Bartek Anterionowicz Dobra-nocka Autor pisze o sobie - „I właśnie wtedy młoda córka Cudowniaków wróciła do kochających rodziców i zrozumiała, jaka była głupiutka i niegrzeczna. Rodzice jej łatwo przebaczyli, albowiem kochali ją nad życie. Psotna dziewczynka poznała w końcu, jaką wspaniałą rzeczą jest rodzina...” - Andrzej cichym, monotonnym głosem zakończył bajkę i zorientował się, że od jakiegoś czasu mówił sam do siebie. Małgosia, ten słodki pucołowaty aniołek, wtulała się w swojego pluszowego misia szepcząc coś niezrozumiale przez sen. We śnie - o ile to w ogóle możliwe - wyglądała jeszcze bardziej krucho i niewinnie niż zwykle, bardziej niewinnie niż wtedy, gdy patrzyła na ciebie tymi swoimi wielkimi, piwnymi oczami, nieskalanymi jeszcze brudem i okropnościami prozy życia. Patrzył na nią przez całą noc; nagle zorientował się, że była już siódma. Wahał się moment. Budzić ją, czy dać jej jeszcze te dziesięć minut oderwania od lektury wspomnianej prozy? Jego ręka sama wyciągnęła się w automatycznym, ojcowskim geście i poprawiła różową kołdrę dziecka. Jeszcze spojrzał na córeczkę czule, nie wiedzieć czemu westchnął przeciągle i zaczął wycofywać się ostrożnie. Nie miał pojęcia dlaczego, ale czuł się jak winowajca, jak ojciec, który w jakiś haniebny sposób zawiódł zaufanie swego dziecka i teraz wstydliwie ucieka z podkulonym ogonem. Ale zanim jeszcze wyszedł z pokoju, uśmiechnął się słysząc, jak Małgosia słodko jęknęła przez sen. Zupełnie jakby mu wybaczała, pomyślał. *** - Zaraz! - wrzeszczała Monika z łazienki, gestykulując wściekle wyjącą na najwyższych obrotach suszarką. - Chwila, kurde no! - Pół godziny temu mówiłaś to samo - odwrzasnęła Magda, dla lepszego efektu waląc pięściami w drzwi łazienki. - Co ty tam robisz, co? Masaże wodne?! Zaraz muszę być w biurze, dociera to do ciebie, tleniona idiotko? A najpierw muszę cię jeszcze odwieźć do tego pieprzonego liceum, a przecież mam zaraz ważne spotkanie w firmie, a zaraz potem przetarg... Wszyscy na mnie czekają, same szychy z Rady Miasta, rozumiesz? Jak się przez ciebie spóźnię, to... Nie, poczekaj, nosz jasna cholera, już jestem spóźniona! Cieszysz się? - Nic mnie to nie obchodzi. Tak, cieszę się! Trzeba było wcześniej wstać, no nie? Ja jeszcze muszę wysuszyć włosy i uczesać się. I umalować, co nie? Kiedy ja to zdążę zrobić, do cholery? - Nie pyskuj! Otwieraj w tej chwili, albo nici z sobotniej dyskoteki. Nie puszczę cię, słyszysz, zdziro? Zdzira słyszała. Cała klatka słyszała, jak co rano, pomyślał dziwnie spokojnie Andrzej i wzruszył ramionami. Siedział w swoim specjalnym pokoju do pisania (szumne słowa; siedział w klitce na graty, gdzie prócz krzesła mieścił się tylko komputer) trzymając kubek kawy i miał nadzieję, że zaraz zapanuje cisza. Potrzebował ciszy. Potrzebował jej jak każdy pisarz, ba, jako pisarz literatury dziecięcej potrzebował jej bardziej, niż większość kolegów po fachu. W przeciwieństwie do literatury awangardowej bowiem - tworzonej w winiarniach, kawiarniach, pubach i innych szemranych mordowniach - łagodnie pobudzające kiełkującą dopiero wyobraźnię i nienachalnie dogmatyczne historyjki dla milusińskich mogły powstawać tylko w niezmąconej niczym ciszy i spokoju. Sławny pisarz, autor takich bestsellerów, jak „O cnotliwej, posłusznej królewnie i inne historie”, aktualnie pracujący nad hitem, który miał wstrząsnąć krytykami i międzynarodowym rynkiem wydawniczym, pod tytułem „Królestwo Cudowniaków”, odwrócił się do