarda, których najęli do pracy w jaskini. - Dziękuję, że doprowadziłeś wszystko do końca - powiedziała Deirdre. Ich oczy spotkały się i Indy poczuł, że przez przepaść, jaka ich dzieliła, został przerzucony most. W tej chwili do zespołu kobziarzy dołączyło kilka młodych dziewcząt w tartanach. Rozpoczęły tradycyjny szkocki taniec. Indy dotknął dłoni Deirdre. Skinął głową w kierunku tańczących dziewcząt. - Czy właśnie to robiłaś kiedyś? - Co masz na myśli mówiąc „kiedyś robiłam?" Dosłownie poderwała się z krzesła i dała znak przyjaciółkom. Wszystkie dołączyły do młodszych dziewcząt. Indy obserwował, jak Deirdre, z rękami na biodrach, jednym kolanem uniesionym wysoko, utrzymując równowagę na drugiej stopie, fikała nogami i wirowała przy upajających dźwiękach kobzy. Nie mógł oderwać od niej oczu. Czuł się tak zadurzony, jak szczeniak nie widzący świata poza swojąpierwszą dziewczyną. Może sprawiła to szkocka whisky, szalone dźwięki kobzy, uroda Deirdre. Wszystko naraz. 11. Grota Merlina - Herbaty, profesorze Jones? Indy podniósł wzrok na Lily, gospodynię, i skinął głową. Wolałby na śniadanie kawę, wiedział jednak, że nie ma takiej możliwości. Podobnie było z resztą posiłku: grzanki okazały się chrupiące tylko po jednej stronie, jajka sadzone płynne na wierzchu, a twarde od spodu. Mógł to wszystko albo zaakceptować, albo rozpocząć dyskusję na temat gotowania, co o siódmej rano wydawało się gorszym pomysłem niż zjedzenie tego, co zostało już podane. Obserwował, jakjędzowata kobieta w średnim wieku, zawsze nosząca szlafrok i lokówki, nalewa mu pół filiżanki herbaty, następnie dolewa do tego mleka i stawia mu przed nosem miseczkę z kostkami z melasy. -Dziękuję-wziąłjednąkostkę, odłożyłjąjednakz powrotem, gdy kobieta odeszła. Zwykle do herbaty nie dodawał ani cukru, ani mleka, nauczył siej ednak podczas swoich podróży, że lepiej dostosować się do lokalnych obyczajów, niż zmieniać j e z powodu swoich indywidualnych potrzeb. W ten sposób wszystko było łatwiejsze, a dzisiaj, w pierwszym dniu prac, Indy pragnął, by sprawy układały się pomyślnie. Po chwili zeszła Deirdre. - Dzień dobry, Indy. Miała na sobie brązowe spodnie i luźną koszulę w kratę. Jej mahoniowe włosy były zaplecione w warkocz i okryte szalem, a z tyłu spodni wystawała para rękawiczek. - Dzień dobry. Na śniadanie? Potrząsnęła głową. - Byłam na dole już wcześniej, wypiłam wtedy herbatę i zjadłam placuszki. Indy odepchnął swoje krzesło od stołu. - No, no, wyglądasz na całkowicie gotową do wyjścia i poszukiwania złota - powiedział z radosnym uśmiechem. - Naprawdę myślisz, że złoty zwój znajduje się w tej jaskini? Wiesz, że mnich znalazł go w ruinach starego klasztoru. - Przypuszczam, że mógł ukryć zwój w najprzeróżniejszych miejscach, twoja matka jednak wydaje się przekonana, że znajdziemy go właśnie w jaskini. Na twarzy Deirdre pojawił się nagle wyraz zamyślenia. Jej oczy, które sprawiały, że Indy czuł miękkość w kolanach, wyglądały jak spokojne, fiołkowe jeziora. - A jednak Joanna ma rację. Jeżeli zwój znajduje się w Whit-horn, jaskinia to logiczne miejsce poszukiwań. - Warto j ej się przyjrzeć. Spotkajmy się za dziesięć minut przed domem. - Dobrze, będę. Znalazłszy się z powrotem w pokoju, Indy włożył skórzaną kurtkę i kapelusz. Już miał zamiar wyjść, gdy nagle o czymś sobie przypomniał. Otworzył torbę i wyciągnął z niej skręcony bicz. Przebiegł po nim dłońmi. Może to głupie, że przywiózł go tutaj, ale kilka lat temu w Grecji postanowił, że zawsze będzie go miał przy sobie podczas prac archeologicznych. Doczepił bicz do paska. Ach, do diabła! Jeśli nie przyda się na nic innego, może być jego amuletem na szczęście; na taki przesąd może sobie pozwolić. Deirdre czekała na niego na drodze przed domem, trzymając w dłoniach wodze dwóch koni. Nie widziała go i Indy obserwował jąprzez chwilę, stojąc w drzwiach. Dziewczyna gładziła chrapyjed-nego z koni i przemawiała do niego cichutko. Indy był w stanie wybaczyć jej to, że dotąd nie wyjaśniła dokładnie epizodu ze swoim dawnym chłopakiem. To było zrozumiałe. Wszystko w niej mu się podobało. Była ładna i inteligentna, i obydwoje mieli podobne zainteresowania. Kobietom, które Indy poznał w Paryżu w ciągu ostatnich kilku lat, brakowało przynajmniej jednego z tych atrybutów. Idąc do niej, Indy podniósł oczy ku niebu. Był szary, wietrzny poranek, chmury zaś były tak grube, że dosłownie Indy'ego przygniatały. To porównanie z wczorajszym czystym niebem i jasnymi promieniami słońca sprawiło, że poczuł pewnego rodzaju niepokój. A może wywołało go rosnące zainteresowanie osobą Deirdre, połączone z myślą o tym, co by się stało, gdyby jego pragnienia zostały zaspokojone. - Wygląda, jakby miało dzisiaj padać - powiedział w zadumie. Deirdre spojrzała w górę, jak gdyby po raz pierwszy widziała chmurne niebo. 89 - Deszcz nie jest tutaj szczególnym wydarzeniem. Raczej codziennym. - Wychowywałem się na pustyni, gdzie deszcz był cudem - odparł. Gdy dosiadła konia, j ej usta ułożyły się w ten spokojny uśmiech, który wydawał sięjej nieodłączną cechą, podobnie jak śpiewny szkocki akcent. - Czekam na cud i wkrótce tak się stanie - to powiedziawszy, popędziła konia i oddaliła się galopem. Indy natychmiast dosiadł swego wierzchowca i pognał za dziewczyną, nie odrywając oczu od jej drobnej postaci. Mijali lasy ogromnych buków, drumliny i moreny, olbrzymie paprocie i jałowce, bagienne mirty i osty. Wszystko to rozmazywało się w jedną plamę. Pięciokilometrowy odcinek drogi, prowadzący od miasteczka do jaskini, sam w sobie był zabytkiem historycznym. Zwano go traktem pielgrzymów, chrześcijanie bowiem, łącznie z pierwszymi królami Szkocji, odwiedzali grotę, uczestnicząc uprzednio w nabożeństwie w kaplicy świętego Niniana w Whithorn. Indy przeczytał w jakimś francuskim manuskrypcie, że drogę tę zwano również „traktem królewskim", którym podróżował król Artur, odwiedzając jaskinię po śmierci Merlina. Pisarze natomiast, którzy utrwalili na piśmie legendy o Merlinie i królu Arturze, stanowczo pozostawali zgodni co do tego, że grota jest miejscem śmierci Merlina, żaden jednak nie nazywał jej esplumoir. Zwolnili dopiero wówczas, gdy dotarli do wyspy Whithorn, która wcale nie była wyspą, lecz przylądkiem. Jechali kłusem wzdłuż ścieżki, aż dotarli na dno urwistego cypla, gdzie zsiedli z koni i przywiązali wierzchowce do gałęzi drzewa. - Dobrze jeździsz - odezwał się Indy. - Dziękuję. Któregoś dnia pokażę ci moje trofea jeździeckie. Kolejna niespodzianka, pomyślał Indy, gdy zbliżali się w stronę dwu cieśli, Carla i Richarda, zajętych rozładowywaniem budulca. Obydwaj mężczyźni przyjechali wcześniej wozem wypełnionym narzędziami i potrzebnymi materiałami. Mieli zbudować stół do pracy oraz kilka baraków do przechowywania sprzętu. Ponieważ jaskinia była dość znacznie oddalona i rzadko odwiedzana, możliwość kradzieży wydawała się Indy'emu mało prawdopodobna. Joanna jednakże nalegała uparcie, by nie tylko zainstalować na drzwiach baraków zamki, lecz także wynająć kogoś, kto będzie pilnował ruin nocą. Jak dotychczas nie znaleźli nikogo chętnego do tej pracy. - Sprzęt czeka już na was w jaskini - powiedział Richard, wraz z bratem kładąc na wózek kilka desek. - Zainstalowaliśmy pochodnie. 90 - Świetnie. Wygląda na to, że doktor Campbell dobrze was przeszkoliła. - Pracowaliśmy z doktor Campbell na kilku takich wykopaliskach po całej Szkocji. Wie pan, należymy do Szkockiej Amatorskiej Ligi Archeologii. - To świetnie - stwierdził Indy. Zaczęli wspinać się po krętej ścieżce prowadzącej do groty, która znajdowała się wysoko na urwisku. Gdy dotarli do wylotu jaskini, Indy zatrzymał się i spojrzał w stronę morza. Obserwował żeglującą po niebie, unoszoną przez wiatr mewę. Grzywiaste fale przybrzeżne pędziły i rozpryskiwały się, stanowiąc jedyny kontrast między ciemną, stojącą wodą i spokojnym, uroczystym niebem. Położył dłoń na kapeluszu, wiatr bowiem omal mu go nie zdmuchnął. - Cieszę się, że to lato - powiedział. - Bardzo bym nie chciał widzieć, jak to się wszystko zmienia zimą. - Prawdę mówiąc, wewnątrz jaskini nie ma to zbyt dużego znaczenia. Przez cały rok panuje tu temperatura około piętnastu stopni. - Dobrze wiedzieć - Indy cofnął się z krawędzi klifu - przynajmniej przez wzgląd na mnicha, który tu mieszkał. - I Merlina - dodała Deirdre. -1 Merlina - zgodził się ze śmiechem Indy. - Ale może temperatura nie miała dla niego żadnego znaczenia. Weszli do groty. - Czy twoja matka poczyniła jakieś prace wewnątrz jaskini podczas swoich wcześniej szych wykopalisk? - Bardzo niewiele. - W świetle migoczących pochodni skóra dziewczyny była niesamowicie pomarańczowa. Gdy odwróciła głowę na bok i blask zniknął, na jej twarzy pojawiły się smugi cienia. -Zrobiła kilka próbnych wierceń, ale było to zanim jeszcze ojciec Byrne odnalazł list. Indy wiedział, że obszary na zewnątrz jaskiń to ulubione miejsca archeologów, szczególnie tam, gdzie kiedyś mieszkali ludzie. Ukrywały one pozostałości życia codziennego - potłuczone naczynia, kości zwierząt, wybrakowane narzędzia. Przy tej jaskini odkryto pozostałości kamiennych krzyży. Nie było to jednak miejsce, gdzie można by znaleźć złoty zwój, coś, co celowo zostało ukryte. - Dlaczego Byrne pokazał jej ten list? Sprawy związane z Mer-linem nie wydają się jego ulubionym tematem. Deirdre roześmiała się. - Joanna sama się nad tym zastanawiała. Wydaj e j ej się, że ksiądz chciał wiedzieć, czy list może być traktowany poważnie. Nie miał 91 pojęcia, co z nim zrobić. Nie przypuszczam, że oczekiwał od Joanny rozpoczęcia poszukiwania złotego zwoju. - Co Byrne mówi teraz na ten temat? - Och, wcale już nie chce o tym rozmawiać. Joanna przypuszcza, że mógł nawet zniszczyć list, co byłoby wielką stratą. - To bardzo prawdopodobne. Z jego słów podczas obiadu wywnioskowałem, że nie podchodzi zbyt entuzjastycznie do naszej pracy tutaj. -Niekiedy straszny z niego dziwak. Wiem, że jest bardzo zaniepokojony sprawą druidów. Dlaczego, nie mam pojęcia. Więc o to chodzi, zastanawiał się Indy. O tym myślał Byrne, rzucając uwagę o ludziach, którzy nazywają tę jaskinię Grotą Merlina. Księdza dręczyła myśl o poganach. - Wiesz, bardzo wielu mieszkańców tych okolic nigdy by tu nie weszło - powiedziała Deirdre. - Opowiadają dziwne rzeczy o tym, co się tutaj dzieje, i mówią też, że przyniosłoby to im nieszczęście. - A co z Carlem i Richardem? Nie wyglądają na zbytnio przestraszonych. - Oni nie są z Whithorn. Mieszkają tutaj od kilku lat. - No cóż, jeżeli znajdziemy zwój, może mieszkańcy nie będą już więcej bać się tego miejsca. Zabierajmy się do pracy. Resztę poranka spędzili na wbijaniu palików w twarde podłoże i rozciąganiu linek, by w ten sposób stworzyć siatkę służącą za podstawę do określenia obszaru wykopalisk. Postępując zgodnie z poleceniem Joanny, skoncentrowali się na jednej komnacie, która miała wysokość pięć metrów, rozciągała się na osiem metrów w najszerszym punkcie, zwężając się do dwóch przy wejściu. Było wczesne popołudnie, gdy przymocowali linę do palików znaj -dujących się w rogu jaskini. Z tego miejsca wejście stanowiło ledwie widoczną szczelinę światła. Nad ich głowami, w zamontowanym na ścianie uchwycie paliła się pochodnia, oświetlając podłoże groty. - To mniej więcej wystarczy - powiedział Indy, wstając i przyglądając się temu, co zrobili. - Pora na przerwę, nie sądzisz? - Deirdre podeszła do niego bliżej. Indy'emu zdawało się, że zauważył w jej oczach coś, co nie miało nic wspólnego ani z grotą, ani z archeologią, ani z Merlinem. Rękawiczki Indy'ego upadły na ziemię w chwili, gdy Deirdre zdjęła szal. Potrząsnęła głową i jej włosy rozsypały się swobodnie na ramiona. Wyglądała olśniewająco w świetle pochodni. Indy wyciągnął rękę i odsunął do tyłu niesforny kosmyk, który opadł jej na policzek. Jaskinia stanowiła jak gdyby kokon. Odcinała ich od reszty świata, uniemożliwiając wszelkie wymogi przyzwoitości. Nie trzeba było 92 nic mówić; zgoda była obopólna. Dłonie Indy'ego objęły szczupłą talię dziewczyny. Deirdre uniosła głowęjej wargi się rozchyliły. Indy pochylił się; ich usta spotkały się w przelotnym muśnięciu. Nagle Deirdre odsunęła się. - A co z Richardem i Carlem? Indy pokazał zęby w szerokim uśmiechu. - Piętnaście minut temu pojechali na lunch. Palce dziewczyny wodziły po jego czole, kościach policzkowych, szczęce. Dotknęła szerokich ramion, piersi. - Indy, chciałam, żeby się to stało. Nie byłam pewna, czy ty też, aż do ostatniego wieczoru w pubie. Delikatnie przebiegł dłońmi po zarysach jej ciała, muskając lekko wybrzuszenia drobnych piersi. - Serce ci tak mocno bije - wyszeptał. Język wdarł się w jego usta. Wydawało się, że dziewczyna wysysa z niego oddech. Palce Indy'ego błądziły po jej włosach, po plecach. .. Przyciągnął ją do siebie, uda dziewczyny mocno opierały się 0 jego nogi. Trwali tak przytuleni, gdy nagle światem wstrząsnęła eksplozja; ziemia zadrżała. Poruszyła się, naprawdę się poruszyła. Przez chwilę dudnienie i wibracje pod ich stopami wydawały się czymś naturalnym, może wzbudzonym przez ich nagłą furię i głód namiętności. Wtedy potężny wstrząs rzucił ich na ziemię, a w uszy uderzył dźwięk, jak gdyby rozległo się tysiąc grzmotów. Jaskinia wypełniła się kurzem. Indy usłyszał, że gdzieś w pobliżu kaszle Deirdre. - Co się stało? - zapytała jednym tchem i, pełzając po ziemi, znalazła się w zasięgu jego wzroku. Trzęsienie ziemi, zawalenie się części jaskini, eksplozja. - Nie wiem. Wszystko w porządku? - Ugryzłeś mnie w język. - Przepraszam. Chodźmy stąd. Indy pomógł dziewczynie wstać. Przeszli trzy, może cztery kroki 1 jaskinią wstrząsnęła następna fala wybuchu. Upadli na ziemię i zakryli sobie głowy w chwili, gdy zaczął opadać na nich deszcz pyłu. Deirdre zaniosła się kaszlem. - Ledwo mogę oddychać. Co tu się dzieje? Indy powoli podniósł głowę; j ego nozdrza poczuły coś, co nasunęło mu odpowiedź: - Proch. Ktoś wysadził dynamitem wejście. 12. Zdradliwe powietrze Pył drażnił mu gardło, gdy przekopywał się przez gruzowisko. Zgubił gdzieś rękawiczki i po kwadransie opuszki palców miał zdarte do żywego mięsa. Jednostajny, pulsujący ból w skroniach odbierał mu siły. Deirdre z umazaną kurzem twarzą pracowała tuż obok, odrzucając kamień po kamieniu. - W tym tempie to zajmie kilka dni - powiedział Indy. - Wieśniacy przyjdą po nas. Na pewno nas tutaj nie zostawią. -Powiedziała to z takim przekonaniem, że Indy jej uwierzył. Nie przestawał jednak kopać; chwytał jeden głaz po drugim i ciskał je na bok. Deirdre już miała podnieść kolejny odłamek skały, gdy nagle usiadła i potarła skronie. - Kręci mi się w głowie. Mam migrenę. - Może powinniśmy zgasić pochodnię. Zaczynam się martwić o powietrze. Deirdre zmarszczyła czoło i rozejrzała się wokół. - Ono musi tu skądś dochodzić. Indy pociągnął nosem. - Coś czuję. - Co? - głos Deirdre brzmiał niewyraźnie. - Jakieś wyziewy. To dlatego mamy bóle głowy. Dostaje się tu gaz. - Chwycił najbliższą pochodnię i zanurzył jej czubek w pyle, gasząc płomień. Tak samo postąpił z następną. - Zostaw jedną - zaprotestowała Deirdre - bo inaczej nic nie będziemy widzieć. - Mądrze powiedziane. - Wziął dziewczynę za ramię i obydwoje poszli w stronę tylnej części jaskini. - Stań tu spokojnie. Bierz wolne, płytkie wdechy. - Czoło miał zapiaszczone i mokre od potu, 94 ale głowa mniej bolała, gdy znaleźli się w zakamarkach jaskini. Potknął się o jakiś kilof, wyprostował się i zważył go w dłoni. Wetknął pochodnię, po czym dźgnął podłoże ostrzem. - Co robisz? - Być może gaz jest lżejszy od powietrza. Jeżeli wykopiemy kilka otworów, zapewne uda nam się przeżyć dłużej, oddychając powietrzem spod podłoża. Kurz rozpryskiwał się we wszystkich kierunkach, gdy Indy zaciekle rył ziemię. Jeśli nawet gaz był rzeczywiście lżej szy od powietrza, nie będą w stanie wytrzymać długo, gdy zaczną oddziaływać efekty oddychania częściowo gazem. Zastanawiał się, gdzie są teraz Carl i Richard. A jeżeli zdążyli już wrócić i wpadli w kłopoty z tym kimś, kto znajdował się na zewnątrz? Nikt inny nie będzie ich szukać przez całe godziny. Może nawet dnie. Wykopał drugi otwór dla Deirdre, po czym położył się na brzuchu i przyłożył twarz do dziury. Deirdre zrobiła to samo. - To potworny sposób umierania, Indy. - Więc nie umierajmy. Podniósł się i nabrał w dłonie pyłu z dziury, rozsypując go następnie na większej przestrzeni. Roztarł odrobinę w palcach, po czym przysunął dłoń w pobliże pochodni. - Co to jest? - spytała Deirdre. - Popiół. To było palenisko. - Indy, nie pora teraz na archeologię. Spojrzał w górę w kierunku stropu, który, jak wiedział, unosił się pięć metrów ponad jego głową. - Rzeczywiście, ale pora znaleźć drogę ucieczki. Palenisko w tylnej części jaskini oznaczało, że musi tam być także komin. Wstał i poprosił Deirdre, by trzymała pochodnię. Początkowo udało mu się zobaczyć jedynie chropowatą powierzchnię pozbawioną otworu. Po chwili zdał sobie sprawę, że dokładnie nad ich głowami znajduje się wcięcie. Komin był zakryty, ale jak gruba była ta warstwa? Oczy Deirdre podążyły za spojrzeniem Indy'ego. - Komin? - Właśnie. - Ale jak zdołamy się tam dostać? Indy podniósł drewniany młotek i kilka nie wykorzystanych metalowych kołków. - Będziemy się wspinać. Musiał wykonać tę pracę szybko. Wbijał kołki w ścianę co pół metra. Z pochodnią w dłoni wspiął się w górę. Teraz mógł przyjrzeć się komi- 95 nowi dokładniej. Wgłębienie miało u podstawy jakiś metr szerokości, po czym zwężało się i zamykało. Może udałoby się zaklinować we wlocie i dalej pracować z tego miejsca. Problem jednak polegał na tym, że wgłębienie zaczynało się jakieś półtora metra od końca ściany. Zszedł z powrotem na dół. - To nie działa. - Mogłam ci to powiedzieć już wcześniej. - Deirdre wydawała się teraz jeszcze bardziej wzburzona i Indy wcale jej za to nie obwiniał. Dziewczyna spojrzała w kierunku wyjścia z jaskini. - Może udałoby się nam odkopać drewno, które cieśle wnieśli do groty, i zbudować drabinę. Indy potrząsnął przecząco głową. - Zbyt niebezpieczne. Gaz zacząłby na nas działać, zanim zdobylibyśmy pierwszą deskę. Mam lepszy pomysł. Wsadził pochodnię w jeden z uchwytów zamocowanych na ścianie, podniósł pozostałe kołki, po czym zbliżył się do ściany położonej przeciwległe do tej, na której umocował paliki już wcześniej. Szybko powbijał kołki, mniej więcej na tym samym poziomie co po drugiej stronie. Następnie chwycił szpulę liny i zaczął ją rozwijać. Obwiązał jeden koniec dookoła najniższego kołka, po czym podszedł do przeciwległej ściany. Miał bardzo dużo liny, więc nie ciął jej, lecz podszedł do następnego kołka, owiązał go sznurem i znowu cofnął się do ściany naprzeciwko. Nieprzerwanie chodził tak w tę i z powrotem, dosięgając coraz wyższych kołków, aż wreszcie stworzył pajęczą sieć, która sięgała pułapu. - Indy, musimy się śpieszyć. Znowu czuję gaz. Zapach jest coraz intensywniejszy. Indy znowu skinął głową. - Wiem. Chwycił z ziemi kilof i wsadził sobie jego uchwyt do ust. Ostrożnie wszedł na najniższą linę. Ciężar sprawił, że lina rozciągnęła się niemal do samego podłoża, ale nie pękła. Podniósł nogę, dosięgając drugiego stopnia, potem trzeciego. W pewnym momencie stopa ześlizgnęła mu się z linyi Indy zahaczył jąkolanem. Sznur, który trzymał ręką, rozciągnął się. Nagle jeden z kołków wyleciał ze ściany i Indy spadł na Deirdre, przewracając dziewczynę na ziemię. Ostrze kilofa rozerwało mu koszulę, zadrapało klatkę piersiową. Poczuł, jak po brzuchu sączy mu się strużka krwi. Przekręcił się na bok. - Wszystko dobrze? - zapytała. - Tak. A co z tobą? - Dobrze, zupełnie dobrze. 96 Natychmiast znowu zabiał się do pracy. Odszukał obluzowany kołek i tym razem wbił go na całą długość. Uczynił podobnie z pozostałymi palikami na obydwu ścianach, po czym znowu stanął pod kominem. - Nie stój już teraz dokładnie pode mną. Deirdre zakaszlała. - Proszę, pośpiesz się. Pomimo jej prośby Indy wcale się nie śpieszył, ostrożnie wdrapując się po paj ęczynie ze sznura, aż wreszcie j ego głowa dosięgła komina. - Cholera! Zapomniałem kilofa. - Rzucę ci go - powiedziała Deirdre. Indy widział już, jak gwałtownym ruchem rzuca się do przodu po narzędzie i cała sieć upada na ziemię. Miał inny plan. - Nie, na razie potrzymaj go tylko. Wspinał się coraz wyżej, odwrócił się i zdołał przycisnąć łopatkę do j ednej ściany komina. Wstrzymał oddech w chwili, gdy wolno podnosił prawą nogę, i wyciągnął jąw przeciwną stronę. Jeżeli w tym momencie lina nie wytrzyma i pęknie, czeka go upadek z wysokości pięciu metrów na plecy. Jego palce dotknęły skały, potem cała stopa. Szybkim ruchem podniósł drugą nogę. Kurczył i rozkurczał ramiona, dopóki jego plecy nie oparły się prosto o ścianę. Z uczuciem ulgi i wzrastającą wiarą dotknął swojego bicza, który wciąż miał zamocowany na biodrze, i wyciągnął go. - Przywiąż do tego kilof- powiedział, rozwijając bicz. W tym czasie dotarł do szczytu wlotu i wyczuł, że otwór jest zakryty trzema głazami wielkości piłki do koszykówki. Kurz, gromadzący się przez lata, wypełnił przestrzenie pomiędzy głazami. To wcale nie będzie łatwe, pomyślał. Wciągnął kilof, z powrotem przyczepił bicz do paska, po czym zaczął walić w jeden z głazów. Pozycja, w jakiej się znajdował, pozwalała mu na bardzo niewielki ruch ręką. Grudy błota i odłamków padały mu na pierś i na twarz; kurz sprawił, że zaczęły łzawić oczy. Po kilkudziesięciu uderzeniach przerwał. Głazy wciąż mocno tkwiły na swoim miejscu. Jeżeli nawet uda mu się poluzować jeden z nich, prawdopodobnie upadnie on prosto na niego, zmiatając go z pozycji, na jakiej się z trudem znalazł. Ogarnęła go rozpacz, gdy nagle ze szczeliny pomiędzy dwoma głazami odpadła bryła błota i przez otwór przedostał się promień światła. To światło obudziło w nim nadzieję. Indy ponownie przystąpił do ataku. Gdy w końcu przerwał, by złapać oddech, był całkowicie pokryty brudem, ale nie posunął się daleko w swej pracy. Lajone! 97 - Indy, mam! - zawołała z dołu Deirdre. -Co? - Czy możesz wbić j eszcze kilka kołków tam, wewnątrz komina? - Chyba tak. Po co? - Jeżeli umieścisz je pod biodrami, da ci to oparcie. Wtedy uda ci się może wypchnąć głazy nogami. Indy pomyślał o kilku rzeczach, które mogły sprawić, że ta metoda nie zda egzaminu. Co będzie, jeśli kołki nie wytrzymają albo pozycja, w której będzie pracował, nie da jego ciału takiej siły, jakiej będzie potrzebował? Analiza zajęłaby zbyt dużo czasu. Ale nie miał teraz innego wyjścia. - Może zadziała - przyznał. Ponownie rozwinął bicz i Deirdre przywiązała do niego kilka kołków i drewniany młotek. Niewygodnie było wbijać kołki w tę samą ścianę, o którą opierały się jego plecy. Nie widział wcale tego, co robi, i wiele razy uderzył się w palce. W końcu j ednak obydwa kołki tkwiły w odpowiednich miejscach. Sprawdził ich wytrzymałość, chwytając kołki i spuszczając nogi w dół. Gdy był już pewien, że nie wypadną, zaczął przesuwać nogi po przeciwległej ścianie, aż wreszcie stopy osiągnęły szczyt wlotu, a ciało Indy' ego zwinęło się w kłębek. Przyciągnął kolana do klatki piersiowej. Teraz był już gotowy. Zaatakował jeden z głazów, uderzając go obcasami i podeszwami swoich długich butów. Kamień uparcie tkwił w tym samym miejscu. Walił w głaz jednostajnym potokiem uderzeń. Leciały na niego grudy błota. Wargi miał suche i zapiasz-czone; oczy mu łzawiły. Głaz ani drgnął. Indy przerwał, żeby złapać oddech. - Deirdre? Żadnej odpowiedzi. Spuścił nogi i spojrzał w dół. Nie mógł jej dostrzec. - Deirdre! - tym razem krzyknął. - Profesorze Jones? Gdzie pan jest? Rozejrzał się zdezorientowany. Był to głos jakiegoś mężczyzny, nie Deirdre. Głos był przytłumiony i Indy nie potrafił ocenić, skąd dochodził. Po chwili usłyszał go znowu. Spojrzał w górę. - Jestem tutaj! - Gdzie? Wyciągnął zza paska kilof i uderzył nim w głazy. - Carl, znalazłem ich! 98 Boże, cieśle. - Jestem dokładnie tutaj! - krzyknął znowu. Nagle zaczęło sypać się na niego więcej błota. Jeden z głazów poruszył się. Indy pchnął go nogami i poczuł, że kamień ustępuje, wytaczając się z otworu. Do wnętrza wlało się oślepiające światło. Ponownie spuścił nogi w dół jaskini i popatrzył w ciemność. Teraz niczego nie mógł tam dostrzec. - Deirdre, słyszysz mnie? Obniżył się tak, że zwisał, trzymając się dwóch kołków, ramiona rozciągnął na całą długość. Zapach gazu był teraz silniejszy. Znowu silnie rozbolała go głowa; czuł, że świat wiruje wokół niego. Nagle dostrzegł ją na ziemi. Nad jego głową do wnętrza wpadło świeże powietrze. Podciągnął się do góry, wziął głęboki wdech, wstrzymał go, po czym znowu rozciągnął ramiona. Przez moment wisiał w powietrzu, jakieś dwa metry nad ziemią, po czym skoczył. Teraz nie widział już wcale siatki i prawą stopą zaczepił się o j edną z niższych lin. Runął na bok. Skrzywił się z bólu, zaklął, po czym podczołgał się ku Deirdre. Obrócił ją i pochylił się nad jej ustami. Oddech miała bardzo płytki. Nie przeżyliby tutaj długo. Mimo że wciąż wstrzymywał oddech, czuł zapach gazu. Wyciągnął nóż i szybko uciął trzy liny. Połączył je i jednym końcem obwiązał Deirdre pod pachami, drugi zaś wsadził sobie pomiędzy zęby. Zastanawiał się, czy przenieść ją dokładnie pod wylot komina, wymyślił jednak coś lepszego. Zmrużył powieki, patrząc w górę ku wylotowi komina. Jego oczy powoli przyzwyczajały się do światła i zdołał dostrzec czyjeś dłonie usuwające z otworu kolejny głaz. Wciągnął bicz, strzelił z niego i jego koniec owinął kilka razy wokół jednego z kołków w ścianie komina. Powoli wypuścił powietrze, podnosząc się do góry. Próbował wykorzystać jeszcze to, co pozostało z pajęczyny, ale ześlizgiwały mu się stopy. Był już w połowie drogi między podłożem jaskini a kominem, gdy nagle usłyszał jakiś chrzęst. Popatrzył w górę dokładnie w chwili, gdy jeden z głazów rozłamał się na części. Mężczyźni usiłowali je przytrzymać, lecz po kilku sekundach kamienie wyślizgnęły się, spadając w dół jednocześnie. Jeden z nich o mały włos trafiłby w lewy bok Indy'ego, drugi jedynie zadrasnął jego prawy łokieć. Ale Indy nie miał zbyt dużo czasu, by zastanawiać się nad swym życiowym fartem. Kołek, do którego przyczepiony był jego bat, powoli wysuwał się ze ściany. Indy już miał z powrotem spaść i rąbnąć o ziemię, gdy nagle jeden z mężczyzn chwycił bat. 99 Nad głową Indy'ego ukazały się twarze dwóch cieśli, którzy ciągnęli za bat dopóty, dopóki jeden z nich nie chwycił Indy'ego za nadgarstek. Chwilę później wyciągnięto go przez otwór na świeże powietrze. Szybkim ruchem wyciągnął sobie z ust zwinięte liny. - Ratujcie ją, szybko. Gaz. Próbował usiąść i pomóc im, upadł jednak z powrotem na kępę wrzosu. Wyczerpany, chwytał szybkimi haustami powietrze, które wydawało się aż słodkie. Następną rzeczą, jaką sobie uświadomił, był widok Deirdre, leżącej kilka kroków od niego, nad nią zaś pochylali się obydwaj mężczyźni. - Najlepiej zabierzmy ją prosto do lekarza - powiedział jeden z nich. - Nie sądzę, żeby ona to przeżyła, Richard. Ledwo oddycha. 13. Goście Deirdre otworzyła oczy, nie mając pewności, co ją obudziło. Wyczuwała materac, prześcieradła, puchową poduszkę i wełniany pled. Nie wiedziała, jak się tutaj dostała ani jak długo się tu znajdowała. W ogóle nie wiedziała, gdzie się znajduje. Rozległo się stukanie do drzwi. - Kto tam? - To ja. - Indy? -Kto? Ten głos, ten przymilny, przesłodzony głos. To nie Indy. Zimny strach wstrząsnął jej ciałem, gdy drzwi stanęły otworem; nie mogła się poruszyć. Do pokoju wpadła smuga kredowobiałego światła, a w jej centrum pojawiła się jakaś postać. Deirdre nie wiedziała zbyt dokładnie, ale była pewna, że to Adrian. Wyczuła zapach kosztownej francuskiej wody po goleniu, zapach jego skóry, jego uśmiech. Tak, nawet jego uśmiech miał specyficzny zapach. - Co ty tutaj robisz? - Starała się, by jej głos brzmiał naturalnie, ale ją zdradził. Załamał się. Wiedziała, że ten człowiek to usłyszał. - Usłyszałem, co się stało. - Stał teraz przy jej łóżku. Jego twarz rozświetlał uśmiech, pogłębiając rysę w podbródku. Faliste włosy były jak zwykle idealnie ułożone. Wyglądał dokładnie tak, jak na zdjęciach, które ostatnio Deirdre widziała w gazetach. - Chciałem się upewnić, czy dobrze się czujesz. - Wiem, że ty to zrobiłeś. - Naciągnęła na siebie prześcieradła, chcąc, by odszedł, on jednak ciągle stał w tym samym miejscu. Strzepnął jakieś niewidzialne źdźbło kurzu z klapy swego modnego garnituru. 101 - Nie ja, kochanie. - Zawsze masz kogoś, kto wykonuje za ciebie brudną robotę, prawda? Zachichotał. - Ach, Deirdre. Powinnaś wiedzieć, że jeśli chciałbym, żebyś została zabita, już byś nie żyła. Podszedł bliżej. Jego obecność sprawiała, że w pokoju zrobiło się chłodniej i Deirdre pocierała dłonie o przedramiona. Dostrzegła najego włosach brylantynę, utrzymującą fale w odpowiednich miejscach, oraz uśmiech rozświetlający jego twarz. Ten widok przyprawił ją o mdłości. - Powiedziałam ci już, że nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Po prostu daj mi spokój. - Ale to teraz niemożliwe. Arachne wie zbyt dużo. -Co? Roześmiał się wówczas głośno, gardłowym śmiechem i odsunął się od jej łóżka. - Daj mi spokój! - krzyknęła. Znowu się roześmiał, po czym nagle zaczął się rozpływać w powietrzu. Spojrzenie Deirdre przenikało jego ciało - widziała zarys framugi drzwi, ścianę. Jego śmiech zdawał się jeszcze trwać w powietrzu w chwili, gdy Deirdre usiadła na łóżku, przecierając oczy. Dostrzegła ścianę w brzoskwiniowym kolorze, portret rodzinny, który w niejasny sposób wydawał się jej znajomy, obraz przedstawiający jakiś zamek oraz jeszcze inny, ukazujący Jezusa Łaskawego, którego serce płonęło czerwono na tle piersi. Położyła się z powrotem, wspierając na łokciach; było jej słabo i miała zawroty głowy. Gardło i płuca płonęły. Przy łóżku dostrzegła swoją walizkę. Nie był to pokój, w którym zatrzymała się w Whit-horn. A jednak wyglądał znajomo. Spojrzała na szparę między zasłonami i zobaczyła grzbiet niebieskich wzgórz w oddali. Natychmiast zorientowała się, że to Machary, rozpoznała też ten widok. Była w swoim starym pokoju. Jego ściany zostały pomalowane i te obrazy także nie były jej, pokój ten jednak znajdował się w domu, w którym spędziła dzieciństwo. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem; na korytarzu stała Marlis, szacowna żona mera. Oczywiście. Rodzina mera zakupiła ten dom, kiedy Deirdre wraz z rodzicami wyprowadziła się do Londynu. - Dobrze się czujesz, Deirdre? - Zza drzwi wyjrzała blada jak ściana twarz Marlis. - Słyszałam, jak krzyczałaś. Deirdre zdołała się uśmiechnąć. 102 - Musiało mi się coś śnić. - Jednocześnie pomyślała o Adrianie. -Jak długo tutaj jestem? - Już prawie dwa dni. Nie pamiętasz? Budziłaś się kilka razy. Jak przez mgłę przypominała sobie, że z kimś rozmawiała: z lekarzem. .. czy może był to Adrian? Czuła się zupełnie zdezorientowana. - Martwiliśmy się o ciebie. Wszyscy odczuliśmy taką ulgę, kiedy doktor powiedział, że nic ci nie będzie. Pozwól, że go wezwę. Chciał się z tobą widzieć, kiedy tylko znowu się obudzisz. - Poczekaj - powiedziała Deirdre, gdy Marlis już miała zamknąć drzwi. - Joanna, moja matka... - Wysłaliśmy telegram do Londynu. Powinna być tutaj lada chwila. Deirdre podziękowała, a kiedy drzwi się zamknęły, znowu się położyła. Tak jak poprzednio zapadła w sen i zbudziła się, gdy przybył doktor. Był to łagodny pan w średnim wieku, mieszkający tu od czasów, gdy Deirdre była jeszcze dzieckiem. Osłuchał jej serce, po czym sprawdził oczy i gardło. Zapisał kilka zdań w małym czarnym notesie, który wyciągnął z torby, i zalecił więcej odpoczynku. - Pieczenie, jakie odczuwasz w płucach, stopniowo ustąpi, trucizna bowiem wydostaje się z twojego organizmu. - Jak długo to potrwa? Lekarz postukał w notes. - Och, kilka dni, do tygodnia. To zależy. Miałaś dużo szczęścia, Deirdre. Dawka gazu, jaką wchłonęłaś, nie była wystarczająco silna, by spowodować poważniejsze problemy. Gdybyś znajdowała się bliżej źródła lub gdybyś przebywała tam dłużej, wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. - Dlaczego spałam tak długo? - Potrzebowałaś odpoczynku. Podałem ci środek uspokajający, gdy zobaczyłem, że nie grozi ci już żadne niebezpieczeństwo. - Wydaje mi się, że mam problemy z pamięcią. Nie mogę przypomnieć sobie większości z tego, co się stało. -Nie jest to niepokojące. To przejściowe. Objawy ustąpią, gdy lek przestanie działać. Przed samym wyjściem lekarz uśmiechnął się i oznajmił, że Deirdre ma gościa, że może on zostać tylko przez kilka minut, że pacjentka nie powinna się ekscytować. - Kto to jest? - spytała podejrzliwie. - Profesor Jones. -Dziękuję, doktorze. Proszę powiedzieć mu, żeby poczekał jeszcze kilka minut. 103 Po wyjściu lekarza powoli spuściła nogi z łóżka i sięgnęła do swojej walizki po szczotkę. Miała uczucie, jak gdyby nigdy przedtem jej nie używała. Do momentu, w którym usłyszała delikatne pukanie do drzwi, zdążyła się uczesać i umyć zęby. Gdy Indy zastukał, siedziała już spokojnie na łóżku. - Proszę. - Cieszę się jak nigdy, że wreszcie widzę cię z otwartymi oczami - powiedział, wchodząc do pokoju. Wydawał się jednocześnie zatroskany i szczęśliwy. - Ja też się cieszę, że cię widzę. - Jego ubranie było zabłocone, twarz upaćkana. Wyglądało to tak, jak gdyby wcale się nie przebrał od czasu zawaliska w jaskini. - Wróciłeś tam, prawda? - Pomagałem Carlowi i Richardowi oczyścić z głazów wyj ście. -Popatrzył na swoje ubranie. - Kiedy Marlis powiedziała mi, że się obudziłaś, natychmiast chciałem się z tobą zobaczyć. Spałaś za każdym razem, kiedy sprawdzałem, jak się czujesz. Smugi błota na czole i policzkach nadawały mu wygląd młodego chłopca. - Dla mnie wyglądasz odpowiednio, Indy. Po prostu cieszę się, że tutaj jesteś. - Nie masz pojęcia, jak bardzo się martwiłem. - Indy usiadł na rogu łóżka. Patrząc na niego, Deirdre nie mogła się oprzeć wspomnieniom o ich ostatnich chwilach przed wypadkiem. Teraz wydawało się to snem przerwanym nagle dźwiękiem budzika. Przyszło jej do głowy, że być może Indy myśli właśnie teraz o tym samym. Nagle przypomniała sobie, że doktor i Marlis opowiadali jej, jak Indy ją uratował. - Dziękuję, że mnie stamtąd wyciągnąłeś. Dowiedziałam się już o tym, co zrobiłeś. - Lepiej podziękuj Carlowi i Ricardowi - odparł. - Gdyby się nie zjawili, żadne z nas by tego nie przeżyło. - Czy widzieli, kto to zrobił? - zapytała. Indy potrząsnął głową. - Mam nadzieję, że kiedy już odwalimy cały gruz, znajdzie się coś, co pozwoli udowodnić, że to była eksplozja. - Ależ oczywiście, że to była eksplozja. O czym ty mówisz? - Na razie nie ma jeszcze żadnych dowodów. Wygląda to tak, jak gdyby zawalił się strop jaskini. Deirdre, wciąż siedząc na łóżku, pochyliła się do przodu. - Ale co z gazem? - Teraz nie ma już po nim śladu. 104 - Ależ Indy, jestem pewna... Podniósł rękę, żeby ją uspokoić. - Oczywiście, że był to gaz. Obydwoje o tym wiemy. Miała już zamiar powiedzieć, że pragnie się widzieć z kimś, kto zajmuj e się tym incydentem, gdy nagle rozległo się stukanie do drzwi. - Deirdre, masz jeszcze jednego gościa. Marlis otworzyła drzwi, zanim Deirdre zdążyła cokolwiek powiedzieć. Żona mera przesunęła się na bok i do pokoju wpadła Joanna. Chwyciła córkę w objęcia. - Przyjechałam natychmiast, gdy się o tym dowiedziałam! - Przez chwilę trzymała Deirdre na długość ramienia, po czym usiadła na łóżku. - Marlis powiedziała, że masz się coraz lepiej. Co za ulga! Zwróciła się do Indy'ego. - Co się dokładnie stało? Chciałabym usłyszeć wszystko. Gdy Joanna weszła do pokoju, Indy wstał. Teraz usiadł na krześle przy łóżku i zaczął wyjaśniać, najlepiej jak potrafił, omijając jedynie to, co razem z Deirdre robili, zanim eksplozja zwaliła ich z nóg. - Może był to ktoś starający się nas stamtąd wykurzyć. Nie wiem -przejechał dłonią po włosach - kto byłby zainteresowany naszymi wykopaliskami w tej jaskini. Joanna zapatrzyła się na wzgórza za oknem. - Ci, którzy mogą uznać to, co robimy, za obraźliwe - powiedziała tajemniczo. Po chwili dodała: - Dawne zwyczaje nie zostały jeszcze całkowicie wykorzenione ze Szkocji. - Masz na myśli tych głupich druidów? - Deirdre popatrzyła na matkę ze zmarszczonymi brwiami. - Są tutaj druidzi? - spytał Indy. - Zawsze rozgłaszano plotki o tym, że gdzieś w okolicy znajduje się miej sce ich zebrań - odparła trzeźwo Joanna. - Osobiście myślę jednak, że po prostu odwiedzają te tereny od czasu do czasu. - Ale jeśli tak cholernie niepokoją się o jaskinię, dlaczego mieliby wysadzać ją w powietrze? - zapytał Indy. - Może bardziej niepokoją się nami. Tym, żeby nas stamtąd wykurzyć - powiedziała Joanna. Wstała z łóżka. - Powinnam była ci powiedzieć, żebyś nie mówił niczego na temat zwoju. W miarę możliwości starałam się utrzymać to w milczeniu w kołach akademickich, ale nie myślałam, że ma to jakieś znaczenie tutaj. - Ale dlaczego ktoś miałby myśleć, że stanowimy zagrożenie? -spytała Deirdre. - Zupełnie nie rozumiem. - Fanatycy dostrzegają zagrożenie tam, gdzie inni wcale go nie widzą - odparła Joanna. 105 -1 co zrobimy? - zapytała znowu Deirdre. - Myślę, że ty powinnaś wrócić do Londynu. Tak będzie bezpieczniej . Typowe, pomyślała Deirdre. Joanna zawsze starała się jąchronić. - A ty? Co ty będziesz robić? - Profesor Jones i ja ponownie rozpoczniemy wykopaliska, gdy tylko gruz zostanie uprzątnięty. Do pilnowania jaskini wynajmę uzbrojonych ludzi. Wyślę po kilku moich studentów i przez najbliższe tygodnie zrobimy co w naszej mocy. - Ja też zostaję, Joanno. - Deirdre, proszę cię. Nie jesteś w odpowiedniej formie do pracy i chcę, żeby w Londynie obejrzał cię jakiś specjalista. - Nie ma mowy. Wychowałam się tutaj. To mój prawdziwy dom. Dlaczego właściwie miałabym być bezpieczniejsza w Londynie? Deirdre spojrzała na Indy'ego, prosząc o poparcie, on jednak wydał się nieobecny, jak gdyby nie chciał wkraczać w jakiekolwiek konflikty matki z córką. - Nie wciągaj w to profesora Jonesa, Deirdre. To sprawa między tobą a mną. - Jeżeli nie macie nic przeciwko, pójdę i trochę się umyję - odezwał się Indy. Podszedł do drzwi, po czym odwrócił się. - Wiem, Joanno, że to nie moja sprawa, sądzę jednak, że Deirdre byłaby bezpieczniejsza zostając z nami, niż wracając sama do Londynu. - Widzisz, Joanno! Joanna ściągnęła usta. Jej ramiona opadły nieznacznie, gdy wypuszczała powietrze. - W porządku, możesz zostać, ale proszę cię, nie włócz się nigdzie sama. Nie wiesz nawet, czyimi jesteśmy teraz przeciwnikami. - A ty wiesz? - Myślę, że mam o tym jakieś pojęcie. W chwilę później Deirdre znowu została sama. Marlis przyniosła jej tacę i ogromny talerz zupy. Gdy jadła posiłek, przypomniała sobie fragmenty swej sennej rozmowy z Adrianem. Wspomniał wtedy jakieś imię, Arachne. Zastanawiała się nad tym. To nie druidzi wysadzili w powietrze jaskinię. To Adrian. Ale dlaczego nie powiedziała niczego Joannie? Odłożyła łyżkę na talerz. Nie, nie było tutaj Adriana. To był sen. Dlatego o niczym nie powiedziała. To się po prostu nie wydarzyło. Jednakże wydawało się takie realne. Nie była to tylko jedna z sen- 106 nych wizji, w której nic nie miało sensu. Tak rzeczywiście było. Adrian przeszedł przez drzwi, stanął przy łóżku i rozmawiał z nią. Nagle j ed-nak przypomniała sobie, że ten człowiek wcale nie wyszedł; po prostu zniknął. To musiał być sen. Usłyszała pukanie i przeszedł ją zimny dreszcz. Wbiła wzrok w drzwi pragnąc, by ten, kto za nimi stoi, odszedł. Nagle drzwi otworzyły się nieco i ukazała się głowa Marlis. - Nie śpisz, Deirdre? Dziewczyna potarła skronie. -Nie. I skończyłam już zupę. Dziękuję, Marlis. - Jest tutaj ojciec Byrne. Może powinnam mu powiedzieć, że jesteś zbyt zmęczona, żeby go teraz widzieć? Deirdre zastanawiała się przez moment. - Nie, przyprowadź go - położyła się znowu i Marlis pomogła się jej przykryć. - Powiem mu, żeby nie siedział zbyt długo, bo j esteś zmęczona. - Dobry wieczór - powiedział Byrne, wchodząc do pokoju. -Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam. - Nie, dziękuję, że ojciec przyszedł. Usiadł na stojącym przy łóżku krześle i zapytał Deirdre, jak się czuje. Dziewczyna zaczęła już mówić, że czuje się lepiej, gdy nagle wybuchnęła łzami. Jak dziecko w konfesjonale opowiedziała księdzu wszystko o Adrianie, od momentu gdy go poznała i zignorowała życzenia matki, aż do tego, jak była śledzona. Wreszcie opowiedziała mu swój sen. Kiedy mówiła, Byrne ukrył twarz w dłoniach i pochylił głowę. Deirdre pomyślała, że to dziwny sposób prowadzenia rozmowy, prawdopodobnie jednak kapłan tak właśnie zachowywał się, słuchając spowiedzi. Gdy skończyła, wygładziła dłońmi prześcieradła. - Przepraszam, ojcze. Po prostu nie wiem, co mam dalej robić. Ksiądz podniósł ku niej twarz ukrytą do tej pory i zamrugał oczami. Spojówki miał zaczerwienione, co było prawdopodobnie oznaką jego wieku, a nie emocjonalnej reakcji na opowieść, jak pomyślała Deirdre. Jego głos brzmiał uspokajająco. - Nie, to dobrze, że mi o tym powiedziałaś. Musisz z tego wszystkiego wybrnąć. - Ale co mam zrobić? Byrne oparł się na krześle i skrzyżował ramiona. - Jak się układają twoje stosunki z profesorem Jonesem? - No cóż, ja... 107 - Pytam cię o to, drogie dziecko, bo myślę, że jeżeli będziesz się trzymała od niego z daleka, to ten Adrian może zostawi cię w spokoju. - Nie, nie pozwolę mu, żeby mi to zrobił. Indy to... Ja go kocham, ojcze. Byrne uniósł rękę. - Dobrze, dziecko, właśnie to chciałem usłyszeć. A jak odnosi się do ciebie profesor Jones? - Myślę, że czuje to samo. - Byłby szalony, gdyby zachowywał się inaczej - powiedział Byrne i uśmiechnął się. -Uważam, że najlepiej zrobiłabyś, wyjeżdżając z Whithorn wraz z matką i profesorem Jonesem tak szybko, jak to tylko możliwe. - Ale Joannie bardzo zależy na tych wykopaliskach. Ona stąd nie wyjedzie. - Nie oznacza to, że ty i profesor Jones także musicie zostać. Jestem pewien, że Joanna troszczy się o twoje bezpieczeństwo i zrobi to, co jest słuszne. - A co z Indym? Uważa ksiądz, że powinnam powiedzieć mu o Adrianie? - No cóż, chyba nie chcesz odstraszyć mężczyzny, którego kochasz. - Wiem. Ale należy mu się wyjaśnienie. - Nie martw się. Wszystko samo się rozwiąże. Zobaczysz. Teraz po prostu odpoczywaj. Tutaj jest bezpiecznie. Deirdre obserwowała, jak staruszek ksiądz kuśtykając wychodzi z pokoju. Chciałaby mieć jego wiarę. 14. Arachne Indy rył sobie kilofem drogę poprzez gruzowisko, przewracając głazy i ładując na taczkę pełne szufle kamieni i pyłu. Strop tuż nad wej ściem do j askini zawalił się w wyniku eksplozj i, a pył i głazy zaśmieciły grotę, blokując wejście do tylnej komnaty. Wraz z Joanną zastanawiali się nad tym, czy nie rozpocząć prac w tylnej komnacie, do której wchodziliby przez dziurę w stropie, szybko jednak zaniechali tego pomysłu. Komnata była zasypana gruzem, a przez otwór w stropie wpadałoby zbyt mało świeżego powietrza. Joanna wyjechała po tym, jak wreszcie odblokowali wejście. Niecierpliwie oczekiwała ponownego rozpoczęcia wykopalisk nazajutrz. Deirdre była również gotowa, żeby do nich dołączyć. Ri-chard i Carl, pełni poświęcenia wobec Joanny, obozowali na miejscu, na zmianę pilnując jaskini w ciągu nocy. W tej chwili obydwaj cieśle byli zajęci odkopywaniem i układaniem tego, co pozostało z ich materiałów budowlanych, oznaczając również położenie zagrzebanych narzędzi. Indy zaś wytężał wysiłki, by odszukać coś, co także leżało ukryte gdzieś w ziemi. Nie natrafiono jak dotąd na żadne ślady materiałów wybuchowych ani na źródło emisji gazu. Przy bocznej stronie jaskini dostrzegł stertę gruzu, której wcześniej nie zauważył. Czubem wysokiego buta odepchnął na bok pył i kamyki. Poczuł coś twardego. Ukląkł i odzianą w rękawicę ręką odgarnął więcej gruzu. Po chwili odrzucił z niechęcią garść pyłu. - Cholera! Znowu głaz. Kopnął podłoże. To musiało tutaj być, jakiś ślad umożliwiający rozwiązanie tego, co się wydarzyło, oraz pomagający zidentyfikować sprawców przestępstwa. Joanna nie miała wątpliwości co do 109 tego, że winnymi byli jacyś pogańscy strażnicy Merlina, druidzi pragnący powstrzymać archeologów przed prowadzeniem wykopalisk w tej właśnie jaskini. Wciąż jednak głęboko w świadomości Indy'ego tkwiły wspomnienia o skorpionach i pająkach. A także sprawa byłego chłopaka Deirdre. Może znowu tracił panowanie nad sobą. Indy nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. - Indy! - zawołał Carl. Chłopak odwrócił się i dostrzegł, że odziane w rękawice dłonie Carla wczepiają się w podłoże. Indy pośpieszył w tamtym kierunku, do miejsca gdzie pracowali cieśle, a był to wewnętrzny kraniec zniszczonego przez eksplozję obszaru. Leżał tam, częściowo zagrzebany, zielony, matowy cylinder. Indy pochylił się, pociągnął nosem, po czym go zmarszczył. - To właśnie to. Znalazłeś, Carl. Indy uklęknął i ostrożnie zaczął odkopywać cylinder. Po chwili obydwaj mężczyźni podnieśli go i wyciągnęli z dziury. Ustawili na stercie kamieni. Carl podniósł oczy, patrząc na zbliżającego się brata. - Widzisz, Richard? Kanister gazu chlorowego, a przynajmniej tym to było. Indy pochylił się i przyjrzał przedmiotowi. - Skąd to wiesz, Carl? - To przypomina te, które używano podczas wojny. - Obydwoje z Deirdre macie szczęście, że żyjecie - powiedział Richard. - Oni musieli to tutaj umieścić, otworzyć, po czym zdetonować ładunek, żeby zablokować wyjście. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że wybuch był także wystarczająco silny, by zasypać kanister. Carl postukał kostkami dłoni znaleziony przedmiot. - Zabierzemy to na policję, profesorze. Jestem pewien, że będą tym zainteresowani. Może teraz uda się nam wszcząć jakieś dochodzenie. - Jak sądzisz, skąd mogłoby to pochodzić? Carl popatrzył na brata, potem na Indy'ego. - Przypuszczam, że ze starego magazynu wojskowego. Znajduje się kilka kilometrów od miasteczka. - Kto ma tam dostęp? - Przypuszczam, że jedynie stacjonujący tam żołnierze. Indy wrócił konno do wioski. Znalazłszy się w pensjonacie, podążył do pokoju Deirdre. Z niecierpliwością oczekiwał chwili, gdy powie jej o nowym odkryciu. Postanowił jednak, że najpierw weźmie kąpiel. Po przyjściu do swego pokoju odkręcił kran i rozebrał się. W chwili gdy wchodził do wanny, z pokoju Deirdre dobiegł go jakiś hałas. Co takiego robiła, przestawiała meble? Oparł się o tył wanny 110 i dwukrotnie zastukał w ścianę. Wydało mu się dziwne, że Deirdre nie odstukała, nie miał jednak zbyt dużo czasu na zastanawianie się nad tym, gdyż drzwi do jego pokoju nagle się otworzyły i do wnętrza wdarło się dwóch mężczyzn. Na głowach mieli czarne, siatkowate kaptury z dziurami powycinanymi na oczy, nos i usta. Indy rzucił na nich tylko jedno spojrzenie i podskoczył, ale mężczyzna znajdujący się bliżej niego rzucił się do przodu, chwycił go za ramiona i wepchnął do wanny. Po bokach przelała się woda. Indy szamotał się, by się uwolnić, ale mężczyzna był silniejszy. Jego kciuki zaciskały się na grdyce Indy' ego, zanurzając go j ed-nocześnie coraz głębiej w wodę. Indy walnął poduszką dłoni pod szczęką napastnika, wypchnął głowę na powierzchnię i w mgnieniu oka dostrzegł na jego gardle bliznę. Po chwili zakryła go woda. Widok mężczyzny o zakrytej siatką twarzy wisiał nad nim jak ogromna ośmiornica, której ramiona nieprzerwanie wyciskały z niego życie. Z jego ust uciekały bąbelki powietrza. Walczył, ale bezskutecznie. Kciuki mężczyzny wciąż się zaciskały i zaciskały. Zaczynał tracić świadomość. Zobaczył siebie jako dziecko siedzące na kolanach matki, potem stał obok oj ca na jej pogrzebie, zastanawiając się nad tym, czym jest śmierć. Teraz był pewien, że znowu ją zobaczy. Czekała na niego. Tracił prawie przytomność, gdy usłyszał walenie. To serce, pomyślał ponuro. Jego serce miało przed sobąjeszcze kilka ostatnich uderzeń. Nacisk na gardle trochę osłabł i Indy to wykorzystał. Kopnął nogami powietrze. Trafił w podbródek, odrzucając napastnika do tyłu. Jego palce ześlizgnęły się i Indy gwałtownie wyskoczył z wody, chwytając ustami powietrze, po czym rzucił się na swego przeciwnika. Był jednak tak słaby, że nie stanowił zagrożenia dla tego zbira. Mężczyzna siłą wpychał go z powrotem pod wodę. Znowu usłyszał to walenie. Ktoś był przy drzwiach. Jego wołanie o pomoc nie było niczym innym jak tylko bezskutecznym, zduszonym dźwiękiem. Zrozpaczony kopnął ponownie. Jego stopy dosięgły klatki piersiowej napastnika i Indy pchnął go z całej siły, jaka mu jeszcze pozostała. Mężczyzna upadł. Indy poderwał sięijużprzełożyłjedną nogę przez wannę, gdy mężczyzna rzucił się na niego, ciskając nim o ścianę. Indy wyrwał się, porwał ze ściany obraz, przedstawiający martwą naturę, i grzmotnął nim o zakapturzoną głowę przeciwnika. W tej samej chwili drzwi otworzyły się na oścież i ktoś zawołał: - Hej, co się tu, u diabła, dzieje?! Indy dostrzegł, że był to Jack Shannon, lecz zanim zdążył go ostrzec, drugi zakapturzony mężczyzna rzucił się na przybysza od tyłu, zarył pięścią w jego brzuch, po czym kopnął go w bok. 111 - Spadajmy stąd! - krzyknął do swojego kompana, który miał na sobie ramę obrazu. Mężczyzna jeszcze raz pchnął Indy'ego na ścianę, potem puścił go. Indy ześlizgnął się z powrotem do wanny i wstrzymał oddech. Podtrzymując się jej boków, podniósł się. Wyszedł z wanny i czołgając się zbliżył się do szafy, gdzie Shannon z ręką przyciśniętą do boku usiłował się podnieść, cicho jęcząc. - Nic ci nie jest, Jack? - Zapytaj mnie o to w przyszłym tygodniu. Indy ściągnął z wieszaka swój szlafrok. Nie mógł utrzymać się na nogach, ledwie doszedł do umywalki. Poczuł nudności. Gdy się odwrócił, Shannon rozmawiał z Lily, która zerkała do pokoju zza drzwi. - Pójdę po doktor Campbell - powiedziała i szybko zniknęła. Shannon odwrócił się. - Obracasz się w złym towarzystwie, Indy. - Na to wygląda. W pokoju panował straszny bałagan. Szuflady zostały powyciągane z komody i leżały porozrzucane na podłodze. Materac był do połowy ściągnięty z łóżka. Nagle Indy przypomniał sobie hałas, jaki dochodził z pokoju Deirdre. Wybiegł pędem, wciąż odczuwając mdłości. Shannon pognał za nim. - Dokąd lecisz? Indy otworzył drzwi prowadzące do pokoju Deirdre i zobaczył, że przez to pomieszczenie przeleciała taka sama fala wściekłości, jak przez jego apartament. - Czego oni, do cholery, szukali? - zapytał Shannon. Indy podniósł jeden koniec wywróconej do góry nogami szuflady, odkrywając stertę ubrań. - Przypuszczam, że złota. - Złota? - Taak. - Indy obrócił się dookoła. - A propos, co ty tu, u diabła, robisz? Zanim Shannon zdążył odpowiedzieć, przeszkodziły mu głosy dochodzące z korytarza. - Indy? W drzwiach stała Deirdre, za nią zaś Joanna i Lily. Deirdre rozejrzała się, oczy miała wielkie, usta otwarte, jak gdyby gmatwanina ubrań i mebli zupełnie ją zdezorientowała. Zrobiła kilka chwiejnych kroków do przodu i Indy momentalnie znalazł się przy niej w chwili, gdy padła w jego ramiona. 112 Shannon z pomocą gospodyni położył materac z powrotem na łóżko i Indy ostrożnie ułożył tam Deirdre. - Już dobrze - wymamrotała dziewczyna - już wszystko dobrze. Po prostu na minutę zaparło mi dech. - Widziałeś, kto to zrobił? - spytała Joanna. - Indy dokładnie im się przyjrzał. Omal go nie zabili - wtrącił się Shannon. - Kim pan jest? - zapytała podejrzliwie Joanna. - To mój stary przyjaciel i sublokator - odpowiedział Indy. Popatrzył na Shannona. - Przypuszczam, że przyjechał po prostu z wizytą. - Więc co się stało? Indy opowiedział dokładnie o napadzie i o tym, jak przyjazd Shannona uratował mu życie. - To byli potężni faceci z czarnymi siatkami na twarzach. Joanna zwróciła się do Lily. - Widziała ich pani? Lily potrząsnęła głową. - Nie widziałam, by ktokolwiek wchodził do domu lub wychodził z niego. - Przepraszam na chwilę - powiedziała Joanna i wyszła z pokoju. Indy zmarszczył brwi i ponownie spojrzał na Lily. - Jest pani pewna, że nikogo pani nie widziała? - No cóż, wyszłam na chwilę i oni mogli wtedy chyłkiem wtargnąć, nie rozumiem jednak, jak mogli się wydostać. Cały czas byłam na dole, od kiedy przyjechał pański przyjaciel. Indy zastanawiał się przez moment. - To może oznaczać tylko jedno. Poszli do kolejnego pokoju. Wyszedł na korytarz i udał się do pokoju Joanny. Gdy się zbliżył, Joanna stała w drzwiach. Zanim je zamknęła, Indy rzucił do wnętrzajedno szybkie spojrzenie. - U mnie też byli - powiedziała Joanna. - Dopiero co musieli wyjść. Drzwi były otwarte, mimo że pozostawiłam je zamknięte. - Nic nie zginęło? - Przypuszczam, że żadne z nas nie musi się o to martwić. To nie byli zwykli złodzieje. Oni szukali zwoju. - Zwoju? - odezwał się Shannon. - Wydawało mi się, że mówiłeś coś o złocie. - Bez znaczenia. Rozejrzyjmy się na dole. Pośpiesznie zeszli po schodach i znaleźli się na parterze, który szybko przeszukali. Wszystko wydawało się w porządku i nikogo obcego nie było w pobliżu. Lajone! 113 - Zawiadomię policję - stwierdziła Lily. Indy skinął głową. - Będziemy na górze. - Co ty tu robisz? - zapytał Indy, gdy wraz z Shannonem zdążali do pubu po tym, jak posterunkowy skończył już z nimi rozmawiać. - Zamierzałem wysłać ci list, ale kiedy bardziej się nad tym zastanowiłem, uświadomiłem sobie, że mógłbyś nie dostać go o czasie. Wygląda na to, że miałem rację. - O czym chciałeś mnie powiadomić? Shannon ostrożnie dotknął swego boku. - Przede wszystkim zamierzałem ci zakomunikować, że pająki i skorpiony są bez wątpienia powiązane. - Taak. A w jaki to sposób? Shannon uśmiechnął się. - Obydwa te gatunki to pajęczaki. Mająpo osiem nóg. - Poza tym obydwie nazwy zaczynają się na S*. Nie przypuszczam jednak, byś przebył całą drogę z Londynu do Whithorn, żeby udzielić mi lekcji biologii. - No, niezupełnie. Czy ta nazwa nic ci nie mówi, Indy? - Pajęczaki? - Jesteś ekspertem od mitologii greckiej. No, Indy - przynaglał Shannon. Indy nie musiał zastanawiać się nad tym zbyt długo. - Arachne**. Wyzwała Atenę na pojedynek w tkaniu i została zamieniona w pająka. - Dobrze. - Pozwól, że zgadnę, Jack. Uważasz, że Joanna jest damą od pająków. - Więc już wiesz. - Wiem, że zerknąłem szybko do pokoju Joanny, dopóki nie zamknęła mi drzwi przed nosem. W środku panowała istna ruina, a na lustrze nad jej toaletką dużymi czarnymi, pająkowatymi literami było napisane jedno słowo. - Arachne? - Właśnie. - Robi się coraz ciekawiej, a dopiero co tutaj dotarłem - powiedział Shannon, gdy doszli do pubu. ' W języku angielskim spider — pająk, scorpion — skorpion (przyp. tłum.). ' Zbieżność nazw w oryginale: arachnid - pajęczak (przyp. tłum.). 114 Było tam pełno ludzi i panował zgiełk, przyjaciele jednak zdołali znaleźć wolny stolik w rogu. Zamówili dwa piwa i dwa talerze ryb z pieczonymi ziemniakami. - Więc co takiego wiesz, o czym ja nie mam pojęcia, Jack? - Bardzo wiele. Ale najpierw opowiedz, co mnie ominęło. Indy szybko zrelacjonował mu wszystko, co się wydarzyło od chwili jego przyjazdu do Whithorn. Przerwał tylko raz, by zamówić następną kolejkę piwa. Wychylili kufle, po czym Indy mówił dalej, opowiadając przyjacielowi o eksplozji i jej następstwach. Shannon słuchał w milczeniu. Jeżeli był zaskoczony, nie okazywał tego. - Gaz chlorowy, coś takiego? Ktoś wysoko postawiony i ustosunkowany mógłby, jak przypuszczam, położyć łapy na takim kanistrze raczej bez większych trudności. - Myślę, że tak - odparł Indy, zastanawiając się nad tym, co Shannon ma na myśli. Podano im obiad. -No dobrze. Twoja kolej, Jack. Opowiedz mi swoją historię. Shannon spróbował kawałek smażonej ryby. - No cóż, po pierwsze, okazuje się, że nasi ośmionożni przyjaciele pochodzą z egzotycznego sklepu zoologicznego poza Londynem. Nigdy nie zgadniesz, kto jest jego właścicielem. - Mów wreszcie - odparł niecierpliwie Indy, wbijając zęby w pieczonego ziemniaka, nasączonego octem winnym. - Właściciel nazywa się Adrian Powell. Akurat tak się składa, że jest członkiem parlamentu. - Deputowanym?! - Dokładnie. To młody pnący się w górę polityk z Partii Konserwatywnej . Jego czołową ideą j est sprzeciwienie się planowi utworzenia Brytyjskiej Wspólnoty Narodów i deklaruje to przy każdej okazji. Uważa, że oznaczałoby to koniec imperium. - Wydaje mi się, że go słyszałem. W jaki sposób znajduje czas na to, żeby prowadzić sklep zoologiczny? - Ależ on tego nie robi. Ktoś inny prowadzi sklep. - Lecz dlaczego, do cholery, miałby być zainteresowany utrudnianiem mi życia? - Pozwól, że skończę. Widzisz, kupił on ten sklep od Joanny Campbell. Jego poprzednim właścicielem był jej mąż, który zmarł. Został ukąszony przez węża koralowego we własnym sklepie. - Potworna śmierć. - Ale zgadnij tylko, ile Powell zapłacił za ten sklep. Indy potrząsnął głową. 115 - Nie mam pojęcia. - Jednego zawszonego funta! - Shannon wziął głęboki łyk piwa, po czym postawił kufel z powrotem na stole. - Co o tym myślisz? - Nie wiem, ale to jeszcze nie wszystko. - Miałem przeczucie, że jest jeszcze coś więcej - powiedział Indy ponuro. - Mów. - Powell zaczął wykazywać silne zainteresowanie twojąprzyja-ciółką Deirdre. Spotykali się przez jakiś czas, po czym ona dała mu kosza. Wygląda na to, że Joanna nie chciała, aby córka miała z nim cokolwiek wspólnego. - To jednak nie wyjaśnia, dlaczego przysłał mi bombonierkę z pająkami, zanim jeszcze w ogóle dotarłem do Londynu. Shannon pogładził swą kozią bródkę. - W tym cała trudność. Musi tu być jakaś zależność, która pozostaje jeszcze dla nas niejasna. Chyba że zostało to zrobione po prostu po to, żeby dokuczyć Joannie. Nie wydało się to Indy'emu zbyt sensownym rozwiązaniem. - Mnie dokuczało to o niebo bardziej niż jej. Jeżeli nie darzyła Powella sympatią, dlaczego miałaby mu oddać sklep zoologiczny. - Może zmieniły się jej uczucia. - Jak wygląda ten Powell? Shannon sięgnął do kieszeni, wyciągnął złożony kawałek gazety i podał go Indy'emu. Indy rozpostarł papier. Fotografia przedstawiała mężczyznę około trzydziestki, z falującymi włosami i zwycięskim uśmiechem. Potrząsnął głową. - To nie ten facet z biblioteki. Shannon roześmiał się, gdy Indy oddał mu z powrotem wycinek z gazety. - Wydaje ci się, że członek parlamentu puściłby się za tobą w pościg wokół biblioteki British Museum? Nieprawdopodobne. - Ja go goniłem - odciął się Indy. - Goniłeś kogoś, kogo on wynajął, żeby cię śledzić. Indy postawił na stole swoje piwo. - W dalszym ciągu trudno w to uwierzyć. Ledwie znałem Deirdre i z pewnością, tak czy owak, ani trochę nie obchodzi mnie Wspólnota Narodów. - Może powinna - powiedział Shannon i znowu się roześmiał. -Wiesz, założę się, że Powell ma bardzo dobre kontakty w armii, łącznie z dostępem do broni chemicznej. Indy podrapał się w kark. 116 - Taak. Bez wątpienia. - Jak mają się sprawy między tobą a Deirdre? Nie mogłem nie zauważyć sposobu, w jaki padła ci w ramiona. - Nie wydaje mi się, żeby to zrobiła, ale można powiedzieć, że sprawy mają się coraz lepiej. Przynajmniej było tak, zanim zawalił się strop. Shannon szeroko się uśmiechnął. - To ładna dziewczyna, jak stwierdzam. Przykro byłoby mi widzieć, że ją rozczarowujesz. - Co przez to rozumiesz? - Dzisiaj tu, jutro tam, sam wiesz. Zawsze cieszyłeś się reputacją podrywacza. - Tym razem jest zupełnie inaczej. Myślę, że ją kocham. Ona jest naprawdę kimś zupełnie wyjątkowym. - Pewnie. - Nie wiem, co to jest, Jack. Ale bez przerwy o niej myślę. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym znaleźć kogoś innego, kto byłby dla mnie lepszy. - Mój Boże, czy słyszę już weselne dzwony? Indy chciał powiedzieć Shannonowi, że wcale nie jest aż tak zwariowany na jej punkcie, uciął jednak krótko. - Muszę z nią porozmawiać o Powellu - powiedział mgliście. - Nie chce mi się wierzyć, że j esteś gotowy zrezygnować z zalotów. To do ciebie niepodobne. Indy nadział kartofel na widelec. - Masz złe nastawienie, Jack. To twój problem. - No cóż, może i tak. - Shannon rozejrzał się po pubie. - Chyba pójdę kimać dzisiaj wcześniej. Miałem długi dzień. - Ja zamierzam sprawdzić, jak miewa się Deirdre. - Zabawne, że wcale mnie to nie dziwi. Mniej oczy otwarte na mamę Campbell. Trudno powiedzieć, w co ona jest wplątana. - Sprawdzę to. Obydwaj wstali. - A propos, zanim się dzisiaj położysz, lepiej bardzo dokładne sprawdź swoje łóżko - powiedział Shannon. - Po co? - Roztocze. To takie pająki. - Cholera! - sama myśl o tym przyprawiła Indy'ego o cierpnięcie skóry. 