LUCY MAUD MONTGOMERY BIAŁA MAGIA PRZEŁOŻYŁA JOANNA KAZIMIERCZYK TYTUŁ ORYGINAŁU AMONG THE SHADOWS ZAMKNIĘTE DRZWI 1934 Rachela dopiero od miesiąca przebywała w Briarwold, a już zaczęto mówić, że jeśli tylko skręci za róg domu, natychmiast zdarzy się jej coś niezwykłego. Hazel była słodką istotką o łagodnym spojrzeniu i wszyscy ją kochali, zaś zielonooka Rachela została chyba przy narodzinach dotknięta czarodziejską różdżką. Miała delikatną twarzyczkę elfa i szczupłe śniade dłonie, biorące w rozmowie równie aktywny udział jak usta, zwłaszcza wtedy, gdy opowiadała Cecilowi i Chrisowi o tygrysach–ludojadach i hinduskich zabobonach, o których na dobrą sprawę nie powinna mieć żadnego pojęcia. Jej rodzice, oboje misjonarze, umarliby z przerażenia, gdyby choć podejrzewali, że wie o podobnych sprawach. Chronili córkę przed zewnętrznymi wpływami, lecz Racheli pisana była znajomość rzeczy niezwykłych i przytrafiały się jej dziwne przypadki. Wkrótce po przyjeździe do Briarwold zaczęła opowiadać dzieciom rozmaite historyjki o ich przodkach. Występowały tam kobiety z mlecznobiałą cerą i rycerscy mężczyźni, a przepełnione tajemnicami dawne dzieje ożywiała wyobraźnia dziewczynki. Potrafiła ubarwić każdą przygodę i była jak okno, przez które można zaglądać w inny świat. A czegóż nie wiedziała! No, na przykład tego, że jeśli tylko otworzy drzwi… jakieś drzwi… dość szybko, to zobaczy dziwne rzeczy, może nawet ludzi, żyjących tu dawno temu. Nigdy jednak nie udało się jej otworzyć ich tak szybko jak należało. Po tym oświadczeniu, Cecilowi i Chrisowi każdy pokój z zamkniętymi drzwiami wydawał się pełen tajemnic. Co się dzieje w środku — zadawali sobie pytanie i nawet Jane Alicut przechodziła obok takich drzwi na palcach, a przecież Jane okazywała całkowitą odporność na wszelkie subtelności. Była córką nowej gospodyni w Briarwold, pulchną, bezpośrednią w zachowaniu dwunastolatką, a więc rówieśnicą Racheli. Cecil Latham też miał dwanaście lat i mieszkał w matką w sąsiednim domu zwanym Pinecroft, bardzo starym i zaniedbanym. Chris, który tak jak Hazel miał lat dziesięć, mieszkał w Briarwold z panem Digby i nazywał go wujem Egertonem, choć ten był tylko dalekim kuzynem jego zmarłej matki. To, że dzieci mieszkały w Briarwold i Pinecroft, oznaczało, iż jedynie jadły tam i spały. Tak naprawdę żyły w ogrodzie, w lesie i na polach. Zwłaszcza od przyjazdu Racheli i Hazel. Po gorącym słońcu Indii Rachela nie mogła nasycić się krystalicznym powietrzem ojczystej wsi, ciągnącymi się aż po horyzont zielonymi polami, cienistymi lasami i księżycową poświatą wieczorów. Naturalnie, zaraz dostrzegła w krajobrazie rzeczy przez innych nie zauważone. Zanim przyjechała Rachela, Chris i Cecil przyjaźnili się i bawili zawsze razem. Obaj byli bardzo nieśmiali, stąd przyjaźń ich cechowały powściągliwość i skrępowanie. Rachela potrafiła wprowadzić atmosferę zabawy, śmiechu i koleżeństwa, a Hazel stanowiła delikatną, dźwięczącą w tle melodię. Dlatego też Cecil przeżył najszczęśliwsze lato swego życia i nawet przestał lękać się czyhającego nań cienia. Rachela przebywała w Briarwold zaledwie dwa tygodnie, gdy dowiedziała się o cieniu nad Pinecroft. Siedziała na ganku skulona w głębokim fotelu, kiedy Egerton Digby rozmawiał ze swoją szwagierką. Fotel stał odwrócony do nich tyłem i Racheli nie przyszło na myśl, że może być niewidoczna. Nie jest jednak pewne, czy odeszłaby, gdyby o tym wiedziała. Dobiegały do niej tylko strzępy rozmowy; wystarczyło to jednak, by zrozumiała, że pani Latham jest biedna, a ostatnio zubożała jeszcze bardziej z powodu bankructwa jakiejś spółki. Zaczyna wątpić, czy zdoła utrzymać syna, a już na pewno nie zapewni mu wykształcenia. — W końcu przyjdzie mi na to — powiedziała Enid Latham posępnie — że będę musiała oddać Cecila rodzinie jego ojca. Oni zawsze chcieli mieć go u siebie. Rachela, dzięki niezwykłej zdolności przewidywania, dobrze wyczuła, że matka Cecila nie lubi rodziny swego męża i oddanie im syna znaczyło dla niej oddanie na zawsze. — Bardzo chciałbym ci pomóc — odparł Egerton Digby. — Gdybym tylko sam nie był w takiej trudnej sytuacji, no… i Chris musi mieć jakieś zabezpieczenie… — I tak zrobiłeś dla nas więcej niż powinieneś — odrzekła pani Latham. — Nie mam do ciebie żadnych pretensji. — Gdybyś miała Pawią Perłę, tak jak powinnaś, nie byłoby żadnych kłopotów — zauważył Digby. Powiedział to z goryczą i nawet dziecko mniej rozgarnięte niż Rachela domyśliłoby się, że dotknął szczególnie bolesnej sprawy. — Jestem przekonana, że Nora nigdy nie dała jej Arturowi Nesbittowi — stwierdziła pani Latham łagodnie, lecz stanowczo. — Była wesoła i beztroska… ta moja piękna Nora, ale nie była zła. Nie uwierzę, by został jej kochankiem, Egertonie. Nigdy w to nie wierzyłam. — Ja również — odparł Egerton ochryple. — Lecz nie mam pewności… i zwątpienie zżera mi duszę od wielu lat… jak rdza. Chyba za bardzo ją kochałem. I ta kłótnia w ostatni wieczór jej życia… wtedy widziałem Norę ostatni raz. Gdybym mógł to zmienić. Lecz niczego nie można odwrócić, cofnąć. Życie mnie zwyciężyło… Chyba nie powinnam tego słuchać, pomyślała Rachela. — Jeśli Nora nie dała perły Arturowi Nesbittowi, to co się z nią stało? — ciągnął Egerton Digby. — Gdyby żył Ralph, mógłby nam coś o tym powiedzieć — odparła pani Latham. — Wściekł się, gdy stryj Michael zostawił perłę mnie. — Dlaczego ona wymawia imię Ralpha z taką nienawiścią? — zdziwiła się Rachela. — Tak, jakby parzyło jej wargi. — Ta perła była niezwykła — kontynuował Digby w rozmarzeniu. — Klejnoty morza zawsze otacza szczególny urok i tajemnica. Te kolory… księżycowy blask z odcieniem błękitu i zieleni… Nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego. Twój stryj dał za nią pięćdziesiąt tysięcy… i kochał ją bardziej niż należało. Może dlatego ściągnęła na nas takie kłopoty… — Jeśli oddam im Cecila, zabije to mnie — powiedziała pani Latham. — Ja bym spokojnie przyjął śmierć — rzekł Digby. — Może po tamtej stronie mógłbym znaleźć Norę i dowiedzieć się… i naprawić wszystko, pogodzić się… Rozmawiali jeszcze dłużej, lecz ściszyli głosy i Rachela nic więcej nie słyszała. Nawet to, co do niej dotarło, dało jej wiele do myślenia. Musiała kryć się za tym jakaś tajemnica. Wyczuwała, że stoi przed zamkniętymi drzwiami i jeśli otworzy je dość prędko, zobaczy różne rzeczy. Wśród nich Norę i Pawią Perłę. Tajemnica zawładnęła wyobraźnią Racheli. Słyszała w Indiach opowieści o podobnych sprawach… o pięknych, budzących chciwość szlachetnych kamieniach. Muszę dowiedzieć się wszystkiego, przyrzekła sobie. Nie powiedziała nikomu o tym, co usłyszała, bo ogromnie lubiła sekrety. Poza tym nie chciała jeszcze bardziej martwić Cecila. Kiedy jednak pewnego wieczoru Jane Alicut zaczęła opowiadać różne rzeczy, Rachela nie powstrzymywała jej. Przekonała się już bowiem, jak wiele można dowiedzieć się, pozwalając ludziom mówić. W Briarwold nie było nikogo, a Cecil siedział u siebie w domu, gdyż jego matka źle się poczuła. Jane wykorzystała więc okazję, by sobie pogadać. Potrafiła, choć w nieco inny sposób niż Rachela, zdobyć wiadomości o różnych sprawach. Trochę prostackie i bezpośrednie wypowiedzi raniły uczucia Racheli, lubiącej wszystko upiększać i łagodzić. Jane wcale też nie sugerowała istnienia jakiejś tajemnicy. W jej ujęciu łopata zawsze była łopatą, a nie złotą kielnią służącą do wykopania skarbu. — Słyszałam, jak mama rozmawiała o tym z panią Agar. Pani Agar powiedziała mamie o wszystkim. Żona pana Digby była siostrą pani Latham i obie strasznie się kochały. Lecz nie wiem, czy pani Digby mocno kochała swego męża. Pani Agar mówiła, że na ten temat opowiadano różne dziwne rzeczy. Ona była bardzo piękna i miała włosy aż do samej ziemi, ale lubiła się bawić i pan Digby był zazdrosny, aż strach. Miała też brata, Ralpha, nicponia jakich mało, lecz zawsze stawała po jego stronie i broniła go. Wydawało się, że kocha go bardziej niż kogokolwiek innego. No i wtedy Michael Foster, ich stryjek, wziął i umarł. Nie miał dużo pieniędzy, tylko wielką perłę, co była warta masę forsy. — Tak powiedziała pani Agar. Zrujnował się, by ją kupić. Zapisał tę perłę pani Latham. Ralph był wściekły, bo uważał, iż to on powinien ją dostać. Twierdził, jakoby stryj mu to obiecał. Miał być ulubionym krewniakiem staruszka, chociaż wyczyniał różne rzeczy. O tę perłę wszyscy się strasznie kłócili, a potem, któregoś wieczoru pani Digby poszła na noc do swego dawnego domu, gdzie mieszkał jej ojciec z Ralphem. I ten dom spłonął, i cała trójka spaliła się na śmierć… To straszne, no nie? A potem pan Digby o mało nie zwariował. Od tamtej pory już nie jest taki jak dawniej. Włosy mu posiwiały przez jeden miesiąc. No i było wielkie zamieszanie, bo ta perła przepadła. Nigdy jej nie odnaleziono. Podobno wszyscy myśleli, że pani Digby miała zamiar uciec z Arturem Nesbittem i jemu dała tę perłę. Siedział po uszy w długach, a po tym wszystkim wyjechał i chodziły słuchy, że miał mnóstwo pieniędzy. Ładne rzeczy, nie? Bogaci ludzie już tacy są, tak uważa pani Agar. — Lecz przecież pan Digby nie jest bogaty — wtrąciła Rachela. — Nie, gdyż zbiedniał, odkąd jego żona spaliła się na śmierć. Po prostu wszystko wypuścił z rąk. Pani Latham też jest biedna jak mysz kościelna… wszyscy o tym wiedzą. Cecila chce wziąć rodzina ojca. Oni jej zawsze nie znosili… sprzeciwiali się temu małżeństwu. — Nie wolno ci tego powiedzieć Cecilowi — ostrzegła Rachela. — Jasne, że nie powiem. Lubię go i nie chcę mu sprawiać przykrości — broniła się Jane. — Lepiej też, żebyś nikomu więcej nie opowiadała o tym — ciągnęła surowo Rachela. — I tak za dużo nagadałaś. Jane spojrzała zaskoczona. Była przekonana, że Rachela chciała poznać tę historię. Nie miała więc prawa jej strofować. — Umiem trzymać język za zębami tak samo dobrze jak inni — odparła niechętnie. — Panienka potrafi świetnie słuchać. Rachela uśmiechnęła się tajemniczo. — Och Jane, byłabyś zdziwiona wiedząc, co ja czasem słyszę — rzekła w zadumie. Rachela uważała teraz, że zna całą tajemnicę — z wyjątkiem tego co najważniejsze. Drzwi wciąż pozostawały zamknięte, a ona nie wiedziała, w jaki sposób je otworzyć. Nie miała do nich klucza. W tej sytuacji zaczęła się modlić. Dotąd, jak na córkę misjonarzy, nie przykładała się zbytnio do modlitw. Hazel modliła się słodko i niewinnie każdego dnia, ona zaś wymyśliła sobie własny, tajemniczy i niezwykły rytuał. Nie lubiła bowiem rzeczy zwyczajnych. Nie klękała do modlitwy. Stawała w ogrodzie, przy słonecznym zegarze, z podniesioną twarzą. Wyciągała też w górę ręce, spoglądając ku Bogu bez strachu. — Błagam, otwórz te drzwi — mówiła, bardziej żądając niż prosząc. — Bo wiesz dobrze, że dopóki drzwi się nie otworzą, nie można naprawić zła. Bardzo możliwe, że to, co nastąpiło pewnego popołudnia, a czego dzieci nigdy nie zapomniały, było właśnie odpowiedzią na modlitwy. Później nikomu nie udało się skłonić żadnego dziecka, aby opowiedziało o tym wydarzeniu. Nikt nic nie chciał mówić, nawet Jane Alicut, która dziś jest stateczną matroną z gromadką własnych pociech. Będzie chętnie gawędziła na różne tematy, lecz nawet nie wspomni o tamtym dziwnym popołudniu. Woli sądzić, że to im się po prostu przyśniło. Kiedy trudno jej w to uwierzyć, obwinia Rachelę. I zapewne słusznie, bo gdyby Racheli nie było z dziećmi tamtego dnia, one same nigdy by nie przeszły przez te zamknięte drzwi. Owego popołudnia wszyscy mieli pójść na podwieczorek do ciotecznej babki Lucy, mieszkającej w Mount Joy. Postanowili wybrać się na skróty przez pola i lasy, choć nigdy tamtędy nie chodzili. Wuj Egerton opisał im trasę tak dokładnie, że nie obawiali się zabłądzić. Początkowo szli leśną ścieżką na tyłach Briarwold. Choć dotąd nie zapuszczali się tak daleko w gąszcze, czuli się doskonale. Las był tego dnia w dobrym nastroju, co nie zawsze się zdarzało. Czasem bywał niechętny, a czasem pochłonięty własnymi sprawami. Teraz jednak serdecznie powitał dzieci. Dokoła migotały piękne cienie. Mchy wzdłuż ścieżki złociły się i zieleniły. Dzieci przebyły małą polankę pełną muchomorów i znalazły uroczą, zieloną sadzawkę otoczoną paprociami, które wyglądały tak, jakby nikt tędy nie chodził. Rachela była przekonana, że jeśli spokojnie poczekają, spoza drzew pojawi się faun, aby popatrzeć na swoje odbicie w wodzie. Lecz nie mieli czasu na wyczekiwanie, gdyż cioteczna babka Lucy surowo przestrzegała punktualności. Jane wybrała się razem z nimi, bo cioteczna babka specjalnie ją zaprosiła. Był również pies Jane, bez imienia, gdyż jego właścicielka nie mogła znaleźć takiego, które przypadłoby wszystkim do gustu. Psiak, wesoły, przyjazny kundel, uganiał się między drzewami, wyprzedzał wszystkich, a potem siadał, czekając aż nadejdą. Po wyjściu z lasu znaleźli się na łące usianej stokrotkami i czerwonymi liśćmi dzikiej poziomki. Potem znowu był kawałek lasu jeszcze bardziej gęstego i cienistego, a ścieżka biegła wzdłuż tajemniczego, ocienionego świerkami strumyka. Później dzieci nie miały pewności, w którym miejscu doznały uczucia, że spotka je coś niezwykłego. Wesoła paplanina nagle ucichła i wszystkie wzięły się za ręce. Nawet Jane stała się skupiona i poważna. Rachela była taka przez cały dzień. Szła osobno jakby nasłuchując. Nigdy na ten temat nie rozmawiała, więc nikt nie wie, czemu się przysłuchiwała i czego się spodziewała. Jedynie pies Jane nie stracił dobrego nastroju. — Jesteś pewna, że idziemy dobrą drogą? — szepnęła Jane po jakimś czasie. — Tu nie ma innej drogi — odparła Rachela. Po chwili odezwał się Cecil: — Jeśli to jest właściwa droga, to jest z nią coś nie tak. Dzieci popatrzyły na siebie i lekko pobladły, bo Cecil pierwszy wyraził słowami ich ukryte myśli. — Rzeczywiście coś jest nie w porządku — potwierdziła Rachela. — Zauważyłam to już jakiś czas temu i mam zamiar dowiedzieć się co to takiego. Ruszyli dalej. Równie dobrze mogli iść naprzód jak zawrócić, bo dziwny chłód i lęk otaczał ich ze wszystkich stron. Nie odważyli się zatrzymać, przestali nawet szeptać. Pies Jane zrezygnował z gonienia królików i dreptał spokojnie z odważnie uniesionym ogonkiem. Nagle las pozostał za nimi, stanęli na skraju otwartej przestrzeni. Przed sobą mieli piękny widok — łąki i zabudowania u stóp wzgórza, na którym się znajdowali. Weszli przez zmurszały płot na ścieżkę biegnącą w dół, w kierunku drogi prowadzącej do jeziora. Lecz na wprost przed nimi rozciągał się ogród w kształcie trójkąta, pełen słońca, kwiatów, owadów i cieni. U szczytu tego trójkąta stał dom. Żadne z nich nie widziało go wcześniej. Dom był duży, staroświecki, obrośnięty winoroślą. Drzwi wejściowe stały otworem. Na kamiennym schodku wygrzewał się kot — wielkie, czarne kocisko z zielonymi ślepiami. Dziwna cisza zalegała nad tym obszarem. Cecilowi przypomniał się wiersz o ziemi „nad którą nigdy nie wieje wiatr”. Czyżby przyszli w takie miejsce? Co znajdowało się w tym pięknym, zapuszczonym ogrodzie? Co w tym wszystkim było takie niezwykłe? Spojrzał pytająco na Rachelę. — Gdzie jesteśmy? Nie widzę nigdzie ciotki Lucy. — Pójdę zapytać kogoś w tym domu — rezolutnie oświadczyła Rachela. Cecila, gdy to usłyszał, nie wiedzieć czemu ogarnął strach. Wstydził się ujawnić swoje tchórzostwo, więc poszedł razem z nią. Kroczyli przez ogród główną ścieżką, mijając żonkile, tulipany i inne kwiaty. To nie była pora na żonkile i tulipany. Teraz Cecil był już pewien, że ten ogród nie jest zwyczajny. Poczuł, jak lodowata ręka Chrisa ujmuje jego dłoń. Na ganku pies Jane nagle głucho zaskowyczał, odwrócił się i popędził przed siebie. — Myślę, że mu się nie spodobał ten kot — powiedziała Jane. Czuła potrzebę wytłumaczenia niezwykłego zachowania kundla. — Cicho — syknął Cecil. Sam nie wiedział, dlaczego to zrobił. Rachela zapukała, lecz nikt nie podszedł do drzwi. Kot przyglądał się im nie mrugnąwszy okiem. W powietrzu unosił się zapach bzu, choć było już późne lato i bzy dawno przekwitły. Do końca życia Cecil nie mógł znieść tego zapachu. Zobaczyli duży kwadratowy hali i zamknięte drzwi z jednej strony. Rachela przestąpiła próg, przeszła przez hali prosto do tych drzwi. Inni ruszyli za nią, bo to było mniej straszne niż pozostanie z tyłu. Wszyscy czuli lodowate zimno. Chudziutkie ramiona Racheli drżały, ale zrobiła dziwną rzecz — nie zapukała. Po prostu zacisnąwszy zęby poruszyła klamką i weszła do środka. Tym razem zrobiła to bardzo szybko i w milczeniu. Znaleźli się w pięknym, choć staroświecko umeblowanym pokoju. Oprócz nich były tu jeszcze dwie osoby. Przy niskim stoliku siedziała niezwykle piękna, elegancka dama. Bujne, czarne włosy podtrzymywała złota przepaska. Miała delikatną, białą cerę i ubrana była w suknię z czarnego aksamitu z długimi, szerokimi rękawami, ozdobioną różą ze złotego brokatu. Pełne tkliwości niebieskie oczy spoglądały na dzieci spod długich zakręconych rzęs, promieniując ciepłem i czarem. Przy oknie stał młody mężczyzna, bawiąc się frędzlami kotary. Też był bardzo urodziwy, a dłonie miał długie i smukłe. Jednak Cecil natychmiast zrozumiał, że znajdują się obok czegoś ogromnie złego. Młody człowiek odszedł od okna, wziął ze stolika filiżankę herbaty i zbliżył się do dzieci. Cecil znowu odniósł wrażenie, jakby nadciągnęła czarna, zimna noc. Młodzieniec podał filiżankę Racheli i wówczas dzieci zobaczyły na jego palcu trzy pierścienie połączone delikatnymi, złotymi łańcuszkami. W jednym pierścieniu znajdował się brylant, w drugim rubin, a w trzecim szmaragd. Każdy kamień umieszczony został w pysku smoka. Rachela potrząsnęła odmownie głową i odwróciła się. Wtedy dama powiedziała z uśmiechem: — Dobrze robisz nie przyjmując tego. Nie stałaby ci się krzywda, lecz nigdy już nie byłabyś taka sama. Wystarczająco różnisz się od otoczenia, aby ci to wyszło na dobre. Poza tym zapomniałabyś o nas zaraz po wyjściu stąd. Wstała z krzesła i podeszła do nich. Cecil przestraszył się, że zechce go dotknąć, czuł, że nie zniósłby czegoś takiego. Lecz nieznajoma zatrzymała się przy Racheli. Młody mężczyzna stał znowu przy oknie. Wyglądał jak upadły anioł — ciemny, bezsilny i zbuntowany, z wykrzywioną szyderstwem twarzą. Dama pochyliła głowę i odezwała się przytłumionym głosem, lecz mimo to wszyscy ją słyszeli: — Powiedz Egertonowi, że kochałam tylko jego… Artur Nesbitt nic dla mnie nie znaczył. A jeśli chodzi o tę naszą kłótnię… to tutaj zapomina się o podobnych rzeczach i pamięta tylko o miłości. Ale ja wzięłam tę perłę… dla Ralpha. Przekonał mnie, że stryj istotnie przeznaczył ją dla niego, a kiedy spisywał testament, już zdziecinniał i zapomniał o przyrzeczeniu. Jednak nie oddałam mu jej. Powiedz Egertonowi, że znajdzie perłę między fałdami mojej ślubnej sukni na strychu. Jestem zadowolona z waszego przyjścia. Niewiele osób miałoby odwagę otworzyć te drzwi. Teraz musimy odpocząć. Idźcie więc już… prędko! Dzieci wyszły w pośpiechu. Znalazłszy się na zewnątrz, rzuciły się na oślep, biegnąc przez ogród i ścieżką w dół. Przy wejściu na leśną drogę stanęły i spojrzały za siebie. Nie było żadnego domu. Za krzewami ogrodzenia, wśród młodych drzewek, widniały resztki spalonych ścian. — Wracajmy do domu — prosiła Jane. — Nie obchodzi mnie, co pomyśli ciotka Lucy. Ja… ja źle się czuję. Dotarli jakoś do Briarwold, biegnąc, potykając się i podtrzymując wzajemnie. Po powrocie nikt oprócz Racheli nie mógł mówić. Ona miała coś do powiedzenia wujowi Egertonowi i zrobiła to w bibliotece. Gdy wyszła z domu, rzuciła się na trawę przy słonecznym zegarze łkając spazmatycznie. — Uwierzył ci? — spytał szeptem Cecil. — Najpierw nie chciał… dopiero gdy wspomniałam o tych trzech pierścieniach. Należały do Ralpha… zawsze je nosił. Potem poszedł na strych… — I to… to było tam? — Tak. A on wyglądał jak… jak człowiek, który wrócił z piekła — odparła Rachela. Nikogo to nie zdziwiło. Tego popołudnia, spoglądając w oczy Ralpha Kilbourne’a, dowiedzieli się o piekle więcej niż kiedykolwiek przedtem. Byli na to zbyt młodzi, więc może właśnie dlatego nie mogli więcej o tym rozmawiać. Znajomość podobnych spraw nikomu nie wychodzi na dobre. — Nigdy już nie otworzę zamkniętych drzwi — oświadczyła Rachela i zadrżała. NIEZWYKŁE OSTRZEŻENIE 1902 Po południu rozpadał się deszcz i zabijaliśmy czas opowiadaniami o duchach. To doskonała pora na takie zajęcie, znacznie lepsza niż wieczór. Jeśli nasłuchacie się o duchach po zapadnięciu ciemności, pędzicie do domu w śmiertelnym strachu i przy rozbieraniu staracie się stać tyłem do ściany, żeby przypadkiem nie poczuć kogoś za plecami. Każdy z nas opowiedział po jednej historii zawierającej podstawowy zestaw tajemniczych odgłosów, przepowiedni śmierci, ostrzeżeń i zjaw — jednym słowem pełen katalog postaci i sytuacji wystarczający, by zadowolić najbardziej wybrednego miłośnika horroru. Jack jak zawsze był niezadowolony. Oświadczył, że te historyjki pochodzą z drugiej ręki. W naszej paczce nie było nikogo, kto sam kiedykolwiek widział lub słyszał ducha. Owe „prawdziwe” opowieści zostały nam przekazane przez jakieś osoby, a te z kolei słyszały je od innych. — Z takich relacji niewiele można się dowiedzieć — przekonywał Jack. — Wprawdzie sam nie mierzę tak wysoko, by spotkać prawdziwego ducha, ale chętnie porozmawiałbym z kimś, kto miał taką okazję. Niektórzy ludzie mają szczególny dar — ich życzenia zwykle zostają spełnione. Jack należał do nich. Gdy tylko zrobił tę uwagę, do saloniku wkroczył Davenport i usłyszawszy o czym rozmawiamy, zaproponował, że i on opowie o czymś, co przydarzyło się jego babce, czy ciotce — dziś już nie pamiętam. Historia była zupełnie dobra i Davenport opowiedział ją bardzo zręcznie. Nawet Jack musiał to przyznać, lecz zaraz dodał: — To znowu przekaz z drugiej ręki. Sam nigdy nie miałeś do czynienia z duchami? Davenport powoli i starannie połączył dłonie opuszkami palców. — Czy uwierzyłbyś mi, gdybym oświadczył, że miałem? — zapytał. — Nie — odparł bez wahania Jack. — No to nie ma sensu, żebym opowiadał. — Chyba nie twierdzisz, że naprawdę miałeś? — Nie wiem. Jednak pewnego razu wydarzyło się coś dziwnego. Nigdy nie umiałem tego wyjaśnić — z naukowego punktu widzenia oczywiście. Chcecie posłuchać? Naturalnie, że chcieliśmy. To było podniecające. Nikt z nas nawet nie podejrzewał, by Davenport mógł zobaczyć ducha. — Cała rzecz jest dość banalna — rozpoczął. — Duchy nie wykazują wiele oryginalności, lecz tak jak sobie życzysz Jack, otrzymasz relację z pierwszej ręki. — Nie przypuszczam, bym rozmawiał z wami o moim bracie Charlesie. Był starszy ode mnie o dwa lata; bardzo opanowany i cichy człowiek. Nigdy nie demonstrował swych uczuć, choć były silne i głębokie. Gdy ukończyłem college, właśnie zaręczył się z Dorotą Chester, bardzo piękną dziewczyną, którą uwielbiał. Zmarła na krótko przed ich ślubem i Charles nigdy nie przyszedł do siebie po tym ciosie. Ożeniłem się z siostrą Doroty, Wirginią, W najmniejszym stopniu nie przypominała zmarłej, lecz nasza najstarsza córka była do niej uderzająco podobna. Daliśmy jej również imię ciotki, a Charles okazywał dziecku ogromne przywiązanie. Dolly, jak ją nazywaliśmy, była zawsze „dziewczynką stryja Charlesa”. Kiedy Dolly miała dwanaście lat, brat wyjechał w interesach do Nowego Orleanu i tam zmarł na żółtą febrę. Pochowano go na miejscu, a córka bardzo boleśnie przeżyła tę stratę. Pewnego dnia, pięć lat później, siedziałem w gabinecie pisząc listy. Tego ranka moja żona z Dolly pojechały do Nowego Jorku. Nazajutrz miały popłynąć do Europy na pokładzie „Aragonii”. Interesy uniemożliwiły mi odprowadzenie ich do portu, lecz mój szwagier, Gilbert Chester, wybrał się razem z nimi. Pisałem prawie godzinę, aż poczułem zmęczenie. Odłożyłem pióro, oparłem się plecami o fotel i zacząłem zapalać cygaro. Jakiś niewytłumaczalny impuls kazał mi spojrzeć za siebie. Upuściłem cygaro i skoczyłem na równe nogi niebotycznie zdumiony. Jedyne drzwi w pokoju znajdowały się na wprost mnie. Mógłbym przysiąc, że nikt przez nie nie wchodził, a mimo to przy bibliotece stał mój brat Charles! Nie było mowy o pomyłce. Widziałem go tak wyraźnie jak każdego z was w tej chwili. Wysoki, solidnie zbudowany mężczyzna o kędzierzawych włosach i jasnej, krótko przyciętej bródce. Miał na sobie ten sam jasnoszary garnitur, w którym przyszedł pożegnać nas przed wyjazdem do Nowego Orleanu. Stał w swej ulubionej pozie, z rękami założonymi do tyłu. Chciałbym, abyście wiedzieli, że choć byłem niewypowiedzianie zdumiony, ani przez chwilę nie odczuwałem strachu. Nie zastanawiałem się nad tym, czy widziana postać jest duchem, zjawą lub czymś podobnym. Przemknęła mi przez głowę myśl, że ktoś popełnił fatalną pomyłkę, a mój brat żyje i znajduje się obok mnie cały i zdrowy. Postąpiłem w jego stronę. — Dobry Boże, staruszku! —wykrzyknąłem. — Skąd się tu wziąłeś? Przecież mieliśmy cię za umarłego! Byłem już prawie przy nim, gdy nagle zatrzymałem się, nie mogąc zrobić następnego kroku. On zaś stał nieruchomo, patrząc mi prosto w oczy. — Nie pozwól Dolly popłynąć jutro tym statkiem — powiedział wolno i bardzo wyraźnie. Zaraz potem znikł. Wiem Jack, jak mało zajmujące jest takie zakończenie historii o duchu, lecz tak właśnie a nie inaczej się stało. W jednej chwili był tutaj, a w następnej już go nie widziałem. Nie minął mnie, ani nie wyszedł drzwiami. Stałem kilka chwil zupełnie oszołomiony. Czułem się przytomny i przy zdrowych zmysłach, a ta sprawa wydawała się nieprawdopodobna. Czy bałem się? Nie, nie byłem przestraszony, tylko osłupiałem ze zdziwienia. Jedna myśl nurtowała mój umysł wyraźnie — Dolly jest w niebezpieczeństwie i ostrzeżenia z zaświatów nie wolno lekceważyć. Nie zwlekając pobiegłem nadać do żony telegram, w którym zabroniłem jej odpłynąć na „Aragonii” i dowiedziałem się, jakie mam połączenie pociągiem do Nowego Jorku. Ruszyłem w drogę z miłym przeświadczeniem, że przyjaciele uznają mnie za wariata. Do Nowego Jorku przybyłem nazajutrz rano i udałem się prosto do hotelu. Zastałem żonę, córkę i szwagra niezmiernie zaskoczonych otrzymaną depeszą. Tłumaczyłem się dość niezgrabnie. W każdym razie sam miałem się za głupca. Gilbert żartował ze mnie uważając, że mi się to wszystko przyśniło. Wirginia była zakłopotana i tylko Dolly przyjęła wyjaśnienia bez zastrzeżeń. — Oczywiście, że to był stryj Charles — oświadczyła z przekonaniem. — Teraz nie popłyniemy „Aragonią”. Gilbert musiał pogodzić się z moją decyzją, aczkolwiek zrobił to bardzo niechętnie i statek odpłynął bez trojga pasażerów. Cóż, zapewne słyszeliście o tej okropnej katastrofie: w gęstej mgle „Aragonią” zderzyła się z „Astarte” i zginęło tylu ludzi. Kiedy wiadomość o tym dotarła do nas, Gilbert przestał się śmiać, możecie być pewni. Wirginia i Dolly popłynęły do Europy miesiąc później na „Marsyliance” i dotarły tam bezpiecznie. — Oto cała historia, chłopcy. Jedyne doświadczenie tego rodzaju, jakie przeżyłem — zakończył Davenport. Zadawaliśmy wiele pytań i stworzyliśmy wiele teorii na temat tego wydarzenia. Według Jacka, Davenportowi wszystko to się przyśniło, a zderzenie statków było przypadkowe. Davenport nasze sugestie zbywał uśmiechem, a ponieważ zegar wskazywał dziesiątą wieczorem, postanowiliśmy zrezygnować z wszelkich opowieści o duchach. TAJEMNICZE LEKARSTWO Andrew był nieugiętym człowiekiem. Kiedy mówił „nie” i tupał nogą, zaraz coś chrupotało i kruszyło się. W tym konkretnym przypadku chodziło o uczucia Amy. — Nie, moja córko — powiedział uroczyście (diakon zawsze mówił z namaszczeniem „moja córko”, gdy miał odmienne zdanie) — ja, hm… nigdy nie zgodzę się byś wyszła za doktora Boyda. On nie jest ciebie wart. — Uważam, że Boyd jest równie dobry jak Poultney — szlochała Amy. — Nikt nie powie złego słowa o Franku. — On pił, moja córko — odparł diakon z godnością. — Nie bierze do ust kropli alkoholu — nastawała Amy z uporem, miała w sobie bowiem trochę temperamentu Barrych. Diakon jednak nie rozgniewał się. Gdyby to nastąpiło, byłaby jakaś nadzieja. Zawsze można sobie poradzić z człowiekiem tracącym panowanie nad sobą, zwłaszcza gdy przychodzi czas skruchy. Andrew nigdy nie tracił głowy, on po prostu pozostawał spokojny i niewzruszony. — Czy wiesz moje dziecko — mówił ze smutkiem — że mężczyzna, który raz wpadł w szpony nałogu, w każdej chwili może znaleźć się w jego władzy? A ja, hm… nie wierzę w poprawę doktora Boyda. Spójrz na jego ojca. Amy nie mogła tego zrobić, dlatego że ojciec doktora zapił się na śmierć i od ponad piętnastu lat spoczywał na cmentarzu w Brunswicku. Dla diakona nie miało to żadnego znaczenia. Nie na próżno żyła obok swego taty przez dwadzieścia lat, wiedziała więc doskonale, że skoro wyciąga z grobu czyjegoś przodka i powołuje się na jego przykład, należy spokojnie zrezygnować ze sporu. Amy tak właśnie zrobiła i przyszła do mnie się wypłakać. Niewiele mogłam uczynić dla pocieszenia jej, gdyż znałam Andrewa równie dobrze jak ona. Prowadziłam mu dom od śmierci jego żony, a mojej siostry. Pod wieloma względami był człowiekiem wyjątkowym — szczodry, pozbawiony skłonności do marudzenia, ale też gdy coś postanowił, nie było mowy, aby zmienił zdanie. Z takim samym powodzeniem mogłam próbować zmiękczyć kamień. Do tego nieskazitelna moralność diakona nie pozwalała wykorzystać przeciw niemu żadnej słabości czy uchybienia. Gdyby miał jakieś wady, pewnie okazałby więcej wyrozumienia i podatności na argumentację. Jednym słowem człowiek nieprzyzwoicie zacny i bez skazy. Dzięki Bogu nie miał synów, bo na pewno zeszliby na złą drogę, choćby dla zachowania równowagi w rodzinie. Zanim przejdę do dalszego ciągu historii, muszę wyjaśnić sprawę doktora Boyda. Wypowiedź Andrewa wprost nasuwała wniosek, że w przeszłości doktor był nałogowym pijakiem. Frank jednak, choć syn takiego ojca, był chłopcem trzeźwym i zrównoważonym. Jednak pewnego dnia, tuż przed wyjazdem do college’u, wpadł w towarzystwo młodych ludzi, mieszkających w hotelu przy plaży. Pojechali razem na jakieś zebranie polityczne i wszyscy się upili. Frank oczywiście też. Do tego hałasowali, wygłupiali się i tak dalej. Diakon był tam jako reprezentant ruchu na rzecz wstrzemięźliwości i widział całe wydarzenie. Potem nigdy już nie zmienił złego zdania o Franku. Nie miało najmniejszego znaczenia, że Frank strasznie się tego wstydził i żałował, nie spotkał się więcej z tymi ludźmi, a alkoholu nie brał do ust. Ukończył college z wyróżnieniem, wrócił do domu i zdobył doskonałą praktykę w Brunswicku. Diakon był nieugięty i uważał Franka za skruszonego hulakę, który przy lada okazji gotów wrócić na złą drogę. Andrew prędzej rozgrzeszyłby człowieka za zabójstwo niż za pijaństwo. Diakon był — jak mówili jego wrogowie (a miał ich wielu pomimo, a może właśnie z powodu swych cnót) — fanatykiem wstrzemięźliwości. Nie, żebym coś przeciw niej miała, nic podobnego. Sama noszę białą wstążkę na znak poparcia, do ust nie biorę nawet wina domowej roboty i sądzę, że odrobina fanatyzmu skutecznie oliwi koła każdego ruchu. Lecz Andrew posunął się w tym za daleko. W sprawie wstrzemięźliwości postępował jak szalony i nawet nie rozmawiał z diakonem Millarem, bo ten sprzeciwiał się używaniu do komunii nieprzerobionego wina i pijał whisky, gdy był zaziębiony. Biorąc wszystko pod uwagę, sądziłam, że perspektywy biednej Amy, jeśli chodzi o małżeństwo z Boydem, są bardzo wątłe i bolałam nad tym jak i ona. Jeśli wybrała Franka, to raz na zawsze, bo ma naturę Barrych, a ci się nigdy nie zmieniają. Mogę to potwierdzić własnym przykładem, ale to już zupełnie inna historia. Do tego Frank był takim porządnym młodym człowiekiem, lubianym i szanowanym przez wszystkich. Każdy ojciec, tylko nie Andrew, cieszyłby się z takiego zięcia. Pocieszałam Amy, jak tylko mogłam, a nawet próbowałam przekonać jej tatę, choć dobrze wiedziałam, że nic nie wskóram. Tak się też stało, chociaż robiłam co tylko w ludzkiej i kobiecej mocy. Ugotowałam wspaniały obiad, z ulubionymi daniami diakona, a kiedy jadł i to dwa razy tyle ile powinien, ruszyłam do ataku i — poniosłam klęskę. Gdy kobietę spotyka porażka w takich okolicznościach, to znaczy, że należało milczeć i nie kiwnąć nawet palcem. Andrew wysłuchał mnie bardzo uprzejmie, jak zwykle zresztą, gdyż szczycił się dobrymi manierami, lecz zaraz spostrzegłam, iż moje wywody spływają po nim jak deszcz po szybie. — Nie, Juliano — oświadczył wyrozumiale. — Ja, hm… nigdy nie oddam córki skruszonemu pijakowi. Ja, hm… drżę o jej szczęście. Pomyśl, jak by to wyglądało, gdybym pozwolił Amy poślubić człowieka nawykłego do picia, ja, którego ceni się za niewzruszone zasady w kwestii wstrzemięźliwości. Dałbym argument przeciw sobie ludziom pijącym. Wybacz więc, droga Juliano i nigdy więcej nie podejmuj tego bolesnego tematu. Nie podtrzymuj też mojej córki w nierozumnym i niewłaściwym zachowaniu. Nieprzyjemności, jakie z tego wynikną w naszym domu, nie pomogą w spełnieniu jej i twoich pragnień. Niewiasta z twoim rozsądkiem zdaje sobie z tego sprawę. Szczerze mówiąc, czerwono mi się robiło w oczach, gdy tego słuchałam. Kolejne „ja… hm” Andrewa rozbudzały we mnie temperament Barrych. Jednak przezornie trzymałam język za zębami, choć chciałam krzyczeć ze złości. W odwecie karmiłam diakona przez cały tydzień solonym dorszem. Nigdy się nie dowiedział, dlaczego go to spotkało. Muszę przyznać, że cierpiał w pokorze, zachowując pozę człowieka, który rozumie kobiece humory i okazuje im pobłażliwość. Przez następny miesiąc, spokojny dotąd dom diakona pogrążył się w niemiłej atmosferze. Amy popłakiwała, dąsała się i smuciła, a Frank nie śmiał przekroczyć progu. Nikt nie wie, do czego by doszło, gdyby nie wtrąciła się opatrzność. Pewnie by Amy ze zmartwienia wpędziła się w suchoty, albo też uciekła z ukochanym i ojciec nie przebaczyłby jej do końca życia. To byłoby dla niej trudne do zniesienia, bo kochała swego tatę. Miała ku temu powody, gdyż Andrew nigdy — w granicach rozsądku — niczego jej nie odmawiał. Tymczasem diakon miał własne kłopoty. Partia, do której należał, chciała wysunąć jego kandydaturę w nadchodzących wyborach do miejscowych władz. On sam tego pragnął. Oczywiście przeciwnicy wstrzemięźliwości sprzeciwiali się temu. Miał też osobistych wrogów we własnej partii. Tak więc było sporo wątpliwości, pracował jednak z wielkim uporem i miał pewne szansę — przynajmniej do pierwszej niedzieli sierpnia. Tego ranka diakon wstał czując się źle. Już przy modlitwie uwidoczniło się zaziębienie. Trzeba wiedzieć, iż modlitwy diakona, to doskonały wskaźnik jego zdrowia. Kiedy czuje się dobrze, są pogodne, ale gdy mu coś dolega, modlitwa jest jak ta stara dama co powiedziała: „Uniwersaliści myślą, że cały świat zostanie zbawiony, ale my prezbiterianie liczymy na coś lepszego”. W niedzielnej modlitwie brzmiała więc posępna nuta, co nie przeszkadzało mu zjeść sutego śniadania. Składało się z jajecznicy na szynce, gorących bułeczek z konfiturami i sera. Diakon niezmiennie jadł ser, choć bardzo mu szkodził. No i przed wyjściem do kościoła, zaczął mieć biedaczysko kłopoty z żołądkiem. Gdy zeszłam na dół — Amy tego dnia została w domu, co w świetle późniejszych wydarzeń okazało się wyjątkowo szczęśliwym zbiegiem okoliczności — zastałam diakona siedzącego na kanapie z niezwykle ponurym wyrazem twarzy i rękami przyciśniętymi do brzucha. — Juliano, mam… hm… paskudne kurcze żołądka — powiedział z trudem. — Pojawiły się nagle i hm… chciałbym, byś mi zrobiła filiżankę imbirowej herbaty. — Nie ma w tej chwili gorącej wody — odparłam. — Ale zobaczę, co da się zrobić. Diakon postękując poszedł za mną do spiżarni. Podczas gdy szukałam imbiru, on wypatrzył dużą, ciemną butelką na najwyższej półce. — O, to jest właśnie coś dla mnie! — zawołał radośnie. — Środek przeciwbólowy pana Johnsona! Dlaczego nie pomyślałem o nim wcześniej? Miałam pewne wątpliwości co do tego lekarstwa, bo nie lubię zażywać niepewnych specyfików. Choć z drugiej strony, pan Johnson go sobie nie żałował i jakoś mu nie zaszkodziło. Ten młody malarz mieszkał u nas zeszłego lata. Był miły, towarzyski i wszyscy go lubiliśmy. Szczególnie przypadł do gustu diakonowi, gdyż zawsze mu potakiwał, zwłaszcza w sprawach wstrzemięźliwości. Nie miał jednak, biedaczek, mocnego zdrowia. Wkrótce po przyjeździe zaczął cierpieć na żołądek. Musiał przyjmować swój lek po wszystkich posiłkach, a nieraz i częściej. Trzymał butelkę w spiżarni, i za każdym razem gdy nawet nie skrzywiwszy się wypijał pełną szklankę, podziwiałam, jaki jest dzielny. Narzekał na nieprzyjemny smak, ale pił, bo jego lekarz przepisał mu tę specjalną miksturę. Wyjechał w pośpiechu, wcześniej niż zamierzał, po otrzymaniu telegramu o chorobie matki — i zostawił ledwie napoczętą butelkę z lekiem. Odtąd stała sobie na najwyższej półce i dopiero teraz otworzył ją diakon. Nalał do szklanki i powąchał zawartość. — Nawet mi się podoba ten zapach — oświadczył. — Nie pij za dużo — ostrzegłam. — Może ci zaszkodzić. Lecz on uważał, że wie lepiej i wychylił szklankę, po czym oblizał wargi. — To najlepsze lekarstwo jakie kiedykolwiek hm… zażywałem. — oświadczył. — Ma smak pobudzający apetyt. Chyba… hm… naleję jeszcze jedną porcję. Widziałem… hm… jak pan Johnson tak robił. Może straciło trochę mocy stojąc tak długo, a ja… hm… nie chcę ryzykować nowych kurczów w kościele. Dla pewności jeszcze wypiję. Wyraźnie poczułem się lepiej. — Nalał sobie drugą szklankę, a gdy wyszłam po kapelusz i po chwili wróciłam — pił trzecią. — Wiesz, Juliano, kurcze minęły — powiedział zadowolony. — Ten środek przeciwbólowy jest odpowiedni dla mnie. Czuję się doskonale. No, dalej, idźmy do kościoła. Mówił lekkim, rozbawionym tonem, jakby mu chodziło o piknik. Do kościoła nie było dalej niż pół mili i Andrew szedł obok mnie zamaszystym krokiem, rozprawiając z ożywieniem na różne tematy. Szczególną elokwencję wykazywał w kwestii wyborów i zachowywał się tak, jakby był pewny swej nominacji. Wydawał się zbyt podekscytowany, toteż obawiałam się, czy nie ma temperatury. Jak zwykle spóźniliśmy się. Pastor zaczynał kazanie. Nasz zegar źle chodzi, lecz Andrew nie pozwala nic w nim ruszyć, gdyż należał jeszcze do jego dziadka. Frank siedział samotnie i twarz mu posmutniała, gdy spostrzegł, że nie ma z nami Amy. Na nabożeństwo przybyli chyba wszyscy mieszkańcy Brunswicku, więc kościół był przepełniony. Andrew opadł na swoją ławkę z pogodnym, głośnym chrząknięciem, po czym rozejrzał się z twarzą szeroko uśmiechniętą. Nigdy dotąd nie widziałam, by uśmiechał się w kościele; zawsze był poważny, niemal uroczysty jak na pogrzebie. W tym uśmiechu coś mnie zaniepokoiło, dlatego odetchnęłam, gdy skupił uwagę na pastorze. Pan Stanley jest znakomitym kaznodzieją. Mieszka u nas od trzech lat i wszyscy go lubią. Po dwóch minutach słuchania straciłam zainteresowanie ziemskimi sprawami, lecz nagle — zbyt nagle — moje myśli wróciły do rzeczywistości. Diakon wydawał dziwne odgłosy, coś między warczeniem a kichaniem. Obejrzałam się, a on w tym momencie skoczył na równe nogi. Wykrzywiona twarz nabrała fioletowej barwy. Jeszcze nie widziałam Andrewa w ataku furii, a teraz był po prostu wściekły. — Powiadam ci, kaznodziejo, że to nieprawda! — wykrzyknął. — To herezja, najprawdziwsza herezja! Jako diakon tego kościoła nie pozwolę, by ci to uszło na sucho, kaznodziejo. Musisz wszystko odwołać. To fałszywa doktryna! — W tej chwili uderzył w ławkę przed sobą z taką siłą, iż siedząca w niej, głucha jak pień pani Prott, podskoczyła niby trafiona kulą. Lecz była to niestety jedyna osoba, która go nie słyszała, a sensacji wywołanej tym wybuchem nie podejmuję się opisać. Pan Stanley zamilkł w pół słowa i znieruchomiał z wyciągniętą przed siebie ręką, zupełnie jakby zamienił się w słup, a oczy wyszły mu niemal z orbit. I tak są wystarczająco wytrzeszczone, bo urodą nie został obdarowany, lecz teraz wyglądał tak, że jego widoku nie zapomnę chyba nigdy. Powinnam była uspokoić diakona, lecz zaskoczona i oszołomiona nie mogłam się poruszyć ani odezwać. Szczerze mówiąc, sądziłam, że Andrew postradał zmysły i przerażenie mnie sparaliżowało. Tymczasem diakon nabrawszy tchu ciągnął dalej, podkreślając celniejsze uwagi waleniem pięścią. — Co za pomysł twierdzić, że nie wszyscy poganie zostaną nawróceni! Jeśli tak, to pieniądze dawane misjonarzom byłyby zmarnowane! — krzyczał. — Pan ma źle w głowie! Ot co! Prosimy o chleb, a pan rzuca w nas kamieniem! — I znowu potężne walnięcie. W tej chwili doktor Boyd podniósł się, pochylił do przodu i trącił diakona w ramię. — Panie Poultney, wyjdźmy na dwór i tam porozmawiajmy — powiedział spokojnie, jakby to było częścią nabożeństwa. Spodziewałam się gniewu, ale Andrew tylko zarzucił Frankowi ręce na szyję i wybuchnął płaczem. — Tak, tak, drogi chłopcze, chodźmy stąd — szlochał. — Opuśćmy to niegodne miejsce. Dzięki ci chłopcze! Zawsze kochałem cię jak syna… tak, tak… I Amy też… Doktor Boyd prowadził go przejściem; diakon uparł się, by iść z rękami na szyi Franka i cały czas popłakiwał. Przy samych drzwiach zatrzymał się i spojrzał na Selenę Cotton. Selena, tak jak i ja, dawno pożegnała się z młodością, lecz nie straciła chęci wyjścia za mąż i ogólnie wiedziano, że zarzuca sieci na Andrewa. Diakon też to wiedział. Frank próbował go pociągnąć, lecz ten nie ruszył z miejsca, dopóki nie powiedział tego, co miał do powiedzenia. — Tak, tak, drogi chłopcze, za chwilę. Nie spiesz się tak, nigdy nie trzeba się spieszyć do wyjścia z kościoła. Idź powoli… z godnością… zawsze! Spójrz na tę damę. Słowo daję, to wspaniała kobieta, lecz ja nigdy jej nie zachęcałem, Frank, nigdy. Słowo daję… Nie mógłbym igrać z uczuciami damy. Już dobrze, chłopcze, już idę… — język mu się coraz bardziej plątał. Na zakończenie posłał Selenie głośnego całusa i wreszcie wyszedł z kościoła. Oczywiście, ruszyłam za nimi i zaraz za progiem Frank powiedział mi półgłosem: — Zabiorę go do domu, lecz dwukółka jest bardzo wąska. Może pani wrócić pieszo? — Naturalnie, ale powiedz mi — szepnęłam niespokojnie — czy uważasz ten atak za bardzo poważny? — Ależ nie, zaraz przyjdzie do siebie i nic mu nie będzie — odparł doktor. Twarz miał śmiertelnie poważną, za to w oczach igrały mu wesołe błyski. Rozgniewałam się. Andrew traci rozum, albo zapadł na straszliwą chorobę, a Boyd stroi sobie z niego żarty. Poszłam do domu pełna sprzecznych uczuć — oburzenie i strach walczyły ze sobą. Kiedy dotarłam na miejsce, bryczka Franka stała przed furtką, a on siedział z Amy na kuchennej kanapie. — Gdzie jest Andrew? — zapytałam. — U siebie, mocno śpi — odparł Frank, wskazując sypialnię diakona. — Co mu właściwie jest? — indagowałam niespokojnie. Byłam pewna, że Amy przed chwilą się śmiała i pomyślałam, że może śnię lub wszyscy dokoła zwariowali. — Cóż — rzekł doktor. — Szczerze mówiąc, jest pijany. Usiadłam ciężko na krześle i nie wiem, czy bardziej byłam zła, czy zadowolona. — To niemożliwe — zawołałam. — Nie–moż–li–we! Diakon nie bierze do ust… W domu nie ma kropli… Jak to, dlaczego? I nagle przypomniałam sobie środek przeciwbólowy. Popędziłam do spiżarni, chwyciłam butelkę i wróciłam do Franka. — To lekarstwo pana Johnsona. Może się nim zatruł. Och, zrób coś, proszę, prędko! Może umiera właśnie w tej chwili! Doktor nie uległ panice. Wyjął korek z butelki, powąchał i pociągnął tyk. — Proszę się nie bać, panno Barry — uśmiechnął się. — To tylko wino. Nie wiem, jakiej marki, ale wyjątkowo mocne. — Pijany! — powtórzyłam i zaczęłam się śmiać. Później bardzo mi było wstyd. — Diakon sobie pośpi — zapewnił doktor. — Gdy się obudzi, nic mu nie będzie. Najwyżej paskudny ból głowy. Teraz pomyślmy, jak najlepiej wykorzystać ten incydent. Diakon spał aż do kolacji. Potem usłyszeliśmy w sypialni słabe pojękiwania. Weszliśmy, razem z Frankiem, bardzo poważni. Diakon siedział na brzegu łóżka. Wyglądał niezwykle żałośnie. — Jak się teraz czujesz? — spytałam. — Niezbyt dobrze — odparł. — Głowa mi pęka. Zachorowałem? Zdawało mi się, że byłem w kościele, ale nie pamiętam powrotu do domu. Co