Przemysław Skulski Czternaście lat temu Dziś mija czternaście lat od chwili, gdy spotkałem Coxa. Przyleciał na Ziemię z Syriusza H, o którym nasi naukowcy nie mają zielonego pojęcia. Cox był podobny do małej gruszki do robienia lewatywy. Powiedział, że nauczy nas, Ziemian, jak żyć bez różnych świństw, wojen, chorób, złości. Nie zdążył mi opowiedzieć wszystkiego. Przejechała go 16-tonowa ciężarówka. Widocznie tak chciał ktoś, tam na górze. Cox, zanim zmienił się w plasterek substancji organicznej, przekazał mi część I swojej wiedzy. Nauczył mnie tak dużo, że od czternastu lat uważam' na | 16-tonowe ciężarówki. Paweł Tomczyk Bliskie spotkanie Żeby tylko nie kazali mi się rozbierać! — Otóż to! Dokładnie tak pomyślałem, gdy ICH zobaczyłem. Nie stanąłem jak wryty, nie zdziwiłem się nawet, nie krzyknąłem ze strachu. Musiałem być od dawna podświadomie nastawiony na to spotkanie. Możliwe, że była to ICH robota. Teraz to widzę. Jak mogłem nie domyślić się od razu, kto za tym stoi, czytając w tygodnikach spekulacje, że ludzkość dorosła do KONTAKTU?! Że ONI nie wzbudzą taniej sensacji, histerii, paniki. Mistykę kontaktu podlaną pseudofilozoficznym sosem lansowała gromada zaślepionych szaleńców. Durnie wiedli uczone dysputy na temat podróży międzyplanetarnych, nie znając rynkowej ceny tony paliwa rakietowego. Jak mogłem przypuszczać, że mówią to sami z siebie, nie podpuszczeni przez Obcych? Słowo daję, że gdy teraz przypominam sobie ich pseudonaukowy mistyczny jazgot, mam ochotę zawołać na całe gardło, jak stary Fromage: „Naukowcy do nauki!!!" Ale nie będę przecież krzyczał tutaj, w parku, stojąc sam naprzeciw | dwóch takich nie wiadomo skąd. Chytrze się ustawili — tuż za zakrętem parkowej alejki, gęsto w tym akurat miejscu przesłoniętej krzakami. Widzę ich tylko ja, zresztą park o tej porze zawsze jest pusty. Cholera! Chyba nie każą mi się rozbierać — pomyślałem z lękiem, bo już mnie zauważyli, a marcowa aura nie zachęcała do streakingu. Nie lubię zresztą tej kosmopolitycznej nazwy — o ileż lepiej brzmi nasza ,,gołoleć". Trzeba ich jakoś zażyć z mańki. Przejąć inicjatywę. Zacznę pierwszy — pomyślałem podchodząc na odległość cienia rzuconego przez najwyższego z nich. — Przyjaciele! — dobiegł mnie głos z sitka ulokowanego na czymś, co przypominało szyję wyższego. — Ciam aszaw awruk! — rzuciłem. Dam im do zrozumienia, że również dysponuję translatorem. Niech sobie nie myślą. — Nie rozumiem — rzekł niższy. — Przykro mi, ale nieważne. Skąd droga prowadzi? — starałem się być gościnny i przyjacielski. — Z re... — zaczął ten wyższy. — Aha — wpadłem mu w słowo. Najważniejsze utrzymać inicjatywę. — I co tam u was słychać? Wszyscy tacy zieloni? — Tak — stwierdził wyższy. — I wszyscy mają, tak jak wy, po sześć rączek, to jest, przepraszam, kończyn górnych? — Tak, ale... — W porządku! A antenki na głowie też obowiązkowe? — Tak, w celu... — Nieważne! A takie trąbki na karku? — Też — odpowiedział wyższy wyraźnie zbity z tropu, bo jednak, chyba żeby się upewnić, spojrzał na tył tego niższego. — Świetnie — kontynuowałem, zacierając w duchu dłonie. Perspektywa rozbierania się przy siedmiu stopniach marcowego przedpołudnia oddalała się coraz bardziej. — A te pulsujące lampki na środku czoła? — Tylko Żydzi i Murzyni! — odpowiedzieli chórem. — Adam Pietrasiewicz Koła na piasku Lecieliśmy Bóg wie jak długo, gdy wreszcie komandor przez system łączności wewnętrznej zarządził przygotowanie do trzeciego etapu. Podchodziliśmy po prostu do lądowania. Najpierw wystartowały trzy rakiety eksploracyjne. Każda wielkości małej planetoidy. Cel ich podróży zbadanie i ewentualna wstępna