czternastocalowego monitora (był już tak zużyty, że jego wiek powinno się liczyć w szybko rosnących dioptriach okularów Andrzeja) i z namaszczeniem przeczytał półgłosem raz jeszcze krótki fragment, który tego ranka zdążył napisać. „Rodzina Cudowniaków powitała kolejny wspaniały dzień z radością. Poprzedni dzień też był wspaniały, ale każdy kolejny był jeszcze lepszy. Dużo lepszy. Tak to już było w krainie Cudowniaków, i dlatego właśnie wszyscy zbierali się o wschodzie słońca i śpiewali tętniący radością hymn pochwalny”. - Otwieraj, ty mały, jadowity kurwiszonie! - Dobra, już dobra, kurde no. Luz, matka, już cię wpuszczam, nie? Tylko znajdę tę głupią soczewkę kontaktową... Spadła chyba gdzieś tutaj. Hmmm, ciekawe... Przy okazji, nie widziałaś mojej gumki do włosów? - Nosz, ja pier... Andrzej! Nie widziałeś gumki do włosów tej cholery? Co? My już wychodzimy, nie zapomnij umyć naczyń i zrobić zakupów. Słyszysz, co mówię? Andrzej! „Śpiewali go razem szczęśliwym głosem rodziny, którą łączy tak wiele, że więcej już nie może. Cieszyli się z góry na nową, wspaniałą przygodę, jaka ich niewątpliwie czekała tego dnia, cieszyli się na nią całym sercem”. *** Malutka Cudowniakowa biegła lekko i z gracją przez łąkę, ocierając się o strzeliste łodygi mleczy, chabrów i traw. Biegła, sapiąc radośnie, i popiskiwała od czasu do czasu z emocji. Nad nią rozciągała się niczym nieskalana błękitna płachta nieba. Tyle nieba, pomyślała, tyle nieba, i to wszystko dla mnie. Spojrzała na prawo: całe morze pachnących wiosną traw i kwiatów polnych poetycko falujących na wietrze. I to wszystko dla niej. Nie ustając w biegu spojrzała za siebie z uśmiechem. Z chaty na pagórku wzbijał się w niebo gruby słup czarnego dymu obficie przetykany pomarańczowożóltymi językami ognia. Tyle palącego rzęsy, nieposkromionego ognia i gryzącego w oczy śmierdzącego zwęglonym ludzkim ciałem dymu, pomyślała z niegasnącym jak rozszalały za nią pożar uśmiechem. I to wszystko przeze mnie. *** Miś spadł z poduszki i niezdarnie potoczył się po podłodze. Małgosia w panice usiadła na łóżku i przecierała gwałtownie oczy, oczyszczając je ze skrawków snu zaschniętych w ich kącikach, tkwiących tam jak okruchy lodu z innej, podobnej bajki. Rozejrzała się podejrzliwie, a gdy była już zupełnie pewna, że to jej pokój, odetchnęła z ulgą. Ku jeszcze większej uldze nie poczuła w powietrzu obrzydliwego swądu. Odetchnęła raz jeszcze, jakby dla pewności. Tak, to był jej pokój, ludzki pokój, pachnący tylko płynem do płukania ubrań, starymi książkami z bajkami i nie tylko. Schyliła głowę i zobaczyła swego misia, leżącego bezradnie mordką do ziemi. - Misiu, przepraszam - powiedziała przepraszająco, sięgając po niego. - Byłam tej nocy taka niedobra. Mój kochany, biedny miś - przytuliła się do niego czule. W jej głowie wciąż wirowały złe słowa i obrazy. Zaczynała się do tego przyzwyczajać. Jak najrzadziej zamykać oczy, przypomniała sobie i wstała. *** - Kogo widzą oczy moje... Stęskniłem się za moim aniołkiem - uśmiechnął się pan Cudowniak i przytulając swą młodszą córkę dodał, parodiując kwestie ludzi - a cóż tam słychać w szkole? - Tatko! Ten żart już nie jest śmieszny - skomentowała z politowaniem. - A co słychać? - Niewiele. W sumie to dziś tylko jeden dom. Za to duży, willa jak się patrzy. - Spaliłaś czy tylko coś ukradłaś? - Jedno i drugie. Niestety, nie miałam dużo czasu, użyłam za dużo benzyny i w kilka sekund zajęły się firanki i boazeria. No i w pośpiechu musiałam wziąć