Max Mccoy Indiana Jones i Kamień filozoficzny Prolog Miasto umarłych Honduras Brytyjski, 21 marca 1933 roku Słońce, przypominające dysk koloru płynnego żelaza, pojawiło się w szczelinie pomiędzy dwoma ciemnymi i bezimiennymi szczytami gór Majów i skąpało leżącąu ich stóp, spowitą mgłą dolinę w upiornym półcieniu. Indiana Jones patrzył, j ak z oparów wyłaniają się kontury miasta. Zlepek przysadzistych, kredowobiałych budynków otaczał imponującą, czworobocznąpiramidę schodkową i przylegający do niej akropol. - Zaginione miasto Cozan - szepnął Indy bardziej do siebie niż do towarzyszącego mu gwatemalskiego przewodnika. - Ostatnio oglądał je sir Richard Francis Burton w tysiąc osiemset sześćdziesiątym siódmym roku, a później znów pochłonęła je dżungla. Burton się wydostał, ale jego przyjacielowi, Tobiasowi, się nie udało. - To złe miejsce - odezwał się Bernabe. - Wszystkie te miejsca są złe - odparł Indy. Promienie słońca prześlizgiwały się już ponad akropolem i padały na Świątynię Węża stojącą na szczycie piramidy, ponad powłoką mgły. Światło przefiltrowane przez stele - pionowe płyty kamienne zdobione hieroglifami upamiętniającymi ważne daty i władców - malowało na szczycie schodów z boku piramidy falisty wzór, łudząco przypominający węża, który zaczyna zsuwać się po Wielkich Schodach ku Świętej Studni. Zgodnie z legendą, gdy wąż dotrze do podstawy piramidy, zostanie wyjawiona kryjówka bogini śmierci. - Chodź - powiedział Indy, przedarł się przez resztki poszycia dżungli i wkroczył na teren miasta. - Pozostało nam dziesięć, może 7 dwanaście minut do chwili, gdy wąż dotrze do podnóża piramidy. Pospiesz się. Bernabe podążył za nim niechętnie. Żałował, że przyjął od tego gringo pieniądze za doprowadzenie go do zakazanego miasta swoich przodków; żałował, że nie pozostał w wiosce ze swoją żoną o pyzatej twarzy i z trójką dzieci. Ciarki przeszły mu po plecach na myśl, że może ich już nigdy więcej nie zobaczyć. - Seńor! - zawołał. - Czy nie zapomniał pan o naszej umowie, że nie będę schodził pod ziemię... Nawet jeśli Indy go usłyszał, nie dał tego po sobie poznać. Aby dotrzeć do tej zapomnianej doliny, przez dwa tygodnie wędrowali przez gęstą dżunglę po sacbobie, starożytnych drogach Majów brukowanych białymi kamieniami. Wcześniej Indy spędził wiele miesięcy prowadząc badania naukowe i wydał pokaźną kwotę z pieniędzy muzeum na łapówki dla archiwistów i latynoamerykańskich urzędników. Teraz pozostało mu zaledwie kilka minut. Nie było czasu, żeby działać zgodnie z jakimkolwiek planem. Należało po prostu iść tam i mieć nadzieję, że się uda... albo czekać trzydzieści trzy lata na przesilenie wiosenne w 1966 roku. Gdy szli spiesznie Ulicą Umarłych, główną arterią miasta, Indy pomyślał o tysiącach ludzi, którzy żyli i umierali w tych ponurych, kamiennych budynkach; zakładali rodziny, czcili swoich bogów w cieniu piramidy i patrzyli, jak ich krew spływa z kamiennego ołtarza na jej szczycie. Trzykrotnie w ciągu każdego stulecia widzieli, jak bóg-wąż schodzi po schodach piramidy, tak jak on obserwował to teraz. Aż pewnego dnia przepadli. Cała cywilizacja po prostu zniknęła, a pozostały jedynie... duchy? Indy zatrzymał się. Na ścianach piramidy, na dachach innych budynków i na dziedzińcu coś się poruszało. Słychać było szepty i ciche pomrukiwania, a od czasu do czasu poranne powietrze przeszywał pisk przypominaj ący szczeknięcie jaguara. Wąż pokonał jedną trzecią długości schodów piramidy i miasto ożyło ponownie. Bernabe dogonił Indy'ego i przeżegnał się. - Dusze moich przodków - powiedział z czcią. Indy roześmiał się. Wyjaśnienie było proste. - O ile twoi przodkowie to małpy - stwierdził, przedzierając się dalej. - To tylko wyjce. - Małpy-wyjce to jeszcze gorzej - odparł Bernabe. - One są bogami pisma i strażnikami bram świata podziemnego. Dusze naszych kapłanów powracają pod postacią wyjców. Wyszli z dżungli na szerokie, kamienne płyty dziedzińca. Małpy wycofały się, zerkając za siebie, obnażając kły i wydając ostrzegawcze piski. Po chwili nie było już ani jednej wyjca. - Nie są zbyt odważne - stwierdził z pogardą Indy. Bez ostrzeżenia jedna z małp skoczyła z drzewa i zatopiła zęby w szyi Bernabe. Przewodnik wrzasnął z przerażenia i odwrócił się zamaszyście, na próżno usiłując strącić z pleców srebrzystego potwora. Małpa odrzuciła głowę do tyłu i zawyła ponuro, obnażając zakrwawione kły. Bernabe był tak przerażony, że nie mógł wykrztusić słowa, ale jego oczy błagalnie patrzyły na Indy'ego. - Nie ruszaj się - rozkazał Indy. Jednym ruchem rozwinął swój bat i trzasnął nim. Końcówka, z odbijającym się echem plaśnięciem, przecięła powietrze w pobliżu głowy małpy i zwierzę spadło z pleców mężczyzny, oszołomione, ale nietknięte. Bernabe chwycił się za krwawiącą szyję. - To tylko zadrapanie - zapewnił go Indy. Przewodnik zwrócił się do małpy znikającej w koronach drzew: - Dziadku, to jego powinieneś był ugryźć. To on cię obraził. Jones spojrzał ponownie na piramidę. Wąż pokonał połowę długości schodów. Indy przyklęknął na kamiennej płycie i spojrzał wzdłuż wyciągniętej ręki, usiłując wyobrazić sobie dalszą drogę węża do podstawy piramidy. Ku któremu z pięciu wejść podąża? Wszystkie wyglądały identycznie, ale tylko j edno z nich wiodło do Świętej Studni. Pozostałych należało się strzec. - Denerwujące jest to -powiedział Indy, bardziej do siebieniż do Bernabe - że nie można czekać, aż cień dotrze na sam dół, bo wtedy będzie za późno, bogini już zostanie odkryta. - Podrapał się po pokrytej zarostem brodzie. - I nie można liczyć na to, że wybierze to samo wejście, które już kiedyś wykorzystał, ponieważ za każdym razem to się zmienia. Z obserwacji wynikało, że zsuwający się wąż zdąża prosto do środkowego wejścia. Jednak, gdy Indy przyjrzał się przez chwilę uważnie, odkrył, iż zbacza on ku północy. To musiało być któreś z dwóch wejść po prawej stronie. Pozostawało przynajmniej pięćdziesiąt procent szansy. Indy zdjął ważący prawie trzydzieści kilogramów plecak, który niósł przez ostatnie trzy dni. Odwiązał klapę, wyjął stupięćdzie-sięciometrowy zwój liny i przewiesił go sobie przez ramię, oraz odnalazł lampę karbidową. Potrząsnął nią, żeby się upewnić, czy jest wypełniona paliwem i wodą, po czym kilka razy potarł krzesiwo. Lampa nie chciała się zapalić. - Do licha - zaklął pod nosem -dlaczego nie wziąłem lampy na baterię? - Odetchnął głęboko, rozluźnił się i spróbował jeszcze raz, tym razem pocierając krzesiwo powoli i dokładnie. Palnik zapłonął jasnym płomieniem. Indy uśmiechnął się. - Chcę teraz swoją premię - powiedział Bernabe. - O nie - odparł Indy. - Dostaniesz premię dopiero, gdy stąd wyjdę. Nie wcześniej. - Wyraz twarzy przewodnika świadczył 0 tym, że stracił on nadzieję na dodatkowe wynagrodzenie. Jones położył palec na piersi Bernabe. - Poczekaj tutaj. Miej oczy i uszy otwarte - wydaje mi się, że od wczorajszego popołudnia ktoś nas śledzi. I licz na to, że wyjdę, bo jeśli nie, to powiem twoim przodkom w podziemnym świecie, jak źle traktowałeś ich małpy. Indy odwrócił się w stronę piramidy. - Senor, niech pan poczeka - odezwał się Bernabe, ponuro przyglądając się pięciu portalom. -Nie wolno panu wejść do Świętej Studni. To bardzo złe. Wisi nad nią przekleństwo. - Zawsze jest jakieś przekleństwo. Jones spojrzał na zegarek i ponownie przeniósł wzrok na węża. Gad pokonał już nieco ponad połowę drogi w dół, mniej więcej sześćdziesiąt procent, co znaczyło, że pozostało pięć, może sześć minut. Indy poprawił filcowy kapelusz, obciągnął skórzaną kurtkę 1 wybrał drugi portal po prawej. Po chwili spowiły go ciemności. Korytarz był zimny i wilgotny, a powietrze ciężkie od zapachu saletry. Podłoga chyliła się stromym ukosem w dół. Szedł najszybciej jak mógł, ręką ściągając pajęczyny z twarzy. W świetle lampy karbidowej dostrzegał, że korytarz jest solidnie wykonany. Gdyby ktoś chciał wetknąć ostrze noża pomiędzy kamienne bloki, musiałby się nieźle natrudzić. Na ścianach nie było hiero-glifów ani dekoracji, jedynie podłogę pokrywał dziwny, jasnozielony mech. Indy zdążył wejść na jakieś dziesięć metrów w głąb korytarza, gdy jego prawa stopa osunęła się i wylądował na siedzeniu. Wstał, 10 wykonał kilka dalszych, ostrożnych kroków, znów się omsknął i zdał sobie sprawę, że mech na podłodze korytarza stał się śliski j ak lód. Odwrócił się, usiłuj ąc wej ść z powrotem pod górę, ale nadaremnie. Zsuwał się w dół korytarza. Usiłował zaprzeć się rękami, jednak nie zdołał sięgnąć obydwu ścian naraz. Pomyślał o bacie, ale ten miał jedynie trzy metry długości. Lina była wystarczająco długa, lecz jak ją wyrzucić na zewnątrz? Bernabe stał u stóp piramidy i przypatrywał się z przerażeniem wężowi światła i cienia. Gad zszedł już na tyle nisko, że było widać wyraźnie, iż zdąża w stronę najdalszego portalu z prawej strony - nie tego, który wybrał Indy. W stronę wejścia wybranego przez Indy'ego zmierzał ogon tej największej anakondy, jaką Bernabe kiedykolwiek widział. Indy patrzył, jak kamienne bloki ścian coraz szybciej przesuwają mu się przed oczami. Przekręcił się na lewy bok i usiłował chwycić ścianę palcami, jednak udało mu się jedynie złamać paznokieć, aż zaklął. Nabierał rozpędu i wiedział, że niezależnie od tego, dokąd wiedzie ten korytarz, nie czeka go tam nic dobrego. Przypuszczenia te potwierdziły się, gdy spojrzał ponad czubkami butów. W migotliwym świetle lampy karbidowej zobaczył, iż korytarz kończy się czeluścią, a ściany są tak dopasowane, że gdyby ktoś chciał wetknąć pomiędzy kamienne bloki ostrze noża... - Ostrze noża! - wykrzyknął Indy. W okamgnieniu wyciągnął nóż myśliwski i ciągnął jego ostrzem po ścianie, zostawiając za sobą snopy iskier. Końcówka noża natrafiła na szczelinę, znieruchomiała na chwilę i zaczęła dalej sunąć po murze. Pozostały jedynie dwa bloki. Indy przekręcił nóż, żeby uzyskać lepszy kąt nachylenia. Ostrze weszło mocno w szczelinę, lecz nagle jego końcówka ułamała się i Indy znów zaczął się ześlizgiwać. - Do trzech razy sztuka - sapnął. Wepchnął złamane ostrze w ostatnią szczelinę z siłą godną Her-kulesa. Nóż utknął w niej i Indy zatrzymał się gwałtownie, a jego stopy zawisły nad czeluścią. Ostrożnie, posługując się jedną dłonią, a drugą trzymając się swej ostatniej deski ratunku, Indy wbił nóż głęboko w szczelinę kolbą rewolweru. Następnie kilkakrotnie owinął linę wokół rękojeści i ostrożnie opuścił siew dół, żeby zajrzeć do czeluści. Lampa dawała zbyt mało światła, by móc dojrzeć dno. W dole słychać 11 było plusk wody. Indy splunął i policzył sekundy, jakie upłynęły zanim usłyszał odgłos chlapnięcia. Dziura miała ponad trzydzieści metrów głębokości. Korytarz dobiegł końca, ale w świetle lampy ukazał się otwór w lewej ścianie czeluści, jakieś siedem metrów niżej. Indy mocno pochwycił linę i zaczął się po niej spuszczać. Gdy już znalazł się na wysokości dziury, odepchnął się nogami i rozkołysał jak wahadło. Przy drugiej próbie udało mu się pochwycić skraj otworu i wciągnąć ciało do środka. Był to krótki, boczny tunel, który prowadził do następnego korytarza biegnącego na osi wschód--zachód. Indy wytłumaczył sobie, że najprawdopodobniej pięć wejść jest ze sobą połączonych w zmyślny i makabryczny zarazem system, wykorzystujący zasady hydrauliki i wysokość poziomu miejscowych wód gruntowych do określenia, którym korytarzem daje się przejść. Spojrzał na zegarek. Zostało niewiele czasu. Ten korytarz też prowadził ukosem w dół, ale nie był tak stromy, jak poprzedni, a poza tym nie było w nim śmiercionośnego mchu. Indy rozwinął kilka metrów liny, nadal przytwierdzonej do rękojeści noża, następnie przepalił jąi okręcił sobie to, co pozostało, wokół ramienia. Wciąż stał obok czeluści, gdy usłyszał, jak coś lub ktoś spada, a kilka sekund później w dole rozległo się głośne pluśnięcie. - Bernabe? - zawołał. Imię odbiło się echem od ścian przepaści. Indy był zdziwiony. Gdyby to Bernabe spadał, z pewnością usłyszałby wołanie o pomoc lub krzyk przerażenia. Wzruszył ramionami. Może to któraś z tych piekielnych małp? Ruszył przed siebie. Korytarz się zwężał, prowadził dalej w dół i robił się jeszcze ciaśniej szy. Wkrótce Indy musiał iść pochylony, a następnie posuwał się na dłoniach i kolanach. W miarę jak korytarz się kurczył, stawał się również coraz bardziej wilgotny, aż w końcu Indy brnął poprzez kilkunastocentymetrową warstwę cuchnącej wody. Później breja podchodziła mu aż pod brodę. W końcu Indy zrozumiał, jak głęboko zaszedł. Dotarł do poziomu wody gruntowej w czeluści, a jednocześnie do poziomu wody w Świętej Studni. 12 Czołgał się niezgrabnie, podpierając jedną ręką, ponieważ w drugiej wysoko trzymał lampę, żeby ochronić ją przed wodą. W końcu korytarz zaczął znów piąć się w górę i Indy się uśmiechnął. Spojrzał na swoje dłonie i zauważył, że pokryte są ciemnymi plamami. Spróbował je zetrzeć, ale okazało się, że mocno trzymają się skóry. W wodzie roiło się od pijawek. Oderwał od twarzy i rąk tyle z nich ile zdołał, a z resztą postanowił rozprawić się później. Zostały tylko dwie minuty. Gdy korytarz stał się wystarczająco szeroki, Indy rzucił się biegiem. Na dźwięk jego kroków z nisz w sklepieniu spadły po kolei trzy półtonowe głazy. Uderzyły o podłogę w miejscu, gdzie przed chwilą znajdował się Indy. Odgłos grzmotu zawibrował mu głęboko w żołądku. Gdy spadł ostatni głaz, Indy rzucił się przed siebie. Korytarz się skończył i Indy zahamował z trudem na skraju Świętej Studni - wapiennej niecki powstałej w dawnym zagłębieniu geologicznym. Mimo że sklepienie groty było ciemne, woda błyszczała bladoniebiesko, najwyraźniej od odbijanego światła słonecznego. W tym słabym świetle Indy dostrzegł, że na skraju wody znajdują się duże ilości czegoś, co wygląda jak białe sterty kul i patyków. Gdy Indy podszedł bliżej, z trwogą zdał sobie sprawę, że te kule i patyki to ludzkie kości. Przyklęknął obok pary szkieletów. Jeden z nich był pożółkłym kośćcem kobiety, sądząc po zdobiącej go biżuterii, niewątpliwie stanowiącej własność księżniczki lub małżonki królewskiej. Naszyjnik z obsydianu oraz jadeitowe bransolety na nadgarstki i kostki nóg leżały pośród porozrzucanych kości. Były tam też dziesiątki małych dzwoneczków wykonanych ze stopu miedzi i złota, które miały usunięte serca - w ten sposób stawały się „martwe" i mogły towarzyszyć księżniczce w podróży do świata podziemnego. Indy podniósł jedną z delikatnych kości promieniowych. - Miałaś delikatne nadgarstki, księżniczko. Sądząc po postępującym procesie mineralizacji, Indy doszedł do wniosku, że szkielet liczy co najmniej osiemset, a może tysiąc lat. Jak zauważył, wszystkie ślady były typowe dla ofiar składanych przez Majów w późnym okresie klasycznym, poza dwiema rzeczami: nienaruszoną czaszką oraz zmiażdżoną klatką piersiową. Zgodnie z tradycyjną ceremonią, powinno być na odwrót, gdyż 13 kapłani systematycznie uderzali w głowę ofiary, a następnie rzucali ją bogowi studni. Drugi szkielet miał o wiele jaśniejszą barwę. Należał do mężczyzny odzianego w modny w czasach wiktoriańskich strój, który teraz zamienił się w szmaty. Indy dostrzegł, że śmierć zaskoczyła mężczyznę w chwili gdy okradał księżniczkę, gdyż część jej klejnotów zdążył wepchnąć do poszarpanych kieszeni surduta. Tak jak w przypadku innych szkieletów, klatka piersiowa trupa została zmiażdżona. Przy kościach prawej ręki leżał stary rewolwer. Indy podniósł broń i obejrzał bębenek. W żadnej z sześciu komór nie znalazł naboju. - To Tobias - stwierdził. - Co mogło być przyczyną tego wszystkiego? Wokół studni piętrzyły się dziesiątki szkieletów, a zapewne jeszcze więcej leżało ich w wodzie, ale żaden nie mógł mówić. Jednakże większość z nich zgromadzono w pobliżu miejsca, w którym stał Indy, mimo że obok nie było ołtarza ani niczego podobnego. Woda stawała się zdecydowanie jaśniejsza. Indy spojrzał na zegarek. Już czas. Wąż w tej chwili powinien dotrzeć do podstawy piramidy. Indy poczuł narastające zagrożenie, rzucił zardzewiałą i bezużyteczną broń, i z kabury u swego boku wyciągnął własny rewolwer kalibru 0.38. Ze sklepienia groty spłynął nagle snop światła i zaczynając od najdalszego zakątka, zaczął przesuwać się po powierzchni wody. Woda była tak przejrzysta, a światło tak intensywne, że Indy widział kości i klejnoty lśniące na piaszczystym dnie. Promień przesuwał się równomiernie ku Indy'emu. Wciąż ściskając rewolwer, Indy zrobił unik, żeby światło go ominęło. Promień padł na ścianę poza nim, oświetlając skrytą dotychczas w ciemności czaszkę z czystego kryształu, umieszczoną na ołtarzu w niszy. Promienie rozszczepionego światła wystrzeliły z oczodołów i z ust czaszki, świecąc tak jasno, że Indy zaniknął oczy, by ochronić je przed blaskiem. Nagle światło znikło. Mrok rozpraszała jedynie karbidowa lampa Indy'ego. Indy wsunął broń do kabury i stąpając ostrożnie pośród stert kości, podszedł do ołtarza i przykucnął przed czaszką. Miała naturalną wielkość i kształt, i dzięki upodobaniu dawno zmarłego artysty do detalu, łącznie z łukami jarzmowymi kości policzkowych 14 i z ruchomą dolną szczęką z idealnym garniturem zębów, zatrważająco przypominała prawdziwą. Indy poznał dzięki łukom brwiowym, że była to czaszka kobiety. Obejrzał dokładnie ołtarz w poszukiwaniu pułapek i zadowolony z ich braku, uniósł czaszkę w obydwu dłoniach. Nic się nie stało. - To się wydaje zbyt łatwe - stwierdził. - Rzeczywiście, doktorze Jones. Indy spojrzał ostrożnie przez ramię. Wysoki, łysy mężczyzna w brązowym, faszystowskim mundurze i krawacie celował mu w plecy z automatycznego mauzera. Przez kościsty czubek głowy mężczyzny biegła ostra czerwona blizna. Jego mundur był umaza-ny błotem. W drugiej dłoni trzymał lampę naftową. Po jednej stronie jego łysej głowy wisiała pijawka. Uśmiechnął się, ukazując górny siekacz wykonany ze złota. Za łysym mężczyzną stał jakiś zbir ubrany w szary mundur z czarnymi obszyciami i trzymał muszkę sztucera na przerażonym Bernabe. U stóp zbira stała druga lampa. Łysy postawił lampę na ziemi i wyjął rewolwer z kabury In-dy'ego oraz wyciągnął mu bat zza paska. Wrzucił broń do wody. Bat odrzucił o kilka metrów. Następnie chwycił Kryształową Czaszkę. - Ach, oto bezimienna bogini śmierci, tak pradawna, że granice naszej wyobraźni nie sięgają tych czasów. Cóż za wspaniały kunszt. Niech pan zauważy szczegóły anatomiczne, doktorze Jones. Ta dama zupełnie nie przypomina innych obiektów stworzonych przez Majów. Nie mieli wyczucia mimetyki. - Zajrzał z namaszczeniem do wnętrza czaszki. -Nie, to jest dzieło dawniejszej, nieznanej cywilizacji, o zdolnościach znacznie przerastających możliwości Majów, a także, ośmielę się stwierdzić, nasze własne. - Kimkolwiek j esteś - odezwał się Indy - przesadnie wierzysz w bajki. - Proszę mi wybaczyć - odparł łysy. - O czym to ja myślałem? W tym podnieceniu zapomniałem, że nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni. Leonardo Sarducci, do pańskich usług. -Nie opuszczając broni stanął na baczność i stuknął obcasami. -Byłoby brakiem rozsądku, gdybym wyjawił panu więcej. - Nie mogę powiedzieć, iż cieszę się z tego spotkania - powiedział Indy, nie spuszczając wzroku z lufy mauzera. 15 - Och, ale ja się cieszę ze spotkania z panem - stwierdził Sar-ducci. Z zainteresowaniem śledziłem zmienne losy pańskiej kariery. W tej chwili pracuje pan na Uniwersytecie Princeton, jeśli się nie mylę? Indy przytaknął. - Jeden z najlepszych uniwersytetów! To wspaniale - stwierdził Sarducci. - W końcu darzą pana szacunkiem, na który tak bardzo pan zasługuje. Jaka szkoda, że tak niewiele panu zostało czasu, żeby się nim nacieszyć. I może pan szydzić z bajek, jeśli pan chce, doktorze Jones, ale ta czaszka... w niej tkwi sekret wieczności. Byłoby przestępstwem, gdybym pozwolił panu ją zatrzymać. Sarducci wsunął czaszkę do płóciennej torby i ostentacyjnie zaciągnął troki, jakby chciał zakończyć całe przedstawienie. - Czarna magia, co? Sądziłem, że te vz&ct?j skończyły się wraz z odejściem Paracelsusa - zadrwił Indy. - Skoro jesteś taki mądry, a ja taki głupi, to powiedz mi, dlaczego nie mogłeś tutaj dotrzeć bez śledzenia mnie? - To było... Jak to się mówi?... Dogodne. - Sarducci odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się, a odgłos j ego śmiechu odbił się echem od ścian groty. Następnie sięgnął ręką i oderwał pijawkę od swej łysej glacy. Pozostała po niej brzydka, czerwona rana. Pstryknięciem palców strącił pasożyta na ziemię, a następnie wgniótł go w błoto czubkiem buta. - Równie dogodna będzie teraz pana śmierć - powiedział. - Marco, zastrzel ich obydwu, ale poczekaj aż się oddalę - odgłos wystrzału w tak niewielkim pomieszczeniu jest niewątpliwie szkodliwy dla słuchu. Mam rację? Sarducci, z lampą w ręce i z torbą zawierającą czaszkę przewieszoną przez ramię, przystanął u wejścia do korytarza. - W co pan wierzy, doktorze Jones? - spytał. - Wierzy pan w życie pośmiertne, w to, że śmierć jest jedynie przejściem, czy też wierzy pan, tak jak ja, że śmierć jest końcem ostatecznym, a jedynym sposobem, aby ją przechytrzyć, jest żyć wiecznie? - Zgadnij - odparł Indy. Sarducci zachichotał. - Niejako Amerykanin zapewne wierzy pan w życie pośmiertne, tak j ak uczono pana w szkółce niedzielnej, prawda? Otóż za chwilę zostanie pan poddany decydującemu sprawdzianowi w tej kwestii! Będę o panu myślał w przyszłych stuleciach, ciesząc się wszystkim, co życie i władza mają do zaoferowania, a pan zamieni się w pył. 16 Zasalutował Indy'emu z przesadą. - Arrivederci, doktorze Jones! Sarducci zniknął. - Tam - rozkazał Marco, wskazując lufą sztucera. Bernabe podszedł z podniesionymi wysoko rękami i markotny stanął obok Indy'ego. - Czy nie moglibyśmy o tym porozmawiać? - spytał Indy. - Zamknij się! - szczeknął Marco. - Naprawdę nie ma powodu, żeby się złościć - powiedział Indy, kieruj ąc ku Marco wnętrze dłoni i posuwaj ąc się lekko w j ego stronę. - Stój! - wrzasnął Marco i posłał serię w błoto u stóp Indy'e-go. Huk sprawił, że ze sklepienia posypał się pył. - Obydwaj na kolana. Ręce za głowę. Już. Bernabe padł na kolana. Indy zaczął się cofać z przerażoną miną. - Na świętego Patryka... Za zbirem, na skraju kręgu światła padającego z lampy, Indy dostrzegł, jak coś dużego i zielonego wyślizguje się z wody. - ...może cię zainteresuje... Marco przyłożył sztucer do ramienia i naprowadził celownik na punkt między oczami Indy'ego. Tchórz, pomyślał. Jego palce zaczęły naciskać na spust. - ...że tuż za tobąjest największy, przeklęty wąż, jakiego kiedykolwiek widziałem. Marco spojrzał za siebie, a lufa sztucera zadrżała. Przyglądała mu się co najmniej dziesięciometrowa anakonda z rozwartą paszczą, z której wysuwał się rozwidlony język. Rzędy zębów lśniły w świetle lampy. Zielone, mleczne oczy przepełniał gadzi spokój. Na jej głowie widniały blizny po pociskach i rany po kłuciu nożem. Marco wrzasnął. Spróbował wymierzyć sztucer w węża, ale anakonda była zbyt szybka. W niecałą sekundę pokonała dzielącą ich odległość, odpychaj ąc spadaj ącą na nią lufę sztucera. Trzy strzały poszły bez szkody w błoto, a wąż zatopił kły w lewym udzie mężczyzny. Teraz, gdy anakonda już go chwyciła, zaczęła go obracać, owijając mu się wokół torsu. - Nie cierpię węży - stwierdził Indy. Na czoło wystąpił mu pot, wargi zaczęły drżeć i ręce się trzęsły. Marco zabrakło powietrza i przestał wrzeszczeć. Przy każdym jego wydechu wąż zacieśniał uścisk i płuca nie były w stanie spro- 2-Indiana... 1 7 stać stalowemu uściskowi anakondy. Twarz Marco stała się purpurowa i wykrzywił ją błagalny grymas. Sztucer, który wciąż trzymał w dłoni, pękł, gdy wąż wzmocnił uścisk. Z kącika ust ofiary popłynęła strużka krwi. Indy odwrócił się. - Szefie - odezwał się prosząco Bernabe. - Czy nic nie możemy zrobić? - On już nie żyje - odparł Indy. Anakonda otworzyła szeroko szczęki i pochłonęła głowę i ramiona znieruchomiałego Marco. Dzięki powłoce śliny ciało wsuwało się coraz dalej, a gdy pozostały jedynie buty, wąż zniknął w studni. - Ocaliła nam życie - powiedział Bernabe. -1 odeszła. - Póki co - stwierdził Indy. Otarł twarz rękawem i starał się spowolnić oddech. - Ale wróci po nas. Jeśli jej nie zabijemy, ami-go, wykończy nas, zanim dotrzemy do połowy korytarza. - Ale jak? - spytał Bernabe. - Nie mamy broni... Indy zgasił płomień lampy karbidowej i potrząsnął nią, żeby się upewnić, że jest w niej dużo paliwa. Następnie o pół obrotu poluzował śrubę zbiornika paliwa u jej podstawy. - Znam ludzi, którzy za pomocą tego łowią ryby - powiedział Indy, starając się kontrolować głos. - Eksploduje przy zetknięciu z wodą. Mam nadzieję, że zadziała tak samo w przypadku... Bernabe wskazał coś. Zielonożółta głowa anakondy zbliżała się do powierzchni. Pozbawiona balastu poruszała się szybko. - Weź lampę naftową - powiedział Indy. - Nie upuść jej. Jak tylko to rzucę, biegnij w stronę korytarza. Bernabe podniósł lampę. Gdy anakonda znajdowała się już niedaleko, Jones cisnął kar-bidówkę do wody. Szybko zatonęła, a ze zbiornika wydobył się rój szarych bąbelków. Indy rzucił się w stronę korytarza, chwytając swój bat z miejsca, w które cisnął go Sarducci. Eksplozja była ogłuszająca i oświetliła wnętrze groty upiornym, różowym światłem. Kawałki mięsa i skrawki zielonej, cęt-kowanej na czarno skóry uniosły się na gejzerze wody, a po nich pojawiło się złotawe, rozszczepione oko wielkości grejpfruta. W głębinie studni wykwitła ciemna plama. Indy, skulony w wejściu do korytarza, zmówił po cichu modlitwę dziękczynną. Za nim Bernabe uczynił znak krzyża. Indy 18 zamknął oczy i oparł głowę na chłodnym kamieniu, zbierając siły, żeby wspiąć się w górę korytarza. - Bernabe - powiedział, wyciągając portfel. - Teraz mogę ci wypłacić premię. Gdy Indy i Bernabe wyłonili się z podstawy piramidy, mgła spowijająca wcześniej zaginione miasto Cozan wyparowała. Światło słoneczne odbijające się od kredowobiałych ścian poraziło im wzrok. Indy zakrył twarz dłonią i czekał, aż j ego źrenice przywykną do jasności. Gdy już widział wyraźnie, zaczął ścierać z ubrania kurz i pajęczyny. - Niech pan posłucha - powiedział Bernabe. Indy przestał czyścić ubranie. Z południa nadciągnął głuchy łoskot. - Co to jest? - spytał Bernabe. Dźwięk stał się głośniejszy. - Ryk motoru - stwierdził Indy. - To samolot. Gardłowy pomruk dwóch ośmiusetkonnych silników wypełnił niebo. W końcu Indy pochwycił wzrokiem coś białego, migającego za drzewami na południu, w kierunku rzeki. - Patrz! - wskazał. Samolot wyłonił się nad miastem, a rzucany przez niego cień skrył świątynię. Lśniąca, biała maszyna nie przypominała Indy'e-mu niczego, co by widział kiedykolwiek wcześniej. Jej dominującą cechą było ogromne skrzydło w kształcie bumerangu, z podwieszonymi pod nim dwoma kadłubami. W boku każdego z kadłubów widniał rząd okrągłych iluminatorów, a z dziobów obydwu kabin wystawały wieżyczki strzelnicze karabinów maszynowych. Szeroki ogon wspierały podłużnice ciągnące się od końca każdego z kadłubów, a stery ozdobiono herbem przedstawiającym trzy czerwone gwiazdy na białym polu z zielonym otokiem. Określenie „lataj ąca łódź" nie oddawało rzeczywistości. To wyglądało jak gigantyczny powietrzny katamaran. Według oceny In-dy'ego rozpiętość skrzydeł samolotu była bliska długości boiska do piłki nożnej. Dwa masywne silniki zainstalowano tyłem do siebie nad środkową częścią skrzydła, na przypominaj ącym trójnóg wsporniku. Jedno trzyłopatkowe śmigło pchało, a drugie ciągnęło maszynę. Poprzez prostokątne okna kokpitu wystającego pośrodku skrzydła Indy dostrzegł pilota i nawigatora, ubranych w takie same szare 19 mundury z czarnymi obszyciami, jaki nosił Marco. Samolot leciał na tyle nisko, że Indy widział pochylającego się między nimi Sar-ducciego, który położył im ręce na ramionach i śmiał się. - Padnij! - krzyknął Indy. Karabiny zainstalowane na wieżyczkach z przodu zaczęły terkotać. Indy popchnął Bernabe i skoczył w drugą stronę. Gwatemal-ski przewodnik potoczył się po ziemi w chwili, gdy pociski uderzyły o kamienne płyty. Odłamki kamieni pokłuły Indy'emu policzek, a odbity rykoszetem pocisk przeleciał tak blisko, że całe ciało zdawało się wibrować od jego dziwnego, świszczącego odgłosu. Indy zacisnął zęby i obydwiema rękami mocno naciągnął na głowę filcowy kapelusz. Strzały ustały. Huk silników ucichł w oddali. Jones wyjrzał spod ronda kapelusza. Gdy latająca łódź rozpoczęła długi, powolny skręt, promienie słońca odbiły się od ilumi-natorów w sterburcie. Indy zerwał się na nogi i podciągnął Bernabe za kołnierz koszuli. - To nasza szansa - powiedział. - Musimy zniknąć, zanim ustawią się do drugiego podejścia. Obydwaj rzucili się przez dziedziniec, jak trenujący piłkarze omijając luźne kamienie i gruz na ich drodze. Popędzili Ulicą Umarłych, najkrótszą drogą ku osłonie drzew. Na skraju lasu Indy przystanął i spojrzał za siebie na lataj ącą łódź, która wykonała już skręt i nadlatywała ze wschodu. Pierś mu falowała, a z twarzy kapał pot. Policzek piekł go w miejscu gdzie kurz zmieszał się z krwią, Indy potarł go więc wierzchem dłoni. - Kim są ci faceci? - spytał. - Na pewno nie mamy ochoty ich poznać, szefie. Zniknęli w dżungli. Strzelcy zbombardowali ogniem fragment lasu, gdzie po raz ostatni widzieli uciekającą dwójkę. Ale Indy i Bernabe siedzieli przykucnięci pod drzewem mahoniowym kilkanaście metrów dalej i słuchali, jak pociski bezskutecznie przeszywają koronę liści nad ich głowami. Gdy wrócili do San Pablo, daleko za granicą Gwatemali, był czwartek Wielkiego Tygodnia. Indy rzadko czuł się tak zmęczony... 20 i tak brudny. Jego ubranie sprawiało wrażenie, jakby je przylepiono do skóry. Marzył o prysznicu, goleniu i gorącym posiłku. Gdy zbliżali się do miasteczka, Indy przystanął, przerzucił ciężar plecaka na drugi bark i podrapał miejsce po ugryzieniu komara na prawym biodrze. Ruszył dalej na uginających się nogach. Od chwili gdy rozpoczęli wędrówkę ku San Pablo, Bernabe szedł tym samym, równomiernym krokiem. Indianie z tych terenów byli dobrze znani ze swojej kondycji i kilkakrotnie podczas podróży Indy mierzył za pomocą zegarka ruchy wykonywane przez bose nogi Bernabe. Odkrył, że tempo marszu przewodnika nie zmieniało się o więcej niż dwa kroki na minutę. Na początku podróży intrygowało to Indy'ego, potem w dziwny sposób dodawało otuchy, ale przez ostatnich kilka dni ten równomierny krok Bernabe denerwował go. Irracjonalnie pragnął, by Bernabe biegł albo skakał, lub powłóczył nogami. - Chodź - ponaglił go Indy. - Już prawie j esteśmy. Pobiegniemy. Bernabe uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Dlaczego nie? - spytał Indy. - Przypomina mi pan królika z tej starej opowieści, szefie. Czasami dobrze jest być królikiem, innym razem lepiej być żółwiem. I tak obydwaj dotrzemy tam, dokąd zmierzamy, prawda? - Cóż, zgodnie z tą opowiastką żółw wygrywa wyścig. - Naprawdę? -krzyknął Bernabe udając zdziwienie, że tak się kończy ta historia. - Muszę to zapamiętać. Para wędrowców weszła do San Pablo i podążała ciemnymi, krętymi ulicami. Osada składała się z niewielu ozdobionych sztukateriami budynków zgromadzonych wokół niszczej ącego kościoła w stylu kolonialnym. W miasteczku nie było elektryczności, ale główny plac jaśniał od papierowych lampionów i fajerwerków. Powietrze przepełniała muzyka i pijackie śmiechy. Gdy przechodzili przez plac, drogę zablokowała im procesja ulicznych aktorów. Część z nich grała rzymskich żołnierzy, którzy ciągnęli wieśniaka Jezusa do drewnianej klatki ustawionej pośrodku placu. Inni, odziani w filcowe kapelusze i ciemne kurtki, wymachiwali batami na woły. Baty strzelały i trzaskały nad głowami tłumu. - Ci z batami to Judasze - powiedział Bernabe. - Są członkami stowarzyszenia. Wieśniacy dają im whisky i drobne pieniądze, by zapewnić sobie szczęście w nadchodzącym roku. Tłum zaczął gwizdać, gdy wepchnięto Jezusa do drewnianej klatki. 21 -Ale przecież Judasz... - zaprotestował Indy. Bernabe wzruszył ramionami. - Sprawy chrześcijańskie nieco się tutaj mieszają ze starymi wierzeniami - powiedział. - Księżom się to nie podoba. Ale cóż mogą zrobić? Dla moj ego ludu Judasz to j ednocześnie Maksimon, bóg świata podziemnego z wierzeń Majów. Sprawia on, że ludzie zakochują się w sobie, dzięki czemu ziemia się kręci. Ktoś pociągnął za bat, który Jones miał zwinięty za paskiem. Indy odwrócił się i spojrzał w przerażone, brązowe oczy dziecka. Dziewczynka rzuciła mu do stóp monetę i uciekła. Indy zdziwił się bardzo. - Myślała, że jesteś Judaszem -powiedział Bernabe. Indy przykucnął i podniósł monetę. Przytrzymał ją pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym i obejrzał dokładnie. Było to miedziane centa-vo, warte jedynie drobną część amerykańskiego centa. Zostało ukute w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym, w roku urodzenia Indy'ego. Wsunął monetę do kieszeni koszuli i wstał. - Bernabe - odezwał się. - Powiedz mi szczerze. Na czym polega przekleństwo Kryształowej Czaszki? - To pan nie wie, szefie? - zdziwił się Bernabe. - Kto dotknie jej pierwszy, zabije to, co kocha. 1. Fragmenty skorup i kości - Co wiesz o manuskrypcie Voynicha? Marcus Brody zadał to pytanie od niechcenia, mieszając mleczko i cukier w kawie, jednak Indiana Jones już nie raz słyszał ten ton i widział iskrę w oczach przyjaciela. - Niewiele - odparł Indy, składając poranne wydanie „New York Timesa" i odkładając gazetę na bok. Siedzieli przy ulicznym stoliku pod markizą w kawiarni „Tiger Coffee House" na rogu ulic Nassau i Witherspoon, naprzeciwko Uniwersytetu Prin-ceton. Padał deszcz. - O ile sobie przypominam, manuskrypt został wypożyczony do kolekcji książek unikalnych w Yale - zaczął Indy, po czym upił łyk gorącej, czarnej kawy z kubka. - Liczy sobie przynajmniej czterysta lat, został napisany w nieznanym języku przez alchemika Ro-gera Bacona i powszechnie uważa się, że kryje on sekret kamienia filozoficznego, który zgodnie z legendą ma zdolność zamieniania ołowiu w złoto i nadawania nieśmiertelności. Odkrycie tego manuskryptu kilka lat temu, gdy byłem jeszcze studentem, stanowiło sensację na skalę międzynarodową. Jak sobie przypominam, określono go mianem „najbardziej tajemniczego manuskryptu świata", jednak wszelkie próby odczytania go zakończyły się niepowodzeniem. - Zgadza się - powiedział Brody i pozwolił sobie na nieznaczny uśmiech. - Przyjrzałem mu się kiedyś, raczej z ciekawości niż z jakiegokolwiek innego powodu, ale nie byłem w stanie zrozumieć 23 ani krzty. Sądzę, że nikt nie potrafi go rozszyfrować bez specjalnego klucza. - Dlaczego mnie o niego spytałeś? - Został skradziony. - Nie ma na ten temat żadnej wzmianki w prasie. - Istotnie, i nie sądzę, żeby się poj awiła - powiedział Brody. -Dowiedziałem się o tej kradzieży kilka dni temu, kiedy to dwóch niezwykle poważnych ludzi z rządu złożyło mi wizytę w muzeum. Zadawali sporo pytań na twój temat. - Na mój temat? - Tak - odparł Brody. - Na uniwersytecie powiedziano im, że bierzesz w tej chwili udział w ekspedycji naukowej dla potrzeb muzeum, i chcieli wiedzieć, jak można się z tobą skontaktować. Oczywiście nie mogłem im pomóc, jako że Majowie nie pomyśleli, żeby zainstalować w ruinach choćby jeden aparat telefoniczny. Nie wiedziałem również, kiedy wrócisz. - Mam szczęście, że w ogóle wróciłem - oznajmił Indy. Przez ostatnie dwa lata, od czasu gdy Brody został dyrektorem do spraw zakupów specjalnych dla Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, instytucja ta cichaczem sponsorowała „badania" Indy'ego. Dzięki temu układowi kolekcja muzeum się wzbogacała, a Indy miał możliwość podróżowania, na który to luksus nie mógłby sobie pozwolić, żyjąc w czasach wielkiego kryzysu z pensji nauczyciela uniwersyteckiego. Indy szarpał w zamyśleniu krawat wystający ponad kołnierzem swetra i wpatrywał się w zimny, wiosenny deszcz, falami spadający na ulicę Nassau. Przy krawężniku stała samotna staruszka, której siwe włosy przykleiły się do czoła, i sprzedawała jabłka z drewnianego wózka. Indy'ego ogarnęło uczucie wdzięczności, a przez chwilę nawet winy, że ma do dyspozycji suche krzesło, ciepłą kawę i przyjaźń Brody'ego. - Jeszcze kawy, doktorze Jones? - Słucham? - Czy zechciałby się pan napić jeszcze kawy, proszę pana? -spytał kelner. - Przepraszam, przez chwilę byłem myślami zupełnie gdzie indziej - odparł Indy. - Nie, dziękuję. Za chwilę mam zajęcia. Brody uniósł dłoń i kelner odszedł. - Mówisz, że twoi goście byli ludźmi z rządu? - spytał Indy. - Zastanawiam się, dlaczego FBI interesuje się kradzieżą 24 czegoś tak niezwykłego. A w ogóle kto mógł chcieć ukraść coś takiego? - Przede wszystkim przychodzi mi do głowy, że to jakiś prywatny kolekcjoner - odparł Brody. - Może właśnie dlatego chcieli z tobą porozmawiać, sprawdzić czy możesz naprowadzić ich na jakiś ślad. - To raczej twoja działka, nie moja. - Może chcą, żebyś pomógł im go odzyskać - powiedział Brody, a w jego oku znów pojawiła się ta charakterystyczna iskra. -Jeśli ktokolwiek potrafi tego dokonać, to właśnie ty. - Nie jestem tym zainteresowany - odparł Indy. - Muszę odpocząć. Jones wyciągnął ze swojej skórzanej teczki plik papierów. - Oto raport z ekspedycji do Cozan - powiedział. Już rano pokrótce poinformował Brody'ego o kradzieży Kryształowej Czaszki, jednak starannie uniknął jakiejkolwiek wzmianki na temat klątwy, jaka na niej dążyła, a o której powiedział mu Bernabe. -Przykro mi, że zakończenie tej wyprawy nie jest szczęśliwsze. Nawet nie wiem, kim byli ci faceci w samolocie. Nie daje mi spokoju fakt, że zmarnowałem pieniądze muzeum i niczego nie przywiozłem. Brody przyjął przeprosiny z machnięciem ręką. -Archeologia nie jest nauką ścisłą- przypomniał Indy'emu delikatnie. - Każda wyprawa w nieznane niesie ze sobą element ryzyka. Znaleziska, które zdobyłeś dla nas wcześniej, znacznie, przewyższają drobne niepowodzenia. Martwi mnie jedynie, że ty jesteś rozczarowany. Indy potrząsnął głową. - Czasami zastanawiam się, co te martwe fragmenty skorup i kości naprawdę znaczą w obliczu świata - powiedział Indy. - Na ziemi jest tylu głodujących ludzi. Wątpię, czy tę kobietę, która tam sprzedaje jabłka, w najmniejszym stopniu obchodzi, co wydarzyło się tysiąc lat temu, czy chociażby wczoraj. Wczoraj przynajmniej świeciło słońce. -Niepokoję się o ciebie, gdy przybierasz ten filozoficzny ton - powiedział Brody. - Każdy z nas ma jakąś rolę do spełnienia. To prawda, że zbyt wielu z nas zajmuje się w tej chwili napełnianiem własnych żołądków. Ale ty, mój chłopcze... Rola, jaką ty odgrywasz wraz z tymi fragmentami skorup i kości, polega na bogaceniu naszych dusz. I kto wie? Może kiedyś odkryjesz jakąś 25 starożytną tajemnicę, która pozwoli nam napełnić także i żołądki. Marcus pochylił się do przodu. - Im więcej wiemy na temat przeszłości, Indy, tym większą czerpiemy z niej naukę. Deszcz zelżał, aż w końcu zamienił się w kilka dużych kropli, które załamywały wodę w ulicznych kałużach. Indy wyciągnął rękę i pochwycił nieco wody spływającej ze skraju markizy wbiało-zielone paski. Przez chwilę trzymał deszczówkę w dłoni, po czym zacisnął palce, a woda przeciekła między nimi. - Co w ciebie wstąpiło, Indy? - spytał Marcus. - Nigdy dotąd nie widziałem cię tak zniechęconego. Czy mam ci wyrecytować listę twoich osiągnięć? - Nie, Marcus - odparł. - Nic mi nie jest, naprawdę. - Czy stało się coś, o czym mi nie chcesz powiedzieć? - drążył Marcus. - Zakochałeś się? Spotkałeś cudowną, indiańską dziewczynę, która... -Nic z tego - odparł Indy, rozchmurzając się. - Jedyna dama, jaką spotkałem podczas tej wyprawy, była wykonana z kwarcu i dla mnie o kilkaset lat za stara. - Dopił kawę i spojrzał w niebo. - Świetnie, że się spotkaliśmy, ale teraz lepiej już pójdę, póki mogę. - Ja stawiam kawę - powiedział Brody. - Dzięki - odparł Indy. - Za wszystko. - Nie wybierzesz się do Nowego Jorku na otwarcie nowej wystawy o Ameryce Środkowej? - spytał Brody. - Dobrze by ci to zrobiło. Jest naprawdę ciekawa, a jak wiesz, najlepsze eksponaty zawdzięcza tobie. Poza tym byłaby to dobra okazja, żeby wprowadzić cię do Klubu Odkrywców. - Dziękuję, ale nie - odparł Indy. - Nawet jeszcze nie rozpakowałem bagażu. Dopiero co wydostałem się z dżungli i nie mam zamiaru zagłębić się w następną. Indy nałożył kapelusz i wsunął swą skórzaną teczkę pod pachę. Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. - Pozostanę w kontakcie - oświadczył Brody. Gdy Indy wyszedł z kawiarni, Marcus powiedział sam do siebie: - Mój Boże, mam nadzieję, że ta dziewczyna była tego warta. Na rogu Indy zatrzymał się, żeby kupić jabłko. Zapłacił banknotem j ednodolarowym, a gdy kobieta usprawiedliwiała się, że nie ma dziewięćdziesięciu pięciu centów reszty, powiedział jej, żeby zatrzymała pieniądze na coś gorącego do jedzenia. 26 Wsunął jabłko do teczki i spojrzał na nowego forda V-8, który właśnie przejeżdżał ze śpiewem opon na mokrym asfalcie. Samochód był czarny, a dwaj mężczyźni siedzący na przednim siedzeniu mieli na sobie ciemne garnitury i krawaty. Trzeci mężczyzna, siedzący z tyłu, był ubrany w mundur. Według tablicy rejestracyjnej umieszczonej na tylnym błotniku, samochód stanowił własność rządu. Indy przeszedł na drugą stronę, do bramy Fitza Randolpha. Tę bramę z kutego żelaza otwierano jedynie na specjalne okazje, więc Indy musiał przejść mniej okazałym wejściem bocznym, z którego na ogół korzystali studenci. Zdążył w połowie pokonać dziedziniec uniwersytecki i doszedł właśnie do wielkiego działa, pozostałości po wojnie o niepodległość, gdy szare niebo zagrzmiało i znów zaczęła się ulewa. Zanim Indy zdążył dojść do pawilonu McCor-micka, był przemoczony do suchej nitki. - Znów jesteś kompletnie mokry, co, Jones? - Gruber - stwierdził Indy. Harold Gruber, palący fajkęmediewista mający słabość do Ma-chiavellego, był zastępcą dziekana Wydziału Sztuki i Architektury Uniwersytetu Princeton. Gruber wyjął z kącika ust wrzoścową fajkę. - Posłuchaj, Jones - powiedział, wskazując cybuchem na In-dy'ego. -Naprawdępowinieneś sprawić sobie parasol. Nic nie tłumaczy takiej lekkomyślności. - Dziękuję, Harry - powiedział Indy. - Harold - poprawił go Gruber. Indy zaczął wchodzić po schodach, a w jego mokrych butach przy każdym kroku pluskała woda. Gruber podążył za nim z dymiącą fajką. - Cieszę się, że cię złapałem - wymamrotał wreszcie, umieszczając fajkę ponownie w kąciku ust. - Przesłuchiwano mnie, a jako zastępca dziekana uważam, że mam obowiązek udzielić odpowiedzi na zadane mi pytania. - Pytania? - rzucił Indy przez ramię. - Mhm, właśnie tak - odparł Gruber. Doszli już na najwyższe piętro. Indy, idąc do swojego gabinetu na końcu korytarza, zostawiał za sobą rządek mokrych śladów. - Wpłynęła skarga z konsulatu brytyjskiego na temat twojej działalności w Hondurasie Brytyjskim. Uważają, że pogwałciłeś ich prawo dotyczące starożytnych pomników, odwiedzając jakieś miejsca w głębi kraju od strony Gwatemali. Jakby przez kuchenne wejście. 27 - Kuchenne wejście? - zdziwił się Indy. Otworzył drzwi pokoju 404E i wślizgnął się do środka. Pod drzwiami zebrała się sterta korespondencji, schylił się więc, by ją zgarnąć. - No i co ty na to? - Gruber domagał się odpowiedzi. Z wrzoścowej fajki uniósł się kłąb gęstego dymu. Był to rodzaj machorki o szczególnie intensywnym zapachu, od którego Indy'emu zaczęły piec oczy. - Nie przypominam sobie żadnego kuchennego wejścia. - Indy stał i mówiąc przeglądał korespondencję. - Ale powszechnie wiadomo, że jestem beznadziejny wczytaniu mapy. Muszę napisać do swojego gwatemalskiego przewodnika i spytać go, gdzie dokładnie byliśmy. Oczywiście, Harry, upłynie kilka tygodni, zanim otrzymam odpowiedź... Indy zamknął drzwi i przekręcił klucz. - Harold - odezwał się Gruber po drugiej stronie drzwi. - Wolę, żeby zwracano się do mnie Harold. Indy powiesił ociekający kapelusz i płaszcz na najwyższym haku drewnianego wieszaka w kącie swego małego gabinetu i położył teczkę na biurku. Gabinet był zamknięty od początku ferii wielkanocnych i pachniało w nim stęchlizną, jak w grobowcu. Indy odwrócił się, zdjął haczyk zamykający okno i na kilka cali uchylił dolne skrzydło. Wleciał powiew wiatru i zaszeleściły papiery na biurku. Indy delektował się zapachem przesiąkniętego deszczem, wiosennego powietrza. Usiadł na obrotowym krześle za biurkiem, zdjął mokre kalosze i umieścił je do góry podeszwami na syczącym grzejniku pod oknem. Pokój był zagracony książkami, czasopismami naukowymi i bezsensowną mieszaniną przedmiotów. Ze szczytu przepełnionej biblioteczki uśmiechała się do Indy'ego ludzka czaszka ze świątyni Angkor Wat. Gipsowy odlew kamienia z Rosetty zajmował jeden kąt za biurkiem, a w drugim trzymał wartę prymitywny, drewniany fetysz z Polinezji. Wszędzie poniewierały się pudełka zawierające groty strzał i dzid, kawałki ceramiki, różne skamie-nieliny. Na biurku stał telefon, kałamarz, naczynie ceremonialne z grobowca egipskiego króla i leżała sterta nie przejrzanych jeszcze prac studentów. Indy nałożył okulary do czytania. Otworzył skórzaną torbę i zaczął szukać notatek potrzebnych do porannego wykładu. Gdy ich 28 nie znalazł, przewrócił zawartość górnej szuflady biurka. Właśnie przeglądał dolną szufladę, gdy rozległo się donośne pukanie do drzwi gabinetu. - Odejdź, Haroldzie - odezwał się Indy. Pukanie nie ustało. - Doktor Jones? - spytał jakiś głos. Indy zamruczał coś pod nosem. Najpierw spojrzał na biurko, a następnie zerknął na podłogę pod nim i dopiero podniósł się z krzesła, żeby otworzyć drzwi. Po drugiej stronie czekali trzej mężczyźni z forda V-8. Dwaj stojący z przodu byli odziani w ciemne garnitury, natomiast człowiek widoczny za nimi miał na sobie mundur oficera armii. - Indiana Jones? - Tak - odparł Indy nerwowo. - Przepraszam, że pana niepo... - zaczął postawny mężczyzna stojący z przodu, gdy nagle zauważył, że Indy klepie się po kieszeniach w poszukiwaniu zaginionych papierów. - Czy coś się stało? - Co takiego? Och - powiedział Indy i uśmiechnął się głupkowato. - Gdzieś zawieruszyłem notatki do porannego wykładu. Proszę mi wybaczyć moje roztrzepanie. - Cóż, to chyba typowe u naukowców - stwierdził postawny mężczyzna, podejrzanie przyglądając się bawełnianym skarpetkom Indy'ego. - Czy możemy wejść? W kopule na szczycie pawilonu Nassau zaczął dzwonić dzwon, swym ostrym dźwiękiem wzywając studentów na zajęcia. - Nie mam zbyt wiele czasu - oznajmił Indy. - My również - odparł mężczyzna. - Chodzi o dość ważną sprawę i przyjechaliśmy aż z Waszyngtonu, żeby się z panem zobaczyć. Z pewnością może nam pan poświęcić kilka minut. Indy spojrzał na zegarek. - Czemu nie? - powiedział. Trójka przybyłych wcisnęła się do gabinetu, a Indy pozdejmował pudełka z krzeseł, żeby mieli gdzie usiąść. Następnie wrócił do biurka i podniósł słuchawkę telefonu. - Właśnie zaszły nieprzewidziane okoliczności - poinformował Penelope Angstrom, sekretarkę wydziału. - Czy mogłaby pani powiadomić o tym studentów, z którymi mam zajęcia o dziewiątej? Tak. Niedługo przyjdę. Aha, panno Angstrom? Proszę im powiedzieć, żeby powtórzyli materiał dotyczący Troi. Dziękuję. 