eksploracja niewielkiej planety jednej z gwiazd bardzo odległego układu, którego nazwa po tylu latach wyleciała mi z pamięci. Dziś, gdy nawiązano setki kontaktów z pozaziemskimi intelektami, do nazw gwiazd nie przywiązuje się takiej wagi, jak wówczas. Poza tym mam obecnie dziewięćdziesiąt osiem lat i pamięć mi nieco szwankuje. Byłem wtedy młodym operatorem wozu badawczego o nazwie X32-21 i coś tam jeszcze; miałem dwadzieścia lat i wiele zapału. Gdy komandor wydał rozkaz, serce żwawiej zabiło mi w piersi, a po plecach przebiegły lekkie dreszcze. Nareszcie! Nareszcie spełni się wielkie marzenie mojego dzieciństwa i stanę na nieznanej planecie. Wszystko odbywało się zgodnie z planem. Kosmoloty wyhamowano, wprowadzono je na orbitę stacjonarną i zaczął się zwyczajny w takich momentach bałagan. Najpierw wyszło na jaw, iż nie wiadomo właściwie, kto ma pierwszy lądować. Każdy z komendantów uważał, że to on — on i nikt inny. Na Ziemi nie przygotowano szczegółowego scenariusza, pozostawiając sprawy finału w gestii komandora. Ten wahał się bardzo długo. Wreszcie zdecydował, że najpierw wyląduje rakieta zwiadowcza z jednym wozem badawczym i jednym operatorem. Spowodowało to jeszcze większe zamieszanie; każdy z operatorów chciał być właśnie tym pierwszym, a było nas dwustu kilkunastu. No i wypadło na mnie! Złośliwi twierdzili, że to ze względu na córkę komendanta, która podkochiwała się we mnie. Była to ohydna potwarz. Zostałem wyznaczony, bo byłem najlepszy. Dla mnie nie ulegało to wątpliwości. Ludzie są zawistni. Wylądowałem bez kłopotów. Rakieta była niewielka, na pokładzie znajdowały się tylko dwie koje i magazyn z wozem badawczym. Ten wóz był właśnie przyczyną wszystkich następnych problemów. Po wylądowaniu przeszedłem do ładowni, by bezpiecznie ukryty w hermetycznej kabinie wozu wyjechać na otwartą przestrzeń, gdy okazało się, że pojazd, który mi dano, był nie tym, który potrafię obsługiwać. No, wiecie sami, ta cholerna specjalizacja. Podejrzewałem, że to sprawka moich niezrównanych kolegów, którzy w ten sposób chcieli się na mnie odegrać. Nie poddałem się jednak. Wsiadłem do nie znanego mi wozu i postanowiłem wyjechać. Nie ukrywam, nie było to łatwe. Po pierwsze domyślałem się tylko, jak uruchamiać pojazd tego typu. Postanowiłem działać metodą prób i błędów, naciskając po kolei wszystkie guziki w zasięgu ręki. Tak jak było do przewidzenia, po uruchomieniu radaru, magnetofonu, świdra oraz automatycznej gaśnicy, która oblała mnie od stóp do głów obrzydliwą mazią, udało mi się sprawić, że silnik w końcu zaskoczył. Nacisnąłem na wszelki wypadek jeszcze kilka innych guzików i ruszyłem. Planeta była pustynna. Na ekranie szczęśliwie działającego monitora kontrolnego aż po horyzont rozciągało się morze piasku. Przystąpiłem do wykonywania zadania. Najpierw spróbowałem poszukać analizatorów atmosfery. Nie wyszło, więc odłożywszy poszukiwania na później, zleciłem automatom pobieranie próbek gleby, bo to akurat robiło się tak samo, jak w moim wozie. I wtedy nieoczekiwanie przeleciała nad moją głową i wyładowała nie opodal jakaś mała rakietka. Mówiłem już, że wygląd nie musiał o niczym świadczyć, bo modeli zabrano na wyprawę tysiące. Wcale się więc nie zdziwiłem, że przypominała nieco chochlę do zupy. Widać znowu jakiś nowy model — pomyślałem — ale przecież to ja sam miałem prowadzić wstępne badania. Pewnie coś się tam w górze pozmieniało. Ale nic to, i tak byłem pierwszy. W dolnej części chochli otworzył się właz. Coś tam huknęło, zadymiło i ukazał się wóz badawczy, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem. Pamiętam, co przyszło mi wtedy do głowy. Zgubi