pierwszą rzecz z brzegu. - Malutka wyjęła z plecaka naszyjnik ze sztucznych pereł. - Co za pech! Sam popatrz, jaka to koszmarna tandeta - spojrzała krytycznie na feralną zdobycz. - Ci ludzie to skończone kołtuny, za grosz pojęcia o estetyce. - Fuj! - skrzywił się pan Cudowniak zniesmaczony. - Rzeczywiście. Natychmiast to wyrzuć i umyj ręce. I nie martw się nic. Jutro będzie lepiej, zobaczysz. Dzisiaj trzynasty. *** - Co z tego, że trzynasty? - warknęła na Andrzeja Magda. - To jeszcze nie znaczy, że ja mam przegrywać przetargi. Nigdy jeszcze nie przegrałam przetargu - dodała ponuro, siadając ciężko w fotelu. - Nawet fryzjer nie poprawił mi humoru. Zrób mi drinka, co? - Oczywiście - powiedział usłużnie, włożył papcie i podreptał do barku. - Jak tam te twoje „Królestwo Cwaniaków”? Andrzej znieruchomiał. Nigdy nie miała w zwyczaju pytać o jego pracę. - Cudowniaków - poprawił łagodnie. - Dobrze, dziękuję. Jeszcze jedno opowiadanie i skończyłem. - Fascynujące. - Andrzej zgarbił się pod jej pogardliwym wzrokiem (czuł go tak wyraźnie! Wiedział też, że mówiąc to, uśmiechnęła się jeszcze lekceważąco), ręka mu zadrżała i obfita struga ginu, zamiast do szklanki, trafiła na barek, momentalnie sięgając jego brzegu i oczywiście hojnym ciurkiem skapując mu prosto na stopy. - A Gośka już w domu? - Jeszcze nie - rękawem obtarł kałużę ginu mając nadzieję, że nie zauważyła - Ale lada chwila powinna wrócić. - Aha - Magda rozparła się w fotelu mrużąc leniwie oczy. - A co tam u niej w szkole? *** - To już nie jest śmieszne, mamo - stwierdziła znudzona śmiertelnie Malutka, metodycznie dźgając szpilką oko miniaturowego misia. - Wiem - uśmiechnęła się kwaśno pani Cudowniakowa. - Trzeba by, cholera, coś nowego wymyślić. - Dzisiaj wpadłem na rewelacyjny, nowy pomysł - rzekł pan domu głosem, którym prezentował światu swoje rewelacyjne, nowe pomysły. - iNa tydzień przed każdym podpaleniem będziemy wybrańcom codziennie wysyłać ulotki reklamujące gaśnice i systemy przeciwpożarowe... Albo nie, to jeszcze lepsze: akcja „Rzuć palenie”! - Może coś takiego - olśniło Cudowniakową - zamiast o szkołę, he, he, będziemy się teraz ciebie i twoją siostrę pytać o sprawy sercowe... Sercowe, łapiesz? - parsknęła śmiechem. - Bo ile w końcu można mieć przyjemności z samego podpalania? - zadumał się nagle Cudowniak. - Mój ojciec, zanim jeszcze wpadł w pułapkę na myszy, zwykł mawiać, że w życiu nie liczy się co, tylko jak - eProrował z uniesionym pouczająco palcem. - Jak perfidnie, wrednie i boleśnie. Życie trzeba smakować. Śmierć trzeba smakować. Dopiero wtedy jest prawdziwa zabawa. - Na przykład ty wracasz do domu z zasmuconym wyrazem twarzy, a my cię z ojcem bierzemy za ręce i pytamy zatroskanym głosem... - Gdzie jest szpikulec do lodu? - Malutka wyrzuciła pogardliwie szpilkę. - ...córko, wiesz, że nam możesz powiedzieć prawdę... Jak ci się układa z Robertem? Niezłe, co? - Sprawdź pod łóżkiem. - A co, znowu graliście w Nagi Instynkt? - Malutka pokręciła głową z politowaniem. - Więc - odchrząknęła zatroskana mamusia - córeczko najdroższa, jak ci się układa z Robertem? - Nie ma już Roberta - spuściła głowę Malutka wyciągając spod łóżka rodziców gustowny szpikulec. - Ooo... Jaka szkoda. A taka ładna z was para była... Taka ładna... Najładniejsza w całej dzielnicy. Jak się trzymasz?. - Przestań - zganił ją surowo Cudowniak podejmując zabawę. - W ten sposób tylko pogłębiasz jej ból - tutaj troskliwie oparł dłonie na ramionach córki. - Jak