ze mną, doktorze? — Prawda jest taka, panie Poultney — oświadczył Frank, zachowując powagę. — Był pan pijany. Nie, proszę nie wstawać — dodał, gdy Frank podskoczył na łóżku. — Nie chcę pana obrazić. Wypił pan trzy szklanki mocnego wina, które uważał pan za lekarstwo. Potem poszedł pan do kościoła i tam zrobił niezłą scenę. — Rany boskie! —jęknął diakon, tocząc dokoła błędnym wzrokiem. — To być nie może! Juliano, powiedz, co ja tam mówiłem. Nic nie pamiętam. To chyba zły sen. Powiedziałam mu całą prawdę. Gdy doszłam do momentu, kiedy posłał Selenie Cotton całusa, podniósł w rozpaczy ręce. — Jestem zrujnowany, zrujnowany bez reszty! Moja pozycja na zawsze stracona, tak samo jak szansa na nominację, a Selena wyda się za mnie wbrew mej woli, bo ma na mnie haczyk. Och, gdybym dostał w ręce tego Johnsona! — Proszę się nie martwić — wtrącił Frank. — Sądzę, że mogę naprawić sytuację. Zaświadczę z całą powagą, że miał pan gorączkę i kurcze żołądka, a zażył pan silny środek przeciwbólowy, pozostawiony przez lokatora. Lek ten nie był wskazany na tę chorobę i spowodował chwilowe zaburzenie świadomości. W związku z tym nie może pan odpowiadać za swoje słowa i czyny. Ludzie na pewno uwierzą. — To najlepsze wyjście — przyznał diakon. — Zrobisz to Frank? — No, nie wiem — zastanowił się Frank. — Mógłbym to zrobić… dla mego przyszłego teścia. Diakon nawet okiem nie mrugnął. — Oczywiście, oczywiście — powtarzał. — Możesz ożenić się z Amy. Byłem starym idiotą. Jeśli wyciągniesz mnie z kłopotów, zgodzę się na wszystko. Frank wyciągnął go z kłopotów. Było mnóstwo gadania, lecz on przekonywał każdego tą samą historyjką i w końcu ludzie uwierzyli. Zwłaszcza, że diakon pozostawał w łóżku, a z apteki przysyłano mu mnóstwo leków na recepty doktora Boyda. Nie przyjmował nikogo, a odwiedzającym mówiliśmy, że zalecono mu spokój, bo każde podniecenie grozi nawrotem choroby. — Jakie to dziwne — zauważyła Selena Cotton. — Gdyby to był kto inny, uważano by go za pijanego. — Tak — potwierdziłam spokojnie. — Doktor mówi, że po tym lekarstwie objawy są takie jak po alkoholu. Uważam, że to oduczy Andrewa zażywania nie znanych leków. Powinien być wdzięczny losowi, że wyszedł z tego bez szwanku. Przecież to mogła być trucizna. Ostatecznie diakon otrzymał upragnioną nominację, a Frank zdobył Amy. Od tej pory, gdy Andrew ma bóle żołądka, podaję mu mocną imbirową herbatę. Nigdy też nie wymawiam przy nim słów „środek przeciwbólowy”. OKIEM OBIEKTYWU 1897 Jednego lata ogarnęła mnie pasja fotografowania. Później zamiłowanie przeszło w stan chroniczny i już nigdy nie rozstałam się z aparatem. Wspólnie przeżyliśmy wiele przygód, a w najbardziej ekscytującej odegraliśmy rolę głównego świadka przeciwko Nedowi Brooke. Powinnam dodać, że nazywam się Amy Clarke i jestem uważana za najlepszego fotografa–amatora w tej części kraju. To chyba wszystko, co mogę powiedzieć o sobie. Pan Carroll poprosił mnie o sfotografowanie jego dworku w porze kwitnienia jabłoniowego sadu. Dom był staroświecki i bardzo malowniczo zasłonięty od frontu wspaniałym starodrzewem, z boków zaś otoczony sadami. Wybrałam się tam ze sprzętem pewnego czerwcowego popołudnia, zamierzając uwiecznić posiadłość Carrollów w pełnej krasie. Pana Carrolla nie było w domu, ale lada chwila spodziewano się jego powrotu. Czekałam więc, by upozować całą rodzinę przed głównymi drzwiami pod wielkim rozłożystym klonem. Chodziłam tu i tam między krzewami na trawniku. Po dłuższej chwili spoglądania z różnych miejsc, ustaliłam ostatecznie, skąd będę miała najlepsze ujęcie frontu domu. Potem razem z Gertie i Lilian Carroll usiadłyśmy w hamaku, kołysząc się leniwie i rozkoszując chłodnym powiewem wiatru. Ned Brooke jak zwykle kręcił się w pobliżu, spoglądając na nas ukradkiem. Mieszkał z rodziną w rozwalającej się chałupie niemal naprzeciwko posiadłości Carrollów. Żyli w nędzy i stary Brooke, jak go nazywano, oraz Ned często otrzymywali jakieś zajęcie u pana Carrolla. Sądzę, że bardziej z litości niż z prawdziwej potrzeby. Brookowie nie mieli dobrej opinii w sąsiedztwie. Odznaczali się lenistwem i raczej słabo dostrzegali różnicę między swoją i cudzą własnością. Wiele osób miało za złe panu Carrollowi pomaganie tej rodzinie, lecz on był zbyt litościwy, by pozwolić im głodować. W rezultacie, zawsze któreś z nich kręciło się koło dworu. Ned był chuderlawym czternastolatkiem o jasnych włosach i rozbieganych oczach. Nie odznaczał się miłym wyglądem. Patrząc na niego, odnosiłam wrażenie, że gdyby ktoś szukał zastępcy do popełnienia brzydkiego uczynku, to Ned byłby najwłaściwszą do tego osobą. Pan Carroll wrócił nareszcie i wszyscy ruszyliśmy w stronę furtki, aby go powitać. Ned dołączył do nas tylko po to, by zabrać konia. Pan Carroll rzucił mu lejce i podał żonie portmonetkę. — Schowaj ją dobrze — powiedział wesoło. — Takiej sumy nie znajduje się byle gdzie. Gilman Harris zapłacił mi dziś rano pięćset dolarów za kawałek lasu, który mu odstąpiłem jesienią. Chciałyście nowy fortepian, a więc to dla was. — Dziękuję — odparła uradowana pani Carroll. — Lepiej jednak zatrzymaj pieniądze, dopóki nie wejdziemy do domu. Amy się spieszy. Gospodarz wziął od żony portmonetkę i niedbale wsunął ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Akurat w tej chwili spojrzałam na młodego Brooka i zauważyłam, jak po chudej twarzy przemknął wyraz chciwości. Zanim oddalił się z koniem, zdążył rzucić na portmonetkę szybkie, ukradkowe spojrzenie. Dziewczęta, szalenie przejęte, gorąco dziękowały ojcu, dlatego nikt nie zwrócił uwagi na zachowanie Neda, a i ja po chwili zapomniałam o incydencie. — Amy, jesteśmy gotowi — oświadczył pan Carroll. — Gdzie mamy stanąć? Jak będzie najlepiej? Zaczęłam więc ustawiać rodzinę pod rozłożystym klonem. Pani Carroll siedziała na krześle, mąż stał za nią, a Lilian u boku matki. Gertie umieściłam na stopniach ganku z koszykiem kwiatów w ręku. Dwaj chłopcy, Teddy i Jack, wdrapali się na drzewo, zaś sześcioletnia tłuściutka Dora z powagą stanęła na przedzie, tuląc wielkiego burego kota. Tworzyli bardzo ładną grupę na malowniczym tle, a mnie rozpierała zawodowa duma, gdy odsunęłam się na bok ostatni raz przed odsłonięciem obiektywu. Następnie podeszłam do aparatu, wsunęłam kliszę, dałam znak i zdjęłam przesłonę. Zrobiłam dla pewności dwa zdjęcia, a ponieważ miałam zapasową kliszę, postanowiłam sfotografować dom Carrollów dla siebie. Przeniosłam aparat na inne miejsce, przygotowałam wszystko i kiedy zamierzałam odsłonić obiektyw, podszedł pan Carroll i zapytał: — Chcesz zobaczyć coś naprawdę ładnego, Amy? Chodź z nami na pole. Aparat może przecież poczekać, prawda? Poszliśmy więc wszyscy za dom, gdzie dumny gospodarz pokazał mi dwie prześliczne małe krówki rasy Jersey. Wracaliśmy ścieżką wijącą się na tyłach posiadłości i gdy dotarliśmy do głównej drogi, podjechał mój brat Cecil, by zabrać mnie do domu. Carrollowie chcieli z nim porozmawiać, a ja pobiegłam przez sad i trawnik do oddalonego zakątka, w którym zostawiłam aparat. Ogromnie się spieszyłam wiedząc, jak niecierpliwy jest koń Cecila i nawet nie spojrzawszy ponownie na dom, zdjęłam przesłonę, powiedziałam „raz dwa” i nałożyłam ją z powrotem. Potem wyjęłam kliszę, umieściłam ją w oprawce, a w końcu pozbierałam cały sprzęt. Wszystko razem nie zajęło mi więcej niż pięć minut, no i cały czas byłam odwrócona do domu plecami. Kiedy opuszczałam ustronie, nikogo w pobliżu nie zauważyłam. Dopiero idąc przez trawnik, spostrzegłam Neda raźnym krokiem podążającego ścieżką za domem. Widok ten nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia i przypomniałam go sobie dużo później. Cecil już czekał, wsiadłam więc do dwukółki i ruszyliśmy w drogę. Po powrocie do domu zamknęłam się w ciemni i wywołałam dwa pierwsze negatywy. Oba wyszły doskonale, pierwszy odrobinę lepiej od drugiego i ten też wybrałam do zrobienia odbitki. Zamierzałam wywołać również trzecią kliszę, lecz nieoczekiwanie pojawiła się gromada kuzynów z miasta. Goście zmusili mnie do wyjścia z ciemni. Nazajutrz przyszedł Cecil i powiedział: — Słyszałaś, Amy, że pan Carroll zgubił portmonetkę z pięciuset dolarami? — Nie! — wykrzyknęłam. — W jaki sposób? Gdzie? Kiedy? — Uspokój się. Mogę odpowiedzieć tylko na jedno pytanie: wczoraj wieczorem. Gdy chodzi o to w jaki sposób, to nic nie wiadomo, a co do tego gdzie… cóż, gdyby wiedzieli, mieliby przynajmniej nadzieję na odzyskanie zguby. Dziewczęta są bardzo przygnębione. Pieniądze były przeznaczone na upragniony fortepian, a wszystko wskazuje na to, że przepadły na dobre. — Jak do tego doszło? Pan Carroll powiada, że gdy żona oddała mu portmonetkę, wsunął ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Tak, byłam przy tym — powiedziałam. — A potem, nim ustawił się do fotografii, powiesił płaszcz w hallu. Wisiał on tam do wieczora i zdaje się, że nikt nie pomyślał o pieniądzach, bo każdy przypuszczał, że ktoś inny je schował. Po herbacie pan Carroll założył znowu płaszcz i poszedł odwiedzić kogoś w Netherby. Zapomniał całkiem o portmonetce. Wracał do domu przez pole, około jedenastej i zobaczył, że krowy weszły w koniczynę. Zdrowo się nabiegał, nim je stamtąd wypędził. Kiedy dotarł do domu i wszedł do hallu, przemknęła mu przez głowę myśl o pieniądzach. Kieszeń była pusta, a żona zapytana oświadczyła, że ich nie wyjmowała. W płaszczu zauważyli dziurę, chociaż zbyt małą dla portmonetki. Jednak przez nią właśnie musiała wypaść. Chyba że okradziono go w Netherby, co wydaje się niemożliwe, gdyż nie zdejmował płaszcza cały wieczór. Pewnie nie zobaczą już swoich pieniędzy. Pan Carroll nie pamięta, którędy szedł polem, a jeśli zgubił portmonetkę goniąc krowy, szansę na odnalezienie ma niewielkie. Oczywiście, szukali jej cały dzień. Dziewczęta są strasznie rozczarowane. Nagle przypomniałam sobie twarz Neda Brooka przy furtce, a potem jego postać sunącą ścieżką za domem. — A skąd wiedzą, że pan Carroll zgubił portmonetkę? Może ją ukradziono, zanim poszedł do Netherby. — Im się tak nie wydaje — odparł Cecil. — Zresztą, kto mógłby ją ukraść? — Ned Brooke. Widziałam, jak się tam kręcił. Gdybyś zobaczył wyraz jego twarzy, gdy pan Carroll powiedział o dolarach. — Cóż, zrobiłem uwagę, że Ned może mieć z tym coś wspólnego, ale nawet nie chcieli słuchać. Brookowie są czymś w rodzaju ich pupilków i nigdy nie uwierzą, by mogli popełnić jakąś nieuczciwość. Jeśli nawet Ned wziął pieniądze, to i tak nie mamy cienia dowodu. — No, chyba nie — zgodziłam się po zastanowieniu. — Lecz im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, że on to zrobił. Widzisz, wszyscy poszliśmy na pole oglądać krowy i żywej duszy nie było w domu, a zaraz potem zobaczyłam Neda idącego w wielkim pośpiechu ścieżką. Kilka dni później napomknęłam Carrollom o swoich podejrzeniach, gdy zaniosłam im wywołane zdjęcia i dowiedziałam się, że nie znaleźli portmonetki. Ich jednak zwyczajnie rozgniewały moje sugestie. Oświadczyli, że z równym powodzeniem mogą podejrzewać siebie nawzajem i poczuli się bardzo dotknięci. Dałam więc spokój i postanowiłam nie wspominać więcej o tej sprawie. Krewni przebywali u nas dwa tygodnie i cały czas byłam tak zajęta, że nie miałam okazji wywołać trzeciej kliszy. Właściwie, to zupełnie wyleciała mi z głowy. Wkrótce po wyjeździe gości przypomniałam sobie i razem z Cecilem weszłam do ciemni, aby zrobić zdjęcie. Nie oczekiwałam wiele po odbitce, klisza zbyt długo leżała i naświetlona była niedbale. Zostawiłam więc wywołanie Cecilowi, a sama zajęłam się przygotowaniem utrwalacza. Brat pogwizdywał spokojnie, lecz nagle krzyknął zdziwiony i poderwał się z krzesła. — Amy, Amy, popatrz na to! — zawołał. Stanęłam przy nim i spojrzałam. Dom Carrollów wyszedł ostro i wyraźnie razem z frontowymi drzwiami i schodkami ganku. Tam zaś, właśnie w chwili przekraczania progu, została uwieczniona postać chłopca w starym, słomkowym kapeluszu, z portmonetką w ręku! Stał z głową zwróconą w stronę narożnika, jakby nasłuchując. Jedną ręką trzymał odchyloną połę zniszczonej kurtki, a druga dłoń ściskała w górze portmonetkę. Wyglądało na to, że zamierzał ją włożyć do wewnętrznej kieszeni. Cała scena była jasna jak słońce i nikt obdarzony jakim takim wzrokiem nie mógł mieć wątpliwości. — Niebywałe! — zawołałam. — Daj to tutaj, szybko! Wrzuciliśmy kliszę do utrwalacza, a potem spojrzeliśmy na siebie wstrzymując oddech. — Słuchaj Amy — powiedział Cecil. — Ależ to będzie cios dla Carrollów! „Ned Brooke nie mógłby zrobić czegoś podobnego, och nie! Biedny, pokrzywdzony chłopiec, któremu wszyscy ciągle coś zarzucają!” Ciekaw jestem, czy to ich wreszcie przekona. — Sądzisz, że odzyskają pieniądze? — spytałam. — Chyba nie miał odwagi dotąd ich wydać. — Nie wiem. Trzeba sprawdzić. Ile czasu to musi schnąć? — Za trzy godziny będą gotowe dwie odbitki. Ciekawe, co powiedzą Carrollowie? — To czysty przypadek, że wyszło ci zdjęcie, skoro robiłaś je na łapu–capu. Spotkała cię prawdziwa przygoda. Wreszcie zawinęliśmy starannie odbitki i poszliśmy do pana Carrolla. Trudno sobie wyobrazić jego zdumienie, gdy Cecil z powagą wytrawnego detektywa demaskującego spisek antypaństwowy pokazał zdjęcia. Z tymi dowodami udali się do Brooków. Zastali tylko Neda z matką. Chłopak początkowo zaprzeczał, lecz gdy zobaczył zdjęcia, załamał się i wyznał prawdę. Matka wyjęła portmonetkę z ukrycia — na szczęście nie brakowało ani centa — i wrócili do domu z triumfem. Być może Ned nie powinien wykręcić się z tej sprawy tanim kosztem, ale jego matka płakała i prosiła, a pan Carroll miał miękkie serce i nie potrafił oprzeć się łzom. Ostatecznie więc, wcale ich nie ukarał, tylko przestał interesować się losem tej rodziny. Im zaś grunt zaczął palić się pod stopami, gdy wyszła na jaw sprawa kradzieży. Nic więc dziwnego, że po niecałym miesiącu wyprowadzili się — ku pożytkowi całego Mapleton. Z KRAINY MILCZENIA 1934 Anna Hamilton zobaczyła we śnie Edith. Śniący się zmarli to coś niezwykłego, bo wyglądają jak żywi, a jednocześnie wie się o ich śmierci. Taki sen miała jedyny raz od śmierci Edith i choć szły w nim obok siebie, to twarz przyjaciółki była odwrócona, cały czas odwrócona. Dlatego czuła smutek, a wspomnienie drogiej twarzy zacierało się coraz bardziej. Anna miała pewien mankament, czy też raczej brak umiejętności, wrodzonego daru. Zapominała twarze, których nie widziała dłuższy czas. Nie potrafiła przywołać w pamięci ich obrazu, tak jak umieją to robić niektórzy ludzie. Edith nie żyła od sześciu miesięcy, a już Anna zaczęła zapominać rysy drogiej, starej przyjaciółki. Jeszcze ta śmieszna, bezsensowna kłótnia z powodu tego urwipołcia, Jima Harveya! W mgnieniu oka ożyła w pamięci przeszłość. Często rozmawiały o Jimie, ale chociaż różniły się poglądami, nigdy nie dochodziło do sprzeczki. Anna nie chciała mieć z nim nic wspólnego, Edith zaś kochała go i zawsze broniła. Nie do pomyślenia było, by mogły pogniewać się z jego powodu, a jednak… Owego dnia Edith była niespokojna i poirytowana, a może Anna okazała zbyt mało taktu. W każdym razie obie poczuły się dotknięte do żywego i pokłóciły się paskudnie za całe trzydzieści lat. Na pewno by doszło do zgody, gdyby Edith żyła — Anna wierzyła w to głęboko. Ale wkrótce po incydencie wyjechała za granicę i depesza z wiadomością o śmierci przyjaciółki dotarła do niej dopiero we Włoszech. Wtuliła twarz w poduszkę i głucho jęknęła, jak zawsze gdy wspominała ból i rozpacz tamtej chwili. Kiedy wróciła do domu, mogiła Edith mokła w jesiennym deszczu, a jej nie pozostało nic więcej, jak w zimne, sztormowe wieczory rozmyślać samotnie o serdecznej stracie. Nawet w książkach nie znajdowała ukojenia, za to na każdym kroku spotykała ślady przyjaciółki. Gdyby nie kłótnia, byłyby dla niej pocieszeniem, lecz teraz tylko czuła ból, jakby jej kto nożem wiercił w sercu. Owlwood, dom Edith, stał zamknięty na głucho. Nigdy więcej nie pójdzie na wzgórze popatrzeć na światła w jej pokoju. Odeszła z goryczą w sercu bez słowa miłości i troski. Ta myśl dręczyła nieznośnie. Anna wiele oddałaby, byle tylko dowiedzieć się, czy Edith przed śmiercią myślała o niej życzliwie. Grahamowie zawsze byli uparci i zawzięci w kłótniach, a z krainy milczenia nie przyjdzie nigdy znak przyjaźni. Przez całą zimę Anna odczuwała straszliwą samotność. Zawsze okazywała powściągliwość, uważano ją za dumną i dlatego nie miała bliskich przyjaciół. Oczywiście z wyjątkiem Edith — były dla siebie wszystkim. Przyjaźniły się od dzieciństwa. Mąż Edith zmarł bardzo wcześnie, toteż Annie często wydawało się, że małżeństwa tego nigdy nie było. Alastair Graham zostawił żonie Owlwood, piękną posiadłość, ona jednak spędzała połowę życia w skromnym domku Anny na przedmieściu Croyden. Anna zaznała dość bólu i rozpaczy, by wiedzieć, że czas łagodzi najbardziej gorzkie wspomnienia, a przecież te o Edith byłyby piękne gdyby nie sprzeczka. Mogłaby sobie wyobrażać, że ciągle są razem, mogłaby myśleć o przyjaciółce, siedząc o szarym zmierzchu w ogrodzie, gdzie posadziły tyle kwiatów. Żarty, które je bawiły i teraz brzmiałyby wesołym echem. Nawet milczenie z Edith było bardziej wymowne niż z jakąkolwiek inną kobietą. Ale stało się inaczej… — Dni mego życia pełne są duchów — stwierdziła Anna z goryczą. A przecież nie była stara, miała czterdzieści osiem lat i ma ich przed sobą jeszcze wiele — długich i smutnych. I wszystkie wspomnienia zatrute bólem. Gdyby pozostawiła choć słowo, po prostu jakieś słowo. Gdyby wspomniała moje imię! — myślała udręczona. Smutek wywołany snem z odwróconą twarzą Edith, nie opuszczał jej cały dzień. Wszystko zabarwił piętnem rozgoryczenia: piękny ogród, złocistą ciszę werandy, cieniste wzgórza po wschodniej stronie Glenellyn, drzewo, które posadziły ku czci zabitego na wojnie kuzyna. Jim Harvey uniknął wtedy poboru dzięki jakiemuś matactwu. To też należało do spraw poruszonych w trakcie kłótni. Przedtem często Anna mówiła o Jimie gorsze rzeczy i Edith nigdy nie zapałała takim gniewem. Choć z żalem przyznawała, że był parszywą owcą w rodzinie. — Cóż poradzić, skoro go lubię — mawiała kapryśnie. — Każdy musi go lubić. Wiem, że wszystko, co o nim rozpowiadają, jest prawdą. Powinnam wstydzić się takiego krewniaka — aferzysty i krętacza. Więc wstydzę się, a jednocześnie go lubię. Zapewne dlatego, że był takim ślicznym niemowlęciem. Pokochałam go od pierwszej chwili i nie potrafię przestać. Mój rozum zgadza się z każdym twoim słowem, ale serce nie. Gdybym wiedziała, gdzie przebywa, próbowałabym mu jakoś pomóc. Edith, zdaniem Anny, była niezmiennie przyjazna i dobra. Aż nagle rozgorzała gniewem i zerwała więzy łączące je niemal całe życie! Tego nie można było pojąć. Wieczorem wstąpiła do niej kuzynka Lida, jak zwykle z workiem rodzinnych ploteczek. Teraz Anna nie mogła jej znieść, bo dawniej obie z Edith doskonale bawiły się żartami z Lidy. — Ta Maureen już wyszła ze szpitala — oznajmiła kuzynka. Anna skrzywiła się. „Ta Maureen” odnosiło się do żony Jima — ładniutkiej, prostej dziewczyny, zwykłej fryzjerki. Nikt z rodziny, poza Edith, nie zwracał na nią uwagi. Kiedy Jim uniknął aresztowania uciekając w nieznane, Maureen otworzyła mały zakład i jakoś wiązała koniec z końcem, utrzymując siebie, dzieci i zdziecinniałą starą ciotkę. Niedawno przeszła poważną operację. — Wygląda okropnie i nie ma grosza przy duszy — ciągnęła Lida. — Nie opłaciła czynszu za lokal, więc straciła zakład. To pewnie kara boska. Anna uśmiechnęła się smutno myśląc, co też powiedziałaby na to Edith. Maureen nie była osobą, którą powinien poślubić kuzyn Hamiltonów, lecz za co miałaby ją dosięgnąć kara boska. Okazała wierność lekkomyślnemu mężowi i robiła, co tylko w jej mocy dla jego dzieci. — Co się z nią stanie? — spytała. — Bóg jeden wie — odparła Lida głosem, w którym dźwięczało nieukrywane zwątpienie we wszechwiedzę niebios. — Szkoda, że Edith nie żyje. Ona by im pomogła, w to nie wątpię. Zamierzała zapisać coś w spadku żonie Jima, ale odeszła tak nagle, biedactwo, że nie zdążyła sporządzić testamentu. To stanowi ostrzeżenie dla innych. John Alec powinien zająć się tą sprawą, jako przyrodni brat Edith odziedziczył cały majątek. Lecz zawsze nienawidził Jima, nie ruszy więc palcem, aby pomóc tej kobiecie. — Ja się nią zajmę — oświadczyła ku własnemu zdumieniu Anna. Wcale nie miała takiego zamiaru, ale przecież Edith tak by właśnie postąpiła. — Ty? A ja zawsze sądziłam… ale jak sobie poradzisz? Ledwo wiążesz koniec z końcem — zaprotestowała Lida z urazą w głosie. Anna pozbawiła sensu rodzinne wykręty od udzielenia pomocy Maureen. — Przyjmę ich do domu, a wyżywić muszą się sami — zakończyła stanowczo. Przez całe lato zadawała sobie Anna pytanie, dlaczego postąpiła tak głupio. Nie mogła pogodzić się ze swoim losem. Właściwie poświęcenie nie było nawet konieczne. Maureen powinna oddać dzieci i ciotkę do jakiegoś przytułku, a sobie znaleźć pracę. W efekcie nie przemyślanej decyzji miała na karku utrzymanie, a co gorsza, towarzystwo obcej rodziny. Wytrzymywała jakoś oszczędności i oglądanie każdego centa, by skromny dochód starczył na potrzeby sześciu osób, nie mówiąc już o psie i dwóch kotach. Nie do zniesienia było natomiast to, że jej dom i życie zostały przewrócone do góry nogami. Tak bowiem się czuła. Byłoby jej lżej, gdyby mogła ich znienawidzić. Maureen jednak, choć prostaczka, była poczciwą kobieciną. Kpiła i śmiała się co prawda z rzeczy, które dla Anny stanowiły świętość. Chichotała i od rana do wieczora opowiadała jakieś historyjki bez ładu i składu. Mówiła o szczegółach swej operacji każdemu, czy chciał słuchać, czy nie. Trzaskała drzwiami i hałaśliwie zabawiała przyjaciółki, gdy Anna próbowała zasnąć. Miała wyskubane brwi i niebieskie bezmyślne oczy. Brakowało jej poczucia powściągliwości i taktu. Nieustannie i z jednakową pogodą ducha proponowała zmiany, mogące uszczęśliwić Glenelly. Anna zaś wpadała w panikę na myśl o jakichkolwiek ulepszeniach. Była bezgranicznie lojalna wobec wad i zalet swego domu. Maureen protekcjonalnie poklepywała ją po ramieniu i obiecywała, że nic się nie zmieni, skoro „kochana staruszka” tego nie chce. Anna próbowała polubić dzieci, nie były bowiem najgorsze. Ale te ich pomysły! Rzadko trafiał się dzień, by czegoś nie zepsuły. Maureen zaś nawet nie próbowała ograniczać pociech. — Straszliwie musztrowano mnie w dzieciństwie — powiadała. — Moje dzieci wychowam więc inaczej, muszą mieć dużo radości. — Pewnie były i zadowolone, lecz nikt oprócz nich. No, i te ciągłe choroby Jima… — On łapie każdą infekcję, jaka tylko się pojawi — stwierdzała z filozoficznym spokojem Maureen. — Opiekę nad chłopcem zaś zostawiała w rękach Anny i ciotki Beenie. Ciotki Beenie Anna nie znosiła najbardziej, co stale sobie wyrzucała. Biedna, stara ciocia Beenie! Poczciwa, nieszkodliwa ale okropna. Miała w sobie coś niesamowitego. Niemal całkowicie utraciła pamięć i stale coś mruczała pod nosem. Anna uważała to za szczególnie odrażające, bardziej niż wybuchy dzikiego śmiechu. Czasem, na krótko, wracała ciotce pamięć i zadziwiała każdego sensownymi uwagami lub dobrze opowiedzianą historyjką. Ludzie dziwili się, jak Anna znosi tę czeredę w swoim domu. Ona sama zdumiewała się co dzień, bowiem jej życie przypominało senny koszmar. Pozbawiona została ciszy, spokoju — i Edith, gdyż całkiem zapomniała wyglądu przyjaciółki. Z drugiej strony, Maureen z rodziną była swego rodzaju błogosławieństwem. Nie pozostawiała czasu na rozmyślania. Różne jej koleżanki przewijały się przez dom, dzieci nieustannie wpadały w jakieś tarapaty, pies włóczył po pokojach kości lub niszczył ogródek, a ciotka wędrowała po świecie gubiąc drogę. Nieraz dla odmiany zamykała się w łazience i zapominała, jak się ją otwiera. — Często myślę, dlaczego nas po prostu nie wyrzucisz — powiedziała śmiejąc się Maureen, gdy Jenny zniszczyła nowe tapety w hallu, zostawiając na nich ślady tłustych łapek. Anna znosiła wszystko przez wzgląd na pamięć Edith, ta zaś umarła nie przebaczywszy jej. Tego dnia, kiedy Maureen z dziećmi i ciotką wyruszyła do miasta odwiedzić znajomych, Anna westchnęła z ulgą. Cały dzień samotności! Popatrzyła czule na książki, pianino, na obrazy i ogródek. Jakże będzie się nimi cieszyć! Zamknęła psa w szopie, a kota w piwnicy. Wczoraj kociak zburzył spokój domu włażąc do dziury za piecem. Musiała sprowadzić mężczyzn, aby rozbili część ściany i wyciągnęli zwierzę. Postanowiła pozbyć się kodaka, lecz dzieci wrzeszczały, aż im zsiniały twarze. Maureen też błagała, ciotka popłakiwała nie wiedząc dlaczego, więc ostatecznie odstąpiła od zamiaru. Ale dzisiejszy dzień należał do niej. Piękny jesienny dzień z żółknącymi osikami za płotem. Wyszła z domu i usiadła pod nimi. Przez jedną godzinę posiedzi bezczynnie w tej błogosławionej ciszy. I nagle… ujrzała nadciągającą cioteczkę Beenie! Pojęła, co się stało. Ciotka uciekła na dworcu, zaś Maureen wzruszyła tylko ramionami i roześmiała się beztrosko. Zawsze tak było. Każdy dzień ma swój kres, ten jednak nie chciał się skończyć. Anna nie mogła zamknąć ciotki w szopie ani w piwnicy. Nie mogła też powstrzymać jej od gadania, a język staruszki nie wypoczywał nawet przez chwilę. W nieskończoność zadawała to samo pytanie, popłakując, gdy Anna nie chciała odpowiedzieć. Na domiar złego zakończyła dzień spadając ze stopni kuchennego ganku. . Na szczęście nie wyrządziła sobie krzywdy. Anna zaprowadziła ją do pokoju i położyła na kanapie. Ciotka stała się nagle niezwykle potulna i spokojna. Jakiś czas milczała z zamkniętymi oczami, podczas gdy wyczerpana Anna odpoczywała w fotelu na biegunach. Czuła, że zacznie krzyczeć, jeśli staruszka znowu się odezwie. Ta w pewnym momencie istotnie zaczęła monolog, ale już pierwsze słowa zaskoczyły słuchającą. — To był miły gest ze strony Edith, że posłała ci swój portret, prawda? — Mówiła rzeczowym tonem, zupełnie rozsądnie, lecz Anna nie dostrzegła w tym sensu. Zamknęła oczy. — Znowu się zaczyna — pomyślała. Jak zdoła znieść rozprawianie ciotki o Edith? — To był bardzo dobry portret — ciągnęła ta wzruszonym głosem. — Najpierw nie chciała dać się namalować, ale w końcu artysta to zrobił. Obrazek był przeznaczony dla ciebie. Wyglądała jak żywa, z tą ładną cerą i rudymi włosami. A jeśli chodzi o oczy… Och, oczy, to była cała ona! Gdzie podziałaś ten portret? Nigdy go nie widziałam u ciebie. — Nie wiem, o czym mówisz — odparła niepewnie Anna. — Nie istnieje żaden portret Edith. — Ależ tak, istnieje. Ona sama mi go pokazała, mnie, biednej, starej Beenie. Byłam w Owlwood dzień przed jej śmiercią. Mówiła, że przeznaczyła go dla ciebie… i napisała też list… Włożyła to wszystko do twojej książki i miała zamiar wysłać ci do Włoch. Pamiętam wszystko. Mnie nie można oszukać. Jestem stara, ale strasznie sprytna. — Tu ciotka wybuchnęła dzikim śmiechem. Minął moment jasności umysłu. Anna wstała drżąc i szła do biblioteki jak we śnie. Książka, ta książka, którą przysłano jej po zrobieniu porządków w Owlwood. Nawet jej nie rozpakowała. Schowała na dno szuflady, bo czytały kiedyś razem i Edith porobiła w niej różne uwagi. Teraz zdjęła opakowanie i otworzyła tomik. Znalazła list i akwarelowy portrecik Edith. Zdumiewająco podobny: piękne rudawe włosy, oczy… Ciotka Beenie miała rację. Oczy, to była cała Edith. Usiadła na krześle i zaczęła czytać. „Najdroższa z drogich Anno! Kazałam namalować dla Ciebie moją podobiznę. Niedawno odwiedził mnie syn Sally. Jest uznanym artystą i zrobił dla mnie ten drobiazg. Trochę mi schlebił — to dobrze, bo chcę, żebyś zapamiętała swoją przyjaciółkę piękną. Czy mi się zdawało, że się pokłóciłyśmy? A może wyobrażasz sobie, że pojechałaś do Włoch zagniewana na mnie? Wszystko to sen. Między nami nie ma mowy o czymś takim. Zbyt się kochamy, więc zapomnijmy o sprzeczce. Posyłam list z portrecikiem na Twoje urodziny. Chciałabym, aby doszły w porę. I bardzo pragnę, żebyś już wkrótce wróciła do domu, kochana moja. A to dlatego… Widziałam się dzisiaj z moim doktorem. Daje mi rok życia, jeśli będę na siebie uważała. Jestem zadowolona. Chcę odejść w pełni sił, by ludzie za mną tęsknili. Zawsze przerażała mnie myśl o starości i zdziecinnieniu — tak jak się to stało z ciotką Beenie. Ogólnie rzecz biorąc, nie narzekam na życie. Były w nim wspaniałe chwile, wielkie uczucie, piękne marzenia, no i… zawsze byłaś Ty! Tak, warto było żyć! A więc spiesz do domu, do mnie. Chcę się z Tobą raz i drugi dobrze pośmiać, zanim umrę. Pochodzimy po wzgórzu, wśród paproci w lesie i we wszystkich znajomych miejscach, które kochamy. Będziemy zadawać sobie znowu pytania nie przejmując się zbytnio, że nie ma na nie odpowiedzi…” List nie miał zakończenia. Edith nie był sądzony rok życia, nawet nie jeden dzień. Ale to co Anna chciała wiedzieć, zostało powiedziane. Siedziała nieruchomo, gdy zapadł zmierzch i do pokoju wpadła Maureen z tłoczącymi się za nią dziećmi. — Wszędzie ciemno! Nie mogę zrozumieć, jak można żyć bez światła! Mnie zaraz ciarki chodzą po skórze. Ale, ja mam nowinę… i pracę. Wyobraź sobie, spotkałam dawną koleżankę, Elinor Honway. Jej mężulo ma klasa zakład fryzjerski i potrzebuje pomocnicy. No więc mała Maureen załapała się do roboty i porządnego zarobku. Rany, ale miałam szczęście! Zaraz jutro tam jadę. Znajdę jakieś mieszkanie, a potem zabiorę dzieciaki i ciotkę. Boże, jak się cieszę, że znowu będę mieszkać w prawdziwym mieście. Wierz mi lub nie, ale mam Croyden po dziurki w nosie. Jasne, ty byłaś okay, doceniam to i nigdy nie zapomnę. — Maureen zapaliła światło. — Dlaczego płakałaś? Co się stało? Pewnie ciotka dała ci się we znaki. — Nie, moja droga — odparła pogodnie Anna czując, że od tej chwili już zawsze będzie spokojna. Edith znowu należała do niej, wspomnienia były nieskalane i piękne. — Jestem bardzo szczęśliwa. Właśnie otrzymałam wiadomość z krainy milczenia… przekazała mi ją ciotka Beenie. Maureen popatrzyła, wzruszając ramionami. — Czasami myślę, że jesteś prawie tak samo stuknięta jak ciotka — powiedziała z właściwą sobie szczerością. — Ale jakie to ma znaczenie, skoro jesteś szczęśliwa, no nie? — Rzeczywiście, jakie to ma znaczenie? — powtórzyła Anna. DZIEWCZYNA PRZY FURTCE 1906 Tej nocy, kiedy umarł stary pan Lawrence, wydarzyło się coś bardzo dziwnego, czego nigdy nie potrafiłam wyjaśnić. Jedyna osoba, z którą rozmawiałam o tym, powiedziała, że wszystko wymyśliłam, albo mi się tylko przyśniło. Ale ja naprawdę widziałam i słyszałam ją na jawie. Nie spodziewaliśmy się, że pan Lawrence umrze właśnie wtedy. Nie był tak słaby, w każdym razie nie tak bardzo jak podczas poprzedniego ataku. Kiedy tylko dowiedziałam się o chorobie, poszłam go odwiedzić. Zastałam dom pogrążony w ciszy; służba robiła swoje i nie okazywała żadnego niepokoju. U pana Lawrenca był jeszcze lekarz i pani Yeats, gospodyni, zaprosiła mnie do niebieskiego saloniku. Wolałam posiedzieć na schodkach pod wielkimi frontowymi»drzwiami. Był czerwcowy wieczór. Woodlands to piękna posiadłość. Z prawej strony widziałam ogród, przed sobą kąpiącą się w blasku zachodu małą dolinkę, w której kładły się już na ziemię ciemne plamy cieni. Zapanowała jakaś niezwykła cisza… cisza oczekiwania. Przypomniała mi ostatnią chorobę pana Lawrenca, prawie rok temu, w sierpniu. Pewnej nocy, podczas jego rekonwalescencji, zastępowałam pielęgniarkę. Nie mógł zasnąć i był bardzo rozmowny, opowiedział mi wtedy różne rzeczy o swoim życiu, nawet o Margaret. Wiedziałam, że jego ukochana zmarła bardzo młodo. Pan Lawrence pozostał wierny pamięci dziewczyny, lecz nie słyszałam, by kiedykolwiek ją wspominał. — Była bardzo piękna — mówił wtedy z rozmarzeniem. — Umarła, gdy skończyła zaledwie osiemnaście lat. Miała takie wspaniałe, jasnozłote włosy i orzechowe oczy. Przechowuję jej miniaturowy portrecik wyrzeźbiony w kości słoniowej; przeznaczony jest dla ciebie, Jeanette… po mojej śmierci. Czy wiesz, że obiecała przyjść po mnie? Nie zrozumiałam tych słów, wzięłam je za nieprzytomne majaczenie. — Obiecała przyjść i dotrzyma danego słowa — ciągnął. — Trzymałem ją w ramionach, gdy umierała. Powiedziała wtedy do mnie: „Herbercie, obiecuję ci wierność na wieki. Kiedy nadejdzie czas, zjawię się i osłodzę twą ostatnią godzinę, tak jak zrobiłeś to dla mnie. Przyjdę, Herbercie.” — oświadczyła uroczyście. — Spotkamy się u progu śmierci. Wierzę w to. Po chwili zasnął, a kiedy wyzdrowiał, nie wracał do tej sprawy. Teraz, gdy siedziałam w ciszy wieczoru wśród kwiatów geranium, wszystko sobie przypomniałam. Myślałam o Margaret, pięknej, dawno zmarłej dziewczynie, która zabrała do grobu serce ukochanego. Była siostrą mego dziadka i mówiono, że jestem do niej trochę podobna. Może dlatego pan Lawrence tak się do mnie przywiązał. Niebawem doktor wyszedł i przywitał się ze mną pogodnie. Spytałam go o stan chorego. — Lepiej, znacznie lepiej — powiedział spokojnie. — Jutro będzie zupełnie w porządku. Atak miał bardzo lekki przebieg. Tak, oczywiście, że możesz wejść. Ale nie pozostawaj dłużej niż pół godziny. W pokoju chorego zastałam jego siostrę, panią Stewart. Korzystając z mojej obecności, położyła się, by trochę odpocząć, bowiem spędziła przy bracie całą poprzednią noc. Pan Lawrence odwrócił na poduszce piękną siwą głowę i uśmiechnął się na powitanie. Był bardzo przystojnym starcem i ani wiek, ani choroba nie skaziły doskonałych rysów twarzy i nie zgasiły blasku stalowoniebieskich oczu. Wyglądał całkiem dobrze i swobodnie rozmawiał o różnych codziennych sprawach. Wreszcie wstałam, aby się pożegnać. Pani Stewart zasnęła, lecz chory nie pozwolił mi jej budzić, mówiąc, że niczego nie potrzebuje i pewnie sam zaraz zaśnie. Obiecałam przyjść znowu i wyszłam. W hallu nie płonęła żadna lampa, ale na zewnątrz blask księżyca oświetlał trawnik i widno było jak w dzień. Nie pamiętałam tak jasnego wieczoru. Skręciłam do ogrodu, mając zamiar przejść do domu krótszą drogą — przez zachodnią łąkę. Długa alejka obsadzona różanymi krzewami prowadziła aż do małej furtki. Używał jej przed laty pan Lawrence, gdy starał się o Margaret. Szłam po ziemi usianej białymi różanymi płatkami, a powietrze stało martwo, bez najlżejszego powiewu wietrzyka. Znowu doznałam wrażenia oczekiwania… na coś, na kogoś. Po drugiej stronie furtki zobaczyłam młodą dziewczynę. Stała, spowita w księżycową poświatę, widziałam ją bardzo wyraźnie. Była wysoka i smukła, a złote włosy niezwykle lśniły wokół pięknej twarzy o dużych, ciemnych oczach. Okrywało ją coś białego, zwiewnego i lekko drżącego. W ręku trzymała wielką, białą różę. Nawet w takiej chwili zadałam sobie pytanie, skąd ją wzięła, bo w Woodlands rosły róże mniejsze i nie takie pełne. Nie znałam dziewczyny, a jednocześnie wydało mi się, że kiedyś widziałam ją lub kogoś bardzo podobnego. Może to jedna z licznych siostrzenic pana Lawrence’a przybyła na wieść o jego chorobie. Otworzyłam furtkę. Wówczas ogarnął mnie jakiś chłodny lęk, a wtedy ona powiedziała z uśmiechem. — Nie bój się. Nie masz żadnego powodu do niepokoju. Przyszłam tu na umówione spotkanie. Słowa te coś mi przypominały, ale nie wiedziałam dokładnie co. Ogarniał mnie coraz większy strach i nie mogłam wymówić najprostszego zdania. Ona zaś przeniknęła przez furtkę i zatrzymała się przez chwilę. — Dziwne, że zobaczyłaś mnie — zauważyła. — Teraz wiesz, jak piękną i silną rzeczą jest miłość, zdolną nawet do pokonania śmierci. My, którzy kochamy prawdziwie, kochamy na zawsze i to jest naszym niebem. Poszła różaną aleją, a ja patrzyłam w ślad za nią, dopóki nie dotarła do dworu. Szczerze mówiąc, sądziłam, że dziewczyna ma trochę źle w głowie. Po powrocie do domu nikomu nie wspomniałam o tym dziwnym spotkaniu, po prostu musiałam zachować tajemnicę. Nazajutrz rano zawiadomiono nas o śmierci pana Lawrence’a. Zastałam w Woodlands ogromne zamieszanie, ale pani Yeats opowiedziała mi wszystko, co było do powiedzenia w tej sprawie. — Musiał umrzeć wkrótce po wyjściu panienki, panno Jeanette — wyszeptała płacząc. — Gdy pani Stewart obudziła się o dziesiątej, już nie żył. Leżał uśmiechnięty, z takim wyrazem twarzy, jakby coś go ogromnie uszczęśliwiło. Nigdy przedtem nie widziałam takiej pogody na martwej twarzy. — Kto tu jest oprócz pani Stewart? — zapytałam. — Nie ma nikogo — odparła pani Yeats. — Wysłaliśmy telegramy do Wszystkich przyjaciół, ale nikt jeszcze nie przyjechał. — Wczoraj wieczorem spotkałam w ogrodzie młodą dziewczynę — Powiedziałam powoli. — Weszła później do dworu. Nie znam jej, lecz sądziłam, że musi być jakąś krewną. Pani Yeats pokręciła przecząco głową. — Nie, to pewnie ktoś ze wsi, chociaż nie przypominam sobie jakiejkolwiek wizyty po wyjściu panienki. Więcej na ten temat nie rozmawiałam. Po pogrzebie pani Stewart dała mi miniaturę Margaret. Zobaczyłam ją pierwszy raz. Piękna twarz na portreciku okazała się rzeczywiście niezwykle podobna do mojej, choć ja pięknością nie jestem. Była to bez wątpienia twarz młodej dziewczyny, spotkanej przy furtce owego niezwykłego wieczoru. ZJAZD TOWARZYSKI NA SMOKY ISLAND 1935 Kiedy Madeline Stanwyck zaprosiła mnie w gościnę do letniego domku na Smoky Island, początkowo nie miałem ochoty na wyjazd. Po pierwsze, była zbyt wczesna pora na taką eskapadę, a po drugie — komary. Jeden komar w pokoju przeszkadzał mi w spaniu bardziej niż wyrzuty sumienia; w Muskoka zaś latały ich miliony. — Ależ sezon na komary już się skończył — zapewniała Madeline. Trzeba zaznaczyć, że Madeline gotowa była powiedzieć wszystko, aby tylko dopiąć swego. — Sezon na komary w Muskoka nigdy się nie kończy — odparowałem dość szorstko. — Czują się doskonale nawet wtedy, gdy temperatura spada do zera. A gdyby jakimś cudem naprawdę zniknęły, to nie mam chęci zostać pokąsany przez czarne muszki. Nawet Madeline nie śmiała zagwarantować braku czarnych muszek, więc rozsądnie posłużyła się urokiem osobistym. — Proszę cię, przyjedź przez wzgląd na mnie — powiedziała ze smutkiem. — Jim, kochanie, jeśli ciebie zabraknie, to całe party będzie do niczego. Jestem ulubionym kuzynem Madeline, starszym od niej o dwadzieścia lat, a „kochanie”, to ona mówi do każdego, od kogo czegoś potrzebuje. Ale nie zamierzam opowiadać o Madeline, lecz o pewnym zdarzeniu na Smoky Island. Nikt z nas nie próbuje udawać, że je zrozumiał z wyjątkiem sędziego, który rzekomo rozumie wszystko. Ostatnio wyjaśniał, że nas zahipnotyzowano i w tym stanie widzieliśmy i zapamiętaliśmy rzeczy, jakich inaczej nigdy byśmy nie zobaczyli. Jednak nie Potrafił wyjaśnić, któż to nas zahipnotyzował. W końcu postanowiłem ulec prośbom, ale przedtem chciałem nieco się podroczyć. — Czy twoja gospodyni ma dotąd tę wstrętną papugę? — spytałem. — Tak, lecz ptak zmienił maniery na lepsze — zapewniła Madeline. — Poza tym bardzo lubiłeś jej kota. — Kto jeszcze będzie? Jestem bardzo wybredny w wyborze towarzystwa. Madeline uśmiechnęła się ze zrozumieniem. — Wiesz dobrze, że zapraszam tylko interesujące osoby — skłoniłem głowę w podzięce za ukryty komplement. — I… jednego… lub dwu nudziarzy dla podkreślenia błyskotliwości pozostałych — tym razem nie zareagowałem. — A więc będą Consuelo Anderson, ciocia Alma, profesor Tennant z żoną, Dick Lane, Tod Newman, senator Malcolm z małżonką, Stara Wścibska, Min Ingram, sędzia Warden, Mary Harland i parę Młodych Wesołych Istotek ku mojej uciesze. Zaaprobowałem w myślach tę listę. Consuelo była korpulentną dziewczyną, nauczycielką z uniwersyteckim wykształceniem. Lubiłem ją, bo potrafiła siedzieć spokojnie dłużej niż inne znane mi kobiety. Tennant był profesorem czegoś, co nazywał „nową patologią” — niepozorny człowieczek o gigantycznym intelekcie. Dick Lane, to jeden z tych dobrze zapowiadających się młodzieńców, którzy do niczego nie dochodzą, ale dość sympatyczny, otwarty i towarzyski. Mary Harland z kolei, była miłą starą panną, zaś ciotka Alma słodką, siwowłosą osóbką, typową matką z powieści. Stara Wścibska naprawdę nazywała się panna Alexander i nikomu nie pozwalała zapomnieć, że niemal nie popłynęła „Lusitanią”. Nie czułem także niechęci do Malcolmów, choć senator mówił do żony „kociątko”; sędzia Warden zaś był moim starym druhem. Nie lubiłem za to Min Ingram, z językiem jak brzytwa, lecz ją mogłem ignorować jak i owe Młode Wesołe Istotki. — I to wszyscy? — spytałem ostrożnie. — No… cóż… będzie też oczywiście Armstrong z Brendą — Madeline spojrzała na mnie tak, jakby to wcale nie było takie oczywiste. — Czy to jest… rozsądne? — zauważyłem po chwili zastanowienia. Madeline skrzywiła się. — Jasne, że nie — powiedziała niechętnie. — Prawdopodobnie całe party będzie zepsute, ale John tak się przy tym upiera… Wiesz przecież, że z Anthonym Armstrongiem całe życie byli kompanami, a Brenda i ja też się przyjaźnimy. Ładnie by wyglądało, gdybym ich nie zaprosiła. Nie mam pojęcia, co ją naszło. Wszyscy dobrze wiemy, że Anthony nie otruł Susette. — Widocznie Brenda nie — zauważyłem. — No to wreszcie powinna się dowiedzieć — rzuciła gwałtownie Madeline. — Jakby Anthony mógł otruć kogokolwiek! Ale z tego właśnie powodu tak mi zależy na twojej obecności. — Ach! Nareszcie dochodzimy do sedna sprawy! Ale dlaczego ja? — Bo masz większy wpływ na Brendę niż inni. Tak, tak, nie zaprzeczaj! Gdybyś mógł ją skłonić do szczerości… porozmawiać. Jeśli bowiem ktoś lub coś nie pomoże jej w najbliższym czasie, będzie już za późno. Dobrze o tym wiesz. Doskonale wiedziałem. Sprawa Anthony’ego Armstronga trwożyła nas wszystkich. Widzieliśmy tragedię rozgrywającą się na naszych oczach i nie mogliśmy nic zrobić, ponieważ Brenda nie chciała o tym mówić, a Anthony nigdy nie rozmawiał o sprawach osobistych. Cała historia zaczęła się przed pięciu laty. Pierwszą żoną Armstronga była Susette Wilder. O zmarłych nie należy mówić źle, dlatego powiem tylko tyle, że Susette była piękna i bogata. Bardzo piękna i bardzo bogata. Na szczęście fortuna spadła na nią po tym, jak wyszła za Anthony’ego. Z tego powodu nie można go było oskarżyć o wyrachowanie. Początkowo kochał Susette do szaleństwa, lecz nie przypuszczam, by wiele pozostało z uczucia po kilku latach małżeństwa. Nikt z nas zresztą za nią nie przepadał. Kiedy z Kalifornii — zawiózł tam żonę na leczenie — przyszła wiadomość o śmierci Susette, nie wydaje mi się, aby ktoś specjalnie nad tym bolał. Nie podejrzewaliśmy niczego, gdy dowiedzieliśmy się o nadmiernej dawce chloralu jako przyczynie śmierci. Trzeba przyznać, że Susette była ostrożna i nie miała skłonności samobójczych. Pojawiły się więc niepokojące pogłoski, zwłaszcza kiedy okazało się, że Anthony odziedziczył cały majątek. Ci co go znali i kochali, nie zwracali uwagi na żadne aluzje. A kiedy dwa lata później Anthony poślubił Brendę Young, okazaliśmy zadowolenie. Nareszcie zazna prawdziwego szczęścia — stwierdziliśmy zgodnie. Jakiś czas było tak istotnie. Brenda jest szczerą, wrażliwą osóbką, pełną szczególnego wdzięku i zupełnie inną niż Susette. Tamta miała złote włosy a oczy chłodne i zielone jak szmaragdy. Brenda zaś jest szczupła, ciemnowłosa, o oczach tak pełnych cieni, że aż trudno zauważyć czy Są niebieskie, czy szare. Kochała męża nad wszystko i czasem myślałem sobie: „ta kobieta rzuca wyzwanie bogom”. A potem… powoli lecz nieubłaganie nastąpiły zmiany. Odczuliśmy, ze coś nie jest w porządku, bardzo nie w porządku z małżeństwem Armstrongów. Już nie byli tak szczęśliwi jak dawniej… właściwie to wcale nie byli szczęśliwi… lecz udręczeni. Nie słyszało się radosnego, srebrzystego śmiechu Brendy, a Anthony zrażał sobie pacjentów obojętnym wyrazem twarzy. Jego praktyka podupadła już przed śmiercią Susette, ale później wszystko się poprawiło. Teraz znowu pacjenci zaczęli go opuszczać. Anthony zdawał się niczego nie dostrzegać. Jasne, nie musiał troszczyć się o sprawy finansowe, lecz zawsze szczerze interesował się swoim zawodem. Nie potrafię powiedzieć, czy były to wyłącznie przypuszczenia, czy też Brendzie wymknęło się jakieś nieopatrzne słowo, ale poczuliśmy, że owładnęło nią okropne podejrzenie. Szeptano coś o anonimowym liście, pełnym