SHERWOOD ANDERSON Miasteczko Winesburg Obrazki z życia w stanie Ohio Tytuł oryginału Winesburg, Ohio (tłum: Jerzy Krzysztoń) Posłowiem opatrzył Michał Sprusiński 1977 Pamięci mojej matki, EMMY SMITH ANDERSON, której bystre uwagi o życiu pierwsze obudziły we mnie głód poznawania tego, co się w ludziach kryje - tę książkę poświęcam KSIĘGA DZIWACTW Nasz pisarz, starzec o siwym wąsie, miał kłopot ze swoim łóżkiem. Chciał mieć widok na drzewa, kiedy się rano obudzi, a okno w jego pokoju znajdowało się wysoko od podłogi. Przyszedł więc stolarz, aby sprawie zaradzić i dostosować łóżko do poziomu okna. Zrobił się z tego nie lada ambaras. Stolarz, weteran Wojny Domowej, przyszedł do pokoju pisarza i usiadł, żeby omówić sprawę podium, na którym łóżko powinno stanąć. Pisarz miał trochę cygar pod ręką i stolarz sobie zapalił. Przez pewien czas rozmawiali o łóżku, a potem o innych sprawach. Weteran zaczął wspominać wojnę; w istocie pisarz sam na ten temat go naprowadził. Jako jeniec wojenny stolarz przesiedział się niegdyś w lochach w Andersonville i stracił brata, ów brat umarł z głodu; ilekroć stolarz o tym wspomniał, zaraz zbierało mu się na płacz. Miał siwe wąsy, tak jak i stary pisarz, i kiedy płakał, krzywił wargi i strzygł wąsami. Płaczący staruszek z cygarem w ustach robił zabawne wrażenie. Własny projekt ustawienia łóżka wywietrzał pisarzowi z głowy i potem stolarz zmajstrował wszystko na swój sposób, a pan pisarz z sześćdziesiątką na karku musiał się na noc gramolić do łóżka po krześle. W pościeli przewracał się na bok i leżał całkiem bez ruchu. Całe lata przejmował się swoim sercem. Palił za wiele i serce mu dokuczało. Niegdyś przyszło mu na myśl, że w pewnej chwili umrze niespodziewanie, i zawsze, jak się położył do łóżka, o tym sobie dumał. Nie czuł wcale strachu. Odnosił w istocie całkiem szczególne wrażenie, które niełatwo da się wytłumaczyć. Właśnie wtedy, w łóżku, stawał się bardziej żywotny niż kiedykolwiek indziej. Leżał sobie zupełnie bez ruchu, ciało miał stare i licha warte, a jednak siedziało w nim coś młodego. Ot, jak w brzemiennej niewieście, tylko że nie dziecko, ale cały młodzieniec. Nie, nie młodzieniec, lecz dziewczyna, młoda i w kolczudze, zupełnie jak rycerz. Nie ma sensu, jak widzicie, pokazywać, co tam w starym pisarzu siedziało, kiedy spoczywał na wysokim łóżku i słuchał, jak mu serce łopocze. Trzeba się dobrać do tego, o czym sam pisarz, czy to-to młode w pisarzu - myślało. Stary pisarz, jak wszyscy ludzie na świecie, nagromadził w ciągu długiego żywota całe masy pojęć pod czaszką. Był niegdyś całkiem przystojny i sporo kobiet w nim się kochało. Poza tym, rzecz jasna, znał ludzi, wielu ludzi, tak jakoś osobiście i bezpośrednio, zupełnie inaczej niż my ich znamy. Przynajmniej tak mu się wydawało i ta myśl sprawiała mu przyjemność. Czemuż mamy się kłócić ze staruszkiem o jego myśli? W łóżku pisarz miał sen, który nie był snem. Kiedy już drzemał, ale jeszcze nie spał, zaczęły mu się jawić przed oczyma postacie. Wyobrażał sobie, że to-to młode, co w nim siedzi, wyprowadza mu przed oczy całą ich procesję. Widzicie, cały dowcip kryje się właśnie w tych postaciach, które wędrowały przed oczyma pisarza. Były to same dziwadła. Wszyscy ludzie, mężczyźni i kobiety, jakich kiedykolwiek pisarz znał, cudacznie się poodmieniali. Nie każde z tych dziwadeł było straszne. Niektóre - zabawne, niektóre wprost piękne, a jedno - kobieta całkiem zniekształcona - boleśnie dotknęło staruszka swoją dziwacznością. Gdy przeszła, zakwilił jak maleńki psiak. Wchodząc do pokoju moglibyście pomyśleć, że staruszek ma nieprzyjemne sny albo cierpi na niestrawność. Przez godzinę procesja dziwadeł ciągnęła się przed oczami starca, a potem - chociaż ciężko mu to przyszło - wygramolił się z łóżka i zaczął pisać. Któryś z tych dziwolągów zrobił na nim takie wrażenie, że musiał to wszystko opowiedzieć. Przy biurku stary pisarz pracował okrągłą godzinę. I tak stworzył dzieło, które nazwał „Księgą Dziwactw”. Nigdy jej nie opublikował, ale ja sam raz ją przeglądałem i wywarła na mnie niezatarte wrażenie. Książka miała jedną myśl przewodnią, bardzo dziwną, którą dobrze sobie zapamiętałem. Mając ją na uwadze