znosisz ten fatalny, beznadziejnie uciążliwy czas, córko? - Na początku było ciężko. Dużo płakałam. Co chwilę miałam te myśli - głos jej się dramatycznie załamał - myśli samobójcze. A tak serio, to - dokończyła rzeczowym już tonem - niedawno znów przerzuciłam się na dziewczynki. - Moja córuś! - rozpromienił się ojciec. - Eksperyment podstawą spełnienia. Mój ojciec zwykł tak mawiać. - Zanim wpadł w pułapkę na myszy... - wtrąciła od niechcenia Malutka. - Naturalnie po jakimś czasie - ciągnął niezrażony Cudowniak - solidny, stały związek, taki pełen zrozumienia i zaufania, jest znacznie wygodniejszy. Stabilność jest z wiekiem coraz bardziej w cenie, mówię ci. - Zgadza się, stabilność i stateczność jest na dłuższą metę najważniejsza - dostojna pani domu podniosła się i stęknęła ciężko, jakby stała nad zawaloną samymi białymi koszulami deską do prasowania. - Dobra, dość tego gadania. Mężu mój, teraz udajemy się do buduaru. - A czy masz ten nowy bicz z wielbłądziej skóry? - A czy jutro coś podpalimy? Pewnie, że mam, głupolu. Nie jestem człowiekiem, umiem cieszyć się życiem. *** - Tatusiu, jesteś taki kochany, ale przecież widzę jaki jesteś zmęczony. Nie musisz mi dziś opowiadać bajki, wiesz. - Nie gadaj głupot, kochanie. Lubię ci opowiadać bajki. - Tak, tatusiu, wiem. Wiem, że lubisz, ja też lubię jak opowiadasz, ale... Naprawdę dziś nie musisz. - Nie chcesz usłyszeć o nowych przygodach Cudowniaków? - posmutniał nagle. - To już ostatnia z przygód, jakie do tej pory wymyśliłem... Nie chcesz posłuchać? Co? - Oczywiście, że chcę... Chcę, tylko, że... - wymówka uwięzła jej w gardle, gdy Małgosia zobaczyła zawiedziony wyraz jego twarzy. - Oczywiście, że chcę, tatko. Chętnie posłucham o przygodach Cudowniaków - uśmiechnęła się wymuszenie. - Naprawdę, tatusiu. Andrzej przyjrzał się jej wnikliwie. Przez moment, przez ułamek sekundy dosłownie, wydawało mu się, że jego córka mówi to tylko po to, by mu sprawić przyjemność. Że tak naprawdę coś ją trapi i ukrywa to przed nim. Na końcu języka miał pytanie o co chodzi. Natychmiast jednak zrezygnował, zanim jeszcze otworzył usta. Bo jakie niby kłopoty można mieć w tym wieku? Mając ojca, który zawsze jest pod ręką, który po jej powrocie ze szkoły pomoże z lekcjami, a wieczorami opowie bajkę? A skoro już o bajce mowa... Rozpoczął opowieść nie zwlekając. Znowu mówił tak płynnie i potoczyście, był tak skupiony na zachwyconych sobą słowach, że nie zauważył chwili, gdy jego słuchaczka zasnęła. Chwilę nawet wierciła się w niespokojnym śnie. Potem jednak to ustało. Obrazy pojawiły się same. Dziecko uśmiechało się przez sen, po raz pierwszy od bardzo dawna. *** Malutka wybiegła w noc, na pachnące księżycem i rosą powietrze. Nie mogła dziś spać, nie chciała przewracać się z boku na bok, wić się co noc jak węgorz w piasku przybrzeżnym złapany przez znudzonego długim czekaniem wędkarza, jak podrygująca śmiesznie w rytm niesprawnych pociągnięć marionetka, efekt jego wymęczonej koncentracji. Wolała noc i szalony bieg przez las i łąkę, bieg z dala od człowieka z wędką, z dala od jego niebezpiecznej nudy i frustracji, które i ją pochłaniały jak jakaś niedobra, zaraźliwa choroba. Przede wszystkim zaś z dala od tej dziewczynki o jej oczach, która do tej pory trzymała ją z wyrazem obrzydzenia na twarzy, instrumentalnie, jak jakąś nieciekawą książkę, którą można otwierać i zamykać wedle kaprysu. Po raz pierwszy czuła wypełniające ją poczucie wolności i śmiała się na całe gardło z tego, co