15. Po zmroku Miłosna melancholia. Na tym polegało jej schorzenie. Deirdre odsunęła od skraju łóżka tacę z obiadem po zjedzeniu zaledwie kilku kęsów. Męczyła ją słabość i choroba. To nie leżało w j ej naturze. Poza tym tak naprawdę wcale nie czuła się chora. Chwilowy nawrót już minął. Kiedy przybiegła Lily i oznajmiła, że z profesorem jest źle, Deirdre pomyślała o najgorszym. Gdy na własne oczy zobaczyła, że Indy ma się dobrze, jej reakcją było po prostu uczucie ulgi. Starała się to wyjaśnić Joannie, nie wspominając o tym, że jest szaleńczo zakochana w Indym, ale nie przyniosło to żadnego rezultatu. Joanna trwała w przekonaniu, że Deirdre jest chora. Oparła głowę o poduszkę, zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że Indy leży obok niej. Sama myśl o nim przyprawiała ją o dreszcze. Odnosiła wrażenie, że tak czują się wszyscy zakochani, wolała jednak myśleć o tymjako o osobistej, jedynej w swoim rodzaju przypadłości. Z całą pewnością nie było to nic takiego, co kiedykolwiek czuła w stosunku do Adriana czy kogokolwiek innego. Nie miało jednak wielkiego sensu wyobrażanie go sobie przy niej w sytuacji, gdy był rzeczywiście tak blisko. Gorączkowo wstała z łóżka i po raz trzeci w ciągu ostatniej godziny delikatnie zastukała w ścianę sąsiadującą z pokojem Indy'ego. Znowu żadnej odpowiedzi. Żałowała, że nie może po prostu wyjść i go poszukać, wiedziała jednak, że to niemożliwe. Joanna niepokoiła się, że zakapturzeni mężczyźni mogą wrócić, i wynajęłajakiegoś wieśniaka do pilnowania drzwi. Deirdre podsłuchała, jak matka nakazywała temu człowiekowi, by nie pozwalał jej córce opuszczać samej pomieszczenia. Przemierzała pokój. Dlaczego ma siedzieć tutaj zamknięta? To nie w porządku. 118 Popatrzyła na tacę; miała pewien pomysł. Podniosła tacę i podeszła z nią do drzwi. Otworzyła je i uśmiechnęła się do strażnika. Był to krzepki mężczyzna około dwudziestu pięciu lat, syn czy kuzyn mera. Nie pamiętała dokładnie, kim był. Przypominała sobie j e-dynie, że na dorocznym spotkaniu klanów chłopak ten zawsze wygrywał konkursy w rzucaniu kłodami. Wystawiła przed siebie tacę. - Nie sprawiłoby panu kłopotu zaniesienie tej tacy na dół do Lily? Nie mogę już więcej jeść. - Ależ oczywiście, proszę pani. Gdy tylko mężczyzna zniknął z pola widzenia, Deirdre porwała z krzesła sweter i popędziła w dół tylnymi schodami, po czym wybiegła na dwór. Szybko przemierzała aleję spowitą w wieczorną mgłę. Gdy doszła do rogu, ciasno owinęła się swetrem, po czym podążyła ku głównej ulicy. Pub znajdował się zaledwie przecznicę dalej. Mgła była teraz gęstsza, gęstsza od tej, j aką kiedykolwiek widywała wieczorem. Jak mleko. Deirdre nie wiedziała prawie nic. Może zabłądziła? Nie, j eszcze tylko j edna przecznica. Nie przestawała iść naprzód. Poza mgłą było w tym wieczorze coś dziwnego. Panowała taka cisza, że mogła słyszeć własny oddech. I gdzie byli wszyscy? Wydawało się wystarczająco wcześnie na to, by mieszkańcy miasteczka chodzili wzdłuż głównej ulicy, robiąc zakupy lub po prostu przechadzając się. Deirdre jednak nikogo nie zauważyła. W chwilę później, gdy zbliżała się do pubu, mgła zaczęła opadać i dziewczyna poczuła się pewnej. Teraz widziała już budynki i ludzi, których cała grupa stała przed pubem. Ale uczucie ulgi okazało się krótkotrwałe. Mężczyźni ci byli odziani w długie czarne szaty i skupili się blisko siebie, jak gdyby snuli jakieś plany. Chociaż żaden nawet na nią nie spojrzał, Deirdre poczuła strach, zimne, przeszywające zagrożenie, które przyprawiało jej ciało o dreszcze. Skądś dochodził dźwięk kobzy grającej dziwną melodię, która wcale nie była melodią. Dźwięki brzmiały znajomo, a jednak obco. Co to było? Wydawało się trochę podobne do marszu, który słyszała tysiąc razy, ale wszystko w nim było pomieszane. Nagle zrozumiała, na czym to polega. Melodia była wygrywana od końca. Oddech dziewczyny stał się teraz szybkim łapaniem powietrza. Pomimo chłodu na jej czole i karku pojawiły się krople potu. Od końca, pomyślała. To tak jak ci ludzie widoczni od tyłu. Nagle postacie rozdzieliły się na dwie grupy, wciąż stojąc odwróceni do niej plecami, a j edna z postaci jak gdyby prześlizgiwała się w j ej kierunku. Mężczyzna ten, podobnie jak inni ubrany w długą czarną szatę, zbliżał się zwrócony ku niej twarzą. 119 Adrian. Usłyszała jego śmiech, rozpoznała go, po czym dostrzegła wyraźnie jego rysy, jego falujące włosy, przystojną twarz, wgłębienie w jego brodzie. - Moja droga znowu śni? Deirdre zrobiła krok do tyłu. - Daj mi spokój. - To tylko sen, Deirdre - roześmiał się i w tej chwili dołączyli do niego pozostali. Wszyscy odwrócili sięjednocześnie; twarze okryte kapturami były zacienione. Szli w jej kierunku. Ich śmiech był przerażający. Nagle zdała sobie sprawę, że to wcale nie jest śmiech, lecz dźwięk kobzy. Napływało coraz więcej mgły; ludzie w czerni nacierali na nią, wyciągając ku dziewczynie ręce. Przed nią ukazała się twarz Adriana. Krzyknęła i usiadła na łóżku. Wciągnęła głęboko powietrze,. Drzwi się otworzyły. - Wszystko dobrze, proszę pani? Wpatrzyła się uważnie w strażnika. Jej usta były suche, ale włosy przykleiły się do mokrego karku. - Ja... no... - potrząsnęła głową. - Nie ma pojęcia, co się stało. Strażnik niespokojnie spoglądał na nią. - Profesor był tutaj, żeby się z panią zobaczyć. Powiedziałem mu, że pani śpi. Czy chce pani, żebym go poprosił? Jest na dole w jadalni. - Tak, bardzo proszę. Gdy mężczyzna już zamykał drzwi, Deirdre popatrzyła na to, co znajdowało się po jednej stronie łóżka. - Zaczekaj. - Tak, proszę pani? - Taca z moim obiadem. Co się z nią stało? - Panna Lily przyszła i ją zabrała. Myślała, że nie będzie pani chciała już więcej jeść, skoro pani zasnęła. -Mówi pan, żejązabrała. Ale... czyja nie dałam jej panu wcześniej? - Nie, proszę pani. Deirdre odwróciła wzrok. - Dziękuję. Zamknęła oczy. Co się z nią działo? Czy traciła rozum? Zmusiła się do tego, żeby wstać i podeszła do umywalki. Spryskała sobie twarz wodą, wytarła się, po czym wzięła do ręki szczotkę. - Deirdre? Zza drzwi ukazała się twarz Indy'ego. Ich oczy spotkały się, po czym Indy wszedł do pokoju. 120 - Dobrze się czujesz? Strażnik mówił, że krzyczałaś. Upuściła szczotkę do umywalki i słowa szybko potoczyły się z jej ust. - Nie wiem, co się dzieje, Indy. Wyrwałam się stąd, żeby cię poszukać. Jestem tego prawie pewna. Widziałam go, ale to był tylko sen. Tak mi się wydaje. Właściwie wcale nie wiem. Indy podniósł do góry obydwie ręce. - Poczekaj chwilę. Kogo widziałaś? Usiądź i zacznij od początku. Mów wolno i dokładnie. Dziewczyna skinęła głową i usiadła na łóżku, a Indy przysunął sobie krzesło i siadł przy niej. Deirdre opowiedziała mu wszystko o Adrianie Powellu, zaczynając od pierwszego spotkania z nim. W jej głosie brzmiał strach, gniew i rozczarowanie. - Powinnam była ci o nim powiedzieć, miałam to zrobić, ale bałam się, że nie chciałbyś mieć wtedy ze mną nic wspólnego. On nie da mi spokoju. Indy delikatnie podniósł ją z łóżka, wziął w ramiona i mocno do siebie przytulił. - Już dobrze. - Chciałabym, żeby tak było. - Deirdre odwróciła głowę, ponownie ocierając oczy. - Ale dlaczego krzyczałaś? Jeszcze nie powiedziałaś mi tego. - To wydaje się czymś zupełnie szalonym - odrzekła. Przemierzając pokój, opowiedziała mu sen, jaki miała w domu mera, a następnie opisała to, co przed chwiląjej się przydarzyło. - To był tylko zły sen, Deirdre. Po prostu myślałaś o tych ludziach, którzy włamali się do twojego pokoju, kiedy spałaś, i twoja wyobraźnia zareagowała tak szaloną wizją. To wszystko. Dziewczyna stanęła przed nim. - Ale ja nigdy nie miałam podobnego snu. Może to był sen, ale ja wcale nie spałam. Indy odsunął z jej twarzy włosy. - Nie mogłaś wtedy nie spać. Strażnik powiedział, że cały czas nie opuszczałaś pokoju i że nikt nie wchodził do środka - pogładził ją po policzku. - Ale cieszę się, że śniłaś o tym, że mnie szukasz. - Szkoda, że cię nie znalazłam - powiedziała smutno. - Ależ znalazłaś. Jestem tutaj - pocałował ją. Tym razem nie było żadnego wahania, żadnych przeszkód. Jej oddech stał się szybszy; serce uderzało mocniej; tak dobrze było w j ego ramionach. Pragnęła, żeby ten moment trwał wiecznie. Wyszeptał, że jąkocha, z ustami przyjej włosach, ona zaś przycisnęła głowę do jego piersi, mając ochotę mruczeć. 121 - Indy? -Tak? - Strażnik. - Powiem mu, żeby już poszedł sobie do domu. Jesteś w dobrych rękach. Deirdre zrobiła krok do tyłu, opierając dłonie na biodrach. - Wiem. Chodźmy na spacer. Indy' emu zrzedła mina. - Na spacer? - Proszę. Wiedziała, że Indy ma inny pomysł, ale nie czuła się jeszcze przygotowana. Jeszcze nie teraz. - Jesteś pewna, że chcesz wyjść? - Myślę, że pomoże mi to pokonać wrażenie, że sen wydarzył się naprawdę i że nie robi się ze mnie wariatka. - No jasne, Deirdre. Ale ja sam mogę cię o tym zapewnić, wcale nie wariujesz. Było już po ósmej, gdy wyszli z domu. Miasteczko nie wyglądało ani na wymarłe, ani na ożywione. Idąc wzdłuż brukowanej ulicy, pod przymglonymi światłami ulicznych latarni, wyminęli kilkoro normalnie wyglądających ludzi. Mimo iż był to sierpień, noce w Whit-horn wionęły chłodem i Deirdre cieszyła się, że ma na sobie sweter. - Widzisz, że nie ma żadnej mgły - powiedział Indy, spoglądając w górę na księżyc będący w fazie między kwadrą a pełnią. - To był tylko sen. Nic więcej. Dziewczyna ścisnęła mu rękę. - Mam nadzieję, że ty nie jesteś snem. - Przykro mi, jestem prawdziwy. Gdy mijali pub, Deirdre popatrzyła uważnie na budynek i potrząsnęła głową. - To wyglądało wtedy tak dziwnie, tak inaczej. Minęli kilka przecznic i doszli do peryferii miasteczka. - Jaki ładny wieczór - powiedziała Deirdre. - Chodźmy dalej. Indy spojrzał do tyłu, w stronę miasteczka. - Dobrze, ale niedaleko. Zabudowania szybko zniknęły za ich plecami, a po obydwu stronach drogi rozciągały się lasy bukowe. Liście drzew miały w świetle księżyca srebrzysty odcień - był to zaczarowany las, j eżeli kiedykolwiek taki istniał. Deirdre rzuciła uwagę na temat chłodnego wieczoru oraz świeżego zapachu ziemi i lasu. Po chwili zapytała: 122 - Rozmawiałeś dzisiaj wieczorem z Joanną? - Nie, nie miałem okazji. - Ona zastanawia się, czy nie zakończyć wykopalisk. Uważa, że pozostawanie tutaj choć trochę dłużej jest zbyt niebezpieczne. - Może ma rację. Deirdre popatrzyła w dal. - Wydaje mi się, że twój przyjaciel, Jack, pojawił się nie w porę. - Jeżeli o mnie chodzi, przybył na czas. Wątpię, czy rozmawiałbym teraz z tobą, gdyby on się nie pojawił. - W takim razie cieszę się, że przyjechał - ponownie ścisnęła jego rękę. - Jak go poznałeś? - Mieszkaliśmy w tej samej bursie, będąc w college'u. W niższych klasach mieszkaliśmy w tym samym pokoju. Jack był jedynym facetem, z którym, jak czułem, mogłem wspólnie mieszkać. - Dlaczego? - Nie wiem. Może dlatego, że on podchodził do życia z pewnym nastawieniem. Studiował ekonomię, ale jednocześnie był muzykiem jazzowym i to nadawało kształt jego życiu. - Jakie jest to jego nastawienie? - Przypomina w pewnym sensie jego muzykę. Akcenty sąpoło-żone niesztampowo... tam, gdzie się ich nie spodziewasz - popatrzył na dziewczynę, zastanawiając się, czy ma ona jakiekolwiek pojęcie o tym, o czym on mówi. - Więc to, co nieoczekiwane, staje się raczej czymś podstawowym niż wyjątkowym. Rozumiesz? Wolno skinęła głową. - Teraz już wiem, skąd się wzięło to slangowe powiedzenie amerykańskie. - Jakie powiedzenie? - Kiedy mówi się o kimś, że jest niesztampowy*. Indy roześmiał się. - Pewnie tak. Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. - A ty? Jesteś niesztampowy? Znowu się roześmiał. - Może nie chodzę utartymi ścieżkami. Archeologia jest w tym sensie jak jazz. Dostaje się gotowy wzór, zgodnie z którym trzeba pracować, ale należy także wprowadzać innowacje, spajać to, co znane, z tym, co wciąż pozostaje w sferze możliwości. Przynajmniej ja tak na to patrzę. * Nieprzetłumaczalna gra słów - ofjbeat oznacza jednocześnie nietypowy, niekonwencjonalny, jak również jest to termin muzyczny, oznaczający rytm o nierówno rozłożonych akcentach. 123 Przez kilka chwil szli w milczeniu. - Chciałabym wiedzieć wszystko o twojej przeszłości - powiedziała Deirdre. - Jestem pewna, że była znacznie bardziej ekscytująca niż moja. - Och, nie wiem. - Nie bądź taki skromny. Pamiętam, co Joanna powiedziała tamtego wieczoru w restauracji o twoich doświadczeniach w Grecji. Opowiedz mi o tym coś więcej. Słuchała w milczeniu opowieści o tym, jak Indy omal nie stracił życia w głębokiej przepaści, gdy pękła mu lina, oraz o tym, jak przypadkowo odkrył omfalos. Wspomniał o kobiecie, noszącej imię Do-rian, i chociaż starał się pominąć wzmianki na temat łączących ich stosunków, ze sposobu, w jaki o niej mówił, Deirdre zdołała domyślić się, że para ta była kochankami i że ta kobieta rozczarowała Indy'ego. -Fascynujące! - To jeszcze nie wszystko. Ten omfalos to... No cóż, kiedyś ci o nim opowiem. Myślę, że powinniśmy teraz zawrócić. Znowu przez jakiś czas szli w milczeniu. Pod stopami chrzęściły kamyki. Opowiadając o Grecji, Indy wspomniał, że Jack Shannon pewnego dnia pojawił się niespodziewanie w Delfach. Ta informacja sprawiła, że Deirdre zastanowiła się, czyjego obecność tutaj była podyktowana wyłącznie chęcią złożenia przyjacielowi wizyty. - Wiedziałeś o tym, że przyjeżdża Shannon. - Nie. Ale taki jest Jack. - Przyj echał tylko po to, żeby powiedzieć cześć? - zapytała sceptycznie. - Miał dla mnie pewne informacje. - Och? Jakie informacje? Indy przystanął, jak gdyby zastanawiał się nad tym, co odpowiedzieć. - Chcesz posłuchać kolejnej opowieści? - Jasne. Opowiedział jej o incydencie w pociągu, kiedy to dostał bombonierkę z pająkami, później zaś o wypadku ze skorpionami, które znalazły się w jego mieszkaniu. - Dlaczego nie opowiedziałeś mi o tym wcześniej? - Nie mówiłem ci, gdyż nie wiedziałem, że ma to jakikolwiek związek z tobą. -A ma? - Obawiam się, że tak - opowiedział jej o tym, że Shannon zdołał dowiedzieć się, iż owady pochodzą ze sklepu zoologicznego, któ- 124 rego właścicielem był jej ojciec. Później powiedział jej, kto jestjego obecnym właścicielem oraz ile Powell zapłacił za sklep. Deirdre zatrzymała się na drodze. - Nie mogę w to uwierzyć. To musi byś jakaś pomyłka. Dlaczego Joanna miałaby oddać mu ten sklep? - Nie wiem. Dlaczego Powell miałby próbować mnie zabić, zanim jeszcze ciebie poznałem? - Próbował zabić nas obydwoje wtedy w jaskini. - Nie wiemy, czy to był on. - Muszę porozmawiać z Joanną - powiedziała Deirdre. - Ja też. Chodźmy. Indy wziął dziewczynę za rękę i zaczęli iść. - Przepraszam, że wciągnęłam cię w cały ten bałagan. To moja wina. - Wcale nie. - Ich niewyraźne cienie, utworzone przez światło księżyca, zlewały się i rozciągały na drodze. Dziewczyna przytuliła go, gdy Indy gładził japo włosach. - Wszystko się rozwiąże. Zobaczysz - szepnął. - Mam nadzieję, że nie myślisz, iż Joanna jest odpowiedzialna za wszystko, co się tutaj wydarzyło. - Uważam, że ona wie więcej, niż powiedziała o tym komukolwiek z nas, sądzę jednak, że ona także jest ofiarą. Deirdre potrząsnęła głową. - Nic z tego nie rozumiem. W tej samej chwili usłyszała przed sobą jakiś hałas, coś chrzęściło. Pnie drzew były bardzo grube i blade światło księżyca rzucało cienie do połowy drogi. Ciało Deirdre przebiegł zimny dreszcz, Indy poczuł, że sztywnieje. Dziewczyna wciągnęła powietrze. - Co to jest? - zapytała szeptem. Indy wolno odwrócił się i podążył za jej spojrzeniem. Wpatrywała się w jakieś drganie przy drzewach. Może było to po prostu zwierzę pędzące wzdłuż skraju drogi. Ponownie usłyszała ten hałas, tym razem oddalony. Kroki. Ktoś nadchodził, poruszając się w głębokim cieniu wzdłuż skraju drogi. Ktokolwiek to był, dostrzegał ich stojących w świetle księżyca. - Indy, boję się. - Kto idzie? - Zacisnął pięści i zasłonił sobą dziewczynę. W ogóle nie powinni wychodzić z domu. To była jej wina. Teraz jednak było już za późno. Z cienia wyszła jakaś ciemna postać, mężczyzna w czerni. - Deirdre? Profesor Jones? 125 - Kto to? - zapytał Indy. Gdy to mówił, ona znała już odpowiedź. Światło księżyca oświetliło jedną stronę twarzy mężczyzny i Deirdre rozpoznała starego księdza. -Ojciec Byrne! - Przepraszam, j eżeli was przestraszyłem. Wybrałem się na spacer i szedłem za wami. Obydwoje wydawaliście się tak zajęci sobą, że pomyślałem, iż źle byłoby, gdybym przeszkodził. - Mam nadzieję, że nie wywołaliśmy u księdza wstrząsu - powiedział Indy. Siwowłosy kapłan roześmiał się głębokim, przyjaznym śmiechem. - Mój Boże, dlaczego widok chłopca całującego swoją dziewuszkę miałby mnie przestraszyć? Jestem księdzem, ale wiem, jaki jest pocałunek w ciemnościach w piękny wieczór - po czym poprawił się: -lub przynajmniej domyślam się, jaki ten pocałunek musi być. - Naprawdę cieszymy się, że to ksiądz - powiedziała Deirdre. -Obawialiśmy się, że to może być ktoś inny. - To znaczy Adrian Powell? - spytał ponuro Byrne. 16. Rewelacje Shannon obudził się gwałtownie. Telegram! Popatrzył na zegar stojący tuż przy łóżku. Dziewiąta trzydzieści. Spał prawie dwie godziny. Przetarł twarz dłońmi. - Cholera - mruknął - staję się taki zapominalski jak Milford. Zwlókł się z łóżka i otworzył futerał. Pod aksamitną podszewką leżał, adresowany do Indy'ego, telegram z Nowego Jorku, który nadszedł po tym, jak Shannon zdecydował się jechać do Szkocji. Położył telegram na łóżku i wciągnął ubranie. Musi odszukać Indy'ego i doręczyć mu przesyłkę, a także powiedzieć mu o tym, że tego samego dnia, gdy nadszedł telegram, do ich mieszkania wpadł Milford. Wytłumaczenie staremu profesorowi tego, że Indy wyjechał, zajęło Jackowi sporo minut. Nie pomogło nawet przypominanie mu, że Indy przed wyjazdem odwiedził go, by się pożegnać. W końcu jednak Milford przyjął do wiadomości, że Indy wyjechał. Wymamrotał coś, co brzmiało jak przekleństwo w jego średniowiecznej an-gielszczyźnie, po czym wyszedł. Shannon odprowadził Milforda na korytarz i oznajmił mu, że sam wybiera się do Szkocji, by spotkać się z Indym, zapytał także, czy profesor nie chce mu może przekazać jakiejś wiadomości? Milford odwrócił się i pomyślał chwilę. - Tak, powiedz mu... - bladoniebieskie oczy Milforda wpatrywały się w jakiś punkt ponad ramieniem Jacka. - Och, nic takiego. Sam mu to powiem, było to raczej smutne. Shannon zorientował się, że staruszek nie przekazał żadnej informacji z tej prostej przyczyny, iż uciekła mu ona z pamięci. 127 Chwycił telegram i zszedł do pokoju Indy'ego. Zastukał. Odczekał. Żadnej odpowiedzi. Pochylił się i już zaczął wsuwać telegram w szczelinę między podłogą a drzwiami, gdy nagle postanowił spróbować w pokoju Deirdre. Wtedy usłyszał głosy dochodzące z klatki schodowej. Gdy na jego pukanie znowu nikt nie odpowiedział, Shannon poszedł wzdłuż korytarza i zerknął przez balustradę. W niszy, na początku schodów, Joanna rozmawiała z jakimś mężczyzną, Shannon jednak widział tylko jego plecy. - Skoro byłeś tak zainteresowany znalezieniem go, dlaczego wysadziłeś j askinię? - To nie była moja robota. To dzieło dobrego ojca Byrne'a i jego młodych fanatyków, którzy starają się udaremnić zarówno moje wysiłki, jak i twoje. - Nie wierzę w to. - Wierz, w co chcesz. Potrzebuję tego zwoju i zamierzam zdobyć go w taki czy inny sposób. A propos, przepraszam za bałagan w waszych pokojach, ale musiałem się upewnić, że jeszcze go nie znaleźliście. - Tylko zostaw Deirdre w spokoju. Mężczyzna roześmiał się. - Jeżeli rzeczywiście tak bardzo troszczysz się o jej życie, nigdy nie powinnaś była próbować wyprowadzić mnie w pole. Joanna wymierzyła mu ostry policzek. Głowa mężczyzny odskoczyła i Shannon rozpoznał Adriana Powella. - Pożałujesz tego. - Mężczyzna przeszedł przez jadalnię i wyszedł z domu. Joanna zaczęła nieomal wbiegać po schodach. Shannon popędził do swego pokoju i zamknął za sobą drzwi dokładnie w chwili, gdy kobieta wyłoniła się zza rogu. Shannon oparł się o drzwi. - Cholera. Gdzie, u diabła, jest Indy? Spojrzał na telegram. Może być ważny, a w sytuacji gdy jacyś ludzie mogą się włamać do pokoju w taki sposób, jak robili to dotychczas, telegram mógłby gdzieś się zagubić. Shannon rozerwał papier. ZŁE WIEŚCI STOP OMFALOS SKRADZIONY STOP MARCUS. Indy'emu nie spodoba się to, co usłyszy, ale sprawa stała się jeszcze pilniejsza, pomyślał. Muszę znaleźć przyjaciela i powiedzieć mu o tym, co zrobił ojciec Byrne. W tej chwili usłyszał dochodzące z korytarza kroki. Uchylił drzwi i zobaczył Joannę zmierzającą ku schodom. Wcisnął telegram do kieszeni i cicho wyszedł na korytarz. Joanna przemierzała właśnie jadalnię. 128 - Do diabła, gdzie ona teraz wychodzi? - mruknął i zszedł za nią po schodach. Indy poczuł ucisk dłoni Deirdre na swoim przedramieniu. Nie był to uścisk oznaczający uczucie, lecz ogłaszający alarm. - Znasz Adriana, ojcze? - spytał Indy. Byrne wskazał dłonią w kierunku miasteczka. - Chodźmy na plebanię na filiżankę herbaty, porozmawiamy. - Ojcze, nic nie rozumiem - powiedziała Deirdre. Byrne podniósł dłoń. - Poczekaj, proszę, aż dojdziemy na miejsce, byśmy mogli porozmawiać w cywilizowany sposób. - Postąpił przed nimi kilka kroków, jak gdyby wskazując im drogę. Deirdre popatrzyła na Indy'ego. Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: cóż innego możemy zrobić? Po jakiejś minucie Byrne zwolnił kroku. - Cóż więc zrobilibyście z tym złotym zwojem, jeżeli udałoby się wam go odnaleźć? To pytanie zdziwiło Indy'ego. - Właściwie nie zastanawiałem się nad tym. Przede wszystkim będzie to zależało od decyzji doktor Campbell. Ale w tej chwili nie jest to naprawdę głównym problemem. Przypuszczam, że doktor Campbell zamierza na jakiś czas wstrzymać wykopaliska. - Prawdopodobnie tak będzie lepiej. Ale pomijając to wszystko, co oznaczałoby dla pana odnalezienie zwoju? -No cóż, byłoby to szokujące odkrycie archeologiczne. Byłbym szczęśliwy, mając w tym swój udział. - Zmieniłoby to legendę w rzeczywistość - dodała Deirdre. Indy nie zdawał sobie sprawy, że Byrne właśnie to chciał usłyszeć. - Do pewnego stopnia. Wciąż nie oznaczałoby to, że człowiek o imieniu Merlin dokonał wszystkiego, co mu przypisywano. Byrne zagłębił się w myślach i żadne z nich nie powiedziało ani słowa, dopóki nie doszli do skraju miasteczka. Gdy ksiądz się odezwał, zabrzmiało to tak, jak gdyby w ich rozmowie nie było żadnej przerwy. - A co się może stać, jeżeli dowód, jaki byście znaleźli, potwierdziłby to, że Merlin rzeczywiście odznaczał się nadprzyrodzonymi zdolnościami? Indy wzruszył ramionami i zaczął się zastanawiać nad tym, dlaczego Byrne jest tak bardzo zainteresowany Merlinem i wykopaliskami. Lajone! 129 - Jak już powiedziałem, naprawdę nie widzę takiej możliwości. - Powiedzmy, że tak będzie. Czy nie zmieniłoby to radykalnie sposobu, w jaki patrzymy na świat? - upierał się ksiądz. - Czyż na skutek tego źródło diabelskiej mocy czarownika nowego życia nie zdobyłoby władzy na świecie? Indy uśmiechnął się, zrozumiawszy wreszcie, do czego zmierza stary ksiądz. Niepokoi się tym, że mogą znaleźć coś, co rzuciłoby pozytywne światło na pogaństwo, dzieło diabła, jak to widział ksiądz, a co za tym idzie, zniesławiłoby chrześcijaństwo. - Ojcze, naprawdę wcale bym się o to nie martwił. Jeśli chce ksiądz wysłuchać mojej opinii, uznaję opowieść o tym, że Merlin był synem szatana i dziewicy, za czystą fantazję. Gdy doszli do plebanii położonej tuż przy kościele, Byrne położył dłoń na żelaznej furtce. - Ktoś musi się martwić, profesorze. Ignorowanie diabła nie zmusi go do odejścia. Przez ułamek sekundy Indy dostrzegł w oczach starego księdza jakiś błysk, coś, czego nie widział nigdy wcześniej, jakąś obsesję, przymus, który mówił, że staruszek nie powstrzyma się przed niczym, by wypełnić to, co uważał za swojąmisją. Nagle ten błysk zniknął. Byrne uśmiechnął się, otworzył furtkę i przepuścił gości przed sobą. Wszyscy trój e poszli ścieżką w kierunku dwupiętrowego budynku z cegły, po czym, znalazłszy się już w domu, weszli do bawialni, gdzie na kamiennym kominku niskim płomieniem tlił się ogień. Drewniana podłoga była wypolerowana na błysk, przed kominkiem zaś leżał gruby, owalny dywanik. Nad ogromnym kominkiem górował na ścianie krucyfiks. - W górze Bóg, poniżej ogień - skomentował Indy. Byrne zatrzymał się i popatrzył na kominek, jak gdyby widział go po raz pierwszy. - Niektórzy ludzie z woli diabła lub przez czystą głupotę mogą podsycać ognie piekielne, profesorze. Zjawiła się gospodyni i Byrne dał jej znak, by przyniosła im herbatę. Indy był bardzo ciekawy, co takiego ksiądz wie na temat Powella, i niecierpliwie oczekiwał, aż staruszek zacznie. Gdy stało się oczywiste, że Byrne czeka na herbatę, Deirdre opowiedziała mu o tym, co wydarzyło się w pensjonacie. Ksiądz słuchał uważnie, po czym, aż do chwili, gdy gospodyni podała herbatę, wypytywał obydwoje o szczegóły incydentu. - A teraz o panu Powellu... - Byrne wpatrzył się w swoją parującą herbatę i zamieszał ją. Jego grube, białe brwi były zmarszczone 130 i staruszek opadł na krzesło, jak gdyby dźwigał na ramionach jakiś ciężar. - Wnoszę, że obydwoje już podejrzewacie, że nie jest on człowiekiem, za jakiego większość ludzi go uważa. Nie mam wątpliwości, że przebywa on tutaj, w Whithorn, i możecie być pewni, że to on jest źródłem waszych kłopotów. - Wiedziałem - powiedziała Deirdre. - Skąd ksiądz o tym wie? - zapytał Indy bez ogródek. Byrne zastanawiał się nad tym pytaniem. Zanim odpowiedział, upłynęło tak dużo czasu, że Indy'emu się zdawało, że ksiądz dopiero układa sobie w myślach odpowiedź. - W ciągu ostatnich dziesięciu lat interesowałem się różnymi grupami druidów z Anglii - zaczął Byrne. - Słyszy się wiele opowieści, a ja chciałem się o tym przekonać osobiście. Większość z tych druidów to ludzie wykolejeni, biedne dusze, które odpokutują za swoje krnąbrne życie. Sąjednak stosunkowo nieszkodliwi. Zanim znowu zaczął mówić, pociągnął łyk herbaty. - Istnieje jednak pewna grupa, którą uważam za zupełnie odmienną od pozostałych oraz szczególnie niebezpieczną. Nazwali się oni Hyperborejczykami. - Hyperborejczycy? - Indy popatrzył na Deirdre. Wyglądała na równie zdziwionąjak on. - Tak, i j ednym z nich j est Adrian Powell - powiedział Byrne. -Ich przywódcą. - Ojcze, czego on chce? Zostałam nieomal zabita w jaskini, a In-dy'ego o mały włos nie utopiono. Byrne nie wahał się z odpowiedzią. - Szuka zwoju. Podobnie jak wy. - Więc on także o nim wie - odezwała się Deirdre cichym głosem. Byrne odchrząknął i popatrzył do wnętrza filiżanki. - Wiele lat temu, kiedy nie wiedziałem jeszcze nic o Hyperbo-rejczykach, Powell przyszedł tutaj i wypytywał o stare archiwa mogące mieć związek z legendą o Merlinie. Uczył się w tym czasie w college^ i powiedział, że potrzebuje tego do jakiejś pracy wykonywanej na zajęciach, na które uczęszczał. Starałem się go przekonać, żeby wybrał sobie inny temat, to jednak zdawało się pobudzać jego ciekawość. W końcu poprosiłem go, żeby sobie poszedł, wrócił jednak następnego dnia i z pewnych względów pokazałem mu list. Mimo wszystko podejrzewałem, że to jego szperanie jest czymś więcej niż tylko chwilowym zainteresowaniem. Nie udało mi się go powstrzymać. List spowodował, że nabrał jeszcze więcej impetu w rozwijaniu swej szatańskiej natury. 131 Indy'emu wydało się to dość dziwne, że ksiądz uległ zwykłej ciekawości studenta college'u. Zastanawiał się, czy historia ta ma jeszcze dalszy ciąg. - Tak czy owak, czego chce Powell? - Mocy. Mocy niezbędnej do rządzenia i kontrolowania. Widzi pan, ci Hyperborejczycy to mężczyźni oraz kilka kobiet, którzy już są albo potężni, albo bogaci, albo jedno i drugie. To bankierzy, generałowie, prawnicy i artyści, i wszyscy oni mają jeden cel, żeby powstrzymać utworzenie Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Uważają, że byłby to pierwszy krok do rozpadu imperium brytyjskiego. Ale przeszkodzenie powstaniu Wspólnoty Narodów to dopiero początek. Ostatecznym planem Powella jest rozszerzenie imperium oraz własnej władzy za każdą cenę. Indy zdumiony potrząsnął głową. - Dlaczego miałby myśleć, że złoty zwój będzie mu pomocny? Byrne splatał i rozplatał palce. - Diabeł ma się najlepiej wtedy, gdy jego czyny przeciwstawiają się rozumowi. - Stary ksiądz wstał i zaczął chodzić przed swoimi gośćmi. - Moje dokładne obserwacje odkryły coś interesującego. Ci wszyscy ludzie wierzą, że ten zwój ma coś wspólnego z jakimś starożytnym, diabelskim kamieniem, i że wielka siła zstąpi na tego, kto przyniesie ten kamień i zwój do Stonehenge. - Jak się ksiądz o tym dowiedział? - spytał Indy. Byrne nie zwrócił na niego uwagi. Deirdre potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Ciekawa jestem, czy Joanna wie cokolwiek o tym człowieku. Mam na myśli to, co przed chwilą usłyszeliśmy. Indy miał uczucie, że Joanna wie o Powellu bardzo wiele. Gdy tylko stąd wyjdą, miał zamiar stanąć z nią twarzą w twarz. - Czy jemu się wydaje, że zostanie Merlinem lub kimś takim? -zapytała Deirdre. - On nie chce być Merlinem - huknął Byrne. - Chce być Adrianem Powellem, premierem Anglii, a ta jego Anglia będzie twardo i niezmiennie kontrolować cały świat, będzie to imperium rządzone przez wysłannika diabła. - Co to za kamień, o którym ksiądz wspomniał? - zapytał Indy. W tej samej chwili w kuchennych drzwiach pojawiła się Joanna. Musiała dostać się bocznym wejściem; słyszała wszystko, o czym mówiono. - Dobrze wiesz, o co chodzi, Indy. To omfalos. I Adrian już go ma. Krew odpłynęła z twarzy Indy'ego i opadła mu szczęka. 