29 Indy odłożył słuchawkę. - Jestem agent Bieber - przedstawił się muskularny mężczyzna, wyciągając dłoń. - Mój partner nazywa się Yartz. Pracujemy dla FBI. To nasz konsultant, major John M. Manly. Indy uścisnął ręce wszystkim trzem. Yartz był szczupłym mężczyzną o przyjemnym wyglądzie. Manly, starszy niż pozostali dwaj, miał wyraźnie zarysowaną szczękę i brązowe oczy. - Znam pańskie osiągnięcia, majorze - powiedział Indy. - Duże wrażenie wywarła na mnie pańska krytyka rozwiązania Newbolda w „Speculum". Ale proszę mi wyjaśnić, jeśli pan może, jak to się stało, że najlepszy w kraju specjalista od Chaucera znalazł się w wywiadzie wojskowym. Manly uśmiechnął się. - Mam talent do krzyżówek - odparł Manly. - Zostałem zwerbowany przez korpus kryptograficzny tuż przed tym, zanim Ameryka przystąpiła do Wielkiej Wojny i wciąż świadczę im drobne usługi, mając nadzieję, że unikniemy następnej. Miałem okazję poznać pańskiego ojca, Henry'ego Jonesa, gdy pracowałem przed wojną na Uniwersytecie Chicago. Uczył wtedy tutaj, w Princeton. Jak się staruszek miewa? - Nie widziałem się z tatą od lat. Bieber zapalił lucky strike'a i podsunął paczkę Indy'emu. - Nie palę - odparł Indy. Bieber wzruszył ramionami, zdejmując z dolnej wargi okruch tytoniu. Podał papierosy Yartzowi. - Pozwólcie, panowie, że oszczędzę wam nieco czasu - odezwał się Indy, zdejmując okulary. - Mój przyjaciel, Marcus Brody, poinformował mnie, że mam panów oczekiwać. Obawiam się, że nie będę mógł wam pomóc w sprawie manuskryptu Voynicha, ponieważ przestępstwa nie wchodzą w zakres moich zainteresowań. Specjalizuję się w tym, co widzicie tutaj dookoła; w wygrzebywaniu przedmiotów z ziemi. Waszym ekspertem jest profesor Manly. -Nie spieszmy się tak- powiedział Bieber, uśmiechając się zza chmury niebieskiego dymu. Wyjął z kieszeni ołówek i tani notes. - Chcielibyśmy zacząć od pana, doktorze Jones. Czy może pan wytłumaczyć nam swoje zainteresowanie okultyzmem? - Słucham? - Słyszałem, że lubi pan grzebać w najciemniejszych zakątkach archeologii. Czarownice, czarna magia, nawet ofiary z ludzi. 30 Uchodzi pan za kogoś w rodzaju eksperta. Normalnej osobie mogłoby się to wydawać nieco... niezdrowe. Indy roześmiał się. - Sprawa jest naprawdę dość prosta. Magia była czymś zwyczajnym w kulturach antycznych. Stanowiła codzienną część ich świata. Ona określała, kiedy mają polować, kiedy siać, a kiedy wznosić miasta. Jakiekolwiek poważne badania nad tymi kulturami wymagają zrozumienia tych wierzeń... co nie znaczy, że je praktykuję. Bieber chrząknął. - A co pan powie na temat pana powiązań z tym muzeum w Nowym Jorku? - spytał. - Jak słyszałem, były różne skargi z powodu pańskich tajemniczych wykopalisk archeologicznych. Doniesiono nam, że pańskiego zachowania nie można stawiać za przykład. Konsulat brytyjski aż się trzęsie ze złości z powodu pana ostatniej eskapady. - Rozmawiał pan z Gruberem, tak? - spytał Indy. - Przypuśćmy, że jest to coś, co powinniśmy sprawdzić - powiedział Bieber. Popiół jego papierosa stał się niebezpiecznie długi, więc strząsnął go do ceremonialnego naczynia stojącego na biurku Indy'ego. Indy skrzywił się i starł popiół. - Proszę korzystać z popielniczki, która stoi na półce za panem - warknął - a nie z tego obiektu, który liczy trzy tysiące lat. - Przepraszam - wymamrotał Bieber. - Przepraszam za brak taktu ze strony mojego towarzysza -odezwał się Yartz z szerokim uśmiechem. - Często używa buldożera, gdy wystarczy łopata ogrodowa. Zmierzamy do tego, doktorze Jones, że agencja byłaby skłonna przymknąć oko na... jak by to powiedzieć... niektóre z pana dawnych wykroczeń, jeśli pomoże nam pan w sprawie Voynicha. - Dlaczego ja? - spytał Indy. - Z powodu pańskiej reputacji - stwierdził Yartz. -Uważamy, że pańskie niekonwencjonalne metody działania mogą okazać się skuteczne. Nie tyle zależy nam na rozwikłaniu sprawy przestępstwa, co za wszelką cenę chcemy odzyskać manuskrypt. - Za wszelką cenę? - spytał Indy. - To nie ma sensu. Niby dlaczego rząd jest tak wielce zainteresowany odzyskaniem starego, nie dającego się odczytać manuskryptu? Agenci milczeli. 31 Major Manly uniósł dłoń zwróconą wnętrzem do przodu. - Przepraszam, doktorze Jones - powiedział. - To jest operacja FBI. Obowiązuje nas tajemnica państwowa. Bieber zmarszczył brwi. - Proszę posłuchć, doktorze Jones - rzekł. - Niech pan będzie rozsądny. Nic pan nie zyska, utrudniając sprawę. Cieszy się pan reputacją dobrego nauczyciela - tak donoszą pańscy studenci - i chyba źle by się stało, gdyby zaszło coś, co zniszczyłoby tę opinię. - Czy to groźba? - spytał Indy. - My nie grozimy, doktorze Jones - odparł Bieber. - Panowie, nie lubię, kiedy się mnie do czegoś zmusza - stwierdził Indy. - Proszę mi wybaczyć, ale powinienem teraz poprowadzić zajęcia. Znają panowie drogę do wyjścia. Bieber rzucił niedopałek papierosa i zmiażdżył go obcasem. Yartz uśmiechnął się, wyj ął z kurtki plik kartek i położył go na biurku Indy'ego. - Upuścił pan to, przechodząc przez ulicę - powiedział Yartz. Agenci FBI wyszli. Manly pozostał chwilę dłużej. - Mówię to panu j ak naukowiec naukowcowi - odezwał się. -To jest sprawa wielkiej wagi. Przepraszam za tępotę moich kolegów. Naprawdę, doktorze Jones, przydałaby się nam pańska pomoc. Nie mamy ani jednej poszlaki, która by dokądś prowadziła. Przynajmniej niech pan to przemyśli. Indy milczał. - Oto moj a wizytówka - powiedział Manly. Gdy Indy nie wykonał ruchu, żeby ją wziąć, major położył kartonik na biurku. - Może mnie pan zastać pod tym numerem o każdej porze dnia i nocy. Manly zamknął za sobą drzwi. Indy przystanął przed drzwiami klasy z notatkami w ręce. W sali brzęczało od żartów i swobodnych rozmów piętnastu studentów, którym nagle trafiło się nieoczekiwanie kilka wolnych minut. Indy uśmiechnął się i otworzył drzwi. W klasie natychmiast zapanowała cisza. - Panowie - odezwał się Indy. - Przepraszam za spóźnienie. Mam nadzieję, że wszyscy mieliście przyjemne, choć zapewne zbyt 32 krótkie ferie. Ale przystąpmy ponownie do badania powiązań pomiędzy mitem i odkryciem. Jones podszedł do tablicy. - Dzieje archeologii to historia naszego mało skutecznego poznawania przeszłości - zaczął. - Każdy z nas codziennie porusza się pośród reliktów kultury dawno zmarłych przodków, j akie zgromadzone zostały w ciemnej piwnicy naszej nieświadomości. Dla większości z nas te echa są jedynie odnośnikiem do codziennego życia. Mimo że w większości nie wierzymy w przesądy, odczuwamy lekkie zaniepokojenie, gdy czarny kot przetnie nam drogę. Ta odrobina przesądu trafiła do nas od Babilończyków. Ale są inne, bardziej intrygujące zagadnienia, które kołaczą nam się w głowach; opowieści, bajki, mity. Indy napisał na tablicy nazwisko: SCHLIEMAN. - Zajmowanie się mitami przeradza się czasem w nieodpartą pasję i niektórzy ludzie całe życie poświęcają rozwiązywaniu otaczających ich tajemnic. Zaskakującym jest fakt, jak wiele odkryć w historii archeologii zostało dokonanych przez garstkę nawiedzonych ludzi, wspierających swe działania jedynie wiarąi ciężką pracą. Ktoś z przodu podniósł rękę. - Słucham, panie Hudson? - Hmm, proszę mi wybaczyć, doktorze Jones - odezwał się student, nerwowo obracając ołówek w dłoni. - Schliemann pisze się chyba przez dwa n... to znaczy, o ile się nie mylę. - Oczywiście - powiedział Indy, poprawiając błąd. - Dziękuję. I bardzo proszę, nie krępujcie się brać udziału w zajęciach. Proszę się nie wahać. Hudson kiwnął głową. - W Boże Narodzenie tysiąc osiemset dwudziestego dziewiątego roku siedmioletni chłopiec dostał od ojca książkę z obrazkami opisującą historię świata. W książce tej znajdowała się ilustracja przedstawiająca spalenie Troi. Obrazek, na którym widniały potężne mury miasta i legendarna Skańska Brama, rozpalił wyobraźnię chłopca. Słuchał z wytężoną uwagą, gdy ojciec opowiadał mu historię wojny trojańskiej, i zdumiał się, kiedy usłyszał, że miasto znikło, że nikt żywy nie wie, gdzie kiedyś stała potężna cytadela. Chłopiec postanowił, że gdy dorośnie, odnajdzie Troję i ukryte w niej skarby. Chłopiec, Henry Schliemann, dorósł. Jego szkolna edukacja dobiegła końca gdy miał czternaście lat, ale później uczył się sam. 3-Indiana... 33 Pracując jako terminator w sklepie spożywczym, a potem pokojowy i księgowy, zdołał opanować biegle osiem języków. W końcu odniósł wielki sukces jako biznesmen, jednak obsesja na punkcie Troi nigdy go nie opuściła. W końcu, w wieku czterdziestu sześciu lat, u szczytu kariery, Schliemann wycofał się z życia zawodowego, by oddać się swemu powołaniu. Jego j edynym przewodnikiem był homerycki opis woj -ny trojańskiej, który większość naukowców uważała za bajkę. Ale Schliemann wolał oskard i łopatę od opinii innych. W 1873 roku, po latach kopania, i dzień po tym, jak postanowił zakończyć prace wykopaliskowe z powodu braku sukcesów, wykopał skrzynię ze skarbami króla. Później nastąpiły jeszcze bardziej spektakularne odkrycia-opowiadał Indy. - W owych czasach oceniano, że wszystkie muzea świata razem wzięte nie miały w swoich zbiorach nawet jednej piątej złotych przedmiotów o ogromnej wartości, które Schliemann odkrył w Troi. Kto potrafi umieścić znalezisko Schliemanna w naszym kontekście archeologicznym? Pan York, proszę. -Troja, którą odkrył Schliemann, prawdopodobnie nie była Troją z mitu Homera - powiedział z pewnością siebie młody, rudowłosy mężczyzna. - W latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku Wilhelm Dorpfeld jako pierwszy doszedł do wniosku, że w tym miejscu istniało dziewięć miast, a każde z nich zostało zbudowane na ruinach poprzedniego. Kolejna dłoń znalazła się w górze. - Hudson. - W ubiegłym roku - odezwał się nieśmiały student - Carl Blegen, o ile wiem z Uniwersytetu Cincinnati, rozpoczął nową ekspedycj ę naukową. Uważa on, że j edno z dziewięciu miast znaj -dujących się w tamtym miejscu prawdopodobnie jest prawdziwą Troją. - Bardzo dobrze - powiedział Indy. - Tak więc, mimo że Schliemann popełnił kilka błędów, a eksperci z owych czasów określili go mianem wścibskiego laika, odkrył ślady cywilizacji liczącej trzy tysiące lat, o której większość naukowców sądziła, iż istnieje ona jedynie w mitach. Było to spełnienie marzenia drzemiącego w sercu siedmioletniego chłopca. Zanim przejdziemy do uwarstwienia ruin Troi, czy macie jeszcze jakieś pytania lub komentarze? Student z tylnego rzędu podniósł palec wskazujący. 34 - Panie Griffith? - Gdzie podziały się pańskie buty? - spytał młodzieniec. Panna Penelope Angstrom miała pięćdziesiąt sześć lat, z których ostatnie dwadzieścia dziewięć poświęciła pracy na wydziale sztuki i architektury Uniwersytetu Princeton. Irytowały ją żarty, że wydział jest jej małżonkiem, i w skrytości ducha trapił fakt, iż została starą panną. Mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu nad tanim sklepem przy Witherspoon Street, którego okna wychodziły na Palm er Sąuare, jednak rzadko czuła się samotna, gdyż towarzystwa dotrzymywały jej książki i muzyka. Gdy zdarzało się, że zaczynało ją ogarniać uczucie samotności, czytała poezję lub do późnej nocy cicho grała na skrzypcach, albo w momentach szczególnego przypływu odwagi pochłaniała jedną za drugą powieści przygodowe kupowane w kiosku na rogu. To nieprawda, że nikt się o nianie starał, tylko że żaden z konkurentów nie był w stanie sprostać jej oczekiwaniom. W wieku trzydziestu lat miała kochanka, ale skradł jej nie tylko niewinność, ale i pieniądze. Mimo że nikomu by o tym nie powiedziała i czuła się głupawo nawet przyznając to przed samą sobą, pragnęła mężczyzny o szlachetnym sercu, który byłby gotowy walczyć o dobro na świecie - krótko mówiąc, czekała na współczesnego rycerza. I chciała, żeby specjalnie dla niej napisał wiersz miłosny. Jednak teraz, gdy w ciemnobrązowych włosach pojawił się odcień zimowego szronu, jej nadzieje zbladły. Nic nie wskazywało, że ktokolwiek napisze ten długo oczekiwany sonet. Gdyby tak znów mogła mieć dwadzieścia jeden lat, myślała tęsknie. Teraz świat był zupełnie inny dla młodych dziewcząt. Obserwowała to pokolenie kobiet, które wiązały włosy w kok, popijały dżin i nie czekały na swoich bohaterów, tylko same o nich zabiegały. Penelope Angstrom rozmyślała właśnie o tych sprawach przy swoim biurku przed gabinetem dziekana na końcu korytarza, gdy Indy zapukał lekko w otwarte drzwi. Tak ją zaskoczył, że upuściła ołówek, który potoczył się po podłodze do stóp Indy'ego. - Rozmarzyła się pani, panno Angstrom? - spytał, oddając jej ołówek. - Oczywiście, że nie - odparła. - Robiłam w pamięci listę popołudniowych zajęć. Czasami dobrze jest pozbierać myśli, doktorze Jones. 35 - Otrzymałem wiadomość, że Harry chce się ze mną widzieć -powiedział Indy. - Jak najbardziej. - Szybko powiedziała coś przez interkom. -Doktor Gruber zaraz pana przyjmie. Proszę usiąść. Indy usiadł na jednym z twardych, drewnianych krzeseł stojących wzdłuż ścian gabinetu, na których na ogół siadali bardziej lub mniej zdenerwowani studenci. - Mam nadzieję, że pańska podróż do Ameryki Środkowej była owocna - powiedziała nieco łagodniejszym tonem. - Nie tak owocna, jak oczekiwałem - odparł Indy. - Ale dziękuję za zainteresowanie. Skoro mówimy o podróżach, czy doktor Morey dał jakiś znak życia? - Tak, wczoraj otrzymałam od niego pocztówkę. Donosi, że w Watykanie nie brakuje mu pracy, ale twierdzi też, że bardzo tęskni za Princeton i czeka z utęsknieniem dnia swojego powrotu jesienią. - Pochyliła się konspiracyjnie. - Między nami mówiąc, doktorze Jones, ja też nie mogę się doczekać jego powrotu. Ostatnio bardzo dużo czasu pochłania mi naprawianie szkód, które wyrządził pan Gruber. - Harry najwyraźniej ma do tego talent - stwierdził Indy. -A przy okazji muszę dodać, panno Angstrom, że wiem, ile nasz wydział pani zawdzięcza. Ba, wątpię czy bez pani przetrwalibyśmy choć jeden tydzień. Zarumieniła się. - Dziękuję - wyjąkała. Zawahała się, po czym powiedziała: - Może nie wypada mi tak mówić, doktorze Jones, ale bardzo się cieszę, że pan u nas pracuje. Wiem również, że spośród młodej kadry jest pan jednym z ulubieńców doktora Morey a i uważam, że jego zaufanie do pana jest w pełni uzasadnione. Zupełnie nie przypomina pan pozostałych. Dlaczego tak się dzieje, że kiedy człowiekowi dopisują kilka literek przed nazwiskiem, zamienia się on w egocentrycznego snoba, traktującego studentów jak bydło? Ale pan i doktor Morey obydwaj zdołaliście zachować... jak by to powiedzieć... wasze człowieczeństwo. Teraz Indy się zarumienił. - Doktorze Jones - powiedziała niespodziewanie. - Faktycznie byłam rozmarzona, gdy pan wszedł. Rozmyślałam na temat czasu i jakie to dziwne uczucie, gdy człowiek się starzeje, podczas gdy wewnątrz wciąż czuję się jak dziewczynka. Może to dziwne 36 pytanie, ale czy sądzi pan, że gdzieś rzeczywiście istnieje Fontanna Młodości? - To powszechnie krążący mit - odparł Indy. - Wielu ludzi szukało jej przez całe życie. Ponce de Leon uważał, że znajduje się ona na Florydzie, a Indianie z Ameryki Środkowej wierzyli w magiczne źródło na Bahamach. Zabrzęczał interkom. - Doktor Gruber może pana teraz przyjąć. Gdy Indy wszedł do gabinetu dziekana, Harold Gruber nie zwrócił na niego uwagi. Indy stał, a Gruber siedział w wielkim, obrotowym fotelu Rufusa Moreya i przeglądał jakiś drukowany dokument. W końcu podniósł wzrok i podsunął papier Indy'emu. - To rezygnacja, na której masz złożyć swój podpis - oznajmił Gruber, opierając dłonie za głową. - Czy mogę spytać, z jakiego powodu? - Nie baw się ze mną w kotka i myszkę - powiedział Gruber i pochylił się. - Doskonale wiesz. Gdy pojechałeś do Hondurasu Brytyjskiego w poszukiwaniu swych paserskich skarbów, pogwałciłeś prawo. - Paserskich? - zdziwił się Indy. - Brałem udział w ekspedycji muzealnej. Zadzwoń do Marcusa Brody'ego w Nowym Jorku. On to wyjaśni. - Oczywiście, zasłaniasz się muzeum. Czy Brody jest twoim wspólnikiem w tym przedsięwzięciu? - spytał Gruber. - Panowie, którzy byli tutaj dziś rano, dokładnie przedstawili mi tę sprawę. Mam wrażenie, że już od jakiegoś czasu mieli cię na oku. W najlepszym interesie uniwersytetu byłoby, gdybyś odszedł. - To szantaż - stwierdził Jones. - Ludzie, z którymi rozmawiałeś rano... Gruber podniósł dłoń. - Nie mam zamiaru tolerować twoich kłamstw - oznajmił. -Jeśli nie mogę ufać FBI, to komu mam ufać? Do końca dnia masz usunąć swoje rzeczy z 404E albo cię wyrzucimy. Indy w zamyśleniu potarł szczękę. - A co z moimi zajęciami? - Mamy odpowiednią kadrę, która jest gotowa przejąć te ospałe spotkania ze studentami. - Czy doktor Morey został o tym powiadomiony? 37 - Nie ma takiej potrzeby - odparł Gruber, zadowolony z siebie. - Rano skonsultowałem się z dziekanem Doddem i zgodził się z mojąoceną sytuacji. W zasadzie, Jones, oddaję ci przysługę, pozwalając złożyć dobrowolną rezygnację. - Niezła przysługa. - W dokumencie, który dla ciebie przygotowałem, jako powód twojego odejścia podane są „względy osobiste". Rozsądnie uczynisz podpisując go, w przeciwnym razie już nigdy nie będziesz uczył. -Nie zrezygnuję- oświadczył Indy- ponieważ nie uczyniłem niczego niewłaściwego. Jeśli chcesz się mnie pozbyć, Harry, to musisz sam mnie zwolnić. - Podarł rezygnację na kawałki. - Jones - powiedział Gruber. - Jesteś zwolniony. 2. Najbardziej tajemniczy manuskrypt Indiana Jones przystanął na chwilę na szczycie podwójnych, kamiennych schodów prowadzących do wej ścia do Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej. Słońce, które miało zaraz zniknąć za linią budynków, rzucało długie cienie na Siedemdziesiątą Siódmą ulicę, a na wschodzie ozdabiało drzewa w Central Parku sielankową poświatą. Skończyła się godzina szczytu i przycichła ochrypła muzyka taksówek i pieszych, nie mających ani chwili czasu do stracenia. Indy, zaintrygowany niewłaściwą temu miejscu ciszą, zastanawiał się, czy za kilka tysięcy lat jakiś przyszły archeolog będzie stał na stopniach tych samych schodów, przyglądał się pozostałościom miasta i rozmyślał, j ak żyli j ego mieszkańcy. Jego zadumę przerwał pisk opon, gdy dwie taksówki niemal się zderzyły na ulicy u stóp schodów. Jeden z kierowców wcisnął klakson, podczas gdy drugi, który zawinił, z absolutną pewnością siebie wyciągnął rękę i wykonał uniwersalny znak kompletnego braku szacunku. Indy pokręcił głową i wszedł do muzeum. Przemknął ukradkiem obok wystawy gadów, zajmującej centralną część pierwszej sali, poczuł jednak zimne spojrzenie szklanych oczu wypchanej anakondy, ustawionej w niezwykle realistycznej dekoracji naśladującej dżunglę. Pospieszył ku wschodniej klatce schodowej, gdzie w rogu znajdowała się winda, i z ulgą wszedł do kabiny. - Które piętro? - spytał windziarz. - Piąte. 39 - Wystawy są tylko do czwartego piętra, proszę pana - odparł mężczyzna, wygładzając mundur. - Wyżej znajdują się biura, laboratoria i biblioteka. Obowiązuje zakaz wstępu turystom. - A kto tu j est turystą? Nazywam się profesor... to znaczy doktor Jones. Przyjechałem, żeby się spotkać z Marcusem Brodym. -Przerwał na chwilę, po czym dodał łagodniejszym tonem: - Zdobyłem wiele eksponatów na nową wystawę poświęconą Ameryce Środkowej. Windziarz opuścił mosiężną dźwignię. Winda zaczęła sunąć w górę, a mężczyzna patrzył przed siebie z wystudiowanym brakiem zainteresowania. - Być może słyszał pan o mnie - odezwał się Indy z nadzieją. Mężczyzna odwrócił się i zmierzył Indy'ego od butów do muszki. -Nie - odparł. - Brody'ego znam. O panu nigdy nie słyszałem. Indy wysiadł z windy z poczuciem mniejszej wartości. Powinienem był wiedzieć, powiedział sobie w duchu, że nie należy wspierać swego nadwerężonego ego, szukając akceptacji u obcych. Ale od czasu, gdy stracił posadę w Princeton, jego wiara w siebie nieco osłabła. Przynajmniej facet jest szczery, pomyślał Indy. Indy i Marcus Brody zeszli schodami na dół. Zatrzymali się tylko raz, w północno-zachodnim skrzydle drugiego piętra, by spojrzeć na wystawę „Archeologia Meksyku i Ameryki Środkowej". Nad centralną częścią sali dominowały gipsowe reprodukcje kamieni ceremonialnych, steli i fresków. Tabliczka na szklanej gablocie pośrodku sali informowała: ZNAJDUJĄCE SIĘ TUTAJ OZDOBY ZE ZŁOTA, JADEITU I KAMIENI SZLACHETNYCH ZOSTAŁY ODKRYTE PRZEZ DR. HENRY'EGO JONESA JR. Z UNIWERSYTETU W PRINCETON W KOMPLEKSIE STAROŻYTNYCH GROBOWCÓW W KOSTARYCE. NA UWAGĘ ZASŁUGUJĄ SZCZEGÓLNIE SYMBOLE RELIGIJNE O WZORACH FANTASTYCZNYCH, JAK KROKODYL POŁYKAJĄCY WĘŻA, POSTAĆ PRZYPOMINAJĄCA PTAKA Z JASZCZURKĄ ORAZ CZŁOWIEK POŻERANY PRZEZ SĘPA. 40 W innych gablotach znajdowały się naczynia i garnki z różnych okresów. Plany wykopalisk ukazywały położenie miast, studni i grobowców. Nad wystawą dominowała dziwna, pochylona postać z tajemniczym uśmiechem - gipsowa kopia prawdziwej rzeźby z Chitzen Itza. - Bardzo dobrze to urządziłeś - stwierdził Indy. - Zasługujesz na podziękowania - odparł Brody. - To wynik twojej ciężkiej pracy. Twoje notatki plenerowe okazały się doskonałe, wystarczyło jedynie ustawić eksponaty w przejrzysty sposób. Oczywiście miałem nadziej ę, że Kryształowa Czaszka będzie głównym elementem. - Jest jeszcze szansa, że ta dama się tu pojawi - powiedział Indy. - Dama? - zdziwił się Brody - Przepraszam - powiedział Indy, czując się nieco głupio. -Przejąłem to określenie od Sarducciego, kimkolwiek on był. A właśnie, czy udało ci się skojarzyć to nazwisko z jakimś łysym mężczyzną? - Zupełnie nie - odparł Brody. - Ani nazwisko, ani opis tego człowieka nikomu z moich kolegów nic nie mówi. Oczywiście nadal będę o niego wypytywał. - Mam nadzieję, że zachowasz przy tym dyskrecję- powiedział Indy. - Niezależnie od tego, kim byli ci ludzie, wyraźnie lubowali się w artylerii. Dwaj mężczyźni wyszli z muzeum. Był przyjemny wieczór, więc poszli spacerem na południe, mijając fasady hoteli, które stały jak wartownicy wzdłuż Central Park West. Przy hotelu Maje-stic, na rogu Siedemdziesiątej Drugiej ulicy, przy krawężniku zatrzymała się taksówka. Wysiadł z niej mężczyzna. Jego broda, laska i ciemny garnitur bardziej pasowałyby, zdaniem Indy'ego, do epoki wiktoriańskiej. - Brody - odezwał się mężczyzna ciepłym głosem. - Gdzie się ukrywałeś? Nie uczestniczyłeś w ostatnich spotkaniach. Chap-man zaczął opowiadać swoje historie wojenne na temat tej cholernej ekspedycji na Gobi i nie widzę powodu, dlaczego tobie miałoby być oszczędzone słuchanie tego. - Obawiam się, że miałem zbyt dużo pracy - oświadczył Brody. - Ale cieszę się, że spotkaliśmy się przypadkowo, ponieważ chciałbym ci kogoś przedstawić. Kogoś, kto, ośmielę się twierdzić, byłby doskonałym kandydatem na członka naszego klubu. 41 - Mianowicie? - spytał mężczyzna. - Indy, to jest Vilhjalmur Stefansson, prezes słynnego Klubu Odkrywców. Spotkania klubowe odbywają się na górze, tutaj w Ma-jesticu. Stefansson wyciągnął dłoń. - Prezesie Stefansson - powiedział Brody - chciałbym przedstawić słynnego naukowca-łowcę przygód, Indianę Jonesa. - Indiana Jones! Dłoń Stefanssona zamarła w uścisku. - Dobry Boże, człowieku, niedawno słyszałem o kilku pańskich przygodach od innych członków klubu - oświadczył. - Z pewnością przesadzają- odparł Indy skromnie, czując w piersi narastające ciepło. Przyjął to jako wyraz uznania. - Nie, nie zrozumiał mnie pan - powiedział Stefansson, wycofując dłoń. - Przygody to dowód nieudolności! Z pewnością nie należy się nimi chwalić. A pańskie metody - to wręcz horror! Brody, dlaczego trwonisz mój czas, zmuszając mnie do rozmowy z tym człowiekiem? Przyjemne ciepło w piersi przerodziło się w kawałek lodu. - Wybacz - powiedział Brody - ale doktor Jones jest słynnym... - Tfu! - rzucił Stefansson i zamachał laską w stronę Indy'e-go. - Jest pan najzwyklejszym rabusiem grobowców! Uliczny złodziej ma więcej przyzwoitości. Proszę mnie przepuścić. - Niech pan posłucha... - Nie chcę od ciebie słyszeć już ani słowa, Brody. Człowieka się ocenia po jego towarzystwie i mam nadzieję, że w przyszłości będziesz je dobierał staranniej. Stefansson przeszedł pomiędzy nimi. Wszedł do hotelu, nie oglądając się za siebie. Indy wsunął ręce do kieszeni i westchnął. - Cóż - powiedział Brody, poklepując Indy'ego po plecach. -Ich strata. Co byś powiedział na dobrą kolację i nieco wina? Nic tak nie polepsza nastroju, j ak dobry posiłek. Znam doskonałą włoską restaurację niedaleko stąd. - Mam nadzieję, że ty płacisz - odparł Indy. Na chodniku przed restauracją „Carmine" Indy podziękował Marcusowi Brody'emu za kolację i oświadczył, że czuje się lepiej, 42 mimo że Brody powinien był go uprzedzić o czosnku. Brody roześmiał się i zauważył, że Indy faktycznie wygląda lepiej, chociaż przyznał w duchu, że to może wrażenie wywołane przez czerwonawą poświatę neonu restauracji. - Gdzie się zatrzymałeś? - spytał Brody. - Podczas pobytu w mieście możesz spać u mnie. - Dziękuj ę, ale raczej udam się w swój ą stronę - odparł Indy. -I tak zbytnio martwisz się o moje zdrowie. Pójdę chyba do śródmieścia i poszukam cichego pokoju, gdzie będę mógł spędzić dzień lub dwa i nieco uporządkować swoje sprawy. Przejrzę ogłoszenia o pracy w „Timesie", uaktualnię swój życiorys, tego typu rzeczy. Poza tym, gdy przyjechałem z New Jersey, zostawiłem bagaż w skrytce na dworcu Penn Station i muszę go odebrać. - Rozumiem - odparł Brody. - Ale pozostań ze mną w kontakcie. Gdybyś czegoś potrzebował... - Indy wiedział, że Brody ma na myśli pieniądze - ...daj mi znać. I Indy... wiem że los się wkrótce dla ciebie odmieni. Ta sprawa w Princeton to jedynie nieporozumienie. Jones wyciągnął dłoń. Brody chwycił ją, a Indy przyciągnął go do siebie i uścisnął serdecznie. - Rety - powiedział Marcus, gdy Indy wypuścił go z objęć. Jego twarz stała się o kilka odcieni czerwieńsza i to nie za sprawą neonu. - Nie ma potrzeby zbytnio się wzruszać. - Nie ma potrzeby - zgodził się Indy. Brody zszedł z krawężnika i zatrzymał taksówkę. Pomachał, gdy samochód odjeżdżał. Indy postawił kołnierz wełnianej marynarki, żeby osłonić się od wieczornego chłodu, poprawił filcowy kapelusz i zwrócił się na południe. Nie miał pojęcia, dokąd zmierza, ale odczuwał potrzebę chodzenia. Gdy numery domów zmalały z sześćdziesiątek do pięćdziesiątek, a następnie do czterdziestek, zostawił za sobą luksusowe hotele i restauracje i wkroczył w dzielnice robotnicze. Po obydwu stronach wyrosły kaniony monotonnych, ceglanych budynków z rodzinnymi sklepami na parterach, od czasu do czasu przesłaniane kolejkąjadącąpo szynach nad ulicą. Miasto stawało się coraz ciemniej sze. Oświetlały jej edynie j aśniej ące okna misj i otwartych przez całą dobę, garkuchnie z zupą i wszechobecne na rogach koksow-niki, wokół których zbierali się odziani w łachmany mężczyźni o ponurych twarzach. 43 - Ma pan dziesięć centów dla weterana? - poprosił jednonogi mężczyzna wspieraj ący się na kuli u wylotu zaułka. Miał brytyj ski akcent, a j ego poszarpany mundur sugerował, że służył niegdyś j ako żołnierz armii Jego Królewskiej Mości. Indy chciał przyspieszyć kroku i nie zwracać uwagi na tego człowieka, ale zatrzymał się i zaczął szukać drobnych w kieszeni spodni. Miał bardzo mało pieniędzy -jego zwolnienie nie wiązało się z wypłataj akiejkolwiek odprawy - ale wydobył z kieszeni dwadzieścia pięć centów i położył je w brudnej dłoni. - Mam nadzieję, że nadejdą dla ciebie lepsze czasy - powiedział. - Dziękuję panu - odparł mężczyzna. Jego przesycony alkoholem oddech był trudny do zniesienia. - Wydaj to na dobrą kolację - zasugerował Jones. - Moje posiłki odmierza się ćwiartkami - odparł jednonogi mężczyzna. - Jesteś więc na płynnej diecie, co? - zaśmiał się Indy. - Ma pan poczucie humoru. To dobrze - powiedział mężczyzna i przyjrzał się Indy'emu przekrwionymi oczami. - Jeśli mogę zapytać, kapitanie, co cię sprowadza do tej części miasta? Tu nie jest najbezpieczniej. - Tak sobie spaceruję - odparł Indy. - Och, nikt nigdy nie spaceruj e ot, tak sobie - powiedział mężczyzna. - Nie tutaj. - Racja - przyznał Indy. - Szukam pokoju na noc. W zasadzie właśnie straciłem pracę i muszę nieco oszczędzać. - To okropne - powiedział mężczyzna. - Ty mnie żałujesz? - zdziwił się Indy. - Oczywiście - odparł mężczyzna i żachnął się. -Może jestem włóczęgą, ale nie zwierzęciem. - Przepraszam - powiedział Indy. -1 nie uważam cię za włóczęgę. - Ależ j estem nim... i nie musisz mi współczuć. Na twoim miej -scu głęboko schowałbym portfel. Nie możesz sobie pozwolić na karmienie każdej istoty, która o to prosi. Jak powiedział Pan, biedni zawsze są wśród nas. Ja po prostu wykonuję swoją cholerną pracę. Indy uśmiechnął się. - Tommy Atkins, do usług - powiedział mężczyzna i niemal się przewrócił, usiłując skłonić się uprzejmie. - Straciłem tę cholerną nogę w Argonne i już nigdy jej nie odnalazłem. 44 - Mów do mnie Jones - powiedział Indy, pomagając Atkinso-wi złapać równowagę. - Skoro tak dobrze znasz tę dzielnicę, to może mógłbyś polecić mi jakiś pokój na noc. Nic wystawnego -łóżko, krzesło i nieco światła. - Ach, kapitanie. To nie takie proste. Tutaj niewiele osób przyjeżdża na wakacje. Ale chyba jest takie miejsce, na Trzydziestej Szóstej ulicy. Nad sklepem spożywczym. Ta kwoka, właścicielka, to zrzędliwa jędza, ale zajmie się tobą. - W którą mam iść stronę? - Zgubiliśmy się, co? Masz szczęście, że Tommy Atkins ci pomoże. Jeśli pójdziesz dwie przecznice dalej tym zaułkiem, skręcisz w prawo i miniesz jeszcze cztery przecznice, to trafisz tam. W oknie jest znak. - Wielkie dzięki - odparł Indy. -Oglądaj się za siebie! - krzyknął Atkins, gdy Indy ruszył w drogę. Jones przeszedł szybkim krokiem przez zaułek, skręcił w prawo i maszerował dość długo w kierunku zachodnim, aż w końcu poczuł się równie zagubiony, jak na początku tej wędrówki. Nie było śladu po żadnym sklepie spożywczym, wokół stały jedynie ciemne rzędy budynków. Starał się wrócić tą samą drogą, ale nie mógł znaleźć zaułka, z którego wyszedł. Zaczął się pocić ze zdenerwowania. - To śmieszne - wymamrotał. - Umiem wejść i wyjść z każdej piramidy na świecie- afrykańskiej i jakiejkolwiek innej -a nie potrafię przejść według wskazówek sześciu przecznic w mieście. Szedł dalej. Pośrodku odcinka pomiędzy dwiema kolejnymi przecznicami, w budynku, wyglądającym jakby go przeniesiono ze stron powieści Dickensa, Indy znalazł sklep, w którym paliło się światło. Wewnątrz mężczyzna o wyglądzie mnicha siedział pochylony nad stołem i uważnie wpatrywał się w księgę, która sprawiała wrażenie, jakby miała mu się rozlecieć w dłoniach. Indy spojrzał na nazwę nad drzwiami: CADMAN - RZADKIE KSIĄŻKI, 611 W. 34. ULICA, TELEFON BRYANT 5250. „DOBRA KSIĄŻKA JEST JAK DOBRY PRZYJACIEL" - MARTIN TUPPER. Ręcznie wypisana tabliczka w oknie frontowym głosiła: POKOJE. Indy zastukał do drzwi. 45 Mężczyzna był do tego stopnia pochłonięty lekturą, że się nie poruszył lub po prostu próbował zignorować Indy'ego. Indy zapukał tak mocno, aż szyba się zatrzęsła. Ze spojrzeniem pełnym niechęci mężczyzna starannie zaznaczył miejsce w książce, delikatnie odłożył ją na bok i zsunął się ze stołka. Upił łyk zimnej herbaty z filiżanki stojącej na stole i chwiejnym krokiem podszedł korytarzem do drzwi. Wskazał na tabliczkę z napisem ZAMKNIĘTE i potrząsnął głową. - Pokój - powiedział Indy, wskazując na tabliczkę. - Chciałbym wynająć pokój. W pobliżu nad ulicą zaterkotała kolejka i mężczyzna go nie usłyszał. Z jeszcze sroższym wyrazem niechęci odciągnął jednak zasuwkę i lekko uchylił drzwi. Łańcuch wciąż zagradzał Indy'emu drogę do środka. - Wszystko, co wiem, powiedziałem innym - stwierdził mężczyzna. - Nie, nie rozumie pan... - Zamknięte. Niech pan wróci jutro. Albo nigdy. -Ale... - Nie wiem nic więcej na temat Voynicha - warknął miłośnik książek. Indy szybko wsunął nogę w szparę między drzwiami a futryną. - Voynicha? - Tak, Voynicha - odparł mężczyzna. - Czy mam zadzwonić po policję? Niech mnie pan zostawi w spokoju. Strasznie się naprzykrzacie. Jest pan opóźniony w rozwoju, czy też nie rozumie pan po angielsku? Zamknięte. Niech pan zabierze stopę, albo będę musiał rzucić na nią tom od A do L „Słownika oksfordzkiego". Mogę panu połamać palce. - Nie, niech pan tego nie robi - powiedział Indy. - Proszę mi wybaczyć moje zachowanie. Chciałem zapytać o możliwość wynajęcia pokoju. Wystawił pan tabliczkę - przypomniał mu. - Aha - zrozumiał mężczyzna. - Jest dość późno. - Dlatego tak mi na tym zależy. - Gdzie jest pański bagaż? Nie wynajmuję obcym bez bagażu. - Chyba się zgubiłem - wyj aśnił Indy. - A bagaż mam w skrytce dworcowej. - Zgubił się pan? 46 -Najzupełniej. Mężczyzna stęknął. - Czym pan zarabia na życie? - Jestem archeologiem. -1 wysyłają pana samego? - Zawsze z przewodnikiem - odparł Indy. Mężczyzna otworzył drzwi. - Dwa dolary za noc - oświadczył. - Pokoje są na górze, łazienka jest na końcu korytarza. Bez śniadania. W pokoju nie można palić ani pić. Tam są schody, które prowadzana górę. Niech pan tam idzie, a ja wezmę klucz. - Dziękuję - powiedział Indy. Mężczyzna zamknął drzwi wejściowe na zasuwkę. Był to najbardziej zabałaganiony sklep, jaki Indy kiedykolwiek widział. Książki leżały wszędzie, na podłodze, na stołach i w stosach przed półkami, które już niemal pękały z przeładowania. Ścieżka prowadziła od drzwi wejściowych do biurka i kilku krzeseł i dalej, do schodów z tyłu. Wszystko to pokrywała gruba warstwa kurzu, co w połączeniu ze stęchłym zapachem starych i zapleśniałych książek sprawiło, że Indy'emu zachciało się kichnąć. - Nazywam się Cadman, Roger Cadman - powiedział mężczyzna. - Niech ten widok pana nie zmyli. Prowadzimy sprzedaż wysyłkową. Przede wszystkim dla kolekcjonerów. Niewiele osób tu przychodzi. W ubiegłym tygodniu były dwie grupy wypytujące 0 ten cholerny manuskrypt i niemal doprowadzili mnie do szału. Zastanawiam się, czy nie zamalować całej fasady sklepu na czarno 1 nie pozostawić jedynie numeru. - O manuskrypt? - spytał Indy. - Voynicha? - Tak - odparł mężczyzna. - Wie pan coś o nim? Indy przytaknął. - Voynich był moim konkurentem - powiedział Cadman. -Działo się to w starych, dobrych czasach, gdy ścigaliśmy się po całej Europie walcząc o pudła książek, które wszyscy inni uważali za bezwartościowe. Teraz jestem na to za stary. - Nie wygląda pan na starego - zauważył Indy. - Może nie mam już do tego serca - zgodził się Cadman. -Tyle dobrych rzeczy zostało zniszczonych w czasie wojny. Proszę o pieniądze. - Co takiego? - Dwa dolary. 47 Indy wyjął portfel i wręczył banknoty. Cadman wyjął klucz z szuflady biurka i wsunął go Indy'emu w dłoń. - Numer siedem, na końcu korytarza. - Mógłby mi pan powiedzieć nieco więcej o Voynichu? - spytał Indy. - To znaczy, jeśli ma pan ochotę. Byli u mnie ludzie z FBI... - Tutaj też byli - powiedział Cadman. - Dwóch bardzo szorstkich facetów... - Bieber i Yartz? - Tak! Zachowywali się, j akbym coś przed nimi ukrywał, a powiedziałem im wszystko, co wiem. Potem byli ci Włosi w dziwnych mundurach. Indy'ego coś ścisnęło za gardło. - W mundurach? - Szarych, z czarnymi dodatkami -potwierdził Cadman. -Naprawdę wyglądali dość osobliwie. Zna ich pan? - Spotkaliśmy się - wycedził Indy przez zaciśnięte zęby. - Widzę, że zrobili na panu podobne wrażenie. Powiedziałem im, że jeśli chcą spalić jeszcze jakąś książkę, powinni wziąć pod uwagę coś z tych okropnych rzeczy, które pisze Mussolini. - Faszyści nie mają poczucia humoru - stwierdził Indy. -Czy podali panu jakieś nazwiska? Może zostawili wizytówkę albo adres, lub numer telefonu, pod którym można się z nimi skontaktować? - Nic - odparł Cadman. - Nie rozpoznałem mundurów, a że byli Włochami, domyśliłem sięjedynie po ich akcencie. Sprawiali wrażenie, jakby nienawidzili intelektualistów- stwierdził Cadman. -Nie, żebym się uważał za intelektualistę, ale... -usunąłstertę książek z drewnianego krzesła. - Niech pan usiądzie - powiedział. - Napije się pan herbaty? Mogę zaparzyć świeżą. - Byłoby to bardzo uprzejmie z pana strony - podziękował Indy. Czuł, jak powoli zaczyna wstępować w niego nadzieja. Indy usiadł, a Cadman postawił czajnik na gorącej płycie. Gdy woda się zagotowała, napełnił filiżanki. Sam wykorzystał swoją starą torebkę z herbatą, a Indy'emu dał nową. - Będę z panem szczery - oznajmił Indy swojemu gospodarzowi. - Moje zainteresowanie Voynichem nie jest czysto akademickie. FBI zwróciło się do mnie, żebym pomógł go odnaleźć, a z tymi faszystami w szarych mundurach miałem dość nieprzyjemne doświadczenia. 48 - Podejrzewałem, że manuskrypt skradziono -powiedział Cad-man - ale żadna z tych grup tego nie potwierdziła. Jak ci z FBI nazwali to swoje przesłuchanie? Chyba „chęć poznania tła". Nie, nie mam nic przeciwko temu, żeby rozmawiać z panem na temat Voynicha, ponieważ pan rozumie wagę tych spraw. Ci z FBI zachowywali się, jakby manuskrypt był skradzionym samochodem -marka, model, kolor, wartość w dolarach. A faszyści chcieli się tylko dowiedzieć, jak odczytać ten rękopis. - Jak go odczytać? - Tak. Najznamienitsze umysły pracowały całe lata, próbując go rozszyfrować, a wyniki były mizerne. - Obawiam się, że sam wiem niewiele więcej - przyznał Indy. Czy może pan zacząć od początku? Kto go znalazł i gdzie? - Z jakiegoś powodu Voynich utrzymywał szczegóły na temat swój ego znaleziska w taj emnicy - powiedział Cadman. - Zmarł trzy lata temu. Ale kilka miesięcy przed śmiercią zwierzył mi się, że odkrył ten manuskrypt w tysiąc dziewięćset dwunastym roku w czymś w rodzaju skrzyni skarbów w Villi Mondragone w pobliżu Rzymu, będącej siedzibą seminarium jezuitów. Najwidoczniej, zanim mój stary przyjaciel odnalazł ten rękopis, znajdował się on w klasztorze przez dwa i pół stulecia. Voynich początkowo nie wiedział, co to jest. Podobnie jak jezuici, którzy sprzedali mu manuskrypt. Manuskrypt ma sto dwie strony, jest pisany na welinie, a tekst prawdopodobnie zapisano tajemnym pismem. W treść wplecionych jest około czterystu enigmatycznych rysunków - astrologicznych, botanicznych, biologicznych. Został bogato ubarwiony - na niebiesko, zielono, czerwono, jak dusza zapragnie. Znaj dują się w nim obrazki gwiazd, roślin i kilka ciekawych, nagich dam w czymś, co wygląda jak rodzaj wanny. Przez jakiś czas manuskrypt po prostu stanowił ciekawostkę, aż w tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym roku człowiek o nazwisku Newbold stwierdził, że go rozszyfrował i że jest to dzieło Roberta Bacona. - Trzynastowiecznego alchemika i franciszkańskiego mnicha -dodał Indy. -Newbold, jak pan zapewne wie, wysunął kilka odważnych tez. Stwierdził, że Bacon wykorzystywał mikroskopy i teleskopy -setki lat przed ich udokumentowanym wynalezieniem - i że rozwiązał wiele tajemnic współczesnej nauki. Newbold utrzymywał, iż przesłanie jest zatajone za pomocą pewnego rodzaju rzymskiej stenografii ukrytej w tekście, ale nikt więcej nie potrafił dojść do 4-Indiana... 49 tych samych wniosków. W końcu te twierdzenia zrujnowały mu karierę i zmarł w tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym roku. - Mam wrażenie, iż manuskrypt stał się przyczyną kilku ofiar -zadumał się Indy. - Ma pan rację - zgodził się Cadman. - Chociaż sądzę, że New-bold zmarł raczej z powodu złamanego serca, niż na skutek jakiegoś przekleństwa faraonów. Manuskrypt zniszczył sporo karier -wydaje się, że ci, którzy zbyt długo go badają, zaczynają dopatrywać się tego, co mająnadzieję znaleźć. W każdym razie, po śmierci Wilfrida Voynicha, być może w obawie przed klątwą, wdowa po nim wypożyczyła manuskrypt na wieczność Uniwersytetowi Yale -po prostu, żeby się go pozbyć z domu. Indy upił łyk herbaty. - Co pan sądzi o tym manuskrypcie? - spytał. - Uważam, że jest to tekst dotyczący alchemii, ale prawdopodobnie nie autorstwa Rogera Bacona. Dla wprawnego oka jest tam zbyt wiele elementów świadczących, iż pochodzi on z innego okresu. Można się jedynie domyślać jego rodowodu. - Pański uśmiech mówi mi, że ma pan na ten temat swojąteorię. - Tylko teorię - zaznaczył Cadman. - Ale istnieją pewne dowody, że jest to ten sam manuskrypt, który pojawił się w Pradze około tysiąc sześćset ósmego roku. Rudolf II przywiózł go od dwóch angielskich alchemików, Johna Dee i Edwarda Kelleya. Słyszał pan o nich? Indy potrząsnął głową. - Szkoda. Można ich zaliczyć do najbardziej barwnych postaci tamtego okresu. Wielu określało ich mianem szarlatanów, chociaż Dee został uznany za najlepiej wykształconego człowieka w Anglii i był nadwornym astrologiem królowej Elżbiety. Kelley twierdził, że znalazł nie dający się rozszyfrować manuskrypt w grobowcu w Walii, wraz z fiolką czerwonego proszku, który określał j ako eliksir życia. Po j ego zażyciu Kelley stał się biegły we wróżeniu, w przepowiadaniu przyszłości za pomocą czegoś, co nazywał Kamieniem Przewodnim. - Kamieniem Przewodnim? - Tak. Był to kawałek kryształu z Nowego Świata, nabyty przez Dee, i Kelley twierdził, że dzięki niemu jest w stanie porozumiewać się z aniołami i przewidywać przyszłość. Zapisali anielski, rzekomo, j ęzyk, zwany enochiańskim, którym wciąż posługuj ą się Różo-krzyżowcy, członkowie mistycznej sekty powstałej w siedemnastym 50 wieku. Syn Dee, John, wspominał później, że jego ojciec i Kelley spędzali wiele czasu, usiłując za pomocą kamienia rozszyfrować tajemniczą księgę zapisaną hieroglifami. - Zapewne ten kamień przepadł dla potomnych - zadumał się Indy. - Ależ nie - odparł Cadman. - Jest wystawiony w Muzeum Brytyjskim w Londynie. To właściwie za sprawą Dee i Kelleya przypisuje się manuskrypt Rogerowi Baconowi. Bardzo szanowali Bacona i zanim sprzedali to dzieło Rudolfowi z Pragi za sześćset złotych dukatów, puścili plotkę, iż jego autorem jest właśnie Ba-con i że zawarty jest w nim sekret zamieniania ołowiu w złoto. Podobno nawet im się to udało, jednak z całą pewnością była to jakaś sprytna sztuczka iluzjonistyczna. -Wydaje mi się, że gdyby potrafili sami tworzyć złoto-odezwał się Indy - nie mieliby potrzeby sprzedawać manuskryptu. Mogliby być tak bogaci, jak by zechcieli, nie musząc się z nim rozstawać. - To, przyjacielu, zadało kłam alchemii na całe stulecia - rzekł Cadman. - Jest to rzecz oczywista dla sześciolatka, ale ogarnięty żądzą władzy król nie mógł tego pojąć. - Cokolwiek by się powiedziało o Dee i Kelleyu - stwierdził Indy - należy podziwiać ich zdolności handlowe. Dzisiaj mogliby zbić fortunę, sprzedając ubezpieczenia. Co się z nimi stało? - Kelley został aresztowany za czary i herezje i uwięziony przez Rudolfa w Pradze, ale pozwolono mu zatrzymać jego tajemne księgi, gdyż król wciąż żądał stworzenia złota. Kelley usiłował zbiec z więzienia, ale spadł z dachu i zmarł. Dee powiodło się nieco lepiej . Wrócił do Anglii i nadal oddawał się czarom i alchemii, ale bez starego przyjaciela dawna magia mu nie wychodziła. Zmarł straciwszy dobrą opinię. - Co się stało z manuskryptem? - Rudolf zmarł w tysiąc sześćset dwunastym roku i wszystko wskazuje, że w tym czasie manuskrypt znalazł się w posiadaniu Jacobusa de Tepeneca, naczelnika alchemicznego laboratorium króla. Pomiędzy tysiąc sześćset dwudziestym drugim i tysiąc sześćset pięćdziesiątym szóstym rokiem manuskrypt został przekazany w spadku Joannusowi Marcusowi Marci, nadwornemu lekarzowi Rudolfa. Marci wysłał go do Rzymu, do swojego starego nauczyciela, Athaniusa Kirchera, który był jednym z wybitnych alchemików siedemnastego wieku. Gdy w tysiąc sześćset sześćdziesiątym 51 roku Kircher został jezuitą, oddał wszystkie swoje dobra doczesne i manuskrypt stał na półce w seminarium w pobliżu Rzymu, aż Voynich go odnalazł. - Tak więc wiemy, co działo się z nim od tysiąc sześćset ósmego do tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku. Czy należy przyjąć, że został napisany w szesnastym lub siedemnastym wieku? Cadman uśmiechnął się. - Sam manuskrypt liczy sobie czterysta lub pięćset lat, ale prawdopodobnie jest kopią czegoś znacznie starszego. - O ile starszego? - Co najmniej z pierwszego lub drugiego wieku, a może nawet sprzed narodzin Chrystusa - odparł Cadman. - Wygląda na to, że wiedza alchemiczna była przekazywana w wielu formach niemal od początku czasów historycznych. Na przykład na Zachodzie krąży opowieść, że Aleksander Wielki odkrył w jakiejś jaskini kamień filozoficzny. Źródła arabskie przypisują jego odkrycie własnym bohaterom. A Chińczycy... mają swoje własne tradycje alchemiczne. Czy zechciałby pan jeszcze herbaty? Cadman podszedł do rozgrzanej płyty, wrócił z czajnikiem i dolał parującej, gorącej wody do obydwu filiżanek. Indy ziewnął i spojrzał na zegarek. Była za piętnaście trzecia. - Możemy kontynuować tę rozmowę jutro - zaproponował Cadman. -Nie - odparł Indy. - Bardzo proszę, jeśli pan nie jest zmęczony... - Oczywiście, że nie jestem. Noc dopiero się zaczęła. Szczerze mówiąc, nieczęsto mam okazję z kimś porozmawiać. Chyba odstraszam większość potencjalnych rozmówców. Wśród ludzi przeważają tępacy, zgodzi się pan? Tak trudno o dobrych słuchaczy. - Ciekaw jestem... co powiedział pan FBI i tym drugim? - W zasadzie nic - odparł Cadman. - Zadawali pytania, jakby pytali o cenę steku. Ci głupcy nie zdawali sobie sprawy, że nie zadali właściwego pytania, czyli o to, co wiem. A wiem masę rzeczy o przeszłości dzięki temu, że spędziłem życie czytając książki, nietknięte przez nikogo od pokoleń. Szyba w drzwiach frontowych zatrzęsła się. Indy, który siedział zwrócony plecami do wejścia, spojrzał przez ramię i wydawało mu się, że zauważył jakiś szybko umykający cień. - To tylko wiatr - stwierdził Cadman. 