zostawiała za sobą. *** Wstał. Umył zęby. Zrobił śniadanie. Zjadł śniadanie. Umył zęby raz jeszcze. Zrobił sobie kawy. Włączył telewizor, myśląc o tym, że mógł umyć zęby dopiero po kawie. Ale jako troskliwy ojciec myślał też i o innych rzeczach. Na przykład: Gosia ma szkołę o dziewiątej trzydzieści czy dziesiątej dwadzieścia? Chyba dziesiąta dwadzieścia, tak, na pewno dziesiąta dwadzieścia. Facet w TV, ten to ma zęby. Założę się, że to koronki, wszystkie co do jednej. Cwaniak jeden. To niech jeszcze trochę pośpi, ma wtedy taką słodką twarzyczkę. I ten jej pluszowy miś na poduszce. Taaakie zęby. Dokładnie w tej chwili, jakby specjalnie chciał go zdenerwować, redaktor wyszczerzył się do kamery w takim uśmiechu, który najkorzystniej pokazywał olśniewający garnitur importowanego uzębienia. Na szczęście jednak nie był w studiu sam na sam ze swymi zębami. Po jego prawej stronie siedział jakiś facet koło sześćdziesiątki. Ten miał (na szczęście) żółte zęby, ale za to w przeciwieństwie do redaktora wyglądał bardzo uczenie i inteligentnie. Tak akademicko. Jak jakiś profesor. Oni tacy roztargnieni, zawsze zapominają o higienie jamy ustnej. - Więc to siedzi w każdym z nas? - zagadnął redaktor, patrząc do kamery robiącej zbliżenia lewego profilu. - Zgadza się - potwierdził pan profesor swym autorytarnym głosem. - Tyle tylko, że prawie nigdy nie zdajemy sobie z tego sprawy. Ukrywamy to za łagodnymi gestami, ładnymi, wyszukanymi słowy, ale wie pan, to wciąż w nas siedzi, wciąż tam jest, siedzi i konsekwentnie narasta. Dokładnie za tym parawanem z uroczych słów i gestów. Czy pan wie, co tak naprawdę mamy często na myśli, mówiąc: „kocham cię”? A uprzedzając pańskie pytanie, gdybyśmy mogli odczytywać prawdziwe znaczenie tych słów i spojrzeń, którymi obdarzają nas inni... Choroba umysłowa byłaby właściwie nieunikniona. Tak się dzieje z - pan wybaczy techniczne określenie - obiektami, których empatia połączona z rzadką odmianą niemal artystycznej wyobraźni sprawia, że widzą cały ten bajzel przez cywilizacyjną grę pozorów. Ich psychika nie wytrzymuje zbyt długo tego rodzaju bodźców... Naturalną reakcją jest autyzm, schizofrenia w bardzo młodym wieku... Nierzadko samobójstwo. Ktoś umiejący z tym żyć, cóż, oddałbym rękę, nerkę i płuco za szansę poddania go badaniom. Teoretycznie ktoś taki mógłby właściwie istnieć, prowadzę intensywne badania w tym kierunku... Od wielu, wielu lat... Ale to tylko teoria... sam pan rozumie. Nie potrafimy sobie wyobrazić, co takiej osobie mogłoby siedzieć w głowie. W każdym razie ja tego nie potrafię. Ani pan, jak sądzę. Ani wy - profesor uśmiechnął się znacząco do kamery swymi zepsutymi zębami, a Andrzeja momentalnie przebiegł dreszcz: jak można się tak zaniedbać? - Więc może to i lepiej, że żyjemy w naszej błogiej nieświadomości, wśród wygodnych pozorów. Jak mawiają rodacy Churchilla: Ignorance is bliss, he, he... Redaktor nie uśmiechnął się, choć miał okazję. Widać nie zrozumiał żartu, wytłumaczył sobie Andrzej. A może po prostu nie znał angielskiego? - To, przyznam się, trochę przerażające, co pan mówi - zaszeleścił notatkami redaktor. - Co pan, jako wiodąca sława polskiej psychologii, powiedziałby takiej typowej, do bólu przeciętnej polskiej rodzinie, takim naszym biednym szaraczkom, którzy teraz nas oglądają przy kawie przed wyjściem do swej kiepsko płatnej, nudnej pracy, co by pan powiedział tym Kowalskim, żeby się mogli ustrzec przed niebezpieczeństwem, zapobiec niejako