nas ta specjalizacja — pomyślałem. Rozległo się jakieś brzęczenie. No tak, nie założyłem słuchawek. Nasunąłem hełmofon na głowę i usłyszałem kaskadę nieartykułowanych dźwięków, szumów i szmerów. Widać nie nastroiłem radia. Znów wziąłem się do manipulacji guzikami i przyciskami, by wreszcie po przekręceniu gałki z literą „T" usłyszeć: — To łobuzy! Podmienili... ej, ty tam, skąd się tu wziąłeś? To pytanie skierowano chyba do mnie. Odpowiedziałem więc grzecznie: — Niech cię cholera weźmie. To ja powinienem zapytać, skąd ty się tutaj wziąłeś! — Dobra, nieważne, widać uznali, że we dwóch będzie nami raźniej. Ale te łobuzy podmieniły mi pojazd. W ogóle nie wiem, jak się tym posługiwać. — Ze mną to samo, może to jakiś spisek — odpowiedziałem uradowany, że nie tylko ja mam problemy. — E tam, zaraz spisek, zazdroszczą, po prostu. — To co robimy? — To, co mieliśmy robić. Badamy. Zabraliśmy się do roboty. Dialog nam się urwał na dłuższą chwilę. Znalazłem wreszcie analizator atmosfery — CO2 , N, H i coś jeszcze, coś nieznanego, co nie miało znaczenia, bo oddychać tym i tak nie było można. Nagle usłyszałem jego głos: — Masz analizę atmosfery? — Mam. — To mi przekaż, bo ja się w tym nie mogę połapać. Przekazałem mu wszystko, jak najdokładniej umiałem. Chwilę rejestrował te dane, a potem znów usłyszałem w słuchawkach jego głos: — No to co, wychodzimy? — Bez skafandrów? — zapytałem zdziwiony. — Jak chcesz. — Ty chyba chory jesteś, ja bez skafandra nie wychodzę, życie mi miłe. — Jak chcesz. Nasunąłem hełm, wyłączyłem obieg tlenu w kabinie i otworzyłem właz. Po chwili stałem na rozgrzanym piasku planety. Tamten też otworzył właz. Przez otwór wypełzła obła, galaretowata masa z tysiącem macek. Stoczyła się na piasek i znieruchomiała. Staliśmy tak naprzeciwko siebie dobre kilka minut. Nie mogłem zrozumieć, co się dzieje. Gdy wreszcie pojąłem, zaschło mi w gardle i zbaraniałem. Powoli jednak w mojej głowie odblokowały się jakieś zastawki i wprawną ręką na piasku zacząłem rysować trójkąt i przylegające do niego kwadraty. Tego uczono nas w szkole. Od tego miał się rozpoczynać kontakt z obcą cywilizacją. Odsunąłem się, wskoczyłem do pojazdu i odjechałem kilka metrów. Tamten wsiadł do swojego i podjechał zobaczyć, co ja narysowałem. Medytował nad tym okropnie długo, aż wreszcie wysiadł i też coś narysował. Z kolei ja obejrzałem jego dzieło, ale nie mogłem się z paru • nieregularnych rzędów kresek niczego domyślić. Nieco niepewnie zapytałem przez radio: — Ej, ty, co to ma znaczyć? Co narysowałeś? Chwilę milczał. — A to, co ty narysowałeś, to co to było? — odpowiedział pytaniem. Postanowiłem być szczery. — A bo ja wiem. Tak nam kazali rysować przy spotkaniu obcej cywilizacji. — Ja tak samo. Mnie też uczyli... Ale już nie pamiętam, o co w tych rysunkach chodziło. — A jak my właściwie rozmawiamy? — Musieliśmy włączyć translatory. Rozmawialibyśmy tak pewnie jeszcze dość długo, gdyby nagle nie zabrzmiał w moich słuchawkach sygnał alarmu. Komendant nakazywał natychmiastowy powrót do bazy. Natrafiono na ekspedycję kosmiczną obcej cywilizacji. Tamten też otrzymał taki rozkaz. Ale nie polecieliśmy od razu. Musieliśmy przecież dojść do tego, co oznaczają rysunki, które narysowaliśmy na piasku. Andrzej Drzewiński Czego tylko pragniesz Stali w sinym blasku umierającego słońca, po kostki zanurzeni w pumeksowej powierzchni. Nerwowo dysząc w mikrofony skafandrów patrzyli przed siebie na prostopadłościany stacji. — Pusto — powiedział Eben. — I martwo — dodał Barry, skręcając głowę ku lądowisku, gdzie trzy bliźniaczo podobne pojazdy psuły równą linię horyzontu. Dwa z nich należały do