52 - Z pewnością - zgodził się Indy. - Ale gdyby pan nie miał nic przeciwko temu, czy moglibyśmy odsunąć się od światła? Chyba te wszystkie tajemnicze historie sprawiły, że stałem się nieco nerwowy. Przenieśli krzesła i herbatę z dala od biurka i gołej żarówki wiszącej nad głową, za półkę z książkami, osłaniaj ącą ich przed wzrokiem ciekawskich. Indy ocenił, iż rząd książek jest na tyle gruby, że powstrzyma każdy pocisk poza haubicą. - Czy przychodzi panu do głowy jakikolwiek powód - spytał - dla którego ktoś mógłby skraść manuskrypt? - Dziwi mnie, że ktoś mógłby chcieć go ukraść - powiedział Cadman. - Jest wiele kopii tego dzieła, a jego wartość kolekcjonerska wynosi najwyżej kilka tysięcy dolarów. To nie jest wystarczający powód, żeby FBI deptało nam po piętach. - Co daje posiadanie manuskryptu, czego nie mogłaby dać kopia? - spytał Indy. - Może coś j est ukryte w welinie, albo istniej e j akiś inny klucz, zaszyfrowany w reprodukcjach fotograficznych -odparł Cadman. -Nie można wykluczyć jakiejś reakcji chemicznej, wie pan, stara sztuczka ze znikającym atramentem, który znów pojawia się po latach. Z całą pewnością pięćset lat temu potrafiono stosować taki atrament, a alchemik był osobą szczególnie dobrze zorientowaną w tego rodzaju sztuczkach. A może to sprawa związana z optyką-na przykład należy manuskrypt odpowiednio wyeksponować do światła albo podziałać na niego światłem określonego koloru. To może być wszystko i nic. Zawsze pozostaje możliwość, że dzieło jest pięćsetletnią mistyfikacją. Indy przytaknął. - Uważam - ciągnął Cadman - że nawet gdyby zdołano rozszyfrować manuskrypt, zawarta w nim informacja okazałaby się prawdopodobnie bezwartościowa dla kogoś, kto nie jest dobrze zaznajomiony z alchemią. Alchemicy słynęli z zapisywania swojej wiedzy w postaci rebusów, żeby chronić ją przed niepożądanymi oczami. Znany przykład: „To co jest na górze, znajdzie się na dole". Następnie pozostaje sprawa prima materia, materii pierwotnej wykorzystanej do stworzenia kamienia. Nikt nigdy nie stwierdził, czym ona dokładnie była, chociaż różne rebusy dawały do zrozumienia, iż jest to coś, co gdy już zostanie odkryte, okaże się na tyle powszechne, że będzie leżało u stóp. - Więc wierzy pan, że istnieje spora szansa, iż dzieło zawiera sekret stworzenia kamienia filozoficznego? 53 - Nie obyłby się bez niego żaden tekst alchemiczny - odparł Cad-man. - Osławiony kamień filozoficzny, zdolny zamieniać ołów w złoto i nadawać nieśmiertelność. Całkiem przyjemne marzenie, prawda? - Owszem - potwierdził Indy. - Gdyby dało się ziścić. - W zasadzie - powiedział Cadman - powinniśmy chyba cenić alchemię bardziej, niż jest to w stanie przyznać dzisiejsza nauka. Mimo całego oszukaństwa, tajemnic zapisanych w rebusach i niezwykłych twierdzeń, ona przetarła szlaki. Wszystkie te zlewki, retorty i fiolki we współczesnych laboratoriach... to wszystko ma swój początek w alchemii. - Uniósł filiżankę z herbatą. - Wznieśmy więc toast za alchemię - zaproponował. -1 za pomoc ze strony nieznajomych - powiedział Indy i również uniósł swoja filiżankę. - Niech mi pan powie - zapytał Cadman. - Czy naprawdę przyszedł pan tutaj w poszukiwaniu pokoju? Czy był to tylko sprytny wybieg? - Chciałem wynająć pokój - odparł Indy - ale szukałem... sam nie wiem. Może wskazówki. - Taki dziwny zbieg okoliczności -powiedział Cadman. - Synchroniczność, jeśli wierzy pan Jungowi. Nic nie zdarza się bez powodu, mój przyjacielu. - Może - przyznał Indy. - Chociaż lepiej określać to zjawisko słowem opatrzność. Czymkolwiek to jest, nie zamierzam się temu przeciwstawiać... jakże inaczej mógłbym w środku nocy znaleźć specjalistę od zapomnianej sztuki. - Niezupełnie zapomnianej - powiedział Cadman. - Od czasu, gdy lordowi Rutherfordowi udało się przeobrazić azot w tlen przy wykorzystaniu wysokiej radioaktywności - sztuka, o której nauka kartezj ańska twierdziła, że nie j est możliwa - alchemia przeżywa coś w rodzaju skromnego odrodzenia. Mówię o tym, ponieważ mam kilku bardzo dobrych klientów, kupujących wszystko na ten temat, co tylko wpadnie im w ręce. - Doprawdy? - zdziwił się Indy. - Jestw Londynie pewien człowiek, który jest najprawdopodobniej światowym autorytetem w dziedzinie praktykowania alchemii. Nazywa się Alistair Dunstin i pracuje w Muzeum Brytyjskim. Regularnie wysyłam mu różne rzeczy. Krąży nawet absurdalna plotka, że udało mu się zamienić odrobinę ołowiu w złoto. - Może warto byłoby z nim porozmawiać - zainteresował się Indy. 54 - Włosi chyba też tak uważali - odrzekł Cadman. - Pytali mnie o niego. Jakie przesyłki mu wysyłam i tym podobne. Oczywiście nic im nie powiedziałem. - Ma się rozumieć - stwierdził Indy. Cadman ziewnął, wstał i przeciągnął się. - Obawiam się, że przegadaliśmy całą noc. Indy również wstał. Wyciągnął dłoń. - Dziękuję. Pomógł mi pan bardziej, niż pan sądzi. Mam nadzieję, że kiedyś będę panu mógł odwzajemnić tę przysługę. - Jest pewna drobna rzecz - powiedział Cadman. - Gdyby to panu nie sprawiło kłopotu... - Co mianowicie? - Czy mógłby mi się pan przedstawić? - spytał Cadman. 3. Władcy przestworzy Indy leżał na wąskim łóżku w wynajętym pokoju i rozmyślał, czekając aż zrobi się widno. Był bardzo zmęczony, ale nie mógł spać. Myślał o uzbrojonych mężczyznach w szarych mundurach i o Sarduccim z łysiną oszpeconą blizną i z błyszczącym, złotym zębem w miejscu prawej jedynki. Co łączyło mężczyzn w latającej łodzi z manuskryptem Voynicha? Indy miał złe przeczucie, że daje się wciągnąć w coś, co nawet ktoś bardziej zrównoważony lub mądrzejszy od niego pozostawiłby w spokoju. Jednak ciekawość brała górę i jak najszybciej chciał nadrobić stracony czas. Gdy w końcu nadszedł świt, Indy ogolił się, ubrał i był gotowy. Gdy otworzył drzwi prowadzące do korytarza, usłyszał odgłos kroków wycofuj ących się ze schodów, j akby kogoś zaskoczył. Spiesznie zszedł na dół i rozejrzał się w obie strony, ale chodnik był pusty. Wsunął klucz od pokoju pod drzwi sklepu Cadmana. Wschodzące słońce pomogło mu odzyskać orientację, którą stracił poprzedniego wieczoru. Indy doszedł do wniosku, że jeśli poszedłby jedną przecznicę na południe, a potem powędrował na wschód, doszedłby do dworca Penn Station, leżącego nad torami kolejowymi pomiędzy Trzydziestą Pierwszą i Trzydziestą Drugą ulicą. Miał zamiar odzyskać swój bagaż, przebrać się w czyste ubranie i rozpocząć poszukiwania faszystów z wielkim samolotem. Nie było sensu kontaktować się z FBI czy też z wywiadem wojskowym, dopóki nie zorientuje się dokładniej, z czym ma do czynienia... Penn Station, ze swymi potężnymi, doryckimi kolumnami, wyglądała jak gigantyczna, rzymska świątynia rzucona w sercu 56 Manhattanu, a stopnie wiodące do głównego wejścia były wykonane z tego samego kremowego włoskiego kamienia, co Koloseum. Indy szybkim krokiem zszedł po schodach, minął długą arkadę ze sklepami i straganami, zmierzając w stronę głównej poczekalni, wzorowanej na łaźni rzymskiej. Tory znajdowały się pod budowlą i Indy czuł tętent lokomotyw wjeżdżających i wyjeżdżających ze stacji. Przecisnął się przez pulsujący tłum do rzędu schowków i wyjął ze skrytki swoją walizkę i skórzaną teczkę. Wyszedł właśnie z męskiej toalety, przebrany w robocze ubranie koloru khaki, gdy minął go gazeciarz reklamujący poranne wydanie „New York Timesa". -Armada Balbo Air triumfalnie odlatuje! - krzyczał chłopak, cytując ogromny nagłówek i podtytuł: Lecą do Europy. - Przytrzymał egzemplarz gazety wysoko nad głową. Na czteroszpaltowym zdjęciu na pierwszej stronie widniał wizerunek grupy potężnych, dwukadłubowych hydroplanów. - Gazetę, proszę pana? - spytał gazeciarz. Indy kupił egzemplarz. - Kiedy to wszystko miało miejsce? - spytał chłopaka. - Jak długo włoskie samoloty przebywały w Ameryce? - Rany Julek, czy pan przez ostatni miesiąc mieszkał w jaskini? - Można tak powiedzieć - odparł Indy. - Nie była to jaskinia, ale podziemna świątynia, a większość czasu spędziłem w dżungli, usiłując tam dotrzeć, a potem wracając. - Dziwak z pana - powiedział gazeciarz i odszedł spiesznie. Indy rzucił bagaże, wydobył okulary z kieszeni na piersi skórzanej kurtki i zaczął czytać stojąc nieruchomo pośród przelewającego się tłumu. Następnie zebrał swoje rzeczy i podszedł szybko do rzędu telefonów przy ścianie. Znalazł wolny aparat, wrzucił do niego pięć centów i poszukał w kieszeniach wizytówki, którą dał mu Manly. - Tak, proszę pani - powiedział do telefonistki. - Już, chwileczkę. - W końcu znalazł wizytówkę tam, gdzie ją schował, żeby nie zginęła, wetkniętą do portfela. - Dziękuję, poczekam... Majorze? Mówi Jones. Jak szybko może mnie pan przeprawić na drugą stronę Atlantyku? Statek powietrzny U.S.S. „Macon" był lśniącą, srebrną torpedą o długości ponad dwóch boisk do futbolu. Na jego burtach 57 widniały godła sił powietrznych marynarki wojennej w postaci gwiazdy wpisanej w okrąg, a tylne stateczniki były pomalowane na czerwono, biało i niebiesko. Pod otworem strzelniczym widocznym na ogonie powiewała flaga amerykańska. Taksówka, która pod-jechała pod brzuch maszyny stojącej w Amerykańskiej Stacji Marynarki Wojennej w Lakehurst, w New Jersey, wyglądała w porównaniu z nią jak zabawka. „Macon" został wyciągnięty z ogromnego, przypominającego kokon hangaru i powoli zaczynał wznosić się ku niebu, szykując do swojej dziewiczej podróży przez Atlantyk. Władze marynarki wojennej, choć z niechęcią, zgodziły się zabrać zgłoszonego w ostatniej chwili cywilnego pasażera, jednakże nigdy nie dopuściłyby do opóźnienia odlotu tylko z powodu niepunktualności podróżnego. Gdy Indy ruszył pędem z Penn Station, wskoczył do wielkiego plymoutha, który z rzędu taksówek stojących wzdłuż krawężnika sprawiał wrażenie najszybszego. Wcisnął taksówkarzowi w rękę garść pieniędzy - całą gotówkę, jaka mu pozostała- i kazał jechać pędem. Taksówkarz podjął wyzwanie. Od chwili, gdy taksówka wystrzeliła jak rakieta wplatając się w poranny ruch, do momentu jej przybycia do Lakehurst, minęła zaledwie godzina i piętnaście minut. Indy wyskoczył z walizką, jeszcze zanim koła taksówki zatrzymały się z dymiącymi oponami. - Co, bez napiwku? - warknął na niego taksówkarz. - Zawsze należy włączać kierunkowskaz przed skrętem - odkrzyknął Indy. Pod sterowcem stał zaparkowany samochód wojskowy. Wysiadł z niego porucznik z raźną miną i ruszył ku Indy'emu. W ręce trzymał grubą, brązową kopertę. - Doktorze Jones - powiedział. - Major polecił mi to panu przekazać. -Dziękuję- Indy wetknął kopertę do wewnętrznej kieszeni kurtki. Zastępy marynarzy trzymających mocno cumy sterowca wykonywały przedziwny taniec, w miarę jak „Macon" dryfował delikatnie na wietrze. Nagle osiem wyprodukowanych w Niemczech silników Maybacha zaczęło warczeć i obłoki ciemnego dymu pojawiły sięu wylotów wydechowych. Sterowiec nie zdążył sięjesz-cze wznieść nawet na sto metrów i podmuch z potężnych śmigieł 58 niemal zdarł Indy'emu kapelusz. Jones jedną ręką złapał swoje nakrycie głowy. - Przykro mi, że pan nie zdążył - powiedział porucznik. Indy spojrzał ku niebu. Maszyna zakryła słońce i pole spowił nienaturalny zmierzch. Przez cały ranek siąpiła drobna mżawka, ale ziemia pod „Maconem" była sucha, jak przysłowiowy pieprz. Silniki pracowały pełną parą i statek wznosił się powoli. Marynarze na komendę zaczęli zwalniać liny, zaczynaj ąc od tych, które przytrzymywały ogon. Natężenie wycia silników „Mącona" wzrosło, gdy śmigła, dające się obracać o dziewięćdziesiąt stopni, zostały skierowane ku górze dla umożliwienia pionowego startu. - Statek jeszcze nie odleciał - zauważył Indy. Zawahał się przez moment. Trzej postawni marynarze mocowali się z liną zwisającą z dziobu sterowca i czekali na komendę zwolnienia cum. - To nie będzie należało do moich najlepszych wspomnień -stwierdził Indy. Chwyciwszy swoją walizkę, Indy popędził przez pole, a porucznik przyglądał mu się z otwartymi ustami. Przez megafon podano komendę zwolnienia buliny i trzej marynarze trzymający linę dziobową przestali zmagać się z gigantem. Lina prześlizgnęła się po trawie, po czym uniosła się, a jej zapętlona końcówka zawisła kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią. Indy zaczął biec jeszcze szybciej. Nacisnął kapelusz mocno na głowę i prawą ręką chwycił linę. Lina zachowywała się jak żywa istota. Indy z nagłym szarpnięciem stracił grunt pod nogami. Palcami stóp rył bruzdy w trawie i miał uczucie, że ktoś wyrywa mu prawe ramię ze stawu. Po chwili jego stopy zawisły nad ziemią. Odrzucił walizkę i złapał linę również lewą ręką. Walizka uderzyła o ziemię i otworzyła się. Ubrania Indy'ego, niesione podmuchem śmigieł, tańczyły po polu. Ziemia pod nim oddaliła się i serce podeszło mu do gardła, gdy uświadomił sobie, że znajduje się już zbyt wysoko, by puścić linę. Cuma była wilgotna od mżawki i Indy ześlizgnął się nieco, po czym znów wzmocnił uchwyt. Wspomnienie niewyraźnego zdjęcia z gazety, na którym widnieli dwaj marynarze podczas śmiertelnego upadku, po tym jak puścili liny sterowca w San Diego, dodało mu sił. Kawałek po kawałku podciągnął się wyżej, aż mógł opleść linę nogami na wysokości kostek. Lewy but zsunął mu się z nogi i Indy z trudem 59 powstrzymał się, żeby nie patrzeć, jak leci na ziemię. Przez przednie okno kabiny kontroli przyglądały mu się zdziwione twarze. Nastąpiła chwilowa konsternacja, podczas gdy inżynier lotu i nawigator sprzeczali się, czy wylądować. - Nie - zdecydował komandor Alger Dresel i polecił ściśle trzymać się kursu. - Jest zbyt ostry wiatr, żebyśmy mogli lądować w takim terenie. Moglibyśmy go przeciągnąć po drzewach albo zmiażdżyć o jakiś budynek. Ten głupiec ma większą szansę, jeśli pozostawimy go samego sobie. Pilot przytaknął. - Zawołajcie ludzi, żeby go wciągnąć do środka - powiedział Dresel. Indy wdrapywał się po linie. Od kokpitu „Mącona" dzieliło go kilkadziesiąt metrów. Bolały go ramiona, nie miał jednak wyboru, musiał piąć się dalej. Marynarze, którzy przyglądali mu się z podestu wyciągarki na dziobie, nie mogli pomóc, ponieważ liny cumownicze zwisały z kadłuba, o kilkanaście metrów poza zasięgiem załogi. Indy zatrzymał się w połowie drogi i przeniósł ciężar ciała na nogi, by pozwolić nieco odpocząć ramionom i dłoniom. Następnie zaczął mozolnie wspinać się dalej. W końcu zrównał się z poziomem kadłuba, ale z powodu zaokrąglonych kształtów „Mącona", wciąż wisiał daleko od niego na sterburcie. Zaczął padać ulewny deszcz i Indy potrząsnął głową, żeby strącić krople z oczu. Przyjrzał się kadłubowi nad sobą w poszukiwaniu jakiegoś iluminatora lub zaczepu, ale srebrna powłoka „Mącona" wyglądała na zupełnie gładką. Wspinał się dalej. Przestrzeń pomiędzy nim i kadłubem zmniejszyła się do zaledwie kilku metrów. Nagle, pod delikatną dłonią pilota startowego spoczywającą na sterach, statek zakołysał lekko w lewo i Indy poczuł, że dotyka boku kadłuba. Jedną dłonią usiłował chwycić połyskliwy materiał, ale paznokcie ześlizgnęły się po gładkiej, mokrej powierzchni. Indy, zdesperowany, wyciągnął scyzoryk, otworzył go zębami i najmocniej jak potrafił wbił ostrze w bok statku. Ukłucie przebiło powłokę. Skulił się odruchowo, oczekując wybuchu lub ostrego strumienia gazu, ale nic takiego nie nastąpiło. Z całej siły naparł na scyzoryk i dokonał cięcia długiego na metr. - Jest! - usłyszał wołanie z wnętrza. 60 Z nacięcia wysunęła się czyjaś ręka, chwyciła go za poły skórzanej kurtki i wciągnęła do środka. Indy rozluźnił dłonie zaciśnięte na linie. Brzegi materiału były jak papier ścierny i gdy się między nimi przeciskał, zadrapały mu lewy policzek. Jones znalazł się po wewnętrznej stronie zbrojonej aluminiową siatką sterburty, na bocznym chodniku biegnącym wzdłuż całego boku statku. W górze znajdowały się potężne zbiorniki z helem. Nad nim stała grupa mężczyzn. - To był kaskaderski wyczyn - odezwał się barczysty marynarz, który wciągnął go do statku. - Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby ktoś tego dokonał. Chyba naprawdę bardzo panu zależało na locie tym zeppelinem, proszę pana. Indy chciał odpowiedzieć, że zawsze musi być pierwszy raz, ale nie mógł wydobyć głosu. Drżał i stracił czucie w dłoniach. Niezdarnie dotknął twarzy wierzchem ręki i przyjrzał się kroplom krwi, które wysączyły się z otartego policzka. Odwrócił dłonie. Ich wnętrza były odarte z naskórka i krwawiły. - O' Toole, przestań prowadzić te kurtuazyjne rozmowy - warknął dowódca załogi. -1 nie porównuj mojego pięknego sterowca do cuchnącego, buchającego ogniem, wypełnionego helem zeppelina. - Przepraszam, szefie. - Zaprowadźcie go do swoich kwater i doprowadźcie do porządku - rozkazał dowódca. - Komandor chce z nim porozmawiać. A wy dwaj zajmijcie się łataniem tej dziury. Nie do wiary, pociąć powłokę mojego pięknego, nowego statku, żeby wpuścić na pokład cywila. O'Toole pomógł Indy'emu wstać i poprowadził go chodnikiem do kwater dla załogi nad pokładem hangarowym. Wskazał mu koj ę i nalał kubek mocnej, gorącej kawy, a Indy zdjął z siebie przemoczone ubranie. Marynarz przyniósł ręczniki i czysty kombinezon, a następnie wrócił z apteczką. - Boli? - spytał O'Toole, smarując dłonie Indy'ego jodyną. - Straciłem czucie - odparł Indy. - Odzyska je pan. - O'Toole owinął dłonie Indy'ego bandażem, a następnie wydobył z fiolki kilka tabletek. - Proszę wziąć aspirynę. Była szorstka, utknęła Indy'emu w gardle i musiał wypić dwa duże łyki kawy, żeby ją połknąć. Kawa paliła go w żołądku jak ogień. 61 - Jestem panu bardzo wdzięczny. -Nie ma o czym mówić - odparł O'Toole. - Wiem, jakie to uczucie, gdy walcząc o życie wisi się pod zeppelinem - to znaczy, chciałem powiedzieć, pod sterowcem. Kilka miesięcy temu znajdowałem się na pokładzie „Akrona", kiedy rozbił się na wodzie. Zatonął w ciągu trzech minut. - Czytałem o tym - odparł Indy. - To się działo nocą, podczas burzy, a morze było zimne - powiedział O'Toole. - Na pokładzie znajdowało się siedemdziesiąt sześć osób. Tylko trzech z nas się uratowało. - Co się stało? - spytał Indy. - To znaczy, dlaczego spadliście? - Rozszczepiły się przewody sterów wysokości. Potem coś się stało z wysokościomierzem - gdy uderzyliśmy ogonem w wodę, wskazywał wysokość ponad dwustu pięćdziesięciu metrów. Jakaś gruba ryba z marynarki wojennej stwierdziła, że wskazania instrumentów były niedokładne z powodu specyficznego frontu niskiego powietrza, ale ja nie jestem pewien, ponieważ dwieście pięćdziesiąt metrów to moim zdaniem zbyt duża pomyłka. Indy przytaknął. Od niechcenia rozejrzał się po kabinie. Na koi O'Toole'a leżała rękawica baseballowa, a spod materaca wystawała biała, sosnowa końcówka kija baseballowego. - Jest pan kibicem baseballu? - spytał Indy. - Też pytanie! - odparł O'Toole i wyciągnął kij. Był to prawdziwy kij typu louisville slugger. - Gram, gdy tylko mam okazję. Na pokładzie hangarowym jest dosyć miejsca, ale piłki czasami wpadają do luku. To moje dziecię, Kij-Błyskawica. Nigdy mnie nie zawiódł. Rozległo się pukanie do drzwi kabiny. 0'Toole pocałował kij i wsunął go z powrotem pod materac. Wszedł komandor Dresel. O'Toole stanął na baczność i zasalutował. Dresel odwzajemnił honory. - Wracajcie do swoich zajęć, marynarzu. - Tak jest - odparł O'Toole. Zanim wyszedł z kabiny, puścił oko do Indy'ego. - Doktorze Jones - powiedział Dresel, siadając na koi naprzeciw Indy'ego. - Jeśli jeszcze raz wykręci pan podobną sztuczkę, jak dzisiejszego ranka, będę zmuszony pana wysadzić- choćby nawet do gumowej tratwy na środku Atlantyku. Na moim statku nie ma miejsca na takie nieodpowiedzialne zachowanie. 62 - Komandorze - odparł Indy. - Przepraszam za tak niezwykły sposób wsiadania, ale szalenie mi zależało, żeby znaleźć się na pokładzie. Działam na zlecenie wywiadu wojskowego, a major Manly zapewnił mnie o pana współpracy. - Wojskowego - powtórzył Dresel gorzko. -Tak jest. - Czy spieszy pan do pożaru, panie Jones? Z całą pewnością mógł pan zarezerwować inny środek transportu przez Atlantyk. O ile wiem, statki pasażerskie utrzymują regularne połączenia. - Nie ma takiego statku, który mógłby mnie przewieźć w ciągu czterdziestu ośmiu godzin - stwierdził Indy. - A ten pożar, jak pan to określił, to sprawa wagi międzynarodowej. Żarzy się w Europie już od jakiegoś czasu. Dresel jęknął. - Podczas bytności na moim statku - oświadczył - będzie pan podlegał moim rozkazom. W żadnym razie nie wolno panu narażać sterowca ani jego załogi poprzez samowolne działanie. Może pan się stołować wraz z innymi członkami załogi i sypiać w tej kabinie, ale ma się pan porządnie zachowywać. Zrozumiano? - Chyba tak - odparł Indy. - Czy jest pan uzbrojony? - Słucham? - Świetnie pan wie, o co pytam. Czy ma pan broń? - Cóż, tak, mam - odparł Indy. Nowy rewolwer marki webley znajdował się w skórzanej torbie. - Proszę mi go oddać - zażądał Dresel. - Schowam go w sejfie w mojej kabinie aż do czasu lądowania. Wtedy panu oddam. Indy wyjął rewolwer z torby, otworzył bębenek i wyjął naboje. Doszedł do wniosku, że lepiej nie wspominać o bacie z byczej skóry. Oddał broń i amunicję Dreselowi. - Nie wolno panu przebywać w kabinie sterowniczej i w hangarze statku. Poza tym może się pan swobodnie poruszać we wszystkich pozostałych miej scach - powiedział Dresel. - Manly poinformował mnie, że udaje się pan do Londynu. Nie planujemy tam przystanku, ale nasza trasa wiedzie niedaleko. Ostatni etap podróży odbędzie pan w myśliwcu, który dostarczy pana na ziemię, po czym wróci na statek. - Czy nie może mnie pan wysadzić bliżej Rzymu? - spytał Indy. - Odległość nie powinna stanowić problemu dla kogoś z pańską pomysłowością - odparł Dresel. 63 - Niech mi pan powie, komandorze - powiedział Indy. -„Akron" - to był bliźniaczy statek „Mącona"? - Tak. „Akrona" zbudowano wcześniej i latał przez mniej więcej półtora roku - odparł Dresel. - „Macon" jest wykonany w ten sam sposób, ale do konstrukcji zbiorników gazu wykorzystano nowy materiał żelatynowo-lateksowy. Jak pan wie, zawierają one hel -Stany Zjednoczone mają tego gazu pod dostatkiem - i nie mogą wybuchnąć tak jak pojemniki z wodorem, który są zmuszeni wykorzystywać Niemcy w swoich statkach. Niepokoi się pan o bezpieczeństwo „Mącona"? -Nie, proszę pana. Kierowała mną jedynie ciekawość. -„Macon" jest najnowszym i najlepszym sterowcem marynarki wojennej, a przy tym największą maszyną latającą na świecie -oświadczył Dresel. - Rozwija prędkość maksymalną ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i ma zasięg powyżej szesnastu tysięcy kilometrów. - W hangarze pod nami znaj duj e się szwadron myśliwców typu curtiss sparrowhawk, które są specjalnie przystosowane do startu i lądowania podczas lotu sterowca. Umieszczono w nim specjalne urządzenie pozwalające na wychwytywanie w locie myśliwców i wprowadzanie ich do wnętrza. Jest nawet wspornik dla samolotów oczekujących w kolejce. Nazywają nas oczami niebios marynarki wojennej i przy tej ulepszonej konstrukcji jesteśmy praktycznie niezatapialni. - Niezatapialni? - Właściwie tak. - To samo mówiono o „Titaniku". Dresel uśmiechnął się. - Tutaj, na niebie, nie ma gór lodowych - odparł. Indy wrócił do kabiny z kolejną filiżanką mocnej kawy z mesy i wydobył ze swej skórzanej torby kopertę, którą przesłał mu Manly. Dłonie zaczynały go już boleć i miał trudności z otwarciem zapieczętowanej koperty. Znajdujące się wewnątrz dokumenty były opatrzone czerwonym stemplem: TAJNE. Na wierzchu pliku papierów znajdowała się błyszcząca, czarno-biała fotografia Sarduc-ciego i Benito Mussoliniego. Dłoń II Duce spoczywała sztywno na ramieniu Sarducciego. Do zdjęcia przypięta była napisana odręcznie przez Manly'ego notka. Brzmiała: 64 Jones, Oto pański człowiek. Jest bardzo inteligentnym, ale chorym psychicznie, wszechstronnym naukowcem, który obecnie pracuje dla OVRA, tajnej policji Mussoliniego. Sarduc-ci jest gorącym zwolennikiem faszyzmu. Jego motto to: „Przemoc jest najlepszym wyrazem kreatywności". Powodzenia... proszę zachować ostrożność. Indy przekartkował resztę dokumentów. Zatrzymał się przy do-ssier Sarducciego. SARDUCCI, LEONARDO. Włoski minister do spraw starożytności w gabinecie Benito Mussoliniego. Urodzony w rodzinie chłopskiej 31 października tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego roku, w Fascati we Włoszech. Uczęszczał do szkoły państwowej, a następnie studiował na Sorbonie, nie zdał jednak egzaminu ustnego z literatury renesansu, gdyż nie chciał podporządkować się francuskim profesorom. Później otrzymał doktorat na Uniwersytecie Rzymskim. W tysiąc dziewięćset trzynastym ożenił się z Moną Grimaldi. Do wybuchu I wojny światowej wykładał na uniwersytecie w Rzymie, a następnie wstąpił do armii włoskiej w randze kapitana. W okopach został niemal śmiertelnie ranny w głowę. Po opuszczeniu armii wrócił do Rzymu i dowiedział się, że jego żona, Mona, zmarła podczas porodu na posocznicę. Ten uraz, w połączeniu z problemami psychicznymi wynikłymi na skutek rany głowy, stał się przyczyną zakłóceń osobowości. Sarducci zaczął publicznie potępiać nauki ścisłe i medycynę, co skończyło się brutalnym atakiem na lekarza, opiekującego się w czasie porodu jego żoną. Odurzył lekarza środkami medycznymi i toporem rzeźniczym odciął mu ręce, twierdząc, że skoro nie myje ich pomiędzy badaniem poszczególnych pacjentów, najwidoczniej nie samu potrzebne. Sarducci został zamknięty w zakładzie dla przestępców chorych psychicznie i przebywał tam od tysiąc dziewięćset osiemnastego do tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku. Czas ten poświęcił na pisanie traktatu na temat mądrości starożytnych, potępiającego jednocześnie współczesnąmyśl intelektualną i coś, co nazywał „sofizmatem empiryzmu". 5-Indiana... 65 Książka stała się bestsellerem pośród zwolenników anty-intelektualnego ruchu faszystowskiego i spotkała się z podziwem samego Mussoliniego, który za akt zemsty dokonany na lekarzu oskarżonym o spowodowanie śmierci żony, wykreował Sarducciego na swoistego bohatera ludu. Gdy Mussolini doszedł do władzy w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim, Sarducci został zwolniony z więzienia i stał siępostaciąkultową, mającą niezwykłe wpływy w ruchu faszystowskim. W tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym roku został mianowany ministrem do spraw starożytności i został przywódcą duchowym walki faszystów z socjalistami, komunistami, katolikami, liberałami i intelektualistami. Indy gwizdnął. Wśród dokumentów znajdowało się jeszcze jedno, krótsze dossier na temat Italo Balbo, dowódcy włoskiej armady powietrznej, która przeleciała przez Atlantyk, by odwiedzić Chicago i Nowy Jork. Balbo został mianowany przez Mussoliniego ministrem sił powietrznych w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku. Rozwinął włoskie lotnictwo i zorganizował masowe loty pokazowe do Brazylii, i ostatnio do Stanów Zjednoczonych. Balbo nazywał swą elitarną kadrę lotników atlantici, i byli oni uznawani za najlepiej wyszkolonych pilotów wszystkich mocarstw europejskich. Armada Balbo, składająca się z dwudziestu czterech samolotów typu SIAI-Marchetti SM.55A (oraz osobistego samolotu Balbo, eksperymentalnego SM.55X, określanego jako I-BALB), zakończyła swą transatlantycką wyprawę, która obejmowała Chicago i Nowy Jork. Dziś rano, o 5.25, armada opuściła bazę hydroplanów na Coney Island i udała się w drogę powrotną do Włoch. Podczas każdego z etapów pokazu Balbo był zasypywany podarunkami i honorami. Urządzono na jego cześć paradę na Broad-wayu i przemawiał do sześćdziesięciu tysięcy osób zgromadzonych w hali Madison Sąuare Garden. - Nowojorscy Włosi - zwrócił się do zebranych - Mussolini zakończył okres upokorzeń i bycie Włochem jest teraz zaszczytem. Szanujcie trójkolorową, ozdobioną gwiazdą flagę. Nasze dwa narody, które nigdy w przeszłości nie były sobie wrogie, nigdy również nie były sobie bliższe. Przyszłość też nas nie rozdzieli. - Balbo zjadł nawet obiad w Białym Domu 66 z prezydentem Franklinem Rooseveltem. Jego popularność w kraju i za granicą wzbudziła zazdrość Mussoliniego, który chciał nawet, żeby Balbo zrezygnował z zaszczytu nazwania jego imieniem jednej z głównych ulic w Chicago. Krążyły słuchy, że II Duce wkrótce pozbędzie się Balbo, mianując go gubernatorem Libii lub jakiejś innej posiadłości włoskiej w Afryce. Na zdjęciu widniał samolot I-BALB, a pod spodem wydrukowana była następująca informacja: SM.55X. Łódź latająca dalekiego zasięgu. Silniki: dwa dwunastocylindrowe, 800 koni mechanicznych, chłodzone płynem. Rozpiętość skrzydeł: 23,6 metra. Długość: 16,22 metra. Waga: 9.988 kilogramów. Liczebność załogi: 4. Zasięg: 3.864 kilometry. Te dane nie niepokoiły Indy'ego, do momentu, gdy przeczytał ostatnią charakterystykę: Prędkość przelotowa: 240 kilometrów na godzinę. Indy zaklął pod nosem jak uczniak. Przewertował dokumenty, aż znalazł mapę z zaznaczoną trasą armady. Zamiast lecieć bezpośrednio z Nowego Jorku do Rzymu, na co nie pozwalał zasięg samolotów SM.55, armada zaplanowała przelot wzdłuż wybrzeża północnoamerykańskiego i tankowanie paliwa w Nowej Szkocji. Stamtąd miała rozpocząć niebezpieczny, liczący 2.737 kilometrów odcinek do Ponta Delgada, stacji paliwowej na wyspie, na północnym Atlantyku, a następnie do Lizbony odległej o tysiąc sześćset kilometrów. Ostatnim etapem podróży miał być liczący 2.254 kilometry przelot nad Morzem Śródziemnym, do Rzymu. - Są szybsi od nas - powiedział Indy do siebie. - Ale dwukrotnie muszą się zatrzymać w celu zabrania paliwa, a my lecimy bez przystanków. Indy wyciągnął się na koi, żeby nieco pomyśleć. Delikatne warczenie silników działało kojąco i nie odczuwało się prędkości ani ruchu. Indy'emu przemknęło przez głowę, że koja jest równie stabilna jak jego łóżko w małym, wynajętym domku w Princeton, przy 1226 Chestnut... Coś wybiło Jonesa z niespokojnych snów. Jakieś szarpnięcie, a może stłumiony wstrząs. Usiadł szybko, wyciągnął w ciemności ręce i dotknął nimi twarzy, żeby się upewnić, że wciąż stanowią część jego ciała. Niezdarnie podszedł do okna kabiny. Była noc, a księżyc połyskiwał na powierzchni morza daleko w dole. 67 Fluorescencyjny kilwater statku - Indy nie potrafił określić, jaki to był statek, ale zdecydowanie duży - pozostawiał na powierzchni wody rozdygotany ślad w kształcie litery V. Od wschodu nadciągała burza i błyskawice oświetlały wnętrza ciemnych chmur różową, neonową poświatą. -Nic panu nie jest, profesorze? - spytał O'Toole, stając w drzwiach kabiny. - Wydawało mi się, że coś poczułem - odparł Indy. - Jakiś wstrząs. - To pewnie turbulencje - odrzekł O'Toole. - Wlatujemy w burzę. Indy przytaknął. - Czy jest pan głodny? - zatroszczył się O'Toole. - Przespał pan kolację. - Umieram z głodu - odparł Indy. Zebrał dokumenty przygotowane przez wywiad, włożył je z powrotem do skórzanej torby i przerzucił ją przez ramię. Następnie podążył za 0'Toolem do mesy. - Gdzie jesteśmy? - spytał Indy, siedząc nad talerzem z szynką i fasolą. - Pośrodku Atlantyku - odpowiedział O'Toole. - Jeszcze niezupełnie w połowie drogi. Będzie burzliwa pogoda i to trochę wydłuży czas naszego przelotu. - Niech mi pan powie - odezwał się Indy między kęsami. -Czy istnieje jakiś sposób, żeby w tej chwili opuścić „Mącona", lub się na niego dostać? Chodzi mi o to, czy któryś z myśliwców doleciałby stąd do stałego lądu? - Rozważa pan opuszczenie statku? - spytał O'Toole. - Nie. Zastanawiałem się nad możliwością sabotażu. Wygląda na to, że „Macon" to dość duży cel i nietrudno byłoby go namierzyć. - Cóż, nie jesteśmy na tyle blisko lądu, żeby myśliwce mogły tam dolecieć - powiedział O'Toole. - Gdyby na pokładzie przebywał sabotażysta i chciał wykorzystać jeden z samolotów, żeby stąd uciec, musiałby znajdować się znacznie bliżej lądu, niż jesteśmy w tej chwili. W przeciwnym razie byłoby to samobójstwem. - A inne samoloty? - spytał Indy. - Nie nasz myśliwiec, ale jakiś samolot z zewnątrz. Czy mógłby się z nami spotkać? - Jest to bardzo mało prawdopodobne - odparł O'Toole. -Już samo zadokowanie przy wykorzystaniu mechanizmu startu czy lądowania podczas lotu sterowca wymaga niezwykle 68 doświadczonego pilota. Poza tym i tak jesteśmy zbyt oddaleni od lądu. Nie ma na świecie małego samolotu, który miałby odpowiedni zasięg. -A więc jedna z latających łodzi Balbo nie mogłaby tego dokonać? - W żadnym wypadku. Konieczny byłby mały samolot, myśliwiec. - Na przykład scout. - No tak. - Niektóre okręty są wyposażone w scouty, prawda? - Wiele z nich. Indy wstał od stołu i podszedł do okien w ścianie galerii. „Ma-con" przelatywał przez wał chmur, ale w prześwitach pomiędzy nimi wciąż widać było kilwater statku. - Czy jest pan w stanie określić, co to za statek? - spytał Indy. O'Toole wziął z parapetu lornetkę i przystawiłjądooczu. Przez kilka sekund przyglądał się statkowi, a następnie przekazał lornetkę Indy'emu. - Jest to okręt wojenny średniej wielkości - stwierdził. - Nie mogę powiedzieć, j aki dokładnie. - Podszedł do telefonu przy ściance działowej. - Szefie? - powiedział. - Czy kontroluje pan ruch na morzu? Czy wie pan, co to za okręt wojenny płynie pod nami? - O'Toole zakrył dłonią słuchawkę. - Sprawdza, co wiedzą na mostku... - Tak, jestem. Włoska myśliwska łódź podwodna? Rozumiem. Dziękuję, szefie. - Myśliwce podwodne są wyposażone w scouty - zauważył Indy. -Hangar znajduje się bezpośrednio podkuchniąi kwaterami załogi. Czy jest tam jakiś luk lub coś w tym rodzaju? - Nie, jest po prostu wielka dziura w kształcie samolotu. - Czy hangar jest strzeżony? - Nigdy nie zaszła taka potrzeba - odparł O'Toole. - Podczas burzowej pogody pokład hangarowy zostaje zabezpieczony i nikogo tam nie ma, ponieważ istnieje zbyt wielkie prawdopodobieństwo, że ktoś wypadnie za burtę. Profesorze, sądzi pan, że ten wstrząs mógł coś oznaczać? -Nie wiem. Czy jeszcze ktoś go odczuł? - Być może nie - odrzekł O'Toole. - Gdy ogon „Akrona" uderzył w wodę, niemal tego nie poczuliśmy. Statek absorbuje wibracje i nie odczuwa się ich, chyba że zachodząbezpośrednio pod spodem. 69 - Trzeba przeszukać pokład hangarowy - powiedział Indy. - Komandor się na to nie zgodzi przy takiej pogodzie - odparł O'Toole. - Uzna tę teorię za niedorzeczną. Ja sam też sądzę, że jest dość dziwaczna. Indy stęknął. - Nie dałby pan wiary, jakie rz&czy już mi się przytrafiały -oznajmił. - Nie mogę wymagać od pana, żeby pan przeciwstawiał się rozkazom, ale sam to sprawdzę. - Profesorze, kapitan powiedział, że nie wolno panu tam przebywać. - Mam złe przeczucia - stwierdził Indy. - Niech pan się skontaktuj e z mostkiem i powie im, że potrzebna mi pomoc na pokładzie hangarowym. -Tego nie zrobię- odrzekł O'Toole. - Odarliby mnie żywcem ze skóry, gdyby się dowiedzieli, że pozwoliłem panu tam pójść. Indy wyszedł z mesy. Spiesznie zszedł po schodach na pokład hangarowy, teraz zimny i opuszczony. Pięć dwupłatowców typu sparrowhawk stało zacumowanych w półkolu, z dziobami zwróconymi do otworu w kadłubie. Z dołu nacierała mgła i chmury. Hak urządzenia trapezowego był przymocowany do znajdującego siew górze systemu relingów, które wyprowadzały samoloty poza statek i do jego wnętrza i wydawało się, że absolutnie żaden samolot nie mógłby zadokować na „Maconie" niezauważony. Indy przeszedł ostrożnie wzdłuż brzegu otworu wlotowego, nie bardzo wiedząc, czego szuka, ale odnosił dziwne wrażenie, że ktoś go obserwuje. Uklęknął przy brzegu luku i wyjrzał na zewnątrz, ale nie dojrzał niczego w ciemności. Nagle niebo przeszyła błyskawica i oświetliła brzuch „Mącona" j ak wielka lampa błyskowa. Indy dostrzegł sylwetkę j ednopła-towca zacumowanego na zewnętrznym relingu statku tuż za hangarem. Przed oczami zatańczyły mu świetliste plamy. Cofnął się, wymacując rękami drogę na podłodze hangaru. Nic nie widział. Potrząsnął głową, potarł oczy wierzchem dłoni, ale wciąż nie mógł dostrzec wokół siebie niczego poza rozmazanymi plamami. Usłyszał kroki za sobą. - O'Toole? - spytał Indy z nadzieją. Kroki stały się bliższe. - Kto tam jest? - zapytał. 70 -Eccomi, dottore Jones! - odezwał się głos po włosku. - To ja. Nazywam się Mario Volatore. Zabił pan mojego brata Marco. Teraz nadszedł czas, żeby to pan zginął. Indy otrzymał cios butem pod brodę i legł na plecach. Usiłował wstać, ale uderzenie pięścią w skroń znów go powaliło. - Niezwykle pomysłowo przystosowaliśmy nasz samolot, żeby mógł zadokować na waszym sterowcu, nieprawdaż? -spytał Mario. - Kto by przypuszczał? Któż mógłby go zauważyć przy takiej nawałnicy? Co za tragedia! Powiedzą, że był to błąd konstrukcyjny, taki jak ten, który zgubił bliźniaczy statek, „Akrona". Indy był gotowy na przyjęcie następnego kopnięcia. Powracał mu wzrok i dojrzał rozmazany zarys stopy Mario zbliżającej się do jego twarzy. Chwycił but w obie dłonie i wykręcił mocno. Mario runął ciężko na pokład. - Bravo! — krzyknął Mario. - Chcesz się bić? Mario okazał się większy i silniejszy niż Marco. Nad górną wargąmiał gęste czarne wąsy i cały był ubrany na czarno. Chwycił klucz, który jakiś niedbały mechanik zostawił na pokładzie. Indy dwukrotnie uderzył go w twarz, ale głowa Mario ledwo się zachybotała. -Ach, masz rękawice - zauważył Mario. - Sportowy pojedynek! Klucz zatoczył szeroki łuk i Indy zrobił pod nim unik. Poczuł, jak pęd powietrza wywołany ruchem klucza poruszył mu włosy na głowie. Szybko zerwał bandaże, którymi spowite były jego obie dłonie, i ruszył do ataku. Wymierzył Mario dwa ciosy lewą, a następnie jeden prawą ręką. Rozległ się charakterystyczny odgłos uderzenia kłykci o gołą skórę. Mario zatoczył się do tyłu i upuścił klucz. - Czy Sarducci skontaktował się z tobą przez radio i kazał nas przechwycić? - spytał Indy. - Oczywiście - odparł Mario, potrząsając głową. - Był mocno niezadowolony, gdy się dowiedział, że nie jesteś martwy. Obawiał się, że podczas waszego krótkiego spotkania powiedział ci o wiele za dużo. Mario zbliżył się i zamachnął lewą ręką, a następnie padł na podłogę i swymi potężnymi stopami podciął nogi Indy'emu. Po chwili już siedział okrakiem na Jonesie i przygniatał go do podłogi hangaru. 71 Wyciągnął pistolet automatyczny i przyłożył go Indy'emu do skroni. - Zastrzeliłbym cię, ale hałas zaalarmowałby innych - powiedział Mario. - W takim razie muszę się zadowolić wypchnięciem cię za burtę. Z tej wysokości będziesz spadał trzy minuty i czterdzieści pięć sekund, zanim wpadniesz do morza. Ale nie martw się - nie utoniesz. Siła uderzenia o powierzchnię wody z pewnością zabije cię przy upadku z takiej wysokości. Mario przeniósł ciężar ciała na kolana i wcisnął lufę pistoletu w podbródek Indy'ego, popychając go w stronę luku. - Chętnie bym z tobą powalczył, ale niestety nie ma czasu. Mario popchnął Indy'ego lufą i Indy wpadł do luku. Prawą ręką chwycił krawędź pokładu i zawisł na jednym ramieniu nad wodą. Smagał go wiatr i deszcz. Mario spojrzał na zegarek. - Za pięć minut to wszystko przestanie istnieć. Come si chia-ma — jak to się nazywa? La bomba? — Mario nadepnął podeszwą buta na kłykcie Indy'ego. - O czym będziesz myślał podczas tego czterominutowego spadania? - spytał. - To tak krótko, a jednocześnie cała wieczność! Czy ujrzysz twarz kobiety, z którą ostatnio się kochałeś, czy też będziesz wzywał swoją matkę i ojca? Indy spojrzał ponad ramieniem Mario. - 0'Toole! - krzyknął. - Nikogo za mną nie ma. Czy masz mnie za... - zaczął Mario. Słowo „głupca" przybrało formę bełkotliwego jęku, gdyż w tym momencie 0'Toole uderzył Mario z całej siły swoim kijem baseballowym. Głowa napastnika wydała głuchy odgłos. Włoch padł na podłogę hangaru, a pistolet wyleciał mu z dłoni. Nie ruszał się. - Bieg do mety - stwierdził O' Toole. Kopnął pistolet, żeby znalazł się poza zasięgiem Mario. Następnie przyklęknął i z wysiłkiem wciągnął Indy'ego do hangaru. - Już drugi raz musiałem windować pana do środka, profesorze - zauważył 0'Toole. - Co pan wykłada, akrobatykę cyrkową? - Na pokładzie jest bomba - powiedział Indy, z trudem łapiąc powietrze. - Mamy niecałe pięć minut. Zawiadom Dresela, niech zaczną przeszukiwać statek, szybko! Indy przewrócił Mario na plecy i klepał go po twarzy, aż ten odzyskał przytomność. - Gdzie ona jest? - spytał. 72 - W bardzo dobrym miejscu - odrzekł Mario. -Mów! - Kapitan już idzie! - krzyknął Mario stojący przy telefonie umieszczonym na przegrodzie działowej. Indy zacisnął dłoń w pięść, ale spojrzenie Mario powiedziało mu, że na nic się to nie zda. Indy podniósł pistolet i rzucił go w stronę O'Toole'a. - Pilnuj drania - powiedział, a sam zaczął szukać wewnątrz samolotów i wokół nich. - Miał dostęp do wszystkich miejsc na statku - stwierdził 0'Toole. -1 tak musimy szukać - odrzekł Indy. Gdy do hangaru wkroczył komandor Dresel i jego załoga, zapalono wszystkie światła. - Jones! - krzyknął Dresel. - Co to wszystko znaczy? - Na pokładzie jest bomba - odpowiedział Indy. - Schwytaliśmy tę małpę, gdy już się stąd zbierała - zakomunikował O'Toole, potrząsając lufą przystawioną do głowy Mario. -Ale nic nam nie chce powiedzieć. - Jak, u diaska, dostał się na pokład? - spytał Dresel. - Nie ma czasu na wyj aśnienia, komandorze - powiedział Indy. Spojrzał na zegarek. - Mamy około trzech minut. Dresel zaalarmował resztę załogi. Rozległy się trąbki, zatrzeszczały interkomy przekazując polecenia, i zaczęły się poszukiwania. Mario zachichotał, widząc to zamieszanie. - Nie macie czasu, żeby ją znaleźć - oświadczył. - Więc zginiesz razem z nami - odparł Indy. - Z przyjemnością. Niebo pod nimi rozświetliła błyskawica, a statkiem zakołysał impet pioruna. Dresel stał w milczeniu i czekał, z rękoma splecionymi za sobą. O 'Toole wsparł się na swoim kiju, trzymał broń skierowaną ku Mario i zerkał niecierpliwie ku Indy'emu. - Dwie minuty - oznajmił Indy. Dresel spojrzał na Mario z niesmakiem. - Nigdy dotąd nie wydałem takiego rozkazu - powiedział. -Ale teraz chodzi o życie siedemdziesięciu ośmiu osób. Marynarzu O'Toole, wydobądźcie to z niego siłą. -Tak jest. O'Toole przełożył kij przez ramię i zbliżył się do Mario, podczas gdy dwaj inni marynarze przytrzymywali go. Mario wykręcił się, wyzwolił z ich uchwytu i wskoczył do luku. 73 Dwiema rękami pochwycił urządzenie trapezowe i zawisł na chwilę, patrząc na Indy'ego i pozostałych. Uśmiechnął się i puścił drążek. - Spazio! - krzyknął i zniknął z oczu. - No to świetnie - stwierdził Indy. - Kapitanie, gdyby pan miał podłożyć bombę, żeby wysadzić „Mącona" i upozorować wypadek, gdzie by pan ją umieścił? Dresel pomyślał. - Podłożyłbym ją w kanale zawierającym linki kontrolne ogona, żeby unieruchomić zarówno ster główny, jak i ster wysokości. Runęlibyśmy do morza jak kamień. - Gdzie jest najbliższe miejsce dostępu do tego kanału? - Niedaleko - odparł Dresel. Ruszył biegiem wraz z O' Toolem. Gdy Indy ich dogonił na chodniku za pokładem hangarowym, O'Toole przeczołgiwał się z latarką przez luk kontrolny. - Znalazłem ją- powiedział. Podał zawiniątko składające się z pięciu lasek dynamitu połączonych drutem z czarną skrzynką. O'Toole zaczął wyrywać druty, ale Indy krzyknął na niego, żeby go powstrzymać. - Jeśli pociągniesz za niewłaściwe przewody, ładunek wybuchnie -wyjaśnił. - Wyrzućcie jąza burtę - zasugerował Dresel spokojnym głosem. Jakiś marynarz chwycił pakunek i rzucił się sprintem przed siebie. Indy patrzył na zegarek. Czas się skończył, ale mówienie o tym nie miało sensu. Kilka sekund pomyłki w którąś ze stron stwarzało wielką różnicę. Już nic nie można było zrobić, jedynie wstrzymać oddech. Za burtą po lewej stronie rozległa się eksplozja. - Dzięki Bogu - powiedział Dresel. -1 dzięki Babę Ruth, mistrzowi baseballu - dodał O'Toole. Indy ponownie zaczął oddychać. Zanim wrócili na pokład hangarowy, jednopłatowiec, zawisający pod brzuchem „Mącona", zniknął. Pilot, pozostawiając Mario własnemu losowi, zwolnił linkę cumowniczą i odleciał cicho pośród burzy. - Nigdy nie będą w stanie odszukać samolotu przy tak wzburzonym morzu - stwierdził Dresel. - Szkoda, ponieważ chętnie oddałbym tego pilota w ręce wywiadu wojskowego. - Odwrócił się do Indy'ego i potrząsnął głową. 