konsekwencjom takiego stanu rzeczy? Jak być normalnym, szczęśliwym obywatelem? Jak przezwyciężyć w sobie tę ciemną stronę mocy, że tak powiem, ha, ha, a to dobre, ciemna strona mocy - prowadzący w końcu przełamał się i zachichotał, podłapując pogodny nastrój rozmówcy. Potem odchrząknął - Tak w trzech, czterech słowach, bo zaraz reklamy, sporo nam za nie bulą, ha, ha, wprawdzie nie tyle co Polsatowi, ale i tak głupio by było przepuścić taki szmal koło nosa, he, he, he - redaktor wyluzował się już zupełnie i krztusząc się ze śmiechu spojrzał wyczekująco na swego rozmówcę. - No, profesorze, to co z tą radą? Profesor ze śmiertelną powagą pokiwał głową i doradził. - Łykajcie więcej witaminy C. Andrzej uspokojony również pokiwał głową i poszedł umyć zęby. *** To było jak naturalne przejście, zero wstrząsów. Obudziła się zupełnie wyciszona - bez gwałtownego, płytkiego oddechu, bez kłującej pulsacji szarpiącego się panicznie serca. Miś leżał spokojnie na poduszce. Wszystko było spokojne, ona zaś najbardziej ze wszystkiego. Uśmiechnęła się i przymknęła jeszcze na moment powieki, pozwalając kolorom snu napłynąć do oczu jak łzom radości. Sen. Tym razem czuła jego obecność tak intensywnie. Tym razem nie martwiło jej to. Tym razem... Zabrała go ze sobą i autentycznie cieszyła się. Tutaj, leżąc na tej poduszce, czuła dziki wiatr na twarzy, powietrze wokół niej rozświetlały szalejące świetliki, księżyc patrzył znad lasu z aprobatą, a ona biegła, biegła, biegła... Nagle, przez wszechobecne cykanie świerszczy do tego świata przedarł się jakiś obcy, nieprzyjazny, zgrzytliwy dźwięk. Poirytowana otworzyła niechętnie oczy. Zarejestrowała jeszcze badawczy, akceptujący wzrok księżyca na swej twarzy, zanim dzienne światło odgrodziło ich nieprzyjemną, kłującą wzrok zasłoną słońca. Odwróciła głowę w kierunku źródła irytującego dźwięku: z łazienki dobiegał wyraźny odgłos szorowania zębów. HIGIENA JAMY USTNEJ. Ale nie potrafiła już być zła. Uśmiechnęła się bezwolnie i z rozczuleniem pokręciła głową. Jej tatuś miał po prostu świra na punkcie higieny jamy ustnej, tak. Wsunęła stopy w kapcie i podniosła się wciąż dziwnie szczęśliwa, nieustannie czując na sobie oczarowany wzrok księżyca. Nie mogła jeszcze o tym wiedzieć, ale za jakiś czas miała się tak czuć pod spojrzeniami miłych jej sercu adoratorów, o których wiedziała, że zostaną jej kochankami. Spakowała się do szkoły, włożyła schludne ubranko, które przygotował jej ojciec, i zbiegła do piwnicy. Trzy minuty potem była z powrotem w domu; to, czego szukała, znalazła bez problemu. Duży, ciężki, zielonkawy kanister, chlupoczący kusząco przy biegu po schodach. Ale wszystko w swoim czasie. Jest jeszcze coś ważnego do zrobienia. *** Co najmniej trzy minuty, optymalnie pięć. Zawsze metodyczne, precyzyjnie pionowe ruchy, jeden koło drugiego. Co miesiąc zmieniać szczoteczkę. Szorować po każdym posiłku, słodyczach, kawie, jabłku. Po śliwkach, gruszkach, morelach, arbuzach, kokosach, bananach, agreście, czereśniach, truskawkach, zielonych wiśniach, przeterminowanych daktylach, ananasach z puszki, importowanych-Bóg-wie-skąd owocach mango... Owoce. Pamiętał, że jego babcia, Panie, świeć nad jej duszą, kojarzyła mu się głównie z owocami zbieranymi na działce. Pomagali jej zawsze, on i jego starszy brat, po drodze wyjadając co najmniej połowę tego, co zbierali. Naturalnie wtedy jeszcze nie wiedział, czym to grozi dla uzębienia. A teraz? Czemu pomyślał o owocach i babci? Opowiadanie, które