poprzednich wypraw ratunkowych. Eben przesunął miotacz na brzuch i wsunął palec w szeroki, dostosowany do rękawic kabłąk spustu. — Idziemy — zdecydował. Tarcza słońca, wisząca nisko nad pumeksową równiną, jeszcze przez wiele dni miała zmieniać położenie. Energia obrotowa planety była już tylko wspomnieniem. — Stos pracuje — stwierdził Barry celując palcem w wąski pasek sygnalizatora przy wejściu. Uruchomili zamek i kiszką korytarza dostali się do sali dziennej. Stała załoga tej postawionej przed pięciu laty stacji liczyła trzy osoby. Następne wyprawy miały po dwóch członków. Razem stanowiło to siedem osób. Wszystkie leżały teraz na podłodze; poskręcane i martwe. — To straszne — westchnął Eben i porzucił miotacz. Ciała były zmumifikowane i złożone przez kogoś w stertę. Na wierzchu leżał siwy mężczyzna, w którego zaciśniętej dłoni tkwił notes. Eben odgiął palce i wyszarpując zapiski podszedł do Barry'ego. Na jednej zapisanej kartce nie było wiele do czytania. ,,Na tej planecie można czynić cuda. Niesamowite! Przed chwilą unieśliśmy siłą woli krzesło, próbujemy dalej..." Spojrzeli na siebie. — Chyba zwariowali. Eben przekręcił dłoń i mogli odczytać na okładce wytłoczony napis: „Własność kierownika stacji Gottona". Barry aż zagwizdał. — Siwy był w poprzedniej ratunkowej, nie? Eben rzucił notes na długi stół jadalniany. — Tak. Widać znalazł go gdzieś tutaj — trącił Barry'ego lufą. — Co mówi komputer? — Nic nie wie. Ludzie wchodzili, a potem przestawał ich rejestrować. Eben grymasem wyraził pogardę dla tej inteligencji n-tej generacji. — I tylko zawodził o pomoc. — Jak to komputer — odparł Barry, podzielając tym samym niewiarę Ebena. Siedli przy podajniku i zamówili dwie kawy. — Co zrobimy z ciałem? — spytał Barry znad parującego naczynia. Eben, mający najwyraźniej żaroodporne gardło, cisnął pusty kubek do asenizatora. — Nic, ważniejsze jest to, co im się stało. — Nie jesteśmy lekarzami — Barry zamlaskał poparzonym językiem. — Przyleci służba medyczna, to powie. Po paru łykach uporał się jednak z kawą i z sytysfakcją mógł zmiąć swój tekturowy kubek. — Może planeta na mózg się rzuca — stwierdził odkrywczo. — Nie sądzę. Były badania — głos Ebena był nasączony sceptycyzmem. — To całkowicie nieaktywny glob. Co ja mówię, martwy, wszystko wypalone. Barry podrapał się po karku i łypnął okiem. — To chodź, spróbujemy. W źrenicach Ebena pojawiło się rozbawienie. — Co? Krzesło chcesz unieść? — Tak. — W porządku — roześmiał się i zakręcił na stołku. — Spróbujemy. Rozochoceni wbili spojrzenia w najbliższy mebel. — No... to... raz, dwa, trzy — powiedział Barry i krzesło uniosło się pod sufit. — O, jasny szlag — jęknął Eben i wytrzeszczył oczy. Krzesło z hukiem wyrżnęło o podłogę. — Niemożliwe — wymamrotał Barry. — To niemożliwe. — Cicho — Eben aż się trząsł. — Spróbujemy raz jeszcze. Teraz ze Stołem. Wlepili wzrok i wielka płaszczyzna pofrunęła ku górze. Wisiała do chwili, gdy obydwaj mężczyźni wybuchnęli zgodnie niepowstrzymanym śmiechem. — Genialne, genialne — piał Eben. — Ten gnój miał rację. Barry bębnił pięściami w ścianę. — Słuchaj, od dzieciństwa marzyłem o czymś takim. Cudownie! — Ty — Eben rozczochrał włosy. — A może coś jeszcze zażyczymy sobie? — Stoliczek? Nie — Barry strzelił palcami. — Dwie bułki z szynką. Podskoczyli i wbili sztylety wzroku w blat stołu. Po kilku sekundach dławili się chrupiącym pieczywem i grubymi plastrami mięsa. — Wyobraź sobie — zaczął Barry między kęsami — możemy zażyczyć sobie wszystkiego. — Tak — grzywa włosów Ebena aż zafalowała — na przykład po korniszonie. Zachichotali i już trzymali dwa ogórki. — Cudownie — mlaskał Barry. — Co