74 - Jones, w tym przypadku doceniam pańskie błyskotliwe myślenie, ale cholernie się ucieszę, gdy opuści pan mój statek. Przyciąga pan kłopoty jak magnes. - Profesorze - odezwał się O'Toole. - Co krzyknęła ta małpa, zanim wpadła do luku? - To był faszystowski okrzyk wojenny - odparł Indy. - Spa-zio. To po włosku oznacza przestrzeń, terytorium... sferę wpływów. -No to ma swoją przestrzeń - stwierdził O'Toole. - Na dół jest daleka droga. 4. Soror mystica Gdy nastawał świt, mały myśliwiec typu sparrowhawk z In-dym na pokładzie wylądował na lądowisku w pobliżu Londynu. Po próbie podłożenia bomby dalsza podróż „Maconem" upłynęła spokojnie i Indy spędził ten czas, wczytując się w materiały dostarczone przez wywiad i odwiedzając kabinę radiowców, by uaktualnić wiadomości na temat podróży armady Balbo. Chyba w końcu zaczęło dopisywać mu szczęście. Z powodu złej pogody Balbo musiał pozostać w Ponta Delgada przez trzy dni. Indy dotarł do Londynu, podczas gdy Balbo wciąż znajdował się pośrodku Atlantyku. Indy poprosił radiowca z „Mącona", żeby wysłał Manly'emu zakodowaną informację donoszącą o usiłowaniu podłożenia bomby i prośbę o skontaktowanie się z Marcusem Brodym z muzeum. Brody miał zwrócić się do zarządu muzeum o telegraficzny przelew do Banku Anglii pieniędzy, przeznaczonych na pokrycie kosztów podróży do Rzymu i dalej. Indy poprosił, żeby sumę tę zaksięgowano jako kapitał przyznany na ekspedycję na wyspę Wight. W ten sposób byłoby gotowe wyjaśnienie, gdyby ktoś pytał o jego działalność w Anglii. - Ma pan szczęście - odezwał się do Indy'ego pilot myśliwca, gdy tankowano paliwo do samolotu. - Za kilka miesięcy już nie moglibyśmy sprowadzić pana na ziemię. Władze wojskowe planują usunięcie ze wszystkich sparrowhawków urządzeń ładowniczych i zastąpienie ich zbiornikami na paliwo wystarczającymi dla 76 dalekiego zasięgu. Leciałem na resztkach paliwa, żeby pana dostarczyć tak daleko. Trawiaste lądowisko znajdowało się trzydzieści dwa kilometry na zachód od Londynu i w pobliżu nie było ani jednej taksówki. Zarządcę lądowiska- weterana z I wojny światowej, który jednocześnie wypełniał obowiązki mechanika i nalewał paliwo lotnicze -kłopoty Indy'ego z transportem do miasta zdawały się zupełnie nie obchodzić. W pobliżu znajdowała się stacja kolejowa, ale na przejazd pociągiem należało mieć pieniądze, a do chwili dotarcia do Banku Anglii Indy był zupełnie pozbawiony gotówki. Ruszył drogą na wschód, usiłuj ąc zatrzymać j akiś poj azd. Wsunął dłonie do kieszeni i postawił kołnierz, by osłonić się przed wiatrem i chłodem poranka. Uszedł niewiele ponad półtora kilometra, gdy zatrzymała się ciężarówka wioząca mleko. Szofer podarował Indy'emu na śniadanie kwartę mleka, a gdy dowiedział się, że Indy jest archeologiem, ochoczo zaczął się popisywać swoją znajomością historii. - Londinium - oznajmił, gdy zbliżali się do miasta. - Tak to miasto nazywali Rzymianie w pierwszym wieku. Tu kiedyś była puszcza - stwierdził, wykonując zamaszysty ruch ręką. - Kraniec świata. Czy może pan sobie wyobrazić, jak musieli się czuć ci nieszczęśni legioniści, tak daleko od swoich domów i rodzin, walcząc z nami, bandą diabłów o sinych twarzach? - Historia się powtarza - powiedział Indy. - Kilka wieków później brytyjscy żołnierze walczyli z Zulusami w Afryce. - Albo Belfast - stęknął kierowca. - Wie pan, wybucham śmiechem za każdym razem, gdy widzę Mussoliniego w wiadomościach. Jest takim sztywnym klaunem. Ale oni dążą do odrodzenia Cesarstwa Rzymskiego, a to już nie jest takie śmieszne. Trasa ciężarówki kończyła się w Chelsea, j ednak szofer podarował Indy'emu kilka żetonów na autobus i życzył mu powodzenia. Indy poprosił go o adres, żeby mógł spłacić dług, ale tamten jedynie pomachał na pożegnanie. Indy wysiadł z piętrowego autobusu przy Tottenham Court Road w Bloomsbury i mimo, że j eszcze trzy przecznice dzieliły go od Muzeum Brytyjskiego, za drzewami dostrzegł wspaniałą, grecką fasadę. 77 Minął spiesznie kilka budynków mieszkalnych i wkrótce kroczył już schodami muzeum. Wewnątrz znajdował się rozbudowywany przez całe lata labirynt korytarzy i skrzydeł. Indy zatrzymał się przed listą działów umieszczoną przy wejściu, ale nie na wiele się to zdało, ponieważ nie miał pojęcia, w którym sektorze muzeum pracował Alistair Dunstin. - Przepraszam - powiedział, zwracając się do kobiety w średnim wieku siedzącej w budce informacji. - Czy może mi pani powiedzieć, gdzie znajdę Alistaira Dunstina? - Dunstina... - powtórzyła kobieta. Spojrzała w dół poprzez dolne części swoich dwuogniskowych okularów i przejrzała listę telefonów. - Jakiś Dunstin pracuje w czytelni. Mam do niego zadzwonić? -Nie, dziękuję. Sam się zaanonsuję. - Proszę iść prosto - poinformowała kobieta. Jest to jedyna sala w całym budynku, której nie da się przeoczyć. Indy poszedł korytarzem do ogromnej biblioteki. Zatrzymał się pośrodku sali, przy biurku, które wyglądało, jakby stało tam już wtedy, gdy Napoleon uległ pod Waterloo. - Szukam Alistaira Dunstina - powiedział. - Nie pan jeden - odezwała się bibliotekarka siedząca za biurkiem. - Słucham? Młoda kobieta zmarszczyła brwi - Tabliczka na pani biurku - wskazał Indy. - Tu jest napisane A. DUNSTIN. Chciałbym się z nim zobaczyć. - Jestem Alecia Dunstin - odparła kobieta, odgarniając z czoła kosmyk rudych włosów. Mówiła ze śpiewnym, brytyjskim akcentem, zmieszanym z jakimiś naleciałościami, których Indy nie mógł zidentyfikować; może spędziła młodość w Indiach lub we wschodniej Afryce. - Szuka pan mojego brata, Alistaira. Jego gabinet znajduje się na górze, w dziale starożytności brytyjskich i średniowiecza. Ale tam go pan nie znajdzie. Zniknął przed trzema dniami. - Zniknął? - Proszę mówić ciszej - zwróciła mu uwagę. - To jest biblioteka. -Przepraszam- powiedział Indy. Stojąc przed jej biurkiem i ściskając kapelusz w dłoniach czuł sięjakuczniak. Potężna kopuła 78 czytelni Muzeum Brytyjskiego wznosiła się nad nimi jak sklepienie niebios. Indy doznał dziwnego uczucia, jakby prosił anioła o poświęcenie mu odrobiny czasu. - Dokąd się udał? - spytał. - Doprawdy sądzę, że to nie pańska sprawa - odrzekła. -W dziale starożytności na pewno sąinni ludzie, którzy potrafiąpanu pomóc. - Nie ma. Alecia Dunstin westchnęła. Ostrożnie unikała kontaktu wzrokowego, ale teraz okazało się to niemożliwe, ponieważ ten natrętny Amerykanin w pobrudzonej skórzanej kurtce nie chciał odejść. Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem pary najbardziej błękitnych i najjaśniejszych oczu, jakie Indy kiedykolwiek widział. - Czy mam zawołać policjanta? - spytała. Indy na chwilę stracił głowę. Musiał odwrócić od niej wzrok, żeby móc wykrztusić odpowiedź. - Proszę, niech pani posłucha - powiedział. - To bardzo ważne, żebym znalazł Alistaira. Prawdopodobnie grozi mu niebezpieczeństwo z powodu jego zainteresowania czymś, co się nazywa manuskryptem Voynicha. Czy mogłaby mi pani dać jego adres lub numer telefonu? - Przykro mi, ale to niemożliwe. Indy znów na nią spojrzał. Alecia Dunstin zaczęła płakać, ale panowała nad swoim głosem, jakby informowała czytelnika, że pewna książka jest w tej chwili nieosiągalna. - Przepraszam - powiedział Indy. - Nie chciałem pani zdenerwować. - Pańskie współczucie nie jest mi potrzebne - odparła Alecia i otarła oczy wierzchem dłoni. Na jej twarz wystąpiły rumieńce. -Alistair nie wyjechał na wakacje. Powiedziałam panu, że zniknął. Dlaczego pan mnie tak męczy? - Chce pani powiedzieć, że został porwany? - Nie wiem - odparła. - Po prostu zniknął. Wszyscy uważają, że uciekł z tym przeklętym manuskryptem. Ale ja zbyt dobrze znam Alistaira, żeby w to uwierzyć. Jesteśmy bliźniakami. - Nie wierzy pani, że go skradł. - Po co ja to panu w ogóle mówię? - spytała. Tym razem to ona podniosła głos. - Kim pan jest, do licha? Wy, Amerykanie, jesteście najbardziej ordynarnymi ludźmi, z jakimi miałam do czynienia. Nawet nie zostaliśmy sobie przedstawieni, a pan już zadaje 79 mi pytania dotyczące mojego życia prywatnego. I co dziwniejsze, ja na nie odpowiadam. Czytelnicy w drugim końcu sali podnieśli wzrok znad książek, żeby sprawdzić, co to za zamieszanie. Alecia uśmiechnęła się i wzruszywszy ramionami przyłożyła palec do ust. - Może powinna pani z kimś porozmawiać - zasugerował Indy. Jej wzrok złagodniał. - Nazywam się Indiana Jones. - Ten archeolog? - spytała. - Słyszałam o panu. - Naprawdę? - zainteresował się Indy. - Szczerze mówiąc, dość bacznie śledziłam pańską karierę -stwierdziła. - Sądzę, że jestem tutaj jedyną osobą, która czyta te ponure, stare dzienniki archeologiczne, zanim odłoży sieje do archiwum. W pańskiej buńczuczności jest coś, co napawa mnie podziwem. Niestety, nie mogę powiedzieć tego samego na temat pańskiej erudycji. Niech mi pan powie, czy kalif Bagdadu naprawdę groził, że ugotuje pana w oleju? - To było nieporozumienie - stwierdził Indy. - Mam wrażenie, że już dawno wyczerpał pan swój limit nieporozumień - odparła. - Profesjonalne pisma nie odnoszą się do pana przyjaźnie. Ma pan reputację kogoś w rodzaju... - Niech pani tego nie mówi - przerwał jej Indy, krzywiąc się. -Wiem, rabusia grobowców. - No cóż, czy to prawda? - dopytywała się. - Nie - powiedział Indy. - Więc te opowieści o łupieniu grobów to kolejne nieporozumienie? -Tak. - To brzmi jak dogodna wymówka - stwierdziła. - Niech mi pan powie, mój Amerykaninie pełen nieporozumień, co to wszystko ma wspólnego z Alistairem? - To długa historia - powiedział Indy. - Wolałbym omówić to z panią w jakimś bardziej prywatnym miejscu. Czy moglibyśmy zjeść razem obiad? Ponownie zmarszczyła brwi. - Przykro mi, doktorze Jones - oświadczyła. - Nie spotykam się z mężczyznami w celach towarzyskich, a nawet gdybym się zgodziła, nie obeszłoby się bez przyzwoitki. -Nie proszę panią o randkę- sprostował Indy z irytacją. -Muszę z paniąporozmawiać o pani bracie. To może być ważne dla 80 nas obojga. Usiłuję pomóc, panno Dunstin. Czy idea pomocy jest pani obca? Tym razem to Alecia odwróciła wzrok. - Tak - odparła nieobecnym głosem. - Obawiam się, że jest mi obca. Indy nałożył swój filcowy kapelusz i odszedł. Znajdował się w połowie czytelni, gdy zawołała za nim. - Doktorze Jones - powiedziała, spiesząc po pokrytej dywanem podłodze. - Oto numer sygnatury tej książki, o którą pan pytał. Przepraszam za kłopot. Wręczyła mu kawałek papieru. Widniał na nim napisany ołówkiem adres i czas - 14. 00. W pozbawionym okien i przypominającym fortecę Banku Anglii Indym zajął się poważny urzędnik o nazwisku Edward Trimbly. Trimbly był zatrudniony w tym banku od trzydziestu lat i szczycił się, że pod jego srogim okiem nie został roztrwoniony nawet jeden pens. - Doktorze Jones - powiedział Trimbly. - Aby sfinalizować tę transakcję, potrzebny będzie jakiś dowód tożsamości. Wystarczy pański paszport. Indy uśmiechnął się szeroko. - Mój paszport? - zdziwił się. - Obawiam się, że nie mam paszportu. - Doprawdy? - zdziwił się urzędnik, a jego brwi powędrowały ku górze. - To jak, na litość boską, dostał się pan do tego kraju? - Przybyłem na pokładzie amerykańskiego sterowca „Ma-con" - odparł Indy. -A czy na pokładzie znajdował się również Piotruś Pan? - Nie - odparł Indy. - W zasadzie nie przyleciałem „Maco-nem" do samego Londynu. Myśliwiec sprowadził mnie na ziemię na małym lądowisku w jakiejś wsi, a stamtąd przyjechałem do miasta ciężarówkąrozwożącąmleko. Nikt mnie nigdy nie pytał o paszport. - Rozumiem - odparł urzędnik. -Nie ma pan paszportu. Więc może świadectwo urodzenia? - Świadectwa urodzenia również nie posiadam. Wyrzuciłem wszystko, gdyż wyjeżdżałem w dość dużym pośpiechu. 6-Indiana... ol Urzędnik przygryzł wargę. - W porządku. Może więc list pisany na papierze firmowym muzeum, polecający pana różnym władzom na wyspie Wight, które mogłyby panu pomóc w pracy. Indy potrząsnął głową. - Jakiś bilet lub kwit bagażowy. - Marynarka wojenna nie wystawia takich dokumentów. - Wizytówkę? - Nie noszę ich. - Może jakiś liścik od matki? - Moja matka nie żyje - odparł Indy. - Przepraszam, czy to miał być dowcip? - Przykro mi, doktorze Jones... - Może się pan do mnie zwracać Indy. - Prędzej dałbym sobie wyrwać język - stwierdził Trimbly. -Są pewne procedury, których trzeba przestrzegać, mimo pańskiego amerykańskiego poczucia nieformalności... Niemal boję się zadać to pytanie, doktorze Jones, ale co w takim razie pan ma? Indy przeszukał kieszenie, ale napotkał j edynie płótno. Następnie otworzył swoją skórzaną torbę. Wystawała z niej kolba rewolweru webley. - O Boże - powiedział urzędnik. - Chyba pan tego nie użyje. - Niech się pan nie obawia - uspokoił go Indy. - Patrzę tylko, co ja tu mam. O! - Znalazł kopertę zawierającą materiały przekazane przez wywiad i zaczął ją otwierać. - Nie, przepraszam, tego nie mogę panu pokazać. To poufne. - Schował kopertę z powrotem w torbie - Oczywiście - stwierdził Trimbly. - Domyślam się, że to dokumenty dotyczące zwolnienia ze szpitala psychiatrycznego. - Musi coś być. - Indy wyciągnął portfel. Znajdowały się w nim śmieci, jakie każdy Amerykanin nosi przy sobie: przedarty bilet z ostatniego filmu, jaki widział w kinie, rachunek z pralni, dziwne notatki, czynione dla własnego użytku i teraz zupełnie bezwartościowe. Przysięga skautowska -nosiłjąprzy sobie od dzieciństwa. Karta biblioteczna. - Proszę - powiedział Indy, wyjmując kartę. - Karta czytelnika z Princeton w stanie New Jersey, z bezpłatnej biblioteki publicznej. Widzi pan? Jest tu wypisane moje nazwisko. Trimbly przyjrzał się karcie. 82 - Straciła ważność - zauważył. - Och, to nie ma znaczenia - przekonywał go Indy. - Gdybym zadał sobie trud podrobienia dokumentu, sądzi pan, że wybrałbym kartę biblioteczną? Urzędnik westchnął. - Woli pan otrzymać pieniądze w funtach, czy w dolarach? -spytał Trimbly, pokonany. Do pięciuset dolarów, które przesłał Brody, dołączony był telegram. INDY MAM NADZIEJĘ ŻE TO WYSTARCZY STOP WIĘCEJ NIE MOGŁEM ZDOBYĆ W TAK KRÓTKIM CZASIE STOP INFORMUJ MNIE O ROZWOJU WYDARZEŃ STOP POWODZENIA BRODY. - Mam nadzieję, że pija pan herbatę, doktorze Jones. Alecia Dunstin wyłączyła gaz pod gwiżdżącym czajnikiem i napełniła dwie filiżanki wrzątkiem. Trzypokojowe mieszkanie w dwupiętrowej kamienicy przy Southampton Row było skromne, lecz czyste. Dokładnie takiego lokum Indy się spodziewał. - Dlaczego zaprosiła mnie pani tutaj? - spytał. - Po co ta mowa o spotkaniach z przyzwoitką? Wzięła mnie pani za jakiegoś podrywacza? - Nigdy nie wiadomo -odparła, stawiając tacę na stole. -W zasadzie nadal nie jestem pewna. Ale zdecydowałam się podjąć ryzyko. Cukier lub śmietankę? -Nie, dziękuję. Co sprawiło, że zmieniła pani zdanie? - Chyba coś w pana zachowaniu - stwierdziła Alecia. - I to, co pan powiedział o potrzebie rozmowy z kimś. Od czasu zniknięcia Alistaira zrobiłam się okropnie nerwowa, i taka już jestem, że potrafię zaufać hultajowi takiemu jak pan. - Hultaj owi, j ak j a? - Tak właśnie -potwierdziła. -Hultaje w takiej sytuacji sąnaj-skuteczniejsi. Chyba nie sądzi pan, iż zwrócę się o radę do pastora, czy też napiszę list do kącika porad w gazecie. - Oczywiście, że nie. - Indy ujął filiżankę w dłonie i przyglądał się Alecii ponad unoszącą się parą. - Odwiedzam cmentarze - dodała nieoczekiwanie. - Bardzo często przed świtem udaję się do Mortlake i odwiedzam tam grób 83 sir Richarda. Słyszał pan o nim? Był naszym dalekim krewnym i moim ulubionym hultajem. Jakże bym chciała, żeby mógł do nas wrócić... albo żebym ja mogła się tam znaleźć chociaż na chwilę. - Co pani rozumie mówiąc: znaleźć się tam? - Oczywiście cofnąć się w czasie. A co pan sądził? - Nic - odparł Indy. - Niech mi pani opowie o swoim bracie bliźniaku. - O Alistairze - powiedziała. - Zawsze byliśmy razem. Zostaliśmy osieroceni w wieku trzynastu lat, gdy mama i tata zginęli w wypadku samochodowym. Nie mieliśmy żadnych innych krewnych. - Ile lat macie teraz? - Dwadzieścia siedem. - Mieszkacie razem? - spytał Indy. - W rogu pokoju stały laski, a na półce leżały cybuchy od fajek. Na kominku dostrzegł kolekcję pamiątek: miniaturową wieżę Eiffla, zabawkową armatę z Gettysburga, kilku ołowianych żołnierzyków i dziwny kawałek czarnego obsydianu na drewnianej podstawce. Nad kominkiem wisiała siedemnastowieczna rusznica, pociemniała ze starości. -To nie są kobiece rekwizyty. - Tak - potwierdziła Alecia. - Mieszkamy tutaj od lat, od czasu kiedy Alistair dostał pracę w muzeum. Wie pan, on jest niezwykle inteligentny, ale nieco zbyt ekscentryczny. - Słyszałem o tym - przyznał Indy. - Czy naprawdę zamienił ołów w złoto? Alecia podeszła do regału i wzięła pudełko od zapałek ze stojaka na fajki. Otworzyła je, kazała Indy'emu wyciągnąć rękę i wyrzuciła mu na dłoń złotą bryłkę. - To ciekawe - powiedział Indy. - Widziała pani, jak to robił? - Pomagałam mu. Twarz jej pociemniała, a oczy zmatowiały, zmieniając barwę na kolor ołowiu. Chciała walczyć z uczuciami, ale zauważyła, że Indy dostrzegł jej melancholię. Jones miał właśnie zapytać, w jaki sposób mu pomagała, ale nagle stracił wątek. - Alistair przez całe lata wertował te stare księgi i rękopisy -powiedziała szybko. - W jego pokoju jest ich pełno. W piwnicy ma laboratorium i nasza gospodyni, pani Grundy, zawsze się użala. Twierdzi, że na dole cuchnie siarką. 84 - Siarką - powtórzył Indy. - Tak. Jak się nad tym zastanowić, to jest siarka. Indy oddał jej złoto. - Alistair trzyma też gołębie na dachu. - Gołębie? - Tak. Gołębie pocztowe. Hoduj e j e. Są naprawdę urocze. Nadał im imiona. Należy nawet do klubu... tutaj, w Brytanii, to naprawdę powszechne hobby. - Hodowla gołębi - zdziwił się Indy. - Takich, j akie kiedyś wykorzystywano do przekazywania wiadomości. - Tak sądzę. - Proszę mi powiedzieć, co Alistair wie na temat manuskryptu Voynicha - spytał Indy. - Znam jego pochodzenie, w jaki sposób został odkryty i tak dalej. Czy Alistair ma jakąś teorię, czym ten manuskrypt naprawdę jest? -Uważa, że jest znacznie starszy, niż ktokolwiek przypuszcza - powiedziała Alecia. - Nie papier, na j akim j est zapisany, ani nie sama księga, ale tajemnica, którą zawiera. - Na jaki wiek ją ocenia? - dociekał Indy. - Twierdzi, że sięga początków czasu - odparła Alecia. - Nie rozumiem. - Tutaj chodzi o niezwykle stare sprawy, doktorze Jones. Jak określić datę powstania idei, która swe korzenie ma w czasach prehistorycznych? Jak pan wie istnieją różne teorie na temat źródeł alchemii, ale większość z nich ma jeden wspólny wątek. Tajemnica wieczności leży w ukryciu w jaskini na pustyni. - Grób Hermesa - powiedział Indy. - Tak. Aleksander Wielki odkrył go i podbił ówczesny świat. - Ale rozmawiamy o micie - zaprotestował Indy. - Nikt nie uznaje historii Aleksandra za fakt historyczny. Był to wymysł, mający wyjaśnić jego pokrewieństwo z ówczesnymi bóstwami, ogniwo łączące świat antyczny i świat hellenistyczny. Hermes j est w mitologii greckiej świętym heroldem, odpowiednikiem egipskiego Tota. - Jest również bogiem złodziei - dodała Alecia z uśmiechem. -Hermes poprzez wieki przybierał różne formy, ale w tradycji alchemii był człowiekiem o imieniu Hermes Trismegistus, Potrójnie Wielki, współczesnym Mojżeszowi, a może nawet żyjącym przed nim. Jeszcze nie tak dawno temu jego dzieła uznawano za równie chrześcijańskie i równie święte, jak Biblię. 85 - W tym miejscu mógłbym się z panią sprzeczać, ale daruję to sobie. Proszę kontynuować. -Wraz z Hermesem pochowany jest kamień filozoficzny, najdoskonalsza kopalnia mocy alchemicznej. Kamień ten ma rzekomo zdolność przetwarzania pierwiastków, na przykład zamiany ołowiu w złoto, oraz przedłużania życia w nieskończoność. - Jak na razie, wszystko co pani mówi, jest jasne - powiedział Indy. - W jaskini, wraz z kamieniem, była ukryta Szmaragdowa Tabliczka. Na niej zapisane zostały podstawowe zasady alchemii, które kładą nacisk na niemal nieograniczoną potęgę umysłu ludzkiego, gdy go się zestawi z czystym sercem. Na tabliczce zapisano również wskazania, jak otrzymać kamień filozoficzny. - Dlaczego mówi pani, że tabliczka tam była? - Ponieważ Aleksander Wielki ją zabrał - odparła Alecia. -Gdy zmarł, Szmaragdowa Tabliczka została złożona wraz z nim w złotym sarkofagu w Aleksandrii. - Skoro Aleksander posiadł sekret nieśmiertelności - spytał Indy - dlaczego umarł, jak zwykli śmiertelnicy? - Tabliczka nie daj e nieśmiertelności - wyj aśniła Alecia. - Daj e długowieczność. Teoretycznie można żyć wiecznie, o ile nie dosięgnie kogoś kula lub nie przejedzie autobus. Aleksandra otruto. Indy przytaknął. - Aleksandria była najwspanialszym miastem świata, wielkim centrum wiedzy i nauki. Tamtejsi mędrcy wiedzieli, że ziemia jest okrągła, tysiąc lat przed Kolumbem. Stanowiła centrum badań alchemicznych i miejsce gdzie założono pierwszą wielką bibliotekę na świecie. Jednakże cała wiedza przepadła, gdy miasto zostało złupione w czwartym wieku. Wówczas zaginęły wieści o umiejscowieniu grobu Aleksandra Wielkiego. Indy wypił herbatę i postawił filiżankę na tacy. - To ciekawa historia - powiedział - ale co ona ma wspólnego z manuskryptem Voynicha? -Zaraz do tego dojdę. Wy, Amerykanie, jesteście tak koszmarnie niecierpliwi. Teraz przeskoczymy kilka stuleci, do tysiąc trzysta pięćdziesiątego siódmego roku, kiedy to Francuz o nazwisku Nicholas Flamel, na podstawie snu, w którym anioł ukazał mu książkę z niezrozumiałym tekstem, odkrył „Księgę Abrahama". - Z niezrozumiałym tekstem? 86 - Tak, zaszyfrowanym. Opisy tej księgi pochodząjuż z pierwszego wieku, z Aleksandrii. Składała się ona z dwudziestu jeden stron tajemnych rysunków. Na ostatniej stronie widniał rysunek źródła na pustyni, z którego wychylały się węże. - Węże? - Tak, węże. Zawarte w księdze wskazówki co do stworzenia kamienia filozoficznego były jasne, ale nie udało się rozszyfrować jednego z podstawowych składników:prima materia, „materii pierwotnej", od której zaczyna się cały proces. - Węże - powtórzył Indy. - W tysiąc trzysta osiemdziesiątym drugim roku Flamel, z pomocą żony, ogłosił, że udało mu się dokonać przetworzenia pierwiastków - powiedziała Alecia. - Podobieństwa pomiędzy „Księgą Abrahama" i Voynichem sąoczywiste. Dochodzi jeszcze księga, którą Edward Kelley znalazł po anielskim śnie w Walii i nazwał „Ewangelią św. Dunstabla". Kolejna księga z tekstem niemożliwym do odszyfrowania, będąca prawdopodobnie tym samym woluminem, jaki został sprzedany Rudolfowi II w Pradze. -1 wszystkie te księgi, mimo różnych nazw, są właściwie takie same? Alecia przytaknęła. -Alchemia jest w połowie nauką, w połowie spirytyzmem -wyjaśniła. - Ta księga stanowi rodzaj testu Rorschacha dla duszy. Gdy się w nią wczytywać przez dłuższy czas, odzwierciedla to, w co się wierzy, niezależnie od tego czy to księga Abrahama, czy św. Dunstabla. - Albo Rogera Bacona - dodał żartobliwie Indy. - Właśnie - potwierdziła Alecia. - Jeśli czytelnik wyznaje em-piryzm, ujrzy teleskopy i mikroskopy, opisane całe wieki przed tym, nim je wymyślono. Biedny Newbold. Indy potrząsnął głową. - Chwileczkę - zauważył. - To dotyczy wszystkiego, prawda? Wystarczy odpowiednio długo siew coś wpatrywać, a ujrzy się więcej tego, co tkwi w człowieku, niż czym ta rzecz naprawdę jest. Weźmy na przykład pod uwagę krytykę literacką. Coś mi się zdaje, że znacznie więcej mówi nam ona na temat krytyków, niż na temat dzieł, którymi się zajmują. - A Flamel? - spytała Alecia. - Flamel? - powtórzył Indy. - Proszę się nie obrażać, ale każdy szanujący się alchemik średniowieczny otrzymał odrobinę złota. 87 Bez wątpienia chodzi tutaj o zgrabnie zmontowaną iluzję lub sprytną sztuczkę chemiczną, wykorzystującą pozłacanie. - Flamel nie otrzymał odrobiny złota - stwierdziła Alecia. -Miał go bardzo dużo. On i jego żona Perenelle ufundowali czternaście szpitali, trzy kaplice i siedem kościołów. To niezły rekord, jak na szarlatana. I podobno nigdy nie umarli. W tysiąc siedemset sześćdziesiątym pierwszym roku, kiedy to powinni mieć ponad czterysta lat, widziano ich w operze w Paryżu. - Dobrze - zgodził się Indy. - Niezależnie od tego, czy możliwa jest zamiana ołowiu w złoto i życie wieczne, przekonała mnie pani, że manuskrypt to być może ta sama książka, która pojawia się w Europie od tysiąca lat, z dokładnością do kilku wieków. Ale po co ktoś zadawałby sobie trud, żeby ukraść księgę zawierającą tajemne wzory? - To proste - odparła Alecia. - Sekret w niej ukryty nie dotyczy tajemniczych przepisów alchemicznych, ale lokalizacji Grobu Hermesa i być może władzy, dzięki której można podbić świat. Indy potarł szczękę. - A co chce podbić Alistair? - spytał. - Fizykę Newtona - odparła Alecia. - To wszystko. - W muzeum powiedziała pani, że z całą pewnością Alistair nie skradł manuskryptu Voynicha - przypomniał Indy. - To dlatego, że tak się dobrze znacie? Alecia przytaknęła. - Oczywiście nikt mi nie wierzy - powiedziała. - Trzy dni temu wyszedł do pracy i nie dotarł do muzeum. Gdy przepadł, a jednocześnie z nim zniknął Voynich, przyjęto, że po prostu zabrał go i uciekł. Któż j eszcze chciałby mieć tę księgę? Ale inni nie wiedzą tego, co ja. - Nie znają go tak dobrze, jak pani. - To i coś więcej - oznajmiła Alecia. Nagle zawahała się. -Alistair kazał mi przysiąc, że nikomu o tym nie powiem. Ale pokażę panu, żeby mi pan uwierzył. Podeszła do rusznicy zawieszonej nad kominkiem. Z lufy wyjęła gruby zwitek papierów. Podała je Indy'emu. - Po co miałby ukraść tę przeklętą księgę, skoro posiada jej wierną kopię? -spytała. -Nie wiem - powiedział Indy, przyglądając się dokumentowi. - To jest odbitka fotograficzna. Może brakuje jej czegoś istotnego, na przykład barwy oryginału. - Pan jest niemożliwy - oświadczyła Alecia. Skrzyżowała ręce i stanęła przy oknie, zwrócona plecami do Indy'ego. Nagle Indy przypomniał sobie, że chciał ją wcześniej zapytać, dlaczego do otrzymania złota Flamel koniecznie potrzebował pomocy swojej żony. -Alecio... - Doktorze Jones - powiedziała. - Czy oczekuje pan gości? Drzwi mieszkania wpadły do środka, gdy stopa odziana w wysoki but kopnięciem wyłamała zamek. Luigi Volatore, ostatni z braci, pewnym krokiem wszedł do pokoju dzierżąc mauzera. Za nim wkroczyło dwóch atlantici. - Przeszukajcie mieszkanie - rzucił po włosku. - Znajdźcie ich. Dwaj mężczyźni zaczęli chodzić z pomieszczenia do pomieszczenia, zaglądając do szaf, szukając pod łóżkami, od czasu do czasu gniewnie kopiąc meble, ale mieszkanie było puste. Luigi zaklął. Wziął jedną z filiżanek stojących na stoliku przy kanapie. Pociągnął łyk herbaty. Jeszcze nie zdążyła wystygnąć. Następnie podszedł do otwartego okna i wyjrzał na Southampton Row. Nie dostrzegł nikogo. Z trzaskiem zamknął okno. - Nie mogli uciec daleko - powiedział. - Przeszukajcie dokładnie mieszkanie. Zabierzcie wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu zainteresowałoby Sarducciego. Dwaj mężczyźni zaczęli otwierać szuflady i przeglądać rosnące stosy papieru. Wszystko, co przypominało oficjalne dokumenty, wkładali do walizki, znalezionej w sypialni. - Chyba zrobimy im niespodziankę. - Luigi podszedł do biurka ustawionego przy ścianie i wyjął z kubka pełnego ołówków i gumek recepturek lśniący spinacz do papieru. Podczas gdy inni pracowali, przyjrzał się rurom gazowniczym, prowadzącym do palników za ceramicznym ekranem w kominku. Pokiwał głową, podszedł do wyłącznika znajdującego się na ścianie przy drzwiach wejściowych i przekręcił go kciukiem, zadowolony, że jest stały dopływ prądu do lampy wiszącej na suficie. Ponownie przekręcił wyłącznik i światło zgasło. Wsunął spinacz do papieru między zęby. Wszedł na krzesło i nożem rzeźnickim odciął przewody od lampy. Cisnął ją w kąt pokoju, gdzie rozsypała się na kawałki. 89 Pracując nucił jakąś arię operową. Wyjął spinacz z ust, wyprostował go, po czym okręcił obydwa j ego końce wokół przewodów, ponad izolacj ą. Poruszył spinaczem, aż dwie gołe miedziane końcówki znalazły się blisko siebie, nie dotykając się jednak. Luigi przyjrzał się z podziwem swemu rękodziełu i zszedł z krzesła. - Pospieszcie się - ponaglił pozostałych dwóch. Wszedł do kuchni i odkręcił wszystkie palniki gazowe. Wybuchowy gaz zaczął wypełniać mieszkanie z sykiem przypominającym odgłos węża. Luigi wrócił do kominka i wbił obcas w rurkę przepływu gazu, aż w końcu odłączyła się od instalacji. - Czas na nas - powiedział. Dwaj mężczyźni zamknęli walizkę. Wyszli przez otwarte drzwi przed Luigim, który po raz ostatni odwrócił się, żeby spojrzeć na mieszkanie. Z kieszeni na piersi wyj ął cygaro i wetknął je w kącik ust. Następnie zaśmiał się i zamknął drzwi, siłując się z wyłamanym zamkiem. Indy czuł ból w palcach wczepionych w szorstką ścianę, gdy stał na występie muru na zewnątrz mieszkania, trzy piętra nad ziemią. Alecia objęła go ramionami w pasie. - Czy poszli? - spytała. - Tak sądzę - odpowiedział Indy. - Słyszałem, j ak zatrzasnęły się drzwi. Musimy jakoś dostać się do mieszkania, zanim znajdą się na chodniku przed domem i dostrzegą nas tutaj. Czy okno się zamyka od środka? - Tak - odparła Alecia. - Nie mamy czasu, żeby się teraz z nim zmagać - stwierdził. -Czy okno po drugiej stronie jest uniesione? - Odrobinę - odparła. - Proszę przesunąć się ostrożnie w jego stronę. - Boję się ruszyć - odparła. - Niech się pani boi raczej ich pistoletów - powiedział Indy. Alecia powoli ruszyła wzdłuż występu, stawiając dziecinne kroczki, aż zbliżyła się do okna. Okno było uchylone jedynie na kilka centymetrów, wyciągnęła więc ręce, żeby unieść je bardziej. Gzyms wysunął jej się spod nóg i spadła, ale chwyciła się parapetu. 90 Indy złapałjązaramięi wciągnął na górę. Gdy odzyskała oparcie dla stóp, otworzył okno i Alecia weszła do środka. Gdy wchodził za nią do sąsiedniego mieszkania, zauważył w dole czubek głowy Luigiego. - Przepraszamy - zwróciła się Alecia do oniemiałego małżeństwa, które zajadało tosty i słuchało BBC. - Karmiliśmy gołębie i okno się za nami zatrzasnęło. - Nie szkodzi - odezwał się mężczyzna. - Mnie też się to kiedyś przytrafiło. - Nieprawda - zaprzeczyła kobieta. - Dlaczego zawsze kłamiesz? Nie zwracajcie uwagi na tego starego głupca - powiedziała i wykonała ruch głową. - Macie może ochotę na tosty z dżemem? - Wyglądaj ą przepysznie - odparła Alecia grzecznie - ale nie, dziękujemy. Jeśli nie mają państwo nic przeciwko temu, chcielibyśmy wyjść. Ruszyli pędem korytarzem i Alecia nerwowo zaczęła szukać kluczy. - Nie będą pani potrzebne - stwierdził Indy, patrząc na wyłamaną framugę. Pchnięciem otworzył drzwi i weszli do ciemnego mieszkania. Alecia sięgnęła ku włącznikowi światła. Jones chwycił ją za nadgarstek. - Nie! - krzyknął i wskazał na nagie przewody wiszące na suficie w miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się lampa. - W mieszkaniu jest pełno gazu. Indy wziął głęboki wdech i wszedł do pokoju. Przeszedł przez stos porozrzucanych papierów i podszedł do kominka. Uklęknął przy nim i przyjrzał się przerwanej instalacji. Zakręcił kurek i syczenie ustało. Następnie poszedł do kuchni i wyłączył palniki. Gdy wrócił do drzwi wejściowych, kręciło mu siew głowie, a płuca piekły go z braku powietrza. - Splądrowali mieszkanie - powiedział, chwytając szybko powietrze. Alecia skinęła głową. Miała zaciśnięte wargi. Była spocona. Zgarnęła czuprynę rudych włosów i uniosła je nieco w górę. Uwagę Indy'ego przez chwilę przyciągnął delikatny łuk jej szyi i pięknie rzeźbione uszy. Zauważył również na jej karku niewielki, ale skomplikowany rysunek przeplatających się czerwonych i czarnych kółek. Tatuaż zaczynał się tuż za linią włosów, ciągnął się wzdłuż szyi i znikał za bluzką. Indy rozpoznał celtycki wzór. 91 Gdy zobaczyła, że się przygląda, opuściła włosy z powrotem na szyję. - Co teraz? - spytała. - Poczekająna wybuch - stwierdził Indy. - Będą obserwować z jakiegoś miejsca na ulicy. - Wrócą więc - domyśliła się Alecia. Indy przytaknął. - Sądziłem, że mam w zapasie kilka dni, ponieważ armada jest wciąż pośrodku Atlantyku. Musieli ich powiadomić przez radio. Alecia wzięła głęboki wdech i weszła do mieszkania. Podniosła z podłogi swoją torebkę. Następnie podeszła do kominka. Odwrócona plecami do Indy'ego, wzięła kawałek obsydianu i schowała go do torebki. Z lufy rusznicy wydobyła fotokopię manuskryptu Voynicha. Gdy wróciła, wręczyła ją Indy'emu. Umieścił ją w swojej skórzanej torbie. - Dokąd się teraz udamy? - spytała. - My? - zdziwił się. - Ja jadę do Rzymu. Pani powinna sobie znaleźć jakąś bezpieczną kryjówkę. Może u jakichś krewnych na wsi. - Nie mam żadnych krewnych poza Alistairem - odparła. -Musimy jechać razem. - To zbyt niebezpieczne. Alecia zmrużyła oczy. - Właśnie usiłowali wysadzić w powietrze moje mieszkanie -powiedziała. - Jesteśmy partnerami, czy się to panu podoba, czy nie. Jadę z panem do Rzymu. Indy zawahał się. Podeszła blisko niego i chwyciła go za ramię. Jej wargi otarły się o jego usta. - Potrzebuje mnie pan, doktorze Jones. - Chwileczkę... - Nie potrafi pan odczytać Voynicha - stwierdziła. - A ja potrafię. Alistair mnie nauczył. Gdy się już pojmie, w czym rzecz, to bardzo łatwe. A poza tym trzeba mieć to. Wyjęła z torebki kawałek obsydianu. - Kamień Przewodni - domyślił się Indy. Zbiegli po schodach i wyszli z kamienicy tylnymi drzwiami, następnie przeszli kilka przecznic krętym zaułkiem. Raz Indy'emu wydawało się, że ktoś ich śledzi, ale odczekał kwadrans w ciemnej niszy i niczego nie dostrzegł. 92 - Jesteśmy bezpieczni - powiedziała Alecia. - Nikogo tam nie ma. - Może ma pani rację - zgodził się Indy i wszedł w smugę światła. Potarł oczy. - Jeszcze dzisiaj nic nie jadłem. Muszę coś zjeść. Czy jest w pobliżu jakaś restauracja? - Za rogiem jest pub - powiedziała. - Wie pani, gdzie się znajdujemy? - zdziwił się. - Ta dzielnica wygląda na niezbyt bezpieczną część miasta. - To jest Londyn, doktorze Jones - powiedziała. - Za każdym rogiem jest pub. Restauracja nosiła nazwę „Ciemny Koń". Siedzieli na twardych, drewnianych ławach, czekali na posiłek dla Indy'ego, pili ciepłe piwo i stawiali czoło zaciekawionym, a niekiedy wrogim spojrzeniom robotników. - Czuję się, jakbym siedział w akwarium - stwierdził Indy. - Ja nie - powiedziała Alecia, ocierając wierzchem dłoni piwną pianę z kącika ust. - Tylko pan. - Była już tu pani kiedyś? -Nie, nigdy- odparła. - Ale ja pasuję do tego miejsca. Pan nie. Oni bronią swojego terenu i nie lubią obcych. - Świetnie. - Mówił pan, że jest pan głodny. -Ale chciałbym zachować zęby, żeby mieć czym pogryźć jedzenie - odparł Indy. - Niech pan nie będzie dzieckiem - powiedziała Alecia. Uśmiechnęła się znacząco do mężczyzn stój ących przy barze, j akby dzielili się tylko dla nich zrozumiałym dowcipem. Z większością piwoszy udało jej się nawiązać coś w rodzaju cichego porozumienia, ale jeden, szczególnie srogo wyglądający gość w poszarpanym, wełnianym swetrze i szarej czapce, nadal przyglądał się im spode łba. - Coś mnie zaciekawiło - powiedział Indy. - Ma pan jeszcze jakieś pytania? - Tak. Dlaczego do otrzymania złota Flamelowi potrzebna była żona? - Indy przerwał, gdyż kelnerka, która zdawała się równie niezadowolona z jego obecności, jak wszyscy pozostali, postawiła przed nim parujący talerz z mięsem i ziemniakami. -Nie poradziłby sobie sam? - Trudno odpowiedzieć na to pytanie - odparła ostrożnie Alecia. 93 Indy nadział mięso na widelec. - Zanim zacznie się trochę rozumieć alchemię, trzeba o niej dużo wiedzieć - stwierdziła. - Mogę spróbować - oznajmił Indy, ale cała jego uwaga była skupiona na jedzeniu. - Dobrze - zgodziła się. - Ale musi pan na mnie patrzeć, doktorze Jones. Ich oczy się spotkały. -Nie - zdecydował, odwracając wzrok. - Nie pozwolę pani znów na tę sztuczkę z oczami. Chcę odpowiedzi, chociaż wydaje mi się, że już ją znam. Przy tym przeobrażeniu niezbędna jest pomoc soror mystica, prawda? Twarz Alecii poczerwieniała. - Tak sądziłem - rzekł Indy. - Proszę się do mnie odezwać, siostrzyczko. Mężczyzna w szarej czapce z hukiem postawił kufel na barze. Stanął nad stołem, skrzyżował ramiona i postawił stopy mocno na ziemi. Ważył dobre sto dwadzieścia kilogramów i mimo że guziki swetra sprawiały wrażenie jakby miały za chwilę odpaść, napięte do ostateczności na wielkim brzuchu, ramiona i ręce olbrzyma były bardzo muskularne. Miał pięści jak kowadła i Indy stwierdził, że pewnie jest kowalem. - Czy ten Jankes panią bardzo niepokoi, panienko? - spytał olbrzym. - Nie - odparła Alecia. - Ale dziękuję, że pan pyta. - Nie lubię Jankesów - stwierdził mężczyzna. - Szczególnie takich, co to nie zdejmują kapelusza w obecności kobiety. Mam wielką ochotę złupić mu skórę. - Przepraszam, przyjacielu - powiedział Indy. Położył kapelusz na stole i uśmiechnął się. - Czy teraz lepiej? - Przeproś panią. - W porządku - zgodził się Indy. - Panno Dunstin, przepraszam. Czy to już wszystko? - Niezupełnie - upierał się mężczyzna. - Nie podoba mi się twój szelmowski uśmiech. Chyba i tak ci złupię skórę. - Jedno j est pewne - powiedział Indy. - Straszny z ciebie półgłówek. Mężczyzna chwycił Indy' ego za kołnierz i ściągnął z ławy z taką łatwością, jakby podnosił worek ziemniaków. Indy zacisnął pięść, ale zanim zdążył wymierzyć cios, Alecia złożyła dłonie i zaczęła 94 mówić szybko w języku, nieco przypominającym rumuński, którego Indy nie rozumiał. Wielkolud zrobił zaskoczoną minę. Rozluźnił uścisk i Indy upadł na podłogę. Mężczyzna zdjął czapkę i szybko powiedział coś do Alecii w nieznanym języku. - Przepraszam - zwrócił się do Indy'ego, zanim wrócił do baru. - Co, do diabła, mu pani powiedziała? - spytał Indy podnosząc się i otrzepując ubranie. - I co to był za język? Nigdy dotąd go nie słyszałem. - Nazywa się shelta thari — odparła Alecia. - Mowa druciarzy. To stary język Celtów i posługują się nim ci, którzy znają sekrety metalu. - Ma związek z tatuażem, który ma pani na szyi, prawda? - Tak - odparła. - Nie powiedziała mi pani wszystkiego. Alecia odwróciła wzrok. - Nie jest pani jedynie siostrą Alistaira, prawda? - spytał Indy, pochylając się nad stołem. - Jest pani jego soror mystica. Alistair pani potrzebuje. Sam nie może uzyskać złota. Co oczywiście nie znaczy, że wierzę w te bzdury. I to pani potrafi odczytać manuskrypt, a nie on. Z tego, co widzę, tkwi pani w tym wszystkim po swoją śliczną, wytatuowaną szyję. Może zbiry Sarducciego usiłowały zabić nas oboje, a może próbowały zabić tylko mnie. Pani jest im potrzebna. Alecia potrząsnęła głową. Spojrzała mu głęboko w oczy. - Doktorze Jones, musi mi pan uwierzyć - powiedziała. Indy odwrócił wzrok. - Nie - odparł. -Nie wierzę. Ale w co pani wierzy, panno Dun-stin? - Jestem wierna Alistairowi. -A czy on pozostaje wierny pani? - spytał Alistair. Alecia zagryzła dolną wargę. - Nie wiem - odparła. - Rozumiem, że pan mi nie ufa. Ma pan rację, nie powiedziałam panu wszystkiego. Ale nie dlatego, że chciałam pana w jakiś sposób oszukać. Bałam się... bałam się, że miałby pan o mnie nie najlepsze zdanie. Uczyniłam w życiu kilka rzeczy nie będących powodem do dumy. Ja i Alistair nie jesteśmy tacy, jak wszyscy inni, wie pan. To klątwa, którą znosimy od dzieciństwa. 95 Indy nadział kawałek ziemniaka i włożył go do ust. Potem sięgnął po kęs mięsa. Ciepło wypełniło mu żołądek i poczuł, jak wracają mu siły. - Trudno to wyjaśnić - powiedziała Alecia. - Jestem dobrym słuchaczem - stwierdził Indy. - Ten tatuaż - wyznała Alecia. - Mam go od siódmego roku życia. Zaczyna się na karku, ciągnie przez łopatki, wzdłuż kręgosłupa, aż do krzyża. - Czy to znak celtycki? - spytał Indy. - Niezupełnie - odparła. - To znak Thari, starożytnego plemienia Druidów, które zajmowało się metalurgią od czasu, gdy formowanie mieczy z metalu było bardziej magią niż sztuką. Shelta thari to tajemny język bardów, kapłanów i magów. To bardzo stara, prehistoryczna mowa. Jej korzenie sięgają prawdopodobnie epoki brązu. Ja i Alistair jesteśmy potomkami wymierającej nacji. - Czy mężczyzna, który chciał mnie pobić, to kowal? - Tak - odrzekła Alecia. - Ten j ęzyk przetrwał przede wszystkim pośród kowali oraz żebraków i Cyganów, znających kilka zwrotów. Na przykład Nus a thabjan dhuilsa. „Niech Bóg cię błogosławi". Niektórzy uczeni usiłowali dokonać transkrypcji tego języka, ale nikomu się nie udało. Thari mają w zwyczaju albo zaprzeczać, że ten język istnieje, albo podawać nieprawdziwe znaczenie słów. - Będę o tym pamiętał. - Gdy nasi rodzice zginęli, Thari zajęli się mną i Alistairem -powiedziała. - Powiedzieli, że płynie w nas królewska krew, i że jestem ostatnią... kapłanką. - A Alistair? Czy on jest kapłanem? Czy też ma tatuaż na plecach? -Nie -roześmiała się Alecia. -Thari to bardzo... matriarchalne społeczeństwo. Nasza matka była... - zaniemówiła. Zapatrzyła się ponad ramieniem Indy'ego. - Czy coś się stało? -Niech się pan nie odwraca. Znów ci ludzie. Jest ich troje. Przywódcą chyba jest ten z cygarem. - Co robią? - Stoją w drzwiach - odparła Alecia. - Ich oczy jeszcze nie przywykły do mroku po ostrym świetle słonecznym. Przeszukują wzrokiem pub. Musimy stąd iść. - Tylnymi drzwiami - powiedział Indy. 96 Wstał i wyjął z kieszeni zwitek banknotów. Grzebał niezgrabnie wśród funtów, nie wiedząc ile zostawić. Alecia wyciągnęła rękę, wyjęła ze zwitka pięciofuntowy banknot i położyła go na stole. - Wiem, to za dużo, ale to za szkody. - Jakie szkody? - spytał Indy. Alecia podeszła do baru i szybko powiedziała coś w shelta kowalowi. Przytaknął. Następnie chwyciła Indy'ego za rękę i pociągnęła w stronę tylnego wyjścia. Dostrzegł ich jeden z atlantici. - Stać! - krzyknął i ruszył za nimi. Gdy mijał bar, kowal odwrócił się i wymierzył mężczyźnie solidny cios w twarz. Włoch padł plecami na stół, rozlewając piwo na siedzących tam klientów. Jeden z nich podniósł go z podłogi i uderzył tak, że mężczyzna poleciał z powrotem w stronę baru. Gdy Indy wraz z Alecia przedzierali się przez kuchnię, usłyszeli dźwięk tłuczonych szklanek i pięści odbijających się od ciała. Tylne wyjście było zamknięte na klucz. Indy nadstawił bark i natarł na potężne, drewniane drzwi. Nie ustąpiły. - Amerykanie - zadrwiła Alecia. - Niech ja spróbuję. - Proszę bardzo - zgodził się Indy, rozcierając ramię. Przesunęła dłonią wzdłuż górnej krawędzi framugi i znalazła ukryty tam klucz. Wsunęła go do zamka, przekręciła i drzwi stanęły otworem. - O rety - zdziwił się Indy. Wyszli na wąski zaułek. Indy zmrużył oczy przed promieniami słońca. Skręcili, żeby dojść zaułkiem do ulicy, ale uszli zaledwie kilka kroków, gdy na rogu poj awili się trzej mężczyźni w ciemnych mundurach. Uliczka za nimi kończyła się ślepo poczerniałym od sadzy, ceglanym murem. Mężczyźni zaczęli zbliżać się ku nim ostrożnie. Jeden z nich, Luigi, palił cygaro. Pozostali dwaj wyjęli spod marynarek rewolwery. - Szybko się uporali - stwierdził Indy. - Co teraz? - spytała Alecia. Indy pociągnął ją w stronę drewnianego płotu stojącego z tyłu zaułka. Wdrapał się na stertę kubłów na śmieci i balansował niebezpiecznie. Zabłąkany kot miauknął i obnażył zęby, po czym uciekł szybko. Alecia przełożyła pasek torebki przez ramię, żeby j ej nie stracić. Indy wciągnął Alecię na górę, przeprosił, złapał prawą 7-Indiana... 