właśnie kończył, mówiło o jednej takiej starowince, którą opuściła rodzina, i która teraz musi się utrzymywać ze sprzedaży owoców z niewielkiej działki po rodzicach. Śmiechu warta rewaloryzacja emerytury i w ogóle generalny kryzys gospodarczy, wiadomo, wiadomo, nie jest lekko, pani, a radzić se trzeba, a poza tym musi jeszcze dokarmiać podwórkowe koty. Dzięki sprzedaży owoców ma na piersi z kurczaka i inne wątróbki, dla kotów to bardzo dobre, bardzo miau. Tylko zdrowie już nie to, oj, pani, nie to, reumatyzm, a i w krzyżu to czasem tak łamie, że... I tak dalej. Tu oczywiście do akcji wkracza altruistyczna karla rodzinka Cudowniaków, pomysłowo pomagając starowince przetrwać, w nocy wypełniając jej kosze i kobiałki owocami. Niestety, właściciel jej kamienicy (bo każdej dobrze napisanej bajce potrzebny jest wyrazisty czarny charakter) zawziął się, by ją wyrzucić na bruk. Dziś Andrzej miał dopisać końcówkę, rozwiązanie problemu kamienicznika, efektowną kulminację ostatniego opowiadania tomu. Lubił ten dreszcz, gdy praca dobiegała końca, a on mógł już niedługo z satysfakcją czytać swe dopieszczone perełki literackie raz po razie... Raz po razie i czekać niecierpliwie, w radosnym, erotycznym niemal napięciu na ich druk. Nie wspominając o wpłacie na jego konto, formalnym, materialnym (nawet jeśli nieznacznym) potwierdzeniu jego talentu, bez którego żaden prawdziwy artysta nie może czuć realnego spełnienia. Uśmiechnął się do swego odbicia w lustrze. Jesteś wielkim pisarzem, stary. Pokażesz im raz jeszcze. Pokażesz tym burakom. Wypluł resztę pasty do umywalki i przepłukał usta. Dokładnie wtedy coś się popsuło. Jego dobry humor wyparował równie niespodziewanie jak się pojawił. Buraki jedne. Od tygodnia siedział nad tym zakończeniem, a w głowie czuł tylko irytującą pustkę. Niemoc twórcza w rozkwicie. Totalna impotencja. Frustracja. Buraki, buraki, buraki. Kurwa mać. Bezmyślnie wycisnął jeszcze trochę pasty na dopiero co umytą szczoteczkę i znów zawzięcie szorował, szorował i szorował, wpatrując się w swe odbicie z nienawiścią. Metodyczne, precyzyjnie pionowe ruchy. Co najmniej trzy, optymalnie pięć minut. Po każdym posiłku, słodyczach, kawie... Pierdolona staruszka, oby ją szlag trafił, kurwa jej mać, razem z tymi jej zapchlonymi kocurami, po co toto tyle żyje, zero jebanej przyzwoitości. Wszędzie srają, klatki tak nimi cuchną, że żyć się normalnie odechciewa, i myj tu człowieku co tydzień, szoruj te pierdolone schody jak wiesz, że zaraz przylezie tu jakieś miauczące, warczące wkurwiająco jak jakaś chujowa kosiarka, jakiś kombajn jebany, bydlę, przylezie i obszcza te lśniące schody, pół godziny z życiorysu, a to nasra na wycieraczkę, chuj jeden, i zadowolony z siebie spierdoli. Skurwysyn... - No i na co się, kurwa, tak lampisz? - warknął w stronę lustra. - No, na co, pytam? Co jest, maminsynku, z życiem sobie nie radzimy, co? To wszystko miało być „inaczej”? Lepiej? Łatwiej? Bez-bo-leśnie? Jak w folderze ekskluzywnego biura podróży? Tak, chuju? Do ciebie mówię! Domek nad morzem, co? Piękna, inteligentna, kochająca żona? Pełne podniet, ciekawe życie, ale zbalansowane przez okresową stateczność i poczucie pewności płynące z solidnego zaplecza finansowego? - nienawistnie splunął w lustro rozpryskującą się wybuchowo białą, miętową śliną. - A chuj ci w dupę! Ulżyło mu nieco. Zawsze było mu lepiej po tym rytuale. Obserwował jeszcze chwilę ciekły, białawy relief spływającej zygzakiem, atestowanej przez