potrafiłem zrozumieć wielu ludzi i wiele spraw, jakich przedtem zupełnie nie mogłem pojąć. Myśl była skomplikowana, ale w prosty sposób można by ją oddać mniej więcej tak: Otóż na początku, kiedy świat był jeszcze młody, istniało całe mnóstwo myśli, lecz nie istniała ani jedna prawda. Człowiek dopiero sam je stworzył i na każdą prawdę złożyło się mnóstwo nieuchwytnych myśli. Cały świat zaroił się od prawd, a wszystkie były piękne. Staruszek wyliczył setki prawd w swoim dziele. Nie próbuję nawet powiedzieć wam o wszystkich. Była tam prawda o dziewictwie i prawda o namiętności, prawda o bogactwie i prawda o ubóstwie, o zapobiegliwości i marnotrawstwie, o lekkomyślności i wyrzeczeniu. Setki i setki prawd i wszystkie były piękne. A potem nadeszli ludzie. Każdy, jak się tylko pojawił, chwytał sobie jedną z prawd, a silniejsi łapali ich ile się da. I właśnie prawdy zrobiły z ludzi dziwolągi. Staruszek miał w tej kwestii solidnie opracowaną teorię. Głosił tezę, że z chwilą kiedy człowiek zabierał jedną z prawd dla siebie, nazywał ją swoją prawdą i starał się nią żyć, zamieniał się sam w dziwadło, a prawdę swoją - w fałsz. Sami możecie sobie wyobrazić, jak to staruszek, który całe życie obracał piórem i słów miał ponad miarę, napisałby setki stron w tej właśnie materii. Temat tak by mu się rozrósł w głowie, aż groziłoby mu niebezpieczeństwo, że sam zostanie dziwolągiem. Nie został - jak przypuszczam - z tej samej przyczyny, dla której nigdy nie opublikował swego dzieła. to-to młode właśnie, co w nim siedziało, uratowało staruszka. Starego stolarza natomiast, który przysposabiał pisarzowi łóżko, wspomniałem tylko dlatego, ponieważ on, jak wielu tak zwanych całkiem prostych ludzi, stał się najbliższy temu, co zrozumiałe i ukochane - ze wszystkich dziwactw w książce pisarza. RĘCE Po zrujnowanej na poły werandzie drewnianego domku, u krawędzi wąwozu za miasteczkiem Winesburg w stanie Ohio, przechadzał się nerwowo tam i z powrotem zażywny stary człowieczek. Wskroś długiego pola, co zasiane koniczyną wydało tylko gęsty plon żółtych chwastów gorczycy, otwierał się przed nim widok na bity gościniec, którym przejeżdżał wóz pełen wracających z pól truskawkarzy. Całe to bractwo, chłopcy i dziewczęta, zanosiło się śmiechem i pokrzykiwało. Z wozu zeskoczył chłopak w niebieskiej koszuli i próbował pociągnąć za sobą dziewczynę, która darła się wniebogłosy. Wzbity na drodze stopami chłopca obłok kurzu pożeglował przez tarczę ginącego słońca. Długim polem nadleciał cienki, dziewczęcy głos. „Hej, wy, Skrzydlaty Biddlebaum, uczeszcie się, bo wam czupryna spada na oczy” - nakazywał ów głos człowiekowi, który był łysy i którego nerwowe małe ręce uwijały się nad nagim, białym czołem, zupełnie jakby się chciały uporać z masą splątanych kędziorów. Skrzydlaty Biddlebaum” raz na zawsze wystraszony i osaczony przez upiorną sforę wątpliwości, lękał się odegrać jakąkolwiek rolę w życiu miasteczka, w którym spędził dwadzieścia lat. Na cały Winesburg zbliżył się do niego tylko jeden człowiek - syn Toma Willarda, właściciela hotelu, Jerzy Willard, z którym Skrzydlaty nawiązał coś na kształt przyjaźni. Jerzy pracował w „Orle Winesburga” jako reporter i nieraz wieczorami chadzał gościńcem do domu Biddlebauma. Przemierzając tak tam i z powrotem werandę i trzepocząc nerwowo rękami, staruszek spodziewał się, że Willard nadejdzie, by spędzić z nim wieczór. Skoro tylko znikł wóz z truskawkarzami, ruszył polem przez wybujałe zielsko gorczycy i wspiąwszy się na poprzeczkę ogrodzenia spozierał niespokojnie na drogę ku miastu. Przez chwilę stał tak, pocierając ręce i wodząc oczami po drodze, aż nagle zdjęty strachem czmychnął do domu, żeby znów podjąć wędrówkę po werandzie. W obecności Willarda Biddlebaum, który od lat dwudziestu uchodził w oczach całego miasteczka za postać tajemniczą, stawał się mniej bojaźliwy i jego mroczna osobowość, wątpliwości, wynurzała z reporterem u boku wypuszczał się śmiało w biały dzień na Main Street albo wielkimi krokami przemierzał rozklekotaną werandę gadając w podnieceniu. Głos niski i drżący zmieniał mu się na ostry i donośny. Zgarbiona postać prężniała. I wijąc się jak ryba na powrót ciśnięta w