97 ręką za pośladek i podsadził na płot. Następnie sam się podciągnął. - Wy tam! - krzyknął ktoś po angielsku. - Zatrzymajcie się! Indy i Alecia przez chwilę zastygli na drewnianym parkanie. U wlotu do zaułka pojawił się policjant i przeraźliwie gwizdał gwizdkiem. - Świetnie - ucieszył się Indy. Alecia potrząsnęła głową. - On nie ma broni. Policjanci angielscy nie są uzbrojeni - powiedziała. Trzej ciemni mężczyźni odwrócili się powoli z pistoletami wymierzonymi do góry i z pogardą spojrzeli na policjanta. Gwizdek wypadł mu z ust i zawisł na srebrnym łańcuszku przypiętym do paska. Policjant zawahał się przez chwilę, po czym uciekł. Indy i Alecia opadli na błotnistą ziemię po drugiej stronie płotu. Znajdowali się na podwórku zbieracza złomu, pośród stert rdzewiejących silników i pogniecionych blach. Obok ogrodzenia stała piramida zużytych beczek po oleju i benzynie. - Jeśli przeżyjemy - odezwał się Indy - każde idzie w swoją stronę. Zgoda? - Zgoda - potwierdziła Alecia. - Ale dokąd teraz? Brzęk kubłów na śmieci zwiastował rychłe poj awienie się ciemnych mężczyzn. - Tam - powiedział Indy, wskazując rdzewiejący kadłub buldożera pośrodku podwórka. Buldożer był zwrócony tarczą w stronę płotu. Alecia pobiegła ku kryjówce, a Indy wyjął ze skórzanej torby rewolwer i cofnął się od ogrodzenia. Posłał pocisk ponad pierwszą głową, która pojawiła się nad odrapanymi sztachetami. Kula uderzyła w ceglaną ścianę pubu. Okoliczne psy, zaniepokojone wystrzałem, zaczęły wyć. Indy uśmiechnął się i podszedł do buldożera. - Indy! - krzyknęła Alecia. - Oszalałeś? Nie można wszczynać strzelaniny w środku Londynu! Indy wzruszył ramionami. - To oni ruszyli na nas z bronią - powiedział. - Poza tym nie ośmieli... Indy rzucił się ku kryjówce w chwili, gdy nad płotem rozległ się terkot automatu. Wraz z Alecia skulili się, a ciężkie pociski wystukiwały ogłuszające staccato na ciężkiej tarczy. 98 Indy potrząsnął głową i zatkał uszy. - Nie ośmieliliby się, co? - zezłościła się Alecia. - Słucham? -Powiedziałam, że jesteś bezmyślnym, krótkowzrocznym, amerykańskim draniem! -Co? Kolejna seria uderzyła o tarczę. - Wykończą nas, zanim dotrze jakakolwiek pomoc - stwierdził Indy. Oczy Alecii płonęły gniewem. - Kto może ich powstrzymać? - spytał Jones. - Zostało mi tylko pięć naboi, a oni mają ze dwieście. - Jesteś głupcem! -wrzasnęła Alecia. -Tępakiem. Rozumiesz? Tępakiem! Nadętą beczką! - Beczki - przypomniał sobie Indy. Oczy mu zabłysły. - Myślisz, że coś w nich jeszcze jest? Zanurkował pod skrajem tarczy, posłał dwa naboje ku stercie porzuconych beczek i cofnął się, gdy padła odpowiedź z pistoletu maszynowego. - Nic nie ma - wymamrotał. - Przecież wszystkie nie mogą być puste, prawda? -Co? Indy poczekał, aż kanonada ustanie, i wziął głęboki wdech. Wychynął nad tarczą i strzelił raz jeszcze. Żadnego odzewu. - Przykro mi - powiedział. - Mają nas. Zostały mi tylko dwa naboje. Gdy dam ci znak, biegnij najszybciej jak potrafisz. Mogę ich powstrzymać jedynie przez kilka sekund. Alecia złapała go za skórzaną kurtkę, przyciągnęła mocno ku sobie i pocałowała w usta. Jej wargi był ciepłe i wilgotne. Indy poczuł zapach jej perfum, zmieszany z potem i strachem. Przypominał mu kapryfolium. Niemal upuścił pistolet. Odsunęła się. - Zostanę z tobą - oznajmiła. Mężczyzna z cygarem wspiął się na płot. Jego towarzysze z pistoletami maszynowymi byli już na ziemi. Ruchem ręki ponaglił ich, żeby przystępowali do dzieła, by zakończyli sprawę szybko, zanim zdąży nadciągnąć pomoc. Luigi ostatni raz pyknął cygarem i wyrzucił je niedbałym ruchem. Znieruchomiał, gdy uświadomił sobie swój błąd. Śledził 99 wzrokiem trajektorię lotu tlącego się niedopałka szybującego, jak na zwolnionym filmie, w stronę kałuży obok cieknącej beczki na benzynę. Luigi padł koło płotu. Sterta beczek eksplodowała z głuchym łoskotem, otaczając mężczyzn z pistoletami maszynowymi czarno-pomarańczowym płomieniem. Indy skulił się i poczuł, jak gorąca fala wybuchu przeleciała nad tarczą buldożera. Alecia patrzyła z przerażeniem szeroko otwartymi oczami. - Schyl głowę - polecił Indy. - Wycofaj się, już! Wyminęli sterty złomu i udali się na frontowe podwórko. Za pomocą rurki znalezionej na ziemi Indy rozerwał łańcuch spinający furtkę. Za nimi jasno płonął ogień, ale nie rozprzestrzeniał się poza tylną część podwórka. Usłyszeli zbliżające się wycie syren. Indy zatrzymał się na chwilę, zanim otworzył furtkę. - To chyba czas pożegnania. Musisz odejść. - Tak sądzę - niechętnie zgodziła się Alecia. - Chyba, że... - zastanowił się Indy. - Nie - oświadczyła Alecia. - Tak będzie lepiej. To, co tam się stało... - Ten pocałunek... -Właśnie- powiedziała, odgarniając włosy z oczu. Kamień Przewodni ciążył jej w torebce. - On nic nie znaczył. To był głupi krok uczyniony pod wpływem chwili. Zapomnij o tym. - Dobrze - przyrzekł Indy. Otworzył torbę. - Będzie ci potrzebna twoja kopia Voynicha. - Nie - odparła. - Weź ją. Tobie bardziej się przyda. Indy uchylił furtkę. Przeszli pod malowanym ręcznie szyldem, którego żadne z nich nie zauważyło. Widniało na nim ostrzeżenie: SKŁAD ZŁOMU -ZAKAZ WSTĘPU - WCHODZISZ NA WŁASNE RYZYKO. Indy skierował się na wschód, a Alecia zawahała się przez chwilę, spoglądając tęsknie przez ramię. Jej twarz była rozgrzana nie tylko od ognia na złomowisku. Indy nie zwolnił kroku i nie odwrócił się. Kobieta zarzuciła torbę na ramię, obróciła się na obcasie i ruszyła na zachód. Przejechał wóz strażacki. - Przeklęły Jankes - powiedziała cicho. 100 Przystanęła na rogu, nie wiedząc, w którą stronę pój ść. Powrót do mieszkania nie wchodził w rachubę. Nie mogła też wrócić do pracy, do Muzeum Brytyjskiego - faszyści odnaleźliby ją tam bez problemu. Doszła do wniosku, że i tak w końcu ją znajdą, dokądkolwiek by poszła. Zdecydowała, że powinna się udać tam, gdzie spodziewano jej się najmniej, do Rzymu. Tam przynajmniej będzie mogła nadal szukać Alistaira. Skierowała się ku Tamizie. 5. Na wodzie i w powietrzu Światła Londynu przesuwały się powoli, w miarę j ak łódź z odpadkami jednostajnie płynęła w stronę otwartego morza. Przed kwadransem słońce skryło się za horyzontem, opuszczając zachodnie niebo pokryte smugą złota. Tamiza przypominała arkusz ołowianej blachy. Alecia zadrżała, siedząc na rufie i obserwując jak miasto znika w oddali. - Zimno pani? - spytał kapitan. Trzymał w rękach ciemny, wełniany płaszcz. - Dziękuję - powiedziała Alecia. Szyper otulił jej płaszczem ramiona. - Obawiam się, że nie mamy zbyt wiele jedzenia na „Mary Reilly" - rzekł. - Ale proszę się częstować tym, co j est. Kawą, herbatą. Mamy też trochę sera. Alecia skinęła głową. - To z pewnością nie moja sprawa, ale pozwolę sobie zapytać, czego pani się tak boi? Czy przed czymś pani ucieka? Czy ktoś panią ściga? - Można tak powiedzieć - odparła Alecia. - Założę się, że jakiś mężczyzna - domyślił się kapitan. Odchrząknął. - Sam mam trzy córki i rozumiem to. Chyba Pan Miłosierny pokarał mnie za występki młodości. Alecia uśmiechnęła się. - Życie się na tym nie kończy - stwierdził szyper. Pogłaskał ją po ramieniu. - Gdyby pani czegoś potrzebowała, będę w sterówce. Niech się pani nie martwi, panienko. Nieważne, przed czym pani 102 ucieka, ani do czego zdąża. Póki jest pani na moim statku, może się czuć bezpieczna. Nawet jeśli to tylko łajba do transportu śmieci. - Jestem o tym przekonana - oświadczyła Alecia. Dwa ruchome światła na rzece przybliżyły się i usłyszała przypominaj ący bzyczenie owada warkot silnika pracującego na pełnych obrotach. Poszła do sterówki. - Spodziewa się pan kogoś? - spytała szypra. - Nie - odparł. - Czy można się tu gdzieś ukryć? - Niech się pani nie martwi -powiedział. -Nie pozwolę, żeby coś się pani stało. - Nie wie pan, z jakimi ludźmi ostatnio się zmagałam - przestrzegła go. - Zabiją pana. Szyper znów odchrząknął. Nie zdejmując lewej ręki z koła sterowego, sięgnął do szafki na ścianie i wyj ął rewolwer. Wsunął broń do kieszeni. Motorówka podpłynęła do burty i jej silnik zgasł. - Snopes! - zawołał szyper. - Zostaw teraz te liny. Chodź tutaj i trzymaj ster. Szyper oddał ster swojemu pierwszemu - i jedynemu - oficerowi. Posłał Alecii uśmiech pełen otuchy. - Lepiej proszę pozostać tutaj, panienko. Jakiś mężczyzna wskoczył z pokładu motorówki na „Mary Re-illy". Niemal stracił przy tym kapelusz, ale udało mu się go chwycić, zanim wpadł do brudnej wody w rzece. - Lepiej wracaj tam, skąd przybyłeś, synu. - Szyper machnął lufą pistoletu. - Ona nie chce cię widzieć. - Jones! - krzyknęła Alecia ze sterówki. Indy uśmiechnął się i podniósł ręce do góry. - W porządku, kapitanie - powiedziała Alecia. Zeszła ze sterówki. - Ma z nami płynąć? - To nie jest żaden z tych ludzi, których się obawiam - wyjaśniła Alecia. - W każdym razie nie boję się go aż tak bardzo. Proszę, niech mu pan pozwoli zostać. Indy uśmiechnął się i pomachał komuś w motorówce. Ruszyła pędem w stronę Londynu, pozostawiając za sobą pienisty ślad. - Chwileczkę - odezwał się szyper. -Nie do wodzę jakimś przeklętym statkiem pasażerskim dla ubogich. Z przyjemnością zabrałem panią na pokład, panienko, ale... 103 - Zapłacę - odezwał się Indy. Szyper odchrząknął. - No, to co innego. - Jones - westchnęła Alecia. Objęła go w pasie i uścisnęła. -Zmieniłeś zdanie. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś cię ujrzę. Jak mnie znalazłeś? Uśmiech Indy'ego wyglądał nieco głupawo. - Jesteś mi potrzebna - oznajmił. - Och, nie - powiedziała Alecia. Puściła go i cofnęła się. - Ty łotrze. Śledziłeś mnie, prawda? - Nie mogłem pozwolić, żebyś odeszła sama - stwierdził Indy. - Musiałem się upewnić, że nikt cię nie śledzi. Poza tym chcę, żebyś pomogła mi odnaleźć Alistaira. - To po to ci jestem potrzebna? - zezłościła się. - Tylko o to ci chodzi? Zostawiłeś mnie na ulicy jak gumę do żucia, którą zdrapałeś z podeszwy, a teraz zjawiasz się tutaj, bo liczysz na moją pomoc? -Ależ powiedziałaś, że mam zapomnieć o... - A ty mi uwierzyłeś? - Cóż... Szyper wkroczył pomiędzy nich. - Czy mam go wyrzucić za burtę, panienko? - spytał. - Wygląda na dość sprawnego. Dopłynie stąd do brzegu. - Tak - przyzwoliła. - Proszę go wyrzucić za burtę, j ak te śmierdzące śmieci. - Alecio - poprosił Indy. Spojrzał tęsknie za motorówką, ale ta znikła już z pola widzenia. - Nie - powiedziała. - Niech go pan nie wyrzuca. To zbytek łaski. Ja się z nim policzę - to będzie lepsza kara. W zasadzie też mi jest potrzebny, żeby pomógł odszukać brata. Od tej pory stanie się to naszą wspólną sprawą, rozumiesz, doktorze Jones? - Myślałem, że to wszystko... - Och, bądź cicho - warknęła Alecia i odeszła. Szyper schował pistolet do kieszeni. - Lepiej od razu mi zapłać, synu - powiedział. - Nie wiem, jak długo pozostaniesz z nami. Indy położył kopię manuskryptu Voynicha na stoliku w malutkiej kabinie na dolnym pokładzie. Zdjął ze swego notesu gumkę 104 recepturkę, wygładził jego kartki i zaostrzył ołówek scyzorykiem. Alecia zeszła po schodach, ale zatrzymała się, gdy zobaczyła Indy'ego. - Przepraszam - powiedziała. - Zostawię cię w spokoju. Szukałam tylko toalety. - Nie ma toalety - odparł Indy. - Już pytałem. -A więc... - Za burtę - wyjaśnił Indy. Alecia zmarszczyła nos. - To może poczekać - stwierdziła filozoficznie. - Co robisz? - Szukam jakichś wskazówek - odparł Indy. - Nie dasz rady tego odczytać - oświadczyła protekcjonalnym tonem. - Wiem, ale coś może tkwić w rysunkach. - Potrzebujesz pomocy? - Czy to propozycja? - To jest współpraca zawodowa - odparła chłodno. - Godzę się robić, co do mnie należy. - To dobrze - powiedział Indy. - Usiądź. Może mogłabyś mi wyjaśnić, co to wszystko oznacza. Pomogłaś Alistairowi odszyfrować fragmenty, prawda? - Nic z tego nie pamiętam - oznajmiła. - Gdy wróżyłam, to jest pomagałam mu to przetłumaczyć, byłam jakby w transie. Tylko on posiada transkrypcję. Nie mam zielonego pojęcia, co mówiłam. Indy westchnął. - A rysunki? Alecia przewertowała kartki. - Przykro mi. Nic dla mnie nie znaczą. Sam manuskrypt jest oczywiście kolorowy. To może stanowić część szyfru. - Wziąłem to pod uwagę. Jesteśmy na gorszej pozycji, ponieważ nie mamy oryginału. Jednak powinniśmy spróbować. Musi istnieć sposób, żeby odnaleźć w tym jakieś znaczenie. Alecia przytaknęła. Wyjęła z torebki Kamień Przewodni i położyła go na stole. - Co robisz? - Powiedziałeś, że powinniśmy spróbować. Jestem gotowa. Skoro udało mi się to z Alistairem, może uda mi się też samej. 105 - Uważam, Alecio, że to wszystko przypomina czarnąmagię -stwierdził Indy. -Nie musisz w to wierzyć. Masz jedynie robić notatki. Poza tym, mówisz tak, żeby nieco chronić swój wizerunek naukowca. Uważam, że naprawdę wierzysz w to dość mocno, doktorze Jones, tylko nie chcesz się do tego przyznać. Indy potrząsnął głową. - Gry salonowe - stwierdziła. - Ale proszę bardzo. Położyła Kamień Przewodni na kopii manuskryptu. Odchrząknęła, przeczesała włosy palcami i wzięła głęboki oddech. Wypuściła go powoli, wpatrując się w kamień. - Czy masz dość światła? Alecia westchnęła i zamknęła oczy. - Musisz być cicho - powiedziała. Pochyliła głowę, otworzyła oczy i wpatrywała się w grudkę obsydianu. Przez pierwsze dziesięć minut nic się nie wydarzyło. Nagle jej czoło, zmarszczone od koncentracji, rozluźniło się. Jej oddech spowolniał i stał się bardziej regularny, a wzrok stał się tępy i niewidzący. Pochyliła się niżej nad kopią. Włosy opadły jej wokół twarzy, a prawa dłoń przesuwała Kamień Przewodni wzdłuż linijek szyfru. „Niech Bóg będzie pochwalony za wieczne zsyłanie na nas swoich darów. Przyłączcie się do naszej modlitwy za proroka Abrahama i jego rodzinę, którym ta księga, z całą pokorą, jest poświęcona. Pokój z nimi!" Indy był zaszokowany. Alecia mówiła głosem mężczyzny, starca. Indy wziął ołówek i zaczął pisać. „Oto opowieść al-Jabira ibn-Hayyana, mająca wyjaśnić mądrość, jaka spłynęła na mnie po tym, jak opuściłem Grób Hermesa i objąłem w posiadanie Tabulę Smaragdinę. Oświadczam: Ci, którzy wejdą do jaskini, a nie sączystego serca, zachorująi umrąw ciągu dwóch niedziel, a ci którzy nieostrożnie otworzą złotą tubę, zawierającą kamień, będą ukarani tam, gdzie stoją". Indy zaczął pisać szybciej. „Oto objawienia Hermesa: Nie mów rzeczy, które są fałszem, ale takie, które są pewne i prawdziwe. Co jest na dole, znajdzie się na górze, a co jest na górze, znajdzie się na dole. Jako że wszelkie rzeczy powstały z jednego słowa Boga, tak wszelkie rzeczy powstają z tej jednej, poprzez adaptację. 106 Szukaj prima materia, bo to ona skieruje na ciebie chwałę w całym świecie i ciemność cię ominie. To jest pierwsza droga do Kamienia. Jest stopiona z ognia, zrodzona z wody, przyniesiona wiatrem z powietrza i spłodzona z ziemi. Jest wszędzie. Tworzą ją kobiety, bawią się nią dzieci. Uwolnij się od wszelkiej dumy, hipokryzji i przywary. Człowiek zły zawsze odniesie porażkę". Głowa Alecii opadła i kobieta zachwiała się na krześle. Indy rzucił ołówek. Wyciągnął obie ręce ponad stołem i chwycił ją za ramiona. Mrugając otworzyła oczy. Rozejrzała się zdezorientowana. Przełknęła ślinę i wyprostowała się. - Nic mi nie jest - powiedziała. - Nie wyglądasz dobrze - zauważył Indy. - Wszystko ze mną w porządku - zapewniła. - Dowiedziałeś się czegoś? - Tak. - Indy podsunął jej notes. - Jednak obawiam się, że to nasuwa więcej pytań niż odpowiedzi. Przewróciła kartki notesu. - Masz ohydny charakter pisma - stwierdziła. - Czego oni was uczą w tej Ameryce? Teraz ty jesteś mi potrzebny, żeby to odszyfrować. Co tu jest napisane? - Spieszyłem się- wyjaśnił. Spojrzał na linijkę, przy której spoczął jej palec. -Prima materia. To znaczy materia pierwotna. - Ach, to są dwa słowa. Nigdy bym się nie domyśliła. A tu? Indy spojrzał znowu. - Tabula Smaragdina - odczytał. - Szmaragdowa Tablica. Alecia oparła się na krześle. - Ten al-Jabir - powiedziała. - Jeśli mnie pamięć nie myli, to był arabski mistyk i matematyk, po którym odziedziczyliśmy współczesną algebrę, prawda? - Tak - potwierdził Indy. - Ponieważ jego nazwisko jest trudne do wymówienia, utożsamiano je również z niezrozumiałą mową. I to właśnie mamy tutaj - listę bezsensownych zagadek. Alecia wstała od stołu. - Jestem wykończona - oznajmiła. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, położę się na trochę. Proszę, obudź mnie, zanim dotrzemy do kanału. Tam wyrzucą śmieci i będziemy musieli znaleźć inny statek. 107 Położyła się na koi ustawionej wzdłuż przeciwległej ściany. Po chwili zasnęła. Indy znalazł w szafce nad głową postrzępiony koc i okrył ją. Wrócił do stołu, nerwowo przejechał palcem wzdłuż transkrypcji, po czym schował notes. Przyglądał się Alecii podczas snu. Wziął ołówek i zaczął szkicować coś na pustej stronie w notesie. To była Alecia z rozpuszczonymi włosami, lekko rozchylonymi ustami, o spokojnych rysach. Szczególną uwagę poświęcił uszom, pięknie rzeźbionym i bardzo drobnym, oraz delikatnemu, zadartemu nosowi. Jej twarz w kształcie serca teraz wydawała się szczególnie dziecinna. Chciał uwierzyć w jej historię. Łatwo mu było wyobrazić sobie Alecięjako siedmioletnią dziewczynkę, która dowiaduje się, że jest ostatnią z potężnej nacji. Widział niemal, jak każąjej położyć się nieruchomo na stole w jakimś zakładzie tatuaży i jak igły przebij aj ą skórę, tworząc odwieczny wzór. Jednak Indy nie uważał tego tatuażu za coś szpetnego. W zasadzie ten fragment, który zdołał ujrzeć, jeszcze dodawał Alecii krasy. Chciał zobaczyć pozostałą część tatuażu. Wyobraził sobie, że widzi wzór rozwij aj ący się na jej plecach, jak para delikatnych skrzydeł. Odłożył ołówek i przetarł oczy. Mimo że Indy nie ufał Alecii, zdał sobie sprawę, że zaczynało mu na niej zależeć. Złożył głowę na splecionych ramionach i zapadł w głęboką, pozbawioną snów drzemkę. Obudził go odgłos kroków na pokładzie i dźwięk gniewnych głosów. Zgarnął swój notes i kopie manuskryptu i umieścił je w skórzanej torbie, wraz z wypełnionym do połowy pudełkiem naboi kaliber 0.38, które wziął z półki w kabinie. Najwyraźniej do pistoletu szypra pasowała taka sama amunicja jak do webleya. Ukląkł koło Alecii i obudził ją, potrząsając delikatnie. - Dopłynęliśmy? - spytała sennie. - Cicho - powiedział. - Mamy towarzystwo. Złapał Alecię za rękę i pociągnął w górę schodów, do drzwi kabiny. Na zewnątrz wciąż panowała ciemność, ale widać było snopy światła latarek tańczące na rufie. Na dziobie szyper kłócił się z grupą żołnierzy. Indy słyszał podniesiony, gniewny głos staruszka, domagającego się wyjaśnień, dlaczego wtargnięto na pokład jego łodzi. Dwóch mężczyzn przytrzymało mu ręce za plecami, 108 a trzeci wepchnął do ust końcówki wełnianego szalika. Za nimi rysował się oświetlony, znajomy kształt dwukadłubowej latającej łodzi, która unosiła się cicho na wodzie. - Jak nas znaleźli? - zadała pytanie Alecia. - Nie wiem - odparł Indy. - Ale musimy się ukryć. - Gdzie? Na takiej małej łodzi nie można schować nawet ratlerka. Skoro nas dopadli, to możemy od razu stawić im czoło. Zginiemy bohaterską śmiercią. - Przestań, księżniczko - powiedział Indy, chwycił kapelusz i wyciągnął ją z kabiny. - Nie jestem jeszcze gotów zginąć bohaterską śmiercią. - Przeszukajcie łódź - rozkazał Luigi, gestykulując obolałymi, zabandażowanymi rękami. Pojawiło się pół tuzina atlantici, przedzierających się w stronę kajuty pomiędzy stertami śmieci. -Wiem, że tu są. Zachowajcie ostrożność. Amerykanin jest uzbrojony, choć raczej kiepsko strzela. - Wygląda na to, że przy twoich cygarach nie musi strzelać celnie - zadrwił Sarducci. Luigi wzruszył ramionami. -1 tak miałem rzucić palenie. - Jesteś pewien, że właściciel motorówki powiedział prawdę? - Oświadczenia składane w obliczu śmierci na ogół są prawdziwe - stwierdził Luigi. Gdy żołnierze weszli do jedynej kajuty na statku, szyper zamknął oczy. - W kajucie nikogo nie ma! - krzyknął po włosku jeden z żołnierzy. - Ale znaleźliśmy to. - Podniósł w górę torebkę Alecii. - Przynieś ją tutaj - rozkazał Sarducci. -Awięc na pokładzie twojej łodzi nie ma żadnej kobiety, co? - odezwał się Luigi. - Pewnie zawsze zabierasz damską torebkę, gdy wyruszasz w morze. Zastanawiam się, co jeszcze ze sobą nosisz. - Luigi przeszukał kieszenie szypra i znalazł broń. - Spodziewałeś się kłopotów? - spytał Luigi, niezdarnie otwieraj ąc rewolwer zabandażowanymi rękami i przyglądając się sześciu lśniącym nabojom. Sarducci przeszukał torebkę. 109 - Nienawidzę tych śmieci, które kobiety noszą ze sobą - stwierdził, wyrzucając za burtę szminkę, puder i szczotkę do włosów. -A to coś nowego. - Wyjął Kamień Przewodni i podniósł go do góry. - Są tutaj. Luigi z uśmiechem zamknął rewolwer. Przysunął się do twarzy staruszka. - Posłuchaj mnie. Nienawidzę kłamców. Uderzył szypra lufą w twarz tak mocno, że trzymający go mężczyzna niemal upadł na plecy. Snopes, który szamotał się z napastnikami w sterówce, poddał się, gdy mu przyłożyli do karku karabin maszynowy. Luigi wyciągnął szalik z ust szypra. Starzec nadal patrzył na niego z pogardą, mimo że pomiędzy oczami ciekła mu krew. - Gdzie oni są? - spytał Luigi. Szyper milczał. - Przeszukajcie resztę tej cuchnącej namiastki łodzi - rozkazał Luigi po włosku. - Są gdzieś tutaj. Nie zrańcie dziewczyny. Potrzebna nam jest cała i zdrowa. Gdy znajdziecie Amerykanina, przyprowadźcie go do mnie. Chcę go zabić własnoręcznie, z szacunku dla moich braci. Dziesięć minut później żołnierze zakończyli drobiazgowe przeszukiwanie dolnego i górnego pokładu. Luigi zaczął chodzić tam i z powrotem i rzucać rozkazy, żeby przeszukać statek jeszcze raz. - Uspokój się - odezwał się Sarducci. -Nie zajrzeliśmy wszędzie. Jest jeszcze jedno miejsce, gdzie mogli się ukryć. Właściwie aż samo się nasuwa. - Co masz na myśli? - spytał Luigi. - Już nie ma gdzie... ach, śmieci. Ale są ich całe góry. Czy mamy przetrząsnąć każdą gnij ącą stertę? Sarducci zwrócił się do szypra. -Wyrzucasz odpadki tutaj, w kanale? Bierz się więc do roboty. Starzec potrząsnął głową. - Widzisz? - odezwał się Sarducci do Luigiego. - Mam rację. Nigdy się nie mylę, prawda? Powiedzcie temu człowiekowi w sterówce, żeby wyrzucił śmieci, albo sam się znajdzie pośród nich. -Ale dziewczyna- zaoponował Luigi. - Mieliśmy jej nie tknąć. - Robimy co w naszej mocy - powiedział Sarducci. - Ale Jo-nes musi umrzeć. Skoro zabrał ze sobą dziewczynę, to jak mamy ją 110 ochronić przed śmiercią? Poza tym, jeśli uda nam się odzyskać jej ciało, to nam wystarczy. Każ mu wyrzucić to paskudztwo. Snopes odmówił. Lufa karabinu mocniej przywarła mu do pleców. Usłyszał odgłos odbezpieczanego zamka. - Jeszcze jedna rzecz - dodał Sarducci. - Zapal silnik i włącz śrubę, dobrze? Na wolnych obrotach, to powinno wystarczyć. Opłyń nasz samolot szerokim łukiem. - Kapitanie?! - krzyknął Snopes. - Zrób jak każą! - odkrzyknął starzec. - Bóg to wybaczy. Snopes nacisnął starter i dieslowski silnik zaczął terkotać. Następnie przesunął dźwignię luku ładowni numer jeden, co spowodowało, że hydrauliczne drzwi na pokładzie otworzyły się do środka. Tony odpadków wpadły do zimnego kanału La Manche przy akompaniamencie szczurzych pisków. Atlantici wpatrywali się w wodę z karabinami maszynowymi gotowymi do strzału. Za rufą, w pobliżu śrub, wykwitł na wodzie kwiat kotłujących się śmieci. - Widzicie coś? - spytał Sarducci. - Tylko szczury - padła odpowiedź. - Masę szczurów. - Teraz następne - zawołał Sarducci. Snopes przeżegnał się i nacisnął pozostałe dwie dźwignie. W trzeciej ładowni, pod stertą fusów od kawy, skorup od j aj ek, gazet, w które kiedyś zawijano rybę z frytkami i setki innych rzeczy cuchnących jeszcze gorzej, Indy mocno trzymał Alecię. - Utoniemy - wydyszała. - Nie utoniemy - odparł. Kopniakiem odpędził szczura od swo-jej kostki. - Rozluźnij się. Oszczędzaj siły. Góra śmieci zadrżała, gdy otworzyła się ładownia numer dwa i jej ładunek wpadł do morza. - Kiedy wpadniemy do wody, płyń w dół i jak najdalej od śrub. Wypłyniesz po drugiej stronie. Taki jest nasz plan. - To ma być plan? - spytała Alecia. - Nie umiem pływać! - Och -jęknął Indy, gdy drzwi pod nimi zaskrzypiały. Mocno złapał Alecię za rękę. - To wiele zmienia. Weź głęboki oddech i nie szamocz się... Nagle ruszyli w dół wraz z odpadkami. Woda w kanale była lodowata. Indy zmusił się do otwarcia oczu, mimo że woda piekła jak żądło, ale niczego nie widział. Czuł jednak, jak dziesiątki szczurów młócą wodę wokół nich. 111 Rozluźnił uścisk na dłoni Alecii i obrócił ją w wodzie, po czym chwycił lewą ręką pod pachy i przyciągnął mocno do siebie. Zanurkował jak mógł najgłębiej ze swoim balastem, kopiąc mocno wodę nogami i wiosłując swobodną ręką. Alecia szamotała się i wbijała mu paznokcie w dłoń, ale jej nie puścił. Płynął tak długo, że miał wrażenie, iż płuca mu pękną, a nawet jeszcze wtedy zmusił się, żeby popłynąć trochę dalej. Zaczęło mu dzwonić w u-szach, a w głowie szalały błyskawice. Nagle stracił orientację, gdzie jest góra, a gdzie dół. Brakowało mu oddechu, od lodowatej wody zaczynały sztywnieć mięśnie, płuca go paliły i nie wiedział, w którą stronę płynąć, by dotrzeć na powierzchnię. Wydmuchnął z nadwerężonych płuc resztkę powietrza. Bąbelki poleciały ku górze i gdy otarły się o jego policzek, domyślił się, jaki obrać kierunek. Wydostali się na powierzchnię wody i Indy z ulgą napełnił płuca nocnym powietrzem. Alecia otworzyła szeroko usta, nabrała tyle samo powietrza, co i wody, i zakrztusiła się. Gdy już chwyciła oddech, ale zanim jeszcze zdążyła krzyknąć, Indy przykrył jej usta dłonią i pokręcił głową. W końcu poznał po jej oczach, że zrozumiała, i puścił jej usta. Młócił ramionami wodę za nich oboje. Znajdowali się kilka metrów od lewej burty łodzi. Sarducci wraz z pozostałymi stali na rufie i patrzyli, jak śruby mielą śmieci. Z rury wydechowej, w rytm dźwięku dieslowskiego silnika, buchał czarny dym. Szyper stał przy okrężnicy i przecierał szalikiem krwawiącą twarz. Kątem oka dojrzał w wodzie Indy'ego i Alecię. Jones przyłożył palec do ust i potrząsnął głową. Łódź powoli odpłynęła. Indy czuł, jakby miał nogi z ołowiu. Był bliski wyczerpania. Za nimi kołysał się hydroplan. Wnętrze kokpitu ulokowanego pomiędzy skrzydłami było oświetlone i Indy widział, j ak pilot przygląda się dokumentom przypiętym na tablicy kontrolnej. Wszyscy pozostali znajdowali się na łodzi ze śmieciami. Indy miał przynajmniej taką nadzieję. - Mam cię - szepnął Indy do ucha Alecii. - Popłyniemy bardzo cichutko, księżniczko. Ale liczę na twoją pomoc - postaraj się rozluźnić i dryfować na wodzie. 112 - Dokąd zmierzamy? - spytała Alecia patrząc, jak łódka, już bez odpadków, oddala się powoli. - Musimy złapać samolot - odparł Indy. Alecia dygotała w ciemności, za skrzynką z częściami zamiennymi w tylnej części lewego kadłuba samolotu savoia-mar-chetti 55 lecącego na wysokości pięciu tysięcy metrów przez nocne niebo. - Jones - powiedziała, szczękając zębami. - Zamarzam. Mam lód we włosach. - Musimy zdjąć te mokre ubrania - stwierdził Indy. - Ch-ch-chciałbyś - odparła Alecia. - Nie przejmuj się - zachichotał. - Dalej, ściągaj ciuchy. Jest tutaj ciemno jak w jaskini, więc będę musiał wysilić swoją wyobraźnię. - Założę się, że wyobraźnię masz z-z-znakomitą. -Postaram się znaleźć jakiś brezent lub coś w tym rodzaju, czym mogłabyś się okryć - powiedział Indy. Po omacku przecisnął się pomiędzy skrzynkami i pudełkami, aż dotarł do ścianki, na której umieszczone były narzędzia. Zesztywniałymi palcami potrącił wiszący na haku klucz francuski i skrzywił się, gdy klucz z łoskotem spadł na pokład. - Przepraszam - szepnął. Przesunął dłońmi po narzędziach i natrafił na rząd półek. Na najwyższej z nich wymacał jakieś pudło, po czym jego palce dotknęły materiału. Sterta koców. Obok pudła stała metalowa skrzynka. Otworzył ją i wyszperał świeczkę oraz pudełko zapałek. - Zapalę zapałkę - powiedział. - Nie będę patrzył. - Jestem tak zmarznięta, że wszystko mi jedno - odparła. Potarł zapałkę i odganiając parę z własnego oddechu przejrzał zawartość metalowej skrzynki. Był to zestaw ratunkowy, zawierający środki pierwszej pomocy, konserwy i butelkę z wodą. Obok półki znajdowała się szafka, w której wisiały ubrania. - Strzał w dziesiątkę - ucieszył się Indy. Zgasił płomyk. Wsunął kombinezony i koce pod pachę i ze skrzynką w dłoni, po omacku, wrócił do miejsca, gdzie za największą skrzynią siedziała Alecia. Gdy rozwijał naelektryzowany koc, żeby okryć nim S-Indiana... 113 Alecię, poj awiła się iskra i przez chwilę wytatuowane plecy dziewczyny zostały oświetlone delikatną, niebieskawą poświatą. - Niezwykle pomysłowe, Jones - stwierdziła Alecia, gdy owi-nąłjąkocem. - Teraz pewnie na mnie wpadniesz, oczywiście przez czysty przypadek. - Bez wątpienia - odparł Indy. - Trzymaj, znalazłem trochę jedzenia. Możesz zacząć od tego. Sądząc po dotyku, to paczka krakersów. - Mogą to być nawet świece samochodowe. I tak zjem. Indy podał jej pudełko. -Teraz ja się przebiorę- oświadczył. Zdjął swoje ubranie i nałożył na siebie kombinezon mechanika, który znalazł w szafce. Następnie wyjął z zestawu ratunkowego jedną ze świec, zapalił ją drżącymi palcami i nalał na pokład pomiędzy nimi kilka kropli stearyny. - Czy to bezpieczne? - spytała Alecia. -Nie czuję tutaj zapachu benzyny - odparł Indy, ustawiając świeczkę na stearynie - Ale w nosie mam pełno lodu. Straciłem powonienie. Alecia wzięła drugi koc i zaczęła strząsać z włosów kawałki sopli. - To był dzień pełen mocnych wrażeń - stwierdziła. - Strzelano do mnie, niemal wyleciałam w powietrze i prawie spłonęłam. Goniło mnie kilku uroczych dżentelmenów w czerni i próbowano mnie utopić w morzu wraz z ładunkiem śmieci. Na domiar grozi mi zamarznięcie na pokładzie faszystowskiego samolotu, który leci nie wiadomo dokąd- i wszystko to miało miejsce, nim zdążyła upłynąć doba od chwili, gdy cię poznałam. Jones, czy twoje życie wygląda tak przez cały czas? -Nie - odpowiedział. - Czasami jest ekscytująco. - Zdjął wieczko z jednej z konserw, wetknął do środka palec i przyłożył go do koniuszka języka. - Sardynki - oznajmił z niechęcią. - Uwielbiam sardynki - oświadczyła Alecia. - Proszę -poczęstowałjąlndy. Wyjął ze skrzynki drugą konserwę i zdjął wieczko. - Umiesz czytać po włosku? Ja też nie. Podobno podróże powietrzne mają ogromną przyszłość. Jeśli tak jest, to powinni zadbać o lepsze jedzenie. O, to smakuje nieco lepiej. -Co to jest? - Jakieś konserwowe mięso - odparł. 114 Jedząc Indy wyjął swój pistolet i zaczął go wycierać kocem. Gdy go otworzył, by przejrzeć naboje, z lufy wyleciał sopel lodu i pokruszył się na podłodze. - Mój zegarek też nie działa - powiedział Indy, potrząsając nim i przykładając do ucha. - Ale moim zdaniem lecimy od mniej więcej godziny. Prawdopodobnie zdążamy w stronę Rzymu. - Ile to potrwa? - Rzym leży chyba ponad trzy tysiące kilometrów od Londynu, licząc w linii prostej. Jeszcze dziesięć albo dwanaście godzin. Jeśli dopisze nam szczęście, to nie zajrzą tutaj aż do lądowania. -A jeśli szczęście nam nie dopisze? Indy wzruszył ramionami. - To lepsze niż utonięcie, księżniczko. Alecia zj adła ostatnią sardynkę i odstawiła puszkę na bok. Owinęła się szczelniej kocem i przysunęła się do Indy'ego. - Jones... - zaczęła. -Tak? - Chciałam ci podziękować - oznajmiła. - To był najbardziej przerażaj ący dzień w moim życiu, ale nigdy nie czułam się tak żywa, jak dzisiaj. I wiem, że tkwię w tym wszystkim z winy Alistaira, nie twojej. Indy udawał, że przegląda webleya. Alecia położyła dłoń na lufie i zabrała mu broń. - Spójrz na mnie - powiedziała. - Niezależnie od tego, co się stanie, czy to przeżyję, czy nie, chcę żebyś wiedział, że nie żałuję ani jednej chwili. - Chroń mnie, Panie - rzekł Indy i spojrzał w jej oczy. Pocałował ją. Mimo śmieci, morskiej wody i sardynek, pocałunek był niezwykle apetyczny. Koc zsunął jej się z pleców, ale mimo zimna nie uczyniła ruchu, żeby go poprawić. Gdy ich usta rozdzieliły się, Indy'emu znów zabrakło powietrza. - Alecio - powiedział bez tchu. - Posłuchaj, Jones, za piętnaście minut możemy nie żyć. Któryś z tych czarnych oprychów wejdzie tymi drzwiami i to będzie nasz koniec. Nikt, ale to nikt nigdy się nie dowie, co się z nami stało. Usiłuję ci powiedzieć, że ja... Indy zasłonił jej usta palcami. -Nie mów tego - poprosił. - Jeśli to powiesz, ja też to powiem, a wtedy już po tobie. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale uwierz 115 mi. Już cztery czy pięć razy niemal zostałaś zgładzona i to gdy mi się zdawało, że cię lubię. - O czym ty, do diabła, mówisz? - Wzięła kombinezon ze sterty, którą przyniósł Indy, i zaczęła go wkładać. Jones odwrócił głowę. - Jeśli nie wydaję ci się atrakcyjna, wystarczy to powiedzieć. Wiem, że jestem tylko bibliotekarką. Na pewno nie jestem tak wspaniała jak twoje kobiety rozproszone po całym świecie, doktorze Jones, ale przynajmniej szczera. Nie musisz szukać wymówek. - Usiłowałem ci wyjaśnić... - Co wyj aśnić? - Zapięła kombinezon, wytarła łzę z kącika oka i owinęła się szczelniej kocem. - Że nie mogę dopuścić do tego, by obudziło się we mnie uczucie do ciebie - powiedział. - Gdy kilka tygodni temu byłem w dżungli, natknąłem sięnapewien... pewną rzecz, z którą wiąże się szczególnie przykre... ostrzeżenie. - Klątwa? Indy pokiwał głową. Nie było to ani zaprzeczenie, ani przytaknięcie, ale coś pomiędzy. - Wybacz mi, ale chyba stać cię na coś więcej - stwierdziła Alecia. - Mógłbyś mi powiedzieć, że jesteś żonaty, albo że twoja narzeczona umiera na jakąś okropną chorobę, albo że byłeś ranny na wojnie. Ale klątwa? To naprawdę żałosne. Indy przełknął ślinę. - Nie tylko nie uważasz mnie za atrakcyjną, ale do tego mi nie ufasz. Dlaczego tak trudno ci wierzyć? Nie, nie odpowiadaj, to nie ma znaczenia. Potrafię sobie poradzić ze świadomością, że mnie nienawidzisz. Powinnam pamiętać, że biorę udział w tej... przygodzie... by znaleźć swojego brata. - Alecio, ja po prostu nie chcę, żeby coś się stało. - Tego już dowiodłeś niezbicie - odparła. - Teraz, o ile nie masz nic przeciwko temu, chciałabym trochę odpocząć. Jeśli za kilka godzin mają mnie zastrzelić, to wolałabym być wtedy wyspana. Indy obudził się nagle, gdy zmalało natężenie warkotu silników. Kiedy lataj ąca łódź wykonała ostry łuk w dół, podchodząc do lądowania w Ostii, bazie hydroplanów koło Rzymu, snopy światła wpadające przez iluminatory w sterburcie zaczęły krążyć powoli po wnętrzu ładowni. 116 Indy zauważył, że armada Balbo już jest zakotwiczona w dokach, jak potężne stado kanadyjskich gęsi. Port wypełniły statki wszelkiego rodzaju, a łodzie strażackie wyrzucały w górę fontanny wody, by uczcić triumf. - Alecio - powiedział Indy. - Już czas. - Nie - zamruczała. - Chcę jeszcze trochę pospać. - Dobrze, ale prześpisz swoją egzekucję. Otworzyła oczy. - Myślałam, że mi się to wszystko śni - stwierdziła. Usiadła i przetarła oczy. - Mój Boże, wciąż jestem na tej okropnej, latającej łodzi. Ale przynajmniej znów mi ciepło. Naprawdę sądzisz, że nas zastrzelą? - Chyba że nas nie znajdą- odparł Indy. - Pomóż mi tu posprzątać. Myślę, że możemy wepchnąć się do szafek i poczekać w ukryciu, aż będzie bezpiecznie. 6. Wieża Wiatrów Długo po tym, jak zgaszono silniki i bezpiecznie zacumowano SM.55, dwaj podejrzani mechanicy opuścili latającąłódź przez luk w dziobie kadłuba na sterburcie i ruszyli niepewnym krokiem po kei, w stronę doku. Wyższy wymachiwał trzymaną w prawej ręce ciężką, czerwoną skrzynką na narzędzia, a drugi, mniejszy, szedł kilka kroków za nim, z twarzą skrytą pod hełmem lotniczym z na-usznikami. Na końcu kei faszystowski żołnierz opierał się na karabinie i palił papierosa. Przyjrzał się nadchodzącej parze. Gdy go mijali, Indy skinął głową. - Uno momento — odezwał się żołnierz. Przytrzymał karabin w zagięciu lewej ręki, podczas gdy prawą gmerał w kieszeni w poszukiwaniu kartki papieru. Znalazł ją, rozwinął i wpatrywał się w nią z papierosem wetkniętym w kącik ust i z oczami zmrużonymi od dymu. Indy uśmiechnął się szeroko. - Mozarella - wymamrotał. - Che ha detto? - spytał żołnierz, przeglądając listę. Po raz ostatni zaciągnął się papierosem i wrzucił niedopałek do wody. Indy kciukiem dał znak Alecii. - Ravioli. Alecia przytaknęła; kosmyk rudych włosów wysunął się spod hełmui opadłjej na prawe oko. Żołnierz przyglądał się przez chwilę, po czym rzucił listę i usiłował chwycić karabin. Indy uderzył go w skroń ciężką skrzynką z narzędziami. Karabin upadł na deski, a żołnierz przeleciał tyłem przez barierkę i wpadł 118 do wody. Indy rozejrzał się, czy ktoś jeszcze usłyszał plusk. Byli w doku sami. Krawędzią buta zepchnął do wody karabin. Schowali się za barakiem i zdjęli kombinezony. Po spodem mieli własne ubrania, już niemal suche. Indy otworzył skrzynkę i wyjął swoją torbę. Następnie nałożył skórzaną kurtkę. - Mozarella i Ravioli? - zdziwiła się Alecia, wrzucając hełm do wody i przeczesując ręką włosy. - Tylko takie nazwiska dla nas przyszły ci na myśl? Nie Boticelli i Rafael albo Polo i Kolumb. A może Marconi? Lubię go. Indy nasadził na głowę wyświechtany i poplamiony kapelusz i spróbował wyprostować rondo. - Wciąż jestem głodny - oświadczył. Po krótkiej podróży z zawrotną szybkością, z kierowcą, który nie znał ani słowa po angielsku, ale wygłaszał nieustający monolog, przerywany tylko po to, by nacisnąć klakson i przekląć głupotę innych szoferów, Indy i Alecia dotarli do Rzymu. Podstarzały, żółty fiat zatrzymał się dopiero przy krawężniku przed hotelem „Inghilterra" przy Via Bocca di Leone. - Pewnie przyjął, że wszyscy ludzie mówiący po angielsku zatrzymują się w hotelu ,,Anglia" - skomentowała Alecia, gdy Indy wręczał kierowcy żądaną sumę lirów. - Wielokrotnie słyszałam o tym miejscu, ale nigdy nie sądziłam, że tu zamieszkam. Jak cudownie będzie wziąć kąpiel i przebrać się. - Pomyśl, księżniczko - powiedział Indy, patrząc, jak fiat pędem odj eżdża w noc. - Skoro on wie, że zatrzymuj ą się tutaj wszyscy przyjezdni anglojęzyczni, wie o tym również tajna policja Mus-soliniego. To nie dla nas. Szli dalej. Minęła już doba od powrotu armady powietrznej, ale Wieczne Miasto wciąż żyło bohaterskim wyczynem Balbo i jego atlantici. Mussolini uściskał Balbo, gdy tylko ten wyszedł na brzeg, i ucałował lotnika po bratersku w obydwa policzki. Oświadczył, że Atlantyk stał się włoską sadzawką. Kadra w białych mundurach przemaszerowała triumfalnie pod łukiem Konstantym, j ak powracaj ący legion rzymski. Indy podszedł do lady recepcji w hotelu „Royal des Etrange-res" obok Piazza Colonna, a Alecia usiadła w holu i bacznie obserwowała drzwi wejściowe. 119 - Czy mówi pan po angielsku? - spytał Indy. - Jak najbardziej! - wykrzyknął właściciel, łysy mężczyzna z sumiastym wąsem. -1 to gramatycznie! Jak się pan miewa? Nazywam się Giuseppe Rinaldi. - Proszę mi powiedzieć - Indy pochylił się nad ladą. - Czy w tym przybytku można liczyć na zachowanie... dyskrecji? - Ależ oczywiście - odparł Rinaldi. - Kiedyś zatrzymać się tutaj II Duce z kochanką i Rinaldi nie mówić nikomu. Rinaldi zabierać sekrety ze sobą do grobu. - Wspaniale - odparł Indy. - Jesteście kochankami, prawda? - spytał Rinaldi i przygryzł pięść. - Nieco intrygi? Może ona należy do kogoś innego... jest żoną innego! I przyjechaliście nacieszyć się waszą zakazaną miłością w najpiękniejszym mieście świata? Moje serce łamać się dla was. Ale Rinaldi rozumieć. - Nie, nie rozumie pan - sprostował Indy. - Nie jesteśmy kochankami. - Ach, oczywiście, nie j esteście - przytaknął Rinaldi i mrugnął konspiracyjnie. - Poproszę o oddzielne pokoje. -Oczywiście! - Rinaldi wyciągnął dwa mosiężne klucze. -Sześć dolarów amerykańskich. -A ile za to, żeby nasze nazwiska nie pojawiły się w księdze rejestracji gości ani na ustach pana Rinaldi? - Ach, to będzie osiem dolarów amerykańskich. - Niech pan Rinaldi lepiej mówi nie tylko gramatycznie, ale również zgodnie z prawdą - powiedział Indy. - Zapłacę z góry za dwie noce. Jeśli nikt nas nie będzie niepokoił, bogaty Amerykanin przy wyjeździe zostawi panu Rinaldi wysoki napiwek. Zrozumiał pan? - Jak najbardziej - odparł Rinaldi. Jones zapłacił w lirach. Rinaldi przeliczył cenę po kursie walut, zaokrąglił ją do tysiąca lirów na swoją korzyść, chwaląc przy tym bogatego Amerykanina za wybór lokum, i podał klucze. - Czy pan Rinaldi mógłby załatwić jakieś ubrania, które pasowałyby na bogatego Amerykanina i tę damę? - spytał Indy. - Czy mógłby pan zlecić wypranie naszych ubrań, podczas gdy będziemy jedli kolację? - Jak najbardziej. Przyślę po nie na górę, natychmiast. 120 Indy skinął głową i wsunął klucze do kieszeni. Zostawimy ubrania przed drzwiami - powiedział. - To będzie się wiązało z drobną opłatą - oświadczył Rinal-di. - Nasza restauracja jest buono. Bardzo dobra! Jest tuż obok i doskonale widać z niej piazza. Indy odwrócił się i miał odejść. - Szefie - odezwał się Rinaldi. - Pokoje sąpołączone. Drzwiami, rozumie pan? Wszystkiego najlepszego. Czekając, aż Alecia skończy kąpiel, Indy popijał w ulicznej kawiarni na dole kawę o konsystencji oleju samochodowego i przeglądał „New York Herald Tribune". Nad Piazza Colonna dominował wielki plakat przedstawiający Mussoliniego w stroju lotnika, na tle trasy lotu. Ciąg białych żarówek znaczył lot do Ameryki, a ciąg czerwonych drogę powrotną. - Odnosi się wrażenie, że to Mussolini siedział za sterami -skomentowała plakat Alecia, siadając obok Indy'ego. Miała na sobie długą, szmaragdowozieloną suknię wieczorową, odsłaniającą tak wiele, że aż Indy poczuł się nieswojo. Z sercem w gardle odwrócił wzrok i postukał palcem w gazetę. - Tutaj jest napisane, że Mussolini wyznaczył Balbo marszałkiem sił powietrznych, cokolwiek to znaczy - powiedział. - Stracili jeden z samolotów podczas startu w Ponta Delgada. Maszyna się przewróciła. Zginął przy tym jeden z pilotów. - Cieszę się, że nie wiedziałam o tym wcześniej - oświadczyła Alecia. - W zasadzie oczekiwali podczas tego lotu utraty czterech z dwudziestu pięciu samolotów. Taką średnią odnotowano przy poprzednich lotach długodystansowych. Czy potrafisz sobie wyobrazić, że wyruszasz ze świadomością, iż być może nie uda ci się powrócić? -To się nazywa rosyjska ruletka- stwierdziła Alecia. - Ci lotnicy to lunatycy z nabitą bronią. Przy takich wynikach podróże lotnicze nigdy się nie upowszechnią. Ja wolę statki i pociągi, Jones. - Lepiej się czujesz? - spytał Indy. - Martwiłem się trochę. - Przepraszam - powiedziała. - Zasnęłam w wannie. Zapomniałam już, jakie to wspaniałe uczucie być czystą. - Wyglądasz cudownie - wymamrotał Indy i dodał: - Chciałem powiedzieć, że Rinaldi ma dobre oko, jeśli chodzi o rozmiary sukienek. 121 - Właściwie jest nieco przyciasna. Indy sięgnął po kawę i ubrudził masłem rękaw swego źle dopasowanego garnituru w paski. - Skąd, na litość boską, oni wygrzebali ten garnitur? - dziwiła się Alecia, gdy Indy wycierał rękaw serwetką. - Wyglądasz j ak postać z filmu gangsterskiego. - Rinaldi pewnie właśnie z takich filmów czerpie swe wyobrażenia na temat amerykańskiej mody - wyjaśnił Indy. - Nie bądź dla niego zbyt srogi. Wy, Amerykanie, zdajecie się naprawdę gloryfikować przestępców. Byłeś w recepcji taki tajemniczy, że pewnie pomyślał, iż zatrzymał się u niego sam John Dil-linger, słynny gangster z lat trzydziestych, wraz ze swoim pomocnikiem. - Jestem pewien, że nadmieni o tym w swojej kolejnej broszurze reklamowej - stwierdził Indy i podwinął rękawy do łokci. - Przynajmniej jest w rękawie dużo miejsca, żeby ukryć starego gnata. - Ale twój stary gnat strzela soplami - przypomniała Alecia. Indy chrząknął. - Przepraszam, Jones. To dlatego, iż uważam, że świetnie wyglądasz w tym idiotycznym garniturze i nie mogę się do tego przyznać. Zachowuję się jak dzieciak. Przepraszam. - Nie rozumiesz - wybąkał Indy. - Klątwa - powiedziała Alecia. - Gdybym... gdyby mnie tak do ciebie nie ciągnęło, nie byłoby tych wszystkich kłopotów. Wiem, że to brzmi jak brednie, ale widziałem już tyle, że wiem, iż czasami takie proroctwa się sprawdzają. Po prostu nie chcę cię na to narażać. - Doprawdy? - spytała. - Więc dlaczego mnie nie znienawidzisz? To przynajmniej jakieś uczucie. Już powiedziałeś, że mi nie ufasz. Stąd chyba niedaleka droga do antypatii. Indy odwrócił wzrok. - Spróbuj, Jones - wyszeptała. - Spójrz mi w oczy i powiedz, że mnie nienawidzisz. Powiedz, że nigdy nikogo tak nie nienawidziłeś, że nigdy przy nikim nie czułeś, iż tracisz panowanie nad sobą tak bardzo, że masz ochotę krzyczeć. Indy czuł na szyi jej oddech. - Powiedz to - wymamrotała i wzięła jego twarz w dłonie. -Powiedz, że mnie nienawidzisz. Ich usta zetknęły się, gdy nadszedł kelner. 