złowrogich dwuznaczników, stanowiącym źródło kłopotów. Nie wiedziałem dokładnie, jak do tego doszło, w każdym razie Brenda stała się kobietą prześladowaną przez koszmary. — Czy Anthony podał Susette zwiększoną dawkę chloralu, czy zrobił to celowo? Gdyby była osobą lubiącą opowiadać o swych uczuciach i przeżyciach, ktoś z nas mógłby ją ocalić. Lecz Brenda —jestem przekonany — ani zająknęła się na ten temat, nie wspomniała o podejrzeniu zatruwającym im życie. Anthony musiał wyczuwać brak zaufania żony. Powstała między nimi bariera chłodu i milczenia wokół drażliwej sprawy. W czasie kiedy miało się odbyć party u Madeline, napięcie między Armstrongami było takie, że dochodzili do kresu wytrzymałości. Oczy obojga miały ten sam tragiczny wyraz. Wszyscy czekaliśmy na wiadomość, że Brenda opuściła męża lub zrobiła coś jeszcze bardziej desperackiego. I nikt nie potrafił im pomóc, nawet ja, mimo śmiesznych nadziei Madeline. Nie mogłem pójść do Brendy i powiedzieć: — Słuchaj no, wiesz dobrze, że Anthony nigdy nawet nie pomyślał o czymś takim jak otrucie Susette. — Ich kłopoty bowiem mogły dotyczyć czegoś zupełnie innego. A jeśli podejrzewała go, jaki dowód mogłem przedstawić, by odciąć źródła tej obsesji? Wątpiłem, by Armstrongowie zjawili się na Smoky Island, lecz okazało się, że mimo wszystko przyjechali. Anthony zatrzymał się na przystani i podał Brendzie rękę przy wysiadaniu. Zignorowała ten gest i szybko wyskoczyła bez pomocy, po czym pobiegła przez skalny ogródek i dalej między świerkami. Widziałem, jak Anthony zbielał na twarzy. Ja też poczułem się nieswojo. Jeśli sprawy zaszły tak daleko, to katastrofa wisi w powietrzu. Smoky Island znajdowała się na małym błękitnym jeziorze w Muskoka, a dom nazywano Wigwamem, chociaż trudno o coś mniej przypominającego wigwam. Pieniądze Stanwycków uczyniły z tego miejsca cudo, lecz nawet one nie zdołały zapewnić ładnej pogody. Dlatego też party Madeline poniosło generalną klapę. Padało przez cały tydzień i jakkolwiek czyniliśmy heroiczne wysiłki, aby ratować sytuację, to nie sądzę, bym spędził kiedyś czas równie nieprzyjemnie. Zachowanie papugi, wbrew zapewnieniom Madeline, wcale się nie poprawiło. Min Ingram przywiozła dystyngowanego i bardzo wyniosłego psa, który nienawidził wszystkich obecnych i wyraźnie nimi pogardzał. Sama Min spędzała czas kłując jadowitymi uwagami każdego, kto tylko zaczynał się dobrze bawić. Ja z kolei odnosiłem wrażenie, że Młode Wesołe Istotki obarczają mnie odpowiedzialnością za złą pogodę. Wszyscy mieliśmy stargane nerwy z wyjątkiem ciotki Almy. Jej nic nie zdoła wyprowadzić z równowagi. Z tego powodu trochę zadziera nosa. W sobotę pogoda jeszcze się pogorszyła. Zaczął padać ulewny deszcz, a silny wiatr miotał się jak dzikie zwierzę między sosnowym lasem i Wigwamem, szarpiąc gałęzie drzew i wściekle uderzając o ściany domu. W powietrzu latały mokre liście, a jezioro zachłystywało się i parskało falami. Ten uroczy dzień zakończył wilgotny, posępny wieczór. Jednocześnie sprawy zdawały się przybierać nieco lepszy obrót niż dotychczas. Anthony był nieobecny. Zaraz po śniadaniu otrzymał jakiś tajemniczy telegram, wziął swoją motorówkę i wyruszył na stały ląd. Szczerze się z tego powodu radowałem, gdyż czułem, że nie zniosę dłużej widoku tego udręczonego człowieka. Brenda nie opuszczała swego pokoju zasłaniając się dobrą, starą wymówką — bólem głowy. Nie mogę zaprzeczyć, że i to przyniosło ulgę. Wszyscy wyczuwaliśmy między nią i Anthonym napięcie, które było prawie namacalne. — Coś… coś się wydarzy — powtarzała mi Madeline. — Okazała się jeszcze gorsza od papugi i nie omieszkałem jej tego powiedzieć. Po kolacji zebraliśmy się w hallu wokół kominka, w którym wesoło płonął ogień. Choć mieliśmy już czerwiec, wieczór był chłodny. Usadowiłem się wygodnie z westchnieniem ulgi. W końcu nic nie trwa wiecznie i to piekielne party też się skończy w poniedziałek. Poza tym teraz było całkiem miło i przytulnie, mimo wyjącego, szarpiącego oknami wichru i zacinającego deszczu. Madeline zgasiła elektryczne światła, a płomienie kominka rzucały łagodny i życzliwy kobiecej urodzie blask. Wszystkie panie wyglądały czarująco. Kilka Młodych Wesołych Istot siedziało po turecku na podłodze, obejmując się ramionami bez względu na płeć. Tylko jedna z nich, powolna i wyniosła, w pomarańczowym aksamicie, z długimi bursztynowymi kolczykami, usiadła na niskim stołeczku z kotem w ramionach. Pies Min upozował się wyniośle na dywanie, a siedząca w klatce papuga była niezwykle spokojna. Tylko od czasu do czasu oznajmiała, że ktoś, on lub ona, jest „piekielnie cwany”. Pani Howey, gospodyni, nastawała, aby trzymać klatkę z ptakiem w hallu. Madeline chcąc nie chcąc musiała się zgodzić, bo znaleźć gospodynię w Muskoka, nawet do Wigwamu, nie jest łatwo. Sędzia wyglądał tak, jakby się doskonale bawił, gdyż ułożył właśnie skomplikowaną łamigłówkę, nad którą wszyscy łamali sobie głowy. Profesor i senator cały dzień spędzili na sprzeczkach, a obecnie pławili się we wzajemnym uznaniu, jakie ma się dla przeciwnika godnego starcia. Consuelo siedziała jak zwykle cicha i nieruchoma. Pani Tennant i ciotka Alma robiły na drutach. „Kociątko”, złożyła pulchne ręce na krągłym brzuszku i z uwielbieniem patrzyła na swego senatora, zaś Stara Wścibska spoglądała na to wszystko i zapamiętywała. W tej chwili byliśmy zrelaksowaną, zadowoloną z życia grupką ludzi i nie mam pojęcia, dlaczego Madeline musiała nagle zaproponować, żebyśmy opowiadali sobie historie o duchach. Zdumiewające, ale właśnie tak postąpiła. Oświadczyła, że jest to wprost idealny wieczór na historie o duchach, że od niepamiętnych czasów niczego podobnego nie słyszała i jest przekonana, iż każdy z nas przeżył w swym życiu przynajmniej jedną przygodę z duchem. — Ja nie przeżyłem — mruknął pogardliwie sędzia. — Przypuszczam — zauważył wojowniczo profesor Tennant — że każdego, kto wierzy w duchy, nazwałby pan osłem. Sędzia starannie zetknął dłonie opuszkami palców i dopiero po chwili odpowiedział: — Och, wcale nie. Nie chciałbym obrażać osłów. — Nie można wierzyć w coś, co nie istnieje — stwierdziła Consuelo. — Niektórzy ludzie posiadają zdolność widywania duchów, inni zaś nie — oświadczył Dick Lane. — To jest po prostu dar. — Dar, którym mnie nie obdarzono — wtrąciła pogodnie „Kociątko”. Mary Harland otrząsnęła się. — To byłoby okropne, gdyby umarli zaczęli wracać! — ”Od zjaw i upiorów i bestii długonogich i stworów wędrujących po nocach zachowaj nas Panie”. — zacytował kpiąco Tod. Ale Madeline nie dała się zwieść chytrym zabiegom. Z jej drobnej, delikatnej, okolonej koroną rudawych włosów twarzy, biła stanowczość. — Zajmiemy się trochę różnymi strachami— oświadczyła nie dopuszczającym sprzeciwu tonem. — Dziś jest wieczór bardzo odpowiedni na wędrówki duchów. Tyle tylko, że Wigwam nie jest przez nie nawiedzany, bardzo mi przykro. Czy nie byłoby cudownie mieszkać w nawiedzonym domu? A teraz, drodzy przyjaciele, każdy musi opowiedzieć historyjkę o duchach. Profesorze Tennant, pan zaczyna. Coś miłego i z dreszczykiem, proszę! Ku memu zdziwieniu profesor Tennant rzeczywiście zrobił początek, choć wyraz twarzy jego żony świadczył o tym, że nie jest ona zwolenniczką wtrącania się w sprawy zaświatów. Opowiedział ciekawą historię, przerywaną od czasu do czasu pogardliwymi pomrukami sędziego, o znanym mu domu, w którym słyszano głos zmarłego dziecka. Włączało się ono do każdej rozmowy, gorzko i złośliwie. Dziecko naturalnie było źle traktowane, a potem je zamordowano. Jego ciało znaleziono pod paleniskiem w bibliotece. Później Dick opowiedział o zmarłym psie, co pomścił swego pana, a Consuelo wprawiła nas w osłupienie zręczną, choć naprawdę posępną opowieścią o duchu dziewczyny, który przyszedł na ślub ukochanego z rywalką. Consuelo zapewniała, że przydarzyło się to jej znajomym. Tod z kolei bywał w domu, gdzie słyszało się głosy i stąpania zupełnie nieuzasadnione. Nawet ciotka Alma opowiedziała nam o zapraszającej do tańca „białej damie z lodowato zimną ręką”. To lodowate zjawisko pojawiało się ubrane w strój z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. — Zabawne, duch w krynolinie — zachichotała Młoda Wesoła Istotka. Min Ingram — kto by pomyślał! — sama widziała ducha i potraktowała rzecz z wielką powagą. — Zgoda, pokażcie mi ducha, to i ja w niego uwierzę — zauważył drwiąco sędzia. — Czy on nie jest piekielnie cwany? — wrzasnęła papuga. W tym właśnie momencie Brenda zeszła na dół i usiadła z nami, a jej tragiczne oczy płonęły w białej twarzy. Miałem wrażenie, że w tej spokojnej atmosferze, pośród rozbawionych, pogodnych ludzi, jedno serce cierpiało niewypowiedziane katusze. Wraz z przybyciem Brendy coś się zmieniło. Pies Min Ingram nagle zawył i rozpłaszczył się na dywanie. Przyszło mi na myśl, że właściwie po raz pierwszy zachowuje się jak prawdziwy pies. Zacząłem się zastanawiać od niechcenia, co mogło go tak zaniepokoić. Kot gospodyni wygiął grzbiet, zsunął się z pomarańczowych aksamitów na kolanach Istotki i umknął z hallu. Doznałem dziwnego uczucia gdzieś z tyłu czaszki, w korzonkach resztek włosów. Odwróciłem się do szczupłej, ciemnowłosej dziewczyny, siedzącej na dębowej sofce na prawo ode mnie. — Pani, Christine, jeszcze nam nie opowiedziała swojej historii. Teraz pani kolej. Christine uśmiechnęła się. Spostrzegłem, że sędzia z przyjemnością spogląda na jej nogi w jedwabnych pończochach. Sędzia zawsze miał słabość do ładnych nóg. Co do mnie, to zastanawiałem się, dlaczego nie mogę sobie przypomnieć nazwiska Christine i co mnie zmusiło do wypowiedzenia tego banalnego zdania. — Czy pamiętacie, jak mocno wierzyła w duchy ciotka Elizabeth? — spytała Christine. — I jak się gniewała, kiedy śmiałam się z niej? Cóż, teraz jestem… mądrzejsza. — Pamiętam — przytaknął nieswoim głosem senator. — To właśnie pieniądze pani ciotki Elizabeth otrzymała w spadku pierwsza pani Armstrong, prawda? — zauważyła jedna z Młodych Wesołych Istotek nazywana Szczypawką. Powiedzieć coś podobnego w obecności Brendy było okropnym nietaktem, ale jakoś nikt nie wydawał się zgorszony. Znowu ogarnęło mnie dziwne uczucie, że i to zdanie musiało zostać wypowiedziane. Kto, jak nie Szczypawką, mógł to zrobić? Doznawałem też innego wrażenia. Od chwili pojawienia się Brendy, każdy drobiazg oraz uwaga zrobiły się ważne; każda intonacja nabrała znaczenia, a wypowiedziane zdanie miało ukryty podtekst. Czyżbym zaczynał wpadać w histerię? — Tak — potwierdziła Christine spokojnie. — Czy przypuszcza pani, że Susette Armstrong rzeczywiście świadomie zażyła nadmierną dawkę chloralu? — dopytywała Szczypawką, nie ukrywając ciekawości. Jeszcze nie zdecydowałem, czy ją uduszę, kiedy spojrzałem na Brendę. Ta siedziała nieporuszona, wpatrując się uporczywie w Christine. — Nie — zaprzeczyła Christine, a ja zdziwiłem się, skąd ona to może wiedzieć. Nie miałem jednak wątpliwości, że istotnie wiedziała. Mówiła jak ktoś znający sprawę z pierwszej ręki. — Susette nie miała zamiaru umierać, choć była skazana. Nosiła w sobie nieuleczalną chorobę, która i tak zabiłaby ją w ciągu kilku miesięcy. Nikt o tym nie wiedział poza Anthonym i mną. Ona wtedy zaczęła nienawidzić Anthonego. Następnego dnia miała zmienić testament, niczego mu nie zostawiając. Sama mi o tym powiedziała. Strasznie się rozzłościłam. Anthony, który wiódł życie pomagając cierpiącym, miał zostać ubogi i z trudem wiązać koniec z końcem, bo dawna jego praktyka mocno podupadła z powodu wyczynów Susette. Kochałam go, odkąd się poznaliśmy. On o tym nie wiedział, ale Susette od razu odgadła. Zawsze miała nosa do takich spraw. Często mnie tym dręczyła. Nie zwracałam na to uwagi, bo wiedziałam, że on nigdy nie obdarzy mnie uczuciem. Teraz jednak zobaczyłam, że mam okazję zrobić coś dla niego i postanowiłam ją wykorzystać. To ja dałam Susette większą dawkę lekarstwa. Kochałam go na tyle, aby to zrobić dla niego. Ktoś krzyknął. Nigdy nie dowiedziałem się kto. Ciotka Alma, co to się nigdy nie przejmowała, dostała ataku histerii. „Kociątko”, drżąc całym pulchnym ciałem, tuliła się do swego senatora, którego poczciwa, głupawa twarz przybrała szary odcień. Min Ingram upadła na kolana, a sędzia zaciskał pięści, usiłując powstrzymać drżenie rąk. Poruszał wargami i dosłyszałem słowo „Bóg”. Jeśli zaś chodzi o Szczypawkę i jej paczkę, to już nie były to Młode Wesołe Istotki, lecz przerażone, rozdygotane dzieciaki. Zrobiło mi się niedobrze, ponieważ dębowa sofa była pusta i nikt z nas nie wiedział nic o dziewczynie nazwanej przeze mnie Christine. W tej chwili otworzyły się drzwi i do hallu wszedł ociekając deszczem Anthony. Brenda rzuciła mu się gwałtownie w ramiona i przytuliła się do mokrego płaszcza. — Anthony, Anthony, wybacz mi! — szlochała. Coś ciepłego i łagodnego pojawiło się w zmęczonych rysach Anthony’ego. — Martwiłaś się, kochanie? — zapytał czule. — Przepraszam za spóźnienie. Naprawdę nie było żadnego niebezpieczeństwa. Czekałem tylko na odpowiedź na mój telegram do Los Angeles. Widzisz, rano otrzymałem wiadomość, że Christine Latham zginęła wczoraj w wypadku samochodowym. Była kuzynką Susette i pielęgniarką… dobra z niej była i niezmiernie lojalna osoba. Ogromnie ją lubiłem. Wybacz, skarbie, że przeze mnie przeżyłaś taki niespokojny wieczór. CZŁOWIEK Z POCIĄGU 1914 Telegram od Williama George’a dotarł do babci Sheldon, gdy była w domu z Cyrusem i Louise. Cyrus miał dwanaście lat a Louise jedenaście i niewiele mogli pomóc w podjęciu decyzji. Babcia miała więc ogromny kłopot i w rozterce powtarzała raz po raz: „A to ci dopiero!” Telegram donosił, że Delia, żona Williama George’a jest poważnie chora i William chciałby, aby Samuel natychmiast przywiózł babcię do Green Village. Delia zawsze uważała, że nikt nie może dorównać babci w pielęgnowaniu chorych. Lecz Samuel i jego żona wyjechali dwa dni temu z wizytą do odległego o dwadzieścia mil Sinclair i mieli tam pozostać jeszcze pięć następnych dni. — Ach, co ja pocznę? Co ja pocznę? — zadawała sobie pytanie babcia. — Jedź prosto do Green Village wieczornym pociągiem — zdecydował Cyrus. — Ale, jakże tak? Mam zostawić was samych? — Damy sobie z Louise doskonale radę — odparł Cyrus spokojnie. — Dzisiejszą pocztą wyprawimy wiadomość do Sinclair i rodzice jutro wieczorem będą już w domu. — Lecz ja nigdy w życiu nie jechałam pociągiem — zaprotestowała babcia. — I bardzo się boję. Nie wiadomo jakich ludzi spotka się w drodze… — Babciu, nic się nie stanie. Zawiozę cię na stację, kupię bilet i wsadzę do wagonu. A potem nie będziesz miała nic do roboty, tylko dojechać do Green Village. Wyślę też telegram, żeby stryj William wyszedł Po ciebie. — Spadnę ze stopni i skręcę sobie kark przy wychodzeniu z wagonu — stwierdziła pesymistycznie babcia. Jednocześnie zastanawiała się już, czy ma wziąć czarną, czy żółtą walizkę i czy aby w domu Williama znajdzie się dostateczna ilość siemienia lnianego. Do stacji było sześć mil. Cyrus przywiózł babcię na długo przed przybyciem pociągu, który do Green Village docierał o dziewiątej wieczorem. — Ojej, jej — martwiła się babcia. — Co będzie, jeśli William George nie wyjdzie mi na spotkanie? Dobrze ci mówić, Cyrusie, że wszystko I będzie w porządku, ale ja wcale nie jestem tego pewna. Możesz także i radzić, abym się nie denerwowała, lecz gdybyś miał siedemdziesiąt pięć lat i pierwszy raz w życiu jechał koleją, to też byłbyś przejęty. Mogę też wsiąść do innego pociągu albo zgubić bilet, albo przejechać Green Village, albo mogą mnie okraść. Nie, tego nie zrobią, bo nie wezmę ze sobą ani centa. Wszystkie pieniądze zabierz do domu, będzie mi lżej i na sercu. Ojej! Jej! Gdyby nie to, że Delia jest poważnie chora, ruszyłabym się z domu na krok. — Och, babciu, na pewno wszystko będzie dobrze — zapewniał Cyrus. Kupił bilet, który babcia zawinęła w chusteczkę. Wreszcie nadjechałł pociąg i babcia wsiadła, trzymając się kurczowo wnuka. Ten znalazł jej wygodne miejsce i pogodnie uścisnął rękę na pożegnanie. — Do widzenia, babciu. Nie bój się. Tu masz tygodnik „Argus”. Kupiłem go w sklepiku. Może zechcesz poczytać sobie po drodze. Potem Cyrus wysiadł, a za chwilę budynek stacji i peron pomknęły do tyłu. — Ojej! A cóż to się z nimi dzieje? — pomyślała babcia z obawą, a po pewnym czasie wykrzyknęła głośno: — Ależ to my się poruszamy, a nie one! Niektórzy pasażerowie słysząc to, uśmiechnęli się. Do takich staruszek jak babcia ludzie zawsze miło się uśmiechają. Staruszka o okrągłych różowych policzkach, łagodnych brązowych oczach i prześlicznych śnieżnobiałych loczkach jest osobą, na którą przyjemnie popatrzeć, gdziekolwiek by się ją spotkało. Po pewnym czasie babcia ku swemu zdumieniu odkryła, że jazda pociągiem podoba się jej. Wcale nie było to niemiłe przeżycie, jakiego się spodziewała. Czuła się tu równie wygodnie jak w fotelu na bieguna we własnym domu. A do tego tylu sympatycznych ludzi dookoła! Wiek z obecnych pań miało na sobie śliczne suknie i kapelusze. Jak się oka żuje — pomyślała babcia — ludzie w pociągu są zdumiewająco podoba do spotykanych poza nim. Gdyby jeszcze nie kłopotliwa myśl o tym, to będzie z wysiadaniem w Green Village, babcia byłaby bardzo zadowolona. Po przejechaniu czterech czy pięciu stacji pociąg zatrzymał się w jakimś pustym miejscu, gdzie stały tylko: budynek dworcowy i stodoła otoczona zaroślami. Wsiadł tu jeden pasażer i zajął jedyne wolne w zatłoczonym wagonie miejsce obok babci. Babcia Sheldon wstrzymując oddech przyjrzała się podróżnemu. Czy był złodziejem kieszonkowym? Nie, nie wyglądał na takiego, ale przecież nigdy nie ma się pewności, jeśli chodzi o ludzi spotkanych w pociągu. Z westchnieniem ulgi przypomniała sobie, że nie ma żadnych pieniędzy. A poza tym wyglądał na człowieka godnego szacunku i zupełnie nieszkodliwego. Ubrany był skromnie w granatowy garnitur z cienkiego sukna i czarny płaszcz, a kapelusz zsunął nisko na czoło. Był starannie ogolony, włosy miał czarne a oczy niebieskie — dobre oczy — pomyślała babcia. Zawsze okazywała wielkie zaufanie ludziom, gdy mieli żywe, szczere, niebieskie oczy. Takie jak dziadek Sheldon, który zmarł dawno, zaledwie cztery lata po ślubie. Chociaż, trzeba przyznać, dziadek miał jasne włosy — zreflektowała się babcia. — Nieczęsto spotyka się takie czarne włosy przy jasnoniebieskich oczach. Ale ogólnie wygląda sympatycznie i nie uwierzę, że jest w nim choć odrobina jakiegoś zła. Zapadł wczesny jesienny zmierzch i babcia już nie mogła dłużej cieszyć się oglądaniem krajobrazów. Przypomniała sobie o kupionej przez Cyrusa gazecie i wyjęła ją z koszyka. Był to numer sprzed dwóch tygodni. Na pierwszej stronie mieścił się długi opis morderstwa poprzedzony mrożącym krew w żyłach nagłówkiem. Babcia z zapałem zagłębiła się w lekturze. Łagodna, wrażliwa babcia Sheldon, która nie skrzywdziłaby muchy i nawet nie mogła patrzeć na pułapkę na myszy, po prostu upajała się gazetowymi relacjami o zabójstwach. A im bardziej były szokujące i dokonane z zimną krwią, tym chętniej o nich czytała. Ta historia była z punktu widzenia babci wyjątkowo dobra i zawierała wiele „dreszczyków”. Jakiś mężczyzna został zastrzelony, najwidoczniej z premedytacją. Jego przypuszczalny morderca ciągle znajdował się a wolności, mimo że wymiar sprawiedliwości czynił wysiłki, by go pochwycić. Nazywał się Mark Hartwell i opisano go jako wysokiego pana o jasnych kręconych włosach i gęstej rudawej brodzie. — Co za straszna historia — zauważyła głośno babcia. Jej sąsiad spojrzał z życzliwym rozbawieniem i uśmiechnął się — A o co chodzi? — zapytał. — Ależ o to zabójstwo w Charlotteville — odparła babcia, zapominając w podnieceniu, że nie jest rzeczą bezpieczną nawiązywanie rozmawiać z ludźmi spotkanymi w pociągu. — Wprost krew mi się ścina w żyła gdy o tym czytam. Pomyśleć tylko, że człowiek, który to zrobił, jest ciągle gdzieś w pobliżu i być może planuje następne morderstwo. Jaki pożytek z policji? — Rzeczywiście, policjanci są trochę tępawi — zgodził się ciemne włosy mężczyzna. — Współczuję temu człowiekowi z powodu wyrzutów sumienia zauważyła z powagą babcia, choć pozostawało to w niejakiej sprzeczności z poprzednim zdaniem o planowanych dalszych morderstwach. Co czuje człowiek mający na swych rękach krew innej ludzkiej istoty Jestem przekonana, że już zaczął odbywać swoją karę, złapany czy nie. — To prawda — powiedział półgłosem nieznajomy. — I do tego taki przystojny mężczyzna — ciągnęła babcia, spoglądając ze smutkiem na fotografię przestępcy. Wydaje się niemożliwe, mógł kogokolwiek zabić. Lecz w gazecie piszą, że nie ma co do tej żadnych wątpliwości. — Pewnie jest winien — potwierdził sąsiad. — Ale nic nie wiadomo o powodach czynu. Może nie popełnił go z zimną krwią i wyrachowaniem, jak o tym piszą. Ci reporterzy nigdy nie odmawiają sobie wyolbrzymiania wszystkiego. — Myślę sobie — powiedziała powoli babcia — że chciałabym zobaczyć mordercę. Tylko jeden raz. Ilekroć mówię coś takiego to Adelaide, Adelaide to żona Samuela, patrzy na mnie tak, jakby sądziła, że coś jest nie w porządku z moją głową. Zresztą może i jest, ale chciałabym. Kiedy byłam małą dziewczynką, w naszej osadzie mieszkał człowiek podejrzany o otrucie żony, gdyż umarła nagle i niespodziewanie. Pamiętam, że przyglądałam mu się z wielkim zainteresowaniem. Lecz to nie było to, boi nie miało się pewności, czy naprawdę zawinił. Nigdy nie mogłam uwierzyć w jego winę. Był takim miłym człowiekiem i pod każdym względem dobrym i czułym ojcem. Nie wierzę, by człowiek, który był tak zły, aby j otruć własną żonę, miał w sobie ziarnko dobra. — Może i nie — zgodził się ciemnowłosy mężczyzna. Z roztargnieniem składał i rozkładał babciną gazetę i wreszcie włożył ją do kieszeni, i Babcia nie śmiała go prosić o zwrot, chociaż chętnie popatrzyłaby, czy nie ma tam jeszcze czegoś równie ciekawego do przeczytania. Poza tym w tej właśnie chwili zjawił się konduktor, aby sprawdzić bilety. Babcia zajrzała do koszyka chcąc wyjąć chusteczkę, ale jej tam nie znalazła. Popatrzyła na podłogę, na ławkę i nigdzie nie było zguby. Wstała i potrząsnęła ubraniem — ani śladu chusteczki. — Ojej, jej! — wykrzyknęła zakłopotana. — Zgubiłam bilet. Od początku bałam się, że tak będzie. Powiedziałam to Cyrusowi. Och, gdzie on może być? Konduktor zmarszczył brwi, nie okazując współczucia. Ciemnowłosy nieznajomy wstał i zaczął pomagać babci w poszukiwaniu, lecz biletu nie znaleźli. — Będzie pani musiała zapłacić karę — oświadczył szorstko konduktor. — Nie mogę, nie mam przy sobie ani centa — jęknęła babcia. — Oddałam wszystkie pieniądze wnukowi z obawy, że mogę zostać okradziona. Och, co ja teraz zrobię? — Niech się pani nie martwi. Ja to ureguluję — oznajmił nieznajomy. Wyjął z kieszeni portmonetkę i podał konduktorowi banknot. Ten wydał resztę i poszedł dalej, podczas gdy babcia blada z wrażenia, z poczuciem ulgi opadła na siedzenie. — Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem panu wdzięczna — odezwała się drżącym głosem. — Nie mam pojęcia, co bym zrobiła. Czy on by mnie wysadził zaraz tutaj, wprost na śnieg? — Nie sądzę, żeby posunął się aż do tego — odparł czarnowłosy pan z uśmiechem. — Ale to wyjątkowo nieżyczliwy człowiek. Znam go od dawna. A pani wcale nie musi być wdzięczna. Jestem rad, że nadarzyła się okazja, by pani pomóc. Sam miałem kiedyś babcię — dodał z lekkim westchnieniem. — Musi mi pan podać swoje nazwisko i adres — powiedziała babcia. Mój syn, Samuel Sheldon z Midverne dopilnuje, aby pieniądze zostały panu zwrócone. Cóż, dla mnie zaś będzie to nauczka! Nigdy więcej nie wsiądę do pociągu, a jedno co teraz chcę, to bezpiecznie z niego wysiąść. Cała ta sprawa strasznie podziałała mi na nerwy. — Proszę się uspokoić, babciu. Dopilnuję, żeby pani bezpiecznie wysiadła, gdy dojedziemy do Green Village. — Zrobi pan to? Naprawdę? — spytała babcia uradowana. — Spadł mi kamień z serca — dodała odwzajemniając uśmiech. — Odnoszę wrażenie, że mogłabym panu zaufać we wszystkim, a jestem osobą bardzo podejrzliwą. Potem odbyli jeszcze długą rozmowę, a raczej babcia mówiła, zaś nieznajomy słuchał i uśmiechał się. Opowiedziała mu o Williamie George’u i Delii, ich maleństwie, o Samuelu i Adelaide, Cyrusie i Louise, a także o trzech kotach i papudze. Robił wrażenie, jakby słuchanie tej relacji sprawiało mu przyjemność. Kiedy dojechali do stacji Green Village, mężczyzna zabrał bagaż babci i pomógł jej wysiąść z pociągu. — Czy jest ktoś po panią Sheldon? — zapytał zawiadowcę. Ten pokręcił przecząco głową. — Nie przypuszczam. Nie zauważyłem, aby ktoś tu dziś czekał. — Ojej, jej! — zawołała biedna babcia. — Tego się właśnie spodziewałam! Nie otrzymali telegramu Cyrusa. Cóż, mogłam przewidzieć, że tak będzie. I co ja teraz zrobię? — Jak daleko jest stąd do domu pani syna? — spytał nieznajomy. — Tylko pół mili. To zaraz za tym wzgórzem. Ale nie dojdę sama po ciemku. — Oczywiście, że nie. Pójdę z panią. Droga jest dobra, dojdziemy więc bez trudu. — Lecz przecież pociąg nie będzie na pana czekał — zauważyła babcia. — To nie ma znaczenia. Za pół godziny przejdzie tędy towarowy ze Starmont, to nim pojadę. Ruszajmy w drogę, babciu. — Och, jaki pan dobry! Jakaś kobieta musi być dumna z tego, że jest pan jej synem… Mężczyzna nie odpowiedział. Tak samo jak nie zareagował na żadną z osobistych uwag i aluzji, które babcia czyniła w trakcie rozmowy. Niezadługo dotarli do domu Williama, bowiem babcia była dobrym piechurem. Przywitano ją radośnie i ze zdziwieniem. — Pomyśleć tylko, że nikt nie wyszedł po ciebie na stację! — wykrzyknął William George. — Ale do głowy mi nie przyszło, że przyjedziesz pociągiem. Znam przecież twoją niechęć do niego. Telegram? Nie, nie otrzymałem telegramu. Przypuszczam, że Cyrus zapomniał go wysłać. Jestem panu niezmiernie wdzięczny za to, że tak życzliwie zajął się pan moją matką. — To była prawdziwa przyjemność — odparł uprzejmie mężczyzna. Zdjął kapelusz i zobaczyli, że ma pod włosami dziwnego kształtu bliznę; wyglądała jak duży czerwony motyl. — Jestem szczęśliwy, że okazałem się pomocny. Nie chciał przyjąć zaproszenia na kolację, gdyż obawiał się, że mógłby nie zdążyć na pociąg. — Ktoś będzie na mnie czekał — wyjaśnił z uśmiechem. — Byliby rozczarowani, gdyby mnie nie spotkali. Wyszedł pospiesznie i dopiero gwizd towarowego do Starmont przypomniał babci, że nie zostawił nazwiska ani adresu. — Ojej, jakże teraz odeślemy mu pieniądze? — zawołała. — A był taki miły i serdeczny! Babcia zamartwiała się tym przez tydzień, pielęgnując chorą Delię. Pewnego dnia William przyniósł do domu dużą gazetę z miasta. Popatrzył zaciekawiony na babcię, a potem wskazał jej umieszczoną na pierwszej stronie fotografię mężczyzny, gładko wygolonego, z blizną o dziwnym kształcie wysoko na czole. — Mamo, czy widziałaś tego człowieka? — spytał. — Oczywiście, że widziałam — odparła z ożywieniem. — Przecież to mężczyzna z pociągu. Gdzie on jest? Jak się nazywa? Teraz już będziemy wiedzieli, dokąd odesłać pieniądze. — To jest Mark Hartwell, który trzy tygodnie temu zastrzelił w Charlotteville Amosa Graya — odparł półgłosem William. Babcia patrzyła na niego przez chwilę w osłupieniu. — To być nie może! — wykrztusiła wreszcie. — Ten człowiek mordercą? Nigdy w to nie uwierzę! — Ale to prawda, mamo. Tu jest wszystko opisane. Zgolił brodę, ufarbował włosy i prawie udało mu się opuścić kraj. Byli na jego tropie tego dnia, gdy jechał z tobą i zgubili go, bo wysiadł, aby cię tu przyprowadzić. Przebrał się tak doskonale, że nikt by go nie rozpoznał, dopóki nie zobaczyłby blizny. Lecz zauważono ją w Montrealu i tam go schwytali. Złożył pełne zeznanie. — Nic mnie to nie obchodzi! — zawołała wzburzona babcia. — Nigdy nie uwierzę, żeby był zły. Człowiek, który postąpił wobec mnie tak jak on i to wtedy, gdy uciekał ratując swe życie? Nie, nie, musi w nim być również jakieś dobro, nawet jeśli zabił tego człowieka. I jestem pewna, że bardzo cierpiał z tego powodu. To przekonanie babcia z uporem podtrzymywała. Nigdy nie powielała złego słowa o Marku, ani też nie chciała słuchać żadnych oskarżeń. Gdy wszyscy go potępiali, miała dla niego tylko litość. Starymi, trzęsącymi się rękami napisała list, który towarzyszył pieniądzom wysłanym przez Samuela, zanim Hartwell został osadzony w więzieniu z dożywotnim wyrokiem. Podziękowała mu ponownie za życzliwość. Zapewniła, że wie, iż on żałuje swego czynu, a ona będzie modliła się za niego każdego wieczoru do końca życia. Mark Hartwell w ogóle zachowywał się butnie, ale strażnik więzienny opowiadał, że czytając list od babci Sheldon płakał jak dziecko. — Nikt nie jest całkowicie zły — twierdziła babcia, ilekroć opowiadała tę historię. — Dawniej sądziłam inaczej. On był dla mnie taki miły i życzliwy, a więc musiał być kiedyś dobrym chłopcem. Piszę do niego na każde Boże Narodzenie i posyłam mu książki i gazety. To taki mój mały, dobry uczynek. Lecz od owego czasu nie jechałam już pociągiem i nigdy tego nie zrobię. Nie wiadomo przecież, co się może zdarzyć albo jakich ludzi spotka się w podróży. CIERPIENIA ESTELLI 1902 Estella czekała na Spencera przy furtce pod topolami. Była z nim zaręczona i spotykali się w sobotnie i środowe wieczory. Słońce już zaszło, a powietrze było łagodne i ciepłe. Na tle pastelowego nieba wyraźnie rysowały się ciemne kontury rosnących wzdłuż ścieżki wierzb oraz odległych wysokich brzóz. Lekki zapach mięty płynął od strony ogrodu i na trawie osiadała rosa. Estella oparta o furtkę nasłuchiwała odgłosu kół, z rozmarzeniem wpatrując się w oświetlone okno pokoju panny Vivienne LeMar. Zasłona nie została jeszcze opuszczona, więc mogła widzieć pannę LeMar zajętą pisaniem. Jej profil na tle światła rysował się bardzo wyraźnie. Estella bez odrobiny zawiści pomyślała, że panna LeMar jest bardzo piękna. Nigdy dotąd nie widziała kogoś prawdziwie pięknego, pięknego urodą bohaterów powieści, które czasem czytywała lub postaci na widzianych obrazach. Estella Bowes nie odznaczała się urodą. Była tylko miło wyglądającą dziewczyną o jasnych oczach i rumianych policzkach. Promieniała zadowoleniem i szczęściem, które towarzyszyły jej życiu. Była sierotą wychowywaną przez ciotkę i stryja. Latem wynajmowali czasem komuś pokój na miesiąc lub dwa. Tego roku była to panna LeMar, aktorka z miasta. Mieszkała już od tygodnia i otaczał ją blask innego, obcego świata. Nic o niej nie wiedziano, a Bowesowie lubili ją tak jak innych lokatorów. Estella zaś zachwycała się nią, przepełniona nabożnym wręcz podziwem. Zastanawiała się teraz, co pomyśli o tej pięknej kobiecie Spencer, gdy ją zobaczy. Już się zupełnie ściemniło, kiedy wreszcie nadjechał. Estella otworzyła mu bramę, a on zsiadł z dwukółki i szedł obejmując ramieniem narzeczoną. Panna LeMar przeniosła się do saloniku i śpiewała, akompaniując sobie na fisharmonii. Estella poczuła niepokój. Salonik w środy i soboty należał wyłącznie do niej, lecz lokatorka mogła tego nie wiedzieć — Kto to śpiewa? — spytał Spencer. — Co za piękny głos! — Panna LeMar, która wynajmuje u nas pokój. Jest aktorką; śpiewa i robi różne takie rzeczy, no i jest szalenie ładna. — Tak? — odparł obojętnie młody człowiek. Wcale nie był zainteresowany nową lokatorką Bowesów. Uważał raczej jej obecność za kłopotliwą. Przytulił mocniej Estellę i pocałował, gdy doszli do ogrodowej furtki. Później Estella często wspominała tę chwilę, była wtedy taka szczęśliwa… Spencer oddalił się, by odprowadzić konia, a ona czekała na ganku zadając sobie pytanie, czy jest na świecie druga tak szczęśliwa dziewczyna lub też kochająca kogoś tak bardzo, jak ona kocha Spencera. Nie sądziła, aby to było możliwe; na świecie jest przecież tylko jeden Spencer. Kiedy wrócił, zaprowadziła go do saloniku z dumą ale i zakłopotaniem. Był przystojnym młodym człowiekiem o świetnej prezencji. Panna LeMar przestała śpiewać i odwróciła się na taborecie w stronę drzwi. Pokój tonął w łagodnym, różowym świetle lampy i w delikatnym blasku wyglądała pięknie jak marzenie. Miała na sobie mocno wyciętą suknię z krepy. Estella nie widziała jeszcze kogoś tak ubranego, a strój wydał się jej nieprzyzwoity. Przedstawiła Spencera. Ukłonił się niezgrabnie i usiadł sztywno przy oknie z oczyma wlepionymi w pannę LeMar. Estella uchwyciła swoje odbicie w zawieszonym nad kominkiem lustrze i nagłe poczuła, że przenika ją zimny dreszcz niechęci. Nigdy dotąd własna postać nie wydawała się jej tak ciężka i sztywna, brązowe włosy tak pospolite i szorstkie, cera ogorzała, a rysy banalne. Vivienne LeMar przyglądała się ich twarzom. W oczach pojawił się błysk na poły drwiący na poły złośliwy, a na wargi wypłynął uśmiech. Spojrzała wprost w poczciwe, niebieskie oczy Spencera Morgana i wyczytała w nich oszołomiony zachwyt. W spojrzeniu skierowanym na Estellę nie ukrywała pogardy. — Śpiewała pani, gdy weszliśmy — odezwał się Spencer. — Czy nie zechce pani kontynuować? Bardzo lubię muzykę. Panna LeMar znowu odwróciła się do fisharmonii. Z delikatnej koronki wyłaniały się kształtne ramiona i szyja. Spencer ze swego miejsca widział jej lekko zaróżowioną twarz otoczoną masą złotych loków i wpatrując się, zapomniał o bożym świecie. Estella zauważyła ten wzrok i nagle znienawidziła tę siedzącą przy fisharmonii ciemnooką czarodziejkę. Zarazem poczuła strach i żal, że przyprowadziła tu narzeczonego. Dlaczego tak na nią patrzy? Ogarnięta gniewem i rozgoryczona, poczuła się nagle niepozorna i przeciętna. Vivienne LeMar śpiewała, przechodząc od jednej piosenki do drugiej. Raz zerknęła na Spencera. Podniósł się szybko i podszedł do niej, z dziwnym błyskiem w oczach. Estella, zła i zazdrosna, wstała gwałtownie i wyszła z pokoju. Sądziła, że Morgan podąży za nią, a kiedy tego nie zrobił, wprost osłupiała ze zdumienia. Czekała na ganku nie wiedząc, czy jest bardziej zagniewana, czy nieszczęśliwa. Postanowiła nie wracać do saloniku. Vivienne przestała śpiewać i do Estelli dochodził teraz szmer rozmowy. Po godzinie wyczekiwania poszła na górę do siebie, ostentacyjnie głośno stąpając po schodach. Zbyt rozzłoszczona, żeby płakać lub zrozumieć co się stało, usiadła przy oknie mając nadzieję, że nastąpi jakieś nadzwyczajne wydarzenie. Spencer odjechał o dziesiątej, a Vivienne wróciła do swego pokoju. Estella zacisnęła dłonie w przypływie bezsilnego gniewu, ale pod szalejącą w niej wściekłością tliło się uczucie okropnego bólu. To wprost niemożliwe, że zaledwie trzy godziny temu czuła się taka szczęśliwa! To musiało być bardzo dawno temu. Co się właściwie stało? Czy zrobiła z siebie pośmiewisko? Czy powinna zachować się inaczej? Może, gdy poszła na górę, Spencer jej szukał i nie znalazłszy, wrócił do panny LeMar chcąc pokazać, jaki jest zły? Ta malutka kropla nadziei nie była zbytnim pocieszeniem. Teraz żałowała, że postąpiła w ten sposób. Mogło to wyglądać na zazdrość i złośliwość. A więc, gdy się spotkają, okaże mu skruchę i wszystko będzie w porządku. Większą część nocy spędziła bezsennie, wymyślając możliwe do przyjęcia usprawiedliwienia zachowania Spencera i próbując przekonać samą siebie, że niepotrzebnie wszystko wyolbrzymia. Przed świtem wreszcie zasnęła i obudziła się ledwie pamiętając o wydarzeniu, lecz rzeczywistość ponownie ją przytłoczyła. Wstała jednak i ubrała się w lepszym nastroju. Najtrudniej było leżeć bezczynnie i rozpamiętywać. Miała przed sobą nowy dzień i mogła oczekiwać, że zdarzy się coś miłego. Choćby to, że wieczorem pojawi się Spencer. Aby mu wynagrodzić swe wczorajsze zachowanie, postanowiła być dla niego szczególnie miła. Przy śniadaniu pani Bowes uważnie przyjrzała się przygasłym oczom i bladym policzkom bratanicy. — Czy poszłaś wczoraj do siebie, zostawiając Spencera Morgana z panną LeMar? — spytała bezceremonialnie. — Tak — wykrztusiła Estella. — Pokłóciłaś się z nim? — Nie. — To dlaczego zachowałaś się tak dziwnie? — Nic nie mogłam na to poradzić — wyjąkała biedna Estella. Jedzenie stawało jej w gardle. Pragnęła znaleźć się o sto mil od krewnych i znajomych. Pani Bowes mruknęła niezadowolona. — Cóż, jeśli ciebie zadowala taka sytuacja, to nikogo nie powinna obchodzić. Ale on siedział z nią do dziesiątej, a kiedy odchodził, robiła wszystko z wyjątkiem pocałowania go. I prosiła, żeby znowu przyszedł — słyszałam na własne uszy. — Ciociu! — zaprotestowała Estella. Czuła się tak, jakby ciotka wymierzała jej cios za ciosem w najboleśniejsze miejsce. Znalazła się w przykrym położeniu, lecz wysłuchiwanie tych chłodnych i brutalnych słów było trudne do zniesienia. Zajście stało się przeraźliwie realne. — Sądzę, że miałam prawo słuchać ich rozmowy. W końcu dzieje się to w moim domu. Jesteś głupia, Estello Bowes! Nie wierzę, że ta LeMar jest porządną dziewczyną i żałuję, że wynajęłam jej pokój. Jeśli powiesz słowo, każę się jej natychmiast wynosić i nie dopuszczę do dalszych intryg. Estella rozładowała cierpienie wybuchem gniewu. — Nie musisz tego robić! — zawołała. — Wszystko to są bzdury. To ze Spencerem nastąpiło z mojej winy, a poza tym, jeśli tak łatwo zawrócić mu w głowie, już go wcale nie chcę! I proszę, ciociu, daj mi święty spokój! — Proszę bardzo! — odparła obrażonym tonem pani Bowes. — Miałam na uwadze tylko twoje dobro. Ale ty naturalnie wiesz lepiej. Jeśli ci na nim nie zależy, przestanę się wtrącać. Estella wykonywała domowe prace jak we śnie. W jej sercu zrodziła się wielka nienawiść do Vivienne LeMar. Poczciwa, wiejska dziewczyna wrzała gniewem. Cały dzień wydawał się niekończącym się koszmarem. Kiedy nadszedł wreszcie wieczór, ubrała się z gorączkowym pośpiechem, gdyż miała nadzieję, była pewna, że Spencer się pojawi. Nie przyszedł jednak i gdy leżała już w łóżku, miała wrażenie, że nie przeżyje tej nocy. Nawet łzy nie przyszły jej z pomocą i przetrwała do świtu z suchymi, szeroko otwartymi oczami. Nazajutrz pracowała ze zdwojoną energią. Kiedy wykonała wszystkie czynności, zaczęła kręcić się po domu, poszukując innych zajęć w obawie, że postrada zmysły, jeśli choć na chwilę przestanie pracować. Pani Bowes przyglądała się jej z ponurym współczuciem. Wieczorem wybrała się na zbiorowe modlitwy w oddalonej o milę szkole. Zawsze tam chodziła, a Spencer zazwyczaj był w pobliżu i odprowadzał ją do domu. Tym razem zabrakło go. To było straszne, siedzieć samej i rozmyślać. Nie słyszała ani słowa z tego, co mówił pastor. Wracała do domu z gromadą dziewcząt i zmuszała się do odpowiedzi na wesołe żarty i docinki. Musiała to robić, aby nikt niczego nie podejrzewał. Przeżywała prawdziwe tortury myśląc, że wszyscy już wiedzą o jej hańbie i upokorzeniu, i że litują się nad nią. Śmiała się histerycznie, lecz w głębi duszy nurtowało ją wyłącznie szukanie rozsądnego powodu nieobecności Spencera. Mogło mu coś przeszkodzić, a ponadto był przecież trochę zagniewany — powtarzała sobie w myśli. Gdyby teraz przed nią stanął, padłaby mu do nóg i błagała o przebaczenie. Kiedy wreszcie znalazła się w domu, poszła do ogrodu i usiadła na trawie. Cisza nocy trochę ją uspokoiła. Czuła się lepiej i napełniła ją nadzieja. Jeszcze raz przemyślała wydarzenie, dawne miłosne zapewnienia Spencera i te wspomnienia pocieszyły ją. Wchodząc do domu, czuła się prawie szczęśliwa. Jutro jest niedziela, pomyślała, gdy obudziła się nazajutrz. Poruszała się żwawiej, twarz jej pojaśniała. Za to pani Bowes wydawała się być w bardzo złym humorze. W końcu odezwała się szorstko: — Czy wiesz, że Morgan był tu wczoraj wieczorem? Estella poczuła, jak serce w niej lodowacieje. Mimo to zatliła się ostatnia iskra nadziei. — Spencer, tutaj? Pewnie zapomniał, że wczoraj mieliśmy wieczorne modlitwy. I co powiedział? Dlaczego mu nie powiedziałaś, gdzie jestem? — Nie wiem, czy zapomniał o modlitwach — odpowiedziała pani Bowes z naciskiem. — Nie mógł przecież tak nagle stracić pamięci. Nie pytał wcale o ciebie. Postarał się też pójść do domu przed twoim powrotem. Panna LeMar zabawiała go. Przypuszczam, że potrafi to robić. Estella w milczeniu pochyliła się nad miednicą z naczyniami. Twarz miała śmiertelnie bladą. — Wyprawię ją stąd — oświadczyła współczująco ciotka. — Jak ona stąd wyjedzie, Spencer niebawem wróci. — Nie, nie zrobisz tego! — zawołała gwałtownie Estella. — Bo jeśli tak, to ona pojedzie najdalej do Barstowów i będzie jeszcze gorzej. Nic mnie nie obchodzi, pokażę im obojgu, że mnie to nic nie obchodzi! A jeśli masz na myśli powrót Spencera do mnie, to czy sądzisz, że zechcę resztki po niej? Niech go sobie bierze! — Zawróciła mu w głowie jej ładna buzia — upierała się pani Bowes, nieudolnie próbując pocieszyć dziewczynę. — To pusta pannica. Omotała go i on zupełnie nie wie, co robi. Zobaczysz, będzie się wstydził, gdy oprzytomnieje. W głębi serca dobrze wie, że jesteś warta dziesięć takich jak ona. Estella odwróciła się do ciotki i powiedziała z desperacją: — Ciociu, wiem, że chcesz jak najlepiej, ale zabijasz mnie tym, co mówisz! Nie mogę tego znieść! Błagam cię, nie mów do mnie ani słowa więcej o tej sprawie, bez względu na to, co się stanie. I nie patrz na mnie jak na męczennicę! Ona nam się przygląda i na pewno sprawi jej przyjemność myśl, że mi na nim zależy. Lecz tak nie jest i chcę, aby o tym wiedziała. Lepiej, że pozbyłam się tak niestałego człowieka. Dobrze też, że to rozumiem. Po tym wybuchu pobiegła do swego pokoju, ściągając po drodze zaręczynowy pierścionek z turkusem. Różne szalone myśli kłębiły się w jej głowie. Chciała wrócić na dół i stanąć twarzą w twarz z Vivienne, pobiec na poszukiwanie Spencera i rzucić w niego pierścionkiem, wreszcie wyjechać, by nikt jej więcej nie zobaczył. Dlaczego nie miałaby umrzeć? Jak można cierpieć tak bardzo i żyć dalej? — Nie obchodzi mnie, nie obchodzi — jęknęła głośno, okłamując samą siebie w nadziei, że w końcu w to uwierzy. O zmierzchu wyszła na werandę i oparła głowę o kratownicę z pnącą się po niej jerychońską różą. Cały świat kąpał się w przyjemnym, złocistym blasku zachodu. Wtedy na drodze pojawiła się dwukółka i niebawem zatrzymała przed wejściem. Siedział w niej Spencer Morgan. Estella poczuła szaloną nadzieję, zmieniającą oblicze świata, lecz duma zwyciężyła. Gdyby Spencer zjawił się wczoraj, znalazłby ją pokorną i kochającą. Gdyby miała pewność, że kocha ją nadal, ukorzyłaby się i teraz. Ale jeśli przyszedł do tamtej? Straszliwe przypuszczenie dotknęło ją do żywego. Czekała więc uparcie, zdecydowana, że pierwsza się nie odezwie. Spencer mocno zaciął biczem konia. Nie śmiał spojrzeć na Estellę, ale wyczuł jej zdecydowanie. Wstydził się i jednocześnie był zły na dziewczynę, która była tego przyczyną. — Masz ochotę się przejechać? — spytał zakłopotany, rzucając ukradkowe spojrzenie w okno saloniku. Estella zauważyła to i wyostrzona zazdrością przenikliwość natychmiast podpowiedziała jej, co to znaczy. Serce w niej zamarło. — Och! — wykrzyknęła, odrzucając gniewnie do tyłu głowę. — Nie mnie chciałeś zaprosić, lecz pannę LeMar, czyż nie tak? Jest nad morzem, na plaży, tam ją na pewno znajdziesz. Mimo wszystko miała nadzieję. Gdyby zrobił jakiś gest, najdrobniejszy, oznaczający skruchę i miłość, mogłaby mu wybaczyć. Kiedy jednak odjechał bez słowa, nie mogła w to uwierzyć. Przecież nie powinien odjechać… nie mówiła serio… zaraz zawróci, nim dojedzie do ogrodzenia… Lecz Spencer nie zawrócił. Zobaczyła tylko, jak znika za zakrętem drogi. Nie widziała, czy pojechał w kierunku plaży, ale była przekonana, że tak właśnie zrobił. Wyrzucała sobie dzisiejsze zachowanie, znowu wina była po jej stronie! Och, gdyby dał jej jeszcze jedną szansę! Siedziała w swoim pokoju, kiedy usłyszała dwukółkę; to Spencer przywiózł pannę LeMar do domu. Pod wpływem impulsu wyszła na podest i stanęła przed wchodzącą po schodach rywalką. Panna LeMar zatrzymała się na widok bladej twarzy i pełnych udręki oczu. Po ślicznej buzi przemknął drwiący uśmieszek. — Panno LeMar — odezwała się Estella drżącym głosem. — Co pani właściwie robi? Czy pani wie, że jestem zaręczona ze Spencerem Morganem? Vivienne zaśmiała się cicho. — Czyżby? Jeśli ten młody