za cudowna planeta. — Jesteśmy jej panami. — Tak, panami i władcami. Możemy zapragnąć, czego tylko chcemy. Uśmiechali się, lecz jedli coraz wolniej. — Obydwaj jesteśmy władcami — powtórzył Barry i zastygł z nie przełkniętym kęsem w ustach. Eben patrzył na niego sępim wzrokiem. — Tak, obydwaj — powtórzył i odwinął górną wargę w złym uśmiechu. Wycierając odruchowo dłonie, zmierzyli się wzrokiem. __ Eben — wyszeptał Barry. — Ja zawsze byłem twoim największym przyjacielem. — Tak, Barry — potwierdził tamten. — Zawsze o tym wiedziałem. Spojrzeli na siebie, myśleli obaj o tym samym. — Zgiń! — krzyknęli, lecz Eben o ułamek sekundy był lepszy. Barry zsiniał, chwycił się za gardło i spadł z krzesła. __ He... — chrząknął Eben i zacierając ręce uniósł się ze stołka. Wszystko wskazywało, że jego przyjaciel nie żyje. Wyprostował się więc i z triumfem na twarzy oświadczył uroczyście: — Teraz ja będę władcą tej planety! _ Nie — odpowiedziało coś zza jego pleców. — Nie ty. Aż podskoczył. Zerknął na ciało Barry'ego, a potem okręcił się na pięcie. — Kto...? — wychrypiał. Przed nim, w powietrzu, materializowało się coś zadziwiającego w kształcie, lecz bez wątpienia rozumnego. To coś zachichotało. __ Powiedziałbyś, że jestem przedstawicielem wysoko rozwiniętej cywilizacji — stwierdziło i wykonało szybki gest. Gałki oczne Ebena uciekły w głąb czaszki, a on sam upadł na podłogę. Skonał. — No, tak — mruknęła istota. — Powiedzieli: siedź i podziel się wiedzą, jak ktoś zda test. A co mam robić u licha, jak nikt go nie zdaje? — Z odrazą uniosła zwłoki i przesunęła na stertę. — Czekaj i czekaj — mamrotała, kręcąc się po sali. — Ile można? Różni już przylatywali. Z łuskami, w śluzie, w lawie. Zawsze to samo. Ujawni im się moc, a oni chlast, ciach i tą mocą po współbraciach. Co za galaktyka? Naprawdę nie ma nikogo normalnego? Istota zajęczała żałośnie i zniknęła ze stacji, teleportując się w inne miejsce podległej jej planety. Musiała pilnować, czuwać i przede wszystkim mieć nadzieję, bo bez tej ostatniej jej los byłby nie do wytrzymania. Andrzej Drzewiński Pomagajmy sobie W pierwszej chwili wydawało się, że dzień jedenasty lutego zapisze się złotymi zgłoskami na kartach historii, aby dla przyszłych pokoleń stanowić punkt, od którego rozpoczęła się nowa era ludzkości. Tego to właśnie dnia, około czwartej po południu, Kryspin Kalski, pracownik Europejskiego Centrum Kosmonautycznego, odebrał sygnały jednoznacznie wskazujące na rozumnego nadawcę. Po półgodzinie tekst poszedł do działu dekryptażu, a wieczorne dzienniki jeszcze zdążyły zamieścić ową sensacyjną wiadomość. Następnego dnia gazety grzmiały całoszpaltowymi tytułami: „Bracia w rozumie obiecują nam pomoc", „Gwiezdni dobroczyńcy", „Nie jesteśmy sami". Faktycznie, tekst rozszyfrowany przez sprzężony zespół komputerów zawierał informację, że przedstawiciele nie znanej nam cywilizacji przylecą dokładnie za pół roku i pomogą Ziemianom przyspieszyć techniczno-naukowy rozwój. Z tekstu wynikało też, iż pomoc jest odpowiedzią na wysłaną uprzednio , z Ziemi wiadomość. Trzeba przyznać, że była tu pewna trudność. W ubiegłych, dziesięcioleciach, a szczególnie w ostatniej dekadzie dwudziestego wieku, zorganizowano tyle najróżniejszych zespołów mających na celu nawiązanie kontaktu, że nie sposób się było w tym połapać. Mimo przetrząśnięcia archiwów, jednoznacznie nie ustalono, kto był nadawcą uchwyconego przez Obcych programu. Jednak nie było czasu, aby się dłużej zastanawiać, gdyż do przyjęcia wysłanników brakowało tylko kilku miesięcy. Po gorączkowych, a momentami dramatycznych sporach na forum ONZ postanowiono zbudować lądowisko