122 Jones kaszlnął i poprawił kołnierzyk. Alecia skrzyżowała ręce na piersi i patrzyła w sufit, przeklinając w duchu kelnera, że wybrał akurat ten moment. - Wracajmy do naszych spraw - powiedziała, gdy kelner odszedł. - Dotarliśmy aż tutaj. Jest po dziesiątej. Dzisiaj już najwyraźniej niczego nie zdziałamy, więc musimy zacząć jutro z rana. Jaki masz plan? - Mój plan polega na odnalezieniu Sarducciego - oświadczył Indy. - On jest kluczem do wszystkiego - kradzieży manuskryptu, zniknięcia Alistaira, prób zgładzenia ciebie. - Bał się poruszyć temat Kryształowej Czaszki. - Sarducci z pewnością wie, gdzie jest Alistair. Przecież nie próbował nas zabić dla rozrywki. -Nie byłbym taki pewien. Wydaje mi się, że jest zdolny do wszystkiego. - Co za ironia - powiedziała Alecia. - Lecieliśmy z tym maniakiem jednym samolotem, trzęsąc się ze strachu, że w każdej chwili może nas zabić, a teraz sami go szukamy. Jak go znajdziemy? - To proste - odrzekł Indy. - Sprawuje tutaj funkcję kuratora Muzeum Starożytności, a poza tym jest ważnym członkiem tajnej policji Mussoliniego. W każdym razie musimy go dopaść, gdy będzie sam. Należy się tylko zastanowić, co zrobimy, gdy już go dorwiemy. Następnego ranka, gdy zegary w mieście wybijały dziewiątą, Indy i Alecia minęli brązowe drzwi Muzeum Starożytności. Na każdym skrzydle były wyryte pęki rózg liktorskich, symbol starożytnego Rzymu: wiecheć witek przywiązanych wokół topora, oznaczający niezachwianą potęgę państwa. Alecia miała na nosie okulary, a na głowie ciasno zawiązaną chustę. Indy zsunął kapelusz nisko na oczy. - Powinnaś zostać w hotelu - odezwał się do niej Indy, gdy mijali hol. Zatrzymali się tylko na chwilę, żeby zapłacić za przewodnik. - Tutaj jest dla ciebie zbyt niebezpiecznie. -1 miałam nic nie robić, tylko siedzieć sama w pokoju? Wdałam się w to, żeby odszukać brata. Poza tym, co nam mogą zrobić w muzeum? Indy nie odpowiedział. Mijali działający model gilotyny używanej podczas rewolucji francuskiej. Ostrze gilotyny było aż 123 nazbyt realistycznie zaplamione krwią intelektualistów i arystokratów. - Trochę tutaj krwawo, nie sądzisz? - spytała Alecia. - Faszyzm opiera się na przemocy - odparł Indy. - Siłą naczelną jest państwo, a najważniejszą funkcją państwa jest prowadzenie wojen. Sam Mussolini ukuł to stwierdzenie. To jego wkład w dwudziesty wiek. Masz mapę? Alecia otworzyła przewodnik. - Tu jest plan piętra - powiedziała. - Mój Boże, to przypomina katakumby. Czy widzisz coś, co mogłoby stanowić gabinet Sar-ducciego? - Tutaj - wskazała. - Maestro di archeologia. - To pewnie to - zgodził się Indy. - Tędy. Skręcili w długi korytarz. Ich kroki dźwięczały na marmurowej posadzce. W końcu dotarli do masywnych, dębowych drzwi z mosiężną wizytówką: LEONARDO SARDUCCI. - Może go nie być - zauważyła Alecia. - Jest w środku - odparł Indy. - Czuję go. - Więc pukamy, czy co? Indy sięgnął do klamki, ale nim jej dotknął, drzwi otworzyły się. Uśmiechnęła się do nich ciemnowłosa Włoszka w białej bluzce i w szarej spódnicy. - Dottore Jones? - spytała. - Signorina Dunstin? Proszę, wejdźcie. Maestro oczekuje państwa. - O rany - j ęknął Indy. - Gratuluję - zadrwiła Alecia. - Wszystko w porządku - powiedziała sekretarka. - Proszę wejść. Dottore Sarducci wkrótce się państwem zajmie. Czy napiją się państwo czegoś? Może kawy? Albo herbaty? Weszli do sekretariatu. Włoszka wskazała im kanapę, a następnie podała kawę i herbatę w srebrnej zastawie. Napełniła filiżanki. - Nazywam się Caramia - zagadnęła przyj aznym tonem. - Czy wasz pobyt w Rzymie jest udany? - Bardzo - odparł Indy z uśmiechem. Alecia szturchnęła go łokciem w żebra. - Przepraszam - mruknął. -Nie zapominaj, że ci ludzie usiłowali nas zabić - powiedziała. - Możemy się domyślać, że te filiżanki są wypełnione cyjankiem. 124 -Ależ nie, są zupełnie bezpieczne - zaprzeczyła sekretarka. -Gabinet to jest... jak to się mówi po angielsku... sanktuarium. Dottore twierdzi, że nie wolno kalać własnego gniazda krwią winowajców. Sarniej sca, gdzie trzeba okazać siębestią, i są takie, gdzie należy być człowiekiem. - Ten pani doktor jest niezwykle bystry - stwierdził Indy. -Chory psychicznie, ale bystry. - Możliwe - powiedziała Caramia; napełniła swoją filiżankę kawą i nasypała cukru. - Ale jaw wieku szesnastu lat zostałam zamknięta w zakładzie psychiatrycznym za nieposłuszeństwo rodzicom. Nie chciałam żyć z mężczyzną, którego dla mnie wybrali, ponieważ go nie kochałam. Czułam siej ak prostytutka. Był to kontrakt majątkowy -moi rodzice już zdążyli wydać posag. Twierdzili, że z czasem go pokocham, ale to nieprawda. Bił swoje zwierzęta i bił mnie. Więc uciekłam i dlatego trafiłam do zakładu. Powiedzieli, że to do czasu, aż odzyskam zmysły. Dottore mnie ocalił. Dzięki niemu odzyskałam godność i jestem mu za to dozgonnie wdzięczna. - On morduje ludzi - zauważył Indy. Caramia wzruszyła ramionami. - To tylko plotki - stwierdziła. - Zabijanie dla przyjemności to morderstwo. Zabijanie dla kraju to bohaterstwo. - Nie boi się pani policji? - spytała Alecia. - Policją jest sam dottore. - Caramia uśmiechnęła się ponad filiżanką uśmiechem Mony Lisy. Zadźwięczał brzęczyk na biurku. - Przyjmie was teraz. - Caramia postawiła filiżankę na biurku. - Zanim państwo wejdą... Pański pistolet. Bat może pan zatrzymać. Indy westchnął i wyciągnął webleya zza paska. Caramia z niesmakiem przyjrzała się rewolwerowi. Na stali zaczęły pojawiać się żyłki rdzy i musiała uderzyć w bębenek, żeby go wyjąć. Wysypała naboje do szuflady biurka. - Naprawdę powinien pan lepiej dbać o broń - stwierdziła Caramia, oddając rewolwer Indy'emu. - Kiedyś może od niej zależeć pańskie życie. - Przepraszam - powiedział Indy. - Od chwili, gdy zostaliśmy przez pani szefa i jego oprychów wrzuceni do kanału wraz z ładunkiem odpadów, nie miałem czasu go wyczyścić. Caramia mlasnęła z niesmakiem. 125 - Powinien był pan znaleźć czas - pouczyła. Następnie podeszła do dwuskrzydłowych, brązowych drzwi i otworzyła je szeroko. Gdy Indy i Alecia weszli do środka, drzwi się zamknęły. Indy usłyszał odgłos przekręcanego zamka. Gabinet był wspaniałym, narożnym pokój em, w którym wszystko, od dywanu na podłodze, po książki ustawione na półkach i szable zawieszone na ścianach, pochodziło z epoki renesansu. Sar-ducci, odwrócony do nich plecami, siedział w obrotowym fotelu za masywnym biurkiem i spoglądał na miasto. Poranne słońce odbijało mu się od łysiny. Indy i Alecia podeszli i stanęli niepewnie przed biurkiem. Jo-nes wyciągnął szablę z kosza stojącego obok i przejechał kciukiem wzdłuż ostrza. - Jest autentyczna - powiedział Sarducci, wciąż zwrócony do nich plecami. - Została wykonana w Toledo około sześciuset lat temu. Wciąż potrafi zadawać śmierć, jak w dniu gdy ją stworzono. Zastanawia się pan nad wbiciem jej w moje serce? Indy roztarł krople krwi pomiędzy kciukiem i palcem wskazu-jącym. - Wziąłbym to pod rozwagę - odparł - gdybym uznał, że masz serce. Sarducci roześmiał się i obrócił w fotelu. - Stęskniłem się za panem, doktorze Jones - oznajmił. -1 obawiam się, że nie doceniłem pana podczas naszego pierwszego spotkania. To dlatego, że ze wszystkich raportów wynikało, iż j est pan klaunem, skaucikiem z łopatą. Proszę sobie wyobrazić moją radość, gdy stwierdziłem, że wykorzystuj e pan głowę do czegoś więcej niż noszenie tego okropnego kapelusza. - Lubię swój kapelusz - powiedział Indy, zdejmując go i patrząc na plamy. - Co prawda jest nieco przybrudzony, ale po odświeżeniu będzie jak nowy. - Wieczny optymista - skonstatował Sarducci. - Doprawdy dość pomysłowo się uratowaliście, zakradając się na pokład samolotu. Niczego nie podejrzewałem, oczywiście do momentu, gdy znaleźliśmy żołnierza, którego pozbawiliście przytomności. - Nic mu nie jest? - spytał Indy i ponownie nałożył kapelusz. - Obawiam się, że niezupełnie - odparł Sarducci. - Gdy wyciągnęliśmy go z wody, musiałem go kazać zastrzelić za to, że okazał się takim półgłówkiem. Indy zamknął oczy. 126 - Czy nie ma pan krzeseł dla gości? - spytała Alecia. - Wolę, gdy goście stój ą - odrzekł Sarducci. - Psychologia władzy, wie pani. - Oczywiście. - Proszę mi wybaczyć, ale nie zostaliśmy sobie oficj alnie przedstawieni. Jakże to nieładnie z mojej strony, szczególnie że gawędzimy tu sobie z doktorem Jonesem, jak starzy kumple ze szkoły. Jestem Leonardo Sarducci. A pani, jak się domyślam, panna Alecia Dunstin. - Doskonale pan wie, kim jestem -stwierdziła Alecia. -Gdzie jest Alistair? - Cierpliwości, proszę - odezwał się Sarducci. - Najpierw to, co najważniejsze. Bardzo mi miło panią poznać, panno Dunstin. Proszę zdjąć chustkę i okulary, żebym mógł się pani lepiej przyjrzeć. Nigdy mi się to nie udało podczas naszych niewinnych igraszek. - Nie - sprzeciwiła się Alecia. - Dlaczego zamknął pan drzwi? - Chyba nie sądzicie, że pozwolę wam stąd wyjść, ot tak? -spytał Sarducci. - Nie, drzwi pozostaną zamknięte, aż omówimy sprawy i dojdziemy do jakiegoś... porozumienia. Czy Caramia nie wyjaśniła wam zasad? - Powiedziała, że nas pan nie skrzywdzi - odparła Alecia. -Och, nie...nie tutaj. - Sarducci wstał i obszedł biurko. -Wiedziałem, że przyjdziecie - powiedział. - Nie mogliście się trzymać z dala ode mnie. Dla was ten trop był tak oczywisty, że nie potrafiliście mu się oprzeć, podczas gdy światły umysł mógłby wysunąć dwadzieścia tysięcy innych możliwości. Ale nie twój, mój amerykański kowboju. - Zawsze lubiłem westerny - oświadczył Indy. - Jednak cieszę się, że tu jesteś. Okazałeś się doskonałym przeciwnikiem, wyzwaniem, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Szkoda by było zaprzepaścić całą intrygę. Skoro i tak w końcu przegrasz, może już teraz przyznasz się do porażki i przejdziesz na moją stronę? - Czytasz za dużo Machiavellego. -Ach, ależ ten mistrz miał rację. Zawsze powinno się oferować najzacieklejszym wrogom możliwość przejścia na swoją stronę. A gdy odmówią, należy ich unicestwiać. Sarducci przez chwilę stał przed Alecia, po czym wysunął ku jej twarzy dłoń odzianą w czarną rękawiczkę. 127 Indy chwycił go za nadgarstek. - Nie dotykaj jej - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Czy ona coś dla ciebie znaczy? - spytał Sarducci z dłonią wciąż uwięzioną w uścisku Indy'ego. - Czy żywisz do niej jakieś uczucie, doktorze Jones? - Nie - odparł Indy i puścił go. - Nie zapominaj o klątwie - zaśmiał się Sarducci. - Jak to dobrze, że dotknąłeś Kryształowej Czaszki gołymi palcami, wyjąłeś ją z niszy i przejąłeś ciężar tych wszystkich stuleci. Zadziwiające, jak to się wszystko doskonale udało, prawda? - Wciąż wierzysz w bajki, co? - Ależ doktorze Jones - powiedział Sarducci. - Bajki? Biednej pannie Dunstin nic nie groziło, dopóki sienie pojawiłeś w charakterze zawadiaki. Ile razy, jak dotąd, udało ci sieją ocalić? Jak długo jeszcze możesz temu sprostać? Gdy tylko wyjdziesz za te drzwi, oczywiście zakładając, że tak się stanie, wszystko zacznie się od nowa. Zawsze będziesz spoglądał przez ramię, zawsze będziesz nasłuchiwał w nocy najsłabszego dźwięku, aż do tej nieuniknionej chwili, gdy czujność cię zawiedzie i popełnisz jeden mały błąd. - Proszę przestać - przerwała mu Alecia. Sarducci roześmiał się. - Mam nadzieję, że się z nianie kochałeś. To by przesądziło jej los, prawda? Skonsumowanie tego związku spowodowałoby nieuniknioną katastrofę. Być może udało ci sieją doprowadzić tak daleko tylko dlatego, że zdołałeś sobie odmówić, zwalczyłeś zauroczenie, zaprzeczyłeś uczuciom. Ale na jak długo? Wcześniej czy później opuścisz gardę, doktorze Jones. Może nawet dzisiaj, pod wpływem naszego pięknego księżyca w pełni. Nakarmisz się poręcznymi, racjonalnymi wyjaśnieniami mitów i przesądów i stracisz to, co kochasz najbardziej na świecie. - Żebyś spłonął w piekle - warknął Indy. - Spłonę, jak najbardziej -odparł Sarducci. -Ale zanim to nastąpi, upłynie jeszcze bardzo dużo czasu. Tak jak Faust, zawarłem pakt i po prostu korzystam z danego mi czasu, aż diabeł spłaci cały dług. Ale ty, mój przyjacielu, już jesteś w piekle. - Zachichotał. - Jest j ednak wyj ście - stwierdził. - Przyłącz się do mnie, a zdołasz ugasić całą miłość, jaka płonie w twoim sercu. Miłość to takie żałosne ludzkie uczucie! Powoduje, że jesteśmy słabi, zdolni do poświęceń, by innym było lepiej niż nam. Jakże to jest sprzeczne 128 z zasadami walki o przetrwanie. Mimo że z początku niechętnie, brat pani Dunstin odnalazł prawdę w tym co mówię i teraz czeka go cały świat. Wybierz ciemną ścieżkę, doktorze Jones, a wówczas będziesz się mógł nasycić tą kobietą i ani razu nie obejrzysz się za siebie. - Jesteś chory - powiedział Indy. - Naprawdę jesteś chory. Żal mi cię, Leonardo, bo wiem, że kiedyś potrafiłeś kochać. Czy nie rozumiesz, że jesteś chory, że to wszystko skutek ranienia w głowę... - Przestań - przerwał mu Sarducci, robiąc bolesnąminę. Przyłożył dłoń do czoła. - Istnieją niezbite dowody, że objawy geniuszu są często poprzedzone gwałtownym urazem. - Odetchnął głęboko i uśmiechnął się. - Teraz pani - zwrócił się do Alecii. - Pan jest chory psychicznie - powiedziała. Zdjęła okulary i ściągnęła chustkę z głowy. - Proszę. Jest pan zadowolony? Wyobraża pan sobie, jak będę wyglądała, gdy już będę martwa, martwa, martwa! Teraz proszę mi powiedzieć, gdzie jest mój brat. Sarducci stał przez chwilę z miną świadczącą, że poznał Ale-cię, a po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz ogromnego zaskoczenia. Zakrył usta dłonią i chwiejnie zrobił krok do tyłu, opierając się o skraj biurka. - Mona - szepnął, z trudem chwytając powietrze. Alecia spojrzała pytająco na Indy'ego. - Mona - powtórzył Sarducci. Indy chwycił Alecię za rękę i podprowadził do drzwi. - Jeszcze nie wiemy, gdzie jest Alistair - zaprotestowała. - Wiemy. Jest u nich. Tylko tego chcieliśmy się dowiedzieć -odparł Indy. - Poproś go, żeby otworzył drzwi. Sarducci zdawał się dochodzić do siebie. - Wypuszczę was - powiedział rozdygotanym głosem. - Przez wzgląd na moją Monę. Ale jak tylko przekroczycie próg, to się zacznie odnowa. Panno Dunstin, spotkamy się jeszcze. Doktorze Jones, z przykrością muszę stwierdzić, że o panu nie mogę powiedzieć tego samego. Jak powiedział poeta, jest pan jak ten, którego imię wypisano na wodzie. Żegnam. - Sarducci przerwał. - Nie chciałbym - dodał po chwili - byście odeszli z niczym. Wiem, jak nawet odrobina nadziei potrafi wzmocnić tych, którzy działają w desperacji, więc podaruję wam ją, nie ze współczucia, ale licząc na przedłużenie waszego cierpienia: Alistair jest pod czerwonym słońcem. 9-Indiana... 129 Sarducci wcisnął przycisk interkomu. - Caramia - powiedział. - Otwórz drzwi. Indy pociągnął Alecię przez sekretariat i do korytarza. Ich stopy ślizgały się na marmurze. - Do widzenia - zawołała Caramia. - To był wspaniały plan, Jones - natarła na niego Alecia. - Powiódł się doskonale. Było w nim wszystko - element zaskoczenia, bezdenna głupota. O czym ty myślałeś? Wpadli pędem do głównego holu, minęli model gilotyny i już niemal znajdowali się w westybulu, gdy zadzwonił telefon na biurku. Strażnik podniósł słuchawkę. - Nie tędy - powiedział Indy i pociągnął Alecię w stronę innego korytarza. Ich kroki brzmiały jak gromy bijące o posadzkę. - Zdejmij buty - nakazał Indy. -Co? -Zrzuć je. W skarpetkach podążali kolejnym korytarzem, w górę po schodach, a gdy dotarli do wystawy dotyczącej starożytnego Rzymu, Indy zabrał miecz woskowemu legioniście rzymskiemu. - Czy wiesz, jak się tym posługiwać? - Teoretycznie - odparł Indy. - Dobrze tańczysz? - spytała Alecia. - A co to ma do rzeczy? - Stare celtyckie powiedzenie mówi: „Nigdy nie dawaj miecza człowiekowi, który nie potrafi tańczyć" - odparła. -No to co? Potrafisz tańczyć? - Ty nie potrafisz pływać - stwierdził Indy. - Każdy czegoś nie potrafi. - Daj mi miecz - powiedziała. Na końcu korytarza pojawił się strażnik i odciął im drogę. Zanim zdołali zmienić kierunek biegu, przej echali na skarpetkach kilka metrów po marmurowej posadzce. - Fermata! — krzyknął strażnik. Trzymał automatyczny karabin z krótką lufą i z dużym magazynkiem. - Strasznie tutaj lubią karabiny maszynowe - zauważył Indy, gdy wbiegali za róg. Alecia chwyciła go za kołnierz i przyciągnęła do ściany. Przytknęła palec do ust. 130 Łomocące kroki strażnika zbliżały się ku nim. Alecia prawą ręką uniosła miecz. Gdy zza rogu pojawiła się lufa karabinu, Alecia z impetem opuściła broń. Błysnęły iskry, a ciężkie ostrze wytrąciło karabin na podłogę. Zdziwiony strażnik stanął przed nią nieruchomo, a Alecia ponownie zamachnęła się mieczem i płaską częścią ostrza uderzyła strażnika prosto w czoło. Padł bez przytomności na podłogę. Indy chwycił karabin. - To pewnie też chcesz? - spytał. - Nie lubię karabinów - oznajmiła. Wrócili za róg, przeskoczyli strażnika i weszli do kolejnej sali. Wielkie pomieszczenie było poświęcone cywilizacjom Ameryki Środkowej i Południowej. Alecia szarpnęła Indy'ego za rękaw i wskazała na rząd okien po drugiej stronie sali. Za oknami Indy zauważył kamienną balustradę balkonu wychodzącego na ulicę. Usłyszeli krzyki piętro niżej. Przebiegli obok szklanych gablot zawierających kolekcje eksponatów z cywilizacji Azteków, Majów i Inków. - Niezłe! - krzyknął Indy, gdy przebiegali pod zrekonstruowanym kamiennym łukiem wykopanym w Tulum. Nagle zatrzymał się, ślizgając na skarpetkach. - Co się stało? - krzyknęła Alecia. - Chodźmy! Na szczycie kamiennego piedestału, zamknięta w gablocie z grubego szkła, leżała Kryształowa Czaszka. Oczodoły podświetlone lampą umieszczoną w podstawie świeciły nieziemskim światłem. Alecia stanęła obok Indy'ego. - To ona, prawda? - spytała. Indy nacisnął palcami szkło, a następnie spróbował przewrócić piedestał, lecz ten nawet nie drgnął. Uderzył w szybę kolbą karabinu, ale nie powstało najmniejsze pęknięcie. - Jones, oni już niemal tu są. - Muszę ją mieć - powiedział. - To nasza szansa. -Niema czasu! Indy odsunął się od piedestału, odbezpieczył karabin maszynowy i wycelował w górną część gabloty. Liczył, że szczęście mu dopisze i że nie zniszczy przy tym czaszki. - Cofnij się - ostrzegł Alecię. Przycupnęła za filarem. Indy nacisnął spust i w sali rozległ się ogłuszający terkot i ostry świst pocisków odbijanych rykoszetem od gabloty. 131 Czaszka zachwiała się lekko na podstawie, co sprawiło, że ruchoma szczęka otworzyła się i zamknęła, otworzyła i zamknęła, jakby śmiejąc się z Indy'ego. - Jest kuloodporna! - wrzasnął Indy. - Teraz z pewnością wiedzą, gdzie nas znaleźć - zauważyła Alecia. - Sarducci zrobił to celowo - zezłościł się Indy. - Wiedział, że tak się stanie. Drażni się ze mną. Nienawidzę cię! Słyszysz mnie, Sarducci, ty łysy worku... Jego słowa zanikły pośród odgłosu tłukącego się szkła. Alecia wyrzuciła miecz przez jedno z okien. Następnie chwyciła Indy'e-go za rękaw i odciągnęła go od Kryształowej Czaszki. Indy zdążył zerwać z gabloty kartę identyfikacyjną i wsunął ją do kieszeni. Przez drzwi po przeciwnej stronie sali wpadli dwaj strażnicy i Jones oddał długą serię wymierzoną w sufit ponad ich głowami. Skuleni, cofnęli się za próg, a z góry posypał się gips i kawałki drewna. - Chodź - ponagliła go Alecia, przechodząc przez framugę wybitego okna. Indy przeszedł za nią, podbiegli do balustrady i spojrzeli w dół. Znajdowali się trzynaście metrów nad chodnikiem. Pod nimi mieściła się muzealna kawiarnia uliczna, a przy krawężniku stała zaparkowana ciężarówka z dostawą świeżych produktów rolnych. - Musimy skoczyć - powiedział Indy. - Oszalałeś? Pocisk odstrzelił kawałek kamiennej poręczy. - O czym jaw ogóle mówię - zreflektowała się. - Oczywiście, że oszalałeś. Indy odrzucił karabin na bok. Alecia chwyciła go za rękę i skoczyli. Wylądowali na skrzynkach z warzywami ustawionych na skrzyni ciężarówki. - Mają dużo pomidorów - zauważył Indy, oglądając plamy na spodniach. Zeszli i ukryli się za samochodem. Strażnicy patrzyli z balkonu ponad kamienną balustradą. Mężczyźni, którzy dokonywali rozładunku, zaczęli krzyczeć i wskazywać na drugą stronę ciężarówki. - Świetnie - stwierdził Indy. - Będą tu za minutę. A ja wyrzuciłem j edyną sprawną broń, j aką miałem. Nawet nie masz już miecza. 132 Obok ciężarówki zatrzymała się jadąca powoli podstarzała, czarna limuzyna. Kierowca wysiadł, otworzył tylne drzwi i ruchem ręki zachęcił ich, żeby wsiedli. - Co jest, do diabła?! - wykrzyknął Indy. - W twojej sytuacji lepiej nie pytaj - odparła Alecia i popchnęła go w stronę otwartych drzwi. - Kiedy w końcu przestaniesz zaglądać w zęby darowanemu koniowi? Wsiedli do limuzyny, a kierowca zamknął za nimi drzwi. Wrócił za kierownicę, włączył kierunkowskaz i ruszył powoli ulicą. Za nimi strażnicy wybiegli na chodnik. - Tylko tyle mi brakowało, żeby zdobyć tę czaszkę - odezwał się Indy do Alecii, trzymając kciuk w odległości centymetra od palca wskazuj ącego. - Tylko tyle. Gdybyś dała mi odrobinę więcej czasu, rozpracowałbym to. - Jones - powiedziała Alecia. - Nie podziękujesz naszym wybawcom? - Dziękuję- zwrócił się do starszej pary, która siedziała naprzeciwko niego. - Tylko tyle mi brakowało - powtórzył. - Właściwie dlaczego zatrzymaliście się, żeby nam pomóc? - Zawsze jesteśmy gotowi nieść pomoc ludziom w potrzebie -odparł mężczyzna z francuskim akcentem i wzruszył ramionami, jakby to było nic wielkiego. - Wy dwoje sprawialiście takie właśnie wrażenie. Obydwoje mieli zupełnie siwe włosy i przejrzyste, niebieskie oczy. Byli ubrani w staromodne stroje, jakie noszono przed stu laty. Starzec oparł rękę na lasce trzymanej między kolanami, a kobieta złożyła dłonie na podołku. - Przepraszam, że poplamiłem siedzenie - powiedział Indy, wskazując plamy po pomidorach. - Proszę się nie martwić - pocieszyła go kobieta. - Jestem przekonana, że Sebastian zdoła je wywabić. W przeszłości radził już sobie z poważniejszymi problemami. - Sebastian? - spytał Indy. - Czy to pani mąż? - Och, nie, to nasz szofer - sprostował mężczyzna. - Chociaż j est dla nas bardziej j ak syn niż j ak służący. Ja mam na imię Nicho-las, a to Perenelle. Och, nie musi się pan przedstawiać. Wiemy, kim pan jest. Oblicze Indy'ego pojaśniało. - Słyszeliście więc o mnie. 133 - W zasadzie śledziliśmy pana bardzo dokładnie - odparł staruszek z iskrą w oku. - Musieliśmy się zatrzymać, gdy zobaczyliśmy pana na ulicy. I ta czarująca, młoda kobieta, doktorze Jones. Zapewne to pańska narzeczona, ponieważ nie przypominam sobie, bym czytał, że jest pan żonaty. Alecia przedstawiła się. -Nie jesteśmy zaręczeni - wyjaśniła. - Znamy się zaledwie od kilku dni, ale tak jakbyśmy się znali od lat. Chyba można nas określić jako parę przyjaciół. - To doskonale -powiedziała staruszka. - Światu potrzeba więcej życzliwości, nie sądzi pani? Pozostańcie przyjaciółmi, a reszta się ułoży sama. - Tak - odparła Alecia. - Tak sądzę. - Pana praca niezwykle mnie interesuje - zwrócił się staruszek do Indy'ego. - Im więcej dowiadujemy się o przeszłości, tym więcej dowiadujemy się o sobie. Naprawdę, pod słońcem nie ma nic nowego. Wszystkiego już kiedyś dokonano, w dalszej lub w bliższej przeszłości. Czy zgodzi się pan ze mną? - Do pewnego stopnia - odparł Indy dyplomatycznie. - Cesarstwa padaj ą w gruzach, miasta giną - kontynuował mężczyzna bezbarwnym głosem. - Młodość przemija. Ale dusza ludzka pozostaje niezmieniona. Sprawą istotną nie jest cel, ale podróż. Bogactwo liczy się tylko wówczas, gdy wykorzystuje się je dla dobra innych. Jak mówi Biblia, jaką korzyścią dla człowieka jest zdobycie całego świata, jeśli straci on swoją duszę? Indy odważył się zerknąć na Alecię. - Świat stoi na krawędzi odkrycia potężnej siły, której nie rozumie - powiedział nieoczekiwanie starzec z płomiennymi oczami. W miarę jak mówił, zdawał się stawać coraz młodszy. - Bóg stworzył nas nieco mniej doskonałymi od aniołów, zapalił w każdym z nas iskrę bożą, ale ta siła wymaga odpowiedzialności. Mamy wolność wyboru. Możemy uczynić z tego świata raj albo zamienić go w piekło na ziemi. - O czym pan w zasadzie mówi, proszę pana? - spytał Indy. - O niczym - odparł starzec. - O wszystkim. Za każdym razem, gdy podejmujemy decyzję, szale przechylają się odrobinę na jedną lub drugą stronę. - Nicholas - ostrzegła go kobieta. - Przepraszam - powiedział i znów stał się starszy. - Nie chcę panu zawracać głowy gadaniną starca. 134 - Nie zawraca mi pan głowy - zapewnił Indy. Nagle staruszek wyciągnął dłoń i po ojcowsku poklepał In-dy'ego w kolano. - Wiem, że bardzo pan się stara - rzekł. - Idź tą drogą, synu, a wszystko będzie dobrze. Najbardziej wartościowym dobrem świata jest nie złoto, nie władza, nie sława. To miłość. Czy nie tak, kochanie? Limuzyna zatrzymała się. - Jesteśmy - stwierdziła kobieta. - Gdzie? - spytała Alecia. - Jak to gdzie? W Watykanie, oczywiście - odparła staruszka. - Chcieliście przecież odwiedzić waszego przyjaciela z Ameryki, prawda? Większość czasu spędza tutaj, ślęcząc nad zakurzonymi zapiskami. Powiedzcie mu w naszym imieniu, że powinien częściej wychodzić, dobrze? - Oczywiście - obiecał Indy. - Do widzenia - powiedział starzec. - Niech Bóg będzie z wami. - Na waszym miejscu zaopatrzyłabym się w jakieś buty - poradziła kobieta. - Jak będziecie biegać w skarpetkach, umrzecie na zapalenie płuc. Po chwili limuzyna odjechała. Indy i Alecia weszli do Watykanu bramą św. Anny i krętą drogą dotarli na Dziedziniec Belwederski. U podstawy schodów wiodących do biblioteki watykańskiej, obok posągu trzeciowiecznego antypapieża Hipolita, gwardzista szwajcarski odziany w niebiesko-żółty mundur spytał ich, w jakiej sprawie przybyli. - Chcielibyśmy się zobaczyć z profesorem Moreyem - odpowiedział Indy. - Jestem jego współpracownikiem z Uniwersytetu Princeton. - Jest w tajnych archiwach - odparł gwardzista doskonałą angielszczyzną. - To w Wieży Wiatrów. Ale musicie mieć zezwolenie od prefekta. - Nie - oznajmiła Alecia. Odgarnęła włosy z oczu i wpatrywała się w niego intensywnie. - Nie mamy przepustki. Ale z całą pewnością, skoro doktor Morey otrzymał takie pozwolenie, możemy go tam odwiedzić. Gwardzista zamrugał, jakby przestał śledzić własne myśli. 135 - Wieża Wiatrów - powtórzył. - Tak, dziękuję - odparła Alecia. Weszli po schodach, zostawiając gwardzistę u ich podstawy. - Jak ty to robisz? - Co robię? - spytała Alecia niewinnie. A następnie dodała: -Dlaczego nazywają to tajnymi archiwami, skoro wydają ludziom przepustki, żeby mogli tam myszkować? - Przez całe wieki te materiały pozostawały tajne - wyjaśnił Indy. - Zawieraj ą osobiste archiwa dotyczące papieży i zostały udostępnione uczonym dopiero w tysiąc osiemset osiemdziesiątym pierwszym roku. Dziennikarze i fotografowie nadal nie mają do nich dostępu. - Ile materiałów tu zgromadzono? - Nikt tego dokładnie nie wie - odparł Indy. - Nie ma żadnego ogólnego katalogu. Jest tam kilkanaście kilometrów półek całkowicie wypełnionych tonami dokumentów. Morey od lat pracuje nad dokumentacją całej watykańskiej kolekcji sztuki chrześcijańskiej. Minęli kolejnego gwardzistę, który również na chwilę zapomniał o swoich obowiązkach, i znaleźli Charlesa Rufusa Morey a w Sali Południkowej, pod ogromnym malowidłem przedstawiającym burzę na Morzu Galilejskim. Okulary miał zsunięte na głowę i usiłował zdjąć z półki ciężki, oprawiony w skórę wolumen. - Pozwoli pan, że pomogę - zaoferował Indy. Wziął księgę i z trudem umieścił ją na stole. - Dziękuję, Jones. Jones! - wykrzyknął Morey. Okulary zsunęły mu się na nos i spojrzał na zegarek. - Co tutaj robisz? Za godzinę masz zajęcia. Nie zdążysz wrócić na czas. - Proszę się nie martwić - uspokoił go Indy. - To długa historia, ale moje zajęcia prowadzi ktoś inny. A to jest Alecia Dunstin. Prowadzimy dość pilne... hmmm, badania naukowe... i przyszliśmy prosić pana o pomoc. - O pomoc? Jakiej pomocy wam trzeba? Jones przysunął taboret i usiadł obok Moreya. - Czy dużo pan wie na temat manuskryptu Voynicha? -spytał. Dwie godziny później Charles Rufus wyjął z kieszeni chusteczkę i przetarł okulary. 136 - Faktycznie jest to niezwykle trudny problem - przyznał. -I wynikają z niego konsekwencje nie tylko natury akademickiej. Niech mi pan powie, Jones, czy przez cały czas, gdy pan był w Prin-ceton, też pan tak biegał i pozwalał do siebie strzelać? - Nie, proszę pana. - Mam nadzieję, że nie. Zastanówmy się, czy mogę panu pomóc. Odwiedziny Villi Mondragone we Frascati, gdzie znaleziono manuskrypt, na nic się nie zdadzą, gdyż wszystkie archiwa zostały spakowane i przeniesione. Poza tym zdaje się, że manuskrypt trafił tam przez przypadek. Oczywiście mogłem się zasugerować, gdyż moim konikiem jest historia sztuki, ale wydaje mi się, że kluczem są barwy w manuskrypcie. Nie należy szukać odpowiedzi w księdze; trzeba jej upatrywać w sztuce. - Co ma pan na myśli? - W dawnych czasach bardzo często ukrywano poufne informacje w obrazach lub ilustracjach książek, czy nawet w witrażach katedralnych. Ukryte, a jednocześnie wystawione na widok. Proszę spojrzeć. - Morey poszperał wśród książek leżących na biurku, znalazł odpowiednią i otworzył ją na pierwszej stronie. Był to ilustrowany rękopis z dwunastego wieku. - Proszę zwrócić uwagę na bogato zdobione marginesy - powiedział. - Nie tylko zdobią, ale dla wprawnego oka są skarbnicą informacji. Właśnie zaczynam je rozumieć. - Więc czego mam szukać? - Skąd mogę to wiedzieć? - spytał Morey. - Ale kolory, które pan wymienił jako występujące w manuskrypcie, czarny, czerwony, zielony i złoty, sąrównież barwami postępu alchemii. Musi pan odnaleźć coś, gdzie te kolory dominują. Indy przytknął palce do ust, jakby usiłował sobie przypomnieć coś ważnego. Już niemal na to wpadł, gdy Alecia go zawołała. - Co to jest? - spytała. Wskazywała w górę. Na suficie znajdowała się strzała, wyglądająca jak igła kompasu. - To jest wiatromierz, moja droga - wyjaśnił Morey. - Dlatego zwą to miejsce Wieżą Wiatrów. Wskazówka jest przytwierdzona do blaszanej chorągiewki na dachu i obraca się wraz ze zmianą kierunku wiatru. Wieża została zbudowana przez papieża Grzegorza XIII w szesnastym wieku, jako część obserwatorium astronomicznego, służącego pomocą w opracowaniu szczegółów nowego kalendarza. Na soborze w Trydencie stwierdzono, że ze starym 137 kalendarzem coś jest nie tak, ponieważ przesilenie letnie z roku na rok następowało coraz wcześniej. Morey podszedł do malowidła przedstawiającego burzę. - Proszę spojrzeć - powiedział. - W ustach postaci przedstawiającej wiatr południowy widnieje otwór. Przez ten otwór wpadało światło słoneczne, a ksiądz jezuita zaznaczał na podłodze, w którym miejscu pada promień o różnych porach roku. W ten sposób określili faktyczną długość roku z marginesem pomyłki o jeden dzień na trzy tysiące lat. Wciąż jest to podstawą kalendarza, używanego przez nas do dzisiaj - kalendarza gregoriańskiego. Gdy Indy stał i wpatrywał się w obraz przedstawiający burzę i w otwór, przez który wpadały promienie słoneczne i określały czas, wiążąc symbolikę i dosłowność, coś zaskoczyło mu w głowie. - Profesorze, gdzie świeci czerwone słońce? - spytał. - Skąd to pytanie? Nad Morzem Czerwonym - odparł Morey. - Właśnie - zgodził się Indy. - A gdzie nad Morzem Czerwonym znajduje się włoska ziemia? - W Libii - stwierdziła Alecia. 7. Piasek Gdy srebrzysty rogalik malejącego księżyca wystrzelił spomiędzy burzowych chmur, można było dostrzec mroczny zarys „Aye-shy Maru" zacumowanej tuż za zdradliwymi skałami, które strzegły opustoszałego wybrzeża północno-wschodniej Libii. Dwie łodzie płynęły ostrożnie pomiędzy skałami. Kiedy zbliżyły się do brzegu, podniesiono wiosła, a mężczyźni stojący na dziobach wskoczyli do sięgającej pasa wody. Poprowadzili delikatne, drewniane łodzie ostatnich kilka metrów, aż kile pocałowały piasek plaży. - Dobra robota - odezwał się szyper, Mordecai Marlow, do swojej załogi. - Dzisiejszej nocy siedmiu szalonych bogów mórz uśmiechnęło się do nas. Szybko, wynieście te skrzynie daleko na plażę, zanim znikną chmury i spostrzegą nas cuchnący faszyści. Indiana Jones wskoczył do wody i pomógł Alecii Dunstin przejść nad okrężnicą. - Czy powinnam zdjąć buty? - spytała. - Nie - odparł Indy. - Na tej plaży są skały, które pocięłyby ci stopy na strzępy. Przytrzymaj spódnicę, a ja cię przeniosę. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Dam sobie radę - stwierdziła Alecia, skacząc do wody z butami w ręce. - Nadpłynęła fala i gdy dziewczyna zdążała w stronę plaży, skraj jej spódnicy rozkwitł wokół niej w wodzie. - Widzisz? - powiedziała, stając na jednej nodze i zakładając but. - Wiem, gdzie stawiać kroki. - Mam nadzieję, że zawsze dopisze ci takie szczęście. 139 Mężczyźni z „Ayeshy Mam" przenieśli pięć długich skrzyń, trzymając je wysoko w górze, i ustawili je rzędem na plaży. Indy'emu przyszło na myśl, że ich podłużne kształty przypominają trumny. - No i co? - spytał. - Gdzie oni są? - Sątutaj - zapewnił Marlow. - Obserwują, żeby się upewnić, czy to nie pułapka. Niech się pan nie rusza i trzyma dłonie tak, żeby je widzieli. - Ile razy pan to robił? - zapytał Indy. - W tym biznesie nie prowadzi się wyliczeń - odparł Marlow. Rozległ się przeraźliwy gwizd i na szczycie sąsiedniej wydmy pojawił się szereg czterdziestu jeźdźców. Spłynęli cicho na plażę, jak pustynna burza. Słychać było jedynie skrzypienie skórzanych siodeł i głuchy tętent kopyt na piasku. Zsiedli z koni, puszczając wodze luźno na piach i za pomocą noży szybko zdjęli pokrywy ze skrzyń. Ich przywódca, wysoki mężczyzna odziany w białą szatę, trzymający muszkiet wyższy nawet od niego samego, podszedł do każdej ze skrzyń i sprawdził jej zawartość. Wręczył swą skałkow-kę pułkownikowi, a z ostatniej skrzyni wyciągnął amerykański karabin półmaszynowy typu thompson. - Wasza Wysokość - zaproponował Marlow. - Proszę mi pozwolić objaśnić. Książę powstrzymał Mordecaia ruchem ręki i wyj ął ze skrzyni magazynek bębenkowy. Fachowo zamontował go w thompsonie i odciągnął zamek. Lśniący pocisk kalibru 0.45 z klaśnięciem wszedł do prowadnicy. Książę puścił zamek, wprowadzając nabój do komory i nacisnął spust. Pociski i płomienie przeszyły noc. Marlow zmrużył oczy, bojąc się spojrzeć. Książę wzniósł thompsona triumfalnie ponad głowę, a pozostali członkowie grupy pośród krzyków i chwalenia Allacha rzucili się do skrzyń, porzucając swą prehistoryczną broń i zaopatrując się w nowoczesną, amerykańską. Książę przewiesił thompsona przez ramię, podniósł skałków-kę i podszedł do Marlowa. Ofiarował kapitanowi delikatnie rzeźbioną strzelbę. - Dla ciebie - powiedział. - Należała do naszej rodziny od czasów mojego pradziadka. Teraz jest twoja. Utrzymuj ją starannie i karm jedynie rzymskimi świniami. - Dziękuję - odrzekł Marlow. - Umieszczę tę broń w swojej kajucie nad koją, żeby zawsze mieć ją w zasięgu ręki. Książę 140 Farąhuar, chciałbym, abyś poznał Indianę Jonesa. Przybył, by walczyć z faszystami. Indy zrobił wielkie oczy. -Amerykanin? - spytał książę z entuzjazmem. - Czytałem 0 was, Amerykanach. Autor Jules Verne napisał, że wasi ludzie wytwarzają najlepsze karabiny na świecie. Opowiadał, jak stworzyliście wielką armatę i w ogromnej kuli wystrzeliliście trzech mężczyzn na powierzchnię księżyca. Powiedz mi, czy spotkałeś tego Francuza, który pisze takie wspaniałe książki? - Obawiam się, że nie, Wasza Wysokość - odparł Indy. -Mon-sieur Verne zmarł kilka lat temu. I lękam się, że trochę przesadził z tym księżycem. Książę złapał się za serce. - Co za strata! - lamentował. - Z przyjemnością pokazałbym mu swój lud. Wielki Jules Verne miałby kłamać? Nigdy! Te wszystkie rzeczy to prawda. Jakże bym chciał posiadać taką armatę, żeby wystrzelić Rzymian na drugą stronę Morza Śródziemnego. - To świetny pomysł - zgodził się Indy. -A ty, mój kapitanie- spytał książę- z jakiego kraju pochodzisz? -Ach - odparł Marlow - ja służę wszystkim wolnym ludom 1 nie należę do żadnego z nich. Walczę w imieniu tych, którzy akurat potrzebują pomocy. Ale jestem dumny, że mogę służyć tobie, książę, wodzowi najwspanialszego ludu świata. Książę uśmiechnął się szeroko i wyjął spod szat ciężką sakwę. - O ile da się wynegocjować odpowiednią cenę, co? - zakpił i rzucił torbę Marlowowi do stóp. Marlow włożył palce do ust i gwizdnął. - Zepchnijcie łodzie! - zawołał. - Mamy to, po co przyjechaliśmy. - Pójdź z nami na bój z Rzymianami - ponaglił książę Indy'e-go. - To desperacka walka, ale opatrzność jest po naszej stronie. Nie ma większego zaszczytu niż zginąć w imię Allacha. - Ja wojuję sam - oświadczył Indy. - Szkoda - stwierdził książę. - Oczekiwałem wielu cudownych wieczorów, podczas których dyskutowalibyśmy na temat amerykańskich pisarzy. Wspaniały MarkTwain... -Książę wzniósł ręce. -Ach, nie mów mi, że on też nie żyje. Moje biedne serce może tego nie wytrzymać. Książę wsiadł na konia i nomadzi zniknęli tak szybko i bezszelestnie, jak się pojawili. 141 Marlow przerzucił woreczek ze złotem przez ramię i zwrócił się do Indy'ego. - Do widzenia, doktorze Jones. Mam nadzieję, że znajdzie pan to, czego szuka. Ma pan kompas i mapę? Obóz faszystów znajduje się na wybrzeżu, dziesięć kilometrów stąd w stronę wschodzącego słońca. Niech pański Bóg weźmie pana w opiekę. - Dziękuję - odrzekł Indy i uścisnął mu dłoń. Odwrócił się do Alecii. - To twoja ostatnia szansa - powiedział. - Marlow zabierze cię do Kairu, a tam zaczekasz u mojego przyjaciela, Sallaha. Tak by było najlepiej. - To rzeczywiście dobry pomysł - zgodził się Marlow. - Poza tym moj e towarzystwo może okazać się dosyć zabawne i mam masę pieniędzy do wydania, gdy dotrzemy do Kairu. To byłoby wspaniałe interludium dla zmęczonego bojownika o wolność. - Nie ma mowy - sprzeciwiła się Alecia. - Pod żadnym pozorem. W łodziach podniesiono wiosła. Marlow pospiesznie wskoczył na dziób najbliższej z nich. - Żegnajcie! - krzyknął. - Dbaj o tę rudą. Okiełznaj ją, zanim ona okiełzna ciebie! Alecia skrzyżowała ręce. - Co ten pirat sobie wyobraża? - żachnęła się. - Okiełznać mnie, też coś. Indy przerzucił plecak na plecy i wręczył Alecii manierkę. - To niewykonalne - stwierdził i ruszył na wschód. - Nadal uważam, że potrzeba nam kilka z tych karabinów -powiedziała Alecia, idąc za nim. - Sądziłem, że nie lubisz strzelaniny. - Nie lubię - zgodziła się. - Ale zaczynam odczuwać do artylerii odpowiedni szacunek. Faszyści będą uzbrojeni w potężne karabiny i Bóg wie co jeszcze. - Może powinnaś się przyłączyć do księcia - zasugerował Indy. - Porównalibyście kalibry i tak dalej. Moglibyście marzyć o armatach zdolnych przebić dziurę w księżycu. - Jones, j esteś nieznośny - stwierdziła Alecia. - Myślałam j e-dynie, jak trochę wyrównać szansę, to wszystko. Jeśli musimy tam iść i walczyć, żeby uwolnić Alistaira, z chęcią to uczynię. - Nie wydostaniemy go... o ile w ogóle będzie chciał od nich odejść... jeżeli dokładnie nie zaplanujemy walki- powiedział 142 Indy. - Mussolini zaangażował w podbój Libii wszystko, co posiada, i w końcu wygrał. Jeśli mamy odnieść sukces, musimy wykorzystać nasze głowy, a nie palce, które pociągają za spust. Indy leżał na brzuchu na szczycie niewielkiej wydmy i obserwował siedzibę faszystów przez lornetkę. Obóz był urządzony nad strzeżoną zatoką, gdzie stały zakotwiczone dwie dwukadłubowe latające łodzie. - Jest dokładnie w tym miejscu, które określił Marlow. - Jak myślisz, skąd wiedział? - spytała Alecia. Uśmiechnął się szeroko. - Och, to jasne - stwierdziła. - Jest piratem. Handluje z obiema stronami. Ale po co Włochom amerykańska broń? Czy mają za mało swojej własnej? -To jest obóz elitarny- powiedział Indy. - Balbo korzysta z niego, żeby szkolić swoich atlantici. Oficerom wolno wybierać broń i założę się, że mają samą najlepszą. - Która jest godzina? - zapytała Alecia. Jones podał jej lornetkę i spojrzał na gwiazdy. - Sądzę, że trzecia. Może wpół do czwartej. - Na oko jest tam dość spokojnie. - Panują takie ciemności, że niemal nie sposób cokolwiek zobaczyć - stwierdził Indy. Księżyc zbliżał się do zachodniego horyzontu. - Obóz jest otoczony podwójnym pasem drutu kolczastego, a w każdym narożniku stoi wieża strażnicza. Ten duży namiot to pewnie stołówka, a sześć mniejszych to kwatery oficerów. Żołnierze są rozmieszczeni w małych namiocikach tam na południu. -A Sarducci i Balbo? - Przypuszczam, że w tych budynkach koło masztu. Zdaje się, że przed wojną to była wioska rybacka. - Teraz nie wygląda, żeby mieszkali tu jacyś rybacy - orzekła Alecia i opuściła lornetkę. Oparła brodę na dłoniach. - Jak sądzisz, gdzie trzymają Alistaira? W jakimś strzeżonym budynku? Może w którymś z tych ceglanych gmachów? - Nawet jeśli znajduje się tutaj wbrew własnej woli, nie muszą go zamykać. Gdyby zdołał uciec, dokąd by poszedł? Wokół tylko morze, kilometry skalistego wybrzeża, a w głąb lądu ocean piasku. - Jak zatem stąd wyjedziemy? 143 - Tego jeszcze nie obmyśliłem - odparł Indy. - Ale mam ten punkt na liście i zajmę się nim, kiedy tylko opracuję sposób dostania się do środka. - To bardzo pocieszające - oświadczyła Alecia. Indy przewrócił się na plecy i zsunął kapelusz na oczy. - Księżyc zajdzie za pół godziny. To przynajmniej pomoże nam przedostać się przez druty. - A potem? - Nie wiem - odezwał się Indy spod kapelusza. - Może do tego czasu coś wymyślę. - Martwię się, gdy zaczynasz myśleć - stwierdziła Alecia. -Za bardzo kombinujesz. Jakbyś kusił los. Kiedy byłam mała, nigdy nie wypowiadałam życzeń, ponieważ bałam się, że nie zostaną spełnione. Nawet starałam się o nich nie myśleć. Dopóki nie miałam życzeń, nie mogło mnie spotkać rozczarowanie. Wtedy życie tak nie zaskakuje. - Spojrzała na Indy'ego. - Jones? Wzięła lornetkę i ponownie popatrzyła na obóz. Żadnego ruchu. Nawet psy, które biegały po drugiej stronie drutu, chyba udały się na spoczynek. - Jak możesz spać w takiej chwili? - spytała. - Musisz być absolutnie pozbawiony nerwów. Ja jestem jak sprężyna, która zaraz wyskoczy. - Odłożyła lornetkę. - Alistair był zupełnie inny - ciągnęła Alecia. - Zawsze miał życzenia. Wrzeszczał, tupał i wstrzymywał oddech, jeśli ich nie spełniano. Tak, jakby domagał się za nas oboje. Czasami to odnosiło skutek. Teraz czuję się jak pozbawiona drugiej połowy. -Alecia wsparła głowę na łokciach. - Zawsze lubiłam tę porę - oznajmiła. - Gdy byłam mała, potrafiłam nie spać całą noc, ponieważ wiedziałam, że wszyscy inni śpią i nikt nie będzie mi zawracał głowy. Poza Alistairem, oczywiście. Budził się zawsze w środku nocy, szedł do toalety i nie zamykał tych pioruńskich drzwi, gdyż nie wiedział, że nie śpię. Nie znosiłam tego. Zatykałam uszy, aż skończył i liczyłam sekundy, kiedy wróci do łóżka i zgasi światło. Alecia przewróciła się na bok i patrzyła na drzemiącego Indy'ego. - Taki mi się nawet podobasz - powiedziała. - Wiesz, Jones, jesteś dość przystojny. W tej chwili trochę mało rozmowny, ale przynajmniej nie pyskujesz. 144 - Jak sądzisz, która część obozu jest najsłabiej strzeżona? -spytał Indy. - Nie śpisz? - Trudno zasnąć, gdy ktoś paple z boku - stwierdził Indy. -Ale poważnie, gdybyś była wartownikiem, j akiej części obozu starałabyś się unikać? Które miejsca obchodziłabyś jak najszybciej, a co by cię najmniej interesowało? - Latryna - oświadczyła Alecia. - Właśnie - zgodził się Indy. - Czy Alistair nadal wstaje o tej porze, żeby iść do ustępu? - Naprawdę nie wiem. Robił tak dawno temu, gdy miałam zwyczaj nie spać przez całą noc, przynajmniej do chwili, kiedy poznałam ciebie. Poza tym teraz nasze pokoje są usytuowane inaczej niż wtedy, gdy byliśmy dziećmi. Pewnie bym nie zwróciła uwagi, gdyby snuł się po domu. Alecia po raz ostatni spojrzała przez lornetkę. - Ale warto spróbować - powiedziała. - Przecież nie zaczniemy w środku nocy pukać do wszystkich drzwi, żeby go znaleźć. Jeśli go znajdziemy, może pójdzie z nami. - Ty tam nie idziesz. - Dlaczego nie? - To jest zadanie dla jednej osoby. - Czy ta osoba nie powinna być kobietą? - spytała. - Obawiam się, że tam nie ma mieczy - odparł. Wsunął notes polowy do kieszeni wszytej w podszewkę skórzanej kurtki. - Rozsądniej będzie, jeśli ja sam pójdę. Nie próbuj się ze mną sprzeczać, bo natychmiast się odwrócę i odejdę. Alecia zamilkła. - Uznaję to za zgodę - stwierdził Indy i zapiął suwak kurtki. Zdjął filcowy kapelusz, spojrzał na jego rondo, a potem oddał Alecii. - Przypilnuj go dla mnie - poprosił. - Wrócę po niego. Jeśli mnie nie będzie do świtu, albo jeśli usłyszysz strzały, uciekaj stąd, jak szybko się da. Nie kręć się w pobliżu, bo kiedy cię złapią, nie będziesz mogła pomóc ani Alistairowi, ani mnie. W plecaku jest dość wody i jedzenia na trzy dni. Zostawiam ci webleya - Mar-low go wyczyścił - i pudełko naboi. W tej części świata nie traktują kobiet w zbyt uprzejmy sposób, więc nie wahaj się go użyć. Najlepszym wyjściem byłoby chyba udać się wzdłuż wybrzeża z powrotem na zachód. Gdy wrócisz do cywilizacji, skontaktuj 10-Indiana... 