człowiek jest pani narzeczonym, to radzę lepiej go pilnować. Powiedziałabym, że jest bardzo chętny do flirtów. — Po tych słowach, z drwiącym wyrazem twarzy, poszła do swego pokoju. Estella przywarła do ściany chora z upokorzenia. Kiedy została sama, Wróciła na górę i rzuciła się na łóżko, chowając głowę w poduszce i modląc się o śmierć. Musiała jednak przetrwać koszmarny miesiąc, który teraz nastąpił. Miesiąc tak pełen zgryzoty i męki, że nawet oddychanie sprawiało ból. Spencer nie usiłował się z nią spotkać, często za to przebywał z panną LeMar. Zadurzenie młodego człowieka stało się tematem licznych plotek w osadzie. Estella wiedziała, że ta historia jest na ustach wszystkich 1 duma dziewczyny cierpiała do granic wytrzymałości. Jednak nie dawała niczego po sobie poznać. Zachowywała się jak zawsze, nikt bowiem powinien domyślać się ogromu jej cierpienia. Była przekonana, że aktorka uwodzi Spencera dla rozrywki i nie ma zamiaru wyjść za niego za mąż. Pewnego dnia uznała to jednak za możliwe. Wmawiała sobie, iż gdyby chciał do niej wrócić i tak go nie przyjmie. Teraz jednak, wprost chora od przeżyć, uświadomiła sobie, jak wielką miała nadzieję na jego powrót i gardziła sobą bardziej niż dotychczas. Pewnego wieczoru porządkowała różne drobiazgi w saloniku. Wyglądała staro. Straciła rumieńce, wzrok jej przygasł. Nagle drzwi otwór się i do pokoju weszła, a raczej wtoczyła się Vivienne LeMar. Estella upuściła trzymaną w ręku książkę i stanęła jak wryta. Aktorka miała zarumienioną twarz i włosy w nieładzie. Oczy jej dziwnie błyszczały i mamrotała coś do siebie niezrozumiale. Dokoła unosił się ostry zapach alkoholu. Dziewczyna roześmiała się histerycznie. Vivienne była porządnie wstawiona! Ta kobieta, którą Spencer uwielbiał, dla której zostawił narzeczoną, zataczała się z głupawym śmiechem, bełkocząc ochrypłym głosem. Gdyby teraz mógł ją zobaczyć! Estella pobladła przejęta szalonym pomysłem. Spencer Morgan powinien ujrzeć tę kobietę taką, jaką jest naprawdę! Postanowiła nie tracić czasu. Szybko opuściła pokój, zamykając w nim bełkoczącą, półprzytomną istotę. Narzuciła chustkę na głowę i wybiegła z domu. Do zagrody Spencerów nie było daleko. Całą drogę przebyła biegiem, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Pani Morgan otworzyła na jej pukanie i zdumiona patrzyła w rozognioną twarz dziewczyny. — Chcę zobaczyć Spencera — powiedziała Estella zbielałymi wargami. Starsza kobieta zrobiła krok do tyłu bardzo skonsternowana. Wiedziała o wyczynach syna i potępiała je. Lecz cóż mogła chcieć od niego Estella? Spencer pojawił się na progu i dziewczyna chwyciła go za ramię, pociągając na ganek. — Panna LeMar potrzebuje cię natychmiast — rzuciła ochryple. — Natychmiast! Masz zaraz iść ze mną! — Czy coś się stało? — zawołał dziko Morgan. — Czy zachorowała.. czy… O co chodzi? — Nie, nie zachorowała. Ale chce cię widzieć. I to zaraz. Ruszył naprzód bez słowa, a Estella poszła za nim, z trudem chwytając oddech. — To najdziwniejsza droga, jaką kiedykolwiek przebyłam — mówiła sobie, tłumiąc pozbawiony wesołości śmiech. Na ganku wcisnęła mu do ręki klucz, ze słowami: — Ona jest w saloniku. Spencer chwycił klucz i wsunął go w zamek. Poczuł strach. Czy Estella zwariowała? Czy zrobiła coś złego Vivienne? Czy może… Kiedy przekroczył próg, aktorka z trudem wstała i podeszła do niego. Stał jak wryty i w osłupieniu patrzył na kobietę. Ta cuchnąca alkoholem, mamrocząca niezrozumiałe słowa istota, to nie mogła być Vivienne! Co za zły duch wykorzystał jej postać? Przerażenie i obawa ścisnęły mu serce, gdy panna LeMar objęła go. Próbował ją odsunąć, lecz przycisnęła się jeszcze mocniej. Bezmyślny śmiech rozległ się w pokoju. Z wysiłkiem odepchnął ją i wybiegł z saloniku. Popędził przez hali do wyjścia, a potem drogą jak szalony. Estella spoglądając na to, czuła się pomszczona. Przepełniały ją na przemian litość i żal. Nazajutrz Vivienne LeMar opuściła dom Bowesów. Ciotka, podejrzewając jakąś tajemnicę, wypytywała Estellę, ale niczego nie zdołała się dowiedzieć. Dziewczyna uparcie odpowiadała wymijająco. Zainteresowanie mieszkańców wioski skupiło się na Morganie i plotka głosiła, że aktorka porzuciła go i złamała mu serce. Potem rozeszły się pogłoski o wyprawie Spencera Morgana na Zachód. Estella słuchała wszystkiego obojętnie i apatycznie. Czuła się tak, jakby jej życie dobiegało kresu. Nie miała żadnego celu, a przyszłość jawiła się pełna goryczy. Od chwili ostatniego wydarzenia nie widziała Spencera. Czasami zastanawiała się, co on myśli o jej postępku. Może uważa ją za mściwą i pozbawioną kobiecej wyrozumiałości? Ale to nie miało znaczenia. Z ulgą przyjęła wiadomość o jego planowanym wyjeździe. Nie będzie torturowana ciągłą obawą, że może go spotkać. Miała pewność, że już do niej nigdy nie wróci. Gdyby to zrobił i tak by mu nie wybaczyła. Pewnego wieczoru w porze żniw Estella stała przy furtce prowadzącej o „rogi. Cały dzień ciężko pracowała i czuła się bardzo zmęczona, lecz nie chciała przebywać w domu, gdzie troski przygniatały ją z większą siłą. Mrok i słodki zapach nocy jak zwykle działały na nią kojąco. Oparła głowę o pień topoli. Nie wiedziała, jak długo Spencer Morgan stał obok, ale zobaczyła go, gdy tylko otworzyła oczy. W słabym świetle zmierzchu zdołała zobaczyć wychudłą twarz i zapadnięte oczy. Zmienił się tak samo jak ona. W pierwszym odruchu dumna dziewczyna chciała odwrócić się bez słowa i odejść. Lecz jakieś dziwne drżenie w sercu powstrzymało ją od tego. — Cóż mi powie? — pomyślała. Przez chwilę panowała pełna oczekiwania cisza, a potem Spencer przemówił stłumionym głosem: — Nie mogłem wyjechać bez zobaczenia się z tobą, Estello i nie powiedziawszy ci do widzenia. Pewnie nie zechcesz ze mną rozmawiać, bo nienawidzisz mnie. Zasłużyłem sobie na to… — Zamilkł, a ona nie wypowiedziała ani słowa. Nie była w stanie. Po dłuższej chwili ciągnął więc dalej: — Wiem, że nigdy mi nie przebaczysz, żadna dziewczyna by i tego nie zrobiła. Zachowałem się jak ostatni głupiec. I nie ma dla mnie usprawiedliwienia. Sądzę, że chyba nie byłem wtedy przy zdrowych zmysłach. Ta historia wydaje mi się złym snem. Kiedy zobaczyłem tę kobietę owego wieczora, oprzytomniałem i od tej pory jestem najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem pod słońcem. Nie z jej powodu, ale dlatego, że straciłem ciebie. Nie mogę znieść dalszego tu pobytu, więc wyjeżdżam. Czy pożegnasz się ze mną, Estello? Ciągle nie mogła się odezwać, chociaż pragnęła powiedzieć mu setki rzeczy. Czy to co mówił znaczyło, że ciągle ją kocha? Gdyby była tego pewna, wybaczyłaby mu wszystko, lecz wątpliwości czyniły ją niemą. Młody człowiek odwrócił się boleśnie dotknięty milczeniem. — No cóż — pomyślał z goryczą — sam to na siebie ściągnąłem. Odszedł zaledwie kilka kroków, gdy Estella nagle odzyskała głos. — Spencer! — zawołała, a on pospiesznie zawrócił. — Och, Spencer… czy ty… czy ty ciągle mnie kochasz? Pochwycił jej ręce. — Czy cię kocham?… Och, Estello! Tak, tak!’ Zawsze cię kochałem! Tamto nie było miłością, tylko opętaniem, szaleństwem. Kiedy minęło, znienawidziłem życie, bo utraciłem ciebie. Wiem, że nie możesz mi wybaczyć, ale… — Głos mu się załamał, a Estella objęła go za szyję i przytuliła policzek do jego twarzy. Czuła jak serce jej rozpiera radość i szczęście. Spencer zrozumiał to nieme wybaczenie. Cała przeszłość została pogrzebana i zapomniana w pocałunku. Cierpienie Estelli dobiegło końca. MIN PALMER 1903 Poranne słońce wisiało czerwoną kulą na posępnym niebie. W nocy spadło trochę śniegu i krajobraz, poprzecinany pajęczą siecią ścieżek i płotów, był biały, pozbawiony życia, jakby zawinięty w całun. Drogą do Rykman Corner jechał młody człowiek. Twarz miał zamyśloną i subtelną, oczy ciemnoniebieskie i wyjątkowo ładne, usta zaś mocne i zmysłowe. Nie była to piękna twarz, lecz posiadała dziwny, delikatny urok. Lodowate zimno zapowiadało dalsze opady śniegu. Wielebny Allan Telford popatrzył na ogołocone równiny i wzgórza i zadrżał. Chłodna, otaczająca go martwa cisza i pustka, powoli, nieuchronnie przenikały jego serce. Czuł ogromne zniechęcenie. W duszy zadawał sobie gorzkie pytanie: Co dobrego wynikło z modlitw i pracy wśród ludzi zamieszkujących ten ograniczony, skromny światek. Ludzi równie brzydkich i surowych, jak otaczające go jałowe wzgórza. Przebywał wśród nich dwa lata i uważał ten czas za stracony. Był zbyt otwarty i bezpośredni; niechętnie przyjmowali jego szczere wystąpienia skierowane przeciwko swoim grzechom powszednim. Drobne zmiany, jakie wprowadzał w odprawianiu nabożeństw, traktowali nieufnie i bez zainteresowania. Oddzielali swe życie od niego coraz większym chłodem. Miał dobre chęci i pracował uparcie, tym silniej więc i dotkliwiej odczuwał porażkę. Teraz myślał o liście otrzymanym poprzedniego dnia od szkolnego kolegi. Zawiadamiał go o wolnym miejscu dla pastora w pewnym miejskim kościele i dawał do zrozumienia, że istnieje możliwość zatrzymania go dla niego. Dwa lata temu, po opuszczeniu college’u, Allan Telford pełen entuzjazmu powiedziałby zapewne: „Nie, to nie dla mnie. Moje miejsce tak jak mego Pana jest między ubogimi i skrzywdzonymi. Czy mam zrezygnować dlatego, że w oczach świata wygląda to posępnie i nudno?” Teraz, dokonując w pamięci przeglądu dwóch lat duszpasterstwa, powiedział ze smutkiem: „Nie mogę zostać tu dłużej, bowiem stoczę się i zostanę taką samą żałosną postacią, jak ci rozplotkowani i obłudni ludzie. Nie mogę przynieść im dobra, nie ufają mi i nie lubią mnie. Przyjmę tę propozycję i wrócę do świata, który jest moim światem”. Chyba kluczem do jego porażki były te właśnie słowa: „Mój własny świat”. Nigdy nie uważał tego ograniczonego światka za swój własny. To było coś niższego, do czego wprawdzie przyszedł z dobrymi zamiarami, lecz podświadomie postawił się ponad nim i parafianie wyczuli prawdę. Mieli mu to za złe, a wyrażając się prosto mówili, że jest „nadęty”. Po przejechaniu szczytu pagórka zobaczył Rykman Corner i sklep. Nienawidził tego miejsca, wylęgarni plotek i wszelkiej złośliwości, powstawania oszczerczych pogłosek i aluzji, przenikających w najgłębsze zakamarki ludzkiego życia. Najnowszy skandal, najbardziej niewybredny dowcip, szczegóły ostatniej kłótni, można było usłyszeć w miejsc sklepiku. Kiedy pastor docierał do stóp wzgórza, z małego domku przy ścieżce wyszedł mężczyzna. Gdyby to było możliwe, Telford udałby, że go nie widzi, ale Isaac Galletly chciał, by go zobaczono i radośnie przywitał duchownego. — Dzień dobry, panie Telford. Nie miałby pan nic przeciw temu, by mnie podwieźć do Corner? Telford z ociąganiem zatrzymał konia i Galletly wdrapał się do sanek. Galletly był szczególnie nikczemną istotą i niestrudzonym plotkarzem. Większość czasu spędzał snując się od domu do domu, paląc fajkę w kuchniach sąsiadów i rozniecając językiem płomień miejscowych waśni i skandali. Pewien sarkastycznie nastrojony nauczyciel, po spędzeniu roku w Corner, przezwał go za to „poranną kroniką”. Przezwisko było właściwe i przylgnęło na stałe. Telford też je słyszał. Pewnie zaczyna swój codzienny obchód — pomyślał. Galletly bez skrępowania przerwał milczenie: — Sporo śniegu spadło nam w nocy. Przypuszczam, że wkrótce będzie go jeszcze więcej. Piękne kazanie wygłosił pan ostatniej niedzieli, panie Telford. Sądzę, że niektórzy wzięli je do serca, tak przynajmniej słyszałem. Było potrzebne — to fakt. Żyj w zgodzie i pokoju ze wszystkimi — oto moja dewiza. W tej okolicy nie ma domu, w którym nie byłbym życzliwie przyjęty. A wiadomo, że nie każdy w Corner może to o sobie powiedzieć. — Spojrzał spod oka, chcąc sprawdzić reakcję pastora na tę uwagę. Kamienna twarz Telforda winna go zniechęcić, ale stary safanduła nie poddawał się tak łatwo. — Przypuszczam, że jeszcze pan nie słyszał o wczorajszej awanturze u Palmerów? — Nie. — Odpowiedź była krótka. Telford chciał przerwać gadulstwo Galletly’ego. Nazwisko Palmer nie budziło w nim szczególnych skojarzeń. Wiedział, gdzie znajdowało się ich gospodarstwo i to, że mieszkała tam jasnowłosa kobieta o smutnej twarzy, która od czasu do czasu przychodziła do kościoła. Jeździł do Palmerów trzykrotnie i nikogo nie zastawał w domu, w każdym razie na to wyglądało. A teraz Galletly zawracał mu głowę jakąś prostacką awanturą u nich. — Nie? A to głośna sprawa. Krótko mówiąc, Min Palmer zrobiła piekielną scenę Rose Fuller i wyrzuciła ją z córeczką za drzwi. Jestem pewien, że obie kobiety dobrze sobie zalazły za skórę. Min jest okropna, gdy wpada w gniew, a zdarza się to często. Nikt nie ma pojęcia, jak Rosę zdołała z nią tak długo wytrzymać. W końcu jednak musiała odejść. Bóg jeden wie, co ta biedaczka zrobi. Nie ma ani grosza i żadnych krewnych. Wie pan, to sierota, którą Palmerowie wychowywali. Jest na razie u Rawlingsów. Może, gdy Min ochłonie, pozwoli jej wrócić, lecz ja nie sądzę. Min nienawidzi jej jak zarazy. Telford nic z tego nie rozumiał. Pojął tylko, że Pani Fuller ma kłopoty i powinien jakoś jej pomóc, chociaż żywił do tej kobiety niczym nie uzasadnioną niechęć, co zresztą często sobie wyrzucał. — Kim jest ta Min Palmer? — spytał chłodno. — W jakiej sytuacji znajduje się i co to za rodzina? Muszę wiedzieć, jeśli mam się nią zająć, ale nie zamierzam wysłuchiwać plotek. To ostatnie zdanie Galletly puścił spokojnie mimo uszu. — Min Palmer — oznajmił — jest najgorszą kobietą w Rykman Corner i okolicy. Zawsze postępowała trochę dziwacznie. Pamiętam, że w młodości była wesołą, czarnooką dziewczyną. Przystojna, mówili o niej ludzie, choć ja tego nie zauważyłem. Jej rodzina też była inna niż wszyscy i Min nikt nie wychowywał, po prostu puścili ją samopas. No, a później zawróciła w głowie Rodowi Palmerowi. Roda uważano za nicponia. Stary Palmer należał do ludzi zamożnych, a Rod był jedynakiem. Rosę — ciche, potulne stworzenie — mieszkała z nimi i zajmowała się domem po śmierci Pani Palmer. Niektórzy twierdzili, że stary Palmer chciał ją wydać za „oda, lecz nikt nie zna prawdy. Dość, że w końcu Rod musiał ożenić się z Min, bo jej brat pogonił go biczem, rozumie pan? Stary wściekł się, ale nic nie mógł zrobić i Rod wprowadził Min do domu. Kłopoty nieco ją uspokoiły i otrzeźwiły, tak że początkowo była łagodna i trochę jakby nadąsana. Oboje z Rodem żarli się jak pies z kotem. A Rose wyszła za Osha Fullera, pijaczynę i ladaco. Umarł rok czy dwa po ślubie i pozostawił Rosę z dzieciakiem, bez dachu nad głową. Wtedy stary Palmer sprowadził ją z powrotem do domu. Bardzo lubił Rosę, a nie cierpiał Min. Dopóki żył staruszek, Min musiała być miła dla Rose. Wkrótce umarł Rod, a zaraz po nim przeniósł się na tamten świat i jego ojciec. Teraz zaczyna się najdziwniejsza część całej historii. Otóż wszyscy spodziewali się, że stary Palmer zabezpieczy Rose, pomijając Min. Lecz testamentu nie znaleziono. Ja tam nie twierdzę, że to co się stało, jest w porządku, ale mam prawo do własnego zdania. Palmer był stuknięty na punkcie testamentów. Każdego roku sprowadzał adwokata z miasta i spisywał ostatnią wolę, paląc poprzednią. Osiem miesięcy przed śmiercią Palmera mecenas Bell sporządził ostatni testament. Przypuszczano, że został zniszczony, a nowego staruszek nie zdążył napisać, bo tak się złożyło, że umarł nagle. Tak czy siak, wszystko przeszło na dziecko Min, a właściwie to Min została panią. Pozwoliła nawet Rose mieszkać nadal w domu, a to było więcej, niż ludzie oczekiwali. Lecz jak widać, ostatecznie się jej pozbyła. Min ma teraz sezon złych humorów i lepiej nie pokazywać się jej na oczy. — A co pocznie pani Fuller? — spytał zaniepokojony Telford. — To właściwe pytanie. Rose jest chorowita, nie może ciężko pracować, no i ma córeczkę. Strasznie sprytna mała, stary Palmer przepadał za nią. Dziecko Min jest bardzo brzydkie, a do tego kalekie od urodzenia. Nikt nie wątpi, że to kara boska. Jeśli zaś idzie o Rose, zapewne opiekun wdów i osieroconych dzieci jakoś ją poratuje. Mimo niechęci i niesmaku, Telford, słysząc na poły płaczliwą na poły nabożną intonację ostatniego zdania, nie mógł powstrzymać uśmiechu. — Sądzę, że jednak powinienem odwiedzić tę panią Palmer — powiedział w zadumie. — To nic nie pomoże, panie Telford. Min zatrzaśnie panu drzwi przed nosem, jeśli nie zrobi czegoś gorszego. Nienawidzi duchownych i wszystkiego co dobre. Od lat nie pokazała się w kościele. Nigdy nie przejawiała religijnych skłonności, a kiedy wybuchł wokół niej skandal, stary pan Dinwoodie, nasz poprzedni pastor i święty człowiek, poszedł, aby ją zganić za grzechy. A Min rzuciła się na niego. Przyrzekła też, że nigdy więcej nie pójdzie do kościoła i dotrzymała słowa. Ludzie używali różnych argumentów, lecz na nic to się nie zdało. Wie pan, że nawet ja słyszałem, jak mówiła, że nie ma Boga? To fakt, panie Telford! — Tak słyszałem. Niektórzy z naszych duchownych odwiedzali ją, lecz drugi raz nie próbowali tego robić. Ostatni pastor wystraszył się, że hej, mówię panu! Min chwyciła go za ramię i potrząsnęła jak kociakiem! Ja tego nie widziałem, tylko pani Rawlings. Powinien pan słyszeć, jak o tym opowiada. — Galletly zachichotał pod nosem, a jego paskudne małe oczka rozbłysły z uciechy. Telford odetchnął z ulgą, gdy dojechali do sklepu. Nie zniósłby gadaniny ani chwili dłużej. Mimo wszystko, poczuł dziwne wzburzenie i zainteresowanie. Min Palmer różni się w każdym razie od reszty mieszkańców, choćby tylko natężeniem zła. Wydało mu się, że jej ciężkie grzechy mniej zasługiwały na potępienie, niż drobne grzeszki i występki wścibskich sąsiadów. Galletly pospiesznie dołączył do gapiów stojących na mokrym i brudnym podeście przed sklepem, a Telford wszedł do środka. Kilka dość niechlujnie wyglądających kobiet rozmawiało z panią Rykman, oczywiście o „awanturze u Palmerów”. Telford zrobił prędko swoje skromne zakupy. Kiedy odwrócił się od lady, stanął twarzą w twarz z kobietą spoglądającą na zebranych z wyrazem pogardy w oczach. Intuicyjnie pojął, że ma przed sobą Min Palmer. Pierwszą reakcją młodego człowieka był podziw. Pomimo groteskowego odzienia i wojowniczego, niekobiecego wyglądu była uderzająco piękna. Nawet obszarpany męski płaszcz nie zdołał ukryć zgrabnej sylwetki. Bujne, czarne włosy miała zwinięte w ciężki węzeł na karku, a spod starej futrzanej czapki wyzierała para wielkich, płonących, czarnych oczu, ocienionych gęstymi rzęsami. Ciepły rumieniec na policzkach łagodził opaleniznę, zaś doskonały owal twarzy i regularne rysy nadawały jej wygląd klasycznej rzeźby. Telford doznał w tej chwili olśnienia. Wydało mu się, że dostrzega pod zewnętrzną powłoką sponiewieranej piękności obraz tej kobiety w innej życiowej sytuacji. Tam, gdzie bogata i namiętna natura, gotowa do dobra lub zła, mogłaby się rozwijać, aż rozkwitłaby we wspaniałej kobiecości. Zrozumiał, że ta kobieta nie ma mc wspólnego z prostackimi, ograniczonymi i obłudnymi mieszkańcami Corner. Nawet jeśli jej charakter uległ wypaczeniu i tak była o niebo szlachetniejsza od tych, którzy ją osądzali. Min zrobiła jakieś niewielkie zakupy i opuściła sklep, mijając pastora przy drzwiach. Zobaczył, jak wsiada do małych sanek i odjeżdża drogą wzdłuż rzeki. Gapie na podeście milczeli podczas jej bytności w sklepie, ale teraz znowu rozwiązały się im języki. Telford uczuł litość dla Min, lecz nie rozumiał tego i nie potrafił uzasadnić. Próba zmierzenia przepaści między tym kim była i kim mogła być, bolała jak pchnięcie noża. Tego popołudnia odwiedził kilka domów. Po obiedzie zaś nieoczekiwanie skierował konia w stronę gospodarstwa Palmerów. Isaac Galletly siedząc wygodnie pod piecem sąsiadów, zobaczył go przejeżdżającego obok. — Wygląda na to, że pastor jednak jedzie do Palmerow! — zachichotał półgłosem. — On należy do tych, co gdy sobie coś wbiją do głowy, to nic ich nie zawróci. Cóż, ostrzegałem, czego może się spodziewać. Jeśli Min wydrapie mu oczy, będzie mógł winić tylko siebie. Telford jechał do zagrody Palmerów z pewną obawą. Przywiązał konia do płotu i rozejrzał się niepewnie dokoła. Nietknięte zaspy śniegu leżały przed frontowymi drzwiami, skierował się więc w stronę kuchni, mijając powoli nagie krzewy bzów przy ogrodzeniu. Nigdzie wokół nie było widać znaku życia. Znowu zaczął sypać śnieg, miękki i gęsty, a wzgórza i rzeka skryły się za mglistą, białą zasłoną. Podniósł rękę, żeby zapukać, ale nie zdążył, bo drzwi otworzyły się i Min stanęła przed nim w progu. Nie miała już na sobie męskiego płaszcza, a schludna, dopasowana sukienka z domowego płótna doskonale podkreślała jej pełne kształty. Wspaniałe włosy zaplotła w warkocze i okręciła wokół głowy, ciemne oczy płonęły źle skrywanym gniewem. I znowu Telforda olśniła ta niezwykła uroda. Lata złych humorów i uporu nie zdołały zatrzeć piękna dumnej, choć posępnej twarzy. Uniosła opaloną lecz kształtną dłoń i wskazała mu furtkę. — Idź sobie! — rozkazała z groźbą w głosie. — Pani Palmer… — zaczął Telford, ale uciszyła go władczym gestem. — Nie chcę tu nikogo z was. Nienawidzę wszystkich pastorów. Czy przyszedł pan wygłosić kazanie? Pewnie któryś z miejscowych świętoszków nasłał pana na mnie. Ale nigdy nie przekroczy pan progu mego domu. Telford wytrzymał jej wyzywające spojrzenie bez drgnienia powiek. Szafirowe, magnetyczne oczy patrzyły ze słodyczą, a zarazem poważnie i pytająco na zagniewaną Min. Powoli gniew zaczął ją opuszczać i pochyliła głowę. — Tak czy siak nie nadaję się do rozmowy z panem — odezwała się po chwili z odcieniem niechętnej pokory. — Może i chce pan dobrze, ale i z tego nie przyjdzie. Już za późno. Świętoszki z Corner twierdzą, że opętał mnie diabeł. Bardzo możliwe, jeśli diabeł istnieje. — Miałem dobre chęci — powiedział Telford powoli. — Nie przyszedłem prawić morałów. Przyszedłem pani pomóc, jeśli potrafię, jeśli… potrzebuje pani pomocy, pani Palmer. — Proszę mnie tak nie nazywać — przerwała gwałtownie. Wyciągnęła przed siebie ręce, jakby odpychając coś obrzydliwego i niewidzialnego. — Nienawidzę tego nazwiska, tak jak nienawidziłam wszystkich, którzy je nosili. Nigdy od nich nie zaznałam nic prócz zła i pieskiego traktowania. Niech pan do mnie mówi Min i proszę odejść. Dlaczego pan tego nie robi? Niech pan nie stoi i nie patrzy w ten sposób. Nie zmienię postanowienia. Nie życzę sobie żadnych modlitw ani pochlipywań! Mam tego wyżej uszu. Odejdź! Telford podniósł głowę i raz jeszcze spojrzał jej w oczy. Wymienili długie spojrzenia, a potem w milczeniu uchylił czapki. Bez słowa pożegnania odwrócił się i poszedł do furtki. W powrotnej drodze serce przepełniało mu gorzkie poczucie porażki i rozczarowania. Min stała w progu, spoglądając na niknące w dali sanki. Potem westchnęła głęboko. Gdybym spotkała tego człowieka dawniej — mówiła sobie w duchu. — Nigdy nie stałabym się, taką, jaka jestem. Poczułam to, patrząc na niego. Wydało mi się, że stoimy sami gdzieś na końcu świata, gdzie nie trzeba używać słów. On nie pogardza mną i nie szydziłby ze mnie jak ci wszyscy wkoło. Gdybyśmy się spotkali w odpowiednim czasie, mógłby mi nawet pomóc, lecz teraz jest za późno! — Zakryła oczy dłońmi i jęknęła; jej ciało drżało w straszliwej udręce. Po chwili odsłoniła twarz i spojrzała na świat oczyma, które znowu były suche i twarde. — Ależ ze mnie wariatka! — stwierdziła z goryczą. — Jakże te świętoszki wytrzeszczałyby ślepia, gdyby mnie teraz zobaczyły! A może któraś z nich przypatruje mi się? — mówiąc to rzuciła spojrzenie na okna sąsiedniego domu. — No pewnie! Pani Rawlings gapi się, a zza jej ramienia wygląda Rosę. — Rysy Min stężały. Znowu dały o sobie znać dawne urazy. — Ona tu nigdy nie wróci, nigdy! Och, był z niej słodki kotek, ale miał ostre pazury. Mnie obwiniano o wszystkie jej kłopoty. Gdybym mogła, powiedziałabym pastorowi, jak mnie wykorzystywała i dręczyła udając niewiniątko. Jak intrygowała i judziła przeciwko mnie. A ja, głupia, martwię się tym, co on sobie pomyśli! Lepiej żebym umarła. Gdyby nie dziecko, utopiłabym się w tej czarnej przerębli i zeszła wszystkimi z drogi. Tydzień później, w szare, posępne popołudnie Allan Telford znowu szedł drogą nad brzegiem rzeki w stronę zagrody Palmerów. Wiał silny i zimny wiatr, więc pochylił głowę, aby złagodzić jego uderzenia. Twarz miał bladą i zmęczoną, wyglądał jak stary człowiek. Zatrzymał się przy wypaczonej furtce i oparty o nią obrzucił ciekawym spojrzeniem dom i najbliższą okolicę. Kiedy tak patrzył, drzwi kuchenne otworzyły się i Min ubrana w stary, męski płaszcz wyszła i szybko przebyła podwórko. Telford wiódł za nią skupionym wzrokiem. Zobaczył, że wyprowadza ze stajni konia i zaprzęga go do sanek załadowanych workami zboża. Na chwilę zatrzymała się i objęła szyję konia, przytulając do niej twarz pieszczotliwym gestem. Pobladły pastor głośno jęknął. Zapragnął wyrwać ją na zawsze z tego życia, od ciężkiej, niekobiecej pracy i zasłonić swą miłością przed pogardą i jadowitymi docinkami otoczenia. Wiedział, że to szaleństwo, powtarzał to sobie bez ustanku, gdy ciemnolica, pełna buntu twarz Min nie dawała mu spokoju, ale i tak znajdował się w jej władzy. Min doprowadziła konia przed kuchenne drzwi i weszła do środka; na razie nie dostrzegła pochylonej przy ogrodzeniu postaci. Kiedy znowu się pojawiła, wyraźnie zobaczył ciemne oczy i rumiane policzki mimo otulającej jej głowę starej, bordowej chustki. Chwyciła konia za uzdę, a kuchenne drzwi szarpnięte wiatrem zatrzasnęły się z hukiem. Wówczas koń — rosłe, silne zwierzę — szarpnął się gwałtownie i przerażony stanął dęba. Oblodzona ziemia pod nogami była zdradziecko śliska. Min poślizgnęła się i upadła prosto pod kopyta. Uwolnione zwierzę rzuciło się do przodu, wlokąc załadowane sanki po bezwładnym ciele kobiety. Wszystko to wydarzyło się w mgnieniu oka. Nieruchoma postać leżała tam, gdzie upadła, nadal trzymając bicz w wyciągniętej ręce. Telford przeskoczył ogrodzenie i rzucił się jak szalony w stronę domu, po czym opadł na kolana przy Min. — Min! Min! — wołał z rozpaczą. Nie było odpowiedzi. Wziął ją na ręce i potykając się wszedł do domu. Serce ściskał mu strach. Położył ranną ostrożnie na starej kanapie w rogu kuchni. Pomieszczenie było duże i wszystko w nim lśniło czystością. W piecu buzował ogień, a na parapecie południowego okna kwitły w doniczkach jakieś rośliny. Przy oknie zaś siedziało wyglądające na siedem lat dziecko, które odwróciło zdziwioną twarzyczkę, gdy Telford nieoczekiwanie wszedł do środka. Chłopiec miał ciemne oczy Min i delikatne rysy, wysubtelnione cierpieniem. Jedwabiste włosy opadały miękkimi falami. Przy nogach malca usadowił się malutki psiak o długich, lśniących uszach i łapach wysuwających się jak z mankietów postrzępionego futra. Telford nie zwracał uwagi na nic, nawet na przestraszone dziecko. Zachowywał się jak człowiek porażony rozpaczą. — Min! — wyszlochał znowu, próbując odszukać puls i oblewając się zimnym potem. Twarz Min bielała nieruchoma jak wyciosana z marmuru i tylko na policzku ciemniał siniak, a z głębokiego rozcięcia na głowie spływała na poduszkę krew. Po chwili kobieta otworzyła zdziwione oczy i spojrzała oszołomiona z wyrazem bólu i przerażenia na twarzy. Głuchy jęk wyrwał się z posiniałych warg. Telford podniósł się z klęczek ogarnięty radością. — Min, droga moja — mówił łagodnie. — Jesteś ranna, mam nadzieję, że niezbyt poważnie. Muszę cię opuścić na moment, by sprowadzić pomoc. Zaraz wrócę. — Zostań! — odrzekła Min stłumionym, ale wyraźnym głosem. Zatrzymał się w pół drogi do drzwi. — Nie trzeba chodzić po pomoc — ciągnęła spokojnie. — Umieram, wiem o tym… Och, mój Boże! — Przycisnęła ręce do boków i skuliła się z bólu. Telford zdesperowany zawrócił do drzwi. Min podniosła rękę. — Podejdź tutaj — powiedziała zdecydowanie. Usłuchał w milczeniu. Przeszywała go płonącym, odważnym wzrokiem. — Nie odchodź, nie zostawiaj mnie, bym umarła samotnie. Nic mi już nie pomoże… mam ci coś do wyznania, muszę to wyznać, a czasu mało… Telford pogrążony w rozpaczy z trudem pojmował, co do niego mówi. — Min, pozwól mi pójść po pomoc… pozwól mi coś zrobić — błagał. Nie możesz umrzeć, nie wolno ci… Min, leżąc bezwładnie, z trudem chwytała powietrze. Ukląkł przy niej i objął ramieniem biedne, zmasakrowane ciało. — Muszę się pospieszyć — wyszeptała z wysiłkiem. — Nie mogę umrzeć z tym na sumieniu. Rose… do niej należy wszystko… wszystko. Był testament… on go zrobił… stary dziadek Palmer. Zawsze mnie nienawidził. Zapisał wszystko jej i ani centa dla mnie i dziecka jego syna… Mieliśmy umierać z głodu, żebrać. Byłam jak szalona… Kiedy umarł, schowałam testament. Miałam zamiar go spalić, ale nigdy się na to nie zdobyłam. To mnie torturowało… dniem i nocą… nie zaznawałam spokoju. Znajdziesz go w pudełku… w moim pokoju. Powiedz jej… powiedz Rose, jak byłam podła. A mój chłopiec… co się z stanie? Rose go nienawidzi… ona go wyrzuci, albo będzie go źle traktowała. Telford pochylił głowę. — Ja zajmę się twoim dzieckiem, Min. Będzie dla mnie jak rodzony syn. Wyraz nieopisanej ulgi zagościł na twarzy umierającej. — To dobrze… szlachetnie z twej strony, że to… Mogę umrzeć spokojnie. Jestem nawet rada tej śmierci… oczyszczę się ze wszystkiego. Jestem zmęczona… życiem. Może uda mi się lepiej… gdzie indziej. Tu nigdy nie miałam… żadnych szans…— Powieki opadły przykrywając ciemne oczy. Telford jęknął przeciągle. Min znowu otworzyła oczy i spojrzeli na siebie. — Gdybym spotkała cię… przed laty… byłbyś mnie… pokochał i byłabym uczciwą kobietą. Dobrze się stało dla nas… dla ciebie, że… umieram. Twoja droga będzie prosta i czysta… będziesz zacnym człowiekiem, ale… na zawsze mnie zapamiętasz. Telford pochylił się i przycisnął wargi do skrzywionych w bólu ust Min. — Czy sądzisz, że znowu… się kiedyś spotkamy? — zapytała ledwie dosłyszalnie. — Tam jest tak… ciemno… Bóg nigdy mi nie wybaczy… byłam… taka podła… — Min, miłujący wszystkich Ojciec jest bardziej wyrozumiały niż człowiek. On ci wybaczy, gdy go poprosisz. Czekaj na mnie, dopóki nie przyjdę. Zostanę tu i spełnię swój obowiązek… Będę się bardzo starał… Głos mu się załamał. Ciemne oczy Min patrzyły z czułością. Silna, głęboka, nieugięta natura nareszcie się czemuś poddała. Zawołała przejmująco i z goryczą: — O, Boże! Przebacz mi… przebacz mi! — Z tym okrzykiem dusza biednej, umęczonej Min Palmer opuściła ciało, oddalając się… któż wie dokąd? Kto może wiedzieć, czy słowa skruchy i żalu nie zostały wysłuchane w tej ostatniej godzinie przez sędziego wyrozumialszego niż ziemscy bracia i siostry? Telford ciągle klęczał na podłodze, trzymając w ramionach martwe ciało kobiety, którą pokochał. Teraz w godzinie śmierci należała do niego tak jak nigdy nie należałaby za życia. W kuchni panowała cisza. Na twarz Min powrócił wyraz dziewczęcej niewinności. Głębokie, surowe bruzdy wygładziły się. Mały kaleka niepewnie podszedł do pastora, trzymając w ramionach psiaka. Telford przygarnął drobną, zdeformowaną postać i spojrzał przejęty w malutką twarz, twarz Min — oczyszczoną i uduchowioną. Już zawsze będzie ją miał przed sobą. Ucałował opuszczone powieki i zakrwawione czoło, a potem wstał z kolan. — Chodź ze mną, mój mały — powiedział łagodnie do dziecka. * * * Nazajutrz po pogrzebie Allan Telford przebywał w gabinecie swej skromnej, położonej wśród ośnieżonych wzgórz plebanii. Przy oknie siedział synek Min, przyciskając do szyby śliczną, drobną twarzyczkę. U jego stóp leżał psiak o bystrych ślepiach. Telford pisał w swoim dzienniku: Pozostanę tutaj, w pobliżu jej mogiły. Będę widział ją, ilekroć spojrzę w okno mego gabinetu, ilekroć stanę między moimi wiernymi. Zaczynam rozumieć, dlaczego poniosłem porażkę. Rozpocznę wszystko od nowa, cierpliwie i z pokorą. Napisałem dziś list z odmową przejęcia kościoła w C. Moje serce i moja praca należą do tego miejsca. Zamknął dziennik i pochylił nad nim głowę. Na dworze cicho sypał śnieg. Wiedział, że okrywa nieskalanie białym całunem czystości i pokoju świeżo usypaną na porosłym sosnami wzgórzu mogiłę. UKOCHANY MIRIAM 1901 Czytałam pani Sefton opowiastkę o duchach i po skończeniu odłożyłam ją z lekceważącym wzruszeniem ramion. — Co za bzdury — stwierdziłam. Pani Sefton skinęła z roztargnieniem, pilnie wyszywając. — Istotnie, to banalna historyjka. Nie wierzę, by duchy pojawiały się w blasku księżyca chcąc nastraszyć biednych śmiertelników, czy choćby odwiedzić miejsca, które lubiły za życia. Robią to pewnie z ważniejszych powodów. — Chyba nie chcesz powiedzieć, że one naprawdę się pokazują? — spytałam z niedowierzaniem. — Nie mamy dowodu, że tak nie jest, moja droga. — Ależ, Mary — zawołałam. — Nie mów, że wierzysz w duchy, zjawy, czy jak one się nazywają! — Nie powiedziałam, że wierzę. Sama nigdy czegoś takiego nie przeżyłam, więc ani wierzę, ani nie wierzę. Ale dobrze wiesz, że zdarzają się różne dziwne rzeczy, trudne do wyjaśnienia. W każdym razie twierdzą tak ludzie, których nie można posądzać o kłamstwo. Oczywiście, mogą się mylić. Ponadto nie każdy może ujrzeć ducha, zakładając, że są one widzialne. Do tego potrzeba osób o wyjątkowych predyspozycjach, z czymś, co można nazwać wrażliwością duchową. A nie wszyscy ją posiadają. Pewnie uważasz, że opowiadam głupstwa? — Szczerze mówiąc, tak właśnie myślę. Zadziwiasz mnie. Nie posądzałam cię o takie poglądy. Coś niezwykłego musiało zrodzić te niezwykłe teorie w twoim trzeźwym umyśle. Powiedz mi, co to było? — Po co? Pozostaniesz i tak sceptyczna. — Spróbuj, może mnie przekonasz. Nie — odparła chłodno pani Sefton. — Nikogo nie przekona się opowiadaniem. Gdy jakaś osoba naprawdę zobaczy zjawę lub będzie miała takie przeświadczenie, wtedy uwierzy. Kiedy jest się blisko takiej osoby i zna wszystkie okoliczności, cóż, wtedy przynajmniej istnieje jakaś możliwość. Ja właśnie jestem w takiej sytuacji. Kiedy natomiast przekazuje się to trzeciej osobie, rzecz traci siłę i zdolność przekonywania. W tym konkretnym przypadku historia nie jest wcale ekscytująca, ale prawdziwa. — Rozbudziłaś moją ciekawość, więc musisz opowiedzieć mi owo zdarzenie. — Zgoda, lecz najpierw powiedz, co myślisz o tym. Otóż załóżmy, że dwoje bardzo wrażliwych ludzi kocha się nad życie. Jeśli są rozdzieleni, to czy możliwe, aby ich dusze rozmawiały ze sobą w jakiś niewytłumaczalny sposób? A jeśli coś stanie się jednemu z nich, czy zechce i potrafi zawiadomić o tym bliską istotę? — Wkraczasz na bardzo trudny dla mnie teren, Mary — odrzekłam, kiwając głową. — Nie uważam się za autorytet w kwestii telepatii, czy jak się to nazywa. Nie mam przekonania do podobnych teorii. Prawdę J mówiąc, uważam je za śmieszne. Zapewne i ty myśląc racjonalnie, dochodzisz do podobnych wniosków. — Być może to są głupstwa — przyznała po namyśle pani Sefton. — Ale gdybyś mieszkała cały rok z Miriam Gordon, to nie byłabyś taka pewna. Nie miała specjalnych „teorii”, w każdym razie nigdy nie dało do zrozumienia, że je ma. Lecz coś w tej dziewczynie sprawiało bardzo dziwne wrażenie. Kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz, doznałam szczególnego uczucia. Jakby ona cała była duchem pozbawionym wszelkiej cielesności! Z czasem to osłabło, ale zawsze wydawała mi się inna pozostali ludzie. Była siostrzenicą mego męża. Straciła ojca jako dziecko, a gdy skończyła dwadzieścia lat, jej matka wyszła ponownie za mąż i wyjechała do Europy. Dziewczyna zamieszkała z nami, a po powrocie matki miała poślubić swego narzeczonego. Nigdy przedtem nie widziałam Miriam. Przyjechała niespodzianie i mnie akurat nie było w domu. Wróciłam wieczorem i nagle zobaczyłam ją stojącą pod żyrandolem w salonie. Co tu mówić o duchach! Przez pierwsze pięć sekund sądziłam, że mam coś takiego przed sobą! Miriam była piękna. Wiedziałam o tym wcześniej, choć nie oczekiwałam takiej urody. Wysoka, pełna wdzięku, o ciemnych włosach i z bardzojasną, nieskazitelną cerą. Czesała się z przedziałkiem pośrodku głowy, co odsłaniało białe, gładkie czoło i pięknie zarysowane brwi. W owalnej twarzy dominowały duże, ciemne oczy. Bardzo prędko zdałam sobie sprawę z pewnej inności Miriam. Było to dziwne i trudne do określenia wrażenie. Jeśli chodzi o mnie, to po prostu czułam, że ona należy do jakiegoś innego świata, a jej dusza spędza tam wiele czasu. Nie myśl, że Miriam była osobą trudną czy niemiłą, przeciwnie, wszyscy ją bardzo lubili. Niewiele znałam równie ujmujących i miłych, młodych kobiet. Nic dziwnego więc, że pokochałam ją szczerze. A jeśli chodzi o to, co Dick nazywał dziwnością, to cóż, z czasem do tego przywykliśmy. — Jak już wspomniałam, Miriam była zaręczona ze studentem Harvardu Sidneyem Claxtonem. Wiedziałam, ze bardzo go kocha. Pokazała mi fotografię i musiałam przyznać, że spodobał mi się jego wygląd. Potem zrobiłam żartobliwą uwagę na temat listów miłosnych. Miriam spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem i oznajmiła: — Nigdy nie pisujemy do siebie z Sidneyem. — Ależ Miriam! — wykrzyknęłam zdziwiona. — Chcesz mi powiedzieć, że w ogóle się ze sobą nie komunikujecie? — Nie, tego nie twierdzę. Słyszę go co dzień, w każdej godzinie. Nie potrzebujemy pisać listów. Są lepsze sposoby kontaktu między dwiema duszami pozostającymi w pełnej harmonii. — Miriam, dziwaczna istoto, co właściwie masz na myśli? — spytałam. Miriam tylko uśmiechnęła się zagadkowo. Nigdy nie rozmawiała o swoich poglądach. Często też wpadała w stan roztargnionego rozmarzenia. Nieważne gdzie się znajdowała, to „coś” przenikało ją do głębi. Mogła na przykład siedzieć w rozbawionym tłumie i patrzeć gdzieś w przestrzeń, nie widząc i nie słysząc nic z tego, co się wokół niej działo. Pamiętam zwłaszcza jeden dzień. Siedziałyśmy zajęte szyciem w moim pokoju. Nagle podniosłam wzrok i zobaczyłam Miriam z robótką opuszczoną na kolana i nieobecnym wyrazem twarzy. — Nie patrz tak, Miriam! — zadrżałam. Wyglądasz, jakbyś widziała coś o tysiąc mil stąd. Miriam otrząsnęła się z transu czy marzenia i zapytała z niepewnym uśmiechem: — Skąd wiesz, że tak nie było? — Opuściła głowę na chwilę, a potem znów ją podniosła i spojrzała na mnie ściągając brwi, co oznaczało zaniepokojenie. — Byłoby lepiej, gdybyś się do mnie nie odezwała — zauważyła. — Przerwałaś mi odbiór przekazu i utraciłam kontakt. — Miriam — rzekłam błagalnie. — Proszę, nie mów takich rzeczy. Ludzie myślą, że z tobą jest coś nie tak. Któż, na Boga, przekazywał ci coś? — Sidney — odparła Miriam spokojnie. — Co ty pleciesz! — Mówisz tak, bo nie potrafisz tego zrozumieć — usłyszałam stanowczą odpowiedź. Pamiętam też, jak mieliśmy kiedyś gościa i rozmowa zeszła na temat duchów oraz podobnych spraw. Jestem pewna, że pletliśmy różne śmieszne głupstwa. Miriam nie odzywała się, ale gdy zostałyśmy same, spytałam, co sądzi o tym. — Sądzę, że rozmawialiście wyłącznie dla zabicia czasu — oznajmiła wymijająco. — Ależ, Miriam, uważasz za możliwe, aby zjawa… — Nie znoszę tego określenia! — No więc dobrze, niech będzie duch; aby duch pojawiał się przed kimkolwiek? — Powiem ci, co wiem i w co wierzę. Gdyby coś przytrafiło się Sidneyowi, gdyby umarł lub został zabity, to przyszedłby mi o tym powiedzieć. Któregoś dnia Miriam zeszła na lunch blada i niespokojna. Po wyjściu Dicka spytałam, czy stało się coś złego. — Coś przydarzyło się Sidneyowi — odparła. — Jakiś wypadek. Nie wiem dokładnie co. — Ale skąd o tym wiesz? — zawołałam. A kiedy patrzyła na mnie tym zagadkowym spojrzeniem, dodałam pospiesznie: — Czy znowu otrzymałaś jakiś przekaz? Miriam, chyba nie jesteś aż tak nierozsądna! — Ja wiem! — rzuciła gwałtownie. — Wiara czy niewiara nie ma z tym nic wspólnego. Tak, otrzymałam przekaz. Wiem, że Sidney miał wypadek, bolesny i nieprzyjemny, lecz niezbyt groźny. Nie wiem jednak, co mu jest. Na pewno napisze mi o tym. Pisze, gdy jest to absolutnie konieczne. — A więc kontakt duchowy nie jest doskonały? — zażartowałam. Widząc jednak jej przygnębienie, dodałam: — Nie dręcz się Miriam. Może się mylisz? — Cóż, dwa dni później otrzymała od ukochanego list, pierwszy jaki w ogóle widziałam, w którym zawiadamiał o tym, że koń zrzucił go z siodła i ma złamaną lewą rękę. Stało się to właśnie tego ranka, kiedy otrzymała ów przekaz. Miriam mieszkała u nas około ośmiu miesięcy, gdy pewnego dnia weszła bardzo blada do mego pokoju. — Sidney jest chory… niebezpiecznie. Co mam robić? Wiedziałam już, że musiała znowu mieć z nim kontakt duchowy, lub sądziła, że go miała. Pamiętając jednak o wypadku i złamanej ręce, nie byłam tak sceptyczna, jak starałam się wydawać. Próbowałam ją pocieszać, lecz bez powodzenia. Dwie godziny później nadszedł telegram od przyjaciela jej narzeczonego z wiadomością, że Sidney ma tyfus. W następnych dniach bardzo martwiłam się o Miriam. Cierpiała bowiem ogromnie i rozpaczała nieustannie. Gnębiło ją zwłaszcza to, że nie miała od Sidneya żadnych przekazów. Tłumaczyła to sobie jego ciężką chorobą, a tymczasem zadowalała się formami komunikacji dostępnymi zwykłym śmiertelnikom. Matka Sidneya pielęgnowała syna i pisała do Miriam codziennie. Wreszcie przyszła dobra wiadomość. Kryzys minął i lekarz rokował wyzdrowienie. Miriam stała się innym człowiekiem i szybko odzyskała dobry nastrój. Przez tydzień nadchodziły pocieszające wieści. Jednego wieczoru wybrałyśmy się do opery posłuchać słynnej śpiewaczki. Po powrocie siedziałyśmy w pokoju Miriam i omawiałyśmy przedstawienie. Nagle Miriam wyprostowała się, zadrżała i w tej chwili — możesz myśleć co chcesz — ogarnęło mnie paraliżujące, straszne przeczucie. Nic nie widziałam, ale czułam, że oprócz nas ktoś jeszcze jest w pokoju. Miriam spoglądała martwo przed siebie, a potem wstała i wyciągnęła ręce. — Sidney! — powiedziała. Potem upadła na podłogę w głębokim omdleniu. Zaczęłam wołać Dicka, pociągnęłam dzwonek i rzuciłam się ku niej. W ciągu kilku minut cały dom został postawiony na nogi, a Dick popędził po doktora. Cucenie Miriam zajęło kilka godzin. Czasami na chwilę odzyskiwała przytomność i obrzucała nas pustym wzrokiem, po czym znowu omdlewała. Doktor mówił o ciężkim szoku, lecz ja miałam na ten temat swoje zdanie. O świcie Miriam oprzytomniała i gdy zostałyśmy same, zwróciła się do mnie: — Sidney nie żyje. Widziałam go na chwilę przed zemdleniem, stał między nami. Przyszedł się pożegnać. Co mogłam jej na to powiedzieć? Jeszcze nie skończyłyśmy rozmowy, gdy nadszedł telegram. Sidney zmarł dokładnie o tej godzinie, w której Miriam go zobaczyła. Pani Sefton zamilkła i niemal natychmiast zadźwięczał dzwonek na lunch. — Co o tym sądzisz? — spytała mnie, gdy wstałyśmy z miejsc. — Szczerze mówiąc, nie mam zdania na ten temat — odpowiedziałam. STARY KUFER Z WYTHER GRANGE 1903 Kiedy byłam dzieckiem, każdą wizytę w Wyther Grange uważałam za wielkie święto. Wyther Grange był dużym, cichym i staroświeckim domem, w którym mieszkała moja babcia Laurance z ciotką Winnifreda. Byłam ich ulubienicą, ale mimo to zawsze napawały mnie zdumieniem. Babkę pamiętam jako wysoką, dostojną, starą damę o czarnych oczach, które dosłownie przenikały każdego na wskroś. Zawsze nosiła sztywne, szeleszczące stroje z jedwabiu, uszyte według mody z lat jej młodości. Odnosiłam wrażenie, że są wciąż te same. Chodziła po pokojach, ciągnąc za sobą brzegi długich spódnic, z wielkim pękiem kluczy przy pasku; kluczy do wspaniałych, starych kufrów i szuflad. Jedną z największych moich przyjemności było towarzyszenie babce w wędrówkach po domu i przyglądanie się, jak rozwija i ogląda odwieczne skarby i rodzinne pamiątki Lauranców. Ciotkę Winnifredę darzyłam mniejszym podziwem. Pewnie dlatego, że stosując się do współczesnej mody, nabierała w mych oczach bardziej pospolitych, ludzkich cech. Jako Winnifreda Laurance była kiedyś rodzinną pięknością i nadal pozostawała niezwykle przystojną kobietą. Miała ciemne oczy i delikatne rysy twarzy. Zawsze wyglądała smutno, mówiła niskim, łagodnym głosem i była moim dziecięcym ideałem wytworności i wdzięku. W Grange znałam wiele miłych zakątków, ale najbardziej lubiłam obszerny strych, na którym mogłaby swobodnie zamieszkać cała rodzina. Wypełniały go niepotrzebne meble