na jednej z wysp Pacyfiku. Z racji tego, że nie miała ona przynależności państwowej, uniknięto wyróżnienia któregokolwiek z państw. Następnie, za nad podziw szybko zebrane fundusze zbudowano potężną platformę, zdolną przyjmować nawet najcięższe statki. Obok postawiono port, szereg hoteli i naturalnie cały ciąg magazynów mających pomieścić przywiezione przez Obcych dobra. Tak na wszelki wypadek całość otoczono kilkoma tysiącami żołnierzy z sił ONZ mającymi pilnować porządku. W oznaczony dzień, kiedy stacje astronomiczne już poinformowały O zbliżaniu się do Ziemi obcego statku, samotna wyspa przeżyła istny najazd oficjeli. Niespodziewanie okazało się, że parę tysięcy osób posiada nie wiadomo przez kogo wystawione zaproszenia. Naturalnie każdy twierdził, że reprezentuje interesy swojego kraju, który nie pogodziłby się z myślą o braku przedstawiciela. Nawet najmniejsze państewka powysyłały kilkunastoosobowe delegacje, które niczym na wielkim pikniku snuły się po gmachu portu plotkując i popijając colę. Ktoś twierdził, że widziano nawet Buszmenów. W efekcie trzeba było interwencji samego sekretarza generalnego ONZ, aby wybrać trzydziestoosobową grupę, która miała witać Obcych na płycie lotniska. Przy okazji wyszła nieprzyjemna sprawa z jednym dyplomatą. Podrzucony czyjąś życzliwą dłonią list spowodował kontrolę osobistą, której efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Dyplomata miał kieszenie wypchane diamentami, a w teczce, o zgrozo, trzymał owinięte w ołowianą folię pręty uranowe. Jak się okazało, miała to być łapówka dla zapewnienia większego udziału w rozdziale darów. Delegata jednogłośnie wykluczono i usunięto z wyspy. Następnie wszyscy udali się do schronów, gdyż tak naprawdę to do końca nie wiedziano, na jakim paliwie wylądują Obcy. Na szczęście plotka, że mają tylko silniki fotonowe, była na wskroś fałszywa. Potężny, surrealistyczny w kształcie statek Obcych wylądował na zwykłym silniku grawitacyjnym i, poza niegodną właściwie uwagi trąbą powietrzną, wszystko przebiegło spokojnie. Trudno powiedzieć, czy komukolwiek z Ziemian Obcy przypadli do gustu. W końcu zawsze znajdzie się ktoś, komu podobają się duże na pięć metrów meduzy z czterema parami rąk i jedną peryskopodobną głową. W atmosferze lekkiego zażenowania wymieniono parę kurtuazyjnych zwrotów, na które pozwalała pamięć maszyn tłumaczących, i przystąpiono do wyładunku darów. Było tego mniej niż oczekiwano, lecz w końcu, jak wynikało ze słów Obcych, była to dopiero pierwsza wizyta. Następne miały się odbywać co dwa lata. Nie minęło więcej niż parę godzin, a Obcy przy dźwiękach ustawionej za portem orkiestry zamknęli włazy i żegnani tysiącem machających rąk unieśli się ku niebu. Tym razem wywołali małe tornado. Jeszcze tej samej nocy postanowiono na wyspie urządzić stały punkt Kontaktu z Inną Cywilizacją. Po tej decyzji wszyscy pobiegli w stronę magazynów sprawdzić, co też one zawierają. Jak się wtedy okazało, pomysł sprowadzenia zawczasu wojska był głęboko słuszny i przemyślany. DWADZIEŚCIA LAT PÓŹNIEJ Jonatan i Scordi żuli miarowo gumę i dopiero, kiedy włazy statku Obcych zatrzasnęły się na dobre, splunęli jednocześnie. — Jak sądzisz, co będzie, kiedy zabraknie magazynów? — spytał Scordi wyłączając idiotyczną muzykę, która leciała na lądowisku przez cały czas pobytu Obcych. — Wygląda na to, że następnym razem zdołają zapełnić ten hangar od strony oceanu — dodał. Jonatan, który kończył wprowadzać wózki transportowe do składu, burknął coś niewyraźnie. — Tak, kochany — kontynuował Scordi, nalewając kawę z automatu. — Cała ta kurtuazja zaczyna być męcząca. Oni przywożą nam