strumień, milczek zaczynał mówić usiłując wyrazić słowem te myśli, które się w nim nagromadziły przez długie lata milczenia. Skrzydlaty wiele mówił swoimi rękami. Smukłe, wyraziste palce, wiecznie ruchliwe, wiecznie pragnące ukryć się w kieszeniach albo za plecami, wysuwały się naprzód i jak pręty tłoków puszczały w ruch cały mechanizm ekspresji. Opowieść o Skrzydlatym to opowieść o rękach. Ich nieustannej żywotności, przypominającej trzepot skrzydeł uwięzionego ptaka, zawdzięczał Biddlebaum swój przydomek. Postarał się o to jakiś zapoznany domorosły poeta. Ręce te przejmowały trwogą samego ich właściciela. Najchętniej nigdy by ich nie pokazywał i ze zdumieniem spoglądał na spokojne, bez wyrazu ręce innych ludzi, gdy pracowali obok niego w polu albo powożąc sennym zaprzęgiem jechali przez polne drogi. Rozmawiając z Jerzym Willardem Biddlebaum zaciskał pięści i bił nimi w stół albo w ściany swojego domku. Dodawało mu to otuchy. Jeśli napadła go chęć do gadania, kiedy właśnie szli obaj polem, rozglądał się za jakimś pniakiem albo deską u ogrodzenia i młócąc pracowicie pięściami mówił z odzyskaną swobodą. Opowieść o rękach Biddlebauma warta jest księgi sama w sobie. Ze współczuciem podana mogłaby odsłonić wiele dziwnych i pięknych cech w ludziach niepozornych. Robota to dla poety. W Winesburgu ręce te zwróciły na siebie uwagę tylko przez swoją ruchliwość. Nimi to Skrzydlaty Biddlebaum zebrał aż sto czterdzieści kwart truskawek w ciągu jednego dnia. One to stały się jego cechą szczególną, źródłem sławy. One też udziwaczniły i tak dziwaczną i zagadkową indywidualność. Winesburg szczycił się rękami Biddlebauma w tym samym sensie, co nową kamienicą bankiera Whitea czy kasztanowatym ogierem Wesleya Moyera, zwanym Tony Tip, który wygrał bieg na jesiennych wyścigach w Cleveland. Jeśli chodzi o Jerzego Willarda, to już nieraz chciał zapytać o ręce. Chwilami ogarniała go wprost nieodparta ciekawość. Czuł, że nie bez przyczyny ręce te są tak dziwnie ruchliwe i tak skłonne do pozostawania w ukryciu; tylko rosnący szacunek dla Biddlebauma powstrzymywał go, by nie wyrwać się z pytaniami, które mu nieraz przychodziły do głowy. Pewnego razu już, już miał się zapytać. Wybrali się na przechadzkę w pola letnim popołudniem i przystanęli właśnie, by usiąść na porosłym trawą wzgórku. Biddlebaum całe popołudnie gadał jak natchniony. Zatrzymał się u ogrodzenia i kując niczym olbrzymi dzięcioł w górną deskę, krzyczał na Willarda, tępił w nim skłonność do nadmiernego ulegania wpływom innych. - sam siebie wykańczasz! - wołał. - Masz naturę samotnika i marzyciela, a boisz się marzeń. Chciałbyś niczym się nie różnić od tych tam z miasteczka. Słyszysz, jak gadają, i starasz się ich naśladować. Na porosłym trawą wzgórku Biddlebaum raz jeszcze spróbował udowodnić niezbicie swoje racje. Głos miał teraz łagodny i pamiętliwy i z westchnieniem zadowolenia snuł długą chaotyczną gawędę; mówił jak człowiek zatopiony w marzeniu. Z marzeń tych Biddlebaum wywiódł piękny obraz przed oczy Willarda. Ludzie na nim żyli znów w jakichś sielankowych złotych czasach. Wśród szerokiej zielonej przestrzeni wędrowali młodzieńcy pięknie zbudowani, jedni pieszo, inni konno. Schodzili się tłumnie, by spocząć u stóp starca, który zasiadł pod drzewem w maleńkim gaju i przemawiał do zgromadzonych. Biddlebauma zupełnie poniosło natchnienie. Raz wreszcie zapomniał o rękach. Wysunęły się wolno naprzód i legły na ramionach Willarda. Jakiś ton nowy i śmiały pojawił się w jego głosie. - Koniecznie staraj się zapomnieć o wszystkim, czego się nauczyłeś - mówił staruszek. - Ty musisz zacząć marzyć. Od tej chwili musisz mieć uszy zamknięte na wrzawę ludzkich głosów. Przerwawszy Biddlebaum patrzył długo i poważnie na Jerzego Willarda. Oczy mu płonęły. Wyciągnął znów ręce, by dotknąć pieszczotliwie chłopca i nagle błysk zgrozy przemknął mu przez twarz. Kurczowym ruchem Biddlebaum zerwał się na nogi i wepchnął głęboko ręce w kieszenie spodni. W oczach miał łzy. - Czas mi wracać do domu. Nie mogę więcej z tobą rozmawiać - powiedział nerwowo. Nie obejrzawszy się ni razu staruszek pomknął w dół pagórka i dalej przez łąkę, a Jerzy Willard zmieszany i wystraszony został sam