oraz stare skrzynie pełne strojów i ozdób. Nigdy nie miałam dość zabaw na strychu. Ubierałam się w staroświeckie suknie i kapelusze, a potem tańczyłam dawne tańce przed wielkim, pękniętym lustrem wiszącym na jednej ze ścian. Ten tajemniczy strych stanowił dla mnie prawdziwą krainę baśni. Jednego kufra nie pozwalano mi otwierać. Jak każda rzecz zabroniona, pociągał mnie nieodparcie. Stał nietknięty, pomalowany na niebiesko, w zakurzonym i zasnutym pajęczyną kącie. Kiedyś przypadkowo usłyszałam od babki, że miał swoją romantyczną historię, ale nigdy do niego nie zaglądano. Często zmęczona zabawą wchodziłam na poddasze i siedziałam, wymyślając rozmaite historyjki dotyczące kufra. Lubiłam wyobrażać sobie, że któregoś dnia rozwiążę zagadkę, otworzę go i znajdę w nim złoto oraz klejnoty. Dzięki nim poprawię sytuację finansową rodziny, przywracając dawny blask staremu domostwu. Pewnego dnia siedziałam tam, gdy po wąskich, stromych schodach weszła ciotka Winnifreda z babcią. Ta druga pobrzękiwała kluczami i wpatrywała się w zakurzone kąty. Kiedy zatrzymały się przy starym kufrze, babcia postukała w wieko. — Zastanawiam się, co w nim jest — powiedziała. — Zapewne należałoby go otworzyć. Przez tę szparę mogły dostać się mole. — Dlaczego więc tego nie zrobisz? — zapytała ciotka. — Przypuszczam, że klucz Roberta pasuje do zamka. — Nie — oświadczyła babcia tonem, któremu nikt, nawet ciotka Winnifreda, nie odważyłby się przeciwstawić. — Nie otworzę kufra bez zgody Elizy. Powierzyła go mej opiece wyjeżdżając, a ja przyrzekłam, że zostanie zamknięty. — Biedna Eliza — rzekła z zadumą ciotka. — Ciekawa jestem, gdzie teraz przebywa. Pewnie bardzo się zmieniła, tak zresztą jak my wszyscy. Wyjechała prawie trzydzieści lat temu. Jakaż była ładna! — Nigdy jej nie akceptowałam — zauważyła szorstko babka. — Była takim sentymentalnym i kapryśnym stworzeniem. Mogła doskonale wyjść za mąż, lecz wolała zmarnować życie opłakując człowieka, który nie był wart czyścić butów Laurancom. Ciocia Winnifreda słabo westchnęła, lecz milczała. Opowiadano, że w młodości przeżyła jakąś romantyczną przygodę, ale matka z całą bezwzględnością wszystko przekreśliła. Słyszałam też, że jej małżeństwo z panem DeLisle okazało się bardzo nieszczęśliwe. Pan DeLisle od wielu lat nie żył, a ciotka nigdy go nie wspominała. — Już postanowiłam, co z tym zrobię — oznajmiła zdecydowanie babcia. — Napiszę do Elizy i zapytam, czy mogę otworzyć kufer, by sprawdzić, czy nie dostały się do niego mole. Jeśli odmówi, to jej sprawa. A nie wątpię, że tak właśnie postąpi. Wytrwa przy swoich sentymentach do ostatniego tchnienia. Zaczęłam unikać starego kufra. Nabrał dla mnie nowego znaczenia. Zaczął mi się wydawać jakimś grobowcem, w którym pochowano romans z odległej przeszłości. Po jakimś czasie babka otrzymała list i przy stole podała go ciotce DeLisle. — Od Elizy — oznajmiła. — Wszędzie rozpoznałabym jej pismo. To nie współczesne gryzmoły, lecz piękna, godna prawdziwej damy kaligrafia. Przeczytaj Winnifredo. Nie mam przy sobie okularów, a poza tym górnolotny styl Elizy bardzo mnie męczy. Nie musisz czytać na głos całości. Potrafię sobie wyobrazić te wzruszające okrzyki. Powiedz tylko, co zadecydowała w kwestii kufra. Ciotka otworzyła list i przeczytała go, a potem odłożyła z lekkim westchnieniem. — Oto co pisze na interesujący cię temat: „Gdyby nie jedna rzecz, poprosiłabym o otwarcie go i spalenie całej zawartości. Nie mogę jednak dopuścić, by ktokolwiek poza mną zobaczył lub dotknął tę rzecz. A więc proszę Cię, zostaw kufer w spokoju. Nie ma żadnego znaczenia, czy weszły do niego mole, czy nie”. — To wszystko — ciągnęła ciotka Winnifreda — i muszę przyznać, że jestem rozczarowana. Ten kufer od lat rozpalał we mnie dziecinną wręcz ciekawość, która jak widać, nie zostanie zaspokojona. Ta „jedna rzecz” musi być jej ślubną suknią. Zawsze podejrzewałam, że tam ją schowała. — Dała taką odpowiedź, jakiej się spodziewałam — odparła zniecierpliwiona babka. — Najwidoczniej czas nie dodał Elizie rozsądku. Cóż, ja umywam ręce od jej rzeczy, czy są mole, czy nie! Usłyszałam o kufrze dopiero po dziesięciu latach. Babcia Laurance zmarła, lecz ciotka Winnifreda dalej mieszkała w Grange. Była bardzo samotna i pierwszej zimy po śmierci babki zaprosiła mnie na dłuższy pobyt. Kiedy znowu odwiedziłam poddasze i ujrzałam niebieski kufer w tym samym zakurzonym kącie, odżyła dawna ciekawość i zaczęłam prosić ciotkę, aby opowiedziała mi jego dzieje. — Dobrze, że mi o nim przypomniałaś — powiedziała Winnifreda. — Zamierzałam go otworzyć po śmierci matki, ale ciągle to odkładałam. Wiesz pewnie, Amy, że biedna Eliza Laurance zmarła pięć lat temu, lecz matka nadal nie chciała zaglądać do kufra. Teraz jednak nie ma powodu, abyśmy tego nie zrobiły. Jeśli chcesz, wejdziemy na górę i otworzymy go, a później opowiem ci całą historię. Poszłyśmy więc na strych i ciotka uklękła przy starym kufrze, wybierając odpowiedni klucz z przypiętej do paska wiązki. — Czy nie byłoby irytujące, gdyby żaden nie pasował do zamka? Sądzę, że czułabym się równie rozczarowana jak ty. — Mówiąc to przekręciła klucz, a potem podniosła ciężkie wieko. Naszym oczom ukazała się warstwa zakurzonej bibuły. — Podnieś to, moje dziecko — powiedziała łagodnie ciocia. — Dla ciebie nie ma tam duchów i wspomnień. To tylko stary kufer. Po zdjęciu papieru zobaczyłam dzielącą wnętrze przegródkę; na wierzchu jednej części leżała mała, inkrustowana skrzyneczka. Ciocia wzięła ją i podeszła do okna. Po chwili położyła mi skrzyneczkę na kolanach. — Zobacz Amy, jakie to skarby leżały w ukryciu przez czterdzieści lat. Pierwszą wyjętą rzeczą była mała szkatułka obciągnięta ciemnofioletowym aksamitem. Otworzyłam bez trudu zardzewiały zameczek i krzyknęłam z podziwu. Ciotka Winnifreda zajrzała mi przez ramię. — To portret Elizy, gdy miała dwadzieścia lat, a tu podobizna Willisa Starra. Powiedz, Amy, czy nie była śliczna? Istotnie, z zaśniedziałej ramki patrzyła na mnie dziewczyna o niezwykłym uroku. Miała twarz doskonale owalną, delikatne rysy i duże ciemnoniebieskie oczy. Upięte wysoko włosy, zgodnie z dawną modą, opadały na kark puklami kasztanowych loków. Wspaniale prezentowały się również ramiona i szyja młodej kobiety. — Ten drugi portrecik przedstawia mężczyznę, z którym była zaręczona. Jak sądzisz, był przystojny? Spojrzałam na portret krytycznym wzrokiem. Mężczyzna mógł mieć dwadzieścia pięć lat i był niezaprzeczenie przystojny, ale coś w jego twarzy nie podobało mi się. Ciotka w milczeniu wyjmowała resztę zawartości skrzynki. Był tam biały, jedwabny wachlarz o delikatnie rzeźbionych pręcikach z kości słoniowej, paczka starych listów i papierowe zawiniątko z zeschłymi kwiatami. Potem wypakowałyśmy kufer. Najpierw pojawiła się balowa suknia ze złocistego brokatu z trenem przy spódnicy i bufiastymi rękawami. Pod nią leżało pudełko zawierające naszyjnik z drobnych, ale pięknych perełek i para jedwabnych pantofelków. Resztę tej części wypełniała bielizna pościelowa i stołowa, bardzo delikatna i kosztowna, lecz pożółkła z wiekiem. W drugiej części leżała suknia ślubna. Ciotka Winnifreda wyjęła ją z szacunkiem. Uszyta z grubego, białego niegdyś jedwabiu, ozdobiona była cienkimi jak pajęczyna koronkami i wciąż prezentowała się znakomicie. Otulał ją długi welon o zapachu dawno zapomnianych perfum, który przetrwał wszystkie te lata. — A więc, Amy, to już koniec — oznajmiła ciocia z dziwnym drżeniem w głosie. — Teraz kolej na opowieść. Od czego mam zacząć? — Od samego początku. Nie wiem o niej nic poza tym, jak miała na imię. Opowiedz mi, kim była i dlaczego schowała tutaj ślubną suknię. — Biedna Eliza — zaczęła w zadumie ciocia. — To bardzo smutna historia, Amy. I wydaje się tak odległa. To już czterdzieści lat temu… Miałam wtedy dwadzieścia lat. Eliza była moją kuzynką, jedyną córką stryja Henry’ego Laurance. Mój ojciec, a twój dziadek — nie pamiętasz go — miał dwóch braci, a każdy z nich córkę — jedynaczkę. Obie dziewczynki otrzymały imię po prababce Elizie. Elizę stryja George’a widziałam tylko raz. Byli bogaci, dziewczyna miała powodzenie, dużo dumy i próżności, choć nie grzeszyła urodą. Mieszkała w dalekim mieście i nie odwiedzała Wyther Grange. Druga Eliza Laurance była córką człowieka biednego, lecz odznaczała się niezwykłą urodą. Możesz ocenić jej piękność patrząc na portrecik, ale i on nie oddaje wiernie całego uroku. Polegał on głównie na zalotnym, pełnym czaru wyrazie twarzy oraz żywym sposobie bycia. Nie była jednak doskonała. Zbyt fascynowały ją romanse i sentymenty. Wtedy nie nazywałam tego wadą, bo też byłam młoda i romantyczna. Mama nie darzyła Elizy sympatią, ale inni ogromnie ją lubili. Jednej zimy Eliza przyjechała do nas z wizytą. Wówczas Wyther Grange było pełne życia, dużo bywaliśmy na przyjęciach i balach. Kuzynka królowała na wszystkich, lecz nie zadzierała nosa i pochlebstwa nie uderzyły jej do głowy. Wtedy pierwszy raz spotkałyśmy Willisa Starra. Był przybyszem i nikt nic o nim nie wiedział. Kilka rodzin zaczęło go przyjmować, a reszty dokonał jego urok osobisty. Bardzo szybko stał się modny. Uważano, że jest przystojny, miał nienaganne maniery i opinię bogatego. Nie powiem, bym kiedykolwiek ufała Willisowi, ale jak inni byłam pod jego urokiem. Tylko mama go nie cierpiała i często robiła dwuznaczne uwagi, że jest awanturnikiem bez grosza przy duszy. To bardzo irytowało Elizę. Od pierwszej chwili Starr darzył ją szczególnym zainteresowaniem i wydawał się bezgranicznie oczarowany. Cóż, zwycięstwo przyszło mu łatwo. Eliza pokochała młodzieńca całym dziewczęcym, impulsywnym sercem i nawet nie próbowała tego ukrywać. Nigdy nie zapomnę wieczoru tuż po ich zaręczynach. Były urodziny Elizy i zostaliśmy zaproszeni na bal. Właśnie wtedy włożyła tę brokatową suknię. Przypuszczam, że dlatego schowała ją tutaj — suknię z najszczęśliwszego dnia swego życia. Nie widziałam jej tak pięknej jak wówczas — obnażone ramiona, na szyi sznur pereł, a w ręku bukiet białych róż. Po balu wróciliśmy do domu i Eliza wyznała nam tajemnicę. Zaręczyła się z Willisem Starrem i ślub odbędzie się wczesną wiosną. Chłopak wyglądał na ideał kochanka, a ona była tak szczęśliwa, że promieniała i piękniała w oczach. Tak więc wyznaczono datę ślubu. Ja miałam być druhną. Razem szyłyśmy tę ślubną suknię. W tamtych czasach nie należało to do wyjątków. W sukni Elizy każdy ścieg został zrobiony czułymi palcami i pobłogosławiony najlepszymi życzeniami. Sama upinałam welon na jej złocistokasztanowych włosach. Widzisz, jaki jest zmięty i pożółkły? Owego fatalnego dnia był biały jak śnieg. Tydzień przed ślubem Willis Starr spędzał wieczór w Grange. Rozmawialiśmy z wielkim ożywieniem o zbliżającej się uroczystości i zaproszonych gościach. Eliza wspomniała swą imienniczkę, posażną pannę. Spojrzała przy tym z wyzwaniem na narzeczonego. Było to zwykłe wesołe przekomarzanie się i żarty. Wszyscy śmialiśmy się, ale nigdy nie zapomnę tego wyrazu, który przemknął po twarzy Willisa. Pojawił się na krótko, ale lęk, jaki wzbudził we mnie, pozostał. Kilka chwil później opuściłam pokój i gdy wracałam przez słabo oświetlony hali, natknęłam się na młodego Starra. Położył mi ręce na ramionach i pochylił swą zmienioną twarz nade mną. — Powiedz mi — odezwał się niskim, szorstkim głosem. — Czy rzeczywiście jest druga Eliza Laurance, przyszła spadkobierczyni? — Naturalnie — odparłam ostro. — To nasza kuzynka, córka stryja George’a. Nasza Eliza nie ma posagu. Chyba nie myślałeś, że jest inaczej? Willis odstąpił krok i uśmiechnął się szyderczo. — Myślałem, cóż w tym dziwnego? Wiele słyszałem o bogatej pannie, Elizie Laurance i pięknej Elizie Laurance. Przypuszczałem, że to jedna i ta sama osoba. Bardzo się staraliście, by nie wyprowadzić mnie z błędu. — Pan się zapomina, panie Starr, mówiąc do mnie w ten sposób — rzuciłam lodowato. — Pan się sam oszukiwał. Nigdy nie udawaliśmy, że Eliza ma wielki posag. Jest dość piękna i dobra, by kochać ją ze względu na nią samą. Wróciłam do salonu pełna najgorszych przeczuć. Willis pozostał nachmurzony i małomówny przez resztę wieczoru, lecz nikt prócz mnie tego nie zauważył. Nazajutrz byliśmy tak zajęci, że prawie zapomniałam o incydencie z poprzedniego dnia. My dziewczęta, siedziałyśmy w szwalni wykańczając ślubną suknię. Eliza przymierzyła ją razem z welonem i gdy tak stała w całym blasku urody, przyniesiono list. Domyśliłam się, kto go napisał i ze śmiechem wybiegłam z pokoju, zostawiając ją samą. Kiedy wróciłam, stała w tej samej pozie i na tym samym miejscu z listem w ręku. Twarz miała tak białą jak welon, a w szeroko otwartych oczach malował się wyraz strasznej udręki. Cała radość i łagodna słodycz zniknęły z nich bez śladu. Wiesz, Amy, były to oczy starej kobiety. — Elizo, co się stało? — zapytałam. — Czy coś się przytrafiło Willisowi? Nie odpowiedziała, podeszła tylko do kominka i wrzuciła kartkę w płomienie, patrząc jak zmienia się w popiół. Dopiero wtedy odezwała się do mnie: — Pomóż mi zdjąć tę suknię. Winnie. Nigdy już jej nie założę. Nie będzie ślubu. Willis wyjechał. — Wyjechał? — powtórzyłam głucho. — Tak. Nie jestem posażną panną, Winnie. On kochał majątek, a nie dziewczynę. Napisał, że jest zbyt biedny, aby marzyć o ożenku, gdy ja nie mam niczego. Och, cóż to za okrutny, bezlitosny list. Dlaczego mnie po prostu nie zabił. To byłby bardziej ludzki gest. Tak go kochałam, tak mu ufałam! Och, Winnie i co ja teraz zrobię? W tym kontraście między słowami pełnymi pasji, a spokojną twarzą i pozbawionym życia głosem, było coś przerażającego. Chciałam zawołać matkę, lecz mi nie pozwoliła. Poszła do swego pokoju, ciągnąc przez ciemny hali suknię z welonem i zamknęła się na klucz. Cóż, powiedziałam o tym pozostałym domownikom najoględniej jak potrafiłam. Możesz sobie jednak wyobrazić ich gniew i niepokój. Twój ojciec, Amy, a był wtedy młody i zapalczywy, wybrał się na poszukiwanie Willisa Starra. Lecz ten wyjechał i nikt nie wiedział dokąd. Cała okolica trzęsła się od plotek na temat skandalu. Eliza rozchorowała się i leżała nieprzytomna dłuższy czas. W powieści pewnie bohaterka by zmarła i na tym koniec. Ale to było życie i Eliza wyzdrowiała, choć wiele razy zdawało się nam, że odejdzie z tego świata. Gdy ostatecznie przyszła do siebie, spostrzegliśmy, jak straszliwie się zmieniła. Jej widok ranił mi serce. Zmianie uległo nawet jej usposobienie; utraciła całą wesołość, pogodę ducha i ożywienie. Stała się bladą, pozbawioną energii istotą. Po pewnym czasie dotarła do nas wiadomość, że Willis ożenił się z drugą, bogatą Elizą Laurance. Tym razem nie popełnił błędu. Staraliśmy się ukryć ten fakt przed Elizą, ale i tak się dowiedziała. Tego samego dnia poszła na strych i zapakowała stary kufer. Nikt nie wiedział, co do niego włożyła, ale teraz my wiemy, że razem z sukniami i listami złożyła tu przede wszystkim swą młodość i szczęście. Tak naprawdę, kufer stał się grobowcem samej Elizy Laurance. Wkrótce wróciła do domu. Zanim jednak wyjechała, wymogła na mamie obietnicę, że kufer zostanie w Grange zamknięty, dopóki ona sama po niego nie przyjedzie. Nigdy się nie zjawiła i sądzę, że nie miała takiego zamiaru. Więcej też jej nie widziałam. Oto dzieje starego kufra. Wszystko to wydarzyło się dawno, dawno temu. Złamane serce i cierpienie dziś znowu odżyło w mej pamięci. Biedna Eliza! Oczy napełniły mi się łzami, gdy ciocia zeszła na dół, pozostawiając mnie nad welonem i portretem Elizy Laurance. Dokoła leżały świadectwa tej smutnej, starej jak świat historii. Nagle wydało mi się, że to ja żyłam w tamtych czasach i że miłość, szczęście, zdrada i ból były częścią mego losu. Ciotka Winnifreda wróciła na strych i powiedziała: — Włóżmy te rzeczy z powrotem do ich grobowca. Nikomu z nas nie są potrzebne. Wprawdzie bieliznę można wyprać i wybielić, ale uważałabym to za świętokradztwo. To był ślubny prezent od mamy. A co do pereł, chciałabyś je wziąć, Amy? — Och, nie, nie — odparłam i przeniknął mnie dreszcz. — Nigdy nie mogłabym ich założyć. Czułabym się jak duch. Ciociu Winnifredo, schowajmy to wszystko. Zatrzymam tylko jej portret. Z powagą i szacunkiem umieściłyśmy pamiątki w niebieskim kufrze. Ciotka zatrzasnęła wieko i przekręciła klucz w zamku. Na chwilę pochyliła głowę, a potem w milczeniu zeszłyśmy mrocznymi schodami na dół. CZERWONY POKÓJ 1898 Moje dziecko, chcesz, bym ci opowiedziała tę historię? Jest bardzo smutna i lepiej jej nie wspominać. W takich rodzinach jak nasza zawsze są różne posępne opowieści. Jednak obiecałam, więc muszę dotrzymać słowa. Usiądź tu i oprzyj głowę na moich kolanach. Byłam jeszcze dzieckiem, kiedy to się wydarzyło, ale pamiętam wszystko bardzo dobrze. Przypominam sobie, jaka byłam zadowolona, gdy macocha mego ojca, pani Montressor — nie lubiła, by mówiono do niej „babciu”, skoro miała zaledwie pięćdziesiąt lat i ciągle jeszcze była urodziwą kobietą — napisała do mojej matki, zapraszając małą Beatrice do rodzinnego dworu Montressor. Pojechałam chętnie, chociaż matka bolała nad rozstaniem. Nie miała nikogo do kochania prócz mnie, gdyż ojciec, Conrad Montressor zaginął na morzu trzy miesiące po ślubie. Moje ciotki miały zwyczaj mówić, jak bardzo go przypominam i że jestem Montressorem z krwi i kości. Przyjmowałam to jako pochwałę, bo Montressorowie byli starą i dobrą rodziną, a kobiety odznaczały się wielką urodą. Dlatego czułam radość, myśląc o mej śniadej twarzy i zgrabnej sylwetce. Miałam też nadzieję, że gdy dorosnę, nie przyniosę wstydu swoim przodkom. Dwór był starym i tajemniczym domem, a pani Montressor bardzo miłą, choć trochę surową kobietą. Nie interesowała się dziećmi, gdyż nie miała własnych. Znajdowało się tam dużo książek, nad którymi mogłam ślęczeć, nie pytając o pozwolenie. Dawano mi spokój, jeśli tylko nie pętałam się pod nogami. Przyglądałam się też do woli starym, pociemniałym portretom, dopóki nie poznałam dobrze tych dumnych twarzy i nie potrafiłam sobie wyobrazić jakichś związanych z nimi historii. Musisz wiedzieć, że lubiłam marzyć i byłam dojrzalsza i mądrzejsza niż inne dzieci w moim wieku, żyłam bowiem wśród dorosłych, bez towarzystwa rówieśników. We dworze zawsze gościła któraś z ciotek, by troszczyć się o mnie przez pamięć na mego ojca, a był ich ukochanym bratem. Ciotki, a miałam ich osiem, wszystkie dobrze powychodziły za mąż i mieszkały w pobliżu. Przychodziły więc często na herbatę i pilnowały, bym nie czytała za dużo bajek i nie przesiadywała wieczorami. Lecz to nie bajki i słodycze, ani nawet pieszczoty i pobłażliwość sprawiały, że cieszył mnie pobyt we dworze. Choć nikomu o tym nie mówiłam, bardzo pragnęłam poznać żonę stryja Hugha, o której wiele słyszałam, zarówno dobrego jak i złego. Mój stryj Hugh, aczkolwiek najstarszy z rodzeństwa, ożenił się dopiero niedawno i cała okolica aż huczała od rozmów na temat jego młodej żony. Nie słyszałam tyle, ile bym sobie życzyła, gdyż wszelkie plotki uciszano w mej obecności, albo zmieniano temat pogawędki. Jednak będąc dzieckiem nad wiek rozwiniętym, wiedziałam i rozumiałam więcej, niż im się wydawało. Dotarło do mnie, że ani dumna pani Montressor, ani żadna z ciotek, ani nawet wyrozumiała i łagodna matka, nie akceptowały tego, co zrobił stryj. Podobno macocha wybrała żonę dla swego pasierba, z dobrej rodziny i całkiem ładną, ale stryj odmówił. Tego zaś pani Montressor nie mogła wybaczyć, choć gdyby tak się stało, to może w czasie swej ostatniej podróży do Indii, stryj nie ożeniłby się i nie przywiózł do domu cudzoziemskiej żony. Piękność jej zaćmiewała wszystko dokoła, lecz w jej żyłach płynęła nie błękitna krew Montressorów, a obca. Niektórzy mieli coś do powiedzenia na temat jej dumy i arogancji, zastanawiali się też, czy macocha bez oporu odda obcej dotychczasową pozycję pani domu. Inni poddali się urokowi młodej kobiety i powiadali, że plotki zrodziły się z zawiści, a Alicja zasługuje zarówno na nowe nazwisko jak i pozycję społeczną. Tak więc tkwiłam między sprzecznymi opiniami i postanowiłam jeszcze wstrzymać się z własnym zdaniem. Kiedy jednak przybyłam do dworu, stryj Hugh wyjechał z żoną na pewien czas. Przełknęłam rozczarowanie, niecierpliwie oczekując ich powrotu. Ciotki i macocha mówiły z lekceważeniem o Alicji podkreślając, że jest kobietą lekkomyślną, a z małżeństwa nic dobrego nie wyjdzie. Opowiadały także o jej towarzystwie, które uważały za nieodpowiednie dla Montressorów. Nie krępowały się moją obecnością, przypuszczając, że taki dzieciak nie zwraca najmniejszej uwagi na szepty dorosłych. Gdy nie przebywałam z nimi, pomagając ubijać jajka i przebierać rodzynki — upominana bym nie jadła więcej niż co piątą — to zawsze można mnie było znaleźć w bocznym hallu nad książką, niezmiennie rozżaloną, że już mi nie wolno wchodzić do Czerwonego Pokoju. Boczny hali był wąski i mroczny, łączył główne pokoje dworu ze starym, dziwacznie zbudowanym skrzydłem. Oświetlały go małe okienka o kwadratowych szybkach, a na jego końcu znajdowały się schody prowadzące do Czerwonego Pokoju. W nim spędzałam większość czasu podczas poprzednich wizyt. Wówczas był to gabinet macochy ojca. Pisywała tam listy i sprawdzała domowe rachunki, a niekiedy podejmowała jakąś znajomą. Pokój był niski, w oknach, kwadratowych i umieszczonych wysoko pod samą powałą, wisiały zasłony z czerwonego adamaszku. Ściany wyłożono boazerią z ciemnego drewna. Lubiłam w nim siedzieć cichutko na kanapie i czytać bajki. Tym razem pospieszyłam jak zwykle w jego kierunku. Nie zdołałam jednak dojść dalej niż do schodów, gdy zatrzymała mnie gwałtownie pani Montressor i szarpnęła do tyłu, zupełnie jakbym chciała wejść do pokoju Sinobrodego. Na widok mej twarzy pożałowała ostrego gestu i łagodnie pogłaskała mnie po głowie. — Już dobrze, dobrze, Beatrice! Przestraszyłaś się? Wybacz tę szorstkość starej kobiecie, lecz nie wchodź tam, gdzie cię nie proszą. Nigdy nie przekraczaj progu Czerwonego Pokoju, gdyż należy teraz do żony stryja Hugha. Muszę ci powiedzieć, że ona nie przepada za nieproszonymi gośćmi. Poczułam wielki żal. Nie mogłam też pojąć, dlaczego ciotka miałaby za złe, gdybym weszła tam czasami. Lecz pani Montressor pilnowała, bym stosowała się do polecenia. Zwróciłam więc swoje zainteresowania w innym kierunku. We dworze było na szczęście dużo zajęć; goście wchodzili i wychodzili. Ciotki stale pracowały. Boże Narodzenie mieliśmy obchodzić bardzo hucznie, a w Noc Sylwestrową zaplanowano wielki bal. Ciotki obiecały mi, że będę mogła nie iść spać i przyglądać się zabawie. Dlatego wykonywałam ich polecenia bez narzekań i sprzeciwów i wcześnie kładłam się do łóżka. Robiłam to tym chętniej, że gdy według nich już zasnęłam, przychodziły do mojej sypialni na pogawędki o cioci Alicji. Pewnych rzeczy, które mówiły, nie powinnam usłyszeć. W końcu nadszedł oczekiwany dzień. Stryj Hugh miał wrócić z żoną i wszyscy zebraliśmy się w wielkim hallu przy kominku. Ciotka Frances ubrała mnie w najlepszą białą sukienkę z purpurową szarfą i bardzo przy tym lamentowała z powodu moich chudych pleców i ramion. Przykazała też, bym zachowywała się grzecznie jak przystało na dobrze wychowaną dziewczynkę. Ukryłam się w kącie zlodowaciała z wrażenia, a serce biło mi tak mocno, że aż bolało. Wreszcie drzwi się otworzyły i Alicja — tak ją zawsze nazywano i nie myślałam o niej jak o ciotce — weszła do środka, a za nią mój wysoki, śniady i ciemnowłosy stryj. Podeszła dumnie wyprostowana do kominka i skłoniła się wyniośle (tak mi się zdawało) pani Montressor i ciotkom, stojącym przy drzwiach bawialni. Świat poza nią przestał dla mnie istnieć. Gdy zdjęła pelerynę z kapturem, jej piękność okazała się tak niezwykła, że zapomniałam o dobrych manierach i patrzyłam zafascynowana. Dotąd nie widziałam, ani nie wyobrażałam sobie takiej urody. Moja matka i ciotki chociaż ładne, prezentowały się przy niej jak białe lilie przy purpurowej róży. Nie potrafię ci przekazać słowami, jak wyglądała wtedy w blasku płomieni padających na białą szyję i pukle rudozłotych włosów. Była tak wysoka, że ciotki wydawały się małe, jakkolwiek nie miały niskiego wzrostu. Nosiła się po królewsku, a cała potęga jej cudzoziemskiej urody znajdowała się w oczach. Nie wiem, czy były jasne, czy ciemne, ale wydawały mi się jeziorami płynnego ognia: to czułego, to gwałtownego. Skórę miała jak delikatne płatki białej róży, a gdy się odezwała, pomyślałam, że dotychczas nie słyszałam tak czarownej i Słodkiej muzyki. Często w marzeniach wyobrażałam sobie pierwsze spotkanie z Alicją, lecz nie sądziłam, by się do mnie odezwała. Dlatego ogromnie się zdziwiłam, gdy wyciągnęła ręce i powiedziała uprzejmie: — A to pewnie jest mała Beatrice? Dużo o tobie słyszałam. Chodź tu, moje dziecko i pocałuj mnie. Podeszłam, choć ciotka Elizabeth zmarszczyła się gniewnie. Czar tej urody obezwładniał i nie dziwiłam się, że stryj Hugh ją pokochał. Był też bardzo dumny z żony. Jako dziecko niezwykle wrażliwe wyczułam jednak oprócz dumy i miłości w jego wzroku coś, co przypominało mi głęboko skrywaną nieufność. Ona zaś traktowała stryja trochę wyniośle i protekcjonalnie. Tyle, że w jej obecności zapominało się o tym. Kiedy wyszła z hallu, odniosłam wrażenie, że nic w nim nie pozostało. Ukradkiem wymknęłam się do bocznego hallu, by choć pomarzyć o niej. Osoba Alicji tak przepełniała moje myśli, że nie zdziwiłam się, gdy ujrzałam ją schodzącą po schodach, w aureoli złotych włosów na tle ciemnej ściany. Zatrzymała się i spytała, o czym tak marzę. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że o niej. Roześmiała się na to z zadowoleniem i powiedziała pół żartem: — Nie marnuj na mnie swych myśli, Beatrice. Jeśli chcesz, chodź jednak do mnie, bo bardzo spodobały mi się twoje poważne oczy. Może ciepło młodości zdoła stopić lód, którym otoczone jest moje serce wśród tych zimnych Montressorów. Wprawdzie nie zrozumiałam tych słów, lecz chętnie poszłam popatrzeć na Czerwony Pokój. Tam rozmawiałyśmy i zadawała mi pytania, których, jestem przekonana, nie powinna zadawać. Lecz nie umiałam na nie odpowiedzieć, więc nic złego się nie stało. Odtąd często przebywałam z nią w Czerwonym Pokoju. Niekiedy był tam stryj i nie zwracając uwagi na moją obecność, całował Alicję i wychwalał jej piękność. Cóż, byłam przecież tylko dzieckiem. A jednak zdawało mi się, że ona z trudem znosi te pieszczoty. Płomień w jej oczach przyprawiał o dreszcz i przypominałam sobie, że ciotka Elizabeth, kobieta o złotym sercu, powiedziała, iż ta dziwna istota przyniesie nam nieszczęście. Zaraz przeganiałam takie myśli i karciłam się, ze nie ufam komuś tak mi życzliwemu. Gdy nadeszła Noc Sylwestrowa, zajmował mnie tylko bal. Lecz przeżyłam straszne rozczarowanie, bo obudziłam się chora i choć udawałam dzielnie, ciotki zorientowały się i zapakowały mnie do łóżka. Rozpłakałam się gorzko. Miałam nie zobaczyć wystrojonych gości, a przede wszystkim Alicji. To ostatnie rozczarowanie zostało mi oszczędzone, bo Alicja wieczorem przyszła do mego pokoju. Zawsze okazywała pobłażliwość wobec mych kaprysów. Na jej widok zapomniałam o gorączce, bólu i nawet o balu, gdyż nigdy ludzka istota nie była tak piękna, jak ta stojąca przy mnie. Miała białą suknię z materiału, który mogłam porównać jedynie z księżycowym blaskiem, przenikającym oszronioną szybę. A z sukni wynurzały się olśniewające ramiona i piersi tak obnażone, że zawstydzona odwróciłam oczy. Na śnieżnobiałej szyi i w bujnych włosach skrzyły się kamienie; wtedy jeszcze nie wiedziałam, że były to brylanty. Upajałam się jej widokiem, a ona stała jak bogini przed swym czcicielem. Sądzę, że odgadła moje ukryte myśli i spodobały się jej, była bowiem kobietą próżną, a dla takiej słodkie jest nawet uwielbienie dziecka. Pochyliła się nade mną tak, że jej cudowne oczy spotkały moje oszołomione spojrzenie. — Powiedz mi, malutka Beatrice, czy jestem piękna? Z trudem wydobyłam z siebie głos i przyznałam otwarcie, że uważani ją za piękniejszą od aniołów. Uśmiechnęła się zadowolona. W tej chwili wszedł stryj Hugh i choć zdawało mi się, że twarz mu pociemniała na widok nagiej wspaniałości jej ramion i piersi, to jednak pocałował żonę z nieukrywaną dumą kochanka, podczas gdy ona spojrzała na niego z lekką drwiną. — Słodka moja — powiedział. — Czy wyświadczysz mi przysługę? — A ona na to: — Być może. Wtedy on dodał: — A więc nie tańcz dziś z tym człowiekiem. Nie ufam mu. W głosie stryja więcej było mężowskiego rozkazu niż prośby kochanka. Alicja patrzyła nań pogardliwie. Gdy spostrzegła zmienioną twarz męża, bo Montressorowie nie znoszą ograniczania swojej władzy, to jakby zmieniła zdanie i jej usta okrasił uśmiech, choć oczy lśniły gniewem. Zarzuciła mu ręce na szyję (mnie się zdawało, że chętniej by go udusiła) i słodkim, pieszczotliwym głosem szepnęła mu coś do ucha. Stryj roześmiał się i twarz mu się rozjaśniła, ale i tak powiedział stanowczo: — Nie przeciągaj struny, Alicjo. Wyszli z pokoju razem, ona o krok przed nim, niezwykle dostojna. Potem odwiedziły mnie ciotki ubrane ładnie i skromnie, ale w porównaniu z Alicją wydały mi się bezbarwne. Z jej powodu okazałam się bardzo nieposłuszna. Miałam surowo przykazane pozostawać w łóżku, jednak postanowiłam ostrożnie zejść na dół i poczekać na okazję, by choć z ukrycia móc na nią popatrzeć. Kiedy dochodziłam do wielkiego hallu, usłyszałam czyjeś kroki i wystraszona schowałam się za kotarą niebieskiego saloniku. Lecz za mną weszła Alicja z jakimś mężczyzną, którego nigdy dotąd nie widziałam. Natychmiast przypomniał mi się giętki, czarny wąż o błyszczących ślepiach. Kiedyś omal mnie taki nie ukąsił. Na szczęście zabił go ogrodnik. Teraz pomyślałam sobie, że jeśli wąż miał duszę, to musiała wejść w tego człowieka. Usiedli obok siebie, potem on zaczął ją całować. Alicja nie tylko? nie odepchnęła go z oburzeniem, ale uśmiechnęła się i przysunęła bliżej’ miękkim, kocim ruchem. Rozmawiali w jakimś obcym języku. Byłam tylko niewinnym dzieckiem i nie wiedziałam nic o honorze i hańbie, jednakże wydawało mi się, że żaden mężczyzna oprócz stryja nie powinien całować Alicji. Od tamtej chwili przestałam jej ufać. Stałam cicho, choć wcale nie zamierzałam ich szpiegować i nagle ujrzałam, jak ciotka ze zmienioną twarzą prostuje się i odpycha kochanka. W drzwiach zobaczyłam stryja Hugha, w którego spojrzeniu widniały cała duma i namiętność Montressorów. Wszedł jednak do pokoju powoli i dostojnie, a Alicja i „czarny wąż” odsunęli się od siebie i wstali. Stryj zbliżył się do kochanka ciotki i z całej siły uderzył go w twarz. Ów, może dlatego, że w głębi serca jak każdy łajdak był tchórzem, pobladł straszliwie i wybiegł z pokoju, mrucząc przekleństwa. Stryj odwrócił się teraz do Alicji i głosem chłodnym i strasznym powiedział: — Od tej chwili już nie jesteś moją żoną. — W jego głosie było coś takiego, co mówiło, że Alicja nigdy nie uzyska przebaczenia ani miłości. Potem wskazał jej drzwi, a ona wyszła jak dumna królowa, bez śladu zawstydzenia na twarzy. A ja pobiegłam chyłkiem do swojego pokoju i rzuciłam się do łóżka. Zobaczyłam i usłyszałam więcej niż oczekiwałam, co zawsze spotyka osoby nieposłuszne i podsłuchujące. Stryj Hugh dotrzymał słowa i Alicja pozostała żoną tylko z nazwiska. Uniknął skandalu i plotek, gdyż rodowa duma kazała mu ukryć hańbę, zaś oficjalnie był pełnym szacunku i galanterii małżonkiem. Ciotki i pani Montressor nie wiedziały również o niczym, chociaż między sobą dużo rozprawiały i dziwiły się zmianom w zachowaniu stryja. Ja milczałam i nikt nie podejrzewał, że wiem cokolwiek o tej sprawie. Zaraz po Nowym Roku wróciłam do mamy, ale po niedługim czasie pani Montressor znowu po mnie przysłała mówiąc, że dom bez małej Beatrice wydaje się pusty. Pojechałam tam i nie zauważyłam żadnych zmian, jednak dwór był cichy i Alicja rzadko wychodziła z Czerwonego Pokoju. Stryja Hugha widywałam od czasu do czasu. Najczęściej wtedy, gdy wyjeżdżał lub wracał z podróży w interesach, albo przynosił mi z miasta książki i słodycze. Za to codziennie przebywałam w Czerwonym Pokoju z Alicją, gdzie rozmawiała ze mną bardzo życzliwie, choć nie zawsze ją rozumiałam. Pani Montressor wyraźnie nie pochwalała tej zażyłości, ale nic nie mówiła. Chodziłam więc i słuchałam, mimo że dziwne zachowanie Alicji i te błyski w oczach niezbyt mi się podobały. Nie mogłam też jej pocałować. Ona zaś wciąż namawiała mnie przymilnie i gniewała się, gdy odmawiałam. Nie sądzę jednak, by domyśliła się przyczyny. Marzec tego roku był jak straszliwie gwałtowny i wygłodzony lew, a stryj Hugh wyjechał z domu podczas silnego sztormu i nie wracał przez kilka dni. Po południu usiadłam w bocznym hallu i snułam swoje marzenia, gdy Alicja zawołała mnie do Czerwonego Pokoju. Poszłam i znowu byłam zaskoczona jej pięknością. Oczy miała błyszczące, a policzki płonęły rumieńcem. Ujęła moją rękę rozpaloną dłonią i zmienionym głosem powiedziała: — Chodź tu, Beatrice. Chodź i porozmawiaj ze mną, bo nie mogę znieść samotności. Czas płynie wolno w tym ponurym domu. Sądzę też, że ten pokój wywiera na mnie jakiś zły wpływ. Niech twój dziecięcy szczebiot przegoni duchy tłoczące się po kątach, duchy zrujnowanego i zhańbionego życia! Nie bój się, nie jestem szalona! Nie myślę wszystkiego, co mówię, ale mózg mi płonie, moja mała Beatrice! Czy znasz jakąś posępną legendę o tym pokoju? Trudno o odpowiedniejsze miejsce na ciemne czyny. Cicho, nie bój się! Opowiedz mi coś, a ja posłucham. — Z tymi słowy rzuciła się na obitą jedwabiem kanapkę i zwróciła ku mnie swą śliczną twarz. Chcąc nie chcąc, opowiedziałam jej starą historię o tym, jak to jeden z Montressorów zhańbił rodowe nazwisko i gdy wrócił do domu, matka powitała go wyrzutami. Oszalały ze wstydu i rozpaczy przebił się mieczem i umarł. Matka postradała zmysły z bólu i wyrzutów sumienia i do końca życia pozostała zamknięta w tym właśnie Czerwonym Pokoju. Jąkając się, mówiłam tak jak ciotka Elizabeth, która nie wiedziała, że ją podsłuchuję. Alicja stwierdziła, że jest to historia godna Montressorów. Trochę się nastroszyłam, bo przecież należałam do tej rodziny, i byłam z tego dumna. Wtedy wzięła mnie łagodnie za rękę i zapytała: — Powiedz mi, czyj gdyby twoje ciotki mówiły, że nie jestem godna twej miłości, uwierzyłabyś im? Przypomniałam sobie niebieski salonik, więc siedziałam w milczeniu. Odepchnęła moją rękę z gorzkim uśmiechem i chwyciła ze stolika mały sztylet z ozdobną rękojeścią. Zauważyłam, że to okrutna zabawka, na co przeciągnęła palcami po ostrzu ruchem, który przyprawił mnie o dreszcz. — Tylko jedno uderzenie — rzekła. — Jedno małe uderzenie i serce przestaje bić, zmęczony umysł odpoczywa, a oczy i usta już się nie uśmiechną. To byłaby najkrótsza droga wyjścia ze wszystkich kłopotów! Zadrżałam i zaczęłam ją błagać, by odłożyła sztylet. Zrobiła to niedbałym gestem, a potem zapytała: — Powiedz mi szczerze mała, poważna Beatrice, czy odczułabyś przykrość, gdybyśmy już nigdy nie miały siedzieć razem w Czerwonym Pokoju? Odparłam bez zastanowienia i zgodnie z prawdą, że tak, na co rysy jej złagodniały i westchnęła. Po chwili otworzyła inkrustowaną kasetkę, wyjęła prześliczny łańcuszek i założyła mi na szyję. Nie chciała słuchać podziękowań i delikatnie zasłoniła mi usta piękną dłonią. — A teraz idź — powiedziała. — Ale obiecaj mi, że gdy ci wszyscy, wrodzy mi Montressorowie rozgłoszą, że Alicja jest gorsza niż śmierć, nie obdarzysz mnie pogardą lecz litością. Nie zawsze byłam taka. Gdybym miała przy sobie dziecko takie jak ty, zachowałabym czystość i niewinność. Proszę, obejmij mnie i ucałuj! Zrobiłam, o co prosiła, bo w jej zachowaniu była niezwykła tkliwość i pozbawione nadziei pragnienie. Potem wyszłam i znowu siedziałam w oknie w bocznym hallu, dopóki nie zapadły ciemności. Noc nastała straszna: czarna i burzliwa. Cieszyłam się, że stryj nie musi wracać w taką nawałnicę, kiedy niespodziewanie otwarły się drzwi i wkroczył do hallu w ociekającym wodą płaszczu. W jednej ręce trzymał pejcz, a w drugiej jakiś papier, wyglądający na zmięty list. Nawet noc nie była mroczniejsza od jego twarzy. Szedł dalej, nie zwracając na nic uwagi Ale ja samolubnie pobiegłam za nim, myśląc tylko o słodyczach, które obiecał przywieźć. Zapomniałam o nich, gdy znalazłam się przed drzwiami Czerwonego Pokoju. Alicja stała przy stole w podróżnym ubraniu, z odrzuconym kapturem i oczami płonącymi w bladej twarzy. Widniały na niej strach, poczucie winy i nienawiść. Stryj zatrzymał się przed żoną i głuchym, strasznym głosem wypowiadał niezrozumiałe dla mnie wówczas zdania. Oskarżał ją też, że chciała uciec z kochankiem i obiecywał okrutną zemstę. Ona czekała aż zamilkł, a wtedy zaczęła mówić jak kobieta szalona. Rzuciła mu słowa pełne wrogości, buntu i wyzwania. Oświadczyła, iż nie przeszkodzi jej w ucieczce, choć za przekroczenie progu groził żonie śmiercią. Pełen desperacji i poczucia krzywdy myślał wyłącznie o hańbie i doznanej zniewadze. Alicja chciała go wyminąć, a gdy chwycił ją za rękę, zwróciła się ku mężowi z wściekłością. Ukradkiem sięgnęła po sztylet leżący na stoliku. — Puść mnie! — syknęła. — Nigdy! — odparł. Wówczas ugodziła go sztyletem. Nigdy już nie widziałam takiej twarzy jak jej w tym momencie. Stryj padł ciężko na podłogę, lecz nawet martwy trzymał rękę żony. Uwolniła się z krzykiem, który dotąd dźwięczy mi w uszach, gdy wiatr,] wyje nad wrzosowiskami. Przebiegła hall, jak istota ogarnięta trwogą na widok zjawy i usłyszałam huk zatrzaskujących się za nią drzwi. Stałam bez ruchu, patrząc na martwego człowieka. Nie mogłam się poruszyć ani wydać głosu. Potem straciłam przytomność i leżałam długo, nie wiedząc o bożym świecie. Gdy odzyskałam zmysły, stryj Hugh dawno już spoczywał w mogile, a szum związany z występną żoną zdążył ucichnąć. Od tej pory nigdy o niej nie słyszano. Rodzina wypytywała mnie o to, co stało się w Czerwonym Pokoju. Odpowiadałam, jak umiałam najlepiej, choć bolało mnie, że nie zaspokajano mojej ciekawości. Później moja matka, bardzo wzburzona tym wydarzeniem, zabrała mnie do domu. Nie pozwoliła mi też nosić łańcuszka od Alicji, czego nie żałowałam, bo jego widok przywodził niemiłe wspomnienia. Minęło wiele lat, nim znowu odwiedziłam stary dwór. Pani Montressor kazała zburzyć skrzydło domu z Czerwonym Pokojem, aby nie przekazywać posępnej spuścizny następnym pokoleniom. Tak więc, kochana moja wnuczko, kończy się ta smutna historia. Nie zobaczysz nigdy Czerwonego Pokoju. Jaskółki nadal wiją gniazda pod okapem, lecz nie wiem, czy zrozumiesz ich mowę, tak jak niegdyś ja rozumiałam. ODKUPIENIE JOHNA CHURCHILLA 1906 John Churchill szedł wolnym krokiem jak człowiek, któremu nie spieszno dojść do celu i lęka się tego. Było późne popołudnie u schyłku wiosny, a wszystko dokoła tonęło w kwiatach. Przed nim i za nim wiła się jak czerwona wstęga droga wśród pól pokrytych bujną zielenią. Rozrzucone wzdłuż niej sady były białe i pachnące, a woń przenosił daleko wesoły, południowo—zachodni wiaterek. Zagłębienia przy narożnikach ogrodzeń gęsto porastały fiołki lub jasnozielone, młodziutkie i kędzierzawe paprocie. Obrzeże drogi złociło się i bielało od mniszka i dzikiej poziomki. Wydawało się, że jest to dzień, w którym człowiek powinien chodzić lekkim i żwawym krokiem, spoglądając ludziom prosto w oczy i szeroko otwierając wiośnie serce. Ale John Churchill wlókł się noga za nogą, opuściwszy głowę. Gdy spotykał kogoś, nie podnosił twarzy, lecz uciekał w bok wzrokiem, w którym objawiała się zawstydzona ulga, jeśli mijano go obojętnie. W niektórych osobach poznawał przyjaciół z przeszłości. Dziesięć lat nie zmieniło ich tak jak jego. Spędzili je wolni, zachowując dobre imię. John Churchill przeżył ten okres za więziennym murem. Jego krótko ostrzyżone włosy okrywała siwizna. Tandetne, źle dopasowane ubranie zwisało na przygarbionych plecach, twarz znaczyły liczne zmarszczki, a przecież nie był starcem. Miał lat czterdzieści; trzydzieści zaś, gdy za defraudację bankowych pieniędzy został skazany i osadzony w więzieniu. Pozostawił w rozpaczy żonę i ojca oraz siostrę, której duma cierpiała bardziej niż serce. Nie spotkał ich od tej pory, ale wiedział, co się wydarzyło. Żona zmarła dwa miesiące po zakończeniu przewodu sądowego, osierociwszy maleńkiego synka, ojciec podążył za nią tego samego roku. To on, John Churchill ich zabił; choć czuł żal, to jednak zabił swoim uczynkiem. Synka, którego nigdy nie widział, wzięła jego siostra, lecz nigdy nie wybaczyła bratu niegodnego postępku i nie napisała doń ani słowa. Wiedział, że wychowa chłopca w pogardzie dla ojca albo w niewiedzy o nim. Wyszedł z więzienia i nie miał na całym świecie ani jednej przyjaznej duszy. Życzliwa dłoń nie wyciągnęła się z pomocą. Najlepsze, co dawni przyjaciele mogli zrobić, to zapomnieć o nim. Pełen goryczy i rozpaczy, a także nienawiści do pełnego blasków wiosennego świata, bez bliskich, żony, domu, czuł się skazany na los wyrzutka. O Bogu i ludziach myślał z bolesną urazą. Ciepłe uczucia zostały mu w sercu tylko dla syna. Opuszczając więzienie, podjął decyzję. Miał trochę pieniędzy odziedziczonych po ojcu. To wystarczy, by udać się na zachód pod przybranym nazwiskiem. Nieznane otoczenie i nowe przeżycia pozwolą zapomnieć o hańbie. Nie dbał o to, co się z nim stanie. W głębi serca godził się z myślą, że wciąż będzie staczał się w dół. Gdyby miał się o kogo troszczyć, pewnie starałby się zyskać ludzki szacunek. Mógłby przekreślić przeszłość i wkroczyć na drogę honoru i uczciwości. Lecz był sam. Pójdzie więc, gdzie oczy poniosą. Najpierw jednak musi zobaczyć Joeya. Pewnie jest już dużym chłopcem, ma prawie dziesięć lat. Odwiedzi siostrę, choć raz spojrzy na syna. Myśl o niechęci w oczach dziecka napełniała go przerażeniem. Mimo to pożegna się z nim i… odejdzie za zawsze. — A wtedy padnę wprost w objęcia diabła — mruknął do siebie ponuro. — To właściwe miejsce dla takiego niebieskiego ptaszka. I pomyśleć tylko, że byłem kiedyś innym człowiekiem. Można oszaleć! Żywa dusza nie uwierzy w moją skruchę i nie da mi szansy, nie obdarzy zaufaniem! Żal nie zmyje plamy na honorze. Nie odzyskam ukochanej żony, której złamałem serce. Dla człowieka, co upadł tak nisko, nie ma drogi odwrotu. Gdyby Emily żyła, spróbowałbym ze względu na nią. Lecz jaki szaleniec rusza do walki bez nadziei powodzenia. Pozostanę na dnie. Żadnej wspinaczki w górę! Pierwszy dzień wolności uczcił pijaństwem. Po wytrzeźwieniu wsiadł w pociąg do Alliston i pojechał zobaczyć syna. Na stacji nikt go nie rozpoznał i nie zwrócił nań uwagi. Był jak nieboszczyk, który zmartwychwstał i spostrzegł, że wokół są tylko obcy ludzie. Do domu miał trzy mile, ale postanowił pójść pieszo, by odwlec krytyczną chwilę. Wreszcie dotarł na miejsce i zatrzymał się na drodze, zaglądając przez budzące szacunek żelazne ogrodzenie. Na myśl, że musi przejść starannie przystrzyżony trawnik, a potem zapukać do frontowych drzwi, opuściła go odwaga. Ach, gdyby można było przemknąć do tylnego wejścia, zobaczyć Joeya, bez spotkania lodowatego spojrzenia siostry! Gdyby tylko znalazł chłopca i porozmawiał z nim na osobności! Skradał się na tyły domu ścieżką między wysokimi, gęstymi świerkami. Przed furtką zatrzymał się, gdyż zza drzew usłyszał dziecięce głosy. Przysunął się, jak mógł najbliżej. Ze ściśniętym gardłem powiódł wzrokiem przez zasłonę z gałęzi. Czy to był Joey? Jego mały synek? Tak, to on. Rozpoznałby wszędzie te podobne do Emily rysy. Chłopiec miał kędzierzawe, brązowe włosy i delikatnie zarysowane usta matki, a przede wszystkim jej śmiałe, szczere oczy, w których nie było cienia fałszu czy niepewności. Joey Churchill siedział na kamiennej ławce, trzymając jedną stopę w małych, opalonych dłoniach. Naprzeciw niego stał oparty plecami o pień wielkiej kwitnącej jabłoni Jimmy Morris, z rękami w kieszeniach i wykrzywioną, piegowatą twarzą. Jimmy mieszkał w sąsiednim domu i zazwyczaj chłopcy żyli w przyjaźni, ale dziś pokłócili się o sposób budowy indiańskiej