145 się z Marcusem Brody z Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej . Zgoda? Alecia przytaknęła. - Do świtu - powtórzył. Zatrzymał się. - Jak Alistair wygląda? - Wyobraź sobie mnie jako mężczyznę - powiedziała. - Z krótką brodą. Indy wetknął do tylnej kieszeni spodni cążki do cięcia drutu wyjęte z plecaka i ruszył w dół wydmy. Alecia obserwowała go przez lornetkę. Szedł skulony, kryjąc się za wydmami i skalnymi ostańcami, i półkolem podchodził do obozu od drugiej strony. Alecia straciła go z oczu. Ostatnie sto metrów dzielące go od drutu kolczastego Indy przebył czołgając się. Obserwował uważnie wartownie w narożnikach obozu. Przy pierwszym wieńcu drutów upewnił się, że w zasięgu wzroku nie ma psów, przeciął dolne pasma i podpierając się łokciami wsunął się pod górnymi. Kolec wbił mu się w twarz poniżej kości policzkowej i zostawił długą ranę. Indy skrzywił się, otarł krew rękawem i przeszedł przez wybieg dla psów do drugiego wieńca zasieków. Przeciął drut w trzech miejscach i znalazł się na terenie właściwego obozu. Pozostawał w ukryciu drewnianych zabudowań ustępu. - Śmierdzi - wymamrotał. Wstrzymał oddech, przemknął się do latryny i padł na podłogę. Cuchnęło tu jeszcze bardziej niż na zewnątrz. Wnętrze oświetlały przyćmionym światłem trzy rozwieszone w równych odstępach żarówki zwieszające się z postrzępionego przewodu elektrycznego. Wzdłuż tylnej ściany biegła drewniana ławka z miejscem dla dwunastu osób. - Niewiele prywatności - stwierdził Indy. Wzdłuż bocznych ścian stały pisuary, a pośrodku znajdowała się umywalka utrzymywana w równowadze przez zbiornik z wodą wsparty na belkach. Indy rozwinął bat i okręcił go wokół środkowej belki sufitowej, po czym wciągnął się na krokwie. Umieścił ponownie bat za paskiem i poszedł ostrożnie do końca krokwi, aż dotarł do przewodu, na którym wisiała jedna z żarówek. Przyciągnął przewód i śliniąc palce, by ochronić je przed oparzeniem, wykręcił żarówkę, aż zamrugała i zgasła. Następnie powtórzył całą procedurę przy środkowej żarówce. Gdy ją wykręcał, dotknął nieizolowanego przewodu i nieprzyjemnie poraził go prąd. 146 Teraz latrynę oświetlała tylko j edna żarówka, umieszczona naj -dalej od wejścia. Usiadł na krokwi, oparł się o słupek i czekał. Dwanaście minut później drzwi się otworzyły i Indy znieruchomiał. W kiepskim świetle jakiś mężczyzna podszedł do umywalki pośrodku pomieszczenia, uderzył się w piszczel i zaklął po włosku. Indy się rozluźnił. W ciągu następnych trzydziestu minut do latryny weszło jeszcze dwóch mężczyzn, ale żaden z nich nie miał rudych włosów. W końcu, gdy niebo przeświecające przez szpary w dachu zaczęło się rozjaśniać i Indy był gotów wracać, drzwi otworzyły się jeszcze raz. Rudzielec z brodą, w białym podkoszulku i w szortach khaki, wszedł do latryny i zatrzymał się, zdziwiony brakiem oświetlenia. Jones od razu się domyślił, że to Alistair. - Zdawałoby się, że skoro Mussolini potrafi sprawić, iż pociągi j eżdżą zgodnie z rozkładem - powiedział przybysz z angielskim akcentem - tu też można by wymienić kilka żarówek. Co za wstyd. Gorzej niż na obozie skautowym. Podszedł do jednego z pisuarów i patrząc tępo w ścianę, rozpiął rozporek. Indy przeczołgał się po belce, aż dotarł do ściany, po czym zwiesił się na rękach. W końcu opadł na podłogę. Zaskoczony mężczyzna odwrócił się, żeby zobaczyć, co się za nim dzieje. - Do licha - powiedział. - Zobacz, co przez ciebie narobiłem. - Nie zmieniłeś swoich zwyczajów - stwierdził Indy. - Ale teraz przynajmniej zamykasz za sobą drzwi. - Kim jesteś? - spytał Alistair. - Mój Boże, jesteś Amerykaninem. Co tutaj robisz? Jones uciszył go. - Twój a siostra czeka na ciebie za ogrodzeniem - powiedział. -Lepiej żebyś zechciał ze mną pójść, bo jeśli nie, to cię sam zaciągnę. - Alecia tam j est?! - Idziesz, czy nie? - Jasne, że idę - powiedział. - Dlaczego miałbym nie iść? Od wielu dni czekam, aż ktoś mnie wyswobodzi. Ale kim ty jesteś i jak się tutaj dostałeś? - Nie ma czasu na wyjaśnienia - przerwał mu Indy. Alistair podszedł do umywalki i opłukał dłonie pod kranem. 147 - Zostaw to - odezwał się Indy. Słyszał na zewnątrz obozowe odgłosy, zwiastujące nadejście nowego dnia: zapalano silniki, nawoływano się, psy skomliły w klatkach, czekając aż zostaną nakarmione. - Chodźmy. Mamy zaledwie kilka minut do świtu. Alistair wytarł dłonie w ręcznik. Indy złapał go z tyłu za podkoszulek i pociągnął do drzwi. - Wyjdziemy stąd jak gdyby nigdy nic - powiedział. - Spokojnym krokiem pójdziemy za latrynę. Tam padniemy na brzuchy i zakładając, że w pobliżu nie będzie psów, jak najszybciej przeczołga-my się przez dziurę w ogrodzeniu. A jeśli krzykniesz, albo spróbujesz uciekać, możesz być pewny, że skręcę ci kark, nim mnie złapią. - Nie bądź niemądry - odparł Alistair. Indy spojrzał na jego kark. - Czego szukasz? -Niczego. Dalej. Alistair otworzył drzwi latryny w chwili gdy jakiś żołnierz sięgał do klamki. - Grazie - powiedział pochłonięty innymi myślami. Gdy pochylił się nad umywalką, Indy i Alistair wyślizgnęli się na zewnątrz. Słońce jeszcze nie wzeszło nad horyzont, ale było na tyle jasno, że zarysy budynków stały się wyraźnie widoczne. - W ten sposób nigdy się stąd nie wydostaniemy - szepnął Alistair. - Już j est zbyt widno. Wartownicy na wieżach dojrząnas i roz-szarpią na strzępy. - Ruszaj się - popędził go Indy z uśmiechem. - Może bawili się przez całą noc i teraz odsypiają. - Atlantici? - zdziwił się Alistair. Doszli na tył latryny i Indy popchnął Alistaira, żeby przeszedł pod drutami. Następnie padł na brzuch i uczynił to samo. Po drugiej stronie wybiegu dla psów, przy zewnętrznym ogrodzeniu, Alistair się zatrzymał. - Lepiej idź pierwszy - powiedział. - Domyślam się, że zaznaczyłeś szlak omijający miny. - Miny? - Dookoła jest pole minowe - powiedział Alistair. - Nie wiedziałeś? Indy wzruszył ramionami. - Aha. A poznasz drogę, którą przyszedłeś? Może pozostały dołki w piasku, gdzie odcisnąłeś łokcie i kolana. - Nie - stwierdził Indy. - Stąd cały teren wygląda tak samo. 148 - No to świetnie - stwierdził Alistair. - Masz nóż? Indy wyjął zza paska nóż i podał go rękojeścią do przodu. - Będziemy musieli jakoś sobie poradzić. Wiedziałem, że kiedyś w końcu wysadzę się w powietrze, ale zawsze sądziłem, że to się stanie w moim laboratorium. - Twoja koszulka - odezwał się Indy. - Zdejmij ją i włóż do kieszeni. Jest zbyt biała. Alistair posuwał się powoli, co kilkanaście centymetrów wbijając nóż w piasek, a Indy podążał za nim, trzymając ręce i nogi jak najbliżej ciała. Po pięciu metrach końcówka noża natrafiła na coś twardego. Alistair ostrożnie obrysował to miejsce ostrzem, kiwnął na Indy'e-go i zaczął posuwać się dalej. - Miny - stwierdził Indy. Procedura ta powtarzała się przez kolejnych dwadzieścia metrów. Alistair zachowywał spokój i pracował systematycznie, nie pozwalając się ponaglać. Pot kapał Indy'emu z twarzy na piasek, i gdy już nie mógł tego znieść, powiedział: - Zmienimy się. - Nie - zaprotestował Alistair. - Już niewiele zostało. Karmazynowy dysk słońca wychylał się znad krawędzi wydmy, gdzie Indy zostawił Alecię. Miał nadzieję, że do tej pory już dawno odeszła. To byłby szczególnie podły wybryk losu - pozwolić im być tak blisko celu i przeszkodzić w ostatniej chwili. Przypomniał sobie też co mówiła Alecia na temat wyrażania, życzeń. - Musimy pobiec - oznajmił Indy. - Nie ma już czasu. Mamy większą szansę ryzykując wdepnięcie na minę niż wystawianie się na strzały wartowników. - Czy widziałeś kiedyś, co zostaje z człowieka, który wszedł na minę? - spytał Alistair. - Chyba wolę być zastrzelony. Poza tym to jeszcze tylko kilka kroków... Piasek obsypał Indy'emu twarz. Ułamek sekundy później rozległ się odgłos wystrzałów ostro rozdzierający nieruchome, poranne powietrze i odbijający się echem od otaczających ich skał. Usłyszeli za sobą dźwięk syreny. Indy poderwał Alistaira na nogi i popchnął go przed siebie. Biegli do najbliższych skał. Po chwili otworzyła się główna brama obozu. Wyłoniła się furgonetka i ruszyła za uciekinierami, pryskając piaskiem spod kół. 149 Jakiś żołnierz odbezpieczył dwulufowy karabin kaliber 0.30, zamocowany na dachu pancernego samochodu. Indy i Alistair zaczęli biec szybciej. Ich nogi pracowały jak tłoki. Już niemal dopadli skał, gdy furgonetka zatrzymała się, odcinając im drogę. Za nimi zaterkotały trzy motocykle. Żołnierze w przyczepach trzymali karabiny wymierzone w plecy Indy'ego. Jones upadł na kolana. Pierś mu falowała. Alistair oparł się na jego ramieniu, żeby nie upaść. - Przepraszam, staruszku - odezwał się, łapiąc oddech. - Staraliśmy się. Żołnierze rzucili jakieś rozkazy po włosku. - Chyba chcą żebyśmy podnieśli ręce do góry - stwierdził Alistair. Uniósł jedną dłoń do góry, a drugą wyciągnął, żeby pomóc Indy'emu. Indy uśmiechnął się, chwytając ją lewą ręką i wstając, a prawą wymierzył Alistairowi cios w szczękę z całą siłą, jaka mu jeszcze pozostała. Alistair runął tyłem na piasek. - Nie było żadnego pola minowego - powiedział Indy, przygniatając Alistaira nogą. - Furgonetka przejechała dokładnie tam, gdzie przez pół godziny posuwaliśmy się na czworakach. Nic dziwnego, że nie pozwoliłeś się zmienić. Zaznaczałeś jedynie przysypane skały. Strzelec przy dubeltowej trzydziestce skierował serię pod stopy Indy'ego. -Wszystko mi jedno, możecie mnie zastrzelić- powiedział Indy, wbijając kciuk w pierś Alistaira. - Zasłużyłem na to. Wiedziałem, że nie powinienem ci ufać, a kupiłem tę opowiastkę o polu minowym. Alistair usiadł i roześmiał się zakrwawionymi ustami. Nadjechał samochód oficerski z flagami włoskimi powiewającymi na przednich błotnikach. Na tylnym fotelu siedzieli Balbo i Sarducci. Gdy samochód się zatrzymał, Sarducci wstał. - Bravo - powiedział, składając odziane w rękawiczki dłonie. -Doskonałe przedstawienie. - Latryna - zachichotał Alistair. - Tam się ukrył. - To naprawdę niezłe - stwierdził Sarducci. - Siła przyzwyczajenia i tak dalej. Proste, lecz skuteczne. Ja jednak wymyśliłbym coś bardziej... eleganckiego. 150 Balbo usiadł z głową wspartą na dłoniach, nie odzywał się i sprawiał wrażenie zdenerwowanego i nieco zażenowanego. - Niemal mnie wywlókł - powiedział Alistair. - Ten Jankes potrafi być dość przekonuj ący. Straszył mnie, że j eśli krzyknę, czy wydam go w jakiś inny sposób, skręci mi kark, i uwierzyłem mu. Musiałem więc wymyślić coś, co by nas zatrzymało do wschodu słońca. - Czy nie powinieneś wyparować w świetle słonecznym, jak zły duch? - spytał Indy. Balbo stłumił uśmiech. - Zwiążcie mu ręce - rozkazał Sarducci. Jeden ze strzelców siedzących na motocyklach podszedł ze sznurkiem i mocno związał Indy'emu ręce za plecami. Sarducci wysiadł z samochodu. - Jeszcze jedna rzecz. Gdzie ukrywa się panna Dunstin? Jones się zaśmiał. - Ach, przestań. Jestem pewien, że upierała się przy uczestnictwie w tej drobnej przygodzie. Podniecenie zawładnęło nią jak narkotyk i nie mogła się oprzeć marzeniu o uratowaniu własnego brata. Gdzie ona jest? - Już dawno odeszła, Sardi - oznajmił Indy. Sarducci zamknął oczy. -Nie nazywaj mnie tak- powiedział. - Jeśli jeszcze raz się tak do mnie zwróci, uderzcie go. Ponawiam pytanie, doktorze Jones. Gdzie jest panna Dunstin? - Poszła na ryby. Strzelec z motocykla uderzył Indy'ego w twarz. Indy zakaszlał i splunął krwią. - Mów prawdę, Indy - rozkazał Sarducci. - Ona nie żyje - odparł Indy. Alistair spojrzał z przerażeniem. -A jak zginęła? - spytał Sarducci. - To był wypadek. Poślizgnęła się i upadła na skałach, gdy schodziliśmy ze statku. Nic nie mogłem zrobić. Roztrzaskała sobie głowę. Zmarła na moich rękach. - On kłamie - stwierdził Sarducci. -Nie byłoby go tutaj, gdyby ona nie żyła. Uderz go jeszcze raz. Tym razem padł cios w żołądek. Indy osunął się na kolana i zwymiotował na piasek. - Podnieście go - rozkazał Sarducci. - Wytrzyjcie mu natychmiast usta. Teraz lepiej. Jeszcze raz, doktorze Jones. Gdzie jest 151 Alecia Dunstin? Jeśli skłamiesz... chyba już się domyślasz, co cię czeka. - Tak, była tutaj - powiedział Indy. - Ale odeszła na długo przed wschodem słońca. Nigdy jej nie znajdziesz. Ma zapasy na cały tydzień i beduińskiego przewodnika, który zna każdą piędź tego kraju jak swą własną kieszeń. Nie masz szczęścia, Sardi. Sarducci skinął głową. Kolejny cios pięścią w twarz. Indy z wściekłością spojrzał na strzelca. Z nosa i z ust sączyła mu się krew i teraz już dwóch żołnierzy musiało go podtrzymywać. - Nie odważyłbyś się na to, gdybym miał swobodne ręce - wycedził. - Tak - odparł Sarducci. - A ty nie kłamałbyś tak desperacko, gdyby panny Dunstin nie było w pobliżu. Skończmy z tą zuchowatością, doktorze Jones, póki jeszcze możesz mówić. Balbo zawołał z samochodu. - Słucham, Italo - odezwał się Sarducci. - Chwileczkę. - Natychmiast - powiedział Balbo po włosku. Sarducci zmarszczył brwi. - Marszałek sił powietrznych Balbo, gubernator Libii, prosi mnie na słowo - zwrócił się Sarducci do strzelca. - Nie pozwólcie mu umrzeć do mojego powrotu. I niech tak się na was nie wiesza. To tak, jak przy ukrzyżowaniu, uciska przeponę i w końcu zatrzymuje oddech. Sarducci podszedł do samochodu i wysłuchał sprzeciwu Balbo co do traktowania Indy'ego. W końcu Balbo wysiadł z auta i zbliżył się do pojmanego. - Przepraszam, doktorze Jones - odezwał się z angielskim akcentem. Wyj ął z kieszeni chusteczkę i otarł Indy' emu z brody krew i ślinę. - Nie pochwalam tego rodzaju praktyk, ale minister Sarducci ma zezwolenie od samego szefa. W polityce panują dziwne układy, prawda? Sarducci jest ponad ludzkim prawem, czy też raczej do niego nie dorasta. Indy zmrużył oczy, by widzieć wyraźniej. - Jest pan niższy niż sądziłem - powiedział. Balbo uśmiechnął się. - Mój dowódca udawał, że jest odpowiedzialny za lot z Rzymu, a Sarducci przejął kontrolę nad jednym z moich samolotów -stwierdził. - Jak mogłem przystać na coś takiego? I co otrzymuję 152 za taką ślepą lojalność? Tytuł nie mający żadnego znaczenia i zesłanie na te zapomniane przez Boga połacie piasku i skał. Balbo westchnął. - Sarducci oczywiście pana zabije - powiedział, starannie składaj ąc chusteczkę. - Nie mogę pana ocalić. Ale mogę go powstrzymać przed takim traktowaniem pana. Chcę, żeby pan wiedział, mówię to jak żołnierz żołnierzowi, że odczuwam dla pana wielki szacunek. Ponieważ wzbił się pan ponad chmury, przynajmniej na krótko, na pokładzie armady, jeśli pan pozwoli, chciałbym ofiarować panu coś na pocieszenie. - Oczywiście - zgodził się Indy. Nie próbował już skupić wzroku. Balbo odpiął ze swojego munduru insygnia przedstawiające orle skrzydła. - Mianuję pana atlantici - oświadczył i wsunął emblemat do kieszeni w koszuli Indy'ego. Zrobił krok do tyłu, stuknął obcasami i zasalutował Jonesowi. Balbo odszedł do samochodu, a wrócił Sarducci. - Sardi -powiedział Indy. Zbadał językiem obluzowany przedni ząb. - Jestem faszystą dopiero od dziesięciu sekund, a już mam ochotę kogoś zabić. - Wsadźcie go na furgonetkę, żeby dziewczyna mogła go dojrzeć - rozkazał Sarducci. Strzelcy z motocykli wciągnęli Indy'ego na dach szoferki. - Teraz podajcie mi megafon. Tak, dziękuję. Sarducci wszedł na maskę. - Panno Dunstin - odezwał się przez tubę, obracając się wokół. Jego głos odbił się echem od skał. - Wiem, że pani mnie słyszy. Mamy pani brata i doktora Jonesa. Proszę się przyjrzeć. Sarducci wyjął pistolet z kabury na pasku i posłał strzał w powietrze. Następnie przyłożył broń Indy'emu do skroni. - Jeśli nie ujawni się pani w ciągu minuty, doktor Jones zginie! - zawołał. - Jeśli jednak się pani podda, obiecuję, że nie stanie mu się żadna krzywda. Wybór należy do pani... Ma pani pięćdziesiąt pięć sekund. - Alecia - krzyknął Indy. - Nie wierz... Strzelec z motocykla wepchnął Indy'emu szmatę do ust. Indy przygryzł mu palce. Sarducci czekał cierpliwie, a lufa pistoletu ani drgnęła. - Trzydzieści sekund. Lufa nacisnęła mocniej na skroń Indy'ego. 153 - Dziesięć sekund. Indy starał się pomyśleć o czymś przyjemnym. - Nie zabijaj go! - rozległ się głos zza skał. - Wygrałeś. Poddaję się. Tylko nie strzelaj. - Alecia wstała z rękami podniesionymi do góry. Sarducci schował pistolet do kabury i zeskoczył z maski ciężarówki. Dał znak żołnierzom, żeby sprowadzili Alecię na dół. - Była pani bliżej, niż sądziłem - stwierdził Sarducci. - Jak to miło, że pani się do nas przyłączyła. - Do nikogo się nie przyłączyłam - powiedziała Alecia, szamocząc się z żołnierzem, który trzymał jej ręce z tyłu. -1 nie wiem, jak mogłeś, Alistairze Dunstin. Jones ryzykował życiem, żeby cię ocalić, a ty tak mu się odpłacasz? Nie do wiary, że wyszliśmy z tego samego łona. - To dla wyższych celów - oświadczył Alistair. - Ściągnijcie doktora Jonesa na ziemię! - zawołał Sarducci. - Przykujcie go łańcuchem do łóżka w izolatce i opatrzcie mu rany. Jeśli może jeść, dajcie mu to, na co ma ochotę. I wypierzcie jego ubranie, dobrze? Przypnijcie mu na piersi tę odznakę ze skrzydłami. Musi rano jak najlepiej wyglądać podczas swojej egzekucji. - Egzekucji? - pisnęła Alecia. - Oczywiście - odparł Sarducci. - O świcie, j ak sądzę. To zwyczajowa godzina. - Przyrzekał pan! - krzyknęła. - Moja droga - zbeształ ją. - Kiedy się nauczysz, że nie wolno ufać ludziom? Świeciło krwistoczerwone słońce i zbierały się chmury koloru żelaza. Indy stał pod ceglaną ścianą w narożniku obozu z rękoma skrępowanymi za plecami. Jego ubranie było starannie wyprasowane, skórzana kurtka natłuszczona, a filcowy kapelusz wyczyszczony i uformowany. Rany na twarzy zostały zaszyte i przemyte środkiem dezynfekującym. W odległości dwudziestu metrów od niego stało na baczność dwudziestu żołnierzy z karabinami przy boku. - Musisz docenić piękno tej ceremonii - zwrócił się Sarducci do Indy'ego. - Podarowałem plutonowi osiem naboi, każdy z nich identyczny pod względem wagi i wyglądu. Strzelą jednocześnie, 154 celując w twoje serce. Ale tylko cztery naboje są prawdziwe. Pozostałe cztery to nieszkodliwe ślepaki. W ten sposób chcę ulżyć ich sumieniu, zaszczepiając skromną i żałosną nadzieję, że być może nie posłali śmiertelnego strzału, który zabił ich odznaczonego współtowarzysza. Jakież to ludzkie, nie sądzisz? - Wypuść Alecię - powiedział Indy. - Nie, nawet za cenę życia, jak mawiacie wy, Amerykanie -zażartował Sarducci. - Stała się dla mnie ważnym towarem, doktorze Jones. Zapewne zauważył pan jej niesłychane podobieństwo do mojej zmarłej Mony. Muszę przyznać, że przez jakiś czas nie dawało mi to spokoju i rozważałem możliwość reinkarnacji i transmigracji dusz. Jednakże nie ma łatwych odpowiedzi i sądzę, że nad tym zagadnieniem musimy popracować razem. Och, właśnie nadchodzi. Alecia potknęła się, gdy Luigi popchnął ją za narożnik muru. Miała ręce związane z przodu, a na sobie białą sukienkę spiętą złotą sprzączką. Na jej szyi wisiał naszyjnik z lapis lazuli. Alistair szedł z nimi. Również miał związane ręce. - Jest piękna, nieprawdaż? - spytał Sarducci. - Stwierdziłem, że byłoby miło, gdyby się ładnie ubrała z tej okazji. - Tak - zgodził się Indy. - Nigdy mnie nie dostaniesz, ty szaleńcu! - krzyczała Alecia, usiłując się wyswobodzić z żelaznego uścisku Luigi ego. Jej sukienka wydymała się na wietrze. - Niezależnie od tego, co mi zrobisz, będę daleko stąd, poza twoim zasięgiem. I jak tylko na chwilę odwrócisz uwagę, zabiję cię. -Chyba zbliża się burza- stwierdził Sarducci, spoglądając w niebo. - Ale to już niebawem przestanie cię obchodzić. Och, j esz-cze jedna sprawa, Jones. Bardzo bym nie chciał, żebyś stanął przed sądem ostatecznym nie poznawszy tajemnicy Voynicha. Sarducci pstryknął palcami i tenente przyniósł mu teczkę na dokumenty. Sarducci wyjął z niej manuskrypt i kilkusetletni papier załopotał na wietrze. - Same barwy w manuskrypcie są wskazówką do najwyższej tajemnicy - lokalizacji Grobu Hermesa - oświadczył Sarducci. -To oczywiście jest ci wiadome. Nie wiesz jednak, że rozwiązanie znajdowało się przez cały czas niemal w zasięgu twojej ręki. Sarducci podszedł do Alecii, i gdy Luigi obrócił ją chwyciwszy za ramiona, złapał materiał sukienki i rozerwał obiema rękami, odsłaniając nagie plecy. Tatuaż okazał się jeszcze piękniejszy, 155 niż Indy sobie wyobrażał: czarne, czerwone, zielone i złote, przeplataj ące się koła i wzory. Wzory znaj duj ące się wewnątrz kół były zakończone kropkami. - Klucz przekazywany z pokolenia na pokolenie metalurgów... alchemików - oświadczył Sarducci, wskazując tatuaż na plecach Alecii. Zdjął rękawiczkę z prawej ręki. -Zwróć uwagę na przeplatające się kręgi i ich odcienie. Sąpiękne. Nie przypominają mapy, ale taką pełnią funkcję. To jest środek. Czerwony krąg z czarną kropką pośrodku. To Aleksandria. Dokładnie w południe w dniu letniego przesilenia pierwszego roku drugiego wieku patyk wbity w ziemię nie rzucał cienia. To jest punkt odniesienia do wszystkich innych punktów. Sarducci przesunął środkowy palec po plecach Alecii, żłobiąc paznokciem brzydki, czerwony ślad. Alecia zadrżała. -Posiadając stały punkt odniesienia, możesz znaleźć każde miej sce na ziemi - powiedział Sarducci. - Wszystko zależy od długości wskazówki i jej położenia wewnątrz okręgu. Na przykład ta zielona. - Wskazał na okrąg z krótkim wzorem przypominającym wskazówkę umieszczoną pod kątem dwudziestu ośmiu stopni. -Kair. Czy też raczej dokładna lokalizacja patyka wbitego idealnie pionowo w południe tego samego dnia. Jak widzisz, Ptomeleusze wiedzieli, że ziemia jest okrągła, o całe wieki przedtem, nim powstał mit Kolumba. Palec Sarducciego przesuwał się wzdłuż kręgosłupa Alecii. - Są oczywiście inne miejsca. Tutaj jest Rzym. A metalurdzy dodali jeszcze kilka miast współczesnych: na przykład Londyn i Moskwę. Nie ma znaczenia, jak te okręgi są ułożone względem siebie, cała informacja zawiera się w nich samych. Jego palec zatrzymał się na złotym kole u nasady pleców Alecii. - Oto nagroda. Grób Hermesa. Mniej więcej na granicy Libii i Egiptu, gdzie odnalazł go Aleksander podczas pielgrzymki do Siwy. Manuskrypt podaje nam czas i datę punktu odniesienia i to, wraz z „mapą" Alecii, wkrótce pozwoli mi obliczyć dokładną długość i szerokość geograficznąjaskini. Te obliczenia będą dość pracochłonne, ale nie trudne. Misterna robota, prawda? Sarducci uśmiechnął się. - Jakże kiedykolwiek ci się odwdzięczę, że ją do mnie przyprowadziłeś? - spytał. Alistair spojrzał w ziemię. - Wypuść ją- powiedział. 156 - Cóż, zabierajmy się do dzieła, dobrze? - zaproponował Sarducci. - Luigi, obróć pannę Dunstin, żeby mogła obejrzeć widowisko. Łzy rozmyły grubą warstwę makijażu Alecii. Sarducci wyjął z kieszeni paczkę lucky strike'ów. - Papierosa? - spytał Indy'ego. - Nie palę. - Ach - powiedział Sarducci. - Przez wzgląd na zdrowie. Założyć ci przepaskę na oczy? - Nie boję się - odparł Indy. -Apowinieneś. - Sarducci odszedł, pozostawiając Jonesa samego pod posiekaną pociskami ceglaną ścianą. Ustawił się obok plutonu egzekucyjnego i ponownie założył rękawiczkę. - Gotowe - oznajmił. Żołnierze plutonu egzekucyjnego przełożyli broń do prawych rąk. Alecia spojrzała na Indy' ego, wzrokiem żebrząc o przebaczenie. Uśmiechnął się. - Nienawidzę cię, księżniczko. - Och, Indy - powiedziała Alecia. - Ja też cię nienawidzę. - Cel! - szczeknął Sarducci. Indy przełknął ślinę i wbił wzrok przed siebie. Żołnierze przyłożyli broń do ramion i położyli palce na spustach. Lufy były skierowane w pierś Indy'ego. Sarducci odczekał chwilę, delektując się napięciem. Uniósł rękę, gotów do wydania ostatecznej komendy. Luigi oblizał wargi. Indy zamknął oczy. Sarducci wydał komendę, by strzelać, ale żołnierze nie usłyszeli go pośród huku eksplozji, która zburzyła wieżę wartowniczą w najbliższym narożniku obozu. Zza ogrodzenia rozległy się strzały, długie serie z karabinów automatycznych, i trzej egzekutorzy padli na ziemię. Konni Beduini przeskoczyli ponad ogrodzeniem. Pozostali członkowie plutonu egzekucyjnego uciekli, porzucając swe jednostrzałowe sztucery. Luigi rzucił się do ucieczki wraz z nimi. -Nie! - wrzasnął Sarducci. - Wracajcie! - Chwycił jeden ze sztucerów, podszedł bardzo blisko Indy'ego, wymierzył w jego pierś i strzelił. Jonesowi zaparło dech, gdy woskowy ślepak odbił mu się od mostka. 157 - Ale zabolało - stęknął Indy, po czym czubkiem buta wymierzył Sarducciemu kopniaka między nogi. Sarducci zgiął się wpół, sztucer wysunął mu się z rąk i Włoch opadł na kolana. - A to za Alecię - dodał Indy, uderzając go kolanem w twarz. Sarducci upadł tyłem na piasek, tracąc przytomność. - Pozdrawiam - powiedział książę Farąhuar, zsiadając z konia i nożem przecinając więzy krępujące dłonie Indy'ego. - Domyślam się, że z przyjemnością mnie pan widzi. - Doskonale się pan domyśla - zgodził się Indy. Tuż za Farąhuarem jechał Sallah, prowadząc dwa konie. - Indy, mój przyjacielu! - zawołał Sallah i zsunął się z siodła. -Kiedy kapitan Marlow powiedział mi, że cię tutaj wysadził, przybyłem szybko, gdyż wiedziałem, że będzie ci potrzebne moje wsparcie. Sallah porwał Jonesa w niedźwiedzim uścisku, odrywając go od ziemi. Indy poklepał go po ramieniu, częściowo z przyjaźni, a częściowo dlatego, że nie mógł złapać oddechu. - Znasz księcia? - spytał z niedowierzaniem. -Ależ oczywiście - odparł Sallah. - To jeden z moich szwagrów. - Nachylił się w stronę Indy'ego. - Ale tak mówiąc między nami, to dość kłopotliwa sprawa. Wiesz, mieszane małżeństwo. - Od jak dawna tu jesteście? - spytał Indy. - Zaledwie od kilku godzin - odrzekł Farąhuar. - Godzin? - zdziwiła się Alecia. Przeniosła dłonie za głowę i usiłowała zawiązać sukienkę przy kołnierzyku. - Jesteście tutaj tak długo? To cholernie zwlekaliście. Niemal umarłam ze strachu. - Czekając wyświadczyłem doktorowi Jonesowi dużąprzysłu-gę - oświadczył Farąhuar, przecinając więzy krępujące ręce Ale-cii. - Jakże często zastanawiamy się, jak stawimy czoło śmierci. Czy zhańbimy siebie i swoje rodziny, czy zachowamy się tak, że gdy nadejdzie nasz czas, Allach powita nas z otwartymi ramionami? Teraz doktor Jones już wie. - Miałem na ten temat pewne wyobrażenie - stwierdził Indy, rozcierając nadgarstki. - Allach mógł poczekać. Farąhuar roześmiał się. - Allach nigdy nie czeka na ludzi - oświadczył. Alistair wyciągnął skrępowane ręce. Farąhuar zawahał się. Indy wyciągnął ostry jak brzytwa nóż i podszedł do Alistaira, który zamrugał i zakrył twarz rękami, myśląc, że Indy ma mu zamiar wbić ostrze w serce. 158 Jones przeciął więzy na nadgarstkach Alistaira. - Jesteś wolny - powiedział. - Wybieraj, po czyjej stoisz stronie. Faszyści ochłonęli z zaskoczenia i teraz zaciekle zaczęli walczyć z nomadami. Nad głowami świstały pociski. - Musimy uciekać - ponaglił Sallah. - Jest zbyt mało koni - stwierdził Alistair w panice. Indy zabrał Sarducciemu teczkę z dokumentami i wciągnął Ale-cię za sobąna siodło najbielszego konia. Sallah wzruszył ramionami i rzucił wodze drugiego konia Alistairowi. Z Farąhuarem na czele pocwałowali w stronę przerwanego ogrodzenia. Konie przeskoczyły nad stertą desek, które kiedyś stanowiły wieżę strażniczą. Sallah podążył za Farąhuarem na zachód, ale Indy zawołał go i zatrzymał. - Nie - powiedział. - Ależ, Indy - zaprotestował Sallah. - Jedziemy w tę stronę - powiedział Indy i pognał konia na wschód, ku Egiptowi. - Poczekajcie! - zawołał książę Farąhuar. Skinął na trzech ze swoich nomadów, żeby jechali za nim, i pogalopował w pogoni za pozostałymi. - Jeszcze nie omówiliśmy cudownej autobiografii Huckleberry Finna! 8. Kamień Tuman kurzu za nimi oznaczał kolumnę faszystowskich samochodów pancernych. Przez cały dzień systematycznie się przybliżała i była na tyle niedaleko, że Indy widział promienie słońca odbijające siew szybach furgonetek. - Nasze rumaki nie potrafią sprostać ich żelaznym bestiom -stwierdził Sallah, klepiąc swojego konia po szyi. - Już ryzykujemy, że nasze zwierzęta padną z wyczerpania w tej pozbawionej wody pustyni. - Co o tym myślisz, książę? - spytał Indy. - Sallah mówi prawdę - odparł książę. - Ale zatrzymać się teraz oznacza splamienie honoru. Musimy podążać dalej niezależnie od wszystkiego i liczyć na łaskę Allacha. - Sądziłem, że zaprzestanąpościgu, kiedy miniemy granicę, gdyż nie będą chcieli ryzykować wojny z Egiptem - powiedział Indy. - Tutaj granice niewiele znaczą- oświadczył Farąhuar. - Na piasku nie ma linii, jak na waszych mapach. Poza tym, gdyby nas unicestwili, któż by się o tym dowiedział? Może jakiś pastuch wielbłądów za tysiąc lat. Jechali dalej. W miarę upływu czasu ich spienione konie zwalniały, a odległość pomiędzy nimi i złowieszczym tumanem kurczyła się. Niebo, które przez cały dzień było ciemne, przyjęło jeszcze groźniejszy wygląd, a wydmy smagał wiatr. Gdy dojechali do pozostałości zrujnowanej świątyni dawno zapomnianego boga, klacz Indy'ego potknęła się i niemal upadła pod zdwojonym ładunkiem. 160 - Czas się zatrzymać - stwierdził książę, zeskakując ze swojego konia. Wylał na dłoń resztkę wody z tykwy przywiązanej rzemieniem i napoił nią zwierzę. - Masz, Arcturus. Pij. Trzymamy się razem, prawda? To jest pierwsze prawo pustyni. - Szkoda, że nie mamy więcej wody dla zwierząt - stwierdziła Alecia, mrużąc oczy przed wiejącym piaskiem. - Dobrze, że jej nie mamy - zauważył Sallah. - Piłyby zbyt łapczywie, ich brzuchy by się wzdęły, ochwaciłyby się i padły. - Szkoda, że nie mamy więcej wody dla nas - powiedział Indy. - Podczas ostrzału pociski przebiły obydwie manierki, które przywiózł Sallah. Na dnie każdej z nich zostało jeszcze trochę płynu, ale niewiele. Książę przypatrywał się ruinom świątyni i myślał intensywnie. - Te kamienie dadzą nam nieco schronienia - rzekł w końcu. - Niewiele - stwierdził Alistair. - Poza tym, po prostu tamci nas okrążą. - Nie mówię o schronieniu przed rzymskimi świniami - wy-j aśnił Farąhuar - tylko przed burzą, nadciągaj ącą od wschodu. Nie zauważyliście? Gdy nadejdzie czas - a nawałnica zaatakuje z nagłością błyskawicy -każcie zwierzętom się położyć i przytrzymajcie je w takiej pozycji. - Burza piaskowa? - spytał Indy. - Dokładnie. Indy wszedł na szczyt j ednej ze złamanych kolumn. Wiatr szarpał mu ubranie, a piasek tańczył na skórzanej kurtce jak maleńkie krople deszczu. - Chcesz lornetkę? - zaproponował Sallah. - Nie jest mi potrzebna - odparł. - Są półtora kilometra stąd i zbliżają się szybko. Pięć furgonetek i kilka ciężarówek. Jestem pewien, że wszystkie pojazdy są załadowane żołnierzami. Farąhuar zdjął z pleców swojego thompsona i kazał trzem nomadom zająć pozycje za kamieniami. - Za kilka chwil się rozstrzygnie - powiedział książę - z kim będziemy najpierw musieli stoczyć walkę - z naturą, czy z człowiekiem. Jeśli z człowiekiem, to odczekajcie, by zbliżyli się na tyle, żeby każdy strzał okazał się celny. Jeśli z naturą, przyszykujcie się już do modlitwy. To pierwsze prawo pustyni. - Sądziłem, że pierwszym prawem jest trzymać się razem-zauważył Indy. 11-Indiana... 161 Farąhuar uśmiechnął się. Wiatr zawiał silniej i zamarł. - Spójrzcie - powiedziała Alecia, wskazując na wschód. Ciemna chmura przetaczała się po powierzchni ziemi, jakby w zwolnionym tempie. Kolumna faszystów z drugiej strony była już tak blisko, że Indy mógł odczytać oznaczenia jednostki na maskach furgonetek. Kolumna zatrzymała się gwałtownie. Przednie koła pierwszego samochodu skręciły i poj azd wyżłobił półkole w piasku, zawracaj ąc w przeciwną stronę. Pozostałe pojazdy ruszyły bezładnie tym samym śladem. - Będą próbowali prześcignąć burzę - stwierdził Indy. -Konie -przypomniał Sallah. -Ściągnijcie je na ziemię i połóżcie się im na szyjach. Farąhuar owinął chustą nos i usta, a następnie chwycił wędzidło Arcturusa i powoli wykręcał mu szyję, aż koń w końcu opadł na piach. Inni poszli jego śladem i gdy wszystkie zwierzęta już leżały, burza natarła na nich z siłą pociągu towarowego. Indy wetknął kapelusz pod kurtkę, położył się za koniem i przyciągnął Alecię mocno ku sobie. Piasek był wszędzie, wdzierał im się do oczu i ust, do nosów i przede wszystkim do uszu. - Duszę się -jęknęła Alecia. -Nie myśl o tym - poradził jej Indy. - Schyl głowę i oddychaj przez rękaw. Nawet pod osłoną, jaką dawały od zawietrznej kamienie świątyni, piach wokół nich usypywał się w wysokie sterty, grożąc, że zostaną pogrzebani żywcem. Indy próbował rękoma odgarniać od nich piasek, ale przypominało to opróżnianie basenu łyżeczką od herbaty. Po siedmiu minutach burza ustała. Indy z trudem wydostał się spod zwałów piasku, ciągnąc za sobą Alecię. Klepnął ją w policzek i złapała oddech. - Nic wam nie jest? - spytał Sallah, strzepując piasek z ubrania. - Na to wygląda - stwierdził Indy. Klacz Alecii i Indy' ego poderwała się na nogi, zrzucaj ąc z siebie całe zwały piasku. Indy czule poklepał japo boku. - Gdzie jest Alistair? - zapytała Alecia. - Tutaj! - zawołał Alistair, podnosząc w górę rękę. - Jednak mój koń padł. Książę Farąhuar ukucnął na kupce piasku i ukrył twarz w dłoniach. 162 - Jeden z moich ludzi nie żyje - powiedział. - Pustynia pochłonęła również starego Arcturusa, gwiazdę zachodu. - A faszyści? - zainteresował się Alistair. Indy ponownie wspiął się na kamienie i obejrzał okolicę przez lornetkę. Sallah stanął obok niego. - Co widzisz? - spytał. - Nic - odparł Indy. - Absolutnie nic. Nie pozostał po nich żaden ślad. - Pustynia - powiedział Farąhuar, wydobywaj ąc z piasku wraz z pozostałymi dwoma nomadami ciało trzeciego. - Daje, zabiera. Ukrywa, odsłania. Zawsze się zmienia. - Szkoda, że nie wiemy, gdzie jesteśmy - stwierdził Indy. - Przykro mi, ale nie mogę wam pomóc - wyznał Farąhuar. -Moi ludzie niechętnie się zapuszczają na te tereny, ponieważ ci, którzy tu przybywają, rzadko sąjeszcze później widziani. - Jesteśmy kilka kilometrów po egipskiej stronie granicy -oznajmił Sallah. - Nawet ja potrafię to określić, sądząc po naszej prędkości i kierunku, w jakim zmierzaliśmy. - Chodzi mi o dokładne określenie miej sca - powiedział Indy. -Wiem, że jesteśmy nie dalej niż dwadzieścia kilometrów od Grobu Hermesa, który zgodnie z tradycyjnymi wierzeniami, leży w pobliżu oazy. Ale to i tak pozostawia teren o powierzchni kilkuset kilometrów kwadratowych. - Zbytnio utrudniasz sobie życie - stwierdził Sallah. - Dlaczego nie powiedziałeś od razu, o co ci chodzi? Przed wyj azdem z Kairu zgromadziłem nieco rzeczy, gdyż pomyślałem, że mogą nam się przydać: mapy, kompas, butelkę brandy. Wyłącznie do celów medycznych. - Sallah, mam ochotę cię ucałować! - zakrzyknął Indy. - Wolałbym, żebyś się powstrzymał - odparł Sallah poważnym tonem, wyciągając kompas i zwój map z sakwy przy siodle. Indy przejrzał mapy, znalazł tę, która była mu potrzebna, i rozwinął ją na jednym z przewróconych bloków kamiennych. W każdym narożniku zwijającego się papieru położył kamień. - Na tej mapie jest niewiele szczegółów, ale wystarczy - powiedział. - Spójrzcie tutaj. Te dwa najwyższe wzniesienia. Ich długość i szerokość. Alistair ustawił się odpowiednio w stosunku do mapy i wskazał na północ. 163 - Tam jest jeden z tych szczytów - oświadczył. Następnie wskazał na południowy zachód. - Tam jest drugi. - Dobrze - orzekł Indy. - Wyjął spod podszewki kurtki swój notes polowy i ołówek. Następnie otworzył kompas, położył go płasko i odczytał wskazania. Zanotował ilość stopni. Potem odczytał wskazania względem drugiego wzniesienia i również je zapisał. - Potrzebny mi jest kątomierz i linijka. Sallah wyjął odpowiednie przyrządy. Indy najpierw sprostował odchylenie od rzeczywistej północy, odczytał za pomocą kątomierza ilość stopni i przy linijce narysował linię biegnącą na południe od pierwszego szczytu. Drugą linię poprowadził na północny wschód od drugiego szczytu. - Jesteśmy w tym miejscu, gdzie przecinają się linie - stwierdził. - Jak na razie nieźle ci idzie, Jones - powiedział Sallah. -Mamy pewność, gdzie jesteśmy. Ale jak znajdziemy grób, skoro nie jest on zaznaczony na mapie? Zanim ruszymy w jakimś kierunku, musimy znać dokładne umiejscowienie obydwu tych punktów. Indy spojrzał ponad mapą na Alecię. - Musimy skorzystać z twoich pleców - oznajmił. Sięgnęła za szyj ę i rozplatała węzeł. Tył sukienki opadł, a przód Alecia przytrzymała rękami. - Alistair - odezwał się Indy. - Pomóż mi. Potrafię dokonać pomiarów, ale nie jestem pewien, jak mam je wykorzystać. - To może chwilę potrwać - powiedział Alistair - ale sądzę, że potrafię to rozpracować. Alecia podskoczyła, gdy Indy przyłożył jej instrumenty do skóry. Natychmiast ją przeprosił. Zapisał potrzebne dane w notesie i wręczył go Alistairowi. Alistair wziął ołówek Indy'ego, usiadł na kamiennej płycie i zaczął drapać się po brodzie gumką. - Wiesz, od jak dawna usiłuję zdobyć te informacje? - spytał pracując. - I nigdy ich nie uzyskałem. Jak mówią, najlepsza kryjówka jest w najbardziej widocznym miejscu. - Moje plecy to nie jest najbardziej widoczne miejsce - obruszyła się Alecia. - Przepraszam - powiedział Alistair. - Ale przecież dorastaliśmy razem. Od czasu do czasu widziałem fragmenty tego tatuażu, prawdopodobnie częściej niż ty, gdyż nie przypominam sobie, żebyś kiedyś oglądała sobie plecy za pomocą dwóch luster. 164 Alistair zapisał całą stronę obliczeniami i przewrócił kartkę. Co pewien czas przerywał, robił zasępioną minę i ścierał gumką jakieś obliczenia. Niekiedy ostrzył scyzorykiem czubek ołówka, żeby nadawał się do dalszego użytku. Gdy wreszcie skończył i naniósł na mapę stopnie, minuty i sekundy, z ołówka pozostał malutki kikut. - Proszę bardzo - oznajmił. Indy spojrzał na współrzędne, a następnie za pomocą cyrkla postawił X w miejscu, gdzie teren wyglądał na szczególnie trudny. Pociągnął linię od znaku X do ich pozycji, a potem zmierzył kąt i odległość. - Sądzisz, że obliczyłeś wszystko poprawnie? - spytał. - Raczej tak - odparł Alistair. - Gdyby było inaczej, grób musiałby znajdować się pod naszymi nogami. - Alecio - odezwał się Indy. - Wybacz niedelikatność, ale czy Sarducci wykonał jakieś zdjęcia albo szkice? - Moich pleców? Nie, nic takiego nie robił. - To dobrze - powiedział. - Więc nie powinni nas ścigać, nawet jeśli udało im się ocalić przed burzą. - Myślisz, że jest taka możliwość? - zapytał Alistair. Indy spojrzał na niego. - Dopóki ktoś mi nie pokaże tej łysej głowy na talerzu - stwierdził Indy - będzie zaprzątała moje myśli przez resztę życia. - Masz rację - stwierdził Alistair. - To około osiemnastu kilometrów stąd - wyjaśnił Indy pozostałym. - Sallah, chciałbym, żebyś wziął kompas i prowadził nas według stałego kursu czterdziestu siedmiu stopni. Nie tak łatwo tam dotrzeć, jak się wydaje, ponieważ grób znajduje siew zamkniętej dolinie. Niewykluczone, że będziemy musieli szukać, wspinać się i odrzucać kamienie. Książę, czy moglibyśmy wykorzystać twoich ludzi w charakterze kopaczy? Farąhuar, który nie był biegły w angielskim i zamiast „kopaczy" usłyszał „kaczek", odparł: - Znajdźcie oazę, a będziecie ich mogli upiec na obiad. Po trzech godzinach siódemka wędrowców dotarła do doliny i weszła doń prastarą ścieżką, wij ącą się pośród urwisk. Jako pierwszy wąską dróżką szedł ostrożnie Indy i prowadził białą klacz. - Coś tutaj jest - powiedział. - Te ścieżki zostały wykonane przez ludzi. Sąpodobne do tych z Doliny Królów. I spójrzcie na te 165 sterty kamieni. Nie są naturalne. Te skalne odłamy i kawałki kamieni zostały rozsypane w dolinie, żeby zakamuflować to, co tutaj się działo. - Nie dostrzegam żadnej różnicy pomiędzy tą okolicą a tym co widzieliśmy przez całą drogę z Libii - stwierdziła Alecia. - Indy, masz sokole oko. - To dzięki Sallahowi - przyznał Jones. - On mnie nauczył, jak czytać takie znaki. Tych rzeczy nie można się dowiedzieć z książek. Biała klacz nagle zaczęła się denerwować. Przebierała nogami i szarpała wędzidłem, za które Indy ją prowadził. Indy poklepał ją po szyi, by się uspokoiła, ale klacz pociągnęła go i pięty Indy'ego poślizgnęły się na wąskiej ścieżce. - Co jej się stało? - spytała Alecia. - Czuje wodę - odparł Sallah. Indy pozwolił klaczy doprowadzić się za następny wyłom skalny, skąd roztaczał się niezmącony widok na dolinę. W dole leżała oaza i lśniące jeziorko otoczone palmami. Ze szczytu najwyższego drzewa rozległo się krakanie dwóch kruków. - Dotarliśmy - oznajmił. Indy leżał w cieniu palmy oparty plecami o szorstką korę na pniu i zajadał daktyle. Sallah usiadł obok niego, pogryzając figę. - To naprawdę raj - powiedział Sallah. Indy mruknął na zgodę. Obserwował Alecię, która uklękła na brzegu jeziorka i zmywała brud z twarzy. - To mógłby być obrazek z Biblii - stwierdził Indy. - Ta Angielka. Czy ona coś dla ciebie znaczy? - Coś - odparł Indy. - Przepraszam za wścibstwo - pokajał się Sallah. - Nie masz ochoty o tym rozmawiać. -Nie jesteś wścibski - powiedział Indy i położył Sallahowi dłoń na ramieniu. - Po prostu nie mam teraz odpowiedniego nastroju. Ale gdy już wrócimy, chciałbym w tej sprawie zasięgnąć twojej porady. Może nawet będę potrzebował twojej pomocy. - Zawsze ci pomogę - zapewnił go Sallah. - Tylko powiedz. Alecia siedziała na najwyższym stopniu czegoś, co wyglądało jak schody prowadzące w głąb wody. Zanurzyła stopy i westchnęła z ulgą. Rozejrzała się wokół siebie, zawahała przez moment 166 i zsunęła się do jeziorka. Gdy woda sięgnęła jej ramion, zdjęła sukienkę przez głowę i rzuciła ją na brzeg. - Powiedz mi, co ci mówi to miejsce - poprosił Indy. - Nie daje mi to spokoju od chwili, gdy zobaczyliśmy oazę. - Dobrze - odparł Sallah, wybierając daktyla z leżącego obok stosu owoców. -Najwyraźniej wykonano tutaj wielką pracę. Przyglądałem się ścianom urwisk, ale nie mogę dostrzec żadnego miejsca, jak na przykład naturalnej szczeliny skalnej, którą wykorzystano by na ukrycie grobowca. - Zgadzam się. - Co jest dla mnie dziwne - powiedział Sallah - to sama oaza. Została stworzona przez człowieka, a nie przez naturę. Tutaj nie powinno być oazy. I woda -jest nienaturalnie ciepła, jakby coś ją podgrzewało we wnętrzu ziemi. I jeszcze kwestia kamiennych schodów, wiodących donikąd. - Może nie - zauważył Indy. - Indianie z równin amerykańskich wierzyli, że jeziora stanowią bramy do świata duchów. Może te schody prowadzą do takiej bramy. -To ciekawe- stwierdził Sallah. - Więc proponujesz, żebyśmy popłynęli na dno i poszukali jakiegoś przejścia? -Tak. Twarz Sallaha pociemniała. - Nie potrafię pływać - powiedział. - Nigdy nie sądziłem, że ta umiejętność mogłaby mi się kiedyś przydać, skoro żyję wśród piasku i kamieni. Obawiam się, że nie będę mógł ci towarzyszyć, przyjacielu. Indy wstał i strząsnął pestki ze spodni. - Będziesz ze mną zawsze, gdziekolwiek pójdę. - Wyjął koc z sakwy przy siodle Sallaha i zaniósł go na brzeg. - Przyjemnie? -spytał Alecię. - Cudownie - odparła, krzyżując ręce na piersiach. - Powinieneś spróbować. Oczywiście, jak już wyjdę. - Przyniosłem ci to - pokazał jej koc. - Jest nieco szorstki, ale pomyślałem, że mogłabyś się nim owinąć, dopóki twoja sukienka nie wyschnie. Jesteś gotowa? Podniósł pled za rogi i przytrzymał go przed sobą, odwracając głowę, a Alecia z gracj ą wyszła z wody. Owinęła się kocem i mocno zawiązała końce na piersi. Jones rozsznurował buty. Umieścił je na najwyższym stopniu, a w środek wsadził skarpetki. Następnie rozpiął koszulę i zsunął pasek. 167 Ubrany jedynie w spodnie zszedł po stopniach, aż woda sięgała mu do pasa. Zatrzymał się na chwilę i wziął głęboki oddech. - Zaraz wrócę - powiedział, złapał ostatni haust powietrza i przytrzymał go w płucach. - Dokąd się wybierasz? - spytała Alecia. Indy zanurkował. Wiosłował nogami i odpychał się rękoma, płynąc wzdłuż stopni. Odczuwał w uszach ciśnienie wody, wiedział więc, że j est około trzech, czterech metrów pod powierzchnią. Poruszył szczęką, żeby wyrównać ciśnienie w trąbkach Eustachiusza. Woda była przejrzysta, a promienie późnego, popołudniowego słońca odbijały się od stopni. Oczy go nie piekły, jak to się dzie-je w wodzie morskiej, mógł więc bez problemu podążać wzdłuż schodów. Jeziorko okazało się zadziwiająco głębokie i Indy jeszcze raz musiał przetkać uszy, zanim odkrył, że schody prowadzą do wlotu podwodnej jaskini. Przemknął pod sklepieniem wejścia do pieczary, ocierając głową o skałę, po czym popłynął w górę. Posuwał się ostrożnie, wyczuwając drogę rękami, gdyż światło ledwie tutaj docierało. Uważał, żeby nie zderzyć się z jakimś wyłomem skalnym. Nagle wypłynął na powierzchnię. Potrząsnął głową, strząsając krople z oczu, i rozejrzał się. W nikłym świetle przesączającym się z dna jeziorka dostrzegł, że znajduje się w obszernej, podziemnej komnacie. Z wody wychodziły stopnie prowadzące do wyrzeźbionego kamiennego łuku. W ciemności, pod jego sklepieniem, majaczyło coś przypominającego posąg, ale Indy nie mógł dostrzec, co to dokładnie jest. Dalej panowała ciemność. Przez chwilę odpoczywał na stopniach, do połowy zanurzony w wodzie. Komnata rozbrzmiewała echem dźwięku wody kapiącej mu z torsu do jeziorka. Miał wrażenie, że oczy posągu pod łukiem skupione są na jego karku. Gdy oddech mu się wyrównał, zanurkował ponownie i wyszedł na brzeg. - Indy! - zawołała Alecia. - Wystraszyłeś mnie prawie na śmierć. Nie było cię tak długo, że myślałam, iż utonąłeś. - Co znalazłeś? - spytał Sallah. Książę stał obok niego w wyczekującej pozie. - To jest wejście - powiedział Indy. - Jaskinia znajduje się na dnie jeziora, a stopnie prowadzą dalej, przez bramkę w formie łuku. Nie widziałem zbyt wiele, ponieważ było ciemno. 168 - Potrzebne ci pochodnie - stwierdził Sallah. - Możemy zedrzeć włóknistą korę z palm i powiązać ją szmatami. Książę, czy twoi ludzie mają przy sobie smar do broni lub smołę do opatrywania końskich ran? - Oczywiście - odparł Farąhuar. - Możemy nasączyć końcówki pochodni obydwoma tymi specyfikami - oznajmił Sallah. - Będą wprawdzie wydzielały dużo dymu, ale powinny wystarczyć. Pokryję główki zapałek stearyną, żebyś mógł je zapalić, gdy wypłyniesz po drugiej stronie. Farąhuar przemówił do nomadów w narzeczu tuaregów i rozkazał im zebrać wszystkie potrzebne materiały. - Gdzie jest Alistair? - spytał Indy. - Obserwuj e j akieś ptaki, które zauważył na tamtym drzewie -poinformowała go Alecia. - Ptaki? Jakie ptaki? - Wyglądał na zmartwionego. - Nie wiem. - Czy Alistair potrafi pływać? - Pływa całkiem nieźle. - Będzie więc mi potrzebny - stwierdził Indy. - Przygotuj tyle pochodni, żeby wystarczyło dla dwóch, Sallah. Pospiesz się. - Czy nie powinieneś poczekać do świtu? - zapytał Sallah. - Tam, gdzie się wybieramy, to nie ma znaczenia - odrzekł Indy. Indy wynurzył się w komnacie z butami przewieszonymi na szyi i z zawiniątkiem zawierającym pochodnie umieszczonym pod pachą. Alistair wypłynął na powierzchnię chwilę później, chwytając powietrze i wypluwając wodę. Indy potarł jedną z zapałek przygotowanych przez Sallaha i przytrzymał ją pod pochodnią. Coś zasyczało, płomyk pojawił się i znikł. Przy trzeciej zapałce ogień w końcu się rozniecił i Indy zapalił pochodnię Alistaira od swojej. Szybko zasznurował buty i włożył na siebie koszulę, którą miał zawiniętą wraz z notesem w skrawek naoliwionego materiału, przygotowanego przez nomadów. Wraz z Alistairem zbliżyli się do łuku, trzymając pochodnie nad głowami. Kamienny posąg pod łukiem zdawał się poruszać w migotliwym świetle. Statua naturalnej wielkości przedstawiała mężczyznę z długą brodą. Jego szaty były pokryte symbolami alchemicznymi. Widniały tam słońce, księżyc, gwiazdy i uskrzydlony Merkury. 