132 - O czym ty mówisz? Jest przechowywany w muzeum w Nowym Jorku. Joanna weszła do pokoju. - Mówiąc szczerze, Indy, powód, dla którego cię zaangażowałam, był przede wszystkim ściśle związany z omfalosem. Miałam nadzieję, że zdołam przekonać cię, byś wpłynął na Marcusa Bro-dy'ego, by przeniósł kamień w bezpieczniejsze miejsce. Teraz jednak jest już z późno. - Marcus? - Tak. Korespondowałam z nim przez ostatni rok. Pojechałam nawet do Nowego Jorku i błagałam go osobiście. Powiedziałam mu, że jak długo omfalos jest wystawiony w miejscu publicznym, znajduje się w niebezpieczeństwie. Im więcej Indy się dowiadywał, tym więcej nasuwało mu się pytań. - Skąd wiedziałaś, że Powell zamierza ukraść omfalos? - Ponieważ wiem o Hyperborejczykach. Należałam kiedyś do nich, dopóki nie zorientowałam się, co robi Adrian. - Joanno, nigdy mi o tym nie mówiłaś - powiedziała Deirdre. - Więc należałaś do Hyperborejczyków - powiedział Indy. -Czy to dlatego oddałaś Adrianowi sklep zoologiczny swojego męża? Joanna popatrzyła na Deirdre, na Byrne'a, po czym znowu na Indy'ego. - Dobrze. Powiem ci. - Joanno! - uciął Byrne. -Nie rób nic głupiego. - Nie, Phillipie, nadeszła pora, żeby wyjawić wszystko. Deirdre, Adrian j est twoim przyrodnim bratem. Urodził się poza małżeństwem i został adoptowany na pięć lat przed tym, jak spotkałam twojego ojca. Przez długie sekundy nikt się nie poruszał ani nie powiedział słowa. Nagle Deirdre wyszeptała: - Mój przyrodni brat? Ale kto... - zatrzymała się w połowie zadania, nie będąc w stanie, czy też nie chcąc go dokończyć. Joanna wskazała na Byrne'a. - Phillip jest ojcem Adriana. - Nie wierzę w to! - Deirdre z trudem chwytała powietrze. -Nigdy o niczym mi nie powiedziałaś. Joanna zrobiła ku niej kilka kroków, ale Deirdre cofnęła się. Wyglądała na przerażoną. - Trzymałaś to przede mną w tajemnicy, chociaż wiedziałaś, że się z nim spotykam. 133 - Starałam się trzymać was od siebie z daleka. Nie wiesz nawet, jak bardzo chciałam ci powiedzieć. Ale obawiałam się tego, co on mógł zrobić. Miałam po prostu nadzieję, że mnie posłuchasz. - On wie, prawda? - Oczy Deirdre napełniły się łzami. - Tak, oczywiście. Zaprzyjaźnienie się z tobą było jego sposobem na to, by dopaść mnie. Widzisz, odnalazł mnie wiele lat temu. Powiedziałam mu prawdę. Było mi go żal i kiedy umarł twój ojciec, oddałam mu sklep zoologiczny i wciągnęłam w kręgi Hyperborej-czyków. -Jak mogłaś... - Proszę, wysłuchaj mnie - głos Joanny brzmiał teraz błagalnie. -Gdybym przypuszczała, że istnieje jakakolwiek możliwość, iż zaczniesz myśleć o nim poważnie... Zupełnie jak król Artur i jego przyrodnia siostra Morgan le Fay, pomyślał Indy. Tylko że w tej historii Powell był czarnoksiężnikiem i uwodzicielem, a Deirdre była niewinna. - Dlaczego znalazłaś się wśród druidów? - zapytał Indy z rosnącą ciekawością. - Ze złości i z zemsty! - wrzasnął Byrne. - Przyłączyła się do nich, gdy nie zdecydowałem się na porzucenie dla niej stanu kapłańskiego. - Nie wierzę w to, co tu słyszę - powiedziała Deirdre, potrząsając głową. Wszyscy stali, z wyjątkiem Byrne'a, który wciąż siedział nad swą herbatą, jak gdyby starał się zachować jakieś formy towarzyskie. - Hyperborejczycy nigdy nie przejawiali złych intencji - powiedziała Joanna. - Filozofia druidów dotyczy natury, ziemi i ducha. Obejmuje legendy, pieśni i tańce, wszystko, co dotyczy związków człowieka z ziemią i z duchem. - A jak to się łączy z omfalosem? - zapytał Indy. - Wierzyliśmy, że omfalos zostanie odnaleziony i ostatecznie zwrócony do Stonehenge, gdzie jest jego miejsce, i że dzięki temu świat będzie lepszy. Dążeniem druidów jest przywrócenie równowagi i harmonii pomiędzy Ziemią a kosmosem, a oddanie świętego kamienia Stonehenge miało być symbolicznym krokiem do tego celu. Była to nasza jedyna intencja związana z omfalosem. - Dlaczego mówisz, że jego miejscem jest Stonehenge? - zapytał Indy. - Starożytna wiedza tajemna. To wszystko, co mogę ci powiedzieć. - Przypuszczam, że powiedziałaś o tym księdzu - powiedział Indy. 134 - Zawarliśmy układ - odezwał się Byrne. - Ona zdradziła mi pewne sekrety druidów, a ja w zamian za to pokazałem jej list mnicha. - Dowiedział się także dla mnie, że Watykan nigdy nie otrzymał z Whithorn złotego zwoju - powiedziała Joanna. - Nie chciał mi pomóc, ale był zainteresowany powstrzymaniem Adriana tak samo jak ja. Deirdre chwyciła Indy'ego za ramię. - Proszę cię, chodźmy stąd. - Pozwól mi skończyć - powiedziała Joanna. - Adrian nie jest jedyną niebezpieczną osobą. - Zwróciła się do Byrne'a. - Wiem o twoich żołnierzach, Phillipie. Co tydzień odwiedzasz garnizon wojskowy, ale nie po to, by słuchać spowiedzi, prawda? Stworzyłeś swoją małą armię fanatyków, żeby walczyć z Hyperborejczykami, czy też kimkolwiek innym, kto stoi na twojej drodze. Wysadziłeś w powietrze jaskinię i omal nie zabiłeś mojej córki. Wstając, Byrne przewrócił swoją filiżankę. - Nie możemy nikomu pozwolić na znalezienie zwoju, ani tobie, ani Adrianowi. Twoje ignorowanie diabła nie może być tolerowane. W tej samej chwili doszedł ich z kuchni jakiś łoskot. Wszyscy odwrócili się, w drzwiach zaś ukazała się gospodyni. Jakiś mężczyzna o spłaszczonym nosie i w czarnych rękawiczkach zakrył j ej usta dłoniąi przystawił do gardła nóż. Indy dostrzegł na jego nalanej szyi bliznę i zdał sobie sprawę, że jest to człowiek, który omal go nie utopił. Mężczyzna wszedł do pokoju, za nim zaś z rewolwerem w ręku wkroczył nie kto inny, jak Wąskooki. Nagle pomiędzy tych dwóch wszedł Powell. - Masz rację, ojcze, nie możemy tolerować ignorancji, szczególnie takiej, jaką ty propagujesz. 17. Jaskinia śmierci Adrian Powell stanął na środku pokoju. Jego wygląd nie robił szczególnego wrażenia, wyjątek stanowiły oczy. To oczy, które przyciągają, pomyślał Indy. Frapujące oczy, oczy przywódcy, wizjonera. Powell zatrzymał się przed Indym. - Pytał pan o omfalos, profesorze Jones? Zapewniam pana, że znajduje się w dobrych rękach i zostanie użyty w najlepszy z możliwych sposobów. - Na twoim miejscu, Powell, byłbym ostrożny z tym kamieniem. Mogą ci się przytrafić dziwne rzeczy. Powell roześmiał się. - Dziwne i wspaniałe. Nie ma co do tego wątpliwości. Tylko głupcy zostawiają tak wspaniały relikt w muzealnej gablocie. Widzisz, profesorze, nauczyłem się sztuki czarnej magii i nauczyłem się jej dobrze. Spójrz, dokąd mnie ona zaniosła. Jej zawdzięczam wszystko, co osiągnąłem. Ale będzie to niczym w porównaniu z tym, co ma nastąpić. Uśmiechnął się do Deirdre. - Cieszę się, że przeżyłaś truciznę tego szalonego księdza, droga siostro. To potworna śmierć, jak przypuszczam. Zwrócił się do Byrne'a i do Joanny. - Ojcze i matko. Wiecie, że nigdy nie widziałem was razem. To rozczula moje serce. - Czego chcesz, Adrianie? - spytała Joanna. - Powinnaś wiedzieć, matko. Byłaś jedyną osobą, która wprowadziła mnie w tajniki tej wiedzy. Ty wciągnęłaś mnie do druidów. 136 Nie zdawałaś sobie sprawy z tego, że ja nie tylko znajdę sposób, by poprowadzić ich ku odpowiedniej i potężnej przyszłości, lecz także przywłaszczę sobie twoją własną pozycję. - Przemawia przez ciebie diabeł! - ryknął Byrne. - Nie możesz umknąć prawidłom Pana. - Ojcze, ojcze! Cudzołożniku! Niedoszły zabójco! I wciąż mówisz o Bogu - przybliżył się do księdza. - Upłynęło już wiele lat od czasu, kiedy zobaczyłem list mnicha. Teraz chcę go ujrzeć ponownie. - Nigdy! - odburknął Byrne. Powell zwrócił się do mężczyzny, który trzymał gospodynię. Skinął głową i mężczyzna pchnął kobietę do przodu, wciąż trzymając na jej gardle nóż. - Chcesz zobaczyć, jak jej szyja zostaje rozpruta, czy będziesz współpracował? Oczy kobiety wyszły na wierzch, gdy ksiądz rozważał, co ma wybrać. - Nie mam już tego listu. Spaliłem go. - Kłamiesz. Zabij ją- zakomenderował Powell. - Nie. Stój. Przyniosę go - warknął ksiądz. Powell dał znak Wąskookiemu, by poszedł za Byrne' em i obydwaj wyszli z pokoju. Przywódca zwrócił się ponownie do pozostałych. -1 na czym to skończyłem? - Zacząłeś uprawiać czarną magię, a nie ma to nic wspólnego z zamierzeniami Hyperborejczyków - odezwała się Joanna. - Omfa-los ma zostać użyty dla dobra ludzkości, nie zaś jako osobiste narzędzie do zdobycia władzy. Powell roześmiał się. - Dobro ludzkości. Co to znaczy, Joanno? To, co jest dobre dla jednych, jest złe dla drugich. Zawsze tak się dzieje. Zwrócił się do Indy'ego. - Zgadzasz się, Jones? Jesteś człowiekiem mocno stojącym na ziemi, rozsądnym. - A ty jesteś bardzo denerwujący - odparł Indy. Powell zrobił krok w jego stronę. Indy'ego doszedł zapach jego wody po goleniu. Hipnotyczne oczy zdawały się go gwałtownie przyciągać. - Wiedziałem, że omfalos zostanie znaleziony i że ten, kto go znajdzie, stanie się moim śmiertelnym wrogiem. Wiedziałem, że wrócisz do Anglii i będziesz próbował sprzeciwić się nieuniknionemu powrotowi omfalosa do jego prawdziwego domu, do Stonehenge. Indy odwrócił głowę, a Powell znowu się roześmiał. 137 Do pokoju wrócił Wąskooki i przyniósł ze sobą nie tylko list. - Ukrywał go w pudełku pod swoim łóżkiem. Ale oto, co znalazłem w szafie - podniósł w górę taki sam pojemnik, jak ten znaleziony wjaskini. - Gaz chlorowy. Ma taki jeszcze jeden. Może więcej. Powell przyjrzał się dokładnie pojemnikowi, po czym popatrzył na księdza. - Tandeta, mój ojcze, prawdziwa tandeta. Wyciągnął okulary do czytania i usiadł, trzymając list. W tym czasie dwa draby zbiły pozostałe osoby w jedną grupkę i nie spuszczały z nich oka. Wreszcie Powell odłożył list. - Powiedz nam, ojcze, dlaczego ten list nigdy nie został wysłany do papieża? Ksiądz wpatrywał się w swego syna i milczał. Powell zwrócił się do Joanny. - Coś do dodania, doktor Campbell? - Ponieważ Joanna nie odpowiadała, Powell kontynuował: - Twój wkład będzie pracował na twoją korzyść, kiedy zadecydujemy, co z tobą zrobić. - Mógłbyś zabić własną matkę bez żadnego namysłu, prawda, Adrianie? -1 czcigodny ojciec także by zabił, żeby osiągnąć to, czego pragnie. Taki okrutny jest świat, matko. Tylko sentymenty posuwają się za daleko. Powell był najbardziej obmierzłym człowiekiem, jakiego Indy kiedykolwiek spotkał. Jakże rozkosznie byłoby wpakować pięść w tę przystojną twarz członka parlamentu. Nagle odezwał się Byrne. - W piętnastym wieku nie było dobrej komunikacji. List prawdopodobnie czekał miesiącami na możliwość wysłania. Musiał znaleźć się w niewłaściwym miejscu lub może mnich postanowił go nie wysyłać. W ten sposób zamykają tę kwestię archiwa i dzienniki pochodzące z tamtych czasów. Harmonizujące z wrogiem, pomyślał Indy. Gdzie podziało się teraz żarliwe poczucie słuszności, jakie nie odstępowało do tej pory czcigodnego ojca? Nie był ani trochę lepszy od swego perfidnego syna. - Dziękuję, drogi ojcze. Doceniam twoją pomoc. Czy sądzisz, że zwój jest zakopany w jaskini? Byrne zawahał się. - Nie wiem. - A więc, przyjaciele i droga rodzino, odnoszę wrażenie, że wykopaliska będą owocne. Jakie wykopaliska, zapytacie? Wasze. 138 Wszyscy spędzimy tę noc w jaskini. Nikt nie odejdzie, dopóki nie znajdziemy odpowiedzi. - Powell z uśmiechem zwrócił się do Deir-dre. -Noc w esplumoir Merlina. Kiedy wyjechałaś, spędziłem kilka dni w twoim pokoju i miałem okazję przeczytać twoją pracę. - Co robiłeś w tym domu? - zapytała ostrym głosem Deirdre. - Rozmawiałem z Joanną, próbując przekonać ją, by wzięła udział w moich poszukiwaniach. To bardzo źle, że mnie nie posłuchała. - Dlaczego potrzebujesz tego zwoju, Powell? - zapytał Indy. -Masz już omfalos. - Zwój zawiera klucz do wyzwolenia mocy tego kamienia. Teraz, profesorze, zdobył pan już trochę starożytnej wiedzy celtyckiej, wiedzy, która przekazywana jest jedynie nowicjuszom zakonu. - A niech to wszyscy diabli - powiedział Shannon, gdy grupę więźniów wyprowadzono z domu księdza w kierunku oczekującego samochodu. -1 co teraz? Przyszedł tutaj za Joanną i obserwował, jak najpierw zerkała przez okno, po czym chyłkiem zakradła się do bocznych drzwi. Poruszała się po posiadłości z całkowitą znajomością rzeczy, co potwierdziło się jeszcze bardziej, gdy wyciągnęła klucz i otworzyła drzwi. Shannon podszedł do frontowego okna. Zdążył popatrzeć na wejście Joanny do pokoju, gdy usłyszał nadjeżdżającą furgonetkę. Padł na ziemię i czekał, podczas gdy Powell ze swoimi gorylami szli wzdłuż bocznej części domu, po czym cicho weszli przez te same drzwi, za którymi zniknęła Joanna. Shannonowi nie zajęło zbyt dużo czasu zorientowanie się, że jego brach znalazł się w poważnych tarapatach. Zrozumiał natychmiast, że tylko on może pomóc Indy'emu. Nie wymyślił jednak niczego, co mógłby zrobić. W tej chwili obserwował, jak pojazd odjeżdża. Jack odszedł od domu i popatrzył, w jakim kierunku oddala się samochód. Był niemal pewien, że pojechał w stronę jaskini. - O cholera! - Shannon ruszył drogą, którą obrał Powell. Po przybyciu do Whithorn wstąpił do pubu i dowiedział się, gdzie zatrzymali się archeologowie, później zaś, gdy Lily powiedziała mu, że Indy jest w jaskini, jednocześnie wyjaśniła, jak tam dotrzeć. Zapewniła go, że to bardzo przyjemny spacer. Dobry na krążenie krwi. Był już jednak wieczór i Jack zadecydował, że jedno lub dwa piwa w pubie będąjeszcze przyjemniejsze. Zanim zniknęły ostatnie zabudowania miasteczka, upłynęło jakieś dziesięć minut i Jacka otoczył całkowicie wiejski krajobraz. Nie 139 przestawał spoglądać na ciemny las porastający obydwie strony drogi. To miejsce przyprawiało go o ciarki. Całe życie wałęsał się po wielkich miastach w środku nocy, nigdy nie przywiązując do tego większej wagi. Tutaj jednak wszystko wyglądało inaczej. Dzikość. Miało się uczucie, że wszystko może się wydarzyć. W tej samej chwili gdzieś poza drogą usłyszał odgłos łamanych gałęzi. Stanął. Co to było, u diabła? - zastanawiał się. Czekał. Nie był w stanie dostrzec tej przeklętej rzeczy. Pomyślał, czy nie zawrócić, uświadomił sobie jednak, że teraz znajduje się już prawdopodobnie w połowie drogi. W każdym razie nie mógł zostawić Indy'ego. Różnili się, ale Jack nigdy nie spotkał nikogo, kto w taki sposób, jak czynił to Indy, nadstawiał karku dla innych. Gdy byli jeszcze w Chicago, Indy nie raz i nie dwa wyratował przyjaciela z opresji w barach przy South Side. Poza tym Indy był także jedynym facetem, jakiego znał, który chętnie bywał w miejscach, gdzie w owych czasach grano jazz. Shannon szedł nieprzerwanie. Cokolwiek to było, tam w lesie, lepiej żeby zostało w ciemnościach, do których należało. Odgrywanie bohatera nie było dla Shannona pomysłem na dobre spędzanie czasu i im bardziej się oddalał od miasteczka, tym intensywniej zastanawiał się nad tym, co on tu właściwie robi. Ponownie pomyślał o telegramie. Ten kamień, omfalos, miał coś wspólnego z kłopotami, w jakich znajdował się teraz Indy. Shannon mógłby się o to założyć. Wreszcie dotarł do podnóża klifu i znalazł pustą furgonetkę. Wiedział, że jaskinia musi znajdować się gdzieś w pobliżu, nie miał jednak pojęcia gdzie. Wsłuchiwał się, czy nie dochodzą doń jakieś głosy, ale nic nie usłyszał. Poszedł tak daleko, jak tylko mógł, wzdłuż klifu, ale nie dostrzegł niczego, co wyglądałoby jak wejście do jaskini. Po chwili odsunął na bok jakąś gałąź, wygiął szyję i gdzieś wysoko na ścianie klifu dostrzegł drżące światło. - Do diabła, to najtrudniejsze miejsce. - Wrócił do ciężarówki i po pewnym wysiłku znalazł ścieżkę prowadzącą w górę klifu. Piął się powoli do przodu, często przystając i powstrzymując się przed głośnymi przekleństwami, gdy gałęzie smagały jego ciało. Zatrzymał się, mając już w zasięgu wzroku wejście do jaskini, i ukrył się za wystającą skałą. Wciąż znajdował się zbyt daleko, by cokolwiek słyszeć lub widzieć z tego, co działo się wewnątrz jaskini. Pozostałe po eksplozji sterty gruzu piętrzyły się z boku, dość daleko od wejścia i Shannon wiedział, że jeżeli uda mu się tam dotrzeć, nie będąc widzianym, znajdzie się w osłoniętym miejscu, z którego możliwa będzie przynajmniej częściowa obserwacja wnętrza. 140 Co kilka minut pojawiał się ktoś, pchając przed sobą wózek z pyłem i gruzem aż do krawędzi klifu, po czym wyrzucał w przepaść jego zawartość. Shannon poczekał, aż człowiek pchający wózek zniknął w jaskini, po czym wziął głęboki oddech i puścił się naprzód. Był całkowicie widoczny, światło księżyca rzucało jego cień na skalną ścianę. Dotarł na drugą stronę wejścia do jaskini i ukrył się pośród gruzu. Jego serce waliło jak młotem. Niemal oczekiwał, że nie wiadomo skąd pojawi się strażnik i przystawi mu do głowy spluwę. Ponieważ nic się nie działo, zerknął do groty. Dostrzegł przymocowane na ścianach pochodnie oraz kilkunastu ludzi, którzy kopali, oświetleni pomarańczowym blaskiem płomieni. Powell stał w pewnym oddaleniu od pracujących ludzi. Ściągnął płaszcz, poluzował krawat, zapalił papierosa. Zionąca grozą dziura w sklepieniu jaskini, wynik eksplozji, zaczynała się jakieś trzy metry w głąb od wejścia. Jej widok podsunął Shannonowi pewien pomysł. Gdyby udało mu się wdrapać na tę stosunkowo płaską platformę, rozciągającą się nad jaskinią, mógłby bez obawy obserwować stamtąd, co się dzieje wewnątrz. Biegnąc na palcach i pochylając się nisko, by nie być widzianym, Shannon oddalił się od swojej kryjówki. Kopnął w jakiś głaz, potknął się, złapał równowagę, po czym poślizgnął się za jedną z wystających skał. Czekał przez jakiś czas, spodziewając się, że w każdej chwili może zostać schwytany przez ludzi Powella. Znowu jednak nikt z tamtych ani go nie widział, ani nie słyszał. Nagle dostrzegł coś, co wyglądało jak ścieżka wiodąca na szczyt. Szybko znalazł się przy dróżce, która okazała się ciągiem podpórek dla stóp i skalnych występów. Była to tego rodzaju ścieżka, którą w normalnych okolicznościach nie wspinałby się nawet w dzień, a cóż dopiero w nocy. Okoliczności jednak znacznie odbiegały od normalnych i właśnie w takich teraz się znajdował. Czołgał się, przesuwał bokiem, cały czas zdążając w górę klifu. Oddałby wszystko za to, by w tej chwili znajdować się na scenie w jakimś mrocznym, zadymionym klubie, dmiąc w swojątrąbkę, kołysząc się, relaksując, odpływając. Ale znalazł się właśnie tutaj, w świecie, którym pogardzał, w świecie schematów, fałszu, nienawiści. A wszystko to działo się we wspaniałej scenerii, w świetle księżyca. W tej jaskini nie dzieje się nic, co miałoby związek z archeologią, pomyślał Indy. Zupełnie nic. Przypominało to raczej kopanie studni, rowu, grobu. Taak, grobu. Nie było to wcale mgliste prawdopodobieństwo. 141 Upłynęły co najmniej trzy godziny. W tylnej komnacie, gdzie cały czas kopali, nikt nie znalazł do tej pory niczego prócz pyłu i kamieni, i to w coraz większej ilości. Gdy tu dotarli, znaleźli Carla i Richarda. Byli związani i zakneblowani. Czterej pozostali mężczyźni - ludzie Powella - kopali otwory. Powell natychmiast przejął władzę i rozkazał, by związani mężczyźni zostali uwolnieni i zaopatrzeni w łopaty. Wyznaczył dwóch swoich ludzi do wywożenia gruzu na wózku, a pozostali jego podwładni kopali doły. Deirdre pracowała w pobliżu jednej ze ścian, blisko Indy'ego. Joanna kopała wzdłuż przeciwległej ściany, a Byrne i reszta osób zostali rozstawieni tak, że pracowali pomiędzy nimi. Nikt nie rozmawiał; wszyscy znajdowali się w ponurym nastroju, łącznie z Powellem. Jak długo, według oczekiwań Powella, mogli tak kopać bez wytchnienia? Gospodyni Byrne'a już zdążyła skulić się w rogu, dokąd popchnął ją jeden ze zbirów, gdyż kobieta bez przerwy upuszczała szpadel i błagała o zmiłowanie. Obniżenie całej powierzchni podłogi o metr może zająć kilka dni, a postępy w pracy znacznie się obniżą w pobliżu wejścia, gdzie piętrzyły się sterty gruzu. Lecz może im dłużej będą szukać zwoju, tym dłużej pozostaną przy życiu. Było także bardzo prawdopodobne, że nigdy nie znajdą przedmiotu tych usilnych poszukiwań. Może zwój nie został tu zagrzebany, a może dawno temu ktoś go odkopał i przetopił na złoto. Ledwo ta myśl przemknęła Indy'emu przez głowę, gdy usłyszał, że woła go Deirdre. - Indy! - odezwała się chrapliwym głosem. Przybliżył się do niej. - Co takiego? - Wydaje mi się, że coś znalazłam. Już wcześniej przestała kopać i uklękła. Indy popatrzył przez ramię i upewnił się, że nikt inny jej nie usłyszał. Znalazł się tuż przy niej. W wykopanym dole, jakiś metr pod powierzchnią, widać było ceramiczną wazę z wąskim gardłem. Czubek był zapieczętowany korkiem i woskiem, sama szyjka zaś miała raptem dwa centymetry szerokości. - Myślisz, że to może być w środku? - szepnęła. Indy zaczął wykopywać następną dziurę, mając nadzieję, że odciągnie tym uwagę. - Nie wiem. Nie przestawaj kopać. Wyglądaj na zapracowaną. Deirdre odłupała z bocznej strony skawalony brud, poszerzając otwór. Indy cisnął na bok kolejną szuflę pyłu, po czym szybkim ruchem dźgnął szyjkę wazy swoim szpadlem. Waza pękła i rozsypała 142 się, uderzając o twardy grunt poniżej. Indy ukląkł i ostrożnie sięgnął do wnętrza. - Ktoś idzie - ostrzegła go Deirdre. Cisnął na wazę szuflę pyłu, po czym wrócił do swojej dziury, podczas gdy jeden z ludzi Powella przeszedł obok nich, pchając przed sobą wózek. - Poczułeś coś? Indy potrząsnął przecząco głową. Deirdre pochyliła się, starła z wazy pył, po czym odwróciła ją do góry dnem. -Indy, tu coś jest. - Co? - spytał szeptem. - Wydaje mi się, że to pergamin. Podszedł do niej i pochylił się, a dziewczyna próbowała wyjąć znalezisko. - Nie wyciągaj tego na wierzch - syknął widząc, że ktoś idzie w ich kierunku. - No, cóż tu mamy, siostrzyczko? Za nimi stał Powell, wymachując bronią. - Nic - odparła Deirdre. - A co takiego przed chwilą zakopałaś? - Powiedziałam, że nic. Powell przystawił pistolet do jej głowy. - Lepiej dla ciebie, jeżeli nie będziesz kłamać, siostrzyczko. - Daj mu to - powiedział Indy. - Aha, więc ukrywacie coś. - Powell wezwał kilku swoich ludzi. Strzelił palcami i wskazał na otwór, oni zaś szybko odkopali stłuczoną wazę i pergamin. - Więc co to może być? - Powell wydawał się zaciekawiony, a jednocześnie rozczarowany, że nie jest to złoty zwój. - Dobrze ich pilnujcie - to powiedziawszy, podszedł do ściany, gdzie była zamocowana pochodnia. - Mam nadziej ę, że to rozpadnie mu się w rękach - mruknął Indy. - Nie mów tak - odezwała się Deirdre. - To może być coś ważnego. Jej twarz była pokryta smugami brudu, mahoniowe włosy opadały swobodnie na policzki. - Właśnie tego się boję. - Indy wyciągnął szyję, by móc obserwować najlepiej, jak mu się uda. Przy pomocy jednego ze swych ludzi Powell powoli rozwinął zwój. Nie umiał jednak obchodzić się z pergaminem i rozpadł mu 143 się na trzy części. Ponownie założył okulary i zaczął biedzić się nad tekstem. Indy postanowił, że jeżeli zostanie poproszony, by coś rozszyfrować, celowo wprowadzi Powella w błąd. Powell nie zastanawiał się długo nad tym, co należy dalej robić. Zbliżył się do miejsca, gdzie stali jego ludzie. - W porządku, zwiążcie ich. Nadgarstki do kostek. Wszystkich z wyjątkiem czcigodnego ojca. - Co masz zamiar ze mną zrobić? - zażądał odpowiedzi Byrne, gdy zbiry przystąpiły do pracy. - Będziesz moim tłumaczem, kochany tatusiu. Wiem, że twoja łacina jest doskonała. Będziesz także moim kozłem ofiarnym. Na ciebie spadnie odpowiedzialność za ich śmierć, ponieważ policja znajdzie u ciebie w domu kolejny pojemnik z gazem. - Nie uwierzą w to - warknął Byrne. Powell wzruszył ramionami. - Może i tak. Ale kiedy przeprowadzą dokładne śledztwo, wyjdzie na jaw prawda o tobie i twoich rekrutach. Jestem pewny, że pod wpływem lekkiego nacisku jeden z tych słabiutkich, młodych żołnierzy zacznie mówić. - Nie uda ci się z tym umknąć - zagrzmiał Byrne. - Prawo boże zwycięży. Powell roześmiał się. - Rozważę to. Wąskooki szeroko uśmiechnął się do Indy'ego, obwiązując mu sznurem kostki. To wystarczyło Jonesowi. Gwałtownie odciągnął nogi do tyłu, bryknął, waląc stopami pierś napastnika. Wąskooki był zupełnie zaskoczony; zachwiał się i upadł na bok. Indy rzucił się na niego i wyciągnął broń tkwiącą w kaburze. Wąskooki jednak zacisnął palce wokół nadgarstków Indy'ego. Zaczęli walczyć, ale Indy miał przewagę. Gwałtownym ruchem uwolnił swoje ręce, po czym cofnął się, operując wycelowanym rewolwerem od jednej strony do drugiej. - Pohamuj się, Jones! - Powell przystawił pistolet do głowy Deirdre. - Rzuć to! Natychmiast! Albo ona zginie. Indy wypuścił broń. - Na twarz! - wrzasnął Powell. Wąskooki chwycił pistolet i uderzył nim Indy'ego w plecy, wywracając go na ziemię. Wytytłał mu twarz w pyle, po czym wraz z jednym ze swych towarzyszy wykręcił nadgarstki do tyłu i przywiązał je do kostek. Indy plunął piachem. Powell blado się uśmiechnął. 144 - Instynkt przetrwania jest silny. Aż tak silny - skinął na Wąsko-okiego. - Przygotujcie wszystko. Czas, żebyśmy już sobie poszli. Wąskooki gdzieś zniknął. Gdy Indy ponownie go zobaczył, zrozumiał, co takiego zaplanował dla nich Powell. Niecałe trzy metry od miejsca, gdzie przywiązani byli on i Deirdre, zbir położył na płaskim głazie pojemnik z chlorem. W pobliżu znajdowała się Joanna i gospodyni księdza, nieco dalej leżeli Carl i Richard. Mogli jedynie liczyć na to, że pojemnik będzie opróżniony lub wadliwy. Powell schylił się i podniósł skręcone kawałki pergaminu, które upuścił, gdy Indy próbo wał ucieczki. Podał je Byrne'owi, podczas gdy Wąskooki kończył przygotowania do emisji śmiercionośnego gazu. - Czytaj, ojcze. Natychmiast. -Nie. Powell westchnął. - Rób, jak uważasz. Nie jesteś jedynym człowiekiem znającym łacinę. Ale w takim razie umrzesz razem z nimi. - Dobrze. Daj mi to. Shannon leżał na ziemi, obserwując przez otwór wnętrze jaskini. Widział Indy'ego i Deirdre leżących na ziemi oraz dolną połowę postaci Joanny. Nie mógł zobaczyć Powella, lecz po brzmieniu jego głosu wiedział, że znajduje się gdzieś w pobliżu. Gdy dotarł już na szczyt klifu, rozciągnął się wzdłuż otworu o poszarpanej krawędzi i czekał. Dostrzegał światło pochodni, lecz nic więcej . Ludzie pracowali w części j askini zbyt oddalonej od wej ścia. Jedynym dźwiękiem, jaki mógł wyłowić, były powtarzające się od czasu do czasu odgłosy łopaty uderzającej o skałę oraz skrzypienie kół wózka. Shannon zaczął sobie wyobrażać, że wkracza bez wahania do jaskini. Podczas gdy wszyscy słuchali Byrne'a, przekradłby się tuż przy ścianie, przechodząc bezpośrednio pod pochodniami. Może zdołałby ukryć się w jednym z otworów i chwycić Powella za kostkę, gdy będzie przechodził. Wtedy mógłby go rozbroić i wszyscy pozostali rzuciliby broń, zobaczywszy, że ich szef znalazł się w pułapce. Było to właśnie coś takiego, co chętnie by zrobił, wiedział jednak, że na zrealizowanie takiego planu nie ma szans. Tego rodzaju rzeczy działy się w serialach. A to było prawdziwe życie; zbyt prawdziwe jak dla niego. Zastanawiał się, czy nie pośpieszyć do miasteczka po pomoc, po chwili jednak przypomniał sobie, co opowiedział mu Indy o tym, jak wydostał sięz jaskini po eksplozji. Musi tu być jeszcze inny otwór. 10-IndkmJones 145 Cofnął się znad krawędzi szczeliny i pełzając na kolanach i rękach, zaczął szukać w ciemnościach drugiego otworu. Wreszcie zatrzymał siew pobliżu jakiejś skały, by odpocząć, a po jej drugiej stronie znajdował się właśnie ten otwór. Miał po prostu nadziej ę, że Powell w towarzystwie swoich kumpli odejdzie, zabierając to, co udało im się znaleźć. Gdy nabierze już pewności, że sobie poszli, z powrotem zejdzie na dół i wszystkich rozwiąże. Ale co się tam teraz dzieje? Wychylił się do przodu tak bardzo, jak tylko mógł, i zaczął słuchać. Widział teraz nogi Byrne'a i zauważył, że ksiądz trzyma coś w dłoni. Jeden z jego oprawców musiał stać gdzieś w pobliżu z pochodnią, gdyż zza pleców księdza dobywało się drżące światło. Byrne chrząknął i zaczął czytać: - „Pięć miesięcy upłynęło od czasu, gdy napisałem o złotym zwoju. Tego dnia przybył posłaniec z Watykanu, obawiam się jednakowoż, że rzucono na mnie jakiś urok, gdyż nie czułem się na siłach, by wysłać list i zwój. Proszę o wybaczenie za to, co robię, jestem jednak zmuszony podążyć tą drogą, bez względu na to, czy jest ona słuszna, czynie. Pan będzie sądził moją winę lub niewinność. Słowa zapisane przez Merlina są zaprawdę zadziwiające i rodzaj ludzki winien za czas pewien je poznać. Zobligowany jestem odesłać złoty zwój tam, gdzie po prawdzie jest jego miejsce. Nie zostanie on odesłany do biskupa, lecz do mej siostry, do klasztoru w Amesbury, ze wskazówkami ukrycia go w najbardziej sekretnym miejscu w obrębie klasztoru. Tak więc oto ten, kto szuka złotego zwoju Merlina, musi poczynić poszukiwania właśnie tam". - Amesbury, zaledwie spacer ze Stonehenge - powiedział Powell. - Doskonale się składa... Nagle zapanował chaos, poruszenie, rozległy się wrzaski. Shan-non cofnął głowę i rozejrzał się. Czy wychylił się zbyt daleko i ktoś go zauważył? Gramoląc się, stanął, zaczął uciekać, po chwili jednak zatrzymał się, gdy doszedł go jakiś przeraźliwy krzyk. Indy podniósł głowę w momencie, gdy Byrne, trzymając pergamin, ruszył naprzód, pędząc ku wyjściu z jaskini. Jeden z ludzi Po-wella, szybko rzuciwszy się w pościg, wpadł do wykopanego otworu. Inny, klnąc głośno, zwalił się na niego. Obydwaj wygramolili się z dziury i pognali w kierunku wyjścia. Mężczyźni zdołali przebiec zaledwie kilka kroków, gdy Indy usłyszał krzyk przerażenia, głuchy, straszliwy dźwięk, który cichł, aż całko- 146 wicie zamilkł. Przez moment nie wiedział, co się stało. Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że ksiądz musiał runąć w dół z krawędzi klifu. Niezależnie od tego, czy zdarzyło się to celowo, czy też przez przypadek, ojciec Byrne był już stracony dla obecnych, a wraz z nim przepadł także pergamin. Nie musiał się już dłużej przejmować Po-wellem i policją. Jego misja chronienia świata przed słowami Merli-na została zakończona. - Jeden stosowny koniec zasługuje na następny, potem jeszcze następny i tak dalej - stwierdził Powell, gdy wróciły jego dwa zbiry. - Adrianie, opanuj się - odezwała się Joanna. - Przykro mi, że to musiało się tak skończyć, matko. Do widzenia. Przyjemnej podróży. Smutno uśmiechnął się do Deirdre. - Szkoda, siostrzyczko, że sprawy nie potoczyły się inaczej. Gdybyś mnie nie odtrąciła z pogardą, stalibyśmy się wielkimi przyjaciółmi i sprzymierzeńcami. Wiesz, nie każda miłość wymaga fizycznego zespolenia. Miałem ci o tym powiedzieć. Naprawdę. - Adrianie, nie rób tego - powiedziała błagalnie Deirdre. Powell jednak nie zareagował i zwrócił się do Wąskookiego. - Chodźmy. - Deirdre, kochanie, gdy zacznie napływać gaz, weź głęboki oddech i szybko będzie po wszystkim - powiedziała Joanna. - Nie słuchaj jej - odezwał się Indy. - Wstrzymaj oddech. Módl się o jakiś cud. Matka i córka pożegnały się; Indy nie chciał wypowiadać słów pożegnania. Usłyszał hałas w momencie, gdy gaz zaczął się z sykiem ulatniać z pojemnika, a on po raz ostatni wciągnął powietrze, zanim chlor wypełni wnętrze jaskini. Cały czas leżąc na ziemi, widział, jak Powell i jego ludzie odchodzą. Zmrużył oczy, chroniąc je przed chlorem. Nie był w stanie powstrzymać się przed częściowym wdychaniem go, czuł, że trucizna pali mu wnętrze nosa. Ktoś nas uratuje, myślał. W tej samej chwili, jak gdyby z nieba, z dachu, znikąd, pojawiła się jakaś postać, żywa istota, bóg o policzkach jak balony. Nagle dostrzegł, kto to taki. Ledwo mógł w to uwierzyć. Shannon, z płucami i policzkami wypełnionymi powietrzem, wiedział dokładnie, co musi robić. Porwał pierwszy szpadel, jaki znalazł, nabrał nim pojemnik z gazem i cisnął go na wypełniony do połowy wózek z gruzem, po czym przydusił, jak tylko mógł najle- 147 piej. Następnie, nie wahając się ani sekundy, popchnął wózek, omijając dziury i sterty gruzu, aż wreszcie znalazł się na zewnątrz jaskini. Jednym pchnięciem zrzucił wózek z krawędzi klifu. Ciśnięty przedmiot zniknął w ciemności, Shannon zaś opadł na dłonie i na kolana. Wciągnął głęboko świeże, czyste powietrze. Pomyślał o pozostałych. Musi im pomóc. Gramoląc się, stanął i popędził z powrotem do jaskini. TIndy! Żadnej odpowiedzi. Boże, czy wszyscy już nie żyją? Zaczął kaszleć i krztusić się, zaatakowany przez opary chloru. Ukląkł tuż przy Indym i położył mu dłoń na ramieniu. - Shannon - głos był zachrypnięty - wydostań nas stąd. Szybko. Wyciągnął scyzoryk i zaczął ciąć sznur krępujący stopy i ręce Indy'ego. Usłyszał, jak dwaj strażnicy kaszlą oraz jakDeirdre straszliwie zawodzi i szlocha, powtarzając coś bez ustanku. Początkowo myślał, że są to efekty działania gazu; dziewczyna cierpiała. Nagle lina pękła i w tym samym momencie zrozumiał pojękiwania Deir-dre: „Mamo Joanno. Mamo Joanno" i tak bez końca. Indy zrzucił linę z nadgarstków, po czym przekręcił się na bok, by pomóc Deirdre. Shannon zajął się Joanną. Natychmiast spostrzegł, że nie ma to sensu. Joanna nie żyła. 18. Downs Łzy napływały do oczu Deirdre, gdy trumnę z ciałem jej matki wpuszczano do grobu na cmentarzu w Whithorn. Ceremonia przy grobie dobiegała końca i mieszkańcy miasteczka odchodzili tłumnie. Kolejny z ich współziomków został złożony na wieczny spoczynek. Indy wiedział, że wielu spośród tych ludzi było tu także poprzedniego dnia na pogrzebie ojca Byrne'a, ale niewielu, jeśli w ogóle ktokolwiek, znało prawdziwe okoliczności śmierci zarówno księdza, jak i Joanny. Krążyły pogłoski o jakiejś eksplozji gazu, związanej z prowadzonymi w jaskini pracami. Joanna Campbell zmarła; ojciec Byrne, próbując uciec, spadł w przepaść. Jeżeli ktokolwiek nawet zastanawiał się nad tym, co takiego ksiądz robił w jaskini, to w każdym razie nikt o to Indy'ego nie pytał. - Ciekawa jestem, czy zanim zmarła, zdołała zobaczyć, że Jack przychodzi nam z pomocą- szepnęła Deirdre. Indy nie wiedział, co odpowiedzieć. - Nie myśl o tym. - Nie mogę się powstrzymać. Ona mogła przecież żyć, Indy. Może nie chciała żyć, pomyślał chłopak. - Lepiej już chodźmy. - Poczekaj jeszcze moment. Indy cofnął się. Od wypadku w jaskini upłynęły trzy dni i ani on, ani Deirdre nie byli w dobrej formie. W płucach wciąż odczuwali palenie, a ich głowy pękały z bólu. Zadecydowali jednak, że gdy tylko pogrzeb dobiegnie końca, pojadą do Amesbury i dołączą do Shannona, który wybrał się tam już wcześniej. Powód był prosty. Powell bezwzględnie musiał zostać powstrzymany. Nie odczuwali strachu przed tym, co się stanie, jeżeli Powell 149 odnajdzie złoty zwój i połączy go z omfalosem podczas jakiejś ceremonii w Stonehenge. To nie miało znaczenia. Ale ten człowiek był obłąkany i niebezpieczny. Sama myśl o tym, że zajmuj e on wpływową pozycję w angielskim rządzie, a jego zamierzenia sięgają jeszcze dalej, przyprawiała Indy'ego o dreszcz zgrozy. Nie miał pewności, co zrobią, ale musieli coś zrobić iAmesbury było do tego odpowiednim miej scem. Deirdre odwróciła się od grobu. - Już jestem gotowa. Gdy odchodzili, Indy wziął dziewczynę za rękę, ona j ednak uwolniła ją, skrzyżowała ramiona i popatrzyła przed siebie. Gdy podeszli do furtki cmentarnej, Indy zauważył Carla, który czekał na nich. - Jak się miewa Richard? - spytała Deirdre. - Wciąż leży w łóżku. Obawiam się, że on najbardziej na tym ucierpiał. To znaczy z wyjątkiem doktor Campbell. - Pozdrów go od nas i życz mu wszystkiego dobrego - powiedziała Deirdre. Carl skinął głową, po czym spojrzał na Indy'ego - Słyszałeś? Zakończono śledztwo. - Nie. Co postanowili? - Posterunkowy znalazł w domu ojca Byrne'a dwa pojemniki z gazem chlorowym i twierdzi teraz, że to ksiądz jest odpowiedzialny za śmierć doktor Campbell. Indy skinął głową. - Nic na temat Powella? Carl potrząsnął przecząco głową. - To wszystko polityka, jeżeli mnie o to pytasz. W raporcie posterunkowego nie ma o tym nawet słowa. - Dzięki, Carl. Właśnie tego się spodziewałem. - Zaczął odchodzić razem z Deirdre. - Jeszcze jeden powód, żeby dostać się do Amesbury tak szybko, jak to tylko możliwe - mruknął. - Indy! - zawołał Carl i pognał za odchodzącymi. - Zabierz to ze sobą, proszę. Wręczył Indy'emu paczuszkę owiniętą papierem i przewiązaną sznurkiem. Zawartość była ciężka i kojarzyła się z bronią. - Co to jest? - Webley 455. Możesz tego potrzebować. To przypadek, w którym płaskie jest wypukłe, pomyślał Indy, wyglądając przez okno, podczas gdy pociąg przemierzał z turkotem 150 Western Downs*. Pomimo swej nazwy nie był to obszar nizinny, lecz wyżyna. Już wcześniej przecięli nizinę Salisbury, która była nie do odróżnienia od reszty Western Downs, z wyjątkiem tego, że odgradzały ją dwie rzeki oraz pasmo wzgórz. Dla Indy'ego wszystko to stanowiło przeogromny, jałowy krajobraz. Deirdre pochyliła się do przodu. Im bardziej zbliżali się do Amesbury, tym bardziej stawała się zaniepokojona. - Widzisz już miasteczko? Indy potrząsnął głową. - Nie denerwuj się. Już prawie tam jesteśmy. - Nie mogę się uspokoić. Jestem zdenerwowana i boję się. Indy otoczył ją delikatnie ramieniem i przesunął do tyłu kosmyk mahoniowych włosów, opadający na jej twarz. Poczuł, jak dziewczyna sztywnieje i odsuwa się od niego. Wiedział, że Deirdre jeszcze nie otrząsnęła się z bólu po śmierci matki, ale było w tym coś więcej. Podejrzewał, że miało to coś wspólnego z jej powiązaniami z Powellem. Pragnął jej powiedzieć, że nie miało znaczenia to, co wydarzyło się kiedyś między nimi. Trudno było jednak znaleźć odpowiednie słowa. Wiedział, że Deirdre może źle zinterpretować to, co powie, lub co gorsza, uznać, że mówi on jedno, a myśli drugie. Nic więc nie powiedział i bariera psychiczna pozostała nie pokonana. - Deirdre, co się dzieje? - Przecież ci powiedziałam. - Nie, chodzi mi o to, co się dzieje między nami. W przedziale zapanowało milczenie. Deirdre starała się unikać jego wzroku. -Nie wiedziałam, że coś jest między nami, obojętnie dobre czy złe. Wyparcie się. - Wydaje mi się, że jest, i ty także o tym wiesz. Może nie znamy się zbyt długo, ale zrodziło się coś szczególnego. -Co? - Jestem w tobie zakochany, ot co. Przygryzła dolną wargę i popatrzyła na niego. Jej oczy błyszczały. Zamrugała powiekami, powstrzymując łzy. - Do cholery z tym, Indy. Jak możesz mówić coś takiego? Jak możesz mnie kochać? Czuję się taka plugawa. On był moim przyrodnim bratem. - Już wszystko dobrze... - Zastanawiał się jednak, co dokładnie miała na myśli. * Downs to wyżyny, ale słowo to oznacza także: obniżony, niżej, w dół. The Downs — nazwa wyżyny kredowej w południowej Anglii (przyp. tłum.). 151 -Nie, wcale nie. - Deirdre, czy ty i Adrian... - Nie, oczywiście, że nie. Ale pocałował mnie i... Indy roześmiał się. -No i co? Rodzeństwo zazwyczaj wymienia między sobąpocałunki. Dziewczyna potrząsnęła głową. - Nie takie jak te. Boże, Indy, on wiedział. Wiedział i chciał się ze mną kochać. On jest potworem. Nienawidzę go. - Ale wcześniej tak nie było. Przed chwilą sama to powiedziałaś. - To nie ma znaczenia. Wciąż robi mi się niedobrze na samą myśl. Nic dziwnego, że Joanna tak się obawiała. Ale ona także mi nie powiedziała i nie mogę jej tego wybaczyć. - Deirdre, jest już po wszystkim. Zapomnij o tym. Indy wiedział, że to, co mówi, nie j est prawdą. Był niemal przekonany, że jeszcze wcale nie pozbyli się Powella. Dziewczyna wtuliła twarz w ramiona. Gdy przemówiła, jej głos był przytłumiony. - Bardzo bym chciała, żeby to naprawdę był już koniec. - Zobaczysz. Już wkrótce wszystko się skończy. - Kocham cię, Indy. Pocałował jej szyję, brodę, usta. Ich języki spotkały się. Pragnął jej i wiedział, że ona czuje takie samo pożądanie, podobną namiętność, ale te uczucia pozostały zagubione w wydarzeniach, które działy się wokół nich dwojga. Deirdre odsunęła się nieco. - Może zdołamy znaleźć Jacka i po prostu wrócimy do Londynu i zapomnimy o Adrianie. Zapomnimy o tym wszystkim. Indy również pragnął zapomnieć. Chciał jednak dowiedzieć się, co takiego zdołał odkryć Shannon. Gdy to mówił, jego palce ześlizgnęły się po włosach dziewczyny i owionął go zapach jej perfum, upajając go. - Indy? -Mmm? - Mam przeczucie, że wydarzy się coś złego. - Nie martw się - powiedział z przekonaniem, chociaż w rzeczywistości nie było ono tak niezachwiane. - Zawsze się martwię. - Powiem ci coś - dotknął jej brody, unosząc twarz dziewczyny w swoją stronę. - Gdy wrócimy do Londynu, chciałbym się ożenić. Nie mógł uwierzyć w to, że właśnie wypowiedział te słowa, Deirdre wydawała się równie zdumiona. - Z kim? 152 - Hm, z tobą. Dziewczyna roześmiała się cichutko, bardzo cichutko. - Czy to są oświadczyny? - Tak. - Na twarzy Indy'ego pojawił się radosny uśmiech. -Tak, myślę, że tak. -Tak. To wszystko, co powiedziała, po prostu tak, najsłodsze słowo, jakie Indy kiedykolwiek słyszał. - Amesbury! - krzyknął konduktor, przechodząc przejściem między przedziałami. W tym samym momencie pociąg zwolnił i Indy dostrzegł miasteczko. Leżało w kotlinie, która rozciągała siew miejscu, gdzie rzeka Avon zakręcała gwałtownie, płynąc przez południową Anglię. Wybudowano je na starożytnych, kamiennych ruinach, ale znane było przede wszystkim jako miasteczko niedaleko Stonehenge. - No więc jesteśmy. - Mam nadzieję, że z Jackiem wszystko w porządku. - Może nie jest najświetniejszym okazem siły fizycznej, ale zapewniam cię, że Jack potrafi sam dawać sobie radę. - Myślisz, że będziemy mieć kłopoty ze znalezieniem go? - Ułożyliśmy plan. Jack miał zostawić dla nas wiadomość w pierwszym zajeździe, do jakiego wszedł zaraz po opuszczeniu stacji. Gdy wysiedli, podszedł do nich jakiś dzieciak z niesforną strzechą jasnych włosów i odstającymi uszami i zapytał, czy nie życzą sobie pojechać powozem do ruin. Wyglądał na jedenaście, dwanaście lat, był jednak duży na swój wiek. - Nie teraz - odparł Indy, nie przestając iść. - Nie znajdą państwo pokoju! - krzyknął za nimi dzieciak. - Mądrala - mruknął Indy. Poszli wzdłuż głównej ulicy miasteczka. Większość domów 0 białych ścianach zdobiły bladoniebieskie, czerwone lub czarne lamowania, stanowiące j edyny kontrast między ciemnoszarym niebem 1 monotonną, brązową równiną. Dwie przecznice od stacji napotkali pierwszy zajazd. W ciasnym hallu stało biurko za drewnianym kontuarem. Siedział przy nim jakiś starszy mężczyzna. Grube bokobrody zakrywające jego szczęki kojarzyły się z kawałkami srebrzystego filtra. Staruszek popijał herbatę i nawet nie podniósł oczu, dopóki Indy nie chrząknął. - Ma pan szczęście, młody człowieku. Będzie j eden pokój wolny w czasie weekendu. Ktoś zrezygnował. - Tylko jeden pokój? - zapytała Deirdre. 153 - Dobrze - stwierdził Indy. - Ma pan jakąś wiadomość dla Henry'ego Jonesa? - Henry Jones. - Staruszek popatrzył spode łba, po czym podszedł do ściany, na której znajdowały się szafeczki w kształcie sześcianów. - Proszę pozwolić mi tu spojrzeć - powiedział, sięgając ku jednej z narożnych przegródek. Deirdre popatrzyła na Indy'ego. - Henry? - zapytała z przesadnym namaszczeniem. - Moje tajne imię - szepnął Indy w odpowiedzi. Staruszek wrócił do kontuaru, niosąc swoją herbatę. - Nie, nie ma tu dziś niczego. - A wczoraj lub przedwczoraj? - zapytał Indy, nie odczuwając niepokoju. - Hm, rzeczywiście miałem wiadomość dla pana H. Jonesa, ale to nie mógł być pan. - Dlaczego? - Ponieważ Jones już ją odebrał. - Naprawdę? Jak wyglądał ten Jones? Być może znam go. Staruszek przyglądał się przez moment Indy' emu, po czym wzruszył ramionami. - Nie mogę sobie przypomnieć. Indy sięgnął do kieszeni i na kontuarze tuż przy dzwonku położył kilka monet. - Jest pan tego pewien? Staruszek przypatrzył się monetom. - Po głębszym zastanowieniu się rzeczywiście przypominam sobie coś na ten temat. Sympatycznie wyglądający facet, naprawdę przyjazny. Dobrze ubrany. W brodzie miał niewielki dołek. Powell. Bez wątpienia. - Dziękuję. Czy pan Shannon jest w swoim pokoju? Staruszek potarł szczękę, po czym spojrzał na rzędy szafeczek, jak gdyby Shannon ukrywał się w jednej z nich, po chwili zaś ponownie przyjrzał się monetom na kontuarze. - Shannon, Shannon. Coś mi mówi to nazwisko. Indy podał jeszcze kilka pensów, by odświeżyć mu pamięć. - To ten człowiek, który zostawił wiadomość. -Och, oczywiście. Ten pan zrezygnował. Został przezjedną noc, zapłacił za trzy. To dlatego właśnie mam ten pokój. - Czy jakoś to wyjaśnił? - spytała Deirdre. - Nic nie mówił. Właśnie tę rezygnację złożył za niego Jones. Wziął z pokoju jego rzeczy i zabrał je z sobą. 154 - Czy Jones mieszka tutaj? - zapytał Indy i dołożył do kupki monet swoje ostatnie pensy. Staruszek odstawił swoją herbatę. - Zna pan tego Jonesa? - Oczywiście, to mój brat. - Dlaczego nie powiedział pan od razu? Pan Jones j est w starym klasztorze. Jest z nim cała załoga. - Co oni tam robią? Staruszek popatrzył na niego spode łba. - Nie powiedział panu? - Nie wymienił wszystkich szczegółów - odparł Indy. - Mam wrażenie, że brat zamierza wciągnąć mnie do pracy i po prostu chcę wiedzieć, w co wchodzę. - Dobrze pomyślane. Oni sprawdzają całą budowlę, fundamenty, wszystko. Wygląda na to, że może znajdą się jakieś pieniądze na remont, ale ci ludzie muszą wiedzieć, w jakim stanie znajduje się ta stara budowla. - To ładnie - powiedziała Deirdre. - Mam na myśli to, że ktoś chce wyremontować to miejsce. - Wszystko dzieje się naprawdę szybko. - Staruszek pochylił się, zakrył dłonią monety, po czym zrobił stosowną minę. - Zręczna polityka, jeżeli mnie pan o to pyta. - Jeśli mój brat jest w to zaangażowany, nie dziwię się. - Indy zwrócił się do Deirdre: - Dlaczego nie mielibyśmy się tam wybrać i osobiście się przyjrzeć? Stary właściciel zajazdu ze zdziwieniem popatrzył na nich przez szkła okularów w drucianych oprawach. -Nie będą państwo potrzebowali najpierw tego pokoju? Wszystkie zajazdy mają kłopoty. Wiem to na pewno. - Dlaczego tak jest? - spytał Indy. Miasteczko nie wydawało się szczególnie oblężone przez gości. W rzeczywistości Indy zdołał zauważyć zaledwie kilku ludzi, których mógł uznać za przybyszów. - To przez święto. - Święto? - zapytała Deirdre. - Co dziewiętnaście lat druidzi obchodzą wielkie święto i przy-jeżdżająnanie ludzie z całej Anglii i z kontynentu. - Pochylił się nad kontuarem i przysłonił sobie usta ręką. - Podejrzani ludzie, no wiedzą państwo, coś w tym rodzaju. Przez dwie noce urzędują w Stonehenge. - Kiedy to jest? - zapytał Indy, zastanawiając się, czy to święto ma coś wspólnego z planami Powella, dotyczącymi złotego zwoju i omfalosa. 155 - Zaczęło się zeszłej nocy. Trwało do świtu. - Ilu było tam ludzi? - zapytał Indy, składając podpis na liście gości. - Słyszałem, że setki. Tegoroczne święto, jak mówią, jest szczególne, gdyż zbiega się w czasie z zaćmieniem Słońca. Wiedzą państwo, oni uważają, że te stare głazy zostały tam ustawione po to, by obserwować gwiazdy. Wysłuchiwałem tego całe życie. Może to prawda. Przyjeżdżają tu także na przesilenie dnia z nocą. Są tam każdego dwudziestego pierwszego czerwca przed świtem i obserwują, jak słońce wschodzi dokładnie nad wielkim głazem, znajdującym się na zewnątrz, nad tym, który oni nazywają kamieniem-piętą. - Staruszek pochylił się do przodu i mrugnął. - Diabelski kamień*, oto jak go nazywam. Indy słyszał o tym rytuale podczas letniego przesilenia, ale w tej chwili nie był tym zainteresowany. - Gdzie są teraz ci wszyscy druidzi? Nie zauważyłem na ulicy zbyt wielu ludzi. - Znowu tam wrócili. Spali przez kilka godzin, po czym poj echali z powrotem. Słyszałem, że przed zaćmieniem celebrująposiłek. - A o której ma nastąpić zaćmienie? - spytał Indy. Staruszek zerknął na stary zegar stojący za nim. - Trzecia dwadzieścia dwie. Za jakieś dwie godziny. Indy popatrzył na Deirdre. - Dlaczego nie mielibyśmy się temu przyjrzeć przed odwiedzinami u mojego brata w klasztorze? - Dobry pomysł. - Nie namówiliby mnie państwo, żeby tam pójść, przynajmniej nie nocą, kiedy są tam ci ludzie. - Dlaczego nie? - spytała Deirdre. - Ostatnim razem, kiedy urządzali to święto, dziewiętnaście lat temu, zakradło się tam dwóch chłopców z miasteczka, mniej więcej w państwa wieku. Wrócili stamtąd, ale już nigdy nie przyszli do siebie. Jeden z nich zabił się w rok później, drugi od lat jest w jakimś szpitalu dla obłąkanych w Londynie. Indy podniósł bagaże swoje i Deirdre. - Dziękuję za napiwek. - Staruszek wręczył Deirdre klucz, po czym zgarnął monety. - Pokój jest na samym szczycie schodów, po lewej stronie. - Co z Jackiem? - spytała Deirdre, gdy wspinali się po schodach. - O ile znam Jacka, to zwąchał, że Powell ma na niego oko, i ulotnił się, zanim tamten go dopadł. Może znajdziemy go podczas zaćmienia Słońca. ! Zbieżność nazw angielskich: heel stone i hill stone (przyp. tłum.). 156 Indy otworzył kluczem drzwi i obydwoje weszli do pokoju. Popatrzył z rozczarowaniem na dwa pojedyncze łóżka, po czym postawił torby na podłodze. - A co z wiadomością, którą zostawił? Indy usiadł na jednym z łóżek, sprawdzając sprężyny. - Powell prawdopodobnie odebrał ją wtedy, gdy zorientował się, że Shannon zniknął. - Indy miał nadzieję, że tak się wydarzyło. - Ale w takim razie Adrian musiał się dowiedzieć, że j esteśmy w drodze. Dlaczego nie kazali komuś czekać, żeby nas pochwycić? - zapytała. - Zaćmienie, właśnie dlatego. Musieliśmy przyjechać we właściwym czasie. - Może powinniśmy pójść jednak do klasztoru, skoro wszyscy są przy ruinach. Indy myślał przez chwilę. - Moglibyśmy, ale co się stanie, jeżeli Powell odnalazł już zwój i ma go przy sobie? Może to być nasza ostatnia szansa na powstrzymanie go. - Lecz jak? Indy wstał. - Po prostu zobaczymy, co się stanie. Gdyby udało nam się w jakiś sposób odebrać mu omfalos, wszystko inne mogłoby po prostu samo się ułożyć. Już miał zamiar otworzyć drzwi, gdy Deirdre dotknęła jego przedramienia. - Indy, odpowiesz mi szczerze na pewne pytanie? Odwrócił się, oparł o drzwi i delikatnie przebiegł dłońmi wokół jej talii. - Spróbuję. - Czy naprawdę mi wierzysz, kiedy mówię, że nigdy nie spałam z Adrianem? Indy roześmiał się, ścisnął jej ramię. - Oczywiście, że tak. Dziewczyna przytuliła go. - Tak się bałam, że myślisz, że... Nie wiem. Że nie j estem czysta czy coś takiego. - Deirdre, zapomnij o tym - odsunął do tyłu jej włosy, po czym pogładził policzek dziewczyny. Odchyliła głowę i Indy pocałował jej usta. Wargi Deirdre rozchyliły się; bliżej przyciągnęła do siebie In-dy'ego. Otworzył jedno oko i spojrzał na łóżko stojące zaledwie kilka kroków dalej. 157 - Nie ma sensu wybierać się tam zbyt wcześnie - szepnął jej do ucha. Deirdre uśmiechnęła się. - Mogłoby nawet okazać się niebezpieczne, gdybyśmy dotarli tam na długo przed zaćmieniem. Skinął głową, prowadząc ją w stronę łóżka. - Zgadzam się, z całego serca. 19. Zaćmienie w Stonehenge Stonehenge było położone trzy kilometry na zachód od miasteczka, Indy jednak nie miał pojęcia, czy właśnie idą w kierunku ruin, czy też się od nich oddalają. Chciał zorganizować po prostu jakiś przejazd, lecz Amesbury to z pewnością nie Londyn, i wśród niewielu samochodów, zaparkowanych wzdłuż głównej ulicy, żaden nie wyglądał na taksówkę. - Jeśli pójdziemy tam pieszo, prawdopodobnie przegapimy zaćmienie Słońca - stwierdziła Deirdre. Indy popatrzył na niebo. Jednolita, szara pokrywa chmur nie uległa zmianie. - To nie będzie całkowite zaćmienie. Jestem pewien, że to tylko częściowe, a przy tych chmurach możemy nawet go nie zauważyć. W tej chwili wcale nie dbał o to, czy idą w kierunku ruin, czy też nie. Miłość z Deirdre sprawiła, że fruwał w obłokach. Gdyby pojawił się teraz Shannon, Indy może zacząłby się nawet zastanawiać, czy nie zapomnieć o Powellu i druidach, i nie wrócić do Londynu najbliższym pociągiem. Mogliby powiadomić Scotland Yard o tym, co przydarzyło się Joannie w Szkocji, i powiedzieć im, że lokalne śledztwo było mydleniem oczu. To właśnie, jak przypuszczał, był cywilizowany sposób rozwiązania całej sprawy, ale wiedział także, że Powellowi prawdopodobnie udałoby się uniknąć wszelkich konsekwencji. W tej samej chwili usłyszał stukot kopyt, odwrócił się i zobaczył konia i powozik, który zbliżał się wolno. Indy stanął i już miał zamachać ręką, by zatrzymać woźnicę, gdy nagle zauważył, iż jest nim znajomy, jasnowłosy dzieciak. - Teraz do Stonehenge? Wciąż jeszcze mogą tam państwo dotrzeć przed zaćmieniem. 159 - Jesteś właśnie tym, kogo szukamy - powiedział Indy, podczas gdy dzieciak zeskoczył z kozła i otworzył drzwi powozu. - Nie są państwo druidami, prawda? Wydawało mi się, że nie -dodał szybko chłopak, odpowiadając na swoje własne pytanie. - Jak możesz to odróżnić? - Nie wiozą państwo ze sobą żadnych szat, a poza tym oni wszyscy już tam są. - Założę się, że dobrze dziś idą interesy - powiedziała Deirdre, wdrapując się do wnętrza pojazdu. - Nie. Druidzi chodzą pieszo - chłopak potrząsnął głową, jak gdyby słowo „druidzi" było synonimem czegoś przykrego. Takie samo wrażenie miał Indy, kiedy słuchał starego właściciela zajazdu. Druidzi byli tolerowani, nie darzono ich jednak sympatią. - Chyba nie postąpimy źle, jeśli tam pojedziemy? - spytała Deirdre. Chłopak roześmiał się, zamykając za Indym drzwi powozu. -Nie będą tam państwo jedynymi turystami. Po prostu wszyscy musicie skupić się razem po jednej stronie. Jak w piekle, pomyślał Indy. - Jedź, proszę, ostrożnie - zawołała do chłopaka Deirdre, gdy ten wdrapał się na swoje miejsce i ujął lejce. - Zajmowałem się powożeniem przez pół życia - odparł znużonym głosem, który bez wątpienia miał zabrzmieć dorośle. Indy pobłażliwie się uśmiechnął. - Będzie gotowy pójść na emeryturę, zanim skończy dwadzieścia jeden lat. Dzieciak odwrócił się i spojrzał na nich. - Jeszcze trzy lata i uda mi się kupić samochód. Ludzie mówią, że pewnego dnia, już niedługo, samochody wyprą konie z tutejszych dróg, jak to się stało w wielkich miastach. - Na tym polega postęp, chłopcze - powiedział Indy. - W drogę. - Mam na imię Randolph, ale mogą państwo mówić do mnie Randy. Wszyscy tak mówią oprócz mojego ojca. - Jestem Deirdre, a to Indy. Indy popatrzył na nią kwaśno. - Świetnie idzie. Powiadom wszystkich, że tu jesteśmy - powiedział szeptem. Gdy powóz toczył się do przodu i po pewnym czasie zostawił w tyle miasteczko, Indy wytężył wzrok i dostrzegł starożytny nasyp oraz pozostałości megalityczne, z trzech stron otaczające Amesbu-ry. Większość potężnych, chropowatych głazów już wiele lat temu 160 zdemontowano i wywieziono, i miejsce to było zaledwie w niewielkim stopniu tak wspaniałe jak cel ich podróży. Kilka minut później Indy dojrzał Stonehenge. Głazy wyrastały na nizinie Salisbury niczym skupisko wież, przypominając mu niejasno jakiś zamek. Kamienny krąg wyglądał jednakże na mały i odizolowany. Nie przypominał centrum wszechświata, lecz relikt znajdujący się nie na swoim miej scu, zagubiony w czasie, jak wrak statku na pustyni. Gdy podjechali bliżej ruin, Indy spostrzegł rząd lilipucich postaci, odzianych we wzburzone, białe szaty, które poruszały się pod majaczącymi na widnokręgu, groźnymi słupami z kamienia. Gdy znaleźli się jeszcze bliżej, Indy zdał sobie sprawę, że te zakapturzo-ne postacie to dorośli mężczyźni i kobiety, których sylwetki wydawały się małe przy masywnych głazach. Powozik skręcił na prawo, zmieniając kierunek i jadąc w stronę końca rzędu. Indy mógł teraz dostrzec, że niektórzy dzierżą gałęzie dębu, inni trzymają długie trąby, a nieliczni mają w dłoniach kadzidła spowite kłębami dymu. Żaden z nich raczej nie zwracał uwagi na nadjeżdżający powóz. Indy szacował, że obecnych było jakieś dwa, może trzy tysiące druidów, i był prawie pewien, że reprezentowali oni różne formacje. Przypominał sobie, że kiedy właściciel tych włości w roku 1918 przekazał je państwu, co najmniej pięć zakonów druidycznych wniosło petycj e o zezwolenie im na urządzanie w tym miej scu uroczystości. Wiedział także, że zakony koegzystowały na zasadzie chwiejnego przymierza, a nieporozumienia niezmierne groziły zerwaniem wszelkich stosunków. Zatrzymali się tuż przy kamieniu-pięcie, ogromnej skale, która wyglądała jak gigantyczny ziemniak utrzymujący się w pozycji pionowej. W pobliżu stało wiele innych powozów, wokół głazu zaś zebrała się gromada widzów, przybyszów wpatrzonych we wnętrze kamiennego kręgu. Dwaj druidzi odziani w długie szaty zajmowali się pilnowaniem widzów. Byli to potężni mężczyźni z opadającymi na piersi brodami w tradycyjnym, druidycznym stylu. Gdy Indy wyszedł z powozu, uważnie przyjrzał się tłumowi. Nie dostrzegł Shannona i wcale go to nie zdziwiło. Zapłacił Randy'emu, po czym położył na siedzeniu swój kapelusz. Chłopak powiedział, że wróci w to samo miejsce za godzinę, a następnie zawrócił powozik i odj echał. - Przypuszczam, że raczej nie dba o to, żeby zostać tu podczas zaćmienia. - Rzeczywiście wygląda na to, że jakoś bardzo się śpieszy. I co teraz? - zapytała Deirdre, gdy przybliżali się do tłumu zgromadzonego pod głazem. - Posłuchajmy. 11-IndkmJones 161 - Przybyli państwo w samą porę - odezwała się jakaś kobieta ubrana w ogromny, miękki kapelusz oraz fioletową suknię do kostek. - Zaćmienie zaczyna się za niecałe piętnaście minut. Indy nie zwrócił na nią uwagi. Podszedł do dwóch druidów. - Zaspaliśmy i byliśmy w takim pośpiechu, że zapomnieliśmy o swoich szatach. Sąjakieś dodatkowe? Żaden nie kwapił się do udzielenia pomocy. Jeden przyglądał się Deirdre ze zmarszczonym czołem, po czym spojrzał na Indy'ego. -Z kim jesteście? - Zakon Bardów... i Owatów - przypomniał sobie, że przeczytał gdzieś tę nazwę i pomyślał wówczas, że prawdopodobnie zgromadzenie to przyjmuje kobiety na swoje członkinie, gdyż słowo ova-tus było spokrewnione z jajkiem*. - Nie ma żadnych dodatkowych szat - warknął mężczyzna. Indy zrobił krok naprzód, jego dłoń z wolna posuwała się po przyczepionym do pasa biczu, a na samych lędźwiach czuł ucisk we-bleya. Twardo popatrzył mężczyźnie prosto w oczy. - Przybyliśmy tu, aby oddać cześć Adrianowi Powellowi, przywódcy Zakonu Hyperborejczyków, i jeżeli nie będzie nam wolno wejść, wy poniesiecie odpowiedzialność za rozłam, jaki może zniszczyć wszystkich druidów. - Uderzył palcem wskazującym pierś mężczyzny, po czym dodał: - Vae victis! Te dwa łacińskie słowa: „Biada zwyciężonym" sprawiły, że druidzi zaniepokoili się. Popatrzyli po sobie, po czym, wzruszając ramionami, j eden z nich ściągnął z siebie swoją szatę. Drugi uczynił to samo. - To lepsze niż zaćmienie Słońca - powiedziała ta sama kobieta w miękkim kapeluszu. Indy wręczył Deirdre jedną z szat. - Proszę, to uniwersalny rozmiar. - Szybko wciągnęli je na siebie, głowy zaś zakryli kapturami. - Gotowa? - Mam jakiś wybór? - Deirdre zgubiła się zupełnie w swym obszernym stroju. Boczne fałdy ujęła w dłonie i wraz z Indym pośpiesznie podążyli naprzód. W chwili gdy dołączyli do procesji, jej koniec przechodził właśnie główną osią kamiennego kręgu. Cały czas druidzi, mamrocząc pod nosami, intonowali cichą, jednostajną melodię brzmiącąjak odgłosy roju rozwścieczonych pszczół. Indy popatrzył na Deirdre. Oczy miała ogromne: rozpoznawał, że dziewczyna odczuwa lęk. - Masz sposobność do wzięcia udziału w pewnych najprzedziw-niej szych sprawach - szepnął. ! Aluzja do łacińskiego ovo -jajko i ovatus -jajowody (przyp. tłum.). 