zasadzki w świerkowym lasku za chlewikiem. Spór był długi i namiętny, a zakończył się osobistymi przytykami. John Churchill przykląkł za żywopłotem, by lepiej widzieć Joeya, a wtedy Jimmy rzekł pogardliwie: — Nie obchodzi mnie, co masz do powiedzenia. Nikt ci nie uwierzy, bo twój ojciec siedzi w więzieniu. Cios był celny. Nie pierwszy raz towarzysz zabaw wypominał Joeyowi ojca. Nigdy jednak nie robił tego Jjmmy! Docinki innych nie raniły. Zabolało to, że powiedział coś podobnego najlepszy przyjaciel. Mali chłopcy są okrutni. Jimmy zauważył swoją przewagę i postanowił ją wykorzystać. — Twój ojciec ukradł pieniądze, ot co i ty wiesz, że tak było. Bardzo się cieszę, że mój tata nie jest złodziejem. A kiedy wypuszczą twego ojca, znowu pójdzie kraść. Mój tata mówi, że tak będzie i nie chce mieć z nim do czynienia. Własna siostra nie chce mieć z nim do czynienia. Tak, Joeyu Churchill! — Znajdzie się taki ktoś! — zawołał przejęty Joey. Zsunął się z ławki i spojrzał Jimmiemu dumnie w oczy. Niewidoczny obserwator po drugiej stronie żywopłotu zobaczył, że chłopiec ma bladą twarz i zaciśnięte usta. Była to twarz dorosłego człowieka. — Ja zechcę mieć z nim do czynienia! Jest moim ojcem i kocham go. Nie obchodzi mnie, co zrobił. Kocham go bardziej teraz, niż gdyby był taki dobry jak twój tata, bo on mnie potrzebuje! Zawsze go kochałem. Napisałbym do niego o tym, gdyby ciotka Beatrice powiedziała, dokąd wysłać list. Ciotka nie chce rozmawiać o ojcu, a ja o nim cały czas myślę. On będzie jeszcze dobrym człowiekiem, ja to sprawię! Przyrzekłem to sobie, słyszysz Jimmy? — Nie wiem, czy potrafisz — wyjąkał Jimmy zawstydzony. Pragnął cofnąć wypowiedziane słowa. — Powiem ci, co zrobię! Joey podniósł dumnie głowę i rzucił wyzwanie całemu światu. — Mogę go kochać i stać przy nim! Po wyjściu z więzienia przyjdzie się ze mną zobaczyć. A ja go uściskam, pocałuję i powiem: — Nieważne co było, tato. Wiem, że tego żałujesz i nigdy tak już nie postąpisz. Staniesz się porządnym człowiekiem, a ja będę cię wspierał. Nikt go nie kocha prócz mnie, bo ciotka na pewno nie. I pójdę z nim wszędzie! — Nie możesz — zauważył niespokojnie Jimmy. — Ciotka ci nie pozwoli. — A właśnie, że tak. Będzie musiała. Należę do mego ojca. Sądzę, że wkrótce się tu zjawi, bo jego kara dobiega końca. Bardzo chcę, aby przyjechał. Jestem mu potrzebny. I wiesz, Jimmy Morrisie, będę z niego dumny, tak, będę z niego tak samo dumny jak ty ze swego ojca. Kiedy dorosnę, nikt nie odważy się go obrażać, zapewniam cię. Będziemy razem, będziemy stawać w swojej obronie! Ciotka Beatrice ma dużo własnych dzieci i nie sądzę, by żałowała, gdy odejdę. Ona wstydzi się swego brata, bo źle postąpił. A ja się nie wstydzę i pokocham go i wynagrodzę wszystko, co przecierpiał! A teraz, Jimmy, możesz sobie iść do domu! — Jimmy Morris odszedł, a Joey rzucił się na ziemię i leżał bez ruchu z twarzą ukrytą w trawie. John Churchill klęczał za żywopłotem, pochylając głowę. Łzy płynęły mu po policzkach, ale w oczach zjawił się nowy, czuły blask. Gorycz i rozpacz zniknęły z jego serca, a ich miejsce zajęły spokój i nadzieja. Niech Bogu będą dzięki za tę lojalną duszyczkę! Nie zawiedzie zaufania syna. Odkupi swą przeszłość. Pojedzie na zachód pod własnym nazwiskiem. Będzie ciężko pracować i spłaci zdefraudowaną sumę, nawet jeśli zajmie mu to resztę życia. Ze względu na chłopca oczyści nazwisko z hańby. Powiedział półgłosem, unosząc wzrok do nieba: — Boże, bądź miłosierny dla mnie, grzesznika! Potem wstał i wyprostowany podszedł do małej, leżącej nieruchomo postaci. — Joey, mój chłopcze — zaczął ochryple. — Joey… Joey zerwał się na równe nogi, a łzy ciągle jeszcze lśniły mu w oczach. Zobaczył posiwiałego mężczyznę patrzącego nań z miłością i smutkiem. Wiedział już, kto to jest i z okrzykiem radości rzucił się w wyciągnięte ramiona ojca, którego uratował swą miłością. SZLACHETNE POŚWIĘCENIE W domu Byrona Lyalla bawiono się w najlepsze. Toff Leclerc, pierwszy skrzypek w trzech hrabstwach, rozsiadł się wygodnie na kuchennym stole. Lśniące, brązowe skrzypce, które jego dziadek przywiózł niegdyś z Grand Pre, miały czarodziejską moc i nawet stara ciotka Phemy puściła się w pląsy. Pod ścianami kuchni siedziała młodzież, a w progu otwartych drzwi do bawialni tłoczyli się goście, którzy chcieli tylko popatrzeć na roztańczone pary. Skończył się właśnie żywy, szkocki taniec i odprowadzano zmęczone dziewczęta na miejsca. Mattie Lyall przyniosła garnuszek wody i skropiła podłogę, nad którą unosiła się chmura delikatnego pyłu. Skrzypki pomrukiwały w rękach Toffa, oczekującego na ustawienie się par, lecz tancerze wychodzili z ociąganiem. Już nie było tej przepychanki jak na początku zabawy. W jadalni nakrywano stoły do kolacji, a większość gości zgłodniała. — No chłopcy, ruszcie się! — zawołał zniecierpliwiony skrzypek. — Zaproście swoje panny do nowego tańca. Po chwili Paul King wyprowadził z mrocznego kąta Joan Shelley. Joan bawiła się tego wieczoru tylko z nim. Kiedy stanęli w jasnym świetle lamp, kierowały się na nich zaciekawione i pełne nagany spojrzenia. Connor Mitchell stojący w progu na tle księżycowej poświaty gwałtownie okręcił się na pięcie i wyszedł. Paul King patrzył na obserwatorów z wyzywającym uśmiechem i czekał aż wszyscy się ustawią. Paul był przystojnym młodzieńcem o pewnym siebie i nie pozbawionym wdzięku sposobie bycia. Kobiety szalały za nim. Miał gęste, kręcone włosy, ciemne, podłużne oczy, a usta czerwone i kuszące jak u dziewczyny. Paul King uchodził za nicponia z nieciekawą przeszłością. Był leniwy i lubił sobie wypić. Opowiadano o nim brzydkie historie. Ale tego wieczoru nie było mężczyzny, który by mu nie zazdrościł zabawy z Joan. Joan — szczuplutka dziewczyna w bieli — bardzo przypominała słodko pachnącą różę, jaką wpięła w ciemne włosy. Jej twarz była jasna i młoda, wyraźnie, choć delikatnie zarysowana. Miała piękne, niewypowiedzianie słodkie szafirowe oczy, przesłonięte zazwyczaj długimi rzęsami. Było kilka dziewcząt znacznie efektowniejszych, ale żadna nie posiadała tyle wdzięku. Przy niej te wszystkie rumiane piękności wyglądały banalnie i zbyt dojrzale. Pozwoliła, by Paul zatrzymał jej rękę, on zaś przenosił raz po raz wzrok z gapiących się ludzi na nią i wówczas wymieniali spojrzenia, jakby znajdowali się zupełnie sami. Ustawiły się wreszcie trzy inne pary i zabrzmiały dźwięki skrzypiec. Joan wykonywała kolejne figury lekko i zgrabnie. Paul tańczył w radosnym zapamiętaniu, prawie nie spuszczając oczu z twarzy partnerki. Kiedy zakończyli ostatni szalony obrót, zbliżył się brat Joan i gniewnym tonem polecił dziewczynie wyjść do sąsiedniego pokoju, bowiem zabawa z jednym mężczyzną była źle widziana. Joan zwróciła na Paula oczy z niemym pytaniem, a ten skinął twierdząco. Nie miał zamiaru w tej chwili wszczynać awantury i Joan posłusznie wyszła do bawialni. Jeszcze spokojnie wyjął różę z jej włosów, spojrzał wokół z miną zwycięzcy i wyszedł na dwór. Jesienna noc była pochmurna i chłodna. Wiał lekki wietrzyk od strony rozciągającego się tuż za progiem morza. W dali, na zatoce, kołysały się łodzie, a na tle srebrzystego nieba płonęło czerwone światło latarni morskiej. Paul pogwizdując beztrosko, poszedł w dół piaszczystą drogą. Jakże mocno ją kochał, on, Paul King, który zawrócił w głowie tylu kobietom o żadną nie dbając. Ona też go kochała. Nie wyraziła tego słowami, ale oczy i głos mówiły mu o tym. Ona, Joan Shelley, najlepsza partia w Harbour! Starało się o nią bezskutecznie tylu mężczyzn, a on ją zdobył. Była jego i tylko jego. Serce rozpierała mu duma i namiętność. Rzucił się na chłodny piasek obok wyciągniętej na plażę łodzi Michaela Browna. Byron Lyall, posiwiały staruszek, trochę rolnik trochę rybak i Maxwell Holmes, nauczyciel, gawędząc podeszli do łodzi. Paul leżał cicho i słuchał bez specjalnego zakłopotania, bowiem obce mu było poczucie honoru. Obaj mężczyźni rozmawiali o nim i Joan. — Co za wstyd, by dziewczyna taka jak Joan Shelley traciła głowę dla podobnego nicponia — powiedział Holmes. Byron Lyall wyjął fajkę z ust i splunął w zamyśleniu na własny cień. — Straszny wstyd — potwierdził. — Dziewczyna zmarnuje sobie życie, jeśli za niego wyjdzie, jak nic zmarnuje. A wyjdzie za niego, to pewne. Opętał ją i dalibóg, nie rozumiem tego. Tuzin lepszych starało się o nią, choćby taki Connor Mitchell. Solidny, uczciwy chłopak z porządnego domu. Gdyby King dał jej spokój, przyjęłaby Connora. Lubiła go przecież. Lecz teraz to przeszłość. Świata za Kingiem nie widzi, za takim nędznym lekkoduchem. Wyjdzie za mąż i będzie żałowała do samej śmierci. On jest zepsuty do szpiku kości i nie zmieni się. No bo niech pan pomyśli, panie nauczycielu. Zazwyczaj mężczyzna, gdy się zaleca do dziewczyny, trochę się hamuje, niezależnie od tego, jak źle się prowadził. W zachowaniu Paula nie ma żadnej zmiany. Przedwczoraj upił się do nieprzytomności, a od miesiąca nie tknął żadnej pracy. A mimo to Joan Shelley weźmie go sobie za męża.— A co o tym sądzi jej rodzina? — spytał Holmes. — Ona ma tylko brata. Jest przeciwny Paulowi, ale to nie ma większego znaczenia. Dziewczyna postawi na swoim. Zmarnuje się, ja to panu mówię! Będzie całe życie nieszczęśliwa i nikt się nad nią nie zlituje. Obaj mężczyźni poszli dalej, a Paul leżał bez ruchu. Twarz zwrócił do ziemi i silnie przycisnął wargi do słodko pachnącej, zwiędłej róży. Słowa potępienia wypowiedziane przez Byrona Lyalla nie rozgniewały go. Wiedział, że każde zdanie to szczera prawda. Był nic nie wartym hultajem i takim pozostanie. Miał to we krwi. Nikt w jego rodzinie nie zasługiwał na szacunek, a on mniej niż inni. Ponadto nie miał zamiaru się zmieniać. Dlatego, że nie mógł i nie chciał. Nie był godny ręki Joan, a mimo to chciał się z nią ożenić! Aby zmarnować jej życie? Tak, nie ulega wątpliwości. Gdyby usunął się z jej życia, Connor Mitchell mógłby zapewnić jej to wszystko, czego on nie potrafi. Poczuł nagle, że wilgotnieją mu oczy. Całe szalone życie nie uronił jednej łzy, a teraz płynęły gorącym, niepowstrzymanym strumieniem. Nieznane uczucie przenikało jego namiętną naturę. Kochał Joan, lecz czy na tyle, by odejść i innemu zostawić ten wdzięk i słodycz? Czy miłość jest aż tak silna, żeby uchronić ją od życia w ubóstwie i poniżeniu? — Nie jestem godny nawet o niej myśleć — jęknął głucho. — nigdy w życiu nie postąpiłem przyzwoicie. Mieli rację! Ale jak mam z niej zrezygnować? Boże, co począć! — Leżał na piasku przez dłuższy czas, dopóki światło księżyca nie zajrzało za łódkę, przepędzając gęsty cień. Wtedy wstał i poszedł wolno brzegiem plaży, ciągle trzymając w ręku różę Joan. Powoli i ostrożnie oberwał z niej wszystkie płatki i wrzucił do wody. Popłynęły w dal jak czarodziejskie łódeczki na promieniach księżyca. Potem zawrócił do domu Lyallów i odszukał kapitana Aleca Mathesona, który paląc fajkę, przyglądał się tańczącej młodzieży. Obaj mężczyźni rozmawiali przez chwilę. Kiedy zabawa dobiegła końca, Paul odszukał Joan. Rob Shelley odprowadzał do domu swoją dziewczynę i z niechętnym grymasem przekazał Paulowi opiekę nad siostrą. Ten wyszedł z kuchni z aroganckim uśmiechem i idąc ogrodową ścieżką, głośno pogwizdywał. — Potańcówka pierwsza klasa — powiedział. Przypuszczam, że moja ostatnia w Prospect na dłuższy czas. — Dlaczego? — spytała zdziwiona Joan. — Och, wybieram się w rejs do Ameryki Południowej na szkunerze Mathesona. Bóg jeden wie, kiedy wrócę. Ta dziura śmiertelnie mnie znudziła. Chcę użyć trochę świata. Wargi Joan posiniały, gdy przygryzła brzeg szala. Zadrżała gwałtownie i przycisnęła dłoń do gardła. — Ty… ty nie wrócisz tutaj? — spytała słabym głosem. — Pewnie nie. Mam po uszy mieszkania w Prospect i nic mnie tu nie zatrzymuje. Na południu będzie weselej… Joan milczała. Szli drogą obsadzoną wysokimi świerkami, a między ich gęstymi gałęziami igrały księżycowe promienie. Paul gwizdał jedną melodię za drugą. Dziewczyna zaciskała dłonie. A więc nie zależało mu na niej. To były tylko żarty. Postąpił z nią tak samo jak z innymi. Zraniona duma walczyła w sercu z miłością. Wreszcie duma zwyciężyła. Nie dopuści, by widział, jak cierpi. To jej nie będzie na nim zależało! Przy furtce domu Shelleyów King wyciągnął rękę. — Cóż, żegnaj Joan. Wypływam jutro, więc się już nie zobaczymy. Może nawet przez długie lata. Kiedy wrócę do Prospect, będziesz dostojną mężatką. Jeśli w ogóle wrócę. — Żegnaj — odparła opanowanym głosem. Podała mu lodowatą rękę i spojrzała spokojnie w oczy, nie unikając jego wzroku. Kochała go całym sercem, lecz pogarda zaczęła wypierać tę miłość. A jednak był łajdakiem bez zasad i honoru! Paul odszedł ścieżką i minął wzgórze. Potem rzucił się na ziemię pod gałęzie świerkowe, wciskając twarz w chłodne, pachnące paprocie. Tak spędził samotnie najczarniejszą godzinę swego życia. Kiedy nazajutrz szkuner kapitana Aleca wypływał z przystani, Paul King był na pokładzie najweselszy i najbardziej beztroski z całej załogi. Ludzie z Prospect kiwali głowami z satysfakcją. — Bóg z nim — mówili. — Dobrze, że się go pozbyliśmy. Paul King ma czarną duszę. Nigdy w życiu nie postąpił szlachetnie. BIAŁA MAGIA 1921 Pewnego wrześniowego popołudnia, roku pańskiego 1840, Avery i Janet Sparhallow zrywały jabłka w wielkim sadzie swego stryja Daniela. Było ciepło i wszystko dokoła kąpało się w łagodnych promieniach słońca. Za sadem rozciągały się pola, a za nimi przez rzadki brzozowy lasek prześwitywały szafirowe wody Zatoki św. Wawrzyńca. Między drzewami przemykał delikatny wietrzyk i jasnoliliowe astry w ogrodzie kołysały leciutko główkami. Janet Sparhallow, która kochała przyrodę, była bardzo szczęśliwa, co zresztą uwidoczniało się na jej drobnej, opalonej twarzyczce. Avery Sparhallow za to nie wyglądała na zadowoloną. Pracowała z roztargnieniem i rzadko się uśmiechała. Avery uważana za piękność nie miała równych sobie w Burnley Beach. Istotnie posiadała tę nie budzącą wątpliwości urodę, jaką dają bujne, czarne włosy, piękna zdrowa cera i wesołe błyszczące oczy. Jeśli chodzi o Janet, to nikt nie nazwałby jej piękną ani nawet ładną. Ot, wysoka i szczupła siedemnastolatka, z długim ciemnobrązowym warkoczem, piwnymi oczami oraz niezwykle małymi ustami. Miewała przebłyski piękności, gdy bywała ożywiona, bo silne rumieńce zmieniały ją nie do poznania. Jednakże w takich chwilach nie spoglądała w lustro. Nie wiedziała też, jak niewiele trzeba było jej twarzy, aby uległa zmianie: silniejszy powiew wiatru, nieoczekiwany widok jakiegoś ślicznego zakątka, płomiennie czerwony mak, śmiech dziecka, czyjeś kroki. Avery nic nie poruszało. Nie przejęła się nawet widokiem swej ślubnej sukni z cudownego, jasnoseledynowego jedwabiu w malutkie pączki róż. Materiał przysłano aż z Anglii, gdzie brat ciotki Matyldy handlował jedwabiami. Suknia ślubna Avery wywołała większą sensację w Burnley Beach niż sam ślub. Toż Randall Burnley uganiał się za nią od trzech lat i każdy wiedział, że panna z domu Sparhallow nie może wyjść za kogoś innego, a Burnley powinien ożenić się tylko z kimś o nazwisku Sparhallow. — Jedna jedwabna suknia! Chcę mieć ich tuzin! — powiedziała pogardliwie Avery. — I co będziesz robić z tuzinem jedwabnych sukien, mieszkając na farmie? — zdziwiła się Janet. — Och, rzeczywiście, co będę robić? — zgodziła się Avery ze śmiechem. — Randallowi nie zrobiłoby różnicy, gdybyś chodziła w kretonach — dodała Janet, chcąc pocieszyć siostrę. Avery znowu się roześmiała. — To prawda. Randall nie zauważa, co kobieta ma na sobie. Lubię, gdy mężczyźni zwracają na to uwagę i mówią mi o tym. Lubię kawalerów, którym bardziej podobam się w jedwabiu niż w kretonie. Włożę tę seledynową suknię w dniu ślubu i będę ją nosić do końca życia na ważne okazje, a z czasem stanie się rodzinnym skarbem jak ta okropna szata z niebieskiej satyny, należąca do ciotki Matyldy. A ja chcę mieć co miesiąc nową jedwabną suknię! Janet nie zwracała uwagi na takie gadanie. Avery zawsze była z czegoś niezadowolona. Pewnie uspokoi się, kiedy wyjdzie za mąż. Nie można narzekać, będąc żoną Randalla Burnieya, tego Janet była pewna. Janet lubiła zrywać jabłka, Avery zaś nie. Lecz ciotka Matylda kazała im zebrać tego popołudnia wszystkie czerwone, a słowo ciotki było na farmie prawem, nawet dla samowolnej Avery. Tak więc pracowały, rozmawiając o zbliżającym się ślubie, który miał się odbyć, gdy tylko Bruce Gordon wróci ze Szkocji. — Ciekawe, jaki on jest — mówiła w zadumie Avery. — Minęło osiem lat, odkąd wyruszył do Szkocji. Miał wtedy szesnaście lat… teraz więc dwadzieścia cztery. Wyjechał chłopiec, a wróci mężczyzna. — Prawie go nie pamiętam — powiedziała Janet. — Tylko tyle, że często się ze mną przekomarzał. — W jej głosie zabrzmiała niechęć, bo nie lubiła, by z niej drwiono. Avery roześmiała się. — Byłaś taka przeczulona, a drażliwi ludzie zawsze są przedmiotem żartów. Bruce to przystojny i do tego miły chłopak. Te dwa lata, które tu spędził, uważam za najmilsze i najweselsze. Chciałabym, żeby pozostał w Kanadzie, ale jego ojciec jest bogaty, a Bruce ambitny. Och, Janet, jakże pragnę mieszkać w starym kraju. To by dopiero było życie! Janet słuchała utyskiwań i nie mogła zrozumieć siostry. Nie odczuwała żadnej tęsknoty za Szkocją czy Anglią. Kochała tę nową ziemię i jej dzikie, dziewicze piękno. — Jestem zmęczona przebywaniem w Burnley Beach — ciągnęła z pasją Avery, gwałtownie potrząsając gałęzią, by podkreślić wypowiedź. Znam wszystkich ludzi, wiem jacy są. To tak, jakby się dwudziesty raz czytało tę samą książkę. Wiem, gdzie się urodziłam, za kogo wyjdę za mąż i nawet gdzie będę pochowana. Po ślubie z Randallem wszystkie moje dni będą jednakowe. Nigdy nie wydarzy się nic nieoczekiwanego lub niezwykłego. Mówię ci, Janet — tu Avery znowu potrząsnęła gałęzią — nienawidzę nawet myśli o tym! — Myśli o czym? — spytała zaskoczona Janet. — O małżeństwie z Randallem i pozostaniu na farmie przez całe życie. — Avery usiadła na szczeblu drabiny i roześmiała się siostrze w twarz. — Wyglądasz na oszołomioną. Czy naprawdę sądziłaś, że chcę wyjść za Burnieya? Oszołomiona Janet tak właśnie myślała. Czy bowiem jakakolwiek dziewczyna mogła nie chcieć Randalla Burnieya za męża? — A więc ty go nie kochasz? — spytała. Avery odgryzła kęs jabłka. — Nie — odparła szczerze. — Lubię go, nawet bardzo, ale będziemy się kłócić przez całe życie. — No to dlaczego za niego wychodzisz? — Bo robię się coraz starsza, mam dwadzieścia dwa lata. Dziewczęta w moim wieku są już mężatkami. Nie chcę być starą panną, a nie ma tu poza Randallem nikogo odpowiedniego dla Sparhallowów. Nie chciałabyś przecież, bym wyszła za Neda Adamsa lub Johna Buchanana, prawda? — Nie — odparła Janet; poczucie rodzinnej dumy nie było jej obce. — No więc widzisz, że muszę wyjść za Randalla. To sprawa przesądzona i nie ma co grymasić. Myślisz pewnie, że jestem w siódmym niebie, bo mam go poślubić. Jesteś romantycznym dzieciakiem, moja mała. — A czy Randall wie o twoich uczuciach? — spytała Janet stłumionym głosem. — Nie. On jest taki jak wszyscy mężczyźni, próżny i zadowolony z siebie. Wierzy, że za nim szaleję. I niech tak sądzi, dopóki nie będziemy po ślubie. Randall ma bardzo romantyczne usposobienie. Nie wiem, czy by się ze mną ożenił, gdyby wiedział, co myślę, mimo trzech lat narzeczeństwa. Mam zostać porzucona trzy tygodnie przed ślubem? — Avery znowu się roześmiała i rzuciła w trawę ogryzek. Janet w czasie przemowy siostry mocno pobladła, a teraz oblała się rumieńcem i wyładniała. Nie mogła znieść krytyki pod adresem Randalla. „Próżny i zadowolony z siebie!”, toż nie było człowieka bardziej skromnego! Stwierdziła ze zgrozą, że prawie nienawidzi Avery za to, że ta nie kocha Randalla. — Jaka szkoda, że nie zainteresował się tobą — zażartowała Avery. — Chciałabyś za niego wyjść? O, pewnie tak! — Nie! — wykrzyknęła Janet gniewnie. — Ja go tylko lubię. Gdy byłam zupełnie mała, uratował mnie przed zamknięciem na cały dzień w komórce za to, że potłukłam niebieską filiżankę ciotki Matyldy. To był wypadek! Więc nie pozwolił mnie zamknąć. Taki właśnie jest, wszystko rozumie. Chcę, żebyś za niego wyszła, bo on tego pragnie i to nie w porządku, że ty… że ty… — Nie ma porządku na tym świecie, dziecino. A czy to normalne, że taka ładna dziewczyna jak ja, kochająca życie i silne wrażenia, ma się zagrzebać na jakiejś farmie, na Wyspie Księcia Edwarda? Pozostaje mi jeszcze staropanieństwo, bo ktoś z rodziny Sparhallow nie może popełnić mezaliansu! Daj spokój, Janet i nie smuć się! Nie wiedziałam, że tak to sobie weźmiesz do serca. Będę dobrą żoną, spokojna głowa… i pomogę mu osiągnąć sukces znacznie lepiej, niż gdybym go traktowała jak anioła. Mężczyzny nie należy traktować jako doskonałości, skoro i tak jest o tym przekonany, a kiedy się go w tym utwierdza, to gotów spocząć na laurach. — Dobrze, że przynajmniej nie jesteś zainteresowana kimś innym — wtrąciła Janet z nadzieją w głosie. — Rzeczywiście. Lubię Randalla tak jak innych. — Randalla to by nie zadowoliło — zauważyła półgłosem Janet, ale Avery nie słuchała. Zabrała swój koszyk i odeszła. Janet przysiadła na najniższym szczeblu drabiny i pogrążyła się w przykrych myślach. Dotąd jeszcze nie czuła takiego niepokoju. Do Randalla przywiązała się, kochała go jak starszego brata. A Avery chce go skrzywdzić. Nie wolno go zranić, Avery musi się zakochać! Dlaczego nie zrobiła tego dotąd? Jej zdaniem każdy powinien kochać Randalla. Sobie jednak nie zadała pytania, czy chciałaby wyjść za niego za mąż. On nigdy nie zwróci na nią uwagi, na takie zwyczajne stworzenie o brązowych włosach i oczach i do tego niezupełnie dorosłe. Nikt jej nie zauważał w obecności ślicznej, różanolicej Avery. Janet akceptowała ten stan i nie była zazdrosna. Czuła jedynie, że pragnie szczęścia Randalla. Gdyby poślubił inną dziewczynę, przestałaby go widywać, rozmawiać z nim o rzeczach, które oboje kochali. Życie stałoby się jedną wielką pustką, gdyż ona, Janet, nigdy nie wyjdzie za mąż. Nie miała odpowiedniego kandydata, a właściwie to jej na tym nie zależało. Mając Randalla za szwagra, można było pozostać starą panną. Zbudował z jej pomocą piękny, drewniany dom dla przyszłej żony, której urządzanie wnętrz wcale nie zainteresowało. Tylko Janet i Randall dobrze się bawili, wymyślając schowki i szafy w ścianach. Obca dziewczyna nie powinna zostać panią tego domu i Randall musi poślubić Avery. Ale co zrobić, by ona go pokochała? Trzeba będzie zobaczyć się z babcią Thomas — postanowiła zdesperowana Janet. Uważała pomysł za głupi, ale wciąż o nim myślała. Babcia Thomas, bardzo stara kobieta, mieszkała w Burnley Cove i cieszyła się reputacją czarownicy. Burnleyowie i Sparhallowowie stali ponad takimi głupstwami, lecz żeglarze z całego wybrzeża starali się być z babcią w zgodzie, by nie posłała im niesprzyjającego wiatru. Dużo mówiono o miłosnych napojach. Janet słyszała, jak szeptali, iż Peggy Buchanan nigdy by nie zdobyła Jacka McLeoda, gdyby babcia nie dała jej pewnych ziół. Jack przedtem ani spojrzał na Peggy, choć ona uganiała się za nim od trzech lat. Potem, ni z tego, ni z owego, zaczął za nią szaleć i ożenił się, a do tego nieustannie dręczył ją zazdrością. A Peggy była najbardziej niepozorną dziewczyną Buchananów. Musiało więc coś w tym być! W tej chwili Janet powzięła decyzję; pójdzie do babci Thomas i poprosi o napój miłosny dla Avery. Jeśli babcia nie zdoła pomóc, to nie zaszkodzi. Janet trochę się bała, bo nigdy dotąd nie była w pobliżu czarownicy, ale czego nie zrobiłaby dla Randalla! Gdy Janet coś postanowiła, nie traciła czasu, tylko przystępowała do działania. Tego popołudnia wymknęła się z domu, lecz przedtem włożyła najdłuższą suknię i wysoko upięła włosy. Babcia nie powinna myśleć, że ma do czynienia z dzieckiem! Przepłynęła łodzią długi staw aż do złocistobrązowych wydm nad zatoką. Był wspaniały jesienny dzień. Pachniały kwiaty dzikich krzewów, a każde wgłębienie gruntu skrywało uroczą niespodziankę natury. Na lewym brzegu, w kępie brzóz zobaczyła nowy dom Randalla. Janet lubiła samotność, zwłaszcza w tak pięknym dniu, dlatego z pewną niechęcią pokonała kawałek zachwaszczonego pola i dotarła do pochylonego ze starości domku; z uczuciem przykrości i lekkim strachem. Ale tylko z lekkim, bo Janet była stanowczą osóbką. Ostrożnie podniosła zasuwkę i weszła do środka. Staruszka siedziała na niskim stołeczku przed kominkiem. W ręku trzymała fajkę, którą wskazała dziewczynie drugi stołek. Janet usiadła, ciekawie przyglądając się babci. Czy i ja będę taka na starość? — pomyślała. — Za moich czasów przyglądanie się komuś uważano za niegrzeczne — zauważyła babcia. A gdy Janet zaczerwieniła się, dodała: — Staraj się być rumiana, to nie będziesz potrzebowała lubczyku. Janet poczuła chłodny dreszcz. Skąd babcia wiedziała? Więc naprawdę była czarownicą? Przez chwilę żałowała, że tu przyszła. Może konszachty z ciemnymi siłami nie są właściwym postępowaniem? Peggy Buchanan uważano za osobę nieszczęśliwą. Gdyby tylko wiedziała, jak stąd wyjść, zrobiłaby to, nie czekając na poradę. Wtem z przybudówki doszedł jakiś hałas. — Sz–sz–sza. Słyszę, że diabeł chrząka jak świnia — mruknęła babcia ze złośliwą miną. Ale Janet pogardliwie się uśmiechnęła. Dobrze wiedziała, że to nie diabeł. Babcia Thomas była po prostu starą naciągaczką. Chwilowe wrażenie zniknęło w mgnieniu oka, pozostawiając wyniosły chłód Sparhallowów. — Czy może pani — powiedziała swobodnie —— sprawić, żeby jakaś osoba pokochała mocno inną osobę? Babcia wyjęła z ust fajkę i cicho się zaśmiała: — To, czego ci trzeba, to maść z ropuchy. — Maść z ropuchy! — Janet otrząsnęła się z obrzydzeniem. Babcia natychmiast zareagowała. — Nie ma nic lepszego — oświadczyła kiwając siwą głową. — Inne rzeczy nie są pewne. Położysz mu tego ociupinkę na powiekach i jest twój na całe życie! Musisz mieć coś szczególnie mocnego, bo nie jesteś zbyt ładna, chyba że się rumienisz. Janet znowu się zaczerwieniła. A więc babcia sądzi, że ona chce lubczyku dla siebie. Cóż, to nie ma znaczenia. Ważne jest dobro Randalla. — Czy to… to jest bardzo drogie? — wyjąkała. Nie miała dużo pieniędzy. W 1840 roku na farmach Wyspy Księcia Edwarda nie było ich wiele. — O, nie! — odparła babcia. — Nie sprzedam ci tego, ale dam. Lubię, gdy młodzi są szczęśliwi. Potrzesz mu powieki i już masz swego chłopca, a wtedy przyślesz starej babce kawałek weselnego tortu i nieco poczęstunku z pierwszych chrzcin! O tym nie zapomnij kochasiu! Janet zrobiło się zimno, tym razem z gniewu. Nienawidzi babci Thomas i nigdy się do niej nie zbliży! — Wolałabym raczej zapłacić — powiedziała chłodno. — Nie możesz, kochanieńka. Jakiej zapłaty wart jest taki skarb? Przemawia przez ciebie duma Sparhallowów. Dobrze więc, idź i zobacz, czy ich duma i pieniądze kupią ci miłość. — Babcia wyglądała na rozgniewaną, więc Janet pospiesznie spróbowała ją ułagodzić. — Och, niech mi pani wybaczy. Nie miałam nic złego na myśli. Tylko… to musi być bardzo kłopotliwe… zrobienie tej maści… Babcia znowu zachichotała. Z przyjemnością patrzyła na upokorzenie kogoś ze Sparhallowów. — Ropuchy są tanie — odrzekła. — Trzeba tylko umieć sporządzać maść. Masz tu pudełeczko, wystarczy ci tego, co tam jest. Jak się nadarzy okazja, posmaruj mu powieki, a kiedy otworzy oczy, pokocha cię. Tylko pamiętaj, ma spojrzeć najpierw na ciebie, a nie na kogoś innego. Na kogo pierwszego spojrzy, tego pokocha. — Dziękuję. — Janet wzięła pudełeczko i chciała wyjść natychmiast, ale bała się babci Thomas. Ta zaś patrzyła na nią, lekko mrużąc małe nieprawdopodobnie stare oczy. — Idź już sobie — powiedziała. — Spieszysz się przecież. Jesteś tak samo dumna jak wszyscy Sparhallowowie. Lecz nie mam ci tego za złe. Lubię dumnych ludzi, zwłaszcza kiedy przychodzą do mnie po pomoc. Janet z ulgą wyszła na dwór. Przez moment kusiło ją, żeby wyrzucić pudełeczko, ale opanowała się. Randall byłby bardzo nieszczęśliwy, gdyby się dowiedział, że Avery go nie kocha! Wypróbuje więc maść. Postara się zapomnieć z czego ją zrobiono i może… może coś z tego wyjdzie. Wracała do domu tą samą drogą przy brzegu, a drobne, srebrzyste fale rozlewały się na piasku. Była tak szczęśliwa, że policzki jej płonęły i Randall Burnley siedzący na łodzi spojrzał z podziwem, gdy dotarła do stawu. Janet ukradkiem wsunęła pudełko do kieszeni. Czuła się bardzo zakłopotana i nie wiedziała czy cieszyć się, czy nie, gdy zaproponował, że popłynie razem z nią. — Widziałem cię przed godziną i czekałem. Gdzie byłaś? — Och, tak po prostu na spacerze. Dzień taki piękny — odparła zaskoczona. Nie mówiła prawdy i to sprawiało jej przykrość. Oto skutki kumania się z czarownicami, pomyślała. Od razu zaczynają się kłamstwa i krętactwa. I znowu miała ochotę wyrzucić pudełeczko babci Thomas. Lecz stłumiła głos sumienia i poczuła się nieopisanie szczęśliwa. Szczęśliwa, ponieważ Randall Burnley wiózł ją łodzią po stawie, potem odprowadził prawie pod sam dom, mówił o pięknie tego dnia, o morzu i złocistej, jesiennej pogodzie, tak jak tylko on potrafił. Myślała też z zadowoleniem, że ma w kieszeni coś, co sprawi, że Avery go pokocha. Randall doszedł aż do brzozowego lasku i rozmawiał z nią jeszcze pół godziny. Choć mówił tylko o przeczytanej książce i szczeniaku, którego tresował, Janet słuchała go z zapartym tchem. Ona też mówiła zupełnie śmiało, bo nigdy nie czuła się skrępowana w jego obecności. Dopiero wówczas rozkwitała i miała cudowne wrażenie, że jest doceniana. Oczy jej błyszczały, a śniade policzki miały kuszące rumieńce. Kiedy w końcu Randall zawrócił do domu, wszystko dokoła pobladło. Janet uczuła zmęczenie długim spacerem i wyczerpującą rozmową z babcią. Wszystko to jednak było bez znaczenia, skoro miała lubczyk. To określenie brzmiało znacznie przyjemniej niż maść z ropuchy! Tego wieczoru Janet natarła sobie ręce baranim łojem. Dotąd uważała to za przejaw próżności i głupoty. Jednak dzisiaj Randall powiedział coś o pięknym kształcie jej dłoni. Skórę na nich miała brązową i trochę stwardniałą. Powinna się o nie zatroszczyć. Minęły dwa tygodnie i nie było okazji do wykorzystania czarodziejskiej maści. Janet zaczynała wpadać w rozpacz. Do wesela został tylko tydzień. Tort panny młodej upieczono, indyki utuczono, zaproszenia zostały wysłane i sukienka druhny uszyta. A pudełeczko z maścią było ciągle nietknięte. Pewnego dnia, gdy Janet zajęta była na piętrze, ciotka Matylda poleciła jej: — Przyślij do mnie Avery. Czeka tu na nią pewien młody człowiek. — Ciotka uśmiechnęła się znacząco, jak zawsze, gdy przychodził Randall. Nabrała tego zwyczaju od czasu, kiedy zaczynał starania o dziewczynę. Janet weszła do pokoju, gdzie Avery spała zmęczona dniem ciężkiej pracy. Błyskawicznie podjęła decyzję, rzuciła się do swej komody i wyjęła pudełeczko z dość nieprzyjemnie wyglądającą zawartością. Ostrożnie podeszła do łóżka i delikatnie dotknęła maści czubkiem palca. Mówiła, że wystarczy odrobina — pomyślała. — Och, mam nadzieję, że nie robię nic złego. — Drżąc z przejęcia, leciutko przesunęła palcem po powiekach siostry. Ta poruszyła się i otworzyła oczy. Janet z poczuciem winy schowała pudełeczko za plecami. — Randall jest na dole i pyta o ciebie — oznajmiła. Avery usiadła i rozejrzała się niespokojnie. Dziś nie spodziewała się jego wizyty i najchętniej drzemałaby dalej. Wstała nachmurzona, ale zaróżowiona ze snu wyglądała ślicznie. Janet nerwowo przyciskała dłonie do piersi. Czy czar zadziała? Musi się zaraz dowiedzieć, nie może czekać! Po kilku chwilach, które wydawały się wiekiem wyszła na dwór. Jak cień przemknęła pod otwarte okno saloniku i ostrożnie zajrzała do środka. W następnym momencie opadła na kolana; miała ochotę umrzeć. Młody człowiek w salonie nie był Randallem Burnleyem. Był ciemnowłosy, przystojny i elegancki. Siedział na kanapie obok Avery i ściskał jej dłonie. Uśmiechał się, patrząc wprost w zarumienioną, podnieconą twarz. Nie było wątpliwości, że to Bruce Gordon, oczekiwany kuzyn ze Szkocji! — I cóż ja najlepszego zrobiłam? Co ja zrobiłam? —jęknęła biedna Janet załamując ręce. Widziała bardzo dokładnie wyraz oczu Avery. Na Randalla nigdy tak nie patrzyła. Nieszczęsna maść babci Thomas podziałała skutecznie i Avery zakochała się, tyle że w niewłaściwym mężczyźnie. Zlodowaciała z przerażenia i wyrzutów sumienia Janet podniosła się i zaczęła nasłuchiwać. Usłyszała tylko poszczególne słowa, ale tak chciała wiedzieć, uzyskać pewność. — Obiecałaś czekać na mnie, Avery — powiedział z wyrzutem Bruce. — Bardzo długo cię nie było, sądziłam, że zapomniałeś o mnie — zawołała Avery. — Chyba trochę zapomniałem. Byłem wtedy jeszcze chłopcem. Ale teraz… Cóż, Bogu dzięki, że nie wróciłem za późno. Zapanowała cisza i Janet, bez skrupułów zaglądając w szparę ponad parapetem, zobaczyła dosyć, aby jej przypuszczenia się potwierdziły. Ostrożnie wycofała się i pobiegła do swego pokoju. Po pewnym czasie wpadła tam rozpromieniona i zwycięska Avery. Janet usiadła i spojrzała na siostrę przez łzy. — Janet — oznajmiła Avery. — W przyszłą środę wychodzę za Bruce’a Gordona. — Nie możesz tego zrobić — zawołała Janet z desperacją. — To wszystko moja wina… Och, chciałabym umrzeć… To ja przyniosłam tę maść od babci Thomas. Potarłam ci nią powieki, żebyś pokochała pierwszego mężczyznę, jakiego zobaczysz, bo myślałam, że na dole czeka Randall… Och, Avery!… Ta słuchała zdumiona i zagniewana. Wreszcie wykrzyknęła z oburzeniem: — Janet Sparhallow! Chyba zwariowałaś! Chcesz powiedzieć, że ty, panna Sparhallow, poprosiłaś starą Thomas o lubczyk, żebym zakochała się w Randallu? — Nie powiedziałam jej o tobie. Ona myśli, że mnie był potrzebny — jęknęła Janet. — Och, musimy to jakoś odkręcić… Pójdę jeszcze raz. Na pewno zna różne środki na zdjęcie uroku… Avery nie potrafiła długo się gniewać, odrzuciła głowę i roześmiała się serdecznie. — Dziecino, mówisz tak, jakbyś żyła w mrocznym średniowieczu! Sądzisz, że ta okropna baba może dać ci miłosny napój? Dziewczyno, zawsze kochałam Bruce’a, zawsze. Sądziłam, że o mnie zapomniał, lecz dzisiaj przyjechał i powiedział mi, że jest inaczej. Wychodzę za niego i jedziemy do Szkocji. — A co z Randallem? — spytała pobladła Janet. — Och, Randall!… Nie martwię się o Randalla. Najlepiej będzie, jak mu jutro wszystko opowiesz. — Nie zrobię tego, nie zrobię! — Mogę porozmawiać z nim sama. Nadmienię też, że chodziłaś do babki Thomas — oświadczyła bezlitośnie Avery. — Janet, nie stój i nie patrz z takim wyrzutem. Ach, nie zmrużę oka tej nocy, taka jestem podniecona. Wiesz, zostanę panią Gordonową z Gordon Brae, będę miała wszystko, czego dusza zapragnie i mężczyznę całkowicie mi oddanego. Co za kontrast z chudym Burnleyem i jego ciasnym sześciopokojowym domem! — Tej nocy obie siostry nie spały. Janet cierpiała tak jak nigdy dotąd. Musiała pójść do Randalla i złamać mu serce. Jeśli tego nie zrobi, to Avery przedstawi mu swoją wersję, a do tego nie można dopuścić. Nazajutrz po południu Janet szła przez brzozowy lasek na farmę Burnleyów mizerna i przygnębiona. Pozostawiła dom wzburzony nieoczekiwaną zamianą pana młodego. Randall sadził róże w ogrodzie i na jej widok podszedł z uśmiechem, by otworzyć furtkę. Dziewczyna wstrzymała oddech. Za chwilę wymierzy mu cios w serce i zetrze radość z jego twarzy. Zaczęła mówić prosto i bez ogródek. — Avery przysłała mnie, abym ci przekazała, że ona wychodzi za Bruce’a Gordona a nie za ciebie. On przyjechał wczoraj wieczorem… Powiedziała też, że zawsze jego… lubiła najbardziej. Dziwna zmiana dokonała się w rysach Randalla; nie takiej oczekiwała Janet. Zarumienił się i rzekł zupełnie wyraźnie: — Dzięki Bogu. Janet zdawało się że śni. Maść babki Thomas przewracała świat do góry nogami, gdyż nagle otoczyły ją ramiona Randalla, poczuła jego policzek przy swoim, a on sam mówił: — Teraz mogę już powiedzieć, jak bardzo cię kocham! — Mnie? Mnie? — wykrztusiła Janet z niedowierzaniem. — Tak, ciebie. Jesteś całym moim światem. Dziewczyno, nie mów, że nie pokochasz mnie, bo musisz, musisz! Janet!… — Tu ich oczy spotkały się i zawołał: — Ty mnie kochasz! Nie potrafili nigdy później przypomnieć sobie, co się działo w ciągu następnych pięciu minut. Janet czuła się tak, jakby powróciła do życia. — Trzy lata starałeś się o Avery — zaczęła z wyrzutem, gdy odzyskała głos. — Trzy lata temu byłaś dzieckiem. Chciałem mieć żonę. Avery jest bardzo ładna i sądziłem, że ją kocham. A potem jakoś nagle dorosłaś i zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Z Avery nie mogłem rozmawiać, nie interesowało jej to, o czym mówiłem. „Zawsze myślałem o tobie, lecz byłem związany słowem i ani nie postało mi w głowie, że ci na mnie zależy. Weźmiemy ślub w przyszłą środę, Janet. Będzie podwójne wesele. Nie przeszkadza ci taki krótki termin? — Och nie, wcale — odparła oszołomiona Janet. — Tylko… muszę ci coś wyznać… Nie miałam zamiaru… i bardzo się wstydzę… ale nie chcę, by między nami były jakieś tajemnice. Otóż, poszłam do babci Thomas… Dostałam od niej maść… żeby Avery cię pokochała, bo wiedziałam, co czuje naprawdę… Chciałam, abyś był szczęśliwy. Randall, nie rób tego! Nie mogę myśleć, gdy to robisz… Czy maść babki Thomas sprawiła, że ona pokochała Bruce’a? Randall roześmiał się stłumionym śmiechem szczęśliwego kochanka. — Jeśli tak się stało, to wspaniale. Ale ja nie potrzebuję żadnej maści. Kocham cię, a najlepszym lubczykiem jesteś ty, mój słodki elfie! MIĘTOWA ESENCJA PANNY KALISTY 1900 Panna Kalista była wzburzona. Bratanek, Kaleb Cramp, prawa ręka w gospodarstwie, znający jej wymagania, wyjechał do Klondike. Ona zaś musi zadowolić się innym pomocnikiem. Dlatego też panna Kalista rozglądała się dokoła i dumała, co robić dalej. Czas jej nie naglił, bo zbiory były pod dachem, a jesienna orka zakończona. Oczywiście chętnych nie brakowało. Pannę Kalistę znano jako hojną i sprawiedliwą pracodawczynię, chociaż miała swoje kaprysy i żądała ich bezwzględnego respektowania. Była właścicielką małej, lecz dobrze zagospodarowanej farmy i wygodnego domu, zaś jej pomocnik mieszkał w przybudówce. Kaleb Cramp mógł uchodzić za swego rodzaju doskonałość i panna Kalista nie spodziewała się znaleźć kogoś takiego samego. Ustaliła pewne warunki dla kandydatów, lecz na razie musiała jej wystarczyć pomoc syna sąsiadów. Pannę Kalistę niełatwo było zadowolić. Tego chłodnego, listopadowego dnia siedziała o zmierzchu przy oknie frontowego pokoju, rozmyślając nad upadkiem kwalifikacji najemnych robotników. A tu trzeba wymłócić owies, opatrzyć dom na zimę i dopilnować jeszcze wielu rzeczy. Po południu przyszedł Ches Maybin prosząc o pracę i zgodził się na bardzo niskie wynagrodzenie. Spotkała go jednak stanowcza odprawa, równie uprzejma jak ta, którą otrzymał zapijaczony Jake Stinson z Morrisvale Road. Panna Kalista nie miała szczególnego uprzedzenia do Chesa Maybina. Po prostu stosowała ogólnie przyjętą w świecie zasadę: jeśli człowiek jest w dołku, to należy go w nim pozostawić i nie dopuścić, by się podniósł. Nic tak nie wynosi w górę jak sukces i nie pogrąża jak porażka. Każdy w Cooperstown całkowicie popierał ten Pogląd. Ches Maybin miał dopiero osiemnaście lat, choć wyglądał na znacznie więcej. Nie dowiedziono mu żadnego konkretnego przestępstwa, lecz nieustannie podejrzewano, że ma coś na sumieniu. Pochodził z rodziny o marnej reputacji, toteż niektórzy dodawali jeszcze, że „czym skorupka za młodu nasiąknie”… Jego ojciec, stary Sam Maybin, był leniwym i sprytnym nicponiem, o czym wszyscy wiedzieli, i zakończył żywot w przytułku dla ubogich. Matka odumarła Chesa w niemowlęctwie i żył Bóg wie czym, z dnia na dzień. Spoglądano na niego krzywym okiem i kiedy coś się wydarzyło we wsi, z reguły obciążano odpowiedzialnością, robiąc zeń kozła ofiarnego. Zarzucano mu, że jest leniwy, patrzy spode łba i prędzej czy później źle skończy. Mało tego, że mu nikt ręki nie podał, to robiono co się da, aby go zepchnąć na złą drogę. Kiedy tego chłodnego, listopadowego popołudnia panna Kalista odprawiła Chesa, natychmiast przestała o nim myśleć. Miała na głowie sprawy ważniejsze niż mało obiecujący synalek starego Sama Maybina. Panna Kalista mieszkała sama i choć nie było w tym nic niezwykłego, tym razem czuła się zaniepokojona. Przede wszystkim dlatego, że w górnej szufladzie kredensu leżało pięćset dolarów, które wyjęła poprzedniego dnia z bezpiecznego sejfu banku w Millageville. Wokół wspomnianej instytucji zaczęły ostatnio krążyć niezbyt miłe pogłoski i panna Kalista, osoba wielce przezorna, wycofała swój depozyt. Nosiła się z zamiarem ulokowania pieniędzy w banku w Kerrytown. Za nic na świecie nie chciała trzymać takiej sumy przy sobie. O zmierzchu gawędząc po sąsiedzku z panną Galloway, zwierzyła się ze swego kłopotu; otóż denerwowało ją, że przez noc pieniądze muszą zostać w domu. — Na pewno są tu bezpieczne, bo żywa dusza nie wie o nich. Ale nie jestem przyzwyczajona do większej gotówki, no i może nadejść jakiś włóczęga. Nie martwiłabym się, gdyby tu był Kaleb. Pewnie samotność tak mi działa na nerwy. Panna Kalista czuła niepokój jeszcze wtedy, gdy wieczorem kładła się do łóżka. Lecz jako kobieta rozsądna, postanowiła nie poddawać się nastrojom. Pozamykała starannie drzwi i okna, sprawdzając czy zamki i zasuwki dobrze działają. Zasuwka przy oknie w jadalni była złamana, lecz, jak wytłumaczyła sobie panna Kalista, od sześciu lat nikt jakoś nie próbował wejść tym oknem, więc jest mało prawdopodobne, że spróbuje dzisiaj. Położyła się wreszcie i mimo zmartwień natychmiast zasnęła. Było już dobrze po północy, kiedy się obudziła i usiadła na łóżku. Nasłuchiwała, wstrzymując oddech. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś poruszał się ostrożnie w pokoju na dole. Kota zamknęła na noc w drewutni i nie mógł się stamtąd wydostać. Więc na pewno wszedł tu jakiś włóczęga lub żebrak. Panna Kalista mogła obawiać się wyimaginowanych złodziei, ale wobec prawdziwego zagrożenia nie straciła głowy. Szybko i cicho, jakby sama została włamywaczem, ubrała się, po czym na palcach zeszła do hallu. Światło księżyca dostatecznie oświetlało pomieszczenie, toteż bez trudu zdołała dotrzeć do jadalni, zanim zauważono jej obecność. Przy kredensie, w pośpiechu przeszukując otwartą szufladę, stał mężczyzna słabo widoczny w księżycowej poświacie. Gdy panna Kalista pojawiła się na progu, nocny gość odwrócił się zaskoczony, a potem z niewyraźnym okrzykiem rzucił się nie ku odważnej damie, lecz w stronę otwartego okna. Panna Kalista w mgnieniu oka spostrzegła, że przestępca wymyka się jej z rąk. Wiedziona typowo kobiecym odruchem wymierzenia kary, chwyciła stojący na kredensie słoik z miętową esencją i rzuciła w bezczelnego osobnika. Pocisk uderzył uciekiniera w ramię akurat w momencie, gdy wyskakiwał z okna, a odłamki szkła rozsypały się z hałasem po parapecie. W następnej chwili panna Kalista stała już sama przy kredensie, lekko oszołomiona. Całe wydarzenie zdawało się nierealne. Jednak otwarta szuflada i okruchy szkła nie były snem. Panna Kalista opanowała się. Zapaliła lampę, pozbierała odłamki szkła, zamknęła okno i ustawiła na miejsce krzesła. Sprawdziła, że pieniądze spoczywają bezpiecznie w nie tkniętej przez złodzieja szufladzie. Została na miejscu przestępstwa aż do świtu, dokładnie przemyślała całą sprawę i postanowiła niczego nie rozgłaszać. Nie miała pojęcia, kim był złodziej, a nic dobrego nie wyniknie z powstałego zamieszania. Mogła niechcący skierować podejrzenie na zupełnie niewinną osobę. Rankiem, nie tracąc czasu, pojechała do Kerrytown, gdzie z ulgą złożyła oszczędności w banku. Znowu mogę cieszyć się życiem, powiedziała do siebie. Dobry Boże, gdybym tak miała trzymać je w domu przez tydzień, to bym skończyła w domu wariatów. Miała do zrobienia zakupy, chciała też odwiedzić przyjaciół, toteż prawie cały dzień spędziła w mieście. Do Cooperstown wróciła dopiero wieczorem i wstąpiła do narożnego sklepiku po zapałki. Sklep pełen był mężczyzn zajętych rozmowami i paleniem tytoniu. Panna Kalista uważała dym tytoniowy za osobistego wroga i nie lubiła przebywać w sklepie dłużej, niż to było konieczne. Musiała jednak, choć niechętnie, poczekać na swoją kolejkę. Wtem drzwi się otworzyły i wszedł Ches Maybin wpuszczając przejmujące listopadowe zimno. Ukłonił się ponuro panu Fellowi i powiedział coś niewyraźnie do mężczyzny na drugim końcu pomieszczenia. Gdy mijał pannę Kalistę, ta podniosła głowę i wciągnęła nosem powietrze. Pośród różnych zapachów: tytoniu i wędzonych śledzi uderzyła ją ostra, przyjemna woń mięty. Do chwili przybycia Chesa, tego zapachu nie było. Chłopak zaś zaraz wyszedł i kroczył spokojnie drogą, kiedy panna Kalista prędko załatwiwszy sprawę, żwawo ruszyła za nim. Osądziła chłopaka już w tej chwili, gdy pan Fell pakował jej zapałki. Nigdy nie potrzebowała dużo czasu do podjęcia decyzji. Gdy zatrzymała swego tłustego konika, młody człowiek spojrzał na nią ukradkiem. — Dobry wieczór, Chester — powiedziała życzliwie. — Mogę cię podwieźć, jeśli idziesz w moją stronę. Wskakuj prędko, Dapple jest trochę niecierpliwy. Fala krwi zalała policzki Chesa Maybina. Wydawało się przez moment, że szorstko odrzuci zaproszenie, ale oblicze panny Kalisty było tak niewinne, a głos tak przyjazny, że zmienił zdanie i wskoczył do dwukółki. Po kilku minutach jazdy panna Kalista odwróciła się do swego towarzysza. — Chester — zapytała spokojnie. — Dlaczego wszedłeś w nocy do mego domu i próbowałeś ukraść pieniądze? Ches Maybin rzucił się, jakby chciał wyskoczyć z bryczki, ale silna ręka panny Kalisty przytrzymała jego ramię. — Ucieczka niczego nie wyjaśni. Wiem, że to byłeś ty i czekam na szczerą odpowiedź. Zostanę twoim przyjacielem i nie zrobię ci krzywdy, jeśli powiesz mi prawdę. — Umykał wzrokiem przed jasnym i stanowczym spojrzeniem kobiety. Jednak posępny upór na jego twarzy nieco złagodniał. — No cóż — mruknął. — Jestem w sytuacji bez wyjścia. Nigdy dotąd nie zrobiłem nic złego, ale ludzie wszystko zwalali na mnie. Chcę pracować, lecz nie mogę znaleźć żadnego zajęcia. Chodzę w łachmanach, nie mam ani centa, a zbliża się zima. Wczoraj mówiła pani pannie Galloway o tych dolarach. Stałem za żywopłotem i wszystko słyszałem. Zaplanowałem sobie, w jaki sposób wejdę do domu, a pieniądze przeznaczyłem na wyjazd na Zachód. Chcę zacząć nowe życie, tam gdzie nikt mnie nie zna. Tutaj nie miałem dotąd żadnej szansy. Jak pani chce, to może mnie pani wsadzić do więzienia — tam mi przynajmniej dadzą ubranie i jedzenie. — Chłopak wyrzucił to wszystko z siebie gwałtownie i z goryczą. Mówił głosem pełnym buntu przeciwko losowi, który zawsze pchał go na dół. Panna Kalista zatrzymała bryczkę przed bramą swego domu. — Nie poślę cię do więzienia. Wierzę, że powiedziałeś mi prawdę. Wczoraj chciałeś, bym przyjęła cię do pracy, a ja ci odmówiłam. Teraz jednak proponuję ci to samo stanowisko i zapłatę taką, jaką dawałam Kalebowi. Ches Maybin patrzył z niedowierzaniem. — To wszystko prawda. Powiedziałeś, że nigdy nie miałeś szansy. Więc ja ci ją daję. Masz okazję wyjść na człowieka. Nikt się nie dowie o zdarzeniu ostatniej nocy, a jeśli na to zasłużysz i ja postaram się o nim zapomnieć. Co ty na to? Ches podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. — Przyjdę — rzekł ochryple. — Nie będę próbował pani dziękować, panno Kalisto, ale odwdzięczę się czynem. Tak też zrobił. Zacni mieszkańcy Cooperstown wznosili oczy do nieba, gdy usłyszeli, że panna Kalista zatrudniła Chesa Maybina. Przepowiadali, że ta mająca złudzenia kobieta gorzko pożałuje nieprzemyślanego kroku. Lecz żadna z tych przepowiedni się nie sprawdziła. Panna Kalista uśmiechała się pogodnie i trwała przy swej „nieprzemyślanej” decyzji. Ches Maybin dowiódł, że jest pracowity i poważny, więc kontrakt został przedłużony. Z biegiem czasu ludzie pozbyli się starych uprzedzeń i zaczęli traktować go jako człowieka godnego zaufania. Panna Kalista zrobiła z Chesa człowieka — mówili teraz prorocy. — Powinien być jej wdzięczny do końca życia. I Ches był. Ale tylko on, panna Kalista i słoik z miętową esencją znali rozmiary jego wdzięczności. Tyle tylko, że właśnie oni nigdy o tym nie mówili. SPOTKANIE Z BIAŁĄ DAMĄ 1922 Chciałabym, abyś się ożenił, Rogerze — oznajmiła Catherine Ames. — Jestem już za stara do roboty, skończyłam w kwietniu siedemdziesiąt lat. Kto o ciebie zadba, kiedy umrę? Żeń się chłopcze, żeń! Roger Temple skrzywił się z niezadowoleniem. Przykry, ostry głos ciotki zawsze go drażnił. Lubił ją na swój sposób, ale ten głos wywoływał irytację. Teraz jednak roześmiał się swobodnie i spytał: — A któż chciałby za mnie wyjść, ciotko Catherine? Catherine Ames spojrzała krytycznie. Kochała go z całego serca, mimo to nie przymykała oczu na braki w urodzie siostrzeńca. Zresztą niczego nie owijała w bawełnę; ani wobec siebie, ani wobec innych ludzi. Roger był niskim, niepozornym człowiekiem. I jakby tego było mało, chodził lekko utykając, a jedno chude ramię miał wyższe od drugiego. W szkole nazwano go „garbuskiem Temple” i to przezwisko przylgnęło doń na stałe. Trzeba też dodać, że miał bardzo piękne, duże, szare oczy. Ich rozmarzone spojrzenie nadawało bezbarwnej twarzy niesamowity wyraz, który nie podobał się dziewczętom. Dlatego też pogarszało to raczej jego szansę zamiast polepszać. Oczywiście, w przypadku mężczyzny powierzchowność nie ma większego znaczenia. Taki Steve Millar wyglądał zupełnie pospolicie i do tego był dziobaty, a jednak wziął sobie za żonę najładniejszą i najszykowniejszą pannę w South Bay. Ale Steve to bogacz, Roger natomiast klepał biedę na małej farmie o kamienistej glebie. Jego ojciec i dziad jakoś utrzymywali rodzinę. On zaś nie został stworzony na rolnika. Nie miał odpowiedniej siły ani serca do tej pracy. Najchętniej spędzał wolny czas nad książkami. Catherine wiedziała, że matrymonialne szansę Rogera są mizerne, lecz nie chciała zniechęcać chłopaka. Czego mu trzeba było, to stałego popychania. — Już byśmy coś znaleźli, gdybyś nie zadzierał nosa — oznajmiła głośno i pogodnie. — Zawsze jest jakaś dziewczyna chętna do zamążpójścia w zamian za własny dom. Nie ma co szukać kogoś młodego i ładnego. Takiej nie dostaniesz, a byłoby jeszcze gorzej, gdybyś dostał! Twój dziadek ożenił się z urodziwą i co miał? Marną żonę i gospodynię! Ciągle tylko chorowała. Weź sobie silną dziewuchę, co się nie boi pracy i potrafi trzymać wszystko w garści, kiedy ty będziesz sobie czytał te poezje. A im prędzej tak zrobisz, tym lepiej. Ze starej ciotki już nie ma pożytku; ten atak reumatyzmu ostatniej zimy całkiem mnie wykończył. I nie możemy sobie pozwolić na wynajęcie pomocnika. Roger spojrzał zaciekawiony na Catherine; na jej szeroką płaską twarz z brodawką na czubku perkatego nosa, na wyrastające z brody włosy, pomarszczoną, żółtą szyję, wyłupiaste oczy i szerokie, zawsze uśmiechnięte usta. Ciotka była wyjątkowo brzydka, a on przez dwadzieścia pięć lat patrzył na nią dzień w dzień. Musi więc do końca swych dni wpatrywać się z kolei w brzydką żonę? On, który tak wielbi piękno? — Czy moja matka była podobna do ciebie? — zapytał znienacka. Ciotka zerknęła uważnie i chrząknęła. Chrząknięcie miało wyrażać życzliwe rozbawienie, ale zabrzmiało szyderczo. — Twoja matka nie była taką brzydulą jak ja — odrzekła pogodnie. — Ale też nie należała do piękności. Nikt w rodzinie nie był ładniejszy niż należało. My zaliczamy się do robotnych! Twój tato był niebrzydki. Lecz ty jesteś bardziej niepozorny. Trochę przypominasz babkę, chociaż ją uważano swego czasu za ładną. Też była taka śniada i chuda, no i masz także jej oczy. Ale dlaczego tak ni stąd, ni zowąd zaciekawił cię wygląd matki? — Zastanawiałem się — odparł spokojnie Roger — czy ojciec kiedyś patrzył na nią siedząc przy stole i zapragnął, aby stała się ładniejsza? Catherine zachichotała brzydko i nieprzyjemnie. Tylko ze względu na zacne, wierne serce bez słowa znosił chichot i całą resztę. — Pewnie chciał, oj, pewnie chciał! Chłopcy zawsze mają chętkę na śliczne buziaki. Ale krawiec kraje, jak mu materii staje — tak mówią. Twoja biedna matka nie żyła dość długo, aby zbrzydnąć jak ja. Kiedy przyjechałam zająć się waszym domem, ludzie gadali, że pewnie niezadługo szwagier ożeni się ze mną. Nie miałam nic przeciw temu, lecz twój ojciec nigdy o tym nie wspomniał. Pewnie miał dość jednej brzydkiej kobiety. — Catherine znowu przyjaźnie chrząknęła. Roger wstał gwałtownie, nie mógł dłużej tego znieść. Pragnął się stąd wyrwać. — Pomyśl sobie o tym, co ci powiedziałam — zawołała za nim ciotka. — Znajdź czym prędzej żonę! Nie będzie to takie trudne, jeśli okażesz trochę rozsądku! Nie siedź na dworze do późna tak jak wczoraj! Kaszel męczył cię przez resztę nocy. Gdzie chodziłeś? Nad morze? — Nie. — Roger zawsze odpowiadał na pytania ciotki, nawet jeśli doprowadzały go do wściekłości. — Siedziałem przy mogile ciotki Isabel. — Do jedenastej! Pewnie zgłupiałeś! Nie rozumiem, co cię ciągnie w takie miejsce? Nie zajrzałam tam od dwudziestu lat. Co byś zrobił, gdybyś zobaczył jej ducha? — Catherine popatrzyła ciekawie na Rogera. Jako kobieta przesądna głęboko wierzyła w duchy i nie uważała takiego pytania za dziwaczne. — Chciałbym go zobaczyć — odparł Roger z błyskiem w wielkich oczach. On także wierzył w duchy, w każdym razie w ducha Isabel Temple. Wuj go widział, tak samo dziadek. Wierzył, że i on go kiedyś zobaczy — pięknego, pełnego czaru, kpiącego i nieuchwytnego ducha ślicznej Isabel. — Nie miej takich pragnień — zganiła go Catherine. — Nigdy już nie byłbyś sobą. — Czy stryj się zmienił? — Roger wrócił do kuchni i zaciekawiony spoglądał na ciotkę. — Zmienił się? Stał się innym człowiekiem! Nawet nie wyglądał tak samo. A jakie miał po tym oczy! Aż ciarki przechodziły od jego wzroku. Nie zwracał już potem uwagi na kobiety z krwi i kości. Mówił, że po spotkaniu z Isabel mężczyzna nie spojrzy na żywą kobietę. To mu doszczętnie zrujnowało życie. Na szczęście umarł młodo. Unikałam przebywania z nim pod jednym dachem, różnił się od nas i już! Trzymaj się z daleka od tej mogiły. Nie chcesz chyba wyglądać dziwaczniej, niż cię Pan Bóg stworzył? Kiedy się ożenisz, to przestaniesz włóczyć się po cmentarzu. Żona ci na to nie pozwoli, ot co! — Nie znajdę takiej dobrej kobiety, jak ty, ciotko Catherine — stwierdził Roger ze słabym uśmiechem. — Pewnie, że nie. Ale kogoś musisz znaleźć. Dlaczego nie spróbujesz z Lizą Adams? Mogłaby się zgodzić… starzeje się… — Liza… Adams? — Tak właśnie powiedziałam i nie musisz powtarzać: „Liza Adams!”, jakbym wspomniała o hipopotamie. Tracę do ciebie cierpliwość, mój chłopcze. Chciałbyś mieć żonę piękną jak z obrazka? — Tak ciociu. Takiej właśnie żony pragnę: urodziwej i pełnej wdzięku. Inna nie zdoła mnie zadowolić. Roger roześmiał się gorzko i wyszedł z domu. Słońce zachodziło. Tego wieczoru nie miał nic do roboty. Poczucie wolności sprawiało mu zadowolenie. Wsunął rękę do kieszeni sprawdzając, czy spoczywa w niej tomik ukochanego Wordswortha, a potem ruszył na przełaj przez pole. Szedł szybko, choć utykał. Szukał jakiegoś samotnego miejsca, gdzie mógłby zapomnieć irytujące propozycje ciotki i ukryć się w świecie marzeń. Matka Rogera zmarła, gdy miał trzy lata, a ojciec pięć lat później. Stara, przykuta do łóżka, bezradna babka dożyła jego dwunastych urodzin. Kochał ją całym sercem. Pamiętał drobną, skurczoną i pomarszczoną postać o pięknych szarych oczach, które się nigdy nie zestarzały i łagodnym, miękkim głosie. Miał duże wymagania, gdy chodziło o kobiece głosy. Nic nie raniło go tak bardzo jak brzydki głos, nawet brzydota twarzy. Śmierć babki sprawiła mu ból i uczyniła samotnym, bo tylko ona go rozumiała. Myślał wtedy, że nigdy nie przebrnie bez jej pomocy przez torturę szkolnych lat. Nie zdobył wykształcenia. Jego ojciec i dziad byli analfabetami, a on odziedziczył po nich mierne zdolności. Kochał jednak poezję i czytał wszystko, co mu wpadało w ręce. To wyposażyło jego skądinąd prymitywną naturę w jakiś niezwykły blask, w ideały i pragnienia, których nie zaspokajało otoczenie. Wielbił piękno w każdym jego przejawie. Wschody księżyca sprawiały mu ból swą urodą. Z natury samotnik, czuł się szalenie obco w zatłoczonym domu, ale nigdy w lesie. Z tego powodu ciotka nie mogła zapędzić go do kościoła, co napawało przerażeniem jej ortodoksyjną duszę. Powiedział jej kiedyś, że chciałby chodzić do pustego kościoła, ale nie jest w stanie znieść tłumu ludzi, brzydkich i pewnych siebie. Brzydota przyprawiała go o mdłości z odrazy. Od czasu do czasu widywał ładną dziewczynę, ale żadna nie podobała mu się pod każdym względem. Jemu, pospolitemu, kulawemu i ubogiemu Rogerowi Temple! Wiedział, że to właśnie oszczędziło mu wielu cierpień, a jednocześnie żałował, że ich nie poznał. Pragnął kochać nawet bez wzajemności, zaznać uczuć opiewanych przez poetów. Nawet próbował się zakochać. Przez kilka niedziel chodził do kościoła i obserwował z przyjemnością uroczą Elsę Carey. Złoto jej włosów lśniło, policzki płonęły rumieńcem, a szyja zachwycała idealnym kształtem. Ale Roger patrzył na Elsę jak na obraz. Kiedy próbował marzyć o niej, nudziła go. Poza tym miała nosowy, głuchy głos. Śmiał się sarkastycznie, wyobrażając sobie reakcję Elsy na wieść, że z taką desperacją usiłował pokochać ją bez skutku. Opanowało go pragnienie miłości. Wiedział, że nigdy się nie ożeni, nie mógł bowiem wziąć pospolitej kobiety, a piękna jego nie zechce. Jednak nie chciał rezygnować z takich przeżyć i buntował się przeciw losowi. Teraz szedł wprost do mogiły Isabel Temple zmarłej tragicznie osiemdziesiąt lat temu. Była bardzo piękna, bardzo uparta i lubiła igrać z męskimi sercami. Poślubiła Williama Temple, brata jego pradziadka i tuż po zakończeniu ceremonii ślubnej, zastrzelił ją oszalały z rozpaczy odrzucony adorator. Pochowano Isabel na polu nad brzegiem morza, bowiem kościół i cmentarz znajdowały się bardzo daleko. Z czasem skrawek pola zarósł dzikimi wiśniami i brzozami, tak że wyglądał na mały lasek. Samą mogiłę porastała jedwabista, jasnozielona trawa. Roger usiadł na wielkim szarym kamieniu obok grobu. Rozejrzał się wokół z westchnieniem zachwytu. Jakże tu było pięknie! W szczelinach ogromnego głazu rosły malutkie paprocie. Nad zapadniętym, omszałym nagrobkiem pochylała się młoda dzika wiśnia obsypana białymi kwiatami. W małym skrawku nieba pomiędzy wierzchołkami drzew błyszczał młodziutki księżyc. Było zbyt ciemno, by czytać wiersze, ale to nie miało znaczenia. Samo miejsce nasycone balsamicznym zapachem sosen ułatwiało marzenia i sny na jawie. Roger pozostawił za sobą realność dnia i rzeczy dobrze znane, wkroczył zaś w świat cieni i tajemnicy, gdzie wszystko mogło się zdarzyć. Osiemdziesiąt długich lat minęło, lecz Isabel Temple okrutnie pozbawiona życia, w chwili gdy tak wiele obiecywało, wciąż jeszcze nie zaznała wiecznego spokoju. Tak utrzymywała okoliczna ludność, a Roger jej wierzył. Templowie mieli opinię przesądnych i wychowanie Rogera nie osłabiło tej skłonności. Był ignorantem o poetycznej i łatwowiernej duszy. Bezkrytycznie akceptował starą legendę o tym, że widywano Isabel na ziemi długo po tym, jak czerwona glina przysypała jej doczesne szczątki. Widział zmarłą jej mąż, kiedy szedł ku mogile w przeddzień swego drugiego i nieszczęśliwego małżeństwa. Widział też dziadek Rogera. Babka opowiedziała mu historię Isabel, dodając z goryczą, że jej mąż po tym spotkaniu nie był już tym samym człowiekiem. Jego wuj po ujrzeniu zjawy zmarł prześladowany przez złe moce. Piękny i niespokojny duch ukazywał się tylko mężczyznom i nie przynosił im nic dobrego. Roger lubił to miejsce i wierzył, że kiedyś i on zobaczy Isabel Temple. Jak głosiła legenda, ukazywała się jednemu członkowi rodziny w każdym pokoleniu. Spoglądał teraz na zapadłą mogiłę, a słaby wietrzyk kołysał długie, jedwabiste pasma trawy i kiedy podniósł wzrok do góry, zobaczył ją… Stała za nagrobkiem pod drzewem dzikiej wiśni lekko pochylona, ale wpatrywała się wprost w niego. W zapadającym zmierzchu widział bardzo wyraźnie biało ubraną postać z lekkim szalem na głowie i opadającym na ramię grubym warkoczem. Twarz miała drobną i bladą, oczy duże i ciemne. Roger patrzył w nie, a one wydobywały z niego coś, czego nigdy nie miał odzyskać… Jego serce? Duszę? Tego nie wiedział. Zrozumiał tylko, że Isabel przyszła do niego i teraz należy do niej na zawsze. Siła jej wzroku kazała mu wstać. Kiedy się podnosił, gałąź zepchnęła mu czapkę na oczy. Gdy je odsłonił, Isabel już nie było. Roger Temple wrócił do domu dopiero wtedy, gdy niebo rozjaśnił świt. Catherine spędziła bezsenną noc. Na odgłos kroków wyjrzała na korytarz. Roger przeszedł, nie widząc jej. Jego płonące, szare oczy patrzyły wprost przed siebie, a w twarzy było coś takiego, że ciotka wróciła do pokoju bez słowa, drżąc ze strachu. Wyglądał tak samo jak niegdyś jego wuj. Przy śniadaniu nie spytała go, jak i gdzie spędził wczorajszy wieczór. On ledwie był świadom obecności ciotki. Jadł i pił jak automat. Kiedy wyszedł z kuchni, Catherine znacząco pokiwała siwą głową. — Jest opętany — mruknęła. — Znam te objawy. Widział ją, a niech to! Najwyższy czas, żeby zaprzestała swych popisów. I co ja mam teraz zrobić? Już się nigdy nie ożeni, tego jestem pewna. Zakochał się w duchu! Roger jeszcze sobie nie uświadamiał, że jest zakochany. Myślał wyłącznie o Isabel Temple, o jej prześlicznej twarzy. Wspominał długie, ciemne włosy, smukłą sylwetkę ale przede wszystkim wymowne oczy. Przyciągały go, poszedłby za nimi na koniec świata, nie zważając na nic i na nikogo. Oczekiwał wieczoru, aby znowu wybrać się do nawiedzonego lasku. Może jeszcze się pojawi? Nie odczuwał strachu, tylko strasznie pragnął ją zobaczyć. Ale nie ukazała się ani tego wieczoru, ani przez kilka następnych. Tak upłynęły dwa tygodnie. Może więcej się nie spotkamy — myślał z trudnym do zniesienia bólem. Zrozumiał, że ją kocha. Kocha Isabel Temple, zmarłą przed osiemdziesięciu laty! To była miłość, którą opiewali poeci. Gdyby mógł znaleźć odpowiednie słowa, opisałby to lepiej niż oni. Jak inni mężczyźni mogli kochać te zwyczajne ziemskie dziewczęta? Była tylko jedna istota godna miłości — ta biała zjawa. Nic dziwnego, że wuj zmarł młodo. On, Roger Temple, też niebawem umrze. To dobrze, bo tylko martwi mogą się zalecać do Isabel Temple. Tymczasem jednak pławił się w szczęściu i zarazem udręce, które splotły się ze sobą i nie wiedział, czy jest w niebie, czy w piekle. Zwykła miłość nie mogła być taka. Nigdy dotąd nie czuł podobnego uniesienia; żył każdą cząstką swej istoty. Cieszył się, że ciotka Catherine nie nęka go pytaniami. Ona zaś nie śmiała o nic pytać. Do tej sprawy nie należało się wtrącać. Ale była nieszczęśliwa, bo coś strasznego przydarzyło się jej drogiemu chłopcu — został opętany przez tę czarownicę i umrze tak, jak umarł jego wuj. To i lepiej — myślała. — Jest ostatnim z Temple’ów; może więc ona wreszcie spocznie w mogile, gdy zabije ich wszystkich. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się na nich uwzięła? Ale co tam, jestem stara, zmęczona i mam wszystkiego dość! Długo już pewnie nie pociągnę. Tak harowałam, starałam się wychować chłopca i utrzymać gospodarkę! Lepiej byłoby, gdybym pozwoliła mu umrzeć, kiedy był takim chorowitym dzieckiem. Roger zaś uważał, że warto było żyć, aby doczekać tego, co teraz czuje. Zdawało mu się, że wypił cudowne wino i czuł się jak bóg. Nawet gdyby Isabel nie pojawiła się więcej, to i tak przekazała mu w tej niezapomnianej wymianie spojrzeń najwspanialszy sekret życia. Należała do niego, choć był brzydki, kulawy i przygarbiony. Żaden mężczyzna nie jest w stanie mu jej odebrać. Ale Isabel przyszła znowu. Pewnego wieczoru, gdy lasek tonął w magicznym blasku księżyca, Roger siedział na wielkim głazie przy mogile. Teraz już nie czytywał tu wierszy. Trwał tylko nieruchomo i myślał o niej, a oczy mu płonęły i bladą twarz pokrywał rumieniec. Przemknęła między nisko zwisającymi gałęziami jak księżycowy promień i zatrzymała się przy kamieniu. I znowu zobaczył ją wyraźnie. Nie czuł żadnego zdziwienia. Był pewien, że przyjdzie. Bał się drgnąć, aby nie zniknęła jak poprzednio. Patrzyli długo na siebie. Jak długo? Nie potrafiłby powiedzieć. A potem stała się rzecz okropna. W to miejsce cudu i tajemnicy wdarł się jakiś rechoczący i czkający osobnik, pijany marynarz o wykrzywionej twarzy i cuchnącym oddechu. — O, jesteś tutaj, moje złotko! Pomyślałem sobie, że cię jednak złapię — zawołał i chwycił ją za ramię. Dziewczyna zaczęła krzyczeć. Roger rzucił się do przodu i uderzył natręta w twarz. W przystępie furii niezwykła siła zdała się poruszać jego wątłe ciało. Marynarz zatoczył się do tyłu i uniósł ręce w górę. Był tchórzem, ale nawet odważny mężczyzna przeraziłby się tej straszliwie zmienionej twarzy i rozpłomienionych oczu. Pijak cofał się mamrocząc: — Prze… przepraszam… praszam. Nie wiedziałem, że to pańska dziewczyna. Prze… praszam, że się tu wpakowałem. Gentlemani się nie pakują… — Powtarzał to swoje prze… przepraszam, dopóki nie wydostał się z lasku. Potem zawrócił i odbiegł, potykając się. Roger nie biegł za nim. Wrócił do grobu Isabel. Dziewczyna leżała na ziemi, sądził więc, że straciła przytomność. Pochylił się i podniósł ją; była niewysoka i lekka. Nie odzywał się, zbyt był wstrząśnięty. Ona również milczała. Nie zwracał na to uwagi, nie mógł zebrać myśli, czuł się oszołomiony, nieszczęśliwy i zagubiony. Niebawem dziewczyna nieśmiało pociągnęła go za rękę. Najwidoczniej była przerażona spotkaniem z pijanym brutalem. Powinien odprowadzić ją w bezpieczne miejsce. A wtedy… Ruszyli ścieżką przez pole. W świetle księżyca widział ją zupełnie wyraźnie. Pochylona głowa, rozpuszczone, ciemne włosy, duże brązowe oczy. Wyglądała jak rusałka z leśnego strumyka, zjawisko z dzikiej gęstwiny. Lecz była istotą śmiertelną, a on… jakim okazał się głupcem! Wkrótce uśmieje się sam z siebie, gdy tylko opuści go to bolesne odrętwienie. Szedł za nią aż do brzegu zatoki. Od czasu do czasu przystawała bez słowa i oglądała się, czy jeszcze idzie. Kiedy dotarli do drogi wiodącej wzdłuż wybrzeża, skręciła na nią i zatrzymała się dopiero przed starym, szarym domem. Teraz Roger już wiedział, kim była. Catherine opowiadała mu o niej jakiś miesiąc temu. Była to Lilith Barr, osiemnastoletnia dziewczyna, która zamieszkała tu z ciotką i stryjem. Jej ojciec umarł przed kilkoma miesiącami. Na skutek jakiegoś przeżytego w dzieciństwie wypadku Lilith była zupełnie głucha, ale niezwykle piękna. Nie była to jednak Isabel Temple, a on żył w wymyślonym raju… Pozostawił Lilith przy furtce, nie zwracając uwagi na wyciągniętą ku sobie szczupłą dłoń. Wrócił do mogiły Isabel i rzucił się na nią w rozpaczy, płacząc jak dziecko. Wypłakiwał rozczarowanie i cały ból duszy, a kiedy wstał, by odejść, wierzył, że odchodzi na zawsze. Nazajutrz rano Catherine przyglądała mu się zaciekawiona. Wyglądał okropnie; mizerny, z zapadniętymi oczyma. Wiedziała, że wrócił do domu o świcie. Nareszcie jednak stracił ten niepokojący, zachwycony wyraz twarzy, którego tak nie znosiła. I nagle przestała się go bać. Znowu zaczęła zadawać pytania: — A co to, mój chłopcze, trzymało cię poza domem aż do brzasku? Roger popatrzył na jej brzydką twarz. Zrozumiał, że właściwie nie zauważał jej przez kilka dobrych tygodni. Widok ciotki po długim okresie zauroczenia nieziemskim pięknem, sprawił mu ból jak brutalne uderzenie. Nagle wybuchnął śmiechem, czym przestraszył Catherine. — Uspokój się chłopcze. Czyś ty oszalał? A może — dodała z wahaniem — widziałeś ducha Isabel Temple? — Nie. — Odparł Roger szorstko. — Nie wspominaj mi więcej tego przeklętego ducha. Nikt go nie widział. Ta historia to wierutne kłamstwo. — Zerwał się i wyszedł, pozostawiając w kuchni osłupiałą ciotkę. Czy to możliwe, że Roger zaklął? Co mu się stało? Ale nareszcie przestał wyglądać jak opętany i za to należało dziękować Bogu. Przekleństwo od czasu do czasu było lepsze niż tamto oczarowanie. Catherine zajęła się zmywaniem i zdecydowała, że zaprosi któregoś dnia na kolację Lizę Adams. Przez tydzień Roger przeżywał prawdziwe męki wstydu, upokorzenia i pogardy dla siebie. A potem, kiedy gorycz złagodniała, zrobił niezwykłe odkrycie. Ciągle jeszcze ją kochał i pragnął tak samo gorąco jak przedtem. Chciał zobaczyć tę delikatną twarz, wielkie pytające oczy i splecione w warkocz włosy. Duch czy kobieta, to nie miało znaczenia. Wiedział tylko, że nie może bez niej żyć. W końcu tęsknota przywiodła go do starego, szarego domu. Rozumiał, że zachowuje się jak głupiec, ona nawet na niego nie spojrzy. Spotkanie podsyci spalający go płomień, ale musiał ją zobaczyć, szukając swego utraconego raju. Nie spotkał Lilith gdy wszedł do domu, ale pani Barr przyjęła go życzliwie i opowiadała o niej chętnie, bez skrępowania. To drażniło Rogera, ale słuchał chciwie. Lilith — powiedziała mu pani Barr — ogłuchła, gdy miała osiem lat, od przypadkowego wystrzału. Nic nie słyszy, ale może mówić. Jest nieśmiała i nie odzywa się, chyba że musi. Nauczono ją odczytywania z ruchu warg i jest w tym bardzo sprawna. Rozumie wszystko, jeśli tylko widzi mówiącą osobę. Ale tak, czy siak, ta głuchota jest dla biednego dziecka wielkim nieszczęściem. Nigdy nie miała normalnego życia jak inne dziewczęta. Przez jej drażliwość i nieśmiałość nie prowadzimy życia towarzyskiego. Chodzi tylko na samotne spacery brzegiem morza. Jesteśmy panu ogromnie wdzięczni za to, co pan zrobił tamtej nocy. Samotne wędrówki nie są bezpieczne, chociaż nieczęsto ktoś z przystani zapuszcza się aż tak daleko. Lilith bardzo przeżyła to wydarzenie i do dziś nie wyzbyła się lęku. Lilith wreszcie weszła do pokoju i na widok Rogera jej blade policzki zabarwił śliczny rumieniec. Usiadła w ciemnym kącie, a pani Barr wstała i wyszła z pokoju. Roger nie wiedział, co powiedzieć. Mógł przemawiać bez skrępowania do ducha Isabel Temple, ale nie potrafił wymówić słowa do tej drobnej dziewczyny. Czuł się głupio i niezręcznie. Po co tu w ogóle przyszedł. I nagle Lilith spojrzała na niego, uśmiechnęła się nieśmiało lecz przyjaźnie. I wtedy Roger zobaczył ją nie jako mistyczną, nierzeczywistą istotę, lecz jako człowieka, dziewczynę niezwykle piękną, łaknącą towarzystwa i życzliwości. — Czy pójdziesz ze mną na spacer? — zapytał i wyciągnął rękę jak do dziecka, a ona podała mu swoją dłoń. Wyszli z domu jak para dzieciaków i zwrócili się ku brzegowi morza. Roger znowu poczuł się szczęśliwy. To było zwyczajne szczęście, mocno stojące na ziemi. Te dziwne zaloty ciągnęły się całe lato. Roger mówił do niej i nie sprawiało mu to najmniejszej trudności. Nie przeszkadzało mu, że w czasie rozmowy patrzyła uważnie na jego twarz. Ona sama mówiła mało, a gdy się odzywała, to cicho, prawie szeptem. Głos miała delikatny, słodki, melodyjny, przenikający w głąb duszy. Roger był nią zauroczony. Ale bał się, że nigdy nie odważy się poprosić ją o rękę. Gdyby ją zapytał, czy go chce, to i tak by go nie przyjęła. Lubiła go, współczuła mu — to możliwe. Ale nieprawdopodobne, żeby ta biała, subtelna Lilith wyszła za niego i siedziała przy jego stole, przed jego kominkiem… Byłby szalony marząc o tym. Romantycznego obłoku, w którym żył dotąd, nie przenikały żadne plotki. Ale one już krążyły we wsi i wreszcie dotarły do Rogera, niszcząc po raz drugi jego bajkowy świat. Pewnego wieczora usłyszał przypadkowo rozmowę ciotki z jakąś kumoszką. Kuma była stara i Catherine przekonana, że siostrzeńca nie ma w domu, mówiła bardzo głośno: — Tak, i ja myślę, że coś z tego wyjdzie, Och, chłopakowi wiedzie się dobrze. Gdyby ona nie była głucha, to by nawet na niego nie spojrzała. Ona ma furę pieniędzy, nie będą musieli pracować. I jest bardzo gospodarna, tak mówiła jej ciotka. Ważne, że nie jest głucha od urodzenia, więc dzieci będą w porządku. Strasznie się cieszę, gdy myślę o tym związku. Roger wypadł z domu blady i ze ściśniętym sercem. Poszedł na mogiłę Isabel, której nie odwiedzał od pamiętnej nocy. Okropna prozaiczność wynurzeń ciotki napawała go niesmakiem i wytarzała jego miłość w błocie wulgarności. Lilith była bogata, a on nic o tym nie wiedział. Nie może jej teraz zaproponować małżeństwa i straci ją po raz drugi. Myśl ta była nie do zniesienia. Ukrył twarz w dłoniach i jęknął boleśnie. Nic mu nie pozostało, nawet marzenia. Liczył tylko na to, że wkrótce umrze. Nie wiedział, jak długo tak trwał; nie zauważył, kiedy zjawiła się Lilith. W pewnej chwili uniósł w górę zasmucone oczy i zobaczył, że siedzi obok niego. Spoglądała tak, że serce zabiło mu jak szalone. Zapomniał natychmiast o prostackich uwagach ciotki Catherine i o tym, że jest może zarozumiałym wariatem. Pochylił się i bez zastanowienia ucałował ją w usta. — Lilith — wykrztusił. — Ja cię kocham! Przytuliła się i wsunęła szczupłą dłoń w jego rękę. — Nie sądzisz, że mogłeś mi to powiedzieć już dawno? — szepnęła. ŚWIĄTOBLIWA OSZUSTKA 1931 Curtis potrząsnął głową ze smutkiem. — Nie mogę, panie Sheldon… nie od razu. Nie mam grosza przy duszy. Wydałem wszystko na strój z okazji wyświęcenia. Muszę poczekać, aż coś odłożę z pensji na meble do plebanii. — Cóż… oczywiście. Jeśli pan nie może, to trudno. Ale proszę się tam urządzić jak najprędzej. Nie ma nic lepszego dla duchownego jak własny dom. Plebania w Glen Donald to ładny budynek. Spędziłem tam szczęśliwie trzydzieści lat… aż do śmierci mojej żony pięć lat temu.. Od tego czasu byłem bardzo samotny… Ale będzie panu dobrze u pani Richards. — Niestety, nie zamieszkam u niej. Musi iść do szpitala na poważną operację. Załatwiłem pokój u pana Fielda… Długiego Aleca, bo tak go tu nazywają. Macie w Glen Donald dość dziwne przezwiska… W tym momencie pan Sheldon przerwał mu wykrzykując: — Ale Długi Alec!… Curtis zwrócił uwagę na zdziwienie pana Sheldona. Dlaczego nie miałby zamieszkać u Długiego Aleca? Wydawał się porządnym człowiekiem. Jeszcze dość młody i przystojny, o regularnych rysach, wysokim czole i łagodnych, rozmarzonych szarych oczach. Miał też siostrę… uroczą, drobną istotkę z opaloną twarzą, brązowymi oczami i włosami oraz głosem jak dźwięk fletu. Ze wszystkich zgromadzonych na spotkaniu z nowym pastorem panien, nie zapamiętał żadnej — prócz Lucii Field. — A dlaczego nie u Długiego Aleca? — spytał przypominając sobie, że każdy, komu wspomniał u kogo zamieszka, wydawał się zaskoczony. Pan Sheldon wyglądał na zakłopotanego. — Och, przypuszczam, że to nic złego… Tylko… nie sądziłem, że oni wezmą lokatora. Lucia ma pełne ręce roboty. Wie pan, oni mają u siebie kuzynkę… inwalidkę. — Tak. Poznałem ją, kiedy byłem tu z kazaniem w lutym. Co za tragedia… Taka słodka i piękna kobieta! — Istotnie, piękna kobieta — potwierdził pan Sheldon z naciskiem. — Do tego wspaniała kobieta. Jest jedną z najbardziej aktywnych filantropek w okolicy. Nazywa się ją tu aniołem Glen Donald. Powiadam panu, że wpływ złożonej chorobą Alice Harper jest wręcz zdumiewający. Jej wspaniałe życie jest natchnieniem dla innych. Dziewczęta uwielbiają ją. Wie pan, że od ośmiu lat prowadzi klasę nastolatek w szkółce niedzielnej. Interesuje się ich życiem… do niej przychodzą ze swymi problemami. To wyłącznie zasługa Alice, że tutejsza kongregacja nie rozpadła się, gdy pan North zrobił awanturę, bo Lucia Field grała na poświęconych skrzypcach w czasie zbiórki na cele dobroczynne. Ona jest pełna radości, choć czasami cierpi nieznośnie, lecz nikt nie słyszał z jej ust słowa skargi. — Czy zawsze była kaleką? — Och, nie! Dziesięć lat temu spadła ze strychu. Przez dwadzieścia cztery godziny leżała nieprzytomna i pozostała sparaliżowana od bioder w dół. — Czy leczyli ją dobrzy lekarze? — Najlepsi. Winthrop Field, ojciec Aleca, zwoził do niej zewsząd specjalistów, ale nic nie mogli zrobić. Jest córką siostry Winthropa. Ojciec i matka odumarli ją bardzo wcześnie. Ojciec był sprytnym draniem i umarł z przepicia jak wcześniej dziadek. Wychowali ją Fieldowie. Przed wypadkiem niewiele o niej wiedziałem… Była ładną, nieśmiałą dziewczyną trzymającą się na uboczu i rzadko przebywającą wśród rówieśników. Nie sądzę, by życie na łaskawym chlebie wuja była dla niej łatwe. Bardzo silnie przeżywa swą bezradność. Czuje się ciężarem dla Aleca i Lucii. Są dla niej dobrzy, lecz młodzi i zdrowi ludzie nie rozumieją w pełni chorej. Winthrop zmarł siedem lat temu, a żona rok po nim. Wtedy Lucia zrezygnowała z pracy w mieście — była nauczycielką w średniej szkole — i wróciła do domu zająć się gospodarstwem i Alice. Ta bowiem nie znosi przy sobie obcych osób. Lucia to dobra dziewczyna i Alec jest porządnym człowiekiem, może trochę zbyt upartym. Słyszałem, że miał się zaręczyć z Edną Pollock, ale nic z tego nie wyszło. Cóż, farma Fieldów to piękne gospodarstwo, najlepsze w całym Glen Donald, a Lucia jest dobrą gospodynią. Mam nadzieję, że będzie panu u nich dobrze, ale… — Pan Sheldon przerwał nagle i wstał. — Panie Sheldon, co miał pan na myśli, mówiąc „ale”? — spytał Curtis zdecydowanym tonem. — Nie lubię tajemnic. — No to nie powinien pan zamieszkać u Długiego Aleca — odparł cierpko pastor. — Dlaczego? — Chyba będzie lepiej, jak panu powiem. Sądzę, że nawet powinienem, choć to i głupio i śmiesznie. Na farmie Fieldów dzieje się coś dziwnego. Mieszkańcy Glen powiedzą panu, że jest… nawiedzona. — Nawiedzona? — Curtis z trudem powstrzymał śmiech. — I pan mi to mówi? — Ja też raz powiedziałem „nawiedzona” takim samym tonem — odparł pastor z urazą w głosie. Nawet jeśli był świętobliwy, nie lubił, aby z niego drwiono. — Nie powtórzyłem już tego po spędzonej na farmie nocy. — Ale przecież… na pewno pan w to nie wierzy, panie Sheldon! — Oczywiście! Nie wierzę, że dzieją się tam nadprzyrodzone rzeczy. Lecz w ciągu ostatnich pięciu czy sześciu lat pewne wydarzenia miały miejsce. — Jakie wydarzenia? Pan Sheldon chrząknął zakłopotany. — Ja… ja… niektóre wydają się śmieszne, gdy się o nich mówi. Ale w sumie to nie jest zabawne, w każdym razie nie dla mieszkańców domu, jeśli nie potrafią wyjaśnić pewnych zjawisk. W pokojach zastaje się poprzewracane przedmioty, ze strychu, gdzie nie ma żadnej kołyski, dobiega jej skrzypienie, słychać wołania i hałasy… Ktoś gra na skrzypcach, choć te należące do Lucii zawsze są zamknięte w jej pokoju. Do łóżek leje się woda, coś ściąga pościel ze śpiących… Z pustych pokoi dochodzą rozmowy dawno zmarłych ludzi, na podłodze widać krwawe ślady i po dachu stodoły wędruje postać w bieli. Och, pan się uśmiecha, panie Burns! Ja też się uśmiechałem. Śmiałem się w głos, słuchając, jak to ostatniej wiosny jajka podłożone kwoce do wysiadywania, okazały się ugotowane na twardo. Ale przestało być śmiesznie, gdy jesienią spłonęła szopa z nową snopowiązałką, a przecież nikt do niej nie podchodził przez kilka tygodni. — Panie Sheldon, gdybym słyszał to od kogo innego… — Nie uwierzyłby mu pan, prawda? I mnie niezupełnie pan wierzy. Nie mam o to pretensji. Ja też nie traktowałem poważnie tych opowieści, dopóki nie spędziłem u nich nocy. — Czy coś?… Co się wydarzyło? — No cóż, nad moją głową przez całą noc skrzypiała kołyska. O północy odezwał się gong wzywający zwykle na kolację. Rozlegał się też jakiś chichot diabelski, ale nie wiem czy w moim pokoju, czy na zewnątrz. Było w nim coś przerażającego. A tuż przed świtem wszystkie talerze zostały wyrzucone z kredensu i potłuczone. A ponadto — tu pan Sheldon wykrzywił usta z niesmakiem — owsianka na śniadanie składała się w połowie z soli. — Ktoś robi kawały. — Oczywiście, jestem o tym przekonany tak jak pan. Ale kto? I jak to się dzieje, że „ktosia” nie można przyłapać? Nie sądzi pan chyba, że Lucia i Alec nie próbowali tego zrobić? — Czy te spektakle odbywają się każdej nocy? — Nie. Bywają całe tygodnie bez jednego incydentu. A potem rozpoczyna się istny sabat. Księżycowe noce są w zasadzie spokojne. — Kto mieszka w domu oprócz Fieldów i panny Harper? — Dwie osoby. Jock MacCree, niedorozwinięty mężczyzna około pięćdziesiątki, od trzydziestu lat przebywający na farmie i Julia Marsh, służąca. Jedna z tych Marshów znanych w Glen, dość tępa i stale naburmuszona. — Półgłupek i dziewczyna ze zdegenerowanej rodziny! Nie przypuszczam, aby trudno było zidentyfikować te pańskie duchy, panie Sheldon! — To wcale nie jest takie proste, jak się wydaje. Naturalnie, że natychmiast zaczęto ich podejrzewać. Ale te historie mają miejsce nawet wówczas, gdy zamykają Jocka w pokoju i pilnują drzwi Julii. Poza tym zdarzały się i wtedy, kiedy Julia przebywała w rodzinnym domu. — Słyszał pan śmiech tych dwojga? — Tak. Jock chichocze głupawo, a Julia parska. Żadne z nich nie mogło wydać tego okropnego dźwięku. Ludzie z Glen winą za te szaleństwa długo obciążali Jocka. Teraz uwierzyli w duchy, choć nie wszyscy się do tego przyznają. — Z jakiego powodu uwierzyli, że dom jest nawiedzony przez duchy? — To smutna historia. Siostra Julii Marsh, Anna, pracowała tam kiedyś. Miała nieślubne dziecko, chyba trzyletnie i zabierała je ze sobą. Wie pan, trudno o pomoc w gospodarstwie, więc się nie kaprysi. Poza tym dzieciak był bardzo ładny i lubiono go. No i pewnego dnia utopił się w cysternie przy stodole. Jock zostawił odsuniętą pokrywę… Wydawało się, że Anna przyjęła to spokojnie, nie robiła scen, nie płakała. Nawet zarzucano jej nieczułość: „Ona się cieszy, że się go pozbyła. Ci Marshowie to niecnoty” mówiono. Lecz dwa tygodnie po śmierci dziecka Anna powiesiła się na strychu. Curtis krzyknął ze zgrozą. — No więc zna pan całą historię. Z powodu duchów Edna Pollock nie chce wyjść za Aleca. Pollockowie są zamożni i Edna jest bystrą dziewczyną, ale towarzysko i intelektualnie stoją trochę niżej niż Fieldowie. Ona pragnie, by Alec sprzedał farmę, nad którą, jak twierdzi, ciąży klątwa, i przeniósł się gdzie indziej. Cóż, jeśli o to chodzi, to pewnego dnia znaleziono krwawy napis z błędami ortograficznymi — Anna była półanalfabetką: „Jeśli urodzą się w tym domu dzieci, to będą przeklęte”. Alec nie sprzeda majątku będącego w posiadaniu jego rodziny od 1770 roku. Twierdzi, że nie pozwoli się wypędzić jakimś strachom. Te przedstawienia zaczęły się kilka tygodni po śmierci Anny. Robiono wszystko, aby rozwikłać tajemnicę. Sąsiedzi czuwali nocami, ale często nic się nie działo i nie wiadomo dlaczego. Trzy lata temu Julia odeszła. Twierdziła, że jakiś wazon z salonu robi do niej miny, gdy go odkurza. Lucia przyjęła na jej miejsce Min Deacon z Halston. Wytrzymała trzy tygodnie i uciekła, kiedy obudził ją w nocy dotyk lodowatej ręki. Potem mieli Maggie Elgin, młodą dziewczynę o wspaniałych włosach i… żelaznych nerwach. Nie robiło na niej wrażenia skrzypienie kołyski i nie przejmował upiorny chichot ani lodowate ręce. Lecz raz obudziła się z obciętym warkoczem… cóż, tego było za wiele nawet dla Maggie. Tak się szczyciła pięknymi włosami, a wiedziano, że Anna zawsze zazdrościła dziewczętom ładnych włosów, bo sama miała marne. W końcu Lucia namówiła Julię do powrotu i usunęła ten nieszczęsny wazon. Od tej pory dziewczyna jest u nich. Osobiście uważam, że nie ma nic wspólnego z całą tą podejrzaną sprawą. — Kto w takim razie ma? — Och, panie Burns, nie wiemy! Kto wie, do czego zdolna jest zła siła. Na plebanii w Epworth miały miejsce różne dziwne sprawy i tajemnicy nie rozwiązano. Z drugiej strony trudno uwierzyć, aby diabeł jakiś albo złośliwy kobold, trudził się opróżnianiem tuzina butelek z agrestowym octem, by napełnić je wodą z solą i czerwonym atramentem! — Pan Sheldon roześmiał się mimo woli. Curtis nie wtórował mu, tylko zmarszczył czoło ze zdziwieniem. — Wprost nie do uwierzenia, że takie rzeczy dzieją się przez pięć lat i sprawca pozostaje nieznany i nie ukarany. Panna Field musi mieć ciężkie życie! — Lucia przyjmuje wszystko spokojnie. Niektórzy uważają, że za spokojnie. W Glen, jak i gdzie indziej, trafiają się złośliwcy i ci dają do zrozumienia, że ona sama jest autorką tych spektakli. W to naturalnie nie uwierzę. — Mam nadzieję, że nie ona. Jakiż miałaby cel? — Żeby przeszkodzić małżeństwu brata. Lucia nie przepada za Edną Pollock. Poza tym jej duma Fieldów z trudem przełknęłaby związek z Pollockami. No i Lucia gra na skrzypcach. — Nie uwierzę w coś takiego o pannie Field. — Ja chyba też. Choć tak naprawdę, to niewiele o niej wiem. Nie brała udziału w pracach na rzecz kościoła. Może nie mogła? Lecz bardzo trudno uciszyć pogłoski. Próbowałem, ale wielu insynuacjom nie dałem rady. Lucia jest osobą zamkniętą w sobie, a może jestem za stary, by ją lepiej poznać. Jeśli wytrzyma pan z duchami przez kilka tygodni, to w domu Aleca będzie panu bardzo wygodnie. Wiem, że Alice sprawi radość pańska obecność. Biedaczka, tak lubi towarzystwo. Mam nadzieję, że pana nie zniechęciłem? — Nie. Ale mnie pan zaintrygował. Jestem przekonany, że sprawa ma jakieś proste rozwiązanie. — I oczywiście jest pan zdania, że moi rozplotkowani parafianie we wszystkim mocno przesadzają? Przypuszczalnie trochę przesady w tym jest. W ciągu pięciu lat historie te mogły zostać wyolbrzymione, a do tego ludzie ze wsi lubią przyprawiać różne wydarzenia szczyptą dramatyzmu. Tylko że rozsądny i odporny na wszystko stary Malcolm Dinwoodie na własne uszy słyszał pewnej nocy rozmawiającego w saloniku Winthropa Fielde… wiele lat po jego śmierci. Kto choć raz słyszał specyficzny głos Winthropa, nie mógłby się pomylić… albo ten nerwowy chichot, którym zwykł kończyć wypowiedzi. — Myślałem, że straszy duch Anny Marsh? — No, ona też się odzywa, ale panie Burns nie chcę o tym dłużej mówić, bo pomyśli pan, że ma do czynienia ze sklerotycznym dziwakiem. Być może zjawa okaże szacunek duchownemu i zachowa się jak należy w czasie pańskiego pobytu. A kto wie, czy nie odkryje pan prawdy? Pan Sheldon to święty człowiek i lepszy pastor niż ja będę kiedykolwiek — myślał Curtis idąc drogą. — Ale staruszek wierzy, że dom Długiego Aleca jest nawiedzony… nawet po tej historii z agrestowym octem. Cóż, spróbujemy zmierzyć się z duchem! Dokładnie naprzeciw plebanii, po drugiej stronie drogi, znajdowało się gospodarstwo Fielda. Obszerny, niski dwór z wieloma werandami przypominał starą kwokę ze stadkiem kurcząt wyglądających spod jej skrzydeł. Oryginalność domu potęgowały liczne okienka na pochyłym dachu. Całe to miejsce posiadało jakąś szczególną atmosferę, urok i charakter. Jedna z ciotek Curtisa powiedziałaby na ten widok: za tym wszystkim stoi rodzina, interesująca rodzina. Ganki i werandy obrastał gęsto bluszcz. Powyginane jabłonie pochylały się nad rabatami kwiatów: słodko pachnących goździków, kępek mięty i stokrotek, floksów i róży jerychońskiej. Była tu też omszała ścieżka obrzeżona muszlami, prowadząca do frontowych drzwi. Za domem znajdowały się zabudowania gospodarskie i rozległe pastwiska, gdzieniegdzie upstrzone kwiatami mniszka. Ogólnie biorąc, całkiem przyjemne stare gospodarstwo. Nie miało w sobie nic widmowego. Cóż, pan Sheldon to święty człowiek, ale stary, a starzy ludzie zbyt łatwo wierzą w różne rzeczy. Curtis Burns mieszkał u Fieldów od pięciu tygodni i bez pamięci zakochał się w Lucii. Sam jeszcze o tym nie wiedział. Nikt tego nie wiedział, no, może tylko Alice Harper, która widziała rzeczy niewidoczne dla innych, gdy patrzyła na świat czystymi, pięknymi, błękitnymi oczami. Ona i Curtis zostali dobrymi przyjaciółmi. Tak jak inni miał wiele uznania dla jej siły ducha i odwagi oraz głęboką litość z powodu bezradności i cierpienia. Alice Harper emanowała wręcz nieziemskie, zjawiskowe piękno. Jej twarz, choć wychudła i naznaczona przedwczesnymi bruzdami, miała dziwnie młodzieńczy wyraz. Po części zapewne dzięki złocistym włosom, a po części wspaniałym, wielkim oczom z iskierkami wesołości. Na ustach miała zawsze słodki, łagodny uśmiech, trochę łobuzerski, gdy Curtis opowiadał jakiś dowcip. Nigdy się nie skarżyła, choć bywały dni, kiedy cierpiała trudne do zniesienia męki i nie widywała nikogo z wyjątkiem Aleca i Lucii. Jakaś wada serca sprawiała, że nie mogła przyjmować leków przeciwbólowych. Dlatego