na porosłym trawą wzniesieniu. Chłopiec zadrżał ze strachu, wstał i poszedł drogą w stronę miasteczka. („Nie będę go pytał o ręce - pomyślał na wspomnienie pełnych zgrozy oczu staruszka. - Coś tu jest nie w porządku, ale nie chcę wiedzieć co. Musi coś być w tych rękach, że tak się mnie i każdego boi”. I miał Jerzy Willard rację. Przypatrzmy się pokrótce tej historii o rękach. Być może nasze o nich opowiadanie natchnie poetę i poeta wywiedzie z ukrycia cudowną opowieść o wielkiej potędze, którą ręce tylko zwiastowały jak chorągiewki swoim trzepotem. W młodości Skrzydlaty Biddlebaum był nauczycielem w jakimś miasteczku w Pensylwanii. W owym czasie nie występował pod mianem Skrzydlatego Biddlebauma, lecz nosił mniej wymowne nazwisko: Adolf Myers. Chłopcy w szkole przepadali za nim. Sama natura przeznaczyła Adolfa Myersa na wychowawcę młodzieży. Należał do tych rzadkich, mało rozumianych ludzi, którzy sprawują władzę siłą tak delikatną, że uchodzi ona za wdzięczną słabość. W uczuciach, jakie żywią dla chłopców oddanych swojej pieczy, ludzie ci wytrzymują porównanie z tym subtelniejszym rodzajem kobiet w ich miłości do mężczyzn. A jednak jest to tylko niezdarnie powiedziane. Trzeba by tu poety. Z chłopcami ze swojej szkoły Adolf Myers przechadzał się wieczorem albo gawędząc do zmierzchu siadywał na stopniach przed szkołą, zatopiony w marzeniach. To tu, to tam wędrowały jego ręce, klepiąc pieszczotliwie chłopców po plecach, muskając rozczochrane głowy. Gdy mówił; głos jego brzmiał łagodnie i śpiewnie. W tym też była pieszczota. Na swój sposób ten głos i te ręce, ich wędrówka po plecach i po czuprynach służyła w jakiejś mierze zamiarom wychowawcy, by w młodych umysłach zaszczepić marzenie. Wyrażał bowiem siebie pieszczotą swoich palców. Należał do tych ludzi, w których owa moc, co stwarza życie, jest rozczłonkowana, nie zespolona w jedno. Pod pieszczotą jego rąk ustępowała z chłopięcych umysłów niepewność i niewiara - i oni też zaczynali marzyć.. Otóż i tragedia) Pomylony uczniak rozkochał się w młodym wychowawcy. W łóżku nocą wymyślał niestworzone rzeczy, a nazajutrz puszczał w obieg swoje fantazje jako fakty. Z jego rozpasanych ust padały niezwykłe, wstrętne oskarżenia. Zatrzęsło się od nich całe miasteczko. Skryte, mgliste podejrzenia, jakie ludzie żywili wobec Myersa, nabrały mocy. Tragedia nie kazała długo na siebie czekać. Drżących chłopców wyciągano z łóżek i brano na spytki. - On mnie obejmował - przyznał się jeden. - Zapuszczał mi zawsze palce we włosy - przyznał się drugi. Pewnego popołudnia człowiek z miasteczka, Henry Bradford, właściciel baru, przyszedł pod szkołę. Wywołał Adolfa Myersa na dziedziniec szkolny i zaczął go okładać pięściami. Kiedy jego twarde knykcie uderzały w przestraszoną twarz nauczyciela, ogarniał go gniew coraz straszliwszy. Dzieciaki wrzeszcząc z przerażenia latały w popłochu jak wzburzone owady. - Ja cię nauczę pchać się z rękami do mojego chłopaka, ty świntuchu! - ryczał właściciel baru i, znużony biciem nauczyciela, kopiąc gnał go po dziedzińcu. Adolfa Myersa z miasteczka w Pensylwanii przepędzono nocą. Przyszło ich dwunastu z latarniami pod dom, w którym mieszkał samotnie, kazali ubierać się i wychodzić. Deszcz padał i jeden z nich trzymał powróz w garści. Mieli zamiar powiesić nauczyciela, ale postać miał tak niepozorną, bladą i godną politowania, że coś ich wzięło za serce i pozwolili mu uciec. Kiedy skoczył w mrok, pożałowali swojej słabości i zaczęli go ścigać, sypnęły się przekleństwa, pałki i bryły błota w tę postać, co krzycząc pomykała coraz prędzej, prędzej w ciemność. Od dwudziestu lat Adolf Myers żył samotnie w Winesburgu. Miał zaledwie czterdziestkę, a wyglądał na sześćdziesiąt pięć. Nazwisko Biddlebaum zapożyczył sobie ze skrzyni, którą widział na stacji przeładunkowej podczas swej ucieczki w jakimś miasteczku we wschodnim Ohio. W Winesburgu miał ciotkę, staruszkę z czarnymi zębami, która hodowała kurczaki, i mieszkał z nią, póki nie umarła. Przygoda w Pensylwanii wpędziła go na rok do łóżka, po wyzdrowieniu wynajmował się do pracy w polu, stąpał bojaźliwie i starał się ukrywać ręce. Choć nie rozumiał, co się stało, czuł, że na nie spada