pierdoły, a my, zamiast kazać im się wypchać, udajemy wniebowziętych. Psiakość, jeszcze te przemówienia z taśmy za każdym razem, aż zęby bolą. Dla zamanifestowania uczuć siorbnął głośno z kubka. Jonatan zgasił oświetlenie lądowiska i, zmieniając buty na wygodne papcie, siadł na ławie. — Wiesz, że to niemożliwe — powiedział. Jedyna forma, w której moglibyśmy im to powiedzieć, brzmiałaby mniej więcej tak: „paszoł won". Nie znamy na tyle języka, aby wyrazić to kulturalniej, a inaczej nie wypada. — Zgnieciony przez Scordiego kubek chrupnął i poleciał do kosza. — Nie wypada, nie wypada... a udawać idiotów wypada? Uniósł się i uderzył palcami w klawisze. Na ekranie pojawił się schemat magazynów. Oprócz jednego wszystkie świeciły żółtym blaskiem. Scordi łypnął na Jonatana i rytmicznie począł stukać w klawiaturę. — Magazyn pierwszy: aparat do syntezy pożywienia z odpadów — uderzył i światło w pierwszym kwadraciku zgasło. — Do kitu, bryja ma wygląd rozkładającego się wieloryba, a śmierdzi jeszcze gorzej. — Uderzył w następny klawisz. — Aparaty do syntezy krwi, tylko u licha! My nie mamy zielonej krwi o własnościach kwasu siarkowego. Zgasił następne światło. — Sześćdziesiąt tysięcy pidżam w niebieskie kropki, z trzema nogawkami i czymś, co działa jak naładowany kondensator. Znów rąbnął. — Zdjęcia ich miast, przewodów pokarmowych czy może tamtejsze malarstwo, czort wie! Przy następnym magazynie uniósł palec i wyrecytował ze szczególnym upodobaniem. — Maszyna, która zdarła z szanownej komisji ubrania, opryskała ją zieloną farbą i przy dźwiękach kociej muzyki ganiała wokół magazynu. Uf... dobrze, że ten bubel rozsypał się w kawałki po paru okrążeniach. Scordi z triumfującą miną usiadł na pulpicie. — I co, mało ci? Jonatan właśnie szukał w telewizorze czegoś atrakcyjniejszego, więc odparł po dłuższej chwili. — Jeszcze powinieneś wspomnieć o nas, obsługujących całą imprezę. — A powiem, żebyś wiedział, że powiem. Już dawno przestało mi się opłacać robić z siebie błazna co trzy miesiące. Każdy ma honor — pisnął i dodał już ciszej. — Poza tym trafia mi się lepsza robota. Jonatan ironicznie uniósł brew. — Znaczy, że zmieniasz pracę? Scordi rozłożył ręce. — Chyba na tym się skończy. — Może jednak zmienisz zdanie. Zawsze można liczyć na coś ciekawego. — Na co, na przykład? — A obejrzyj się za siebie. Scordi zerknął na pulpit łączności, w którego środku paliła się czerwona lampa wywołania. — O, do diabła? Centrum nas wzywa, nie mogłeś powiedzieć wcześniej — jęczał biegnąc do fotela. Jonatan założył ręce pod głową i uśmiechnął się do sufitu. DWA DNI PÓŹNIEJ O ile sam gmach Stowarzyszenia Astronautycznego był skromny i elegancko wkomponowany w park, o tyle gabinet prezesa był zaprzeczeniem dobrego gustu. Cały obity szkarłatnym pluszem, z woskowaną posadzką i archaicznym biurkiem wyciskał na interesantach niezatarte piętno. Dlatego też nic dziwnego, że Jonatan i Scordi stali sztywno, mnąc w palcach wejściówki i nie śmieli spuścić wzroku z wiszącego nad biurkiem emblematu. — Może panowie napiją się czegoś? — spytał prezes i odsłonił zamaskowany w ścianie barek. Mimo ukończonej pięćdziesiątki doktor Longe nie miał ani jednej zmarszczki, a słyszało się przecież, że prowadzi, nazwijmy to, lekko hulaszczy tryb życia. — Panowie — rzekł, kiedy już mieli kieliszki w ręku. — Zanim przedstawię moją propozycję, chciałbym wyjaśnić parę rzeczy. Poprawił się w fotelu i o centymetr wysunął rożek chustki z kieszonki. — Będziecie jednymi z nielicznych, którzy dowiedzą się, że udało się nam nawiązać kontakt z obcą cywilizacją. Scordi nie wytrzymał i sapnął. — Znowu... Prezes roześmiał się