Ministerstwo Zdrowia śliny, potem wziął gąbkę i głęboko oddychając zaczął, wdech-wydech, metodycznie wycierać miętowe zacieki, precyzyjnie pionowe ruchy, jeden przy drugim, oddychaj przeponą, metodycznie, powietrze po pięciu sekundach wstrzymania z sykiem przez zęby, o tak, metodycznie, jeden przy drugim, pionowo i metodycznie, bardzo, bardzo dobrze, maminsynku! Totalnie pochłonięty czyszczeniem lepkiego lustra i swego życia nie usłyszał szczęknięcia, gdy od zewnątrz klucz w zamku drzwi łazienki przekręcił się ostrożnie. *** Palce Małgosi z trudem odnajdowały właściwie klawisze, co chwilę się zresztą myląc. Przedtem jej kontakt z komputerem ograniczał się do kilku popularnych na podwórku gier, ale nawet one szybko ją znudziły. Nie rozumiała, o co było to całe halo wśród jej kolegów, przesiadujących przed monitorami do białego ranka. Ona siedziała ledwie piętnaście minut i miała serdecznie dość. To pewnie przez te mdłości od unoszących się wszędzie oparów benzyny. Trochę też rozpraszały ją wrzaski i łomot pięści o drzwi łazienki. Na szczęście to już prawie koniec. W dodatku zaczynała zauważać, że układanie ładnych zdań przychodziło jej z zaskakującą łatwością, mimo wybitnie niesprzyjających warunków. To chyba oznaczało talent literacki, zamajaczyła się dziwnie logiczna myśl gdzieś na peryferiach jej młodziutkiej świadomości. Może kiedyś zajmie się tym na serio? Sklejanie świata ze słów. Ze słów. Naturalnie ona na tym nie poprzestanie. Słowa będą tylko jej pomnikiem. Zmarszczyła refleksyjnie swój zadarty uroczo nosek i już zupełnie sprawnie dokończyła ostatnie zdanie. *** „Zły właściciel kamienicy otworzył drzwi. Początkowo nic nie zauważył, rozglądał się tylko ze złością za osobą, która przed chwilą ośmieliła się zadzwonić. Rozczarowany już chciał z całej siły trzasnąć drzwiami, mamrocząc pod nosem coś o szczeniackich kawałach, gdy przypadkiem spojrzał pod nogi. Zamarł. Na wycieraczce leżał maleńki, czarnobiały kotek. Zwierzak zamiauczał żałośnie, czując złe spojrzenie człowieka. Zamiauczał ponownie. Mężczyzna zawahał się. Przestąpił z nogi na nogę. A potem podniósł przestraszone zwierzątko niewprawnymi w pieszczotach rękoma. Czuł, jak się trzęsie. Jak bardzo potrzebuje miłości i ciepła. A przede wszystkim domu. Mężczyzna poczuł też coś innego, coś bardzo dziwnego, jakieś ciepło, którego nie umiał zidentyfikować, tam, w środku. Coś, czego nawet nie chciał nazywać, by tego nie popsuć. Bezwiednie zamknął oczy, wtulając twarz w ciepły, futrzany kłębek i usłyszał stopniowo narastający, rozczulający warkot. W tej chwili coś w nim pękło: po jego policzku spłynęła pierwsza, zaskoczona samą sobą łza. Rodzina Cudowniaków patrzyła na to z ukrycia kiwając z zadowolenia głowami. Ich kolejny plan się powiódł”. *** Małgosia biegła. Biegła, biegła, biegła. To był jej bieg, tylko jej. Czuła na twarzy radosny wiatr; szarpał jej włosami zadziornie, zapraszał do zabawy. Jej własny wiatr. Czekał ją nowy, cudowny dzień. Tylu ludziom będzie mogła dziś pomóc. Jej kochani, biedni, szarzy ludzie, niczego nie rozumiejący, nękani przez tyle problemów, oczekujący jej wsparcia. Dla każdego to, czego najbardziej potrzebuje. Biegnąc tak do szkoły popiskiwała od czasu do czasu z emocji i nuciła pod nosem ten radosny hymn, którego nauczyła się od Cudowniaków. Była już prawie przy przystanku, gdy, przeraźliwie wyjąc, minął ją pierwszy wóz straży pożarnej. Jej kochani, obowiązkowi, pełni poświęcenia strażacy. Tyle ją z nimi łączyło.