wina, Wciąż a wciąż ojcowie chłopców rozprawiali o jego rękach. - Trzymaj ręce przy sobie - ryczał właściciel baru i ciskał się wściekle po dziedzińcu szkolnym. Po werandzie swojego domku nad wąwozem Skrzydlaty Biddlebaum chodził wciąż tam i z powrotem, aż słońce zaszło i gościniec za polem zginął w szarych mgłach. Wszedł do domu, żeby ukroić sobie parę kromek chleba i posmarować miodem. Kiedy zamilkł wreszcie turkot wieczornego pociągu, co zabierał ekspresem wagony z dziennym zbiorem truskawek, i powróciła cisza letniej nocy, wyszedł znów na spacer po werandzie. W mroku nie mógł dojrzeć swoich rąk i ręce stały się spokojne. I choć wciąż tęsknił za obecnością chłopca, dzięki któremu mógłby wyrazić swoje umiłowanie człowieczeństwa, tęsknota ta na powrót stopiła się w jedno z samotnością i z oczekiwaniem. Zapaliwszy lampę Skrzydlaty Biddlebaum pozmywał parę naczyń po swoim skromnym posiłku i rozłożywszy składane łóżko u drzwi wiodących na werandę, przygotowywał się do snu. Trochę zbłąkanych okruchów białego chleba leżało na czysto umytej podłodze przy stole; postawiwszy lampę na niskim stołku zaczął je zbierać i niebywale szybko wkładać do ust kruszynę za kruszyną. W gęstej plamie światła u stołu ta klęcząca postać przypominała kapłana odprawiającego jakieś nabożeństwo w swoim obrządku. Nerwowe, wyraziste palce, błyskające w świetle tu i tam, można by wziąć łatwo za palce dewota, co mkną przez zdrowaśki różańca. PIGUŁKI Z PAPIERU Stary człowiek z białą brodą, potężnym nosem i takimiż rękoma. Na długo przedtem, zanim go poznamy, był lekarzem i powoził zmordowaną siwą szkapą przez ulice Winesburga, od domu do domu. Później ożenił się z dziewczyną, która miała pieniądze. Odziedziczyła po ojcu wielką, żyzną farmę. Dziewczyna była cicha, wysoka i ciemna; w oczach wielu ludzi uchodziła za bardzo piękną. Cały Winesburg nie mógł się nadziwić, czemu wyszła za doktora. Niespełna rok po ślubie umarła,. U rąk sterczały doktorowi niesamowicie wielkie kostki. Gdy zacisnął dłoń, wyglądały one jak grona drewnianych kulek, wielkości orzechów włoskich, splecione stalowymi wiązadłami. Doktor palił fajkę, a po śmierci żony przesiadywał całymi dniami w pustym gabinecie pod oknem zasnutym pajęczyną. Nie otwierał go nigdy. Raz tylko w gorący dzień sierpniowy spróbował to zrobić, ale okno było zamknięte na amen; potem zapomniał o nim zupełnie. Winesburg przestał interesować się starym człowiekiem, a jednak w doktorze Reefy drzemały ziarna czegoś bardzo ładnego. Samotny w zatęchłym gabinecie nad magazynem tekstylnym pracował nieustannie, budując coś, co sam zaraz niszczył. Wznosił z prawd piramidki, a wzniósłszy burzył je znów, żeby mieć z czego wznosić nowe. Doktor Reefy, wysoki mężczyzna, chodził w jednym garniturze przez dziesięć lat. Garnitur miał wystrzępione rękawy, a na kolanach i łokciach pokazały się dziurki. W gabinecie doktor nosił też kitel o wielkich kieszeniach, w które wpychał stale skrawki papieru. Po kilku tygodniach powstawały z tego twarde, krągłe kuleczki, a skoro zapełniły obie kieszenie, doktor wysypywał je na podłogę. Od dziesięciu lat miał jednego tylko przyjaciela, też w podeszłym wieku, który nazywał się Jan Spaniard i prowadził szkółkę drzewek owocowych. Czasem stary doktor Reefy w swawolnym nastroju wyjmował z kieszeni garść papierowych kuleczek i ciskał nimi w ogrodnika. - Żeby cię zawstydzić, ty stara sentymentalna pało! - wołał trzęsąc się ze śmiechu. Historia doktora Reefy i jego zalotów do wysokiej, ciemnej dziewczyny, która została jego żoną i obdarzyła go pieniędzmi - to bardzo dziwna historia. Rozkoszna jak pomarszczone jabłuszka, co rosną w sadach Winesburga. Idzie się jesienią przez sad i ziemia jest twarda od mrozu. Jabłka zerwano już z drzew. Zapakowane w baryłki popłynęły do miast, gdzie zostaną zjedzone w mieszkaniach pełnych książek, czasopism, mebli i ludzi. Na drzewach zostało tylko kilka sękatych jabłek, których ogrodnik nie ruszył. Te gruzełki na nich przypominają kostki u rąk doktora Reefy. Starczy nagryźć taki gruzełek, a okazuje się, że jabłuszka są rozkoszne. Cała ich słodycz spłynęła w te sęczki. Więc biega się od drzewa do drzewa zbierając z oszronionej ziemi te