głośno. __ Tym razem jest to intelekt na niższym stopniu rozwoju niż my. Odebraliśmy jego sygnały. Wygląda, że chcą nawiązać kontakt i proszą o pomoc technologiczną. Scordi gwizdnął. — No, no... __ Właśnie — odparł prezes. — Sprawa jest delikatna i musimy rozegrać ją ostrożnie. Jonatan położył dłonie na poręczach. — Pewnie chcecie, abyśmy doradzili, jakie dobra należy im wysłać albo, jeszcze lepiej, jakich nie należy — mruknął do Scordiego. — Ależ nie! — zaryczał prezes tubalnym głosem. — Zestaw darów mamy przygotowany. Spojrzeli po sobie. — W takim razie, co my mamy... — Panowie, dajcie dokończyć — przerwał im. — Ustalono, że zostaną wysłane przedmioty, które są składowane na waszej wyspie. W ten sposób... — chwilę szukał słów — ...zostaną upieczone dwie pieczenie na jednym ogniu. Scordi z wrażenia nie mógł trafić kieliszkiem do ust. — Nie możecie, to byłoby świństwo. Prezes zacmokał i jakby dla polepszenia nastroju naciśnięciem guzika otworzył okno. — Po co używać takich ostrych słów? Staramy się znaleźć wyjście optymalne, a panowie jesteście nam potrzebni. __ Po co, jeśli wolno spytać? — Scordi robił się najwyraźniej agresywny. — Chcemy, abyście zawieźli tej nowej cywilizacji nasze dary. Macie już wprawę w kontaktach... Przerwało mu szuranie odsuwanego fotela. — Idziemy, Jonatan — mówił Scordi czerwony z wściekłości. __ Robią tu z nas idiotów. Gdy byli przy drzwiach, dogonił ich głos prezesa. — Zapomniałem dodać, że za ten lot dostaniecie po trzysta kawałków na głowę. Stanęli i odwrócili się jak na komendę. — Trzysta kawałków — powtórzył Scordi i uśmiechnął się. — Ależ trzeba było od tego zacząć. Teraz to inna rozmowa. Raźnym krokiem wrócili na miejsca. ROK PÓŹNIEJ Rycząc silnikami' chemicznymi opuszczali się ku oznaczonemu przez kosmitów lądowisku. Starali się robić to jak najłagodniej i jak najszybciej. Ostatnie komunikaty były wręcz naglące i mimo lakoniczności sformułowań widać było, że tamci bardzo liczą na pomoc. W tej sytuacji sam fakt poznania nowej cywilizacji schodził na plan dalszy. Stanęły amortyzatory i ustała wibracja: znak, że wylądowali. Jonatan starał się dojrzeć cokolwiek na ekranie zewnętrznym, lecz gęste i ciemne chmury znacznie ograniczały widoczność. Nawet nie było wiadomo, czy to przejściowy kaprys pogody, czy też nieodłączny element pejzażu. Wreszcie w ciemniejących w oddali budowlach coś się; poruszyło, trysnęły sztuczne ognie i przedstawiciele tubylców ruszyli ku statkowi z tradycyjnym chlebem i szczyptą soli. Kiedy zbliżyli się na kilkanaście metrów, Jonatan zbladł jak trup i ucapił Scordiego za rękaw. — Mów, co widzisz... — szczękał zębami; — Ja chyba śnię. Scordi przyłożył twarz do okularu lornety i tylko szepnął: — O, w mordę... Przed nimi, po płycie lotniska pełzły pięciometrowej wielkości meduzy o czterech rękach, z pałąkami peryskopów huśtających się u góry. — Jakim cudem oni tu się wzięli? To niemożliwe, żeby sami czekali na pomoc. Scordi szarpał włosy. — Może... może tak się wykosztowali pomocą dla nas — dusił słowa. — Może też nie umieli nam elegancko powiedzieć, że więcej nie mają. — Nieważne — zachlipał Jonatan. — Ale powiedz, co my teraz zrobimy? Meduzy podeszły pod sam statek i najwyraźniej czekały na Ziemian. Nie było czasu do namysłu. — Niech to diabli — jęknął Scordi. — Jeśli są tak kulturalni, to udadzą, że tego nie zauważyli. Wyładowuj, co przywieźliśmy. — Ale przecież to jest to samo, co oni nam dali. Scordi dwoma ruchami rozwinął gumę do żucia i włożył ją do ust. — Trudno — mlasnął. — Wyładowuj. Jonatan uniósł oczy ku niebu i z westchnieniem rozpaczy uruchomił transportery. Meduzy spokojnie czekały.