162 Uśmiechnął się, mając nadzieję, że przywróci jej tym odwagę, po czym spojrzał w stronę kamiennych słupów wznoszących się naprzeciwko nich. Procesja skręcała właśnie ku wnętrzu kręgu i Indy wpatrzył się ze zgrozą w najbliższy trylit. Wiedział, że te proste kamienie ważą nawet do czterdziestu ton, każda zaś ze spoczywających na nich belek z piaskowca liczyła sobie od dziesięciu do dwunastu ton. Podziwem napełniała go sama myśl o tym, że cała konstrukcja trwa już co najmniej trzydzieści tysięcy stuleci. -Indy, popatrz! Zobaczył, że przód procesji zdążył już okrążyć głazy i osobnicy w białych szatach zgromadzili się właśnie wokół leżącego płasko ogromnego kamienia. Kamienia rzeźniczego. Podobnie jak druidzi nie wybudowali Stonehenge, tak prawdopodobnie kamień rzeźniczy nie służył wcale do składania pradawnych ofiar. Był to po prostu należący do kamiennego kręgu głaz, który upadł. Dzieje druidycznych rytuałów oraz wyobrażenia pierwszych badaczy wywarły jednakże swoje piętno, dlatego Indy wcale nie byłby zdziwiony, gdyby druidzi rzeczywiście uważali ten głaz za miejsce składania rytualnych ofiar. - Przyjrzyjmy się temu z bliska. Może znajdziemy Powella. Odłączyli się od końca procesji i zaczęli poruszać się wokół wewnętrznego łuku z trylitów, aż wreszcie znaleźli się pośród rosnącego tłumu śpiewających monotonnie druidów. Indy spróbował wyłonić słowa. Wciąż słyszał powtarzane bez przerwy axis mundi, ale wypowiadano znacznie więcej tekstu, którego nie był w stanie zrozumieć. Nagle zaczął uważniej przysłuchiwać się temu, co śpiewał stojący tuż przy nim brodaty druid. Axis mundi est chorea gigantum. Zrozumiał. „Centrum świata to Taniec Olbrzymów". - Widzisz gdzieś Powella? - szepnęła Deirdre. Potrząsnął przecząco głową. Ściemniło się ledwo zauważalnie, chmury jednak przysłaniały niebo i zanikające słońce. W tym momencie dołączyły ostatnie osoby z procesji i cały tłum rozlał się dookoła kamienia rzeźniczego, wypełniając przestrzeń wokół wewnętrznego łuku. To miej sce nadawało wszystkiemu wrażenie niesamowitości, jak gdyby uległa zmianie sama struktura otaczającego powietrza. Nagle jasne promienie o barwie złotego, zmatowiałego cacka spowiły ruiny. Zakapturzone głowy popatrzyły w górę. Śpiew zamilkł. W swoich gniazdach w kamiennych słupach zakrakały wrony. Trzy czwarte tarczy słonecznej ściemniało, kamienie spoczęły w mroku. Wrony poderwały się gwałtownie, frunąc skłębionym stadem, ich skrzydła biły pociemniałe powietrze, ich krzyki brzmiały jak dziw- 163 ny pean na cześć nieznanych bogów. Na ramionach Indy' ego wystąpiła gęsia skórka. Deirdre sięgnęła po j ego dłoń i Indy mocno ścisnął jej rękę; nie był pewny, kto komu przynosi pociechę. Kilka białych postaci o twarzach przysłoniętych kapturami wdrapało się na kamień rzeźniczy. - Kim oni są? - wyszeptała Deirdre. - Prawdopodobnie przywódcy różnych zakonów. Mężczyźni naradzali się przez kilka sekund, po czym jeden z nich wystąpił naprzód. Indy nie zdziwił się, rozpoznając w nim Powella. Spojrzał na Deirdre, by się upewnić, że jej twarz przysłonięta jest kapturem, po czym głębiej osłonił własną. Powell podniósł rękę ponad głowę, by przyciągnąć uwagę zgromadzonych. Zaczął od powitania poszczególnych zakonów w Sto-nehenge, które nazywał najświętszym miejscem druidów. - Znacie historię o tym, jak Merlin wybudował tę wspaniałą świątynię w kształcie kręgu. Pierwotnie miała ona siedemdziesiąt okien i była obserwatorium astronomicznym Merlina. Był to punkt wejścia bogów do naszego świata. Nie tylko celebrujemy powrót naszego boga-Słońce Apollina do swej ojczyzny po jego dziewiętnastoletniej podróży, lecz wkrótce zobaczymy także, jak temu wspaniałemu monumentowi zostanie przywrócona jego potęga i znowu stanie się centrum naszego świata. Stonehenge ponownie stanie się Tańcem Olbrzymów, punktem wejścia bogów. Indy przyglądał się zgromadzonym i zastanawiał się, jak też mogą oni przełknąć ten miszmasz mitów. Słowa Powella sprawiały, że mogło się wydawać, iż Merlin i Apollo żyli w tych samych czasach, a może nawet Merlin jako budowniczy Stonehenge poprzedzał Apollina. To nie miało sensu. - Jestem pewien, że większość z was zna dobrze czyny naszych przodków. W roku 280 przed Chrystusem wyprawa złożona z wojowników celtyckich i druidycznych kapłanów wylądowała w Grecji i pomaszerowała ku Delfom. Ich celem było zdobyć omfalos, święty kamień, który należał do Stonehenge i wyznaczał centrum świata. Los j ednak odwrócił się przeciwko naszym dzielnym przodkom. Wyrocznia głosiła, że święty kamień zostanie ocalony przez białe dziewice. Wojownicy śmiechem powitali tę przepowiednię i stwierdzili, że nie mogą się doczekać pojawienia się owych białych dziewic. Kapłani jednak, znając mądrość wyroczni, nie byli tak rozbawieni. Niepokoili się i zastanawiali nad tym dziwnym proroctwem, postanowili jednak nie przerywać swojego marszu na Delfy. Tego dnia nie wiedzieć skąd pojawiła się straszliwa burza śnieżna i zasy- 164 pała naszych wojowników, wielu zabijając, tych zaś, którzy pozostali przy życiu, zmuszając do powrotu. Pełni pokory zrozumieli, że białe dziewice, przybierając postać burzy śnieżnej, zwyciężyły i że wyrocznia nie mijała się z prawdą. Indy słuchał, zafascynowany i rozzłoszczony jednocześnie. Wiedział, co dalej nastąpi, i zdał sobie sprawę, że Powell to geniusz. Odwołał się do tej historii o niepowodzeniu, aby wykorzystać jąpod-czas opowieści o swym zwycięstwie. - Wraz ze schyłkiem wyroczni delfickiej omfalos na wiele wieków zniknął dla rodzaju ludzkiego - kontynuował Powell. Następnie opowiedział szczegółowo o jego odnalezieniu przed dwoma laty. - Podczas tych dwóch lat święty kamień był wystawiany w muzeum i nic dziwnego, że wielu ludzi twierdzi ostatnio, że Nowy Jork, siedziba owego muzeum, o którym mówię, wkrótce zastąpi Londyn, stając się centrum cywilizowanego świata. Święty kamień powinien znajdować się tutaj, pośród Tańczących Olbrzymów. Z tego miej sca na całą ziemię promie -niująsiły magnetyczne. To wspaniałe centrum, kosmiczne centrum, równoważone z góry przez Gwiazdę Polarną. Mam teraz wielką przyjemność powiadomić was, że dzisiaj omfalos ostatecznie powrócił do Stonehenge. - Pochylił się, sięgnął do jakiejś skórzanej torby i podniósł nad głową wspaniały relikt w kształcie stożka. Trzymał go tak przez kilka sekund, po czym opuścił go i zakrył ramionami. -Nazajutrz przed świtem, przed zakończeniem świątecznego zgromadzenia, wypełni się wielkie proroctwo. Merlin rzeczywiście przemówi do nas z przeszłości i wraz z tymi słowami wyzwoli się moc z omfalosa. Widok Powella, trzymającego skradziony relikt i przemawiającego z taką satysfakcją, obudził w Indym nagłą, ślepą wściekłość. Gdy jego gniew wzrastał, przejechał palcami wokół paska. Ręce go świerzbiały, żeby porwać bicz i smagnięciem zamotać go Powellowi wokół kostek. Nogi rwały się do przodu. W ciele gotowała się adrenalina. Indy zrobił krok i wtedy palce Deirdre zacisnęły się na jego ramieniu. - Nie. Nie rób tego. Zmrużył oczy. Gniew nieco złagodniał. Gdy spojrzał wokoło na morze szat, zrozumiał, że tutaj każda próba zaatakowania Powella spali na panewce. Nikt go nie wysłucha, j eśli nawet będzie miał szansę wykrzyknięcia kilku słów, zanim rzucą się na niego zbiry Powella. Deirdre pociągnęła go i wmieszali się w tłum. Powell wciąż przemawiał, ale do Indy'ego docierały albo pojedyncze słowa, albo niewielkie fragmenty. Było to tak, jak gdyby Powell mówił obcym językiem. Gdy Indy się już uspokoił, zaczął przemyśliwać nad tym, co widzi. Poraził go widok Powella trzymającego omfalos, jak gdyby był to jaki- 165 kolwiek zwykły kamień. Wydawał się nie podlegać j ego działaniu. Indy zaczął przypominać sobie własne doświadczenia z kamieniem w Delfach. Czy te niesamowite przeżycia, te wizj e rzeczywiście się zdarzyły? Omfalos był cennym przedmiotem, symbolem siły, ogniskiem. Ale może wszystko pozostałe stanowiło jedynie wytwór jego wyobraźni? Nagle przypomniał sobie, co takiego Powell powiedział w domu ojcaByrne'a. Według tajemnej wiedzy zakonu z omfalosa nie wyzwoli się jego moc, dopóki nie zostanie odczytane posłannictwo złotego zwoju. Wcześniej nie było to wcale niezbędne. Dlaczego więc teraz? Ale Powell nie miał złotego zwoju. Gdyby tak było, przyniósłby go ze sobą na zaćmienie, co do tego Indy nie miał wątpliwości. Złotego zwoju wciąż brakowało i Indy wiedział, że stanowi on klucz do rozgryzienia zarówno Powella, jak i zagadki omfalosa. Z tarczy słonecznej ustępowała właśnie czerń, dokładnie wtedy, gdy Indy' ego opuszczała wściekłość, jak gdyby obydwa te wydarzenia zostały celowo połączone. Morze białych szat zaczęło falować i szumieć, i Indy zdał sobie sprawę, że Powell przestał już przemawiać i wszyscy zgromadzeni odchodzą. Deirdre ścisnęła jego rękę. - Wydostańmy się stąd. Gdy znaleźli się poza kręgiem gigantycznych głazów, Indy odczuł ulgę. Wydawało mu się, że jakaś siła oddziaływała na niego wówczas, gdy znajdowali się wewnątrz kręgu, i nie dawała za wygraną, dopóki stamtąd nie odeszli. Przed nimi z ruin wysypał się bezładny tłum druidów, niektórzy z nich ściągali właśnie szaty. - O, tam jest Randy - powiedziała Deirdre. Tuż przy kamieniu-pięcie czekał na nich koń i powóz z usadowionym na koźle chłopcem. Indy spodziewał się, że usłyszy od dzieciaka jakąś uwagę na temat ich strojów. Zamiast tego Randy powiedział coś, co sprawiło, że Indy całkowicie zapomniał o druidach. - Indy, Deirdre - dzieciak szeroko się uśmiechnął - cieszę się, że mnie znaleźliście. Znacie jakiegoś faceta zwanego Freddie Keppard? - Nie - powiedziała Deirdre dokładnie w chwili, gdy Indy odparł: - Tak. - Naprawdę? - Deirdre wyglądała na zdumioną. Indy odezwał się szeptem: - To nazwisko jednego z idoli Jacka. Trębacz z Chicago. - On was szuka - powiedział Randy. - Gdzie znajdziemy Kępa? - zapytał Indy wiedząc, że jest nim Shannon we własnej osobie. - W starym klasztorze. Chodźcie ze mną. Zabiorę was tam. 20. Klasztor Randy zatrzymał powóz w niewielkim lasku nieopodal klasztoru. Zeskoczył z kozła i dał im znak, by poszli za nim. - Chodźcie. Wasz przyjaciel chciał, żebym was przyprowadził od tyłu. Indy uważnie się rozejrzał. Nikogo nie było w zasięgu wzroku, wciąż jednak czuł się słaby i wystawiony na widok publiczny. Gdyby Shannon nie użył nazwiska Kepparda, wcale by się tu nie zjawił. Doskonale o tym wiedział. - Nie podoba mi się to, Indy - powiedziała Deirdre, gdy jej towarzysz przytrzymywał otwarte drzwi. - To ostatnie miejsce, w którym spodziewałabym się go znaleźć. - Też mam takie wrażenie, ale może dokładnie to samo myślał Jack. To bardzo by do niego pasowało. Poza tym ta wiadomość z pew-nościąpochodzi od niego. Nikt inny nie użyłby nazwiska Kepparda. Przecięli zagajnik, po czym zatrzymali się, gdy przed ich oczami ukazał się klasztor. - To legendarne miejsce, wiecie. Królowa Ginewra znalazła tu schronienie po opuszczeniu dworu króla Artura i pozostała tu aż do śmierci. - I król Artur odnalazł ją tutaj i pożegnał się z nią przed swą ostatnią bitwą z Sasami - dodała Deirdre. Indy popatrzył na nią i uśmiechnął się. Nigdy wcześniej nie spotkał kobiety, która potrafiłaby tak szybko i mądrze odpowiedzieć na jedną z jego mitologicznych aluzji. Ruszyli przed siebie w kierunku klasztoru, po czym przeszli pod łukiem wejściowym. Po chwili Randy otworzył drzwi w tylnej części budynku, zapraszając do wejścia. 167 Indy spojrzał w głąb długiego, ociekającego wilgocią korytarza 0 wysokim, łukowatym stropie. - Dziadowskie miej sce ukrycia, Jack - powiedział do siebie Indy, gdy weszli do środka. Odgłos butów Indy' ego na kamiennej posadzce rozlegał się echem w korytarzu. Gdy doszli do jego końca, Randy wskazał na prawo 1 wszyscy trój e poszli w głąb krótszego korytarza, aż wreszcie znaleźli się przy potężnych, dębowych drzwiach o łukowatym zwieńczeniu. Randy zastukał i zapewnił ich, że wkrótce obydwoje zobaczą się z Shannonem. Stroskany głos chłopaka działał na Indy'ego odpychająco; przeczuwał, że coś jest nie w porządku. Nagle drzwi się otworzyły i Indy ujrzał mężczyznę w średnim wieku, o słomianych włosach, ostrych rysach twarzy i odstających uszach, bardzo przypominających uszy Randy'ego. Mężczyzna uważnie im się przypatrywał, po czym pozwolił im wejść. Indy postąpił krok do przodu. Mężczyzna przeszedł przez pokój i otworzył kolejne drzwi. - Poczekajcie tutaj - powiedział i zamknął je za sobą. Indy podszedł do drzwi, za którymi zniknął mężczyzna, i spróbował je otworzyć. -Zamknął je. W tej chwili drzwi, przez które weszli do pokoju, z hukiem zatrzasnęły się za Deirdre. Szczęknęły rygle. - Zamknął nas tutaj! - krzyknęła, szarpiąc za zamek. - Wiedziałam, że coś jest tu nie w porządku. - Wydał nas, zrobił z nas druidów. - Nie mogę uwierzyć, że nam to uczynił. - Nie mogę uwierzyć, że my mu na to pozwoliliśmy. - Indy roześmiał się. Pokój był długi i wąski, szeroki na jakieś trzy metry, jego długość zaś liczyła sobie dwa razy tyle. Wysoko znajdowały się dwa otwory, przez które przesączało się szare światło dzienne. W przymocowanych na ścianach uchwytach tkwiły świece. Jedynymi meblami były wiekowy stół i dwa krzesła. Pomieszczenie przypominało poczekalnię, a może kiedyś wykorzystywano je na magazyn. Nagle wewnętrzne drzwi się otworzyły i do środka wszedł Shan-non. Wyglądał na wynędzniałego, Indy jednak nie miał nawet wystarczająco dużo czasu, by się z nim przywitać. Za Shannonem stało dwóch mężczyzn, Wąskooki i Uszaty. - No cóż, dać myszce troszeczkę sera i ładuje się prosto w pułapkę - zaśmiał się Wąskooki. Indy sięgnął po swego webleya, ale Wąskooki już był przy nim. Podniósł rękę i wycelował rewolwer w głowę Indy'ego. 168 - Rzuć broń i bat na podłogę, oddaj też ten nóż przy pasku. Indy zrobił to, co mu kazano. - Co się dzieje? - pytała Deirdre. Wąskooki wydał z siebie krótki, zduszony dźwięk, częściowo śmiech, częściowo szyderstwo. - Nie j estem człowiekiem od udzielania odpowiedzi, proszę pani, ale mogę panią zapewnić, że już niedługo będzie pani żałować, że nie umarła w jaskini, tak jak matka. Uszaty wziął bat i rewolwer i obydwaj mężczyźni wyszli. - Przepraszam - powiedział Shannon, gdy drzwi zatrzasnęły się już z trzaskiem. - Natychmiast wpadli na mój ślad. - Na nasz też, jak przypuszczam - odparł Indy. - Przywiózł was tutaj jasnowłosy dzieciak? - spytał Shannon. - Tak, rzeczywiście. - To mały, wstrętny bękart. Przekazałem mu wiadomość dla was na chwilę przed tym, jak mnie capnęli. Miał wam powiedzieć, żebyście pojechali do Salisbury. To tam, dokąd się udawałem. Bezpieczniej byłoby się tam zatrzymać. -1 jako pseudonimu użyłeś nazwiska Kepperda. - Dokładnie. - Przypuszczam, że ten dzieciak nie odróżnia porządnych facetów od złych - mruknął Indy, przemierzając pokój, który teraz wydawał się mniejszy. - A propos złych facetów, kim jest ten z uszami? - Williams - odparł Shannon. - Jest stróżem klasztoru, ale teraz pracuje dla Powella. Robi, co tamten mu karze. - Cholera. Jest tu ktoś jeszcze? - spytał Indy. - Tylko ludzie Powella. Wytłumaczył merowi, że przyjechał tu, by sprawdzić, czy parlament powinien wyasygnować pieniądze na remont klasztoru. Ma cały teren dla siebie. Deirdre opadła na jedno krzesło i skrzyżowała ramiona. - Może zrobić po prostu wszystko, co zechce. Shannon spacerował tam i z powrotem, podczas gdy Indy oparł się o ścianę tuż przy Deirdre. - Przekopują to miejsce do góry nogami, szukając tego zwoju. Ale wydaje mi się, że Powell zaczyna się niepokoić. Chciał odnaleźć zwój właśnie do dzisiaj. - Na zaćmienie Słońca - powiedział Indy i opisał Shannonowi wyprawę do ruin i przemówienie Powella. - Jeżeli do dzisiejszego wieczoru nie odnajdzie zwoju, utraci wielu druidów. Będą uważać go za pokonanego przywódcę, fałszywego proroka, i za dziewiętnaście lat nie będzie już żadnego świątecznego zgromadzenia. 169 - Dlaczego muszą czekać dziewiętnaście lat? - spytał Shannon. - Wtedy, jak mówią, powraca Apollo - odparła Deirdre. - To także okres, w którym rok słoneczny i rok księżycowy wyrównują się - dodał Indy. - Innymi słowy, musi minąć dziewiętnaście lat, żeby księżyc tego samego dnia ponownie znajdował się w pełni. Nazywa się to cyklem metonicznym, od nazwiska Metona, starożytnego greckiego astronoma. - Ale jeżeli on znajdzie teraz ten zwój, wszyscy uznają, że jest obranym przywódcą - powiedziała Deirdre. - Mam rację, Indy? - To świetnie wszystko podsumowuje - odparł. Shannon nie przestawał spacerować. - Czy on odnajdzie zwój, czy nie, nie ma to dla nas większego znaczenia. W każdym razie nasza przyszłość nie wygląda zbyt różowo. A już na pewno, jeżeli Powell nadal będzie tak postępował. Przy jednym z uchwytów na świece Deirdre znalazła pudełko zapałek. - Może więcej światła spowoduje, że nasze sprawy nie będą przedstawiały się tak źle - zapaliła j edną świecę. - Kto wie, może on po prostu pozwoli nam odejść po zakończeniu święta. Shannon oparł się o ścianę i kopnął ją obcasem, jak gdyby wyrażając tym ostateczny protest przeciw ich sytuacji. - Nie ma na to szans. Za dużo wiemy. Deirdre zapaliła tkwiące w uchwytach świece. Pokój wypełniło żółte światło. - Masz rację. Został oczyszczony z zarzutu zamordowania swojej matki, ale ja wiem, że on to zrobił, i nie pozwolę mu się z tego wykręcić. Shannon nie odpowiedział. Opadł na jedno kolano i zaczął badać ścianę. - Co to takiego? - spytał Indy. - Ten kamień jest obluzowany. Szkoda, że to wewnętrzna ściana. - Wstał, ponownie kopnął ścianę, po czym odwrócił się. Ale Indy nie spuszczał z kamienia oka. Ukląkł, przebiegł po nim palcami, po czym zeskrobał otaczający go skruszały cement. - Szkoda, że nie mam już noża. Chciałbym zobaczyć, co jest za tą ścianą. Mogłoby nam to wskazać jakąś drogę ucieczki. Shannon sięgnął do buta i wyciągnął nóż o dziesięciocenty-metrowym ostrzu. - Spróbuj moim. Nie obszukali mnie zbyt dobrze. - Doskonale - powiedział Indy. - Deirdre, trzymaj tu w dole świecę. 170 - A co będzie, jeżeli wrócą? - zapytała. - Powiemy, że to mysz. Indy ostrożnie wsadził ostrze między kamienie. Przekręcił nóż kilka razy, po czym go wyjął. - Cement nie jest zbyt gruby. Nie powinno trwać długo przedostanie się na drugą stronę. Wkuł się w cement, odłupywał go. Gdy większość cementu leżała już na podłodze, pociągnął za kamienny blok, ale nie był w stanie chwycić go dobrze. Zamiast tego pchnął kamień i ten się poruszył. Teraz pchali wspólnie z Shannonem, aż wreszcie z głuchym dudnieniem głaz upadł na kamiennąposadzkępo drugiej stronie. Indy spojrzał w kierunku drzwi, ale nikt ich nie otwierał. Doszedł do wniosku, że nikt nie trzyma straży pod drzwiami. Deirdre w tym czasie przykucnęła i trzymając przed sobą świecę, zerknęła przez ciemny otwór. - To kolejny pokój, Indy, ale niewiele mogę zobaczyć. Cofnęła się i Indy sprawdził kamień tkwiący powyżej i poniżej tego, który właśnie usunął. Zadecydował, że górny odpadnie z jeszcze większą łatwością. - Jeżeli uda mi się poluzować jeszcze jeden, powinienem przecisnąć się przez taki otwór. - A jeśli ty nie będziesz mógł, ja to zrobię - oznajmiła Deirdre. Ściągnął skórzaną kurtkę, po czym wbił nóż w zwietrzały cement. Po kilku minutach położył się na plecach i bez przerwy uderzał stopami kamień. Następnie Shannon przyszedł z pomocą i przejął na siebie to zadanie. Jednym szybkim ruchem ramion przepchnął głaz do następnego pokoju. Nie podnosząc się z podłogi, Indy wsadził nogi w otwór i czołgał się do przodu, aż utkwił prawie do pasa w dziurze. - Teraz, j eżeli tylko uda mi się przepchnąć klatkę piersiową i ramiona, będę w środku. Wyciągnął ręce nad głową i zaczerpnął powietrza, podczas gdy Shannon pchał go, uciskając na ramiona. Już prawie przedostał się na drugą stronę, gdy nagle otarł sobie pachę. -Ąjaj! Gwałtownie ruszył głowąi uderzył niąo wnętrze ściany. Najego twarz i włosy opadł pokruszony cement. - Poczekaj, Shannon - syknął. - Nie pchaj. Zamknął oczy i prześlizgnął się przez pozostałą część otworu, aż wreszcie usiadł prosto na podłodze w drugim pokoju. Delikatnie dotknął otartych miejsc na głowie i pod pachą. W pokoju pachniało 171 wilgocią, a Indy nie widział ani trochę lepiej niż jak wtedy, gdy miał zamknięte oczy. Deirdre podała mu przez otwór świecę, po czym to samo uczyniła z jego kurtką i kapeluszem. Pokój był większy niż ten, z którego się tu przedostał, brakowało w nim mebli. Ściany były nagie. Jedyną ozdobę stanowił kamienny kominek naprzeciwko. Nic więcej. - Nie ma tu zbyt wiele. Nawet brakuje drzwi. - Pokój bez drzwi? - zdziwiła się Deirdre. - Pozwól, że spojrzę. Przechodzę. Przeczołgała się przez otwór głową do przodu. Indy pomógł j ej się przedostać, otoczył ją ramieniem i pocałował. Pomimo ich kłopotliwego położenia cieszył się, że ma dziewczynę przy sobie. Ale jeżeli zamierzał spędzić z nią życie, wymagało to wydostania się z klasztoru w dobrej formie. - W porządku? - Tak. Nawet nie walnęłam się w głowę. - Od świecy Indy'ego zapaliła drugą, po czym zaczęła poruszać się wzdłuż ścian. - Miałeś rację. Nie ma drzwi. Shannon mamrotał, przechodząc przez otwór, był jednak szczuplejszy od Indy'ego i przecisnął się z łatwością. - Przypuszczam, że ta ściana, przez którą się przecisnęliśmy, została dobudowana, by oddzielić pomieszczenie - powiedział Indy. -To dlatego ten drugi pokój ma tak dziwny kształt. Pochylił się przed paleniskiem i uważnie sprawdził jego ściany i podłoże. Uniósł świecę nad głową i wyciągnął szyję. Bez słowa dał nura w palenisko i wyprostował się wewnątrz komina. - Ciekawe, dlaczego go odcięli? -powiedziała Deirdre. - Indy... gdzie jesteś? - Tutaj. - Gdzie? Indy przykucnął i stanął przed paleniskiem. - Co tam jest? - zapytał Shannon. Indy wyciągnął rękę. - Przyjrzyj się temu. - Co to jest? - spytała Deirdre. -Kurz. - Jestem pod wrażeniem - odezwał się Shannon. - Znalazł trochę kurzu. - Dokładnie kurzu, ale nie sadzy. Ten kominek to blaga. Wewnątrz komina znajduje się żelazna drabina. Przypuszczam, że prowadzi do drzwiczek na dachu. To była droga ewakuacyjna. 172 - Do czego potrzebowali jej w klasztorze? - spytała Deirdre. - Nie zapominaj o tym, jak stare jest to miejsce. Sasi nie byli najsympatyczniejszymi wojownikami. Nie poprzestawali na zabijaniu zakonnic. - Nieważne dlaczego to tutaj jest - powiedział Shannon. - Wydostańmy się stąd. - Nie tak głośno - odezwał się Indy. - Wy dwoje pójdziecie przodem. A ja wsadzę kamienie z powrotem na miejsce, żeby opóźnić pościg. - Możemy pomóc? - spytała Deirdre. - Nie. Sam to zrobię. - Bądź ostrożny - powiedziała i przytuliła go. - I proszę, pośpiesz się. - Zanurkowała do wnętrza paleniska. Indy przeszedł przez pokój i pochylił się nad kamieniem. Wiedział, że Powell może wkroczyć lada chwila, ale zdawał sobie również sprawę, że zatarasowanie otworu nie przyniesie wiele dobrego, chyba że zakryliby swoje ślady i w jakiś sposób odwrócili uwagę napastników. Ponownie przecisnął się przez otwór i obcasem zmiażdżył okru-chy cementu, po czym rozprowadził pył po podłodze, najlepiej jak umiał. Następnie zgasił pozostałe świece, zaciemniając przez to pokój . Podszedł do drzwi, przez które wszedł Shanon, i z kieszeni kurtki wyciągnął nóż. Wbił ostrze w drewno otaczające zamek, odłupując drzazgę po drzazdze. Miał nadzieję, że Powell dostrzeże wyłupane wokół zamka drewno i pomyśli, że więźniowie w jakiś sposób wydostali się z pomieszczenia i ukrywają się w klasztorze. On i jego kohorta będą przeszukiwać wnętrza, podczas gdy oni wydostaną się na wolność przez komin. Indy liczył na to, że Powell zareaguje momentalnie i nie zacznie zastanawiać się nad tym, co widzi. I w końcu, gdy Powell nie będzie w stanie ich znaleźć, jeszcze raz zastanowi się nad sytuacją i uświadomi sobie, że jeżeli więźniowie wydostaliby się z pokoju, wybraliby następne drzwi, te prowadzące na zewnątrz. Wtedy prawdopodobnie sprawdzi ściany i znajdzie obluzowane kamienie, ale do tego czasu uciekinierzy zejdąjuż z dachu i nie dadzą się złapać. Nagle Indy zesztywniał, słysząc przekręcający siew zamku klucz, tuż od jego głowy. Nie było czasu na ucieczkę. Przylgnął do ściany i podniósł nóż, gotowy, by się bronić. Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem. Indy wciągnął powietrze, ściskając w dłoni nóż. Nagle usłyszał głos Powella. - Nie kazałem jeszcze otwierać. Poczekaj, aż przyniosą tu dla nich tace z jedzeniem. 173 Drzwi zatrzasnęły się i Indy dosłownie dał nura przez otwór. Szybko podniósł kamień, pochodzący z niższej części ściany, i wstawił go na miejsce. Potem podniósł następny i również wepchnął go w otwór. Wreszcie przekręcił kamień i uderzył weń, aż mocno utkwił na swoim miejscu. Wokół niego zapanowała nieprzebrana cisza. Pomacał kieszenie, po czym strzelił palcami. Miał świece, ale brakowało zapałek. Przemierzył ciemne pomieszczenie, zastanawiając się nad położeniem kominka. Odległość j ednak była krótsza, niż przypuszczał, i rąbnął nosem w ścianę. Zaklął półgłosem, po czym skierował się na lewo, po omacku wyczuwając ścianę. Po trzech krokach dotknął dłonią brzegu kominka. Zanurkował w palenisko i wyprostował się we wnętrzu komina. W górze zobaczył delikatne, drżące światło. Musieli zostawić mu świecę. Pomyślał o przyjaciołach z wdzięcznością. Dłonią chwycił jeden z żelaznych szczebli, wyszukał stopą inny i zaczął się wspinać. Gdy zbliżył się do światła, spostrzegł, że pochodzi ono z głębi ściany, i zdał sobie sprawę, że musi tu być jakiś otwór. Nagle usłyszał szepty. Otwór w ścianie komina wychodził na następne pomieszczenie. Było wąskie i ciasne. W pobliżu wejścia Deirdre i Shannon przyglądali się czemuś na podłodze. Indy popatrzył ze zdumieniem. - Co wy, u diabła, robicie? - Popatrz - powiedziała Deirdre, w jej głosie brzmiało podekscytowanie - oto jest złoty zwój. - Co? - Indy wspiął się i przeszedł przez otwór, Shannon usunął się na bok. W świetle świecy na fioletowym aksamicie spoczywał zwój. Rozwinęła go częściowo i na matowym, żółtym metalu zobaczyli rzędy ręcznie pisanego tekstu. - To leżało właśnie tutaj, zawinięte w ten materiał - powiedziała Deirdre. Indy zbliżył się i dotknął zwoju, jak gdyby tak naprawdę nie wierzył własnym oczom. - Wygląda na to, że jest w bardzo dobrym stanie. - Wiem - odparła Deirdre. - Myślę, że możemy go rozwinąć na całą długość bez połamania czy zadrapania. Potrafisz to przeczytać? - To staroangielski z piątego czy szóstego wieku, powiedziałbym. -Rzeczywiście potrafił przeczytać. Była to jedna z umiejętności, jaką zawdzięczał swemu ojcu. Właśnie łatwość, z jaką Indy odczytywał ten język, stanowiła jeden z powodów, dla których ojciec nakłonił go, by studiował lingwistykę. 174 - Mówię wam, wydostańmy się stąd, a potem się temu przyjrzymy - powiedział Shannon. - Nie, dowiedzmy się najpierw, co jest tu napisane - zaoponowała Deirdre. Indy nie był pewien, co robić. Równie mocno jak Deirdre pragnął poznać treść tekstu, wiedział jednak, że Shannon ma rację. - Jack, dlaczego nie miałbyś wspiąć się wyżej i sprawdzić, czy nie ma tam drzwi w dachu, i znaleźć też drogę na dół? Będziemy na górze za kilka minut. - Więc ja jestem skautem, tak? Przypomnij mi w przyszłości, żebym nigdy więcej nie wspinał się w kominie z parą uczonych. -Shannon wyczołgał się przez dziurę i znalazł się na drabinie. Znowu na nich spojrzał. - Nie marudźcie z tym cały dzień. Jeszcze zanim Shannon zniknął im z oczu, zaczęli rozwijać zwój. Po ukazaniu się większego fragmentu Indy zaczął czytać, podczas gdy Deirdre zaglądała mu przez ramię. - To o Merlinie - mruknął. - Pisane w pierwszej osobie. - Mój Boże, on to napisał! - powiedziała Deirdre ściszonym głosem. - Poczekaj chwilę. To nie ma sensu. - Indy dotknął zwoju. - Popatrz na datę, jaką podaje za rok swego urodzenia. To niemożliwe. - Nie potrafię tego przeczytać. Co tu jest napisane? - Że urodził się ponad cztery tysiące lat temu. - Indy się roześmiał. - Bardzo wczesny staroangielski, a data jest oparta na kalendarzu juliańskim, którego nie używano przed rokiem 46 przed Chrystusem. - Uśmiechnął się i potrząsnął głową. - No cóż, mówią, że Merlinbył szachrajem. Wystarczy. Chodźmy. Deirdre potrząsnęła głową. - Poczekaj. Nie rozumiem. - Prawdopodobnie zwój został napisany mniej więcej czterysta lat temu, a nie cztery tysiące. - Ton jego głosu odzwierciedlał rozczarowanie. - Innymi słowy, po prostu kolejna legenda o Merlinie z fantastyczną domieszką złota. Prawdopodobnie ten mnich, Mathers, sam to napisał. Bez wątpienia wystarczająco dobrze znał staroangielski, by ten zwój sfałszować. - Ale dlaczego? - Pewnie nudził się, tkwiąc cały czas w Whithorn, i stwierdził, że to dobry żart umieścić potężnego pogańskiego czarownika w kryjówce w klasztorze. - A jednak przeczytaj to, proszę. - W porządku. - Indy dotknął błyszczącej powierzchni. 175 Mówił wolno, tłumacząc tekst na współczesną angielszczyznę: - „Jako młody człowiek studiowałem nekromancję, byłem świeżo wtajemniczony w rzeczy tajemne. Pewnego dnia, gdy wędrowałem po odległych górach, poprzez wody, na mą drogę upadł gorejący czarny kamień. Od tego czasu moje życie zmieniło się już na zawsze. Gdy kamień wystygł i gdy go podniosłem, byłem w stanie słyszeć przemawiających do mnie bogów. Powiedzieli, że mam wybudować wspaniałą świątynię w kształcie kręgu, używając skał z tego właśnie pasma gór, na które spadł gorejący kamień, powiedzieli mi także, gdzie mam wybudować tę świątynię. Odparłem jednak, że to niemożliwe, by dokonać czegoś takiego, ponieważ miejsce to było bardzo odległe. Odparli, że z tym kamieniem nie ma rzeczy niemożliwych. Bogowie potrzebowali tej świątyni jako drzwi pozwalających im wkraczać do naszego świata. Wybudowałem tę świątynię i kiedy zobaczyłem, jak bogowie pląsali po swym przybyciu, nazwałem ją Tańcem Olbrzymów. Wreszcie na prośbę bogów zagrzebałem święty kamień w centrum świątyni. Wtedy to właśnie odkryłem moce, jakie zyskałem od świętego kamienia, moce przekraczające ludzkie pojęcie. Byłem bogiem, nieśmiertelnym, i kamień pozwolił mi podróżować w czasie, jak gdybym przechodził przez furtkę. Mieszkałem w Grecji i na mój rozkaz wysłano do Brytanii posłańca, i powrócił on ze świętym kamieniem. Umieściłem go w Delfach, a nazwany został omfalos". - Indy przerwał czytanie i odwinął dalszy ciąg zwoju. - „Ponownie przeszedłem przez furtkę czasu do dalekiej przyszłości, w której istnieję teraz jako Merlin. Przybyłem tu ze szczególnego powodu. Jest to epoka, w której słabną siły starych bogów. Wszystkie skruszone skały, czyli to, co pozostało w Delfach oraz Taniec Olbrzymów, już dawno, dawno utraciły swą moc. Ufałem jednakże, iż siły moje są wystarczająco potężne, by przywrócić dawne obyczaje. Wkrótce jednak zrozumiałem, że nie miało się tak stać, ponieważ omfalos był teraz utracony. Przeżyłem życie najlepiej, jak umiałem. Byłem przewodnikiem trzech królów i chociaż moje moce pozostały w nadmiarze, są znacznie osłabione przez utratę świętego kamienia i nie jestem już nieśmiertelny. Jestem skazany umrzeć w czasach, gdy starzy bogowie wydadzą ostatnie tchnienie. Jestem stary, zmęczony i nie pozostało mi już dużo czasu. Ukrywam się teraz w miejscu, gdzie nikt mnie nie znajdzie, w samym ognisku nowej religii. Wkrótce wydam ostatnie tchnienie, tego dnia, gdy światło ściemni się w południe". - Jest jeszcze więcej - powiedziała Deirdre i do końca odwinęła zwój. 176 - „Moje ostatnie słowa to słowa nadziei, gdyż moja wizja przyszłości to rozwiązanie trudności. Omfalos powróci do Tańca Olbrzymów, gdy ponownie światło ściemni się w południe, wówczas gdy gwiazdy wyrównają się podczas święta Apollina. Ty, który czytasz te słowa, pamiętaj to, co wiesz o omfalosie, gdyż pozostanie on w zgodzie ze swą naturą. To wszystko, co musisz wiedzieć". Indy podniósł głowę, nic nie mówiąc. - Co znaczy to zakończenie? - spytała Deirdre. - To rodzaj szyfru, prawda? Wciąż sądzisz, że to napisał ten mnich? Indy zebrał myśli. - No cóż, to wyjaśniałoby, dlaczego zwój nigdy nie został wysłany do Watykanu - mówiąc te słowa wiedział jednak, że to wyjaśnienie nie brzmi prawdopodobnie i Deirdre szybko odpowie na to, że sprowadzanie wszystkiego tylko do żartu jest uproszczeniem. - Pomijasz treść tych słów. To o omfalosie, Indy. - Tak, to fascynujące, że połączono tu Stonehenge i Delfy. -1 kto by przypuszczał, że Merlin i Apollo to ta sama osoba? Indy roześmiał się. - Nie możesz wierzyć we wszystko, co przeczytałem, Deirdre, szczególnie w to, co dotyczy Merlina. Ale to nie Merlin jest duble-rem Apollina, dublerem, którym natychmiast musimy się zająć. - Chcesz powiedzieć, że Powell myśli, iż jest Apollinem? Indy ostrożnie zwinął zwój. - Cóż, ich nazwiska są zbliżone. Jestem pewien, że z radością podjąłby się roli boga. 21. Wiklinowa klatka - Słyszałeś to? - spytała Deirdre. Indy owinął zwój fioletowym aksamitem. - Co to było? - Jakieś głosy. Musieli znaleźć obluzowane kamienie. - Chodźmy stąd. Szybko. Deirdre poczołgała się ku otworowi w kominie. - Gdzie Jack? - Czeka na nas na dachu. Mam nadzieję. - Wsadził zwój do kieszeni kurtki i obserwował, jak Deirdre wchodzi na jeden z żelaznych szczebli i zaczyna wspinaczkę. Doszła do szczytu, Indy zaś był tuż za nią. - Nic nie widzę - szepnęła. Po chwili usunęła się na bok, Indy bowiem stanął przy niej, dzieląc z dziewczyną te same szczeble. - Popatrzmy tutaj - powiedziała. Jego ramię otaczało talię Deirdre i słyszał jej oddech. Włosy opadły jej na policzki i ponownie nawiedziły go wspomnienia ich niedawnej miłości. Przysunął twarz do jej szyi. - Indy, to nie jest ani odpowiednia pora, ani miejsce. Nie widzisz? To się już kończy. - A ja myślałem, że to dopiero początek - musnął wargami jej policzek. - Popatrz na to, dobrze? Przycisnął dłonie do dachu, poczuł deski. - Tu musi być jakieś wyjście. Shannon nie zniknął tak po prostu. - Może zapalę świecę... - ale nie skończyła. Dźwięki dochodzące z dołu stały się głośniej sze, a przez otwór kominka przesączało się przy- 178 ćmione światło. Ludzie Powella wkroczyli do pokoju i Indy zdał sobie sprawę z powagi ich położenia. Musieli znaleźć stąd jakieś wyjście. - Hej, co wy, cały czas się zabawiacie? - syknął Shannon z jakiegoś miejsca po lewej stronie Indy'ego. Indy dotknął ściany komina i wymacał otwór tuż pod sufitem. Nagle j ego twarz oślepił błysk, w chwili gdy Shannon zapalił zapałkę. Indy gwałtownie zmrużył oczy, przyzwyczajając się do światła, po chwili zaś dostrzegł Shannona przycupniętego w głębi wąziutkiego przesmyku. - Idź pierwsza - szepnął do Deirdre. - Szybko. Dokładnie w momencie gdy dziewczyna wspięła się do wąskiego przejścia, w dole na palenisku postawiono kaganek. Indy szybko wpełzł do otworu za Deirdre. - Nie mów ani słowa - szepnął. Czołgali się w ciemności, ale po jakichś dziesięciu metrach tunel rozdzielił się na dwa korytarze i Shannon wybrał ten, który zdawał się prowadzić do wnętrza budynku. - Jack, znalazłeś jakieś wyjście? - zawołał za nim Indy. Shannon zatrzymał się. Miej sca wystarczyło tylko na to, by prosto usiąść. - Sprawdziłem ten drugi korytarz. Dzieli się na dwa odgałęzienia i obydwa są ślepe. - Tu musi być gdzieś jakieś wyjście - orzekła Deirdre. Chyba że zostało zatarasowane, pomyślał Indy. - Zobaczmy, dokąd to prowadzi. - Możesz pójść pierwszy - powiedział Shannon. - Już wystarczająco długo byłem skautem. Indy słyszał głosy i wiedział, że ludzie Powella wdrapują się w kominie. Prześlizgnął się obok Shannona i w ciemnościach zaczął gramolić się do przodu. Tunel był duszny i pachniało w nim przegniłym drewnem. Indy zatrzymał się, spostrzegłszy kolejny korytarz odchodzący w prawo oraz mdłe światło sączące się w oddali. Odczekał, aż dołączyli do niego pozostali. - Wygląda na to, że to dobra droga. Widzę światło. - Cholera, coś mnie ugryzło - poskarżył się Shannon. - Cicho, Jack. Słyszę ich tam w tyle - powiedziała Deirdre. Indy poczuł, że coś łazi mu po szyi, i strzepnął to. Zaczął posuwać się do przodu, nagle jednak zatrzymał się i przesunął dłońmi po ramionach. Mrówki. Do diabła. Łaziły mu po palcach, dłoniach, nadgarstkach, ramionach i zapewne wdrapywały się także po nogaw-kachjego spodni. Muszą się stąd wydostać i Powell nie był już jedynym powodem. 