trudno było ulżyć jej cierpieniom. W czasie ataków bólu nie znosiła samotności. W takie dnie Curtis pozostawał zwykle na łasce Julii Marsh, która punktualnie podawała mu posiłki, ale której nie znosił. Była to dość przystojna dziewczyna, mimo że białoróżową twarz szpeciło czerwone znamię na policzku. Oczy miała małe, ciemnobursztynowe, a miedzianej barwy włosy bujne i lśniące, lecz zawsze potargane. Poruszała się lekko i z gracją, jak kot wypatrujący ofiary. Bardzo lubiła mówić, poza dniami, gdy miała „nastroje” i zapadała w ponure milczenie. Lucii te „nastroje” nie przeszkadzały. Wszystko przyjmowała z niezmąconym spokojem, ale Curtis wyczuwał je w każdym kącie domu. W takich chwilach Julia była niesamowitym stworzeniem, zdolnym do wszystkiego. Czasami Curtis sądził, że właśnie ona stoi za tymi „widmowymi” historiami, kiedy indziej podejrzewał Jocka MacCree. Jocka nie cierpiał jeszcze bardziej niż Julii i nie mógł zrozumieć, dlaczego Fieldowie darzyli sympatią tego dziwacznego typka. Jock miał lat pięćdziesiąt, a wyglądał niekiedy na sto. W chudej, pożółkłej twarzy tkwiły nieruchome, szare oczy. Dziwacznie wysunięta do przodu dolna szczęka, sprawiała, że wyglądał z profilu wyjątkowo nieprzyjemnie. Ubierał się w jakieś łachy, z wyboru nie z konieczności, i większość czasu spędzał doglądając niezliczonych świń Drugiego Aleca i nosząc drewno. Na świniach Długi Alec robił pieniądze i tu pomoc Jocka była niezbędna, ale innych prac nie należało mu powierzać. Czasem śpiewał zadziwiająco dobrym i ciepłym głosem stare szkockie ballady. A więc Jock jest muzykalny, pomyślał Burns, przypominając sobie skrzypce. Głos Jocka w rozmowie brzmiał ostro i dziecinnie. Kiedy się uśmiechał, wyglądał niezwykle przebiegle. Od początku darzył czarno ubranego pastora szczególnym poważaniem, ale trzymał się od niego z daleka, chociaż Curtis próbował się doń zbliżyć, zdecydowany rozwiązać zagadkę domu Fieldów. Wszystko wokół było takie normalne i zwyczajne, odkąd tu przebywał. Z wyjątkiem jednej nocy, kiedy siedział do późna nad książką i miał wrażenie, że jest podglądany przez wrogą mu istotę. Doświadczenie to nigdy się nie powtórzyło. Kiedyś znowu, gdy spojrzał przez drogę na zalaną księżycem plebanię, sądził, że widzi kogoś wychylonego z okna gabinetu. Nazajutrz obszedł budynek, lecz nie znalazł śladów intruza. Drzwi były pozamykane, okna również. Klucze miał tylko on i pastor Sheldon, który ciągle przechowywał tu książki i różne drobiazgi. Ostatecznie Curtis uznał, że wszystkiemu winne było księżycowe światło. Najwidoczniej sprawca wszystkich sztuczek wiedział, kiedy należy siedzieć cicho. Stały lokator, młody i bystry, to był ktoś inny niż gość—staruszek albo rozespany, przesądny sąsiad. Tak rozumował w swym młodzieńczym zadufaniu Curtis. Żałował, że nic się nie działo. Chciał bowiem zmierzyć się z duchem. Ani Lucia, ani Alec nie wspominali o domowych „zjawach”. Curtis dokładnie przedyskutował całą rzecz z Alice, kiedy wspomniała o tym pierwszego wieczoru po jego przybyciu do domu Fieldów. — A więc pan nie obawia się naszych „duchów”? Musi pan wiedzieć, że strych jest ich pełen — powiedziała kapryśnie, podając mu bardzo szczupłą i piękną rękę. Lucia, która właśnie skończyła masować plecy i ramiona Alice, oblała się rumieńcem. — Nie potrafię traktować waszych duchów poważnie — odrzekł. — Potrzeba ci jeszcze czego, Alice? — spytała Lucia stłumionym głosem. — Nie, moja droga. Czuję się znacznie lepiej. Idź odpocząć. Wiem, że jesteś zmęczona. Chciałabym zapoznać się z naszym nowym pastorem. Lucia wyszła z pokoju ciągle jeszcze zarumieniona. Curtis patrząc na nią, poczuł niepokojące drżenie serca. — Panie Burns, jest pan taki sympatyczny i młody — zaczęła Alice. — Dotąd znałam tylko starych pastorów, a tak lubię młodość. Więc nie wierzy pan w naszego familijnego ducha? — Nie mogę uwierzyć w to, co usłyszałem. — A jednak wszystko jest prawdą. Nawet więcej rzeczy, niż się mówi. Panie Burns, czy możemy porozmawiać szczerze? Kiedy usłyszałam, że ma pan zamieszkać z nami na jakiś czas, bardzo się ucieszyłam. Liczę na rozwiązanie przez pana tej zagadki, ze względu na Lucie i Aleca. To rujnuje im życie. Nie dość, że mają mnie na głowie, to jeszcze ta siła nieczysta. Oni wiją się z upokorzenia. Wie pan, posiadanie duchów w rodzinie jest uważane za coś w rodzaju hańby. — A co pani myśli o tej sprawie, panno Harper? — Och, przypuszczam, że to sprawka Jocka, choć trudno zrozumieć, jak on to robi. Widzi pan, Jock wcale nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. Miał zwyczaj kręcić się nocami po domu, to było dawno temu, wuj Winthrop często go na tym przyłapywał. Lecz poza myszkowaniem nie robił nic złego. — A skąd on się tu wziął? — Jego ojciec, Dave MacCree, był parobkiem u wuja przed wielu laty. Uratował też życie Henry’emu Kildare, gdy chciał go stratować ogier. — Henry Kildare? A kto to taki? — Osiemnastoletni chłopiec, który tu pracował. On nie ma z tą sprawą nic wspólnego, ale wuj Winthrop był ogromnie wdzięczny ojcu Jocka, że ten zapobiegł nieszczęściu. Kiedy zaś MacCree umierał, obiecał mu zaopiekować się Jockiem. Lucia i Alec przyrzekli to z kolei swemu ojcu. My, Fieldowie, panie Burns, trzymamy się razem i jesteśmy bardzo przywiązani do tradycji. Jock stał się czymś w rodzaju tradycji. — Czyżby winowajczynią była Julia? — Nie sądzę. Raz ją podejrzewałam, kiedy zniknęły kościelne pieniądze. Sto dolarów ulotniło się w nocy z biurka. Jock by ich nie wziął. Nikt w Lancaster o tym nie wie. Oczywiście Alec wyłożył z własnej kieszeni. Słyszałam też, że w rodzinie Marshów cały rok pojawiały się nowe stroje, a Julia przyszła w sukni z czerwonego jedwabiu. Panie Burns, czy nikt nie dał panu do zrozumienia, że robi to Lucia? — Pan Sheldon twierdzi, że ludzie tak mówią. — Pan Sheldon? Dlaczego to zrobił? To okrutne i złośliwe pomówienie! — wykrzyknęła Alice z naciskiem. Ze szczególnym naciskiem — pomyślał Curtis. — Lucia nigdy by czegoś takiego nie zrobiła, nigdy. Nikt nie zna tego dziecka lepiej ode mnie, panie Burns. Jej cierpliwości… słodyczy… dobroci. Niech pan tylko pomyśli, ile znaczyła dla niej rezygnacja z pracy w szkole. Zakopała się w Glen Donald i zrobiła to dla mnie. Nigdy, ani przez chwilę niech pan nie wierzy, że te popisy są dziełem Lucii. — Nie wierzę w to. Ale jeśli to nie Jock ani Julia? — To właśnie jest pytanie. Kiedyś przyszło mi coś do głowy, coś szalonego i nieprawdopodobnego… Nawet nie chcę wyrazić tego słowami. — Czy ostatnio coś się wydarzyło? — Telefon dzwonił przez tydzień o północy i o trzeciej nad ranem. Alec znalazł kolejną klątwę, wypisaną krwią z prawej ku lewej stronie, tak że trzeba było czytać w lustrze. Znajdzie ją pan w szufladzie tego stolika. Tak, to właśnie to. Proszę potrzymać moje lusterko. „Piekło i niebo rozwalą tfoje szczenście. Bendziesz zniszczony przes tych, kturych kohasz. Tfoje rzycie bendzie złamane i dom opószczony”. — Hm, hm. Duch wybrał niegustowną papeterię i robi błędy. Czy Jock umie pisać? 1 — Tak, trochę. Zauważył pan błędy. Ale mimo to tekst przerasta moim zdaniem możliwości Jocka. Olej wlany do zimnego rosołu — to byłoby coś w jego stylu. Albo subtelny humor rozlanej na dywan w saloniku melasy. Kosztowało to biedną Lucię dzień ciężkiej pracy. — Ale przecież sprawcę takiego wyczynu łatwo przyłapać. — Gdybyśmy wiedzieli, kiedy to się stanie — na pewno. Ale nie możemy stać na straży każdej nocy. I zazwyczaj, gdy pilnujemy, to nic się nie dzieje. — To tym bardziej dowodzi, że „duchem” jest ktoś z domowników. Osoba z zewnątrz nie wiedziałaby, kiedy stoicie na straży. — Pewnie tak. A jednak, panie Burns, kołyska na strychu skrzypiała i skrzypce grały całą noc, gdy Julii nie było w domu, a Jock z Alecem doglądali w oborze chorej krowy. — Czy to prawda, że słyszano głosy dawno zmarłych osób? — Tak. — Alice zadrżała. — Nie lubię o tym mówić. Pewnej nocy słyszałam, jak wuj Winthrop zapytał przed moimi drzwiami: „Alice, czy potrzebujesz czegoś? Czy podali ci wszystko, czego chciałaś?” Tak zwykł mówić, kiedy żył, bardzo łagodnie i cicho, żeby mi nie przeszkadzać, 197 jeśli już usnęłam. Nasz duch jest wyjątkowo zmienny. Czasem gburowaty i niesamowity, co stanowi trudną do rozwiązania kombinację. Klątwa, jak mi powiedziała Lucia, bardzo zaniepokoiła Aleca. Ostatnio jego nerwy nie są w najlepszym stanie. Ale oprócz tej były jeszcze inne, głównie wersety z Biblii. Nasz duch jest dobrze obeznany z Biblią, co przemawia na korzyść Jocka i Julii. — Ale to prześladowanie jest nie do zniesienia! — Och, myśmy już do tego przywykli. Na mnie nie robiło to wielkiego wrażenia, dopóki nie spłonęła szopa. Od tej pory prześladuje mnie lęk, że następnie pójdzie z dymem dom i ja w nim zamknięta. — Zamknięta!? — Zmusiłam Lucię, aby co wieczór zamykała mnie na klucz. Nie mogłam zasnąć, wiedząc że drzwi są otwarte, a Bóg wie, kto pałęta się po domu. — Lecz przecież temu „Bóg wie komu” nie przeszkadzają zamknięte drzwi, jeśli wierzyć opowieściom Min Deacon i Maggie Elgin. — Nie wierzę, by miały zamknięte drzwi, kiedy im się to przytrafiło. Tak czy siak, zawsze się upewniam, czy moje są zamknięte. Ale nie mówmy już dzisiaj o tym. I proszę mi pozwolić pomagać w pracach na rzecz kościoła, tak jak robił to pan Sheldon, zgoda? — Będę wielce rad, panno Harper. — Zrobię, co będę mogła, dopóki tu jestem. Któregoś dnia po prostu ulotnię się — tak jak płomień świecy na wietrze. Moje serce wyraźnie kaprysi. — Panno Harper, czy istotnie nic nie można dla pani zrobić? — Absolutnie nic. Wuj sprowadził z tuzin specjalistów. Ostatnim był doktor Clifford — zna go pan. Gdy nie potrafił mi pomóc, powiedziałam, że nie chcę oglądać więcej żadnych doktorów. Nie mogę pozwolić, aby rodzina traciła na mnie pieniądze bez efektu. Nie jestem w najgorszym położeniu. Wszyscy są dla mnie bardzo dobrzy. Ja też nie jestem bezużyteczna, a bóle nachodzą mnie nie częściej niż raz w tygodniu. Bardzo interesuje mnie praca dla kościoła i pragnę, abyśmy zostali przyjaciółmi. — Ja również — odparł śmiejąc się Curtis. — Niech pan tylko nie będzie zbyt łagodny — powiedziała Alice z żartobliwym błyskiem w oczach. — Pan Sheldon nigdy się nie złościł i wszyscy strasznie nadużywali jego dobroci. Biedny staruszek! Bardzo bolał, że musi zostawić pracę, ale rzeczywiście była już najwyższa pora. To nie ten sam człowiek co przed śmiercią żony. Przez rok po jej śmierci ludzie myśleli, że mu się rozum pomieszał. I tak się uwziął na Aleca, zarzucał mu, że nie jest dość ortodoksyjny. Na szczęście już mu przeszło. Czy zechce pan podnieść tę żaluzję i obniżyć mi lampę? Dziękuję. Jak poważnie szumią dziś sosny! I noc jest bezksiężycowa. Nie lubię światła księżyca. Dobranoc, niech pan śpi bez snów i nie słyszy żadnych zjaw. Curtisowi nic się nie śniło i nie przeszkadzały mu zjawy, chociaż długo leżał bezsennie, rozmyślając o wielu sprawach. Trochę czuł się rozczarowany spokojem i w miarę jak mijały tygodnie zapomniał, że mieszka w „nawiedzonym domu”. Absorbowało go zawieranie znajomości z parafianami i organizowanie pracy duszpasterskiej. Alice Harper okazała się bezcenną pomocnicą. To ona przemówiła do rozsądku starszemu rady Kirkowi, gdy sprzeciwiał się pracy skautów; to ona pocieszała Curtisa, gdy przytłaczały go troski. — Nie powinien pan zwracać uwagi na Kirka. On się już taki urodził. Ale ma swoje zalety. To poczciwy człowiek i byłby całkiem sympatyczny, lecz sądzi, że jego chrześcijańskim obowiązkiem jest być nieszczęśliwym i kłótliwym. — Chciałbym być taki tolerancyjny jak pani, panno Harper. — Nie zawsze taka byłam. Nauczyłam się tolerancji w surowej szkole życia. Ale pan Kirk jest zabawny, powinien go pan usłyszeć — zaczęła naśladować starszego rady, co Curtisa pobudziło do serdecznego śmiechu. Przywykł dzielić się z nią swymi kłopotami, uczynił z niej swój ideał i wielbił jak Madonnę w świątyni. Miała i swoje wady. Gdy opowiadał jej o tym, co się dzieje, zauważył, że jest zazdrosna, jeśli zachowuje coś w sekrecie. Chciała wiedzieć nawet co jadł, kiedy zapraszano go na podwieczorek. Niecierpliwie wypytywała o szczegóły udzielanych przez niego ślubów. — Wszystkie wesela są ciekawe — mówiła — nawet jeśli nie zna się uczestników. Curtis Burns czuł się szczęśliwy. Kochał swoją pracę i dobrze mu się mieszkało u Fieldów. Długi Alec był człowiekiem inteligentnym i oczytanym, dzięki czemu przyjemnie się z nim rozmawiało. Pani Richards zmarła w szpitalu, więc postanowiono, że Curtis pozostanie tu, jak długo zechce. Mieszkańcy Glen nie protestowali, choć i nie pochwalali tego, że zakochał się w Lucii. Parafianie wiedzieli o tym na długo przed nim samym. Wiedział tylko, że milczenie Lucii jest równie pełne uroku jak elokwencja Aleca czy żartobliwe powiedzenia Alice. Któregoś dnia Lucia przyniosła Alice bukiet wczesnych róż. Był z nimi pan Sheldon, który właśnie wrócił z długiej podróży. Zauważył, że Lucia płakała, a nie robiła tego bez powodu. Na ten widok Curtisem owładnęło pragnienie, by ją przytulić i pocieszyć. Niemal oślepły wyszedł za nią z pokoju, gdy twarz Alice wykrzywił skurcz bólu. — Lucia, wróć… prędko, proszę. Zaczyna się jeden… z mych ataków. Zobaczył Lucię dopiero po upływie doby. Większość tego czasu, spędziła przy Alice w zaciemnionym pokoju, starając się ulżyć chorej w cierpieniach. Kiedy wracał do domu odprowadziwszy pana Sheldona, zwrócił uwagę na ściętą brzózkę, ulubione drzewko Lucii. Powiedział o tym z oburzeniem Długiemu Alecowi. — Ależ drzewo było w porządku wczoraj wieczorem! — To nie pan je ściął? — Nie, znaleźliśmy je w tym stanie dziś rano. — A więc… kto je ściął? — Nasz drogi duch, jak przypuszczam — odparł z goryczą Alec. Pastor zauważył, że małe oczka Julii przyglądają mu się z kuchennej werandy i przypomniał sobie, iż wczoraj słyszał, jak prosiła Jocka by naostrzył siekierę. W ciągu następnych trzech tygodni miał o czym rozmyślać. Którejś nocy obudził go telefon. Usiadł na łóżku i usłyszał skrzyp kołyski nad głową. Wstał, ubrał się i z latarką zszedł do hallu. Kiedy dotarł na strych, skrzypienie ustało. Długi pokój był cichy i pusty. Z belek zwisały woreczki z pierzem i zioła. Sprzętów było mało; jakieś dwie skrzynie, kołowrotek, kilka worków z wełną. Curtis wrócił na dół i w ślad za nim popłynęły dźwięki skrzypiec. Uświadomił sobie, że ma napięte nerwy, ale mimo to popędził na górę. Nikogo nie było, ale gdy znalazł się na dole, znowu zabrzmiała muzyka. Telefon w jadalni zadzwonił, ale nikt się nie odezwał, gdy pastor podniósł słuchawkę. Obszedł dom, zatrzymując się przy sypialni Aleca i Jocka. Znowu odezwał się telefon. W domu panował spokój. U Alice paliło się światło, a ona recytowała czystym głosem dwudziesty trzeci psalm. Minął pokój Lucii, a potem nasłuchiwał pod drzwiami Julii. Panowała cisza, choć nie mógł pozbyć się myśli, że tylko co do tych dwóch nie miał pewności, że byty w środku. Wrócił do siebie, zamknął się i po dłuższym zastanowieniu położył się do łóżka. Wtedy do jego uszu doleciał niesamowity chichot. Po raz pierwszy w życiu Curtis przestraszył się i oblał go zimny pot. Przypomniał sobie słowa pana Sheldona: „jest w nim coś nieludzkiego”. Zdołał opanować trwogę, mocno zacisnął zęby i wyskoczywszy z łóżka gwałtownie otworzył drzwi. W obszernym hallu nikogo nie było. Podczas śniadania Lucia wyglądała na zmartwioną. — Czy coś panu… czy coś panu przeszkadzało w nocy? — spytała z wahaniem. — Raczej tak — odrzekł Curtis. — Spędziłem sporo czasu, kręcąc się po domu i bezwstydnie podsłuchując pod drzwiami. Ale niczego nie wyjaśniłem. Lucia próbowała zmusić się do uśmiechu. — Gdyby myszkowanie po domu i podsłuchiwanie mogło rozwiązać naszą zagadkę, to byłaby ona rozwiązana dawno temu. Przestaliśmy zwracać uwagę na… te objawy. Miałam nadzieję, że… już tego nie będzie, przynajmniej dopóki pan tu jest. Dotąd nie mieliśmy tak długiego okresu spokoju. — Da mi pani wolą rękę do prowadzenia śledztwa? Lucia zawahała się przez moment. — Tak — powiedziała wreszcie. — Tylko proszę ze mną o tym nie rozmawiać. To taki bolesny i drażliwy temat… I tyle osób próbowało „prowadzić śledztwo”… — Rozumiem — rzekł Curtis. — Ale ja złapię tego ducha, panno Field. Tę sprawę trzeba wyjaśnić. Zrujnujecie sobie życie, pozostając tutaj. — A zostać musimy — odparła Lucia z bladym uśmiechem. — Zbyt kochamy ten dom, aby go opuścić. — Czy to prawda — spytał niepewnie Curtis — że panna Pollock nie chce z tego powodu wyjść za Aleca? Proszę nie odpowiadać, jeśli uznała pani pytania za impertynencję. Lucia zmieniła się na twarzy. Przygryzła wargi i odpowiedziała: — Jeśli tak jest, to nie należy litować się nad Alecem. Edna Pollock stoi niżej od niego pod każdym względem. Pollockowie są nikim. Curtis pomyślał, że jej poczucie rodzinnej dumy jest czarujące. To małe, słodkie stworzenie było niezmiernie ludzkie w swojej słabostce. W ciągu następnych tygodni Curtis wiele razy myślał, że zwariuje. Czasami wydawało mu się, że wszyscy oszaleją. Myszkował wszędzie, śledził, spędzał bezsenne godziny na czuwaniu, całymi godzinami przesiadywał na strychu i… do niczego nie doszedł. Niemal bez przerwy coś się działo. Dwanaście tuzinów jaj przygotowanych na targ znaleziono potłuczone w kuchni. Nowa suknia Lucii leżała w szafie z plamami krwi, skrzypce graty, kołyska skrzypiała. Cały dom zdawał się trząść od diabelskiego chichotu. Kilkakrotnie wszystkie sprzęty w salonie i jadalni leżały poprzewracane, a porządki zajęły Lucii cały dzień. Drzwi wejściowe rano były otwarte na oścież, z maselnicy wyciągnięto zatyczkę i zbierana przez tydzień śmietana wylała się na podłogę. Ktoś spał na łóżku w gościnnym pokoju, świnie i cielęta wpuszczono do ogrodu, a nowe tapety w hallu opryskano atramentem. Pojawiły się kolejne klątwy. Wreszcie ulubiony kociak Lucii, którego dostała od Curtisa, został powieszony na werandzie z tyłu domu. — Wiedziałam, że tak się stanie, gdy mi go pan przywiózł — powiedziała Lucia. — Nie miałam żadnego zwierzęcia, odkąd cztery lata temu uduszono mi psa. Wszystko, co tylko pokocham, zostaje zniszczone. Mój biały cielak, mój pies, moja brzoza, a teraz mój kot. Curtis prowadził śledztwo sam. Długi Alec oznajmił bez ogródek, że ma tego wszystkiego wyżej uszu. Przeżył z duchami pięć lat i poddaje się. Dobrze, że pozostawiają mu dach nad głową. Raz czy dwa Curtis namówił pana Sheldona, by z nim czuwał, ale w te noce nic się nie wydarzyło. Innym razem miał przy sobie Henry’ego Kildara. Początkowo Henry był bardzo pewny siebie. — Rano przybiję ducha do wrót stodoły, ojcze — chełpił się. Ale skapitulował ogarnięty panicznym przerażeniem, kiedy usłyszał dochodzący ze strychu głos Winthropa Fielda. — Nigdy, ojcze, nie pójdę polować na duchy. Niech pan nic nie mówi, za dobrze znam głos starego, pracowałem tu przez trzy lata. To on, założę się, o co pan chce. Pastorze, nich pan się wyprowadzi z tego domu! Pojawienie się Henry’ego Kildara w Glen Donald wywołało sporą sensację. Zrobił w Klondike majątek i mógł żyć jak milioner do końca swych dni. Zatrzymał się u kuzynostwa, lecz wiele czasu spędzał w domu Fieldów. Lubiono go tu szczerze. Henry był rosłym, przystojnym i szczerym człowiekiem; może mało delikatnym i nieco skorym do przechwałek, ale szczodrym i dobrodusznym. Alice mogła bez końca słuchać jego opowieści o Klondike i gorączce złota. Jednak Henry, który dzielnie stawił czoła ciszy dalekiej północy, mrozom i trudnościom, nie potrafił przeciwstawić się duchom w domu Fieldów. Stanowczo też odmówił pozostania tu jeszcze choćby na jedną noc. — Pastorze, to są diabelskie moce. Anna Marsh nie spoczywa, jak powinna, w swej mogile — ona zresztą nigdy dobrze się nie prowadziła — a do tego ciągnie za sobą starego Winthropa. Alec powinien sprzedać gospodarstwo, jeśli ktoś zechce je kupić. Chciałbym zabrać stąd Alice i Lucie, bo którejś nocy zostaną uduszone jak ten kociak. Curtis był całkowicie wytrącony z równowagi. Dawno zrezygnował z formułowania jakichkolwiek teorii. Zdawało się absolutnie niemożliwe, aby jakakolwiek osoba potrafiła dokonać tylu wyczynów. Prawie uwierzył w grasujące bezkarnie nadprzyrodzone moce. A może ktoś robi z niego głupca? Na zasadzie milczącego porozumienia między domownikami, o nocnych wydarzeniach nie mówiło się poza domem. Curtis rozmawiał o nich tylko z panem Sheldonem. Jednakże rozmowy, poszukiwania i domysły nic nie dały; był wciąż w tym samym miejscu co na początku. Nabawił się jedynie bezsenności i nie mógł spać nawet wtedy, gdy w dworku panował spokój. Ogarnęła go obsesja i pan Sheldon widząc to, radził mu poszukać innego mieszkania. Curtis nie chciał pozostawić Lucii. Teraz już wiedział, że ją kocha. Uświadomił to sobie, kiedy sprawdzał zamknięcie drzwi frontowych. Z jadalni wyszła Lucia, niosąc zapaloną świecę. Zobaczył, że płacze. Przedtem nie widział jej płaczącej, choć raz czy dwa podejrzewał o łzy. Na ramię opadał jej ciężki warkocz i wyglądała jak zmęczone, załamane i przestraszone dziecko. W następnej chwili pojął, ile dla niego znaczy. — Lucia, co się stało? — zapytał łagodnie, po raz pierwszy mówiąc jej po imieniu. — Popatrz — wykrztusiła i podniosła wyżej świecę, wskazując wnętrze jadalni. Pokój wyglądał jak labirynt poprzecinany… tak! Kolorowymi nićmi! Krzyżowały się we wszystkich możliwych kierunkach, oplątywały meble, nogi stołu i krzeseł. Jadalnia przypominała olbrzymią, fantastyczną pajęczynę. — To mój szal — powiedziała Lucia. — Mój nowy szal! Skończyłam go wczoraj. Spruty do końca, a pracowałam nad nim od Nowego Roku. Pewnie to głupio żałować go, skoro tyle gorszych rzeczy się wydarzyło, ale mam tak niewiele czasu na szydełkowanie. Co za okropna złośliwość! Kto może tak mnie nienawidzić? Wypuściła gwałtownie rękę Curtisa i płacząc, pobiegła na górę. On stał oszołomiony i nagle zrozumiał, że ją kocha. Pojął to, gdy zobaczył pełne łez łagodne, brązowe oczy. Lucia we łzach, a on nie ma prawa ani możliwości ich otrzeć! Ta ostatnia myśl była nie do zniesienia. Gdy mijał drzwi pokoju Alice, zawołała go: — Miałam złą noc — powiedziała. — Ale było spokojnie. — O tak — potwierdził cierpko i dodał: — Tylko, że nasz duch trochę się zabawił. Spruł cały szal, który Lucia wczoraj skończyła. Nie mam pojęcia, co robić dalej, panno Harper. — To sprawka Julii. Wczoraj dąsała się, gdyż Lucia zganiła ją za coś. To pewnie jej odwet. — Nie wierzę. Mam zamiar podjąć ostatnią próbę wyjaśnienia tej sprawy. Kiedyś wspomniała pani o jakimś pomyśle. Co to było? Alice zrobiła gest bezradności. — Uważam, że jest zbyt nieprawdopodobny, by go wyrazić słowami. Mimo uporczywych namów nie zdołał jej skłonić do dalszych wyjaśnień i w końcu wyszedł z pokoju z zamętem w głowie. Jestem pewien tylko dwóch rzeczy — powiedział sobie, przyglądając się wschodowi słońca. — Że dwa razy dwa jest cztery i że ożenię się z Lucią. Jednak Lucia, jak się okazało, była innego zdania. Gdy Curtis poprosił ją o rękę, odmówiła. — Ale dlaczego? Czyżbyś… czy nie zależy ci na mnie? Lucia spojrzała nań zarumieniona. — Tak… tak… nie ma sensu zaprzeczać i wypierać się prawdy. Ale nie mogę pozostawić Aleca i Alice. — Alice mogłaby zamieszkać z nami. Jest dla mnie niewyczerpanym źródłem inspiracji. — Nie, taki układ byłby nie w porządku wobec ciebie. Nie miało sensu prosić ją i przekonywać, choć Curtis robił jedno i drugie. Lucia była z Fieldów. Tak oświadczyła mu Alice, gdy przyszedł do niej ze swymi kłopotami. — I pomyśleć, że gdyby nie ja… — dodała z goryczą. — Powiedziałem, że byłbym rad gościć panią u nas. Tu chodzi również o Aleca i te piekielne zjawy! — Ci… i… cho! Bo jeszcze usłyszy pan Kirk — zauważyła Alice nieoczekiwanie. — Bardzo mi przykro, panie Burns. Żal mi pana i Lucii, lecz obawiam się, że ona nie zmieni zdania. My, Fieldowie, nigdy tego nie robimy. Jedyną pańską nadzieją jest zdemaskowanie ducha! Wyglądało na to, że tego właśnie nie uda się zrobić nikomu. Curtis z przykrością uznał się za pokonanego. Nastąpiły dwa tygodnie pełni księżyca i w domu zapanował spokój. Gdy powróciły ciemne noce, duch znowu zaczął wybryki. Tym razem obiektem jego napaści stał się pastor. Jego pościel była mokra lub posypana piaskiem, dwukrotnie odpruto mu wszystkie guziki od garnituru, w którym odprawiał nabożeństwo, a tekst specjalnego rocznicowego kazania przygotowanego niezwykle starannie zniknął z biurka, nim zdążył nauczyć się go na pamięć. W rezultacie nie wypadł najlepiej przed licznymi parafianami, a że był młody i ambitny, przeżył to bardzo mocno. — Lepiej, żeby się pan wyprowadził, panie Burns — poradziła mu Alice. — To altruistyczna rada, bo przecież będzie mi pana brakowało bardziej, niż umiem to wyrazić. Lecz musi pan to zrobić. Nie ma pan cierpliwości Lucii ani uporu Aleca, czy nawet mojej wiary w zamknięte drzwi. Teraz, gdy się przyczepiły do pana, już nie zostawią w spokoju. — Nie mogę się wyprowadzić i zostawić Lucii w takiej sytuacji — odrzekł z uporem Curtis. — A w czym może pan pomóc? Próbował pan przecież… i poniósł porażkę. Proszę się wyprowadzić, wtedy Lucia zrozumie, ile pan dla niej znaczy, jeśli tak jest. — Czasem myślę, że nie interesuje się mną — wtrącił Curtis z przejęciem. — Ależ tak. Tylko niech pan nie oczekuje, że Lucia potrafi kochać tak jak pan ją. Fieldowie są raczej zimnokrwiści. Alec jest przywiązany do Edny, chciał się z nią żenić, ale nie stracił snu czy apetytu, gdy odmówiła. Tak samo jest z Lucią. Byłaby dobrą i czułą żoną, ale nie pęknie jej serce, gdy za pana nie wyjdzie. Niechętnie się tego słucha, wiem. Chciałby pan romantycznej miłości! Chwilami zdawało się Curtisowi, że Alice słusznie oceniła charakter Lucii. Jemu, człowiekowi o porywczej naturze, dziewczyna wydawała się zbyt opanowana i powściągliwa, lecz myśl o rozstaniu była torturą. Jego kłopoty nieoczekiwanie przyjęły inny obrót. Pewnego wieczoru znalazł na swoim biurku książkę podarowaną mu przez nieżyjącą już matkę — z połową kart wyrwanych i resztą oblaną atramentem. Opanował go niecierpliwy gniew, gniew człowieka znoszącego ciosy niewidzialnego przeciwnika. Sytuacja z dnia na dzień stawała się wprost nie do zniesienia. Może istotnie powinien opuścić dom Fieldów? Lucia unikała go. Od wielu dni nie zamienili ze sobą ani słowa, oprócz grzecznościowych zwrotów przy posiłkach. Ze słów Długiego Aleca wynikało, że wolałaby, aby znalazł innych gospodarzy. — Przypuszczam, że byłoby jej lżej — stwierdził Alec. — Zbyt się przejmuje sytuacją. — Cóż, jeśli chce się mnie pozbyć! — mruknął z urazą Curtis. Nie wiodło mu się pod każdym względem. Wygłaszał banalne kazania, tracił zainteresowanie swą pracą i w głębi duszy pragnął, by nigdy nie trafił do Lancaster. Teraz wychylił się lekko przez okno wdychając wonne, letnie powietrze. Noc była raczej posępna. Drzewa rzucały na trawnik dziwaczne, złowieszcze cienie, księżyc zasnuwały wolno płynące obłoki. Nagle wzrok Curtisa zetknął się z odsłoniętym oknem pokoju gościnnego. Zobaczył wyraźnie, choć tylko przez chwilę, twarz Lucii odbitą w ściennym lustrze. Kiedy przy śniadaniu spytał, co ją obudziło, spojrzała nań zdziwiona. — Wtedy, gdy weszłaś do pokoju gościnnego — wyjaśnił. — Wczorajszej nocy nawet się do niego nie zbliżyłam — odparła. — Poszłam wcześnie spać, bo byłam zmęczona i przespałam całą noc bez przebudzenia. — Powiedziawszy to wstała i wyszła. Nie wróciła już do stołu, a później nie robiła żadnych uwag na ten temat. Dlaczego jednak kłamała? Przecież Curtis ją widział. Prawda, tylko przez chwilę w oświetlonym blaskiem księżyca lustrze, ale nie mógł się pomylić. To była twarz Lucii, a ona go okłamała! Ostatecznie zdecydował, że wyprowadzi się od Długiego Aleca. Zamieszka przy stacji kolejowej — będzie to niewygodne, ale trudno. Czuł się fatalnie. Już nie miał chęci wyjaśnienia tajemnicy. Lucia, gdy ją o tym zawiadomił, pobladła, ale milczała. Długi Alec na swój zwykły, pogodny sposób zgodził się, że tak będzie najlepiej. Alice poparła projekt ze łzami w oczach. — Oczywiście, że musi pan odejść. Sytuacja stała się nie do zniesienia. Ale co ja pocznę? — Będę panią często odwiedzać — zapewnił ją Curtis. — To nie to samo. Nie wie pan, ile znaczyła dla mnie pańska obecność. Czy mogę mówić panu po imieniu? Wydajesz mi się młodszym kuzynem. Jesteś kochanym chłopcem, Curtis i powinnam się cieszyć, że odchodzisz. Ten przeklęty dom nie jest miejscem dla ciebie. Kiedy się wyprowadzasz? — Za cztery dni, gdy wrócę ze spotkania w okręgu. W drodze powrotnej Curtis spóźnił się na zwykły pociąg i wrócił dopiero o pierwszej w nocy. Nocny pociąg nie zatrzymywał się tu zwykle, ale Curtis znał konduktora, który nie odmówił mu pomocy. Razem z nim wysiadł Henry Kildare, korzystając z nadarzającej się okazji. — Mamy przed sobą trzy mile drogi — powiedział, gdy znaleźli się na peronie. — Może pan pójść ze mną i spędzić noc u Długiego Aleca — zaproponował Curtis. — Za nic w świecie — stanowczo odparł Henry. — Nie przenocuję tam nawet za połowę mego majątku. Słyszałem, że pan się wyprowadza. Mądry chłopiec. Curtis nie odpowiedział, nie pragnął towarzystwa a zwłaszcza towarzystwa Henry’ego. Kroczył w skupionym milczeniu, nie zwracając uwagi na nieprzerwany potok opowieści swego towarzysza. — Tak, wyjeżdżam z tego zapadłego kąta z powrotem na wybrzeże — usłyszał nagle. — Nie ma sensu sterczeć dłużej w Glen Donald. Nie zdobyłem dziewczyny, po którą przyjechałem. A więc i Henry miał sercowe kłopoty. — Przykro mi — wtrącił automatycznie Curtis. — Przykro! Tak, to jest sprawa tego rodzaju. Pastorze, mnie nie krępuje mówienie na ten temat, a pan jest bardzo ludzki i do tego przyjaźnicie się z Alice. — Alice? — Curtis był zaskoczony. — Chce pan powiedzieć, że chodzi o pannę Harper? — Jasne. Zawsze wielbiłem ziemię, po której stąpała. Dawno temu, kiedy pracowałem u starego Winthropa, szalałem za nią. Ona nic o tym nie wiedziała, a ja na nic nie liczyłem. Alice pochodzi z tych arystokratycznych Fieldów, a ja byłem najemnym parobkiem. Lecz nigdy nie zdołałem zainteresować się inną kobietą. Kiedy powiodło mi się nad Yukonem, postanowiłem spróbować. Nie wiedziałem o jej wypadku i przeżyłem straszny wstrząs, zastając ją w tym stanie. Najgorsze jest to, że kocham ją jak dawniej i nikt inny mnie nie obchodzi. Mając tyle pieniędzy, mógłbym zapewnić swej żonie najszykowniejszy dom na wybrzeżu! To się nazywa pech! Curtis zgodził się z nim, choć był pewien, że dla Alice to nie miało większego znaczenia. Trudno uwierzyć, by zależało jej na tym prostackim, lubiącym się przechwalać mężczyźnie. Ale w głosie Kildara brzmiało szczere uczucie i pastor współczuł w tej chwili każdemu, kto żył i kochał na próżno. — Co tam jest w sadzie Fieldów? — spytał nagle zdziwionym głosem Henry. Między drzewami stała szczupła, ubrana w jasny strój postać. — Dobry Boże, to ten duch — szepnął Henry. — Gdy to powiedział, zjawa rzuciła się do ucieczki. Curtis bez słowa przeskoczył ogrodzenie i popędził za nią. Po sekundzie wahania Henry zrobił to samo. — Żaden kaznodzieja nie będzie pierwszy tam, gdzie ja jestem — mamrotał. Dogonił Curtisa, gdy ten mijał narożnik domu, a obiekt pogoni dotarł do frontowych drzwi. Pastor obawiał się, że jednak nie uda mu się rozwiązać zagadki. Wtedy nagle silny powiew wiatru zatrzasnął ciężkie drzwi wejściowe, które mocno przycisnęły fałdę spódnicy uciekającej. Wbiegł po schodach, chwycił wystającą fałdę, szarpnięciem otworzył drzwi i stanął przed znajdującą się wewnątrz kobietą. — Ty! Ty! — zawołał strasznym głosem. — To ty? Alice Harper spojrzała na niego z nienawiścią. — Ty psie! — wysyczała jadowicie. — A więc to byłaś ty? — wykrzyknął Curtis. — Ty… diablico! — Spokojnie, kaznodziejo. — Henry Kildare przymknął ostrożnie drzwi. — Rozmawia pan z damą. I nie przeszkadzajmy domownikom. Wejdźmy do saloniku, gdzie porozmawiamy sobie spokojnie. Curtis w oszołomieniu zrobiłby zapewne wszystko, co by mu polecono. Henry wszedł ostatni i zamknął za sobą drzwi. — Pastorze, proszę pozwolić, że wezmę sprawy w swoje ręce. Pan doznał sporego szoku, proszę usiąść. Curtis posłusznie usiadł. Kildare nagle zmienił się w spokojnego, władczego człowieka, którego należy słuchać. — Ty, Alice, siadaj także i opowiedz nam o wszystkim. Musisz to zrobić, wiesz o tym. Potem zobaczymy, co począć dalej. Jak sama widzisz, zabawa się skończyła. — Tak, wiem o tym — odrzekła, śmiejąc się histerycznie. — Ale miałam pięć wspaniałych lat. Och, rządziłam nimi, jak chciałam. Pociągałam za sznurki, a oni tańczyli — moje marionetki. Lucia i protekcjonalny Alec. I ten tutaj zakochany smarkacz. — Tak, to musiało być zabawne — zgodził się Henry. — Lecz dlaczego to robiłaś? — Miałam po dziurki w nosie protekcjonalności, robienia mi łaski i lekceważenia — odparła Alice z goryczą. — Taka właśnie była moja młodość. Byłam tylko ubogą krewną. Kiedy przychodzili goście, musiałam jeść później. Nie byłam dość dobra, aby przebywać w towarzystwie ich przyjaciół. Nie, ja nadawałam się tylko do tego, żeby nakryć do stołu i przygotować przyjęcie. Nienawidziłam ich wszystkich, a najbardziej Lucii, ich ukochanego pieszczocha. Ojciec nie pozwoliłby, aby spadł jej włos w głowy. Ja spałam w ciemnym, dusznym pokoju, a ona miała obszerny i słoneczny. Była ode mnie o cztery lata młodsza, ale uważała się za mądrzejszą. Wysłali ją do szkoły, a o moim wykształceniu nie pomyśleli, chociaż miałam większe zdolności. — Zdolności, tak — zgodził się Henry z dziwnym naciskiem. Curtis czuł, że nie powinien pozwolić Alice Harper mówić w ten sposób o Lucii, ale opanował go jakiś chwilowy paraliż. To był sen… koszmar… nikt nie mógł… Alice zaś ciągnęła dalej: — Wuj był w stosunku do mnie bardzo sarkastyczny. Pamiętasz jego powiedzonka, Henry? — Tak. Staruszek miał taki zwyczaj. Nie odgrywało to większej roli, lecz sądzę, że mógł być dla ciebie milszy. Ciotka za to była bardzo dobra. — Uderzyła mnie kiedyś w twarz przy gościach i znienawidziłam ją. Przez dziesięć tygodni nie powiedziałam do niej słowa, a ona nawet nie zwróciła na to uwagi. Pewnego dnia, gdy miałam dziewiętnaście lat, powiedziała mi: „w twoim wieku byłam mężatką”. A z czyjej winy nie wyszłam za mąż? Nie cierpiałam towarzystwa mężczyzn, bo traktowali mnie z góry. — Bzdury — wtrącił Henry. — Wymyśliłaś to sobie. — Gdybym była ubrana jak Lucia — ciągnęła Alice drżącym głosem — Roy Major może by mnie zauważył. Ja… ja go kochałam… Zrobiłabym wszystko, aby go zdobyć! — Pamiętam, jaki byłem o niego zazdrosny — zauważył z namysłem Henry. Alice mówiła dalej, jakby go wcale nie słyszała. — Kiedy Marian Lister wychodziła za Roya, poprosiła mnie na druhnę. Zgodziłam się, choć miałam ochotę ją zabić. W dniu ich ślubu o mało nie pękło mi serce. Prosiłam wtedy Boga, żeby dał mi możliwość odwetu na kimś za to wszystko. — Biedactwo — powiedział Henry. — Takie było moje życie przez dwadzieścia lat. A potem spadłam z poddasza. Początkowo leżałam sparaliżowana. Przez długie miesiące nie mogłam się poruszać. Wkrótce spostrzegłam, że już mogę chodzić, jednak nie chciałam tego robić. Wpadłam na niezły pomysł. Znalazłam sposób, aby ich ukarać. Och, jakże się bawiłam, myśląc o tym! Alice się roześmiała, a Curtis przypomniał sobie, że dotąd nie słyszał jej śmiechu. Brzmiało w nim coś niemiłego, co przypominało mu „noce z duchem”. — Mój pomysł był dobry. Obawiałam się tylko, że nie zdołam oszukać lekarzy, ale to okazało się bardzo proste. Nie uwierzycie, jak łatwo oszukać ludzi podobno inteligentnych. Jakże się śmiałam w duchu, gdy pochylali się nade mną z poważnymi twarzami. Wuj sprowadził kilku specjalistów i wreszcie wydał trochę pieniędzy na swą pogardzaną siostrzenicę. Tylko doktor Clifford coś podejrzewał i dlatego powiedziałam, że nie chcę więcej żadnych lekarzy. Domownicy opiekowali się mną i byłam najważniejszą osobą w domu. Ja, która nic przedtem nie znaczyłam. Lucia porzuciła pracę w szkole, żeby się mną zająć. Uważała to za swój obowiązek. — Mówiąc to, Alice posłała Curtisowi złośliwe spojrzenie. — Ludzie twierdzili, że mam anielską cierpliwość. Pan Sheldon powiedział, że jestem święta. Zaczęli nazywać mnie aniołem Glen Donald. Kiedyś przez dwie doby nie wymówiłam słowa, jakże się tym przejęli! Kazałam Lucii masować sobie plecy i ramiona przez pół godziny dziennie. Stanowiło to dla niej znakomite ćwiczenie, a mnie ogromnie bawiło. Niekiedy udawałam, że bardzo cierpię. Jęczałam całymi godzinami w zaciemnionym pokoju. Takie ataki miewałam wtedy, gdy uważałam, że Lucii przyda się więcej dyscypliny. Potem odkryłam, że Alec chce się ożenić z Edną Pollock. To mi nie odpowiadało. Lucia mogłaby wówczas wyjechać, a Edna nie opiekowałaby się mną jak należy. I wtedy właśnie przyszedł mi do głowy pomysł udawania ducha. — A więc zbliżamy się do najciekawszej części historii — zauważył Henry. Jak ci się udawało robić te wszystkie sztuczki, przebywając w zamkniętym pokoju? — W moim pokoju jest szafa ścienna przylegająca do alkowy pod schodami prowadzącymi na strych. Kiedy byłam dzieckiem, odkryłam że dwie deski można bez szmeru odsunąć. Przez tę szparę łatwo mogłam się przecisnąć. Nikt mnie przecież nie podejrzewał. — Ale jak udawało ci się wracać ze strychu. Stamtąd jest tylko jedno wyjście. — Ludzi można tak łatwo oszukać. Na strychu stoi wielki kufer, w którym leżą moje kapy i koce. Zostawiła mi je w spadku babcia Field, więc nikt ich nie rusza. Tam się właśnie chowałam. Między kapami i ścianką jest sporo miejsca. Kiedy słyszałam, że ktoś nadchodzi, zamykałam pokrywę kufra i naciągałam na siebie jedną z kap. Wiele osób otwierało kufer i nie znalazły mnie. Pan Burns zrobił tak dwa razy, a ja się z niego śmiałam. Kiedy byłam dziewczynką, chciałam zostać aktorką, ale wuj Winthrop sprzeciwił się temu z pogardą. „Myślisz, że potrafisz grać, dziewczyno?” — szydził. Ciekawa jestem, co sobie teraz myśli. To było zabawne, straszyć ludzi jego śmiechem. Potrafię naśladować głos jego i Anny Marsh niemal idealnie. — Zawsze potrafiłaś naśladować — zgodził się Henry. — Ale jak skrzypiałaś kołyską? — Nigdy nie tknęłam kołyski. To skrzypiała deska z podłogi. Podnosiłam ją, nie wychodząc z kufra. Oczywiście ryzykowałam, toteż rzadko robiłam te sztuczki w księżycowe noce. Wiesz, Henry, te skrzypce, na których grałam, należały do ciebie. Kiedy wyjechałeś, schowałam je za deskami w szafie. Gdy zaczęto podejrzewać Lucię, protestowałam tak gwałtownie, że umocniłam tylko podejrzenia. — A co z tymi klątwami i krwawymi śladami? — zapytał Henry. — Och, Fieldowie mają tyle kur, że ich nie liczą. Niektóre klątwy kosztowały mnie sporo wysiłku. Najbardziej wyraziste znajdowałam w Biblii. Na przykład: „Nie będzie starego człowieka w domu twoim”. Alec uwierzył, że umrze młodo. — To ty obcięłaś włosy Maggie Elgin? — Naturalnie. Raz zapomniała zamknąć drzwi. Chciałam, by Julia wróciła. Pewnej nocy prawie mnie przyłapano. Zdawało mi się, że on widział moją twarz w lustrze w gościnnym pokoju. — Skinęła w stronę Curtisa, ale ten nie podniósł wzroku. Po twarzy Alice przemknął cień złości. — Z największą przyjemnością niepokoiłam Lucię. Raz udawałam, że mam gorączkę i włożyłam termometr do filiżanki z herbatą. Lucia rzuciła się dzwonić po lekarza, a ten stwierdził, że mam normalną temperaturę. Strasznie wstydziła się pomyłki. Była przekonana, że bez powodu narobiła zamieszania. Nareszcie duma Fieldów została zraniona. Kiedy ścinałam brzozę, którą kochała, to każde uderzenie siekiery sprawiało mi radość. Cieszyłam się, kiedy tu zamieszkałeś, bo już mnie zmęczył stary pan Sheldon. Doskonale się bawiłam jej zazdrością, gdy traktował mnie z wielką rewerencją. Kiedy jednak nikomu nie zależało na tym, ile szacunku okazuje on mej świętości, przestałam się nim interesować. Ciebie się nie obawiałam. Postanowiłam jednak przycichnąć trochę, abyś nie opuścił nas zbyt prędko. Ale potem zakochałeś się w mojej kuzynce. I wtedy zdecydowałam, że powinieneś odejść. Wiedziałam, że Lucia szaleje za tobą, ale jak przystało na Fieldów, trzyma uczucie na wodzy. Mimo to, kiedy oznajmiłeś, że się wyprowadzasz, moje łzy i żal były szczere. Nie masz pojęcia jak bardzo cię polubiłam. — Alice znowu się zaśmiała. Jej oczy rzucały błyski. — A jak zorganizowałaś te nocne telefony? — zainteresował się Henry. — Stałem w hallu, gdy dzwoniono i w pobliżu nie było nikogo. — Nie miałam z tym nic wspólnego. Pewnie jacyś chłopcy zabawiali się, korzystając ze wspólnej linii. Często to robią, tylko w zwykłych domach nikt nie zwraca na to uwagi. I to nie ja wzięłam pieniądze Aleca i nie ja podłożyłam ogień w szopie. Najpewniej uczynił to jakiś włóczęga. — Cieszę się z tego powodu — powiedział Henry z ulgą. — To podpalenie bardzo mi się nie podobało, ale teraz wiem, na czym stoję. Rzeczywiście możesz chodzić tak jak dawniej? — Pewnie, że mogę. Dość ćwiczyłam w nocy. Co macie zamiar ze mną zrobić, panowie sędziowie? Pewnie opowiecie wszystko głupiemu Alecowi i malutkiej Lucii, a oni wyrzucą mnie na ulicę. Tyle, że ja nie pozostanę tu, gdyby nawet mnie o to prosili. Wolałabym umrzeć z głodu. — Nie musisz umierać z głodu — powiedział łagodnie Henry. Pastor może opowiedzieć Fieldom, ja nie mam na to ochoty. Chcę tylko ciebie. Ożenię się z tobą, po to właśnie wróciłem. — Chcesz się ze mną ożenić… nawet teraz? — wyjąkała Alice. — Nawet bardzo — odparł stanowczo Henry. — Nie obchodzi mnie, co tu wyprawiałaś. Jesteś dziewczyną, której pragnąłem całe życie i będę cię miał. Wyjedziemy na Wybrzeże i nigdy nie zobaczysz nikogo z tutejszych ludzi. — Zabrałbyś mnie stąd dzisiaj… zaraz? — spytała z niedowierzaniem. — Jasne — rzekł Henry. — Pójdziemy wprost na stację i zdążymy na poranny pociąg. W Rexbridge weźmiemy ślub. Chyba to możliwe, pastorze? — Przypuszczam, że tak — odparł biedny Curtis. Henry dotknął ramienia Alice. — Załatwione. Zbieraj się. Ubiorę cię jak królową, ale posłuchaj moja miła uważnie. Nie będzie żadnych wybryków… żadnych sztuczek z Henrym Kildarem. Zrozumiano? — Ro… rozumiem — wymamrotała Alice. — Idź więc na górę i ubierz się. Masz coś do włożenia poza tym szlafrokiem? — Mam stary granatowy kostium i kapelusz — odparła posłusznie. — No, a co pan ma do powiedzenia, pastorze? — spytał Henry, gdy wyszła z pokoju. — Nic — westchnął Curtis. Henry przytaknął zadowolony. — Sądzę, że to najlepsze, co można zrobić. To jedna z tych rzeczy, której nie sposób wyrazić słowami, więc lepiej milczeć. — Drzwi zamknęły się za Henrym i Alice. Curtis nie odezwał się nawet wtedy, gdy panna Harper przechodząc przez hali, na moment zatrzymała się przy nim. — Nienawidzisz mnie, nienawidzisz — rzekła z pasją. — Nic mnie nie obchodzi nienawiść, ale nie życzę sobie twojej wyrozumiałości. Nazajutrz zjawił się pan Sheldon, usłyszał bowiem nieprawdopodobne pogłoski, które rozniosły się po okolicy jak pożar. Wysłuchał opowieści Curtisa i pokiwał głową. — Cóż, przypuszczam, że za jakiś czas zdołam się z tym oswoić. To jest jak zły sen. — Wszyscy tak czujemy — powiedział Curtis. — Alec i Lucia chodzą cały dzień jak ogłuszeni. — Najbardziej boli mnie jej hipokryzja. Udawała zainteresowanie naszą pracą. — To mogła być prawdziwa strona jej natury — oświadczył Curtis. — Nie potrafię w to uwierzyć. — Nie można oceniać Alice jak osoby normalnej. Ta historia dowodzi, że ona nigdy nie była normalna. Zaciążyła nad nią dziedziczność. Jej ojciec i dziadek byli nałogowymi pijakami. — Biedny Henry Kildare. Curtis uśmiechnął się. — Nie taki znowu biedny. Ma kobietę, której zawsze pragnął i daję panu słowo, że sobie z nią poradzi. Poza tym małżeństwo, własny dom i bogactwo korzystnie wpłyną na jej umysł. Tyle tylko, że ona nigdy nie przyjedzie, by pokazać swe brylanty mieszkańcom Glen Donald. Kiedy o zmierzchu Curtis podszedł do domu, na ganku spotkał Lucie. Chciała mu się wymknąć, lecz chwycił ją za rękę. — Skarbie, teraz mnie wysłuchasz… musisz… musisz! Jock zbliżał się trawnikiem. Lucia wyrwała się Curtisowi i pobiegła przed siebie. Ale nim to zrobiła, usłyszał najczarowniejszy, cichy śmiech zakochanej kobiety.