169 Prawą rękę miał uniesioną i zwróconą wnętrzem dłoni do przodu w geście ostrzeżenia, a lewą kusił przybyszów, by szli dalej. - To niezwykłe - stwierdził Alistair. - Potrójnie wielki Hermes. - Sprawia, że ciarki mnie przechodzą - powiedział Indy. Indy odczytał koptyjskąinskrypcję nad łukiem: „Ujrzyjcie próg. Zew pozostaje bez odpowiedzi. Podróż zaczyna się od wiedzy, ale kończy wiarą. V-I-T-R-I-O-L". - Przerwał. - Czy twoim zdaniem coś to znaczy? - Visita Interioru Terrae, Rectificando, Inveniens Occultum Lapidem — wyrecytował Alistair. - „Odwiedź wnętrze ziemi, a poprzez naprawę odkryjesz ukryty kamień". Przeszli pod łukiem i znaleźli się w holu o dwunastu ścianach. Wydawało się, że nie prowadzi z niego żadne wyjście. W niszy umieszczonej w każdej z dwunastu ścian znajdowała się płaskorzeźba przedstawiająca jakiś proces alchemiczny. Na reliefach dominowały palniki, fiolki, kolby i retorty. Posadzka była pokryta mozaiką z sześciokątnych kamieni. Na każdym z nich wyryto jeden z dwunastu znaków zodiaku. Alistair wykonał krok do przodu i kamień podjego stopąrunął w dół. Indy złapał Alistaira za kołnierz i wciągnął go z powrotem. W miejscu kamienia pojawił się dół szerokości człowieka, głęboki na cztery metry. - Ostrożnie - przestrzegł Indy. - Zanim coś zrobisz, pomyśl. Te znaki zodiaku na podłodze. Czy można je ułożyć w jakiejś innej kolejności niż pod względem miesięcy? - Oczywiście - odparł Alistair. - W porządku alchemicznym. Każdy z tych znaków oznacza jakiś proces. - A więc pójdziemy w takiej kolejności - zdecydował Indy. - Najpierw zwapnienie - powiedział Alistair. - To Baran. Stanęli razem na kamieniu ze znakiem Barana. Cała podłoga obniżyła się, a kamień, na którym stali, pozostał nieco wyżej niż pozostałe. - Czy to bezpieczne? - spytał Alistair. - Przecież wciąż żyjemy, prawda? - odparł Indy. - Dalej? - Krzepnięcie. Byk. Stanęli na kamieniu z Bykiem. Kamienie zadudniły i obniżyły się o kolejnych trzydzieści centymetrów, pozostawiając Byka w połowie odległości między powierzchniąpodłogi a Baranem przy wejściu. - Tworzą się schody w dół - zauważył Indy. - Dalej? 170 Następne były Bliźnięta oznaczające zagęszczanie, po nich Rak - symbol rozpuszczania. Za nimi Lew, Panna i Waga - przyswajanie, destylacja i sublimacja, oraz Skorpion jako wydzielanie. Podłoga znajdowała się już prawie dwa i pół metra poniżej progu i pojawiła się nad nią górna część przejścia. Gdy wstąpili na kolejne znaki, od Strzelca po Ryby, reprezentujące spalanie, fermentację, mnożenie i projekcję - brama stanęła przed nimi w całej okazałości. Dwanaście kamieni nadal pozostało na różnych wysokościach, prowadząc do progu. - Jakbyśmy byli na dnie studni - zauważył Alistair. - W studniach nie ma schodów - sprostował Indy. - Póki co, nieźle, ale dalej będzie trudniej. I nie podoba mi się ten napis nad bramą: Droga Próby. Odgarnęli z przejścia pajęczyny i weszli do długiego, wąskiego korytarza. Po dwudziestu metrach korytarz skręcał, następnie prowadził w dół, znów skręcał i cały czas wił się coraz niżej. - Przypomina korytarze, jakie znajdowały się w piramidach -zauważył Indy. - To j est piramida, tylko odwrócona - stwierdził Alistair. - Powinna kończyć się komnatą w kształcie stożka. - „To co jest na górze, znajduje się na dole" - przypomniał sobie Indy. - Jednak dziwne są te wyżłobienia na podłodze i na ścianach. - Znaki kamieniarzy? - zasugerował Alistair. -Nie, są stosunkowo niedawne. Mają najwyżej kilkaset lat. -Indy przystanął. - Mam co do nich złe przeczucia. Skręcili za róg i korytarz skończył się ślepą ścianą. Indy wręczył swoją pochodnię Alistairowi, po czym przesunął po kamieniu palcami obydwu rąk w poszukiwaniu jakiegoś spojenia. Nie znalazł żadnej szpary. Postukał w ścianę. - Lity kamień - stwierdził. - Co to jest, ta biała substancja na murze? - spytał Alistair, przybliżając do niego pochodnię. - Lśni dziwną, zieloną poświatą. Na podłodze też jest tego pełno. Indy obejrzał dłonie, a następnie posmakował pozostałość, która przyczepiła mu się do palców przy dotykaniu ściany. - Wapno - stwierdził. - Fosfor, czy też raczej sproszkowana kość. - Dotknął butem stosu na podłożu, a stos poruszył się i zmniejszył, przelatując przez lejkowaty otwór w podłodze, jak piasek w klepsydrze. 171 - Słuchaj - nakazał Indy. Coś za nimi zadudniło. Podłoga zaczęła się trząść. - Cokolwiek to jest - powiedział - nie może to być nic dobrego. Dźwięk narastał. Coś sunęło korytarzem, drapiąc ściany. Rozległ się przerażający odgłos kamienia trącego o kamień. Czekali z oczami wlepionymi w ostatni zakręt korytarza, zza którego przyszli. Z sufitu posypał się pył poruszony wibracją. - Musimy stąd uciekać! - zawołał Alistair. - Biegnijmy! Jones go powstrzymał. - Zaczekaj. Odgłos przypominał teraz huk gromu. Indy podszedł do zakrętu i odważył się spojrzeć za róg. Korytarz wypełniał ogromny głaz posuwający się nieubłaganie w ich kierunku. - Już wiem -powiedział, przesuwając pochodnią wzdłuż ścian i szukając czegoś, czegokolwiek. - Jesteśmy uwięzieni w gigantycznym moździerzu z tłuczkiem i zostaniemy starci na pył i przesączeni przez otwór w podłodze. Zostanie po nas jedynie proszek z kości. - To też pewien sposób zredukowania człowieka do postaci składników chemicznych - stwierdził Alistair. - Co robimy? -Na pewno nie możemy czekać tutaj, przy ścianie - powiedział Indy - bo skończymy tak jak tamten. Tamci. Wszystko jedno. Podejdźmy do tego głazu i zobaczmy, co się dzieje. - Podejść do niego? - Zbyt dużo czasu zabiera mu dotarcie do nas. Ktokolwiek go zaprojektował, chce, żebyśmy znieruchomieli ze strachu, skuleni pod ścianą w oczekiwaniu śmierci. Działajmy więc wbrew jego oczekiwaniom. Wyjdźmy śmierci na spotkanie. - Oczywiście, masz rację - zgodził się Alistair. - Mędrzec wita śmierć, głupiec jej się boi. Ruszyli przed siebie z podniesionymi pochodniami i skręcili za róg pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Głaz znajdował się o trzy metry od nich i zbliżał się z hukiem. Indy przyjrzał się ścianie za nimi. - To jest jedyne miejsce, na którym nie ma tych nacięć - zauważył. Następnie zniżył pochodnię i obejrzał podłogę. - Tu nie ma sproszkowanych kości - stwierdził. - Tutaj staniemy. Gdy głaz się przybliży, będzie nam się wydawało, że jedyną 172 drogą ucieczki j est udanie się w stronę ściany na końcu korytarza, ale nie rób tego, niezależnie od okoliczności. Kamień minął skraj narożnika, zawężając przestrzeń, w której się znajdowali. Był teraz około metra od nich i wciąż się przesuwał. Wyrzucili pochodnie. Gdy głaz zbliżył się na niecałe pół metra, Alistair poruszył się nerwowo. Kiedy kamień zetknął się z ich ubraniem, brat Alecii uczynił ruch, jakby chciał się wyślizgnąć, ale Indy złapał go za rękę. Głaz dotknął ich piersi i to, co na początku było lekkim naciskiem, po chwili stało się naporem nie do zniesienia. Indy odwrócił głowę i szorstka powierzchnia głazu otarła się o jego policzek. Czuł się, jakby ktoś wyciskał z niego życie. - Może się pomyliłem - powiedział. Nastąpił łoskot, jakby coś zaskoczyło na swoje miejsce, i ściana za nimi zaczęła się cofać, przynosząc ulgę ściśniętym piersiom. Gdy głaz ugasił ostatnie płomienie pochodni, pochłonęła ich ciemność. Kierunek ruchu głazu zmienił się i zamiast przeć naprzód, przesunął się w lewo, ku ślepej ścianie. Indy stał nieruchomo w ciemności i nie czuł już dotyku ściany na plecach, ale poczuł na karku powiew powietrza. Wydobył z zawiniątka następną pochodnię, potarł zapałkę i zapalił ją. Ściany nie było, a poj awił się korytarz prowadzący lekko w dół. Słyszeli dobiegający z jego końca szum płynącej wody. Znaleźli się w kolejnej komnacie, która przypominała grecką świątynię ustawioną nad sadzawką. Woda wypływała z j ednej strony oczka wodnego, wiła się pomiędzy serią przegród na drugą stronę i spadała kaskadą w głąb ziemi. Pośrodku sadzawki, na piedestale, stał kamienny lew z niezwykle wydętymi nozdrzami. Indy zanurzył dłoń w wodzie. - Jest gorąca - oznajmił. - Jak sądzisz, po co są te przegrody? - spytał Alistair. - Myślę, że spełniają funkcję pewnego rodzaju grzejnika, rozpraszają ciepło - odparł Jones, idąc wokół sadzawki. -Najwyraźniej woda ta pochodzi z jakiejś gorącej rzeki podziemnej. Jesteśmy na tyle głęboko, że temperatura powinna być stała i wynosić około dwudziestu stopni, a tak nie jest. Dość ciepło tu. - Na dnie tego stawu na pewno nie ma przejścia - stwierdził Alistair. - Gdyby istniało, poziom wody nie mógłby sięgać ponad przegrody. 173 -Rozejrzyj się-powiedział Indy. -Musi być jakaś dalsza droga, którą powinniśmy się udać. Czuję skądś podmuch powietrza. Uniósł pochodnię i patrzył na migający płomień. Następnie przeszedł na drugą stronę sadzawki, wszedł za doryckie kolumny i zbadał ścianę. Pochodnia zapłonęła jaśniejszym, pomarańczowym odcieniem. - To musi być przy tej ścianie - oświadczył. - Halo - odezwał się Alistair. - Co znalazłeś? - Kolegę badacza - powiedział brat Alecii, przytrzymując pochodnię nad szkieletem opartym o ścianę. Jego żuchwa wisiała pod czaszką w zawadiackim uśmiechu. - Sądząc po stroju, dwunasty wiek. - Czy da się określić, co go zabiło? - Nie - odpowiedział Alistair, dotykaj ąc lekko delikatnego płótna. - Żadnych wskazań, że został zmiażdżony, trafiony strzałą, czy że zginął inną gwałtowną śmiercią. - To niedobrze - skonstatował Indy. - Chodź tutaj i powiedz, co ci to mówi. Stał przed kulą wystającą ze ściany. Znajdował się na niej wyryty akronim VITRIOL. - Trzeba to popchnąć, czy pociągnąć, czy co? - zastanawiał się Alistair drapiąc w brodę. - Skoro chcemy podążać w dół, to czy mamy ją pchnąć ku dołowi? - Nacisnął kulę obiema rękami. Opadła kilkanaście centymetrów. Za nimi rozległ się syk. Z nozdrzy lwa kłębami wydobywał się jakiś gaz. Powietrze wypełnił odór popsutych j aj. - Siarkowodór- powiedział Indy. - Nie oddychaj. Zgaś pochodnię. Musimy się stąd wydostać, zanim się zatnij emy albo wylecimy w powietrze. Alistair przydeptał pochodnię. Indy uczynił to samo. Stali w ciemności, słuchając syku gazu wypełniającego komnatę. Jones chwycił kulę i próbował nią poruszyć, ale ani drgnęła. - Połóż się na podłodze - rozkazał. Czołgając się wzdłuż ściany, Indy poczuł zapach świeżego powietrza. Zatrzymał się, węsząc jak ogar, usiłując ustalić kierunek. Przesunął dłońmi wzdłuż podstawy ściany i gdy dotknął pewnego miejsca, ściana nieoczekiwanie uniosła się w górę. - Chodź! - krzyknął w ciemność. - Znalazłem! 174 Przeczołgał się przez szparę, a za nim ruszył Alistair, trzymając się szlufki u spodni Indy'ego. - To musi być jakiś szyb wentylacyjny - stwierdził Indy. Popełzli przed siebie na czworakach. Uszli zaledwie kilka metrów, gdy szyb zaczął się przechylać w dół w zastraszającym tempie. - Musi działać na zasadzie dźwigni - doszedł do wniosku Indy. - Przechyla się pod wpływem naszego ciężaru. Zaprzyj się plecami i nogami. Szyb przez cały czas się przekręcał, aż stał się zupełnie pionowy. Indy zaparł się porządnie, ale Alistair nie przylgnął dobrze do ściany i zaczął się zsuwać, napierając na Jonesa. - Podeprzyj się - powiedział Indy. - Nie utrzymam nas obu. -Próbuję- odparł Alistair- ale to takie trudne. Nie jestem alpinistą. Co zrobimy? Pośladek Alistaira napierał na głowę Indy' ego i podeszwy j ego butów zaczęły się ześlizgiwać po ścianie. -Tojestjak sądzę, ten fragment związany z wiarą-rzekł. Puścił ścianę i poleciał w ciemność, a Alistair za nim. Szyb skręcał najpierw w jedną, potem w drugą stronę, a oni lecieli jak kamyki wrzucone do studni. Wreszcie wygiął się lekko i stopniowo ponownie stał się poziomy, ale zanim zdołali wyhamować, przelecieli pod ciepłym wodospadem i wpadli do kolejnej komnaty. Indy wylądował na podłodze. Kręciło mu się w głowie. Alistair usiadł i ujął głowę w dłonie. - Jones - powiedział. - Co? - warknął Indy. - Skopałeś mnie nogami niemal na śmierć! - Dotarliśmy - oznajmił Alistair. Indy podniósł wzrok i komnata wreszcie przestała wirować. Byli w końcu odwróconej piramidy, wewnątrz stożka do połowy wypełnionego wodą. Znajdowali się w rodzaju korytarza, prowadzącego do dwudziestoczterościennej bryły umieszczonej pośrodku komnaty. Nad wielościanem znajdował się szklany sarkofag, który zdawał się unosić w powietrzu. - Grób Hermesa - oświadczył Indy. - Wstał i poszedł powoli korytarzem. Wielościan był zbudowany z czegoś, co przypominało ołowiane panele. Trzy z nich, rozmieszczone w równych odstępach 175 wokół centralnego punktu, wyposażono w uchwyty skryte wewnątrz złotego pierścienia, wyglądającego jak koniec jakiejś tuby. Pierścienie odpowiadały trzem ołowianym cylindrom umieszczonym na półce na podłodze. Indy dotknął wielościanu dłonią i poczuł delikatną wibrację, która przesunęła się wzdłuż jego ręki aż do ramienia. - To jest jak żywe - powiedział. - Pulsuj e w rytmie wszechświata - rzekł Alistair, kładąc na wie-lościanie obie dłonie. - To jest jedyna prawdziwa pieśń, siła wiążąca wszystko. - Pochodnie nie są nam już potrzebne - zauważył Indy. Komnatę wypełniała purpurowa poświata przypominająca mgłę. Poprzez ciemne boki unoszącego się sarkofagu widzieli zmumifikowaną postać siedzącą na tronie, trzymającą w kościstej dłoni jakąś tabliczkę. Indy był teraz na tyle blisko, że zauważył, iż sarkofag stoi na cienkim piedestale wykonanym z jakiegoś bladonie-bieskiego materiału. - Kobalt? - spytał Indy. - Chyba beryl - odparł Alistair i chwycił za jeden z uchwytów na wielościanie. - Pewnie należy to przekręcić. - Nie ruszaj - powiedział Indy. - Co mówi Tabula Smaragdi-na na temat otwarcia krypty? Że będziesz porażony tam, gdzie stoisz? Spójrz na podłogę. Na podłodze znajdowały się ślady stóp -jedna para po każdej stronie trzech paneli z wewnętrznymi uchwytami. - Nie powinniśmy stać bezpośrednio przed nim. Alistair przytaknął. Ustawili się po obydwu stronach panelu. Alistair wyciągnął rękę i sięgnął do uchwytu. - Jesteś pewien, że powinniśmy to zrobić? - spytał Indy. - Czekałem na tę chwilę przez całe życie - oświadczył Alistair. Oczy mu błyszczały. - Stoimy przed szansą odkrycia kamienia filozoficznego. Czy wyobrażasz sobie, jaką on daje siłę i bogactwo? Jeśli chcesz, możesz udawać głupca, Jones, aleja nie mam zamiaru. Znajomy śmiech sprawił, że krew Indy'ego zmieniła się w lodowatą wodę. Na końcu korytarza stał Leonardo Sarducci z pistoletem w dłoni. Miał poszarpany mundur i brudne buty. Za nim tkwił Luigi z półautomatycznym thompsonem Farąhuara. 176 - Ależ proszę, doktorze Jones - powiedział Sarducci. - Udawaj głupca. Doskonale ci to wychodzi. - Znowu wy - stwierdził Indy. - Znowu - powtórzył Luigi. - Ale to już ostatni raz. Zabiję cię powoli. Obedrę ci skórę z... - Później - przerwał mu Sarducci. - Gdzie są pozostali? - spytał Jones. - Mona i inni siedząbezpiecznie zamknięci w moim samochodzie - odrzekł Sarducci. - Z przykrością muszę stwierdzić, że jest to jedyne auto, jakie mi pozostało po burzy piaskowej. Mieliśmy wraz z Luigim szczęście, gdyż, kiedy nadciągnęła nawałnica, znaj -dowaliśmy się kilka mil za kolumną. Niemniej jednak niemal cały dzień zajęło nam odkopanie się z piasku. Sarducci, a za nim Luigi, ruszyli korytarzem i zatrzymali się bezpośrednio przed uchwytem, który Alistair właśnie miał przekręcić. -Dalej, Alistair- ponaglił Sarducci. - Należy ci się honor otwarcia sarkofagu. W końcu to dzięki tobie wszyscy tutaj jesteśmy, prawda? - Ptaki - powiedział Indy. - Tak, ptaki. Gołębie pocztowe, które zostały wyszkolone, żeby wracać nie w określone miejsce, ale do konkretnej osoby - do mnie. Alistair zajmował się nimi w wolnym czasie. Pomysłowe, prawda? - Dunstin - warknął Indy. Alistair podrapał się w brodę. - No tak - przyznał. - Wiesz, faszyści wygraj ą w Libii, w Etiopii, wszędzie. Na świecie nastanie nowy porządek. Władza absolutna, doktorze Jones. To bardzo dobrze, że ja i Alecia stoimy po stronie zwycięzców. - Nawet jeśli z tego powodu łamiesz jej serce? - zapytał Indy. - Jest mi potrzebna - odparł Alistair. Chwycił uchwyt i przekręcił go o dziewięćdziesiąt stopni. Sarkofag spłynął na dół, a berylowa kolumna zniknęła w wielościa-nie. Mglista poświata zbladła, a następnie niemal zanikła. Wodospad nad wejściem do komnaty przestał tryskać wodą i w końcu pojawiły się tylko pojedyncze krople. - Niesamowite! - wykrzyknął Sarducci. - Taka siła, a nie ma żadnych ruchomych części, jedynie berylowa kolumna. - Nie wiesz, z czym masz do czynienia - zauważył Indy. 12-Indiana... 177 - Właśnie dlatego mnie to intryguje - oznajmił Sarducci. Alistair spróbował zdjąć tubę, ale nie chciała się ruszyć. Przekręcił ją dalej, do stu osiemdziesięciu stopni i poczuł, że tuba oddzieliła się od reszty konstrukcji. Zaczął ją zsuwać z wielościanu. Buczenie stawało się coraz słabsze. Indy spojrzał na swoje buty. Pokrywały się ze śladami na podłodze. Stał nieruchomo jak kamień. - Jest ciężka - stwierdził Alistair, szurając nogami. - Powinna być ciężka - powiedział Sarducci. - O ile mi wiadomo, została wykonana ze złota. Luigi, pomóż mu. Luigi przewiesił karabin przez ramię i dołączył do Alistaira; chwycił złotą tubę i zaczął ją ciągnąć ku sobie. Gdy końcówka tuby zsunęła się z wielościanu, z otworu wystrzelił swobodny, jasny promień purpurowego światła, j akby ktoś otworzył drzwiczki piecyka i odsłonił żarzącą się spiralę. Luigi złożył złotą tubę u stóp Sarducciego. - Oto nagroda! - wykrzyknął Sarducci. - Złota szkatuła! Teraz załóż w to miejsce ołowianą tubę z podłogi. Alistair przyciągnął jedną z ołowianych tub do wielościanu, ale zatrzymał się na chwilę. Odkręcił j ej koniec i sięgnął do środka. Wyj ął dłoń i jakaś substancja przesypała mu się między palcami. - Podejrzewałem to - powiedział. - Obfitość uranu. - Ponownie założył pokrywkę i z pomocą Luigiego umieścił tubę w miejscu poprzedniej. Przesunął uchwyt do właściwej pozycji. Sarkofag uniósł się ponownie na berylowej kolumnie, a komnatę znów wypełniła poświata. Nad wejściem popłynęła kaskada wody. - Czy zechcesz nam towarzyszyć w drodze na powierzchnię? -zaprosił Sarducci. - Wiem, że powinienem cię zabić tutaj, ale nie chciałbym pozbawiać Mony takiego widowiska. Tylne drzwi furgonetki otworzyły się i Alecia zamrugała, chroniąc oczy przed porannym słońcem. Indy, ze skrępowanymi rękami, został wepchnięty do środka i wylądował u jej stóp. - Jesteś ranny? - spytał Sallah. - Będę żył - odparł Indy. - Ale niezbyt długo - zaszydził Luigi, wchodząc za nim do furgonetki z wycelowanym thompsonem. - Jak tylko maestro zakończy swój eksperyment, jesteś mój. Pomszczę swych braci. 178 - Nie mogę się doczekać - oświadczył Indy. - Te rzymskie świnie zabiły już moich ludzi - wycedził Far-qhuar, patrząc gniewnie na Luigiego. - Odpłacą za każdego z nich po dziesięćkroć. Mój naród... Luigi uderzył go kolbą karabinu. Książę nawet nie krzyknął. - Twój naród - powiedział szyderczo Luigi - to banda czterdziestu obszarpanych nomadów. O, przepraszam. Trzydziestu ośmiu. Czy teraz już trzydziestu siedmiu? Luigi usiadł naprzeciwko całej czwórki i łyknął haust wody z manierki. Wyglądał na zmęczonego, a jego twarz i dłonie były mocno spalone od słońca. Indy nie przypominał sobie, żeby Luigi miał taką opaleniznę, gdy pojawił się wraz z Sarduccim w komnacie. - Eksperyment? - spytała Alecia. - Chodzi o transmutację? - Tak - odparł powoli Luigi. - Szef będzie miał tyle złota, ile zapragnie. Widzicie, nam faszystom nie brakuje ambicji, ale czasami cierpimy na niedostatek gotówki. Luigi zdawał się tracić swojącharakterystycznąbutę. Zamknął na chwilę oczy, jakby był zbyt zmęczony, by ciągnąć dalej. - Wkrótce już nic nas nie powstrzyma - powiedział ze znużeniem. - Ty umierasz - zauważył Indy. - Chyba wiesz o tym, prawda? Stałeś przed fioletowym promieniem. Nie powinieneś był tego robić. - To brednie - warknął Luigi, po czym zastanowił się. - Spytam maestro. Z trudem wysiadł z furgonetki. Niemal machinalnie chwycił łom i zablokował nim klamkę, odcinając pozostałym drogę ucieczki. Na zewnątrz Sarducci ulokował złotą tubę na ziemi i klęcząc przed nią mocował się z wieczkiem. Siły zdawały się go opuszczać. -Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł - stwierdził Alistair, ocierając czoło rękawem. - Może powinniśmy zaczekać, aż przeniesiemy ją do laboratorium, gdzie będziemy mogli kontrolować... - Zamknij się! - rzucił Sarducci. - Muszę się dowiedzieć i to teraz. Pomóż mi. - Nie - sprzeciwił się Alistair. Usiadł zmęczony kilka kroków dalej. - Pomóż mi - warknął Sarducci do Luigiego, który właśnie nadszedł. 179 Luigi odłożył broń i razem zaczęli obracać końcówką tuby. Powoli wieczko zaczęło się poruszać. Nagle odkręcanie stało się łatwe i Sarducci zaczął obracać pokrywę dwiema odzianymi w rękawiczki rękami. Gdy widać już było spory kawałek złotego gwintu, nakrętka wyślizgnęła się i upadło ciężko na piasek. - Kamień filozoficzny - oświadczył Sarducci i wyjął świetlisty pręt w odcieniu najczystszej czerwieni. Pręt pulsował energią. Sarducci przyłożył go do żołądka. Poczuł ciepło. Gdy kamień dotknął srebrnych guzików na mundurze, każdy z nich uzyskał lśniący, złoty kolor. - Spójrzcie - powiedział zafascynowany. Podał kamień Luigiemu, ściągnął z rąk rękawiczki i zaczął oglądać mundur w poszukiwaniu innych metalowych przedmiotów, które mógłby poddać próbie. Przypomniał sobie o pistolecie, wyjął go z kabury i delikatnie dotknął lufą do kamienia. Po sinej stali, od lufy do kolby, przemknęła złota fala, omijając jedynie elementy drewniane. Sarducci zaśmiał się z radością. - Maestro - odezwał się Luigi. - Co się dziej e z moimi dłońmi? Jego palce dymiły. Skóra rąk obwisła, a ciało zaczęło się topić, odsłaniając kości. Kamień przeleciał przez palce Luigiego. Dłonie zmieniały się w kapiącą galaretę, sięgającąjuż nadgarstków. Luigi wrzeszczał. - Pomóż mi! - krzyczał z przerażeniem, gdy resztki jego dłoni odpadły od ciała. Proces topienia przesuwał się ze śmiertelną powolnością coraz wyżej, w stronę ramion. Sarducci przyłożył lśniący, złoty pistolet do skroni Luigiego i nacisnął spust. Złoty pocisk utknął głęboko w mózgu. Lufa pistoletu, zamieniona teraz w najbardziej miękki z metali, pękła jak obrany banan. Trup pozbawiony rąk upadł ciężko na piach i dalej się topił. Sarducci odrzucił pistolet i przyjrzał się palcom swojej obnażonej prawej dłoni. One też zaczęły dymić. Ciało na opuszkach już się stopniowo rozkładało, odsłaniając lśniącą, białą kość. Podbiegł do furgonetki i zdrową ręką chwycił toporek przytwierdzony z boku pojazdu. Padł na piasek i zaczął odrąbywać sobie ramię znacznie powyżej topniejącej dłoni. Alistair zerwał się na nogi i podszedł do drzwi furgonetki. - Alecio! - zawołał. - Otworzę wam drzwi. Ale musicie przyrzec, że nie wyjdziecie przez dłuższą chwilę. Nie wysiadajcie, dopóki nie zapanuje zupełna cisza. 180 - Dunstin - odezwał się Indy. - Co się dzieje? Alistair przełknął ślinę. Mówienie sprawiało mu trudność. -Nie każ mi tego wyjaśniać - powiedział. - Lepiej, jeśli nie będziesz wiedział. Jedynie obiecajcie, że poczekacie. Alecio, przepraszam. Mam nadzieję, że pewnego dnia mi wybaczysz. - Alistair! - krzyknęła Alecia. - Co ty tam robisz? - To ostatni proces - powiedział, zdobywając się na uśmiech -Oczyszczenie. Usunął łom blokujący drzwi. Następnie, krzywiąc się z bólu, zdj ął koszulę i owinął nią swój e prawe ramię. Uklęknął, podniósł kamień i wsunął go z powrotem do złotej tuby. Miał wrażenie, że upłynęły godziny, zanim zdołał założyć z powrotem nakrętkę. Szamotał się z tubą, ciągnąc ją na skraj schodów prowadzących w głąb jeziora. Westchnął i rozejrzał się wokół. Po ciałach Luigiego i Sarducciego nie pozostał ślad. Ze szczytu najwyższej palmy rozlegało się hałaśliwe krakanie dwóch kruków. Alistair chwycił tubę dwiema rękami i rzucił się ze stopni do wody. Gdy już dłużej nie mogli wytrzymać w furgonetce popołudniowego upału, Indy ostrożnie otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. - Gdzie oni są? - spytała Alecia. Indy zauważył na piasku ślady prowadzące do skraju jeziorka i znał już przynajmniej część odpowiedzi. Na ziemi lśnił popękany, złoty pistolet, złote guziki i złota sprzączka od munduru Sarducciego. Sallah schylił się, żeby podnieść sprzączkę, ale Indy złapał go za rękę. - Lepiej nie - powiedział. - To wszystko? - spytała Alecia, a do jej błękitnych oczu napłynęły łzy. - Po prostu zniknęli? Nie zostało nawet ciało, które można by pochować? Indy objął jąi przytulił mocno. Płakała na jego ramieniu, wreszcie nie powstrzymując łez. -Alistair pozostawił po sobie coś znacznie ważniejszego-oświadczył Indy, patrząc na bruzdę wyżłobioną w piasku przez tubę i na ślady butów zmagającego się z niąDunstina. - Wspomnienie, że w końcu zrobił to, co należało. - Allach będzie rad - powiedział książę. 181 - Poszukajcie w furgonetce jakichś materiałów wybuchowych - polecił Indy. - Na ile znam Sarducciego, na pewno przywiózł je ze sobą. Raz na zawsze odetniemy ten raj od reszty świata. Sallah przytaknął, po czym zatrzymał się na chwilę. - Jest tutaj wiele rzeczy, których nie rozumiem, ale najbardziej nie daje mi spokoju odpowiedź na pytanie, co jest tą materią pierwotną? Co znajdowało się w ołowianej tubie, którą włożono na miejsce złotego cylindra? Indy wziął garść pustynnego piachu i rzucił go na wiatr. - Piasek - odparł. Epilog -1 to właśnie powiesz FBI? - spytał Marcus Brody, gdy wraz z Indym minęli podwójne drzwi Muzeum Starożytności. - Że to wszystko były bajki? Że Grób Hermesa nie istnieje, Voynich to stek bzdur, a kamień filozoficzny to sen? - To zły sen, Marcus. - Już niemal się skończył - powiedział Brody. - Dziękuj ę za tak szybkie dostarczenie pieniędzy - rzekł Indy. -Nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. Alecia czeka na mnie w Londynie. - Cała przyjemność po mojej stronie, Indy. Czaszka będzie wspaniałym dodatkiem do wystawy na temat Ameryki Środkowej -stwierdził Brody. - W zasadzie wcale się nie dziwię, że Mussolini przystał na ten układ. Skoro Sarducci nie żyje, to wszystko straciło dla niego znaczenie. A jak mówią, pieniądze mająmoc przekonywania. Między nami mówiąc, II Duce otrzyma znacznie wyższą kwotę niż muzeum. Brody trzymał pod pachą walizkę pełną lirów. - Och, zapomniałem ci powiedzieć - dodał. - Stefansson poprosił mnie, żebym jak najserdeczniej cię zaprosił do wstąpienia w szeregi Klubu Odkrywców. Cóż innego mu pozostało po tym, jak odzyskałeś rękopis i wróciłeś na Princeton. - Oświadcz mu w moim imieniu - powiedział Indy - że nie chcę należeć do żadnej organizacji, która upadła tak nisko, że zgodziła się przyjąć mnie na członka. Udali się prosto na drugie piętro, gdzie mieli się spotkać z dyrektorem naczelnym muzeum i dokonać wymiany. 183 -Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć tę czaszkę- oznajmił Brody radośnie, gdy zbliżyli się do piedestału ze szklaną gablotą. - Oczywiście widziałem zdjęcia, ale wnioskując z tego, co mówisz, nie oddają one rzeczywistości. - Ta rzecz sprawia, że ciarki mnie przechodzą - wyznał Indy. -Sądzę, że przez jakiś czas nie będę odwiedzał wysta... Zatrzymał się w pół zdania, z rękami w kieszeniach, z otwartymi ustami wpatrując się w gablotę. Była pusta. Na umieszczonej wewnątrz kartce widniało jedno słowo po włosku. Ruba. -Na pewno oddano ją do czyszczenia przed wystawą, albo coś w tym rodzaju - odezwał się Brody z nadzieją. - Z całą pewnością. Lub pakują ją do pudła, żeby była gotowa do transportu. Obcasy zbliżającej się do nich Caramii zadźwięczały ostro na marmurowej posadzce. Ciemne włosy miała upięte w kok, a na klapie eleganckiego, brązowego żakietu widniał miniaturowy pęk rózeg liktorskich, taki sam, jak na dwuskrzydłowych drzwiach. - Panowie - powiedziała. - Przykro mi, ale nie mogłam skontaktować się z wami wcześniej. Zostawiłam wiadomość u Rinal-diego, w waszym hotelu, ale jeszcze się nie wprowadziliście. - Proszę mi tylko wyjaśnić, co oznacza to słowo - zwrócił się do niej Brody. - Nie wiesz, Marcus? - zdziwił się Indy. - Uśmiechnął się i powiedział: - Skradzione. Posłowie Mimo że książka Indiana Jones i kamień filozoficzny jest oczywiście historią fikcyjną, wiele spraw, na które Indy natyka się podczas swojej przygody, ma swoje źródło w faktach. Na przykład opisy campusu Uniwersytetu w Princeton oraz Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej w latach trzydziestych są oparte na archiwalnych materiałach, takich jak przewodniki wydane przez wydawnictwo Works Progress Administration. Poniższe objaśnienia są przeznaczone dla Czytelników zainteresowanych zagadnieniami i danymi historycznymi, jakie pojawiały się podczas przygody Indy'ego. ALCHEMIA Alchemia, starożytna pseudonauka, stanowiąca podwaliny współczesnej chemii, łączy w sobie wszelkie elementy klasycznego poszukiwania: wiedzę taj emną, magiczne rytuały i obietnicę niewyobrażalnej władzy i bogactwa. Zajmuje się zarówno aspektem materialnym (transmutacja metali nieszlachetnych w złoto za pomocą legendarnego kamienia filozoficznego), jak i duchowym (drogą, dzięki której adepci tej nauki mogą mieć nadzieję na oczyszczenie dusz). Opowieści alchemiczne mają nieodmiennie charakter apokryficzny - tak jak historia Nicholasa i Perenelle Flamel, którym się udało, ponieważ mieli czyste serca -jednak mimo tego nęcą pokolenia praktyków do studiowania tajemniczych tekstów i spędzania 185 długich godzin w cuchnących laboratoriach. I mimo że alchemia może się wydawać bezsensownym poszukiwaniem nieokreślonego celu, jest traktowana poważnie przez zadziwiająco dużą liczbę praktyków. Zainteresowanie alchemią wzrosło na przykład na początku naszego wieku, kiedy to lord Rutherford, słynny angielski lekarz, zdołał przy wykorzystaniu wysokiej radioaktywności przekształcić azot w tlen, co zadało kłam ogólnie panującej opinii naukowej, że transmutacja pierwiastków jest niemożliwa. Naziści i włoscy faszyści rozpoczęli poważne badania nad możliwością zamiany ołowiu lub innego materiału w złoto, co miałoby finansować ich maszyny wojenne. Erich von Ludendorff, który konspirował wraz z Hitlerem podczas powstania w Monachium, zorganizował „Kompanię 164", by wspierać wysiłki niemieckiego alchemika, Franza Tausanda, usiłującego znaleźć sposób na finansowanie partii nazistowskiej. Tau-sand został aresztowany w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku za oszustwa finansowe. W tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym roku, po głośnej rozprawie sądowej, Tausanda skazano na cztery lata więzienia. Podczas oczekiwania na rozprawę rzekomo stworzył on złoto pod ścisłym nadzorem mennicy monachijskiej. W tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku Mussolini wysłał faszystowskich naukowców, żeby zbadali doświadczenie przeprowadzone przez Dunikowskiego, polskiego inżyniera, który twierdził, iż odkrył nowy rodzaj promieniowania - fale Z - mogące zamieniać piasek w złoto. Mimo że Włosi nie zechcieli uczestniczyć w doświadczeniu Dunikowskiego (z powodu szerzenia nieprawdopodobnych wieści, w tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym roku został on skazany za oszustwa), utworzono an-gielsko-francuski syndykat, mający sprowadzać piasek z Afryki i poddawać go zabiegom alchemicznym w Anglii. Jednakże nadeszła II wojna światowa i plan ten nigdy nie został urzeczywistniony. Również pod koniec lat trzydziestych pojawiły się doniesienia, że londyński kręgarz o nazwisku Archibald Cockren stworzył złoto, wykorzystując Dwanaście Kluczy Basila Valentine'a, niemieckiego mnicha z piętnastego wieku. Jednakże Cockren, a wraz z nim jego sekret, zginął podczas bombardowania. Mimo że początki alchemii są niejasne, prawdopodobnie pojawiła się ona mniej więcej w tym samym czasie, około dwóch tysięcy lat temu, w Egipcie i w Chinach. Koncepcja „kamienia 186 filozoficznego" pochodzi z Chin, gdzie alchemię utożsamiano z ta-oizmem. Uważano, że złoto powstałe dzięki kamieniowi filozoficznemu ma moc leczenia chorób i przedłużania życia. Ideę tę przejęli alchemicy arabscy. Jednocześnie zostały zaszczepione inne filozofie, takie jak arystotelesowa koncepcja czterech żywiołów (ziemi, wody, powietrza i ognia), czy też arabska teoria, że wszystkie metale składają się z odpowiednich proporcji siarki i rtęci. Duchowy aspekt alchemii pochodził głównie od gnostyków, którzy w opisywanych przez siebie procesach chemicznych postrzegali walkę na śmierć i życie między dobrem i złem. Alchemia stała się dziwną mieszanką religii, nauki i wierzeń kulturowych. W drugim wieku międzynarodowym centrum alchemii została Aleksandria. Kapłani strzegli tam zawzięcie rzekomej tajemnicy transmutacji metali. Gdy zinstytucjonalizowane badania alchemiczne upadły wraz ze zniszczeniem akademii i wielkiej biblioteki aleksandryjskiej, alchemicy zeszli do podziemia. Teksty alchemiczne celowo stały się niejasne, enigmatyczne i naszpikowane zagadkami, żeby tylko wtajemniczeni potrafili je odszyfrować. W czasach średniowiecza i renesansu powszechnie uważano, że ojcem alchemii jest Hermes Trismegistus. Hermesowi właśnie, który sam był enigmatyczną postacią utożsamianą z egipskim bogiem Totem, przypisuje się autorstwo około trzydziestu sześciu tysięcy tekstów alchemicznych; spośród nich najważniejszym jest „Szmaragdowa Tablica". Hermes poj awia się pod tylu różnymi postaciami, że nie sposób ich tu wszystkich wymienić. To powiązanie alchemii ze starożytnością nieco ją uwiarygodniło, a tego potrzeba wszelkim legendom. Praktycy Wielkiego Dzieła wykorzystywali wiele urządzeń używanych we współczesnym laboratorium - probówki, retorty i flakony. Co więcej, symbole ich poszukiwań zostały włączone do współczesnej psychologii. Na przykład C.G. Jung był zafascynowany różnorodnością symbolizmu alchemicznego. Zaliczały się do niego smoki, węże, pelikany rozszarpujące własną pierś, kazirodcze małżeństwo brata i siostry. Może właśnie w tym bogactwie mitów i metafor leży trwały wkład alchemii w ludzkie doświadczenia. MANUSKRYPT VOYNICHA Manuskrypt Voynicha być może rzeczywiście jest najbardziej tajemniczym rękopisem okultystycznym, bezskutecznie badanym 187 przez pokolenia jasnowidzów, naukowców i deszyfrantów. Zainteresował nawet najtajniejszą organizację wywiadowczą Stanów Zjednoczonych, Agencję Bezpieczeństwa Narodowego. Od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku znajduje się on w Sali Rzadkich Książek im. Beineckego w Yale. Jego wartość jest szacowana na ćwierć do pół miliona dolarów. Historia manuskryptu Voynicha do tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku jest zgodna z tym, co opowiedział Indy'emu antykwariusz i inni. Major John M. Manly, znany badacz literatury Chaucera i oficer wywiadu, jest postacią historyczną, która uczyniła wiele, żeby zdemaskować pseudonaukowe badania na temat starodruku, publikowane w latach dwudziestych i trzydziestych. Na przykład w tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym roku naukowiec William Newbold trafił na pierwsze strony gazet twierdząc, że manuskrypt jest dziełem Rogera Bacona i szczegółowo opisuje mikroskop i teleskop wieki przed tym, nim urządzenia te zostały wynalezione. Obcujący z aniołami angielscy okultyści John Dee i Edward Kelley, którzy rzekomo sprzedali manuskrypt w Pradze przed rokiem tysiąc sześćset ósmym, również są postaciami historycznymi, często pojawiającymi się w historiach okultystycznych, gdzie miesza się wiara i szarlataneria. Kamień Przewodni jest przedmiotem istniej ącym, przechowywanym obecnie w Muzeum Brytyj skim wraz z niewielkimi grudkami złota, które, zgodnie z opowieściami, zostało wyprodukowane przez angielskich alchemików. Jedną z radości płynących z prowadzenia dociekań jest odkrywanie nowych lub zaskakujących informacji, atak zdarzyło się w początkowej fazie badań przed napisaniem książki Indiana Jo-nes i kamień filozoficzny. Po przeczytaniu w „The Archaic Revi-val" wspaniałego opisu manuskryptu Voynicha autorstwa Terren-ce'a McKenny, na podstawie zawartej tam noty bibliograficznej ujmującej publikację departamentu handlu na tenże temat, zwróciłem się o sprowadzenie tej publikacji z innej biblioteki. Po długim poszukiwaniu pozycja ta została mi w końcu dostarczona przez moją bibliotekę uniwersytecką. Praca Manuskrypt Voynicha: elegancka tajemnica pióra Mary D'Empirio okazała się raportem z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku sporządzonym przez AgencjęBezpieczeństwaNarodowego. Opracowanie D'Em-pirio jest być może najlepszym zestawieniem informacji na temat Voynicha, ale jedyną zawartą w nim konkluzją jest stwierdzenie, że manuskrypt zasługuje na dalsze badania. 188 Mimo że przez lata wiele osób twierdziło, iż odszyfrowało to dzieło, a ostatnio zatrudniono do tego skomplikowane programy komputerowe, manuskrypt nadal pozostaje niezgłębiony. Może się on okazać misternym żartem historycznym, zawierającym jedynie niezrozumiałe brednie lub prawdziwą tajemnicą, kryjącą pilnie strzeżony sekret zamierzchłych czasów. U.S.S. „MACON" Lata trzydzieste stanowiły erę statków powietrznych, a stero-wiec armii amerykańskiej, „Macon", był szczytowym osiągnięciem technologii budowy maszyn lżejszych od powietrza. Był to również największy statek - wodny czy powietrzny - jaki kiedykolwiek zbudowano. „Macon" ważył niemal sto trzynaście tysięcy pięćset kilogramów i przy długości ponad dwustu trzydziestu pięciu metrów był trzy razy dłuższy niż trzy boeingi 747. Sztywną, aluminiową konstrukcję statku wypełniono helem -znacznie bezpieczniejszym niż wybuchowy wodór, z którego zmuszona była korzystać niemiecka firma Zeppelin, j ako że Stany Zj ed-noczone kontrolowały światowe zaopatrzenie w hel. W brzuchu „Mącona" mieściło się pięć samolotów bojowych. Dziewiczy lot sterowca odbył siew tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku, zaledwie trzy tygodnie po tym, jak jego bliźniaczy statek, U.S.S. „Akron", uległ katastrofie podczas burzy nad północnym Atlantykiem i uratowało się jedynie trzech spośród siedemdziesięciu sześciu członków załogi. Katastrofa była przypisywana gwałtownemu podmuchowi wiatru i wadliwemu wysokościomierzowi, który wciąż wskazywał wysokość dwustu dziesięciu metrów w chwili, gdy „Akron" uderzył w taflę wody. Zarówno „Akron" jak i „Macon", obydwa zaprojektowane przez ekipę konstruktorów niemieckich i skonstruowane w firmie Goodyear-Zeppelin Corporation, zostały zbudowane jako platformy powietrzne dla samolotów zwiadowczych. Małe myśliwce spar-rowhawk mogły przeszukiwać wycinek oceanu o szerokości ponad stu sześćdziesięciu kilometrów z szybkością ponad stu dwudziestu kilometrów na godzinę. W konstrukcji „Mącona" pojawiło się kilka innowacji, jakich nie było w j ego statku-bliźniaku, który napotkał tak tragiczny los - większa szybkość, nieco lepsza możliwość wznoszenia się i wykorzystanie do poszycia dwunastu zbiorników gazu nowego 189 tworzywa żelatynowo-lateksowego, w miejsce materiału uzyskiwanego z jelit zwierzęcych. Mimo że „Macon" nigdy nie został wykorzystany na wojnie, udowodnił swoje możliwości poszukiwawcze, gdy jego komandor, Herbert V. Wiley podjął nieautoryzowaną misję odszukania prezydenta Franklina D. Roosevelta, który znajdował się na Pacyfiku w drodze na wakacje na Hawajach. Znaleziono prezydenta na krążowniku „Houston" około dwóch i pół tysiąca kilometrów od brzegu, a piloci sparrowhawków, wiedząc, że prezydent chętnie czyta prasę codzienną, zrzucili na pokład krążownika najnowsze gazety z San Francisco. Na Roosevelcie wywarło to wielkie wrażenie, ale nie spodobało się władzom wojskowym. Plotka głosi, że Wiley nie został postawiony przed sądem wojskowym jedynie w wyniku interwencji prezydenta. 12 lutego tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku „Macon" wracał do Moffett Field koło San Francisco, gdy gwałtowny podmuch wiatru złamał górny statecznik na ogonie i jego krawędzie rozcięły trzy zbiorniki na gaz. Statek wodował na Pacyfiku około ośmiu kilometrów od Point Sur. Radiowiec i steward pokładowy zginęli podczas katastrofy, ale pozostali z osiemdziesięciu trzech członków załogi zostali uratowani przez jednostki marynarki wojennej, odbywające ćwiczenia w pobliżu. Miej sce spoczynku „Mącona", niegdyś dumy marynarki woj en-nej Stanów Zjednoczonych, pozostało niezmącone przez pół wieku. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku jakiś rybak wyłowił opodal Point Sur niewielki fragment dźwigara z żółtego aluminium. Dźwigar został w końcu umieszczony jako tajemnicza ciekawostka na ścianie restauracji w Monterey, gdzie pogięły kawałek aluminium zauważyła i rozpoznała Marie Wiley Ross - córka komandora „Mącona". To rozpoczęło cały łańcuch wydarzeń, których kulminacja nastąpiła 24 czerwca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku, kiedy marynarka wojenna wysłała na miejsce zatonięcia sterowca batyskaf „Sea Cliff'. Szczątki „Mącona", a pośród nich pozostałości trzech sparrowhawków, zostały zlokalizowane w ciągu piętnastu minut na głębokości czterystu trzydziestu pięciu metrów. ITALO BALBO Italo Balbo, włoski przywódca faszystowski i lotnik, urodził się 6 czerwca tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego szóstego roku. 190 Jego najwspanialszym osiągnięciem było nie tyle zorganizowanie masowych lotów pokazowych przez Atlantyk do Brazylii i do Stanów Zjednoczonych w tysiąc dziewięćset trzydziestym i trzydziestym trzecim roku, co uzyskanie estymy, jaką wciąż cieszy się pośród wielu Amerykanów. Mimo że z powodu pogody i innych czynników podczas drugiego lotu atlantyckiego podróż z Włoch do Chicago zajęła armadzie Balbo niemal dwa tygodnie, sam czas lotu wyniósł czterdzieści osiem godzin, co było wówczas niesłychanym osiągnięciem. Balbo został obwołany bohaterem i częściej był utożsamiany z Kolumbem niż z Mussolinim. W Chicago jego imię nadal nosi jedna z głównych ulic i pomnik upamiętniający przelot armady. W tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym roku przyznano mu Honorowy Krzyż Lotnictwa, wyjątkowy zaszczyt dla kogoś, kto nie jest Amerykaninem. Pośród jego wielbicieli znalazł się Dwight Eisenhower, w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku młody oficer armii, przydzielony do ekipy przyjmującej armadę Balbo. Wykorzystywane przez szwadrony Balbo dwukadłubowe latające łodzie SM.55 ustanowiły serię rekordów czasu przelotu i dystansu. Latające łodzie wyprodukowane przez fabrykę Savoia-Mar-chetti w latach dwudziestych i trzydziestych okazały się tak niezawodne, że wiele z nich zostało wykorzystanych przez pierwsze komercjalne linie lotnicze, a niektóre modele wojskowe wciąż latały podczas II wojny światowej. Prawdopodobnie w wyniku zazdrości, że jego pułkownik jest tak popularny we Włoszech i w Ameryce, w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku Mussolini mianował go gubernatorem Libii. Ta funkcja zdruzgotała Balbo, głęboko przekonanego, iż jego powołaniem jest bycie pionierskim pilotem, a nie administratorem włoskiej kolonii. Balbo zginął 28 czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego roku, kiedy jego samolot został przez pomyłkę zestrzelony przez artylerię przeciwlotniczą własnego oddziału. Mussolini dokonał żywota pięć lat później, w ostatnich miesiącach II wojny światowej. Po jego niepowodzeniach wojskowych w Grecji i w Afryce Północnej, partia faszystowska doprowadziła w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku do aresztowania go, j ednakże Niemcy ocalili // Duce i postawili na czele marionetkowego rządu w północnych Włoszech. 28 kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku Mussolini i jego kochanka, 191 Clara Petacci, usiłujący uciec przed zbliżającymi się aliantami, zostali schwytani przez partyzantów włoskich i straceni przez pluton egzekucyjny. Ich ciała wywieszono na widok publiczny na jednym z placów w Mediolanie. W Dzień Kolumba w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku, w czterdziestą rocznicę transatlantyckiego przelotu B albo, pięćdziesięciu ośmiu żyjących członków atlantici przemaszerowało wraz z burmistrzem Richardem Daleyem w paradzie ulicami Chicago.