179 Pełzając do przodu, usłyszał za sobą gardłowe dźwięki, klaśnię-cia, urwane skrzeczenie. Zdał sobie sprawę, że wszyscy zostali zaatakowani. Światło stopniowo stawało sięjaśniejsze. Nagle Indy zatrzymał się. Spostrzegł, że światło pochodzi z dołu, nie z góry. W drewnie dostrzegł dziurę po sęku, nad nią zaś znajdował się kolejny ślepy koniec korytarza. - Indy, tu są wszędzie mrówki - chrapliwie wyszeptała Deirdre. -Łażą mi po całym ciele. Gryzą. Obejrzał się i w przesączającym się świetle zobaczył, jak Deirdre szaleńczo drapie się po rękach i nogach. Teraz dostrzegł hordy czerwonych mrówek pełzających wszędzie. Shannon zwijał się, drapał i klął. - Nie stawaj teraz, cholera. Siedzimy na przeklętym gnieździe mrówek. - Nie mogę iść dalej. Musimy zawrócić. - Nie możemy teraz zawrócić - zaoponowała Deirdre. Mrówki ucztowały na jego nogach; zaczął uderzać dłońmi w nogawki spodni. Rozpaczliwie przykucnął i pchnął rękami sufit, mając nadzieję, że tuż nad nim znajduje się klapa w dachu. Wsparł się na nogach, dłońmi i ramionami naciskając. Nic nie drgnęło. Nagle poruszyło się coś innego. Przegniła deska pod jego stopami przekrzywiła się, po czym pękła, zrywając tynk na suficie pomieszczenia znajdującego się poniżej. - Co jest, do diabła! - krzyknął Shannon. Indy'ego zalało światło; stał chwiejnie, chwytając równowagę za pomocą palców rąk i nóg. Ale siła ciężkości przeważyła. Jego stopy ześlizgnęły się z deski i Indy zaczął spadać. Uderzył piersią o przegniłą deskę i zsunął się z niej. W ostatniej chwili chwycił się rękami boków deski. Wygięła się pod jego ciężarem i Indy zawisnął w powietrzu. Nad sobą widział stopy Shannona i nogi Deirdre. Poniżej promienie popołudniowego słońca przesączały się jasnym snopem przez okno. Zobaczył pokój z dwoma pojedynczymi łóżkami, w drzwiach zaś stał Adrian Powell. Usłyszał, że coś uderzyło o podłogę, i wiedział, że jest to złoty zwój. Pokój zawirował. Mrówki kąsały jego palce, ramiona, nogi i kostki. Usłyszał skrzypienie w chwili, gdy deska wygięła się jeszcze bardziej. - Indy, zaraz spadniemy! - krzyknęła Deirdre. W tej samej chwili deska nie wytrzymała i podłoga gwałtownie zaczęła się przybliżać. 180 - Przeklęty pociąg. Przystanek za przystankiem. Nikt mi nie powiedział, że przyjadę w środku nocy. Nie licząc chodzenia, to najwolniejszy sposób poruszania się. So whylome wont. Leeland Milford podrapał się po łysinie i jego grube, białe wąsy poruszyły się, gdy uważnie przyglądał się stacji w Amesbury. Miał na sobie długi ciemny płaszcz i niósł zamkniętą na klucz czarną walizkę. Spełniał właśnie coś, co uchodziło za misję, i tym razem nie zamierzał 0 niczym zapomnieć. Własnoręcznie napisał nawet notatkę o tej sprawie. - Podwieźć, proszę pana? Milford zatrzymał się i rozejrzał dookoła, zaniepokojony tym głosem, po czym odwrócił się i zobaczył, że był to jakiś chłopiec. - Mówisz do mnie, młody człowieku? - Tak, proszę pana. Właśnie zastanawiam się, czy nie chciałby pan podjechać moim powozem. - Podjechać? Czy ty chcesz mnie na dudka wystrychnąć, człe-cze? Dobrze wiadomo, że każde miejsce w tym maciupkim miasteczku można znaleźć w ciągu pięciu minut, i to pieszo. So whylome wont. Dobrze słyszysz? - Chyba tak. Mógłbym ponieść pańską torbę. - Nie, na życie moje. Teraz już idź. - Milford oddalił się zdecydowanym krokiem, ale gdy już przeszedł przez stację, spostrzegł, że młodzieniaszek idzie za nim. - Nauczę urwisa - mruknął. Obrócił się na pięcie, wysunął palec 1 wrzasnął: - „Wiem przeto, kogóż to wypatrujesz wszędzie, wszak wypatrujesz Merlina; tedy nie szukaj go więcej, jam ci jest bowiem!" Chłopiec cofnął się. - Musiał pan tu przyjechać na zgromadzenie. - Wykluczone. Wykluczone. - Milford zaczął iść wzdłuż chodnika. Miał nadzieję, że nie będzie musiał sprawdzać zbyt dużej liczby kwater, by odnaleźć Indy'ego. Oczywiście w tym miasteczku z pewnością nie ma zbyt wielu pensjonatów do sprawdzania. - Przeoczył pan zaćmienie. Urwipołeć wciąż szedł za nim. Milford zatrzymał się, obrócił i przez moment uważnie przyglądał się blondynkowi. - Może powiedziałem to za wcześnie. Mimo wszystko Merlin był znany z tego, że od czasu do czasu objawiał się „jako dziecię lat czternastu odziane w łachmany". - Mam na imię Randy. - No cóż, panie Randy, nie jeżdżę pociągami na zaćmienia czy świąteczne zgromadzenia. Możesz być tego pewien. Ale mógłbyś mi powiedzieć, czy widziałeś człowieka, który... Och, nieważne. 181 - Szuka pan pewnego człowieka, który nosi ze sobą bat? - Dobry Boże, nie. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Ten człowiek nosi jednak skórzaną kurtkę i fedorę. - Naprawdę? To Indy. Wiem, gdzie może pan go znaleźć. - Doprawdy? - Tak, i możemy pojechać tam moim powozem. - Dlaczego od razu tego nie mówiłeś? W drogę. Ledwie się ocknąwszy, Deirdre jęknęła, wykrzywiając twarz z cierpienia. Czuła ból w całym ciele. Usiadła i obmacując sobie głowę, znalazła guz za prawym uchem. Wpatrywała się w mocną wiklinową żerdź naprzeciwko, próbując odgadnąć, co to jest. W końcu przypomniała sobie wszystko i zauważyła, że cała jest otoczona wiklinowymi żerdziami. Była w klatce, klatce z wikliny. - Jak się czujesz, Deirdre? Głos Adriana brzmiał dziwnie, odległe. Nie mogła się zorientować, skąd dochodzi, nie mogła też zobaczyć Powella. Rozejrzała się. Była w wielkim, pustym pomieszczeniu z wysokim sufitem. Przez duże, zabrudzone okna nie przedostawało się światło. Wreszcie dostrzegła go po prawej stronie. Był tam przez cały czas, obserwując ją z przeciwnego końca pokoju. Miał na sobie długą szatę, otaczali go dwaj mężczyźni w podobnych strojach. Ich kaptury były naciągnięte na głowy. Adrian ruszył w jej kierunku, jego towarzysze podążyli za nim. Nie, to nie może być prawda, powiedziała sobie. Czy to już się kiedyś nie zdarzyło? Tak, przed pubem, ale wtedy śniła, a to musi być kolejny sen. - Dziękuję za odnalezienie zwoju. Wątpię, czy udałoby mi się to na czas bez waszej pomocy. Przypuszczam, że pokój, który odkryliście, przesuwając kamienie, był bardzo szczególny, w nim właśnie mieszkała Ginewra. Prawdopodobnie siostra mnicha ukryła zwój w kominie tuż przed budową ściany, odcinającej pokój na wieki. Deirdre objęła się ramionami, czekając, aż wizja minie. Adrian jednak wciąż się zbliżał, tak że mogła ujrzeć dokładnie jego twarz, uśmiech, dołek na podbródku i te czarne oczy, które przewiercały ją na wylot. - Nie oszukasz mnie. Nie jesteś rzeczywistością. Ja tylko śnię. - Śnisz? Naprawdę? Nie pamiętasz, jak spadłaś z sufitu? Masz dużo szczęścia. Wylądowałaś na jednym z łóżek, ale niestety odbiłaś się i uderzyłaś w głowę. 182 - Gdzie jest Indy i Jack? Adrian zatrzymał się przed klatką i przejechał palcami po jednej z żerdzi. - O co chodzi? To tylko sen, nieprawdaż? Zaśmiał się. Włosy zjeżyły się na głowie dziewczyny. Zamknęła oczy, aby zniknął. Nakazała sobie obudzić się. Musiała zasnąć razem z Indym, po tym jak się kochali, i śniło jej się to wszystko. Nic z tego nie zdarzyło się naprawdę. Nie pojechali do Stonehenge ani do klasztoru. Z pewnością nie przebili się przez ścianę i nie wspinali wewnątrz komina. Śniła tylko, że znaleźli złoty zwój i czołgali się w tunelu pod dachem, a potem spadła z sufitu do sypialni. Wcześniej miała sen o wędrowaniu wśród starych ogromnych domów. Zaraz jednak poczuła ukąszenia na ramionach i nogach i przypomniała sobie coś jeszcze. Kiedy ostatni raz widziała Adriana we śnie, miał na sobie czarną szatę, nie białą tak jak teraz. - Nie zasypiaj znowu, Deirdre. Nie mógłbym sobie wybaczyć, gdyby ominęła cię cała ta zabawa. Głos brzmiał tak realnie. Otworzyła oczy, a on ciągle tam był. Dotknęła bolącego miejsca na głowie, obmacując je ręką. To nie był sen, ale rzeczywistość, i to było okropne. - Wypuść mnie stąd. Tym razem ci się nie uda, Adrianie. Przechadzał się dookoła klatki, jakby oglądał zwierzę. - Gdzie jest Indy? - zapytała. - Obawiam się, że widziałaś swego profesora Jonesa po raz ostatni, Deirdre. Dał znać mężczyznom i każdy z nich wziął jeden koniec klatki. Dźwignęli jąi ponieśli w kierunku podwójnych drzwi. - Opuśćcie mnie! - krzyknęła, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Przywarła do żerdzi. Owiało ją stęchłe klasztorne powietrze. - Adrianie, proszę, przestań. To nie jest śmieszne. Zatrzymał się w drzwiach i obrócił do niej. - Masz naprawdę szczęście, Deirdre, prawdziwe szczęście. Zostałaś wybrana, wytypowana. Będziesz zapamiętana. Nie wiedziała, o czym on mówi, nie chciała wiedzieć. Powell pchnął drzwi i ogarnęła ją noc. 22. Pamięć Milforda Indy siedział na zimnej, kamiennej podłodze. Jego ręce były przywiązane do nóg łóżka, które znajdowało się za nim. Shannon był obok, przywiązany w taki sam sposób do innego łóżka. Byli więzieni w pokoju, do którego spadli. Indy wylądował na nogach, lecz Shannon spadł na niego i obydwaj uderzyli o podłogę. Kiedy Indy się pozbierał, zobaczył lufę pistoletu Powella wycelowaną w siebie. Próbował pomóc Deirdre, gdy spadła z łóżka, ale Powell trzymał go od niej z daleka. Potem ukazały się jego zbiry i zabrali ją stąd. Indy nie widział jej od tej pory. Nie widział także Powella. Teraz Williams trzymał straż u drzwi z webleyem Indy'ego w ręku, nożem Indy'ego przy jednym boku i batem Indy'ego przy drugim. Indy zapytał go, jak się czuje Deirdre i gdzie ją zabrali, ale ich opiekun nie odpowiedział. Nie wyrzekł w ogóle ani słowa oprócz tego, że zabronił im rozmawiać. Byli już cicho przez dłuższą chwilę, więc Indy postanowił spróbować znowu, zmieniając taktykę. - Masz jakieś doświadczenie z batem? Williams zignorował go. - Indy może dać ci krótką lekcj ę, j eśli rozwiążesz go na moment -wtrącił Shannon. - Jack, pozwól... - Mówiłem, nie gadać! - Williams potrząsnął kolbą webleya. - Przepraszam - wymamrotał Shannon. Teraz trzeba będzie poczekać... i spróbować znowu, pomyślał Indy. Rygiel w drzwiach został odsunięty i do pokoju wszedł Powell ubrany w długą szatę. 184 - Mam nadzieję, że jest wam wygodnie, panowie. Teraz wychodzę, ale wrócimy po was później. A propos, dziękuję za odnalezienie złotego zwoju. Nie mogło się to zdarzyć w lepszym momencie. Sprawiliście, że uświadomiłem sobie, iż wszystko idzie tak, jak zostało zaplanowane. - Co zrobiłeś Deirdre? - spytał Indy. - Nie ma powodów do obaw. Jest w dobrych rękach. Ma swoją rolę do odegrania - otworzył drzwi, aby wyjść. - Jeśli zrobiłeś jej krzywdę, Powell, wepchnę ci omfalos do gardła. Okrutny uśmiech pojawił się na ustach Powella. - Nie sądzę. Omfalos zostanie zakopany w środku Kręgu Merli-na i nikt nie wykopie go przez tysiąc lat. - Albo do momentu, kiedy następny archeolog wbije tam swój szpadel. - To się nie zdarzy - zdecydowanie powiedział Powell. - Właśnie w zeszłym tygodniu parlament przyjął uchwałę, która mówi o posadzeniu drzewa w centralnym punkcie Stonehenge i zabrania kopania w tym miejscu. Jestem tutaj jako reprezentant parlamentu. Oczywiście moi koledzy nie wiedzą, że krew Deirdre uświęci miejsce wokół cudownego kamienia, kiedy drzewo zostanie zasadzone o świcie. Lecz to jest częścią proroctwa, naszej spuścizny. - To jest jak piekło! - krzyknął Indy, usiłując wyswobodzić się z więzów. - Spędzisz resztę życia w więzieniu - powiedział Shannon - ktoś doniesie. - Nie sądzę. Nie sądzę. Tak mało mnie znasz. Ale dosyć gadania. Inni czekają na mnie. Drzwi zatrzasnęły się za nim i Williams zajął swą pozycję. - Wygląda na to, że Powell planuje wielką noc - wymamrotał Shannon. - Musimy coś zrobić - powiedział Indy półszeptem, mierząc wzrokiem Williamsa. Gdyby udało się sprowokować strażnika do spaceru w zasięgu stóp Indy' ego, mógłby podstawić mu nogę i ogłuszyć kopnięciem w głowę. Wówczas podnieśliby łóżka i przełożyli pęta pod nogami. Indy był jednak przywiązany do łóżka, które znajdowało się najdalej od Williamsa, co czyniło plan trudnym do wykonania. - Indy, musisz wiedzieć coś o druidach - powiedział Shannon. -Czy oni rzeczywiście zjadają ofiary z ludzi, jak mówił Powell? - Pewni druidzi, ci prawdziwi - Indy mówiąc, obserwował Williamsa kątem oka - składali ofiary z ludzi i zwierząt 185 - Więc, jak sądzę, Powell nawiązuje do ich złych nawyków -odrzekł Shannon. - Przestańcie gadać - zareagował Williams. - Obaj. Williams sprawiał wrażenie niespokojnego. To, co mówili, wyraźnie przeszkadzało mu bardziej niż fakt, że rozmawiali. - Powinieneś wiedzieć, co robią twoi przyjaciele - powiedział Indy. - Druidzi zabijali przez spalenie, powieszenie i utopienie. Symbolizowało to trzy żywioły. Ogień, powietrze i wodę. - W Stonehenge nie ma wody ani drzew, a ogniska są zakazane -odparł Williams. - Również sztyletowali swój e ofiary - kontynuował Indy - a ich wnętrzności używali do przepowiedni. Williams w milczeniu rozważał jego słowa. - Sądzę, że nie wiesz zbyt wiele na temat Powella - powiedział Shannon. Mężczyzna chrząknął, odwracając wzrok. Indy zdecydował się dalej napierać. - Nie jesteś druidem, prawda? Nie nosisz szaty i nie wybierasz się na ich ceremonię. - Może dopiero praktykuje - wtrącił Shannon. Williams przeszedł kilka kroków naprzód i wcisnął webleya między żebra Shannona. -Nie jestem druidem. Jestem stolarzem i dozorcą tutaj. - Jesteś osłem! - krzyknął Indy. Williams chwycił broń i ruszył w kierunku Indy'ego. Dobrze. To była ich szansa. Indy naprężył nogi, gotowy powalić Williamsa jednym szybkim uderzeniem. Troszeczkę bliżej. Jeden krok więcej. Chodź! - dopingował go w myślach. Dozorca jednak nagle zatrzymał się i obrócił w kierunku drzwi, które otworzyły się skrzypiąc. Indy zaklął w duchu, kiedy Williams wyszedł pozajego zasięgu. Wtedy spostrzegł Randy'ego. Dziękuję, mały bastardzie, pomyślał. - Co tutaj robisz, Randolph? Mówiłem, abyś trzymał się od tego z daleka - warknął Williams. - Tato, posłuchaj. Musimy puścić ich wolno. - O czym ty mówisz? To nie nasza sprawa. Nie możemy nic zrobić, bo tamci nas zabiją. Randy spojrzał na Indy'ego i Shannona. - Zmusili nas, abyśmy to zrobili. Mój ojciec nie jest złym człowiekiem. Zapłacili mu zbyt dużo pieniędzy za klatkę i sprawili, że je przyjął. 186 - Klatkę? - zapytał Indy. - Jaką klatkę? - Wiklinową. Ojciec jest bardzo dobrym cieślą. Ale oni powiedzieli, że jest im winien usługi z powodu pieniędzy, które przyjął. Nie mógł odmówić. Pierwszego dnia były to tylko drobne posługi. Potem pilnował twojego przyjaciela, a ja obserwowałem dworzec. Teraz także muszę wypatrywać niezwykłych ludzi za każdym razem, gdy przyjeżdża pociąg. Randy odwrócił się w kierunku drzwi i w tym momencie do pokoju wkroczyła osoba, której Indy nigdy nie spodziewał się tutaj ujrzeć. - Doktorze Milford, co pan tutaj robi!? - Teraz to nieważne. - Milford postawił swą czarną skórzaną walizkę na podłodze i rozejrzał się wokoło. - Jakież diabelskie uczynki się tutaj dzieją? - rzucił gniewne spojrzenie i zwrócił się do ojca Randy'ego. -Rozkazuję ci, wypuść tych mężczyzn. Nie są przestępcami. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Williams wyglądał na skonfundowanego. - Nie mogę, Powell mnie zabije. - Więc ja to zrobię - powiedział Milford i zręcznie wydobył nóż zza pasa mężczyzny, zanim ten mógł zareagować. Podszedł do Indy'ego i zaczął przecinać więzy. - Przestań! - rozkazał Williams. Uniósł rękojeść webleya nad głową. - Nie, tato, nie! - Randy rzucił się w kierunku Williamsa i ojciec z synem zaczęli się szamotać. Indy szarpnął ramionami, a Milford ciągle przecinał więzy. W końcu puściły i Indy przekoziołkował, podnosząc nogę łóżka i uwalniając swe drugie ramię. Poderwał się na nogi i wyszarpnął broń z rąk Williamsa. Mężczyzna oparł się o ścianę. - Co chcecie teraz ze mną zrobić? - Daj mi mój bat. Williams zawahał się, ale zrobił to, co kazał Indy. - Nie bijcie mnie. Nie chciałem zrobić wam krzywdy. - Nie, tylko pilnowałeś nas, aby ktoś inny mógł potem zabić. Randy podniósł drugie łóżko i Shannon mógł się uwolnić. - Teraz pamiętam, skąd cię znam - powiedział Milford do Shan-nona. - Byłeś tym, który grał na rogu, u Indy'ego. - To prawda - odparł zdziwiony Shannon. - Było to tak głośne, że uszy bolały mnie całymi dniami. - Przepraszam za to - powiedział Shannon i podszedł do Indy'ego. Chwycił Williamsa za kołnierzyk od kurtki. 187 - Nie cenię sobie sposobu, w jaki mnie potraktowałeś webleyem. - Możecie mnie bić, ale nie bijcie mojego syna - powiedział Williams. - Nie zamierzamy robić krzywdy żadnemu z was - odparł Indy. -Potrzebujemy tylko współpracy i jeśli rzeczy przebiegną po naszej myśli, nie będziecie mieli żadnych kłopotów z Powellem. - Pomożemy wam - powiedział Randy. - Możecie na nas liczyć. Jego ojciec skinął głową ponuro i odwrócił wzrok. - Gdzie jest Deirdre? - zapytał Indy. - Zabrali ją do Stonehenge w klatce, którą zbudowałem. - Dobrze. Miej na niego oko, Jack - powiedział Indy i zwrócił się do Milforda. - A teraz, na Boga, niech mi pan powie, co pan tutaj robi, doktorze Milford. - Wypełniam ważną misj c. - Naprawdę? -Tak. Stary profesor schylił się do swojej czarnej walizki i zaczął manipulować zatrzaskiem. - Zamknięta. Co ja mogłem zrobić z kluczem? - wyprostował się i zaczął przeszukiwać kieszenie. - Skąd pan wiedział, że tutaj jestem? - Nie było ciebie w domu i... - wydobył klucz z kieszeni, przyjrzał się mu, po czym ukląkł i spróbował dopasować go do zamka. -Nie, to nie ten. Zresztą też nie wiem, do czego służy. - Wyprostował się, kontynuując poszukiwania w kieszeniach. - Nie było mnie w domu, więc po prostu pomyślał pan, że jestem tutaj? - zapytał Indy sceptycznym tonem. - Nie, Marcus się tego domyślił. - Brody? - Tak. Marcus martwił się i wysłał mi depeszę z pytaniem, czy postąpiłem zgodnie z jego instrukcją. - Jaką instrukcją? - zapytał Indy. - Tego i ja chciałem się dowiedzieć, więc wysłałem z powrotem depeszę z zapytaniem, o co mu chodzi. Wyciągnął chusteczkę do nosa i miał właśnie wytrzeć czoło, kiedy klucz upadł na podłogę. - Tutaj go wsadziłem. Owinąłem w chustkę, aby nie zapomnieć. - Co z tymi instrukcjami od Marcusa? - Przysłał mi następną depeszę, w której przypominał mi, że mam coś, co powinienem tobie dać. Miałem to na dnie walizki przez cały czas, ale to było w pudełku, pod papierami i... 188 Indy był już wyprowadzony z równowagi. - Doktorze Milford, o czym pan mówi? Co to jest? - Omfalos oczywiście. Indy potrząsnął głową. - Omfalos został skradziony przez Adriana Powella, tego człowieka, który nas związał. Milford zamachał ręką. - Nie, tamten to tylko kopia. Marcus wpadł na pomysł zrobienia duplikatu po tym, jak doktor Campbell pytała o niego i ostrzegała, że może zostać skradziony. Kiedy był już gotowy, został umieszczony w gablocie. - To pomysłowe ze strony Marcusa. - Indy przerwał i spojrzał z zakłopotaniem. - A potem wręczył panu oryginał, więc może pan mi do oddać. Milford był rozpromieniony. - To prawda. Jechałem właśnie do Londynu i sądził, że nikt nie będzie podejrzewał, co przewożę. - Milford podrapał się w głowę w miejscu, gdzie kończyły się jego białe włosy. - Oczywiście wszystko się skomplikowało, kiedy o tym zapomniałem. A potem, gdy wreszcie tę rzecz znalazłem, nie mogłem odszukać ciebie, ale Marcus powiedział coś na temat zaćmienia w Stonehenge i wspomniał, że ty prawdopodobnie będziesz tutaj, z tego czy innego powodu. - Miał rację. Milford otworzył walizkę i wyciągnął jasne pudełko w kształcie sześcianu. - Oto on, Indy. A propos, Marcus mówił, że lepiej nie dotykać kamienia. - Tak, słyszałem o tym. 23. Zabawa - Muszę pożyczyć twój powóz na jakiś czas - zakomunikował Indy Randy'emu. - Muszę pomóc Deirdre. Shannon otworzył drzwi. - Idę z tobą. - Ja nie - powiedział Williams. - Nie ruszę się stąd. - Tato, obiecałeś pomóc. - Nie potrzebujemy więcej kłopotów, Randolph. - Dobrze, zostaniesz tutaj z synem i doktorem Milfordem - powiedział Indy. - Idź na policję i powiedz, że druidzi chcą zabić kobietę w ruinach. - Nie mogę tego zrobić - odparł Williams. Indy posłał mu posępne spojrzenie. - Dlaczego nie? - Bo policjanta nie ma na miejscu i nosi on długą szatę. Jest druidem. - Świetnie. Chodźmy, Jack. Doktorze Milford, dziękuję za pomoc. Jestem pewien, że omfalos wróci bezpiecznie do Marcusa. - Chcesz, aby został ze mną? Indy'emu nie zależało specjalnie na zabieraniu kamienia ze sobą, ale propozycja Milforda nie podobała mu się jeszcze bardziej. - Nie, lepiej ja go wezmę. - Rób, jak uważasz. Jeśli nie masz nic przeciwko, zamierzam położyć się na jednym z tych łóżek. Już dawno powinienem pójść spać. Indy otworzył pudełko i spojrzał na czarny, stożkowaty eksponat ze skamieniałą, podobną do sieci koronką osadzoną na jego powierzchni. To dziwne, ile kłopotów mógł spowodować taki nieatrak- 190 cyjny, nieokreślony zabytek. Nie wierzył w większość tego, co o życiu Merlina napisano na złotym zwoju, alejedno było prawdą. Omfa-los spadł z nieba. Był to meteoryt, któremu w starożytności nadano obecny kształt, prawdopodobnie przez pocieranie czymś szorstkim i polewanie wodą. Otworzył kieszeń kurtki i odwrócił pudełko do góry nogami. Omfalos cieńszym końcem wpadł do kieszeni. Lekko wystawał, lecz Indy zapiął kieszeń. Poklepał się po wybrzuszonej kurtce, czując dodatkowy ciężar. - W porządku, możemy iść. Indy i Shannon wyszli z pokoju, przedostali się przez labirynt korytarzy i dotarli do kaplicy. Zdecydowanym krokiem ruszyli w kierunku podwójnych drzwi. Pchnęli je jednocześnie, lecz zatrzymali się w miejscu. - Zamknięte! - wykrzyknął Indy. Shannon odwrócił się. - Co teraz? - Wiem, jak stąd wyjść! - wrzasnął Randy z drugiego końca kaplicy. - Chodźcie ze mną! Indy wzruszył ramionami. - Chodźmy. Przemierzyli kaplicę i przez inne drzwi trafili do korytarza, który prowadził do wyjścia z boku budynku. Koń i powóz czekały nieopodal. - Będę powoził - powiedział Randy. - Będziecie potrzebowali mojej pomocy. - A co na to twój ojciec? - W porządku - odparł Williams, podchodząc do powozu. - Jadę z wami - powiedział niechętnie. - Już mamy kłopoty, nie możemy wpaść w jeszcze większe. Indy wdrapał się na kozioł powozu razem z Randym, Shannon i Williams zajęli miejsca w środku. Wyjechali z klasztoru i skierowali się ku Stonehenge. Indy nie wiedział, czego ma się spodziewać, ale zdawał sobie sprawę, że nie będzie to cicha noc w ruinach. Deirdre leżała w swej wiklinowej klatce niedaleko kamienia ofiarnego. Bała się Powella przemawiającego do tłumu i druidów, którzy stali zaledwie kilka kroków dalej. Nie chciała jednak wołać o pomoc. Zdawało się, że dla druidów nic nie ma znaczenia. Czuła się ociężała, śpiąca i zdekoncentrowana. To był magiczny sen. Przynajmniej Adrian 191 tak to nazwał. Może dodał czegoś do wody, którą piła, a może sam jego głos tak działał. Jechał z nią ciężarówkąi cały czas gadał i gadał: o druidach, o bogu-Słońce, o Merlinie, o zaświatach, o innym świecie, aż zaczęła się dziwić, co się stało temu członkowi parlamentu. Wreszcie, chociaż opowiadał właśnie celtycki mit, zrozumiała, jak można to wszystko powiązać. Była to historia chłopca, który polował w czasie, gdy wielu w kraju było słabej woli i bojaźliwego serca. Chłopiec dotarł do zamku Króla Cierpienia i zauważył na dworze złoty kielich. Odkrył, że puchar może przywracać umarłych do życia i leczyć. Kiedy zabrał kielich z zamku i pokazał ludziom, ich słabość minęła i byli znowu silni. Deirdre zdała sobie sprawę, że była to parabola nawiązująca do usiłowań Powella, zmierzających do powstrzymania Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, którą uznawał za przejaw malejącej siły kraju, a zwolenników tej organizacji uważał za ludzi bojaźliwego serca i słabej woli. Wydawało jej się, że słyszy gdzieś daleko mocne walenie i odległy dźwięk rogu. Jednak Powell nie przestawał mówić: - Złoty kielich nie jest wcale różny od złotego zwoju, który, jak obiecałem, przynoszę wam. Daje on wielką nadzieję i przywraca Tańcowi Olbrzymów siłę omfalosa. Posłuchajcie teraz zadziwiającej historii Merlina. Po czym zaczął czytać zwój. Chwyciła obiema rękami wiklinowe żerdzi i wyciągnęła się na palcach. Mogła zobaczyć Powella na szczycie kamienia ofiarnego i zauważyła, że odczytuje nie zwój, lecz kawałek papieru. Jeden z jego bardziej wykształconych przyjaciół musiał go specjalnie przetłumaczyć. Skończywszy, Powell przemówił rytualnym głosem: - To, co napisano w dawnych czasach, potwierdza to, o czym wiedzieliśmy, choć wielu wątpiło. Merlin, druid, był naprawdę budowniczym Stonehenge. Jest on wysłannikiem omfalosa i przewidział dzień, w którym Taniec Olbrzymów ponownie odzyska swą moc. Teraz zakopiemy omfalos, a o świcie, po skończeniu obrzędu, wielkie siły świętego kamienia spłyną, gdy Apollo i Merlin połączą się w jedno, a ja, wasz sługa, zajmę ich miejsce na ziemi. Dajcie wiarę temu, co wam przekazuję, koledzy wielkich orderów. Jeśli to, co mówię, nie jest prawdą, niech niebo spadnie na moją twarz, a płomienie gniewu niech mnie strawią. Mam nadzieję, że to zrobią, pomyślała Deirdre, a myśl ta jakby wtargnęła do jej umysłu gdzieś z zewnątrz i sprawiła, że dziewczyna zaczęła zastanawiać się nad swoim położeniem i nad tym, co się dzieje wokoło. Co ja tutaj robię? Muszę się stąd wydostać. 192 Dźwięki bębnów przybliżyły się, rogi brzmiały jak dziki, straszliwy wiatr. Deirdre zobaczyła Adriana przybliżającego się do środka wewnętrznej podkowy. Opuszczał coś na ziemię. Kiedy wstał, popatrzył prosto na nią, przechwytując jej spojrzenie. Nieważne jak mocno próbowała, nie mogła odwrócić wzroku. W końcu uśmiechnął się, a ona przeniosła spojrzenie na tłum. Nie mogła uwierzyć w to, co widziała. Wstrzymała oddech i patrzyła. Po chwili mocno ścisnęła powieki. Nie chciała tego oglądać. To niemożliwe. Nie wierzyła. Odważyła się spojrzeć jeszcze raz. Doznała dziwnej ulgi, gdy zobaczyła druidów w długich szatach. Co się z nią działo? Przed chwilą była pewna, że patrzy na stado jeleni. - To nie jest noc na przemówienia, to jest nasza noc, noc zabawy i wielkiej przygody! - krzyczał Powell. - Słuchajcie bębnów i rogów, jak się zbliżają-jego głos brzmiał hipnotycznie. - Uwalniam, lecę, wzbijam się w niebo. Uwalniam, lecę, wzbijam się w niebo... Randy zatrzymał powóz koło ciężarówki, na zewnątrz ruin. - Tym samochodem ją tu przywieźli - powiedział Randy, wskazując ciężarówkę. Podeszli do niej, lecz skoro tylko Indy spostrzegł, że jest pusta, skierował swój wzrok na kamienną konstrukcję. Słyszał muzykę i dostrzegał cienie figur poruszających się w urywanych obrazach. - Spójrzmy na to z bliska. - Zostań lepiej tutaj, synu - sprzeciwił się ojciec Randy'ego. - Przejechałem kawał drogi. Chcę pójść z wami. - Powiedziałem zostań. - Twój ojciec ma rację, Randy - wtrącił Indy. - Będzie lepiej, jeżeli poczekasz tutaj. - Dobrze. - Posłał im złe spojrzenie i wrócił do powozu. - Uwaga - syknął Shannon - ktoś idzie. Trzej mężczyźni schowali się za powozem i zobaczyli dwie postacie w szatach, zbliżające się do ich kryjówki. - Co tutaj robisz? - zapytał jeden z nich, gdy zobaczył Randy'ego. Williams chciał wstać, ale Indy ściągnął go z powrotem na dół. - Przyjechałem, żeby zobaczyć, czy ktoś będzie chciał wrócić -odpowiedział chłopiec niewinnie. - Jeszcze nie skończyliśmy, a poza tym lubimy spacery - stwierdził jeden z druidów. - Jedź już. - Pozwól mu zaczekać moment - zaoponował drugi - może ktoś będzie chciał pojechać z powrotem. 