artretyczne owoce i napełnia się nimi kieszenie. Tylko nieliczni znają słodycz owych jabłuszek. Romans doktora i dziewczyny zaczął się pewnym letnim popołudniem. Doktor miał lat czterdzieści pięć i już zapełniał kieszenie skrawkami papieru, z których robiły się twarde kulki, wyrzucane potem. Zwyczaj ten powstał wówczas, kiedy doktor, siedząc w swojej bryczce za zmordowanym siwym koniem, jechał wolno przez polne drogi. Na papierkach zapisane były myśli - te, co się kończą i te, co zaczynają. Umysł doktora Reefy produkował myśli jedną po drugiej. Spośród wielu z nich powstawała prawda, która urastała w umyśle do gigantycznych rozmiarów. Zaciemniała cały świat. Stawała się straszna, a potem rozpływała się i drobne myśli gromadziły się od nowa. Wysoka, ciemna dziewczyna odwiedziła doktora Reefy, ponieważ przeraziła się spostrzegłszy, że jest w błogosławionym stanie. Okoliczności, które się na to złożyły, były również dość dziwne. Śmierć ojca i matki, żyzne hektary, które przypadły jej w udziale, zwabiły ku niej całe zastępy zalotników. Przez dwa lata nie zaznała prawie wieczoru bez konkurenta. Z wyjątkiem dwóch wszyscy byli jednakowi. Mówili o namiętności; w ich głosie i w oczach, kiedy na nią patrzyli, pojawiały się wysilone gorliwe akcenty. Ci dwaj, wyjątkowi, byli zupełnie do siebie niepodobni. Jeden z nich, szczupły młodzieniec o białych dłoniach, syn jubilera z Winesburga, rozprawiał wciąż o dziewictwie. Będąc w jej towarzystwie nigdy nie zboczył z tego tematu. Drugi, kruczowłosy chłopak o wielkich oczach, nie mówił nic, ale zawsze udawało mu się wciągnąć ją w ciemny zakątek, żeby się z nią całować. Dziewczyna myślała początkowo, że poślubi syna jubilera. Siedziała godzinami w milczeniu przysłuchując się temu, co opowiadał, aż zaczęła się czegoś obawiać. Podejrzewała, że pod tą gadaniną o dziewictwie kryje się żądza większa niż u wszystkich innych. Chwilami miała wrażenie, że on, kiedy mówi, trzyma jej ciało w rękach. Wyobrażała sobie, jak obraca je wolno w swoich białych dłoniach i wpatruje się w nie. W nocy śniła, że zaczął ją gryźć i szczęki ociekały mu krwią. Trzykrotnie nawiedzał ją ów sen, a potem znalazła się w błogosławionym stanie - dzięki drugiemu, który nic nie mówił, ale w chwili namiętności naprawdę ugryzł ją w ramię i na długi czas zostawił ślad po swoich zębach. Z chwilą kiedy wysoka, ciemna dziewczyna poznała doktora Reefy, wydało się jej, że nigdy nie chciałaby go opuścić. Pewnego ranka wstąpiła do jego gabinetu i bez żadnych z jej strony wyjaśnień on zdawał się wiedzieć, co jej się przytrafiło. W gabinecie siedziała pewna pani, żona księgarza z Winesburga. Jak wszyscy starzy prowincjonalni lekarze doktor Reefy zajmował się też usuwaniem zębów; pacjentka czekała trzymając chusteczkę przy ustach i jęcząc. Towarzyszył jej mąż; przy wyrywaniu zęba oboje wrzasnęli, a krew poleciała na białą suknię kobiety. Wysoka, ciemna dziewczyna nie zwracała na nich uwagi. Kiedy mąż z żoną sobie poszli, doktor uśmiechnął się. - Zabiorę panią ze sobą na przejażdżkę za miasto - powiedział. Przez kilka tygodni doktor i wysoka, ciemna dziewczyna widywali się prawie codziennie. Stan, który ją do niego sprowadził, przeszedł po krótkim niedomaganiu, ale dziewczyna była jak ten, kto raz odkrywszy słodycz pomarszczonych jabłuszek nie sięgnie więcej po krągły, doskonały owoc, spożywany pod dachami wielkiego miasta. W jesieni tegoż roku, kiedy się poznali, wyszła za mąż za doktora Reefy, a następnej wiosny już nie żyła. Zimą doktor zapoznał ją z każdym strzępkiem swoich myśli, nabazgranych na skrawkach papieru. Po ich odczytaniu śmiał się i wpychał je do kieszeni, aby się zamieniły w krągłe, twarde kulki. MATKA Elżbieta Willard, matka Jerzego, wysoka i mizerna, miałaTwarz pociętą przez ospę. Choć liczyła sobie zaledwie lat czterdzieści pięć, jakaś nieznana choroba zamieniła ją w postać bez życia. Snuła się bezszelestnie po zaniedbanym starym hotelu, patrząc na spłowiałe tapety i zszargane dywany, a czasem - jeśli się czuła na siłach - spełniała pracę pokojówki wśród łóżek splamionych snem tłustych podróżnych. Jej mąż - Tom Willard, mężczyzna szczupły i powabny, o mocnych ramionach, żwawym, żołnierskim