13-IndkmJones 193 - Zostań tu, ale nie podchodź bliżej - ostrzegł pierwszy mężczyzna. - Rozumiesz? - Tak, proszę pana. - Dobrze idzie, Randy - wyszeptał Indy tak cicho, że tylko Shan-non i Williams mogli go usłyszeć. Gdy strażnicy zniknęli z zasięgu wzroku, Indy poprowadził do przodu i dostali się za zewnętrzny krąg kamieni. Zatrzymali się przy j ednym z trylitów, skryci w j ego ogromnym cieniu. Indy ścisnął mocno swego webleya i rozejrzał się, ale nikt ich nie zauważył. Bębnienie stało się głośne. Uderzało w uszy Indy'ego. Rogi brzmiały i powietrze było wypełnione dźwiękami. Kilka butelek wina krążyło wśród tłumu. Zobaczył kogoś w kostiumie byka, ktoś inny miał na sobie nakrycie głowy w kształcie ptasiego łba. Przez chwilę mignął mu mężczyzna ubrany tylko w przepaskę na biodrach, tańczący i grający na harfie. Niektórzy z druidów, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, skręcali się na ziemi, wymachując ramionami, takjakby byli ptakami mającymi wzbić siew nocne niebo. Znał praktyki celtyckich druidów, wywodzące się ze starożytnego szamanizmu, i ci nowi druidzi wyraźnie wykorzystywali stare wzory do swoich rytuałów. Ciągle pamiętał, jak podczas wykładu 0 szamanach z górnego paleolitu j eden z profesorów na Sorbonie opisał tego rodzaju praktyki: „Bodziec zmysłowy, presja emocjonalna i dezorientacja wywołują odłączenie, trans, wizję, ekstazę". Ale nie było czasu na to, by rozważać zachowanie druidów. Musieli wykorzystać sytuację. Musieli odnaleźć Deirdre, zanim stanie się ofiarą tej zabawy. Indy dał znak Shannonowi i Williamsowi, aby poczekali, a sam wymknął się z kryjówki. Zaledwie kilka kroków dalej jeden z druidów kręcił się i zataczał w jego kierunku. Indy złapał go za kaptur i uderzył kolbą webleya. Druid osunął się na ziemię, a Indy błyskawicznie ściągnął z niego szatę i nałożył ją na siebie. Broń wsunął do kieszeni. Shannon 1 Williams spoglądali to na powalonego mężczyznę, to na Indy'ego, zaskoczeni szybkością akcji. - Uważajcie na niego, dopóki nie zdobędę kolejnych szat. Indy naciągnął kaptur i wynurzył się z cienia trilitu. Kilku mężczyzn w kapturach przygotowywało ognisko na szczycie kamienia ofiarnego i Indy zorientował się, że musi się śpieszyć. Poczuł rękę na ramieniu i zmartwiał. Obrócił się i rozpoznał tego samego brodatego druida, który trzymał straż przy kamieniu-pięcie przed zaćmieniem Słońca. Mężczyzna podał mu butelkę wina. Indy wziął ją i łyknął resztkę, która została. 194 - Dziękuję, bracie. Druid zmarszczył brew. - Słuchaj, zabrałeś moją szatę i nie zwróciłeś jej. - Widzę, że znalazłeś następną. Czy mógłbym pożyczyć także i tę? -Co? Indy rozbił butelkę na głowie mężczyzny i ten runął na ziemię. Chwycił go za ramiona i szybko dowlókł do trilitu. - Ten facet musi stracić trochę wagi - powiedział zirytowanym głosem, kiedy Shannon i Williams rzucili się, by mu pomóc. Ściągnęli wielką szatę mężczyzny i Shannon włożył jąna siebie. Była zdecydowanie za długa. - Nie mogłeś znaleźć kogoś trochę mniejszego? - Nie ma czasu na wybrzydzanie. Rozpalająjuż ogień. - Uważaj, ktoś idzie - ostrzegł Shannon. Indy spojrzał i zobaczył kolejnego brata. Ten jednak był usposobiony woj owniczo. - Co tu się dzieje? - zażądał wyjaśnień, patrząc na leżące twarzami w dół postacie bez szat. Indy chwycił Williamsa za kołnierz. - Złapaliśmy ich, jak szpiegowali. - Williams, co tutaj robisz? - Znasz go? - zapytał Indy. - Jestem policjantem. Czuwam nad bezpieczeństwem tu obecnych. Schylił się, aby przyjrzeć się leżącym mężczyznom. Shannon chwycił go za kark i uderzył głową o kamień. Policjant zatoczył się dwa kroki i wydobył pistolet. Indy zepchnął Shannona z drogi i sięgnął po swojego webleya. Policjant wycelował w Shannona. Pistolet wypalił. Shannon rzucił się do tyłu zdziwiony, a policjant padł. - Boże, zastrzeliłem go! - Indy wpatrywał się w ciało leżącego bez ruchu i nagle zrobiło mu się niedobrze. - Dziękuję - powiedział Shannon. - Właśnie dlatego żyję. Ściągnął szatę posterunkowemu i wręczył ją Williamsowi. - Nie ubiorę się w to - sprzeciwił się Williams, wskazując dziurę na wysokości klatki piersiowej i plamę krwi. - Wygląda jak rozlane wino - orzekł Shannon. - Wkładasz to albo wracasz. Zdecyduj się. Williams włożył niechętnie szatę i cała trójka z nasuniętymi kapturami wyszła zza trylitu. Shannon od razu przydepnął zbyt obszerne i długie odzienie, ale zdołał utrzymać równowagę. Podciągnął szatę i pochwycił jej skraj, tak jak robiła to Deirdre. Jego niezgrabne ruchy nie wzbudziły zainteresowania, gdyż prawie wszyscy podrygi- 195 wali w spazmatycznych ruchach, wirowali w rytm muzyki i coraz więcej bawiących się wpadało w trans, drgawki, ekstazę, falowanie. Wszystko nam sprzyja, pomyślał Indy, próbując pozbyć się wyrzutów sumienia. Zbliżyli się do kamienia ofiarnego i zobaczyli buchające płomienie ogniska. Indy myślał o Deirdre i upewniał się w swych zamiarach. Około tuzina druidów bawiło się wokoło kamienia. Były wśród nich postacie bijące w bębny i dmące w rogi, a j edna z nich tańczyła, maj ąc na sobie skrzydła z prawdziwych piór i wężowe nakrycie głowy pokryte łuskami. - Z tyłu, za kamieniem ofiarnym - powiedział Indy do Shanno-na, gdy spostrzegł wiklinową klatkę. Odwrócił się do Williamsa. - Zacznij tańczyć i chodź za mną. Indy kopał i wymachiwał rękami jak pływak, przesuwając się dookoła masywnego kamienia. Obejrzał się i zobaczył Williamsa naśladującego jego ruchy oraz Shannona improwizującego na swój sposób. Ręce miał ułożone tak, jakby grał na trąbce, a cały podrygiwał w rytm własnej muzyki. Wreszcie ujrzał Deirdre. Leżała na dnie wiklinowej klatki. Nie ruszała się. Pewnie dali jej jakiś narkotyk, pomyślał. Byli tak ufni w to, że nie ucieknie, iż nikt jej nie pilnował. Podbiegł do drzwi klatki, a Shannon ustawił się za nim, nie przestając tańczyć. - Deirdre - wyszeptał Indy - wstawaj. Odwróciła głowę, zamrugała oczami... -Indy! - Pssst! Szarpnął zamek. Williams kucnął obok. - Daj mi nóż. Mogę otworzyć to szybko bez klucza. Indy spojrzał na niego, zastanawiając się, czy może mu zaufać. - W porządku, masz. Cieśla wziął nóż, podniósł go do góry, uśmiechnął się, odwrócił i przystąpił do pracy. W sekundę później klamka ustąpiła i drzwi otworzyły się z trzaskiem. Deirdre zaczęła już się wyczołgiwać, ale kłopoty dopiero miały się zacząć. 24. Axis mundi - Indy! - krzyknął Shannon. Obejrzał się i ujrzał biel. Horda druidów zbliżała się do nich. Shannon wydobył pistolet policjanta, ale nie wystrzelił. Williams rzucił nóż, a Indy po prostu patrzył na falującą masę kobiet i mężczyzn w bieli. W ostatniej chwili wyrwał się z letargu i rzucił na ziemię. Pociągnął Deirdre za sobą. Czołgał się pod nogami, kluczył, podrygiwał, toczył. Druidzi nadep-tywali go i kopali. Czyjeś ręce szarpały go, ciągnęły za włosy, chwytały za ręce i nogi. Gryzł, drapał i rozdawał ciosy na prawo i lewo. Bezskutecznie. Usłyszał, że ktoś wyje. - Owce, owce! Łapcie owce! Nie pozwólcie uciec owcom! Coraz więcej rąk chwytało go. W końcu został wyciągnięty z tłumu i poczuł las rąk dookoła. Ktoś pchnął jego nogi i coś zamknęło się z trzaskiem. Potoczył się i zderzył się z kimś. - Indy, nic ci nie jest? - To był Shannon. Spróbował usiąść i ocenić sytuację. Był zamknięty w klatce, a razem z nim tłoczyli się w niej Deirdre, Shannon i Williams. - Sądzę, że się nam nie udało. Drzwi klatki były związane linką, a druidzi odwrócili się, aby kontynuować swoje zabawy, tak jakby nic się nie stało. - To moja wina - odezwała się Deirdre - powinniście uciec, kiedy mieliście szansę. - Nie rozważaliśmy takiej możliwości - odrzekł Indy. - Ale spójrz teraz na nas. Indy wyciągnął rękę po dłoń Deirdre. 197 - Nie martw się. Powell nie może nas zabić na oczach tych wszystkich ludzi. Może myśli, że jest druidem, ale żyje w dwudziestym wieku, tak jak my wszyscy. - Co powiedziałeś, Jones? Indy spojrzał i nie mógł uwierzyć swoim oczom. Powell miał na sobie tylko przepaskę na biodra oraz wieniec z laurowych liści i gałązek. W jednej ręce trzymał harfę, a jego twarz była tak pokryta makijażem, że przypominała maskę. - Powiedziałem, że nie możesz nas zabić na oczach tylu ludzi. Nie wszyscy są tak wykolejeni jak ty. Nie ujdzie ci to na sucho. Powell zaśmiał się i przeciągnął ręką po strunach harfy. - Jones, nie wiesz nic o mojej mocy. Oni widzą to, co ja chcę, aby widzieli. Będziesz jagnięciem ofiarnym, i to wszystko. Nawet teraz śmieją się i rozmawiają... - Powell znowu zagrał na harfie. -Teraz moje małe owieczki muszą iść, by się dalej bawić, ale wrócimy po was bardzo szybko. Powell odszedł w podskokach niczym nierozważne dziecko. - On jest szalony - parsknął Shannon. Deirdre ścisnęła rękę Indy'ego. - Myślę, że to, co powiedział, jest prawdą. Musijakoś sprawiać, że ludzie widzą to, co on chce, żeby widzieli. Indy obserwował przez żerdzie bawiących się. - Zbiorowa hipnoza. Czytałem, że celtyccy druidzi mieli to opanowane do perfekcji. Powell był bardziej niebezpieczny, niż przypuszczał. - To wyjaśnia, dlaczego nie mogłem wystrzelić - powiedział Shannon. - Po prostu pozwoliłem wyjąć sobie broń z ręki. - To czary - wycharczał Williams. - Oto czym są, czarownikami. Coś sprawiło, że upuściłem nóż, zanim mnie dotknęli. - Jakkolwiek na to spojrzeć, nie możemy im nic zrobić - powiedziała Deirdre, skrywając twarz w dłoniach. - Jesteśmy jak mrówki, które mają zostać rozgniecione ich kciukami. - Nie mów mi nic o mrówkach - zaproponował Shannon. - Moj e nogi ciągle pieką od ukąszeń tych bestii. Indy próbował znaleźć wygodniejszą dla siebie pozycję. Z tego miejsca mógł zobaczyć żar ogniska na kamieniu ofiarnym. - Dobra, pomyślmy o tym przez chwilę - zastanawiał się na głos. -Powell nie jest niepokonany. Może zdobyć sobie chwilową władzę nad nami, ale nie kontroluje nas całkowicie. W przeciwnym razie nie trzymałby nas w klatce. - Więc co? Nic nie robimy? - zirytował się Shannon. 198 - Musimy wymyślić sposób na wyprowadzenie go w pole. - Ale jak? - spytała Deirdre. - Przede wszystkim musimy wykorzystać jego niewiedzę. On uważa się za silniejszego, niż rzeczywiście jest. Wsadził nas do klatki, ale nie związał ani nie zakneblował. - Poklepał się po biodrze. -Zabrali mi webleya, ale nie zabrali mi bata. Ani omfalosa, dodał w myśli. - Nie musi nas wiązać ani pilnować - wtrącił Williams. - Nie możemy nic zrobić przeciwko niemu. - Może nie powinieneś zadawać się ze złymi facetami - powiedział sucho Shannon. - Nigdy nie byłem z Powellem. Nie mogłem temu zaradzić. - Wydaje się, że to twój częsty problem - skomentował Shannon. Indy zamachał ręką, chcąc, aby się zamknął. - Jack, wystarczy. Tracisz czas. - Psst! Psst! - usłyszeli. Odwrócili się i zobaczyli Randy'ego kucającego przy klatce. - Wynoś się stąd! - warknął Williams. - Powinieneś się cieszyć, że tutaj jest - powiedział Shannon. - Mam nóż, mogę wyciąć wam drogę ucieczki. Indy wyciągnął rękę na zewnątrz klatki. - Daj mi go i wracaj szybko do powozu. Zaczekaj tam na nas, jeżeli nie chcesz skończyć tutaj. Randy skinął głową, przeczołgał się do wewnętrznego kręgu kamieni i popędził w ciemność. Indy zaś zaczął przecinać linkę zamykaj ącą drzwi. - Ściągnijcie szaty, będziecie mogli szybciej biec - powiedział. - Zobaczą nas - zaprotestował Shannon. - To nie ma znaczenia. I tak dla nich jesteśmy owcami, a nie druidami. Prawie kończył ciąć linkę, kiedy Shannon dotknął jego ramienia. - Schowaj nóż. Ukrył go w momencie, gdy do klatki zbliżyło się kilku mężczyzn. Otoczyli jąi chwycili wiklinowe poprzeczki. Jeden z nich policzył do trzech i zgodnie podnieśli klatkę. Przeszli kilka kroków, postawili ją na ziemi i zmienili pozycje. - Spory ciężar - powiedział jeden z nich. - Nie jesteśmy owcami, chłopaki. Otwórzcie oczy! - krzyknął Shannon. Jeden z mężczyzn spojrzał na nich i Indy rozpoznał Wąskookiego. 199 - Nie wszyscy z nas potrzebująhipnozy. Ale wasze wycie i krzyk nie będą działały na innych. Adrian jest potężny. Wszystko, co będą słyszeli, to beczenie owiec składanych w ofierze. Tym razem unieśli klatkę na ramiona i ruszyli dalej. Tłum roz-stępował się, robiąc im przejście. Indy zobaczył pomarańczowe języki ognia, strzelające w niebo. Musiał coś zrobić, i to szybko. Wyciągnął nóż i zaczął nim uderzać w ręce mężczyzn podtrzymujących klatkę. Zaczęli skowytać i wyć. Krew trysnęła z ran. Klatka zakołysała się, obniżyła ku dołowi, uderzyła o ziemię i rozpadła. Nóż jednak wypadł z dłoni Indy'ego. Indy przecisnął swój e ręce i nogi przez rozbitą konstrukcj ę i wyszedł dziurą. Pozostali wyczołgali się za nim. Tłum patrzył, prawdopodobnie niepewny tego, co widzi. Indy chwycił Deirdre za ramię. - Prędko! - krzyknął. - Łapcie zwierzęta, bo uciekają! - rozległo się czyjeś wołanie i tłum poruszył się. Szaty falowały, ramiona wyciągnęły się do przodu. Uciekinierzy próbowali się wymknąć pomiędzy upiornymi postaciami, ale nie mieli wyjścia. Byli otoczeni ze wszystkich stron. - Na ziemię! - krzyknął Indy do współtowarzyszy i rozwinął swój bat. Zakręcił nim nad głowami mocno i szybko, zawiązana końcówka zaczęła uderzać w policzki, brody, nosy i czoła. Jeden druid za drugim zginali się ku ziemi, trzymając za twarz. - Maj ą pazury - j ęknął ktoś. - Chodźmy, szybko! - krzyknął Indy, gdy ujrzał, że krąg druidów zaczyna się przerzedzać. Kiedy cała czwórka zaczęła przedzierać się w stronę najbliższego trylitu, Indy ich osłaniał. Uderzył w kark jednego z druidów, który próbował złapać Deirdre. Puścił go i rzucił na ziemię, ale kilku innych druidów biegło za nim. Indy pozbył się bata i pędził do przodu. Przeskoczył obok dwóch druidów, minął trylit i wydostał się z ruin. Dwóch ścigających go było blisko, ale Indy zobaczył powóz i biegł tak szybko, jak to było możliwe. Pozostali byli już w środku, a Ran-dy siedział na koźle, gotowy zaciąć konie. Jeszcze trzydzieści kroków. Dwadzieścia. Piętnaście. Prawie już. Jeden z mężczyzn rzucił się i złapał go za kostkę. Indy potknął się, zahamował i potoczył po ziemi. Próbował wstać, ale napastnik spadł na niego. Indy'emu udało się złapać za kark przeciwnika i uderzyć go w szczękę. Głowa mężczyzny odskoczyła i Indy wytoczył się spod niego. Zerwał się na nogi, lecz drugi napastnik przytrzymał go za bark. Indy obrócił się, uderzając pięścią. Mężczyzna osunął 200 się, odrywając ręce i Indy odepchnął go, obrócił się i skierował do powozu, który właśnie zaczynał się toczyć. Shannon złapał Indy'ego za nadgarstki i wciągnął go do wnętrza. - Zrobiłeś to! - krzyknęła Deirdre, gdy powóz zaczął jechać szybciej. Indy przylgnął do drzwi powozu i próbował złapać oddech. - Wszyscy tego dokonaliśmy. - Dałeś im do wiwatu swoim batem, stary - powiedział Williams wesoło. - Muszą myśleć, że jesteśmy najpodlejszymi owcami, jakie kiedykolwiek widzieli - zaśmiał się Shannon. Indy spojrzał. Coś było nie tak. Zobaczył zarys masywnych try-litów, do których się zbliżali. Powóz zrobił szeroki łuk i skierował się z powrotem. - Co robisz? - krzyknął Indy. - Nie mogę nic na to poradzić! - wrzasnął Randy. - Straciłem nad nimi kontrolę. Konie przecięły równinę, mknąc w stronę Stonehenge tak szybkim cwałem, że Indy prawie stracił swoje oparcie na drzwiach powozu. Wysunął się na zewnątrz, przeczołgał na dach i chwycił drewniane siedzenie. Chłopiec był schylony i usiłował złapać lejce, które wypadły mu z dłoni. Indy wspiął się na siedzenie i złapał Randy'ego za ramię. - Posuń się. Dostanę je. Chłopiec odsunął się i Indy wychylił się tak, jak to było tylko możliwe. Ciągle jednak nie mógł dosięgnąć lejców, które dyndały na zadzie jednego z koni. Można było zrobić tylko jedno. Skoczył głową do przodu i wylądował na końskim zadzie. Chwycił lejce i pociągnął, ale konie zdawały się biec jeszcze szybciej. Potrzebował lepszej pozycji. Trzymając się lejców, wstał, stając jedną nogą na każdym z koni. Przechylił się do tyłu i gwałtownie ściągnął lejce. Konie niespodziewanie stanęły dęba, zrzucając Indy'ego ze swoich grzbietów. Wpadł w błoto i potoczył się. Musiał stracić przytomność na moment, gdyż po otworzeniu oczu ujrzał powóz leżący na bokui usłyszał wołaniao pomoc. Próbował podnieść się, wspierając na nogach i rękach. W tej chwili upadła przed nim jego fedora, którą zgubił, kiedy odjeżdżali. Obok dostrzegł stopy. Nogi. - Nie zapomnij swego kapelusza, Jones. Podniósł wzrok i zobaczył Powella, teraz odzianego w szatę, z pistoletem w ręku. Zauważył też kamienną konstrukcję za nim. Stonehenge wynurzało się z nocy dzięki pomarańczowemu żarowi ogniska. 201 - Czy jest pan zadowolony z przejażdżki, profesorze? Konie słu-chająmnie i wróciły na mojąkomendę. Mam pewne szczególne pokrewieństwo ze zwierzętami, jak widzisz. - Zaśmiał się. - Może wynika to z posiadania sklepu. Powell skierował pistolet na powóz. - Teraz zgromadźmy resztę małych owieczek. Jeszcze więcej zabawy przed nami. Nagle Randy kuśtykając wynurzył się z ciemności, a za nim Wąskooki. - Złapałem tego karzełka, gdy próbował się odczołgać. Idąc w kierunku powozu, Indy poczuł ból w boku i dotknął wybrzuszonej kieszeni kurtki. Wylądował na omfalosie i uderzył się w żebro. Ale odetchnął z ulgą, że ciągle go jeszcze ma. Ten kamień był jego ostatnią nadzieją. Rogi i bęben przestały grać i druidzi zaczęli kołysać się i intonować: Axis mundi est chorea gigantum. Wciąż i wciąż, jak warkot ruszającego samochodu. Powell zaprowadził Deirdre do trylitów ułożonych w kształcie podkowy, w centrum Stonehenge, gdzie Indy i reszta byli trzymani pod lufami pistoletów, niedaleko od ognia. Powell uniósł rękę, zawodzenia osłabły, aby w końcu zupełnie zaniknąć. - Teraz wreszcie zacznie się najbardziej uświęcona część naszej ceremonii - powiedział do tłumu. Druidzi podeszli z małym dębczakiem i zasadzili go w dziurze, obok której stał Powell. Indy przypuszczał, że było to miejsce, gdzie został zakopany fałszywy omfalos. Inny druid zbliżył się do Powella i wręczył mu długi nóż o ozdobnie rzeźbionej rączce. - Nie pozwól mu tego zrobić! - krzyknęła Deirdre. - Słuchajcie beczenia owiec, zanim zostaną złożone w ofierze -powiedział Powell. - Spójrzcie, przecież to kobieta! - krzyknął Indy. Wąskooki szturchnął go w bok pistoletem. - Nikt cię nie słyszy. Oni nie wierzą, że owce potrafią mówić, więc nic nie słyszą. Ktoś musi przecież widzieć i słyszeć, myślał Indy. Nikt nie może kontrolować tak wielu umysłów. Ale nie było czasu na zastanawianie się nad tłumem. Gdy ziemia dookoła młodego dębu była już 202 przyklepana, druidzi wycofali się. Powell przyłożył nóż do gardła Deirdre. Indy rozpiął kieszeń kurtki. - Powell, nie masz omfalosa. On jest tutaj. Twój to falsyfikat. Wyciągnął go z kieszeni i uniósł nad głową. - Przestań, Jones - zakomenderował Wąskooki - bo cię zastrzelę. Indy j ednak przeszedł kilka kroków w stronę Powella, nie zwracając uwagi na groźbę. Usłyszał pomruki wśród tłumu. - Kim jest ten mężczyzna? Czy to jeden z nas? Teraz go widzieli. Był tego pewien, a Wąskooki nie pociągnął za spust. Powell stracił swojąwładzę. Opuścił nóż, gdy Indy zatrzymał się kilka kroków od niego. Indy nie wiedział, co ma zrobić i nagle, gdy przycisnął omfalos do piersi, przestało to mieć znaczenie. Zobaczył orła. Swojego orła. Był częścią jego przeszłości. Jego opiekunem. Ostatnio widział go w Delfach, gdy trzymał omfalos w rękach. Teraz zjawił się tutaj, unosił się nad ruinami, zakreślał koło nad trylitami. - Co mam zrobić? - zapytał Indy, nie wiedząc, czy wypowiedział te słowa, czy tylko tak pomyślał. Orzeł zatoczył pierwsze koło i nagle Indy ujrzał kamienie oświetlone delikatnym światłem, które zdawało się emanować z nich. Wyglądały jakoś inaczej. Okrąg z głazów i reszta świątyni były kompletne. W miejscu, gdzie chwilę temu znajdował się kamień ofiarny, leżał inny trylit. Indy był tak zafascynowany tym, co zobaczył, że w pierwszej chwili nie zauważył wysokiego człowieka w szarym płaszczu, który stał przed nim. Mężczyzna przyglądał mu się, a na jego prawym ramieniu siedziała sowa. Indy mógł dostrzec kawałek długiej białej brody, ale nic więcej. Mężczyzna przemówił: -Pytaj. -O co? - Spróbuj jeszcze raz. - Gdzie jestem? - Wiesz. - Ale to nie wygląda tak samo. - Siedemdziesiąt okien patrzy na świat i na jego rozum. - Gdzie są wszyscy? - Są tutaj. Indy próbował przyjrzeć się mężczyźnie. -Kim jesteś? 203 - Czytałeś właśnie moją opowieść, fałszywą, jak sądzisz. Mam wiele imion, a już niedługo ponownie odrodzę się w nauce jako Gan-dalf. Lubię to imię. - Mężczyzna obrócił się łagodnie i Indy zobaczył bladą, pomarszczoną twarz, długi nos i cień pofałdowanego uśmiechu. - Ale nie trać czasu. Pytaj o to, czego jeszcze nie wiesz. Indy nie wiedział, o co ma pytać. - Dlaczego nazywa się to Tańcem Olbrzymów? - Tańczący bogowie pewnego razu ustawili te kamienie, które są wielkim źródłem mocy i zdrowia. - Czy ich moc może być użyta w złym celu? - Moc nie jest ani dobra, ani zła. - Czy Adrian Powell zostanie premierem? - Jeden z wyświęconych zostanie premierem. Możesz jednak powstrzymać Powella. -Jak? - Dając mu to, czego chce. Poczuł szarpnięcie i spojrzał w dół, aby zobaczyć dwoje rąk wyciągniętych po omfalos. Spostrzegł nagle, że szarpie się z Powel-lem o święty kamień, a wszystko wokół wróciło do swej dawnej postaci. Nieznajomy w płaszczu zniknął, podobnie jak orzeł. Słowa starego czarodzieja pozostały jednak w jego pamięci. Indy puścił omfalos i Adrian przycisnął go kurczowo do piersi. Sprawiał wrażenie zaskoczonego tym, że dostał go tak łatwo. Po jakimś czasie to uczucie minęło. Wyglądał na ogłuszonego. Jego usta otworzyły się, zrobił chwiejny krok i ukląkł na jedno kolano. Wąskooki podszedł do niego i zapytał, czy wszystko w porządku. Powell schylił się do jego stóp. Gałki oczne nieomal wyszły mu na wierzch, ale patrzył na Wąskookiego, jakby go nie rozumiał albo w ogóle nie rozpoznawał. - Teraz ceremonia musi się dopełnić - powiedział monotonnym głosem. Przełożył omfalos do jednej ręki i wyciągnął rytualny nóż. Szybkim ruchem pchnął Wąskookiego w brzuch, wyciągnął nóż i ciął wyżej, w okolice obojczyka. Wąskooki zatoczył się w tył, krew trysnęła z jego brzucha i piersi. Upadł. Indy wyrwał kamień z uchwytu Powella i przycisnął go do siebie. Miał biec do Deirdre, ale coś go zatrzymało. Ponownie zobaczył orła unoszącego się nad ruinami. Ptak obniżył się i usiadł mu na ramieniu. Indy wiedział, że jest pod jego opieką. Mężczyzna w szarym płaszczu stał obok niego w ruinach, które nie były już ruinami. Mag podniósł rękę, jakby zachęcając Indy'ego do pytania. Tym razem się nie wahał. 204 - Co się dzieje? Mężczyzna zaśmiał się. - Więcej niż widzisz. - Co zobaczył Powell, kiedy trzymał omfalos? - Własny umysł. Umysł wielkiej mocy, ale równie wielkiej zachłanności, nie przywiązujący wagi do innych ludzi. Wszystko upadało wokoło niego, razem z niebiosami. Przegrał swoją wizję. - Jeśli nie Powell, to kto z druidów będzie premierem? - To już ciebie nie dotyczy. Nie martw się o to. Będzie silnym przywódcą, ale niejako druid. Szturchnął sowę na swoim ramieniu. - Czyż nie tak, Churchill? Zwrócił się do Indy'ego po raz ostatni. - Spójrz teraz, co się dzieje. Niespodziewanie Indy poczuł szarpnięcie. Powell znowu wyrwał mu omfalos z rąk. Oddalił się od Indy'ego, trzymając go nad głową. - Jestem niezwyciężony. Moja moc przekracza wszelkie granice. Mam władzę. Wtedy Indy ujrzał Wąskookiego za Powellem. Stał na własnych nogach, krwawiąc i chwiejąc się. Powell odwrócił się do niego i Wą-skooki objął go ramionami, po czym zaczęli kołysać się jak para tancerzy. - Puść mnie! - krzyknął Powell. - Jaki potwór mnie porwał? Ostatnim wysiłkiem Wąskooki zaciągnął Powella do ogniska. Obaj mężczyźni zniknęli w płomieniach. Ogień buzował, jakby aprobując to, co się stało. Indy przyciągnął Deirdre blisko do siebie. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało. - To koniec. Wszystko skończone. Lecz nagle postać Powella zamajaczyła wśród płomieni. Jego skóra była sczerniała i cała w ogniu, ale ciągle trzymał omfalos. Przez chwilę Indy'emu wydawało się, że Powell chce nim w nich cisnąć. Stało sięjednak inaczej. Z ostatnim, przeszywającym krzykiem przerażenia zniknął w piekle. 25. Strzała Apollina Z przysypanego popiołem gruzowiska, gdzie płonęło ognisko, unosiła się wstęga dymu. W porannym świetle Deirdre obserwowała, jak Indy i Shannon zbliżają się do niej. Nie chciała brać żadnego udziału w ich poszukiwaniach. Nie podejdzie ani na krok do tych makabrycznych szczątków. Doświadczyła wystarczająco dużo strachu i teraz pragnęła tylko spać. Spać głębokim, długim snem. Chciała zapomnieć. To wszystko. Indy dzierżył jakąś płócienną torbę i z jej kształtu można było wnosić, że powiodły mu się poszukiwania omfalosa. - Przypuszczam, że go masz - powiedziała. - Taak... Dziewczyna machnęła ręką. - Nie mów mi o tym. Nie chcę niczego wiedzieć. - Ale jest jeszcze coś, co odkryliśmy, i zapewne to cię zainteresuje - powiedział Shannon. - Co takiego? Podniósł do góry osmaloną kulę żółtego metalu. - Oto złoty zwój. To, co z niego zostało. -Och nie! - Obawiam się, że tak - powiedział Indy. - Powell musiał go mieć w kieszeni swojej szaty. To był „gorący" ogień. - Wciąż jest „gorący" - powiedział Shannon. - Popatrz - podniósł w górę swą stopę; podeszwa jego buta tliła się. - Czy to się da naprawić? - spytała Deirdre. -But? - Nie, Jack, nie twój but. - Cały tekst zniknął - odparł Indy. - Teraz jest to po prostu kawałek złota, co najmniej kilka uncji. Shannon podał jej usmoloną kulę. 206 - Proszę, jest twoja. Ty znalazłaś zwój. - Co mam z tym zrobić? - Możesz wyprawić wielkie przyjęcie weselne, wynająć jazz-band i naprawdę dobrze mu zapłacić. Tak się składa, że myślę o konkretnej osobie. Roześmiała się, popatrzyła na Indy' ego, po czym odwróciła wzrok. Te przejścia zmieniły ją w pewnym sensie, stała się inną osobą, zupełnie niepodobną do tej, która z ekscytacją oczekiwała na powrót do Londynu i wyjście za mąż. Czuła się niepewnie; potrzebowała czasu, żeby wszystko przemyśleć, by wydobrzeć, zapomnieć o przeszłości. Teraz potrzebowała snu. Może wtedy, gdy wypocznie, dojdzie do skutku wszystko to, co zaplanowali. Popatrzyła na szczątki zwoju i wzruszyła ramionami. - No cóż, przypuszczam, że nie jesteśmy już tutaj do niczego potrzebni. Możemy już iść? Zaraz padnę. Indy objął dziewczynę ramieniem. - Ja też. Chodźmy. - A co z fałszywym omfalosem? - zapytał Shannon. - Zostawmy go - powiedział Indy. - To ładny symboliczny powrót świętego kamienia. Shannon wzruszył ramionami. - Nie sądzę, aby powrót któregokolwiek z tych dwóch przedmiotów miał jakieś znaczenie, czyż nie tak? Indy popatrzył na Shannona, który nigdy nie trzymał w dłoniach omfalosa. - Prawda, też tak myślę. Obydwoje powinni odczuwać ulgę i podekscytowanie na myśl o przyszłości, coś jednak zmieniło się między nim a Deirdre, przesunęło się jak powierzchnia ziemi podczas zjawisk tektonicznych, myślał Indy. Chłopak zdawał sobie sprawę, że niejeden człowiek po przeżyciu sytuacji, w której ważyło siej ego życie, odczuwał niewytłumaczalne załamanie właśnie wtedy, gdy niebezpieczeństwo już minęło. To uczucie przejdzie, był o tym przekonany, i obydwoje wrócą do siebie. Przynajmniej miał nadzieję, że tak się stanie. Zsunął ramię z barku Deirdre i jeszcze raz popatrzył na kamienną konstrukcję. Zauważył, że piaskowce, z których uformowana była podkowa w pobliżu pięciu trilitów znajdujących się w centrum ruin, miały taki sam stożkowaty kształt jak omfalos. Stożek oraz równoległobok były uznawane przez starożytnych Greków za dwa najbardziej święte 207 kształty i obydwie te formy występowały w Stonehenge. Stonehenge jednak zostało zaplanowane i wybudowane, jeszcze zanim starożytni Grecy doszli do świetności. Pomyślał o złotym zwoju zawierającym historię Merlina oraz o dziwnej wizji wysokiego mężczyzny w szarej pelerynie. Stonehenge, doszedł do wniosku, to miejsce, gdzie legenda miesza się z prawdą i prawda ta jest być może równie dziwna jak podania. Przeszli przez jeden z trilitów i Indy zatrzymał się spostrzegłszy, że u jego podstawy leży webley. Podniósł go, po czym wzrokjego zatrzymał się na masywnym, kamiennym bloku. Przebiegł po nim dłońmi. - Co robisz? - zapytał Shannon. - Po prostu się przyglądam. Naprawdę nie miałem takiej okazji od chwili, kiedy się tu znaleźliśmy. - Kamień to kamień, Indy, niezależnie od tego, jak jest wielki -powiedział Shannon. -1 cały jazz brzmi tak samo. Shannon potarł szyję i szeroko się uśmiechnął. - W porządku. Rozumiem. Każdy kamień opowiada inną historię. - Przestańcie już. Chodźmy - zadecydowała Deirdre. Powóz na nich czekał. O świcie Randy zawiózł do miasteczka swojego ojca, po czym wrócił po nich. Wiedział, że Deirdre niecierpliwie oczekuje odjazdu. Indy już się odwrócił, gdy nagle coś zauważył. Nad jego głową na kamiennym bloku widniała rzeźba. Był to wizerunek sztyletu o ostrzu skierowanym w dół. Jego rękojeść wydawała się identyczna z rzeźbionymi wizerunkami sztyletów egejskich, o których Indy wiedział, iż pochodzą z drugiego wieku przed Chrystusem. - Co teraz robisz? - zapytała Deirdre. Wskazał sztylet. - Widzisz to? Deirdre podeszła bliżej do głazu. - Wygląda jak strzała. - Wzruszyła ramionami. - Możesz tak to nazwać. Może to strzała Apollina. - Co to takiego? - spytał Shannon. - Apollo ofiarował czarownikowi Abarisowi strzałę, na której ten podróżował po całym świecie. - Dlaczego miałby się tutaj zatrzymać? - zapytał Shannon. Indy odwrócił się i popatrzył na ogromną, niegościnną równinę. - Kto wie? Może Apollo wysłał go tutaj, by zabrać coś, co tamten ukrył wiele lat wcześniej. 209