kroku, wąsie czarnym u koniuszków ostro zakręconym - starał się zupełnie zapomnieć o żonie. Każde pojawienie się tej postaci, wysokiej i widmowej, sunącej wolno przez korytarze, działało mu na nerwy. Na samą myśl o niej złościł się i przeklinał. Interes był deficytowy, stale groził bankructwem, i Willard chętnie by go rzucił. Stary dom i kobietę, która z nim mieszkała, uważał za sprawy przegrane i pogrzebane raz na zawsze. Z hotelu, gdzie mu się tak obiecująco zaczynało, pozostał ledwie cień tego, czym hotel być powinien. Kiedy kroczył ulicami Winesburga, wytworny i energiczny, przystawał nieraz i oglądał się szybko za siebie, jakby w obawie, że duch tego hotelu i tej kobiety nie przestaje go prześladować nawet na ulicy. - Niech diabli porwą takie życie, niech to diabli! - bełkotał. Tom Willard wyżywał się w zaściankowej polityce i od lat był czołowym demokratą w środowisku mocno republikańskim. „Przyjdzie czas - powiadał sobie - kiedy bieg spraw obróci się na moją korzyść, a w dniach zapłaty lata daremnej służby liczą się w dwójnasób”. Marzył, że zasiądzie w Kongresie, ba, że zostanie gubernatorem. Pewnego razu, gdy na jakiejś konferencji politycznej wstał młody członek partii i zaczął się chełpić swoją wierną służbą, Tom Willard aż zbladł ze wściekłości. - Zamknij się ty! - ryczał tocząc złowrogim spojrzeniem. - Komu to mówić o służbie?! wam, coście chłopczykiem nieledwie? Na mnie się popatrzcie, co ja zrobiłem! Byłem demokratą, tu, w Winesburgu, kiedy jeszcze za zbrodnię to uchodziło. Dawnymi laty ze strzelbami nas tu ścigano. Elżbietę łączyła z jej jedynym synem, Jerzym, głęboka, niewyrażalna więź sympatii, poczęta w dziewczęcym marzeniu, które dawno już umarło. W obecności syna była nieśmiała i małomówna, lecz czasami - kiedy biegał po mieście pełniąc obowiązki reportera - wchodziła do jego pokoju i zamknąwszy drzwi klękała przy małym biurku, sporządzonym z kuchennego stołu, które przystanęło pod oknem. W pokoju tym, przy biurku, odprawiała swoiste nabożeństwo kierując w niebiosa ni to modlitwę, ni to żądanie. Pragnęła, aby w chłopięcej postaci odżyła jakaś na wpół zapomniana cząstka jej samej. O to prosiła w modlitwach. - Chociaż umrę, w żaden sposób nie dam ci się zmarnować - wołała z wiarą tak głęboką, aż dreszcz targał jej ciałem. Oczy jej płonęły i zaciskała pięści. - A jeśli umrę i zobaczę, że robi się z niego tak samo marne i nędzne stworzenie jak ja, to wstanę z grobu - groziła. - Proszę zatem Boga, aby mi udzielił owej łaski. Żądam jej. Gotowam za nią zapłacić. Niech mnie Bóg bije pięściami. Przyjmę każdy cios, jaki na mnie spadnie, byleby mojemu chłopcu dane było wyrazić coś w naszym wspólnym imieniu. - Zawahała się rozglądając po pokoju syna. I nie pozwól mu zostać spryciarzem, nie pozwól, żeby mu się za dobrze powodziło - dodała wymijająco. Na pozór matkę i syna łączyły związki całkiem formalne, bez znaczenia. Odwiedzał ją czasem wieczorami, kiedy czuła się nie dobrze i przesiadywała w swoim pokoju pod oknem. Ponad dachem drewnianego domku otwierał się przed nimi widok na główną ulicę. Jeśli tylko odwrócili głowy w stronę drugiego okna, mieli przed sobą uliczkę, która biegła za sklepami, i tylne wejście do piekarni Abnera Groffa. Czasem, kiedy tak siedzieli, jawił się przed nimi obraz życia miasteczka. W tylnych drzwiach piekarni stawał Abner Groff z kijem albo z butelką po mleku w ręce. Długi czas toczyła się wojna między nim a szarym kotem aptekarza, Sylwestra Westa. Chłopiec i matka widzieli, jak kot skradał się do drzwi piekarni i zmykał niebawem, a piekarz gnał go klnąc i wymachując rękami. Groff miał oczka małe i czerwone, ciemne zaś włosy i brodę pokryte mącznym pyłem. Czasem brała go taka złość, że choć kota dawno już nie było widać, ciskał kije, kawałki szkła i nawet przybory piekarskie - na wszystkie strony. Raz wybił szybę w sklepie żelaznym Sinninga. A kot przycupnął sobie wśród beczek, zapchanych przez papierzyska i potłuczone butelki, nad którymi unosiły się czarne chmary much. Pewnego razu Elżbieta, kiedy była sama i napatrzyła się na przewlekłą i daremną złość piekarza, oparła głowę na długich białych rękach i zapłakała. Od tej chwili nigdy nie wyglądała na podwórze, starała się tylko zapomnieć o tej zażartej walce brodacza z kotem. Widziała w niej jakby odbicie swojego życia, przeraźliwe w swej wyrazistości. Wieczorem, kiedy syn siedział z nią w pokoju, krępowało ich milczenie. Zapadał zmrok i wieczorny pociąg przyjeżdżał na stację. Z ulic dochodził tupot nóg na chodniku z desek. Nad stacją, po odejściu pociągu, wisiała ciężka cisza. Czasem Skinner Leason, pocztowy, przeciągnął wózek po peronie. Na Main Street odzywał się męski śmiech. Drzwi dyżurki stuknęły. Jerzy wstawał i kierując się do wyjścia po omacku szukał klamki. Czasem wpadał na krzesło i szurał nim po podłodze. Chora siedziała pod oknem - w apatii, bez ruchu. Jej długie ręce, białe i bezkrwiste, zwisały w mroku z poręczy fotela. - Pochodziłbyś lepiej z kolegami, masz za mało powietrza - mówiła starając się złagodzić mitręgę pożegnania. \- Pomyślałem sobie, że pójdę na spacer - odpowiadał Jerzy, speszony i skrępowany. Któregoś wieczoru w lipcu, kiedy przelotni goście, którym hotel służył jako chwilowe schronienie, przestali się pokazywać i korytarze, na których przykręcono naftowe lampy, tonęły w mroku - Elżbiecie Willard zdarzyła się pewna przygoda. Od kilku dni leżała chora, lecz syn jej nie odwiedził, co ją mocno zaniepokoiło. Tlący w niej jeszcze płomyk życia rozgorzał pod wpływem niepokoju. Zwlokła się z łóżka, ubrała i spieszyła korytarzem w stronę pokoju syna; targał nią przesadny lęk. Szła krok za krokiem wspierając się ręką o wytapetowane ściany i z trudem chwytała oddech. Powietrze ze świstem wydobywało się z jej ust. Pomyślała, jak nierozsądnie się zachowuje. Przecież ma tyle swoich chłopięcych spraw - powiedziała sobie. - A może już zaczął chodzić z dziewczynami?” Elżbieta Willard bała się pokazywać na oczy gościom w hotelu, który należał niegdyś do jej ojca i którego wciąż była właścicielką, co stwierdzał zapis w sądzie okręgowym. Hotel był tak ogromnie zaniedbany, że tracił klientelę. Elżbieta myślała, jak mało swoim wyglądem różni się od hotelu. Zajmowała pokój w ponurym kącie; jeśli czuła się na siłach, brała się sama do ścielenia łóżek, woląc pracować w tym czasie, kiedy goście pójdą do miasta zawierać transakcje z winesburskimi kupcami. Uklęknąwszy na podłodze nasłuchiwała, czy za drzwiami pokoju syna nie odezwie się jakiś szmer. Gdy usłyszała, że chłopiec spaceruje i mruczy pod nosem, uśmiechnęła się. Jerzy miał zwyczaj rozmawiać z samym sobą, matce zaś sprawiało to zawsze szczególną przyjemność. Czuła, że ten jego nawyk wzmacnia istniejącą między nimi tajemną więź. Tyle razy już się nad tym zastanawiała. „Szuka po omacku, próbuje siebie odnaleźć - myślała. - To nie cymbał, co tylko paple i chwali się. Jest w nim coś tajemniczego, co pragnie się wyzwolić. To właśnie pozwoliłam zabić w sobie”. W mroku korytarza chora wstała spod drzwi i zaczęła iść z powrotem do swojego pokoju. Bała się, że drzwi się otworzą i chłopiec natknie się na nią. W bezpiecznej odległości, kiedy już miała skręcić w następny korytarz, przystanęła i splótłszy ramiona czekała, aż runie drżący napad osłabienia. Uradowało ją to, że zastała chłopca w pokoju. W godzinach samotności wszystkie drobne lęki zamieniały się w zmory. Teraz nie zostało po nich ani śladu. - Jak się dostanę do siebie, to zasnę - mruknęła z zadowoleniem. Ale Elżbiecie Willard nie było sądzone zasnąć. Kiedy drżała w ciemnościach, otworzyły się drzwi od pokoju syna i wyszedł z nich ojciec chłopca, Tom Willard. Stał w świetle padającym od drzwi, z ręką na klamce, i gadał. To, co mówił, doprowadzało Elżbietę do szału. Tom Willard miał wobec syna wielkie zamiary. Uważał się zawsze za szczęściarza, choć jeszcze nic mu się nigdy nie poszczęściło. A jednak - kiedy tylko znalazł się poza domem, bez obawy, że natknie się na żonę - pysznił się i przybierał pozę jednego z najznamienitszych obywateli miasteczka. Chciał, żeby syn zrobił karierę. To on właśnie zdobył mu posadę w „Orle Winesburga”. Teraz poważnym tonem udzielał mu rad, jak powinien postępować. - Musisz wziąć się w karby, Jerzy, ot co ci powiem - rzekł ostro. - Henderson trzykrotnie wspominał mi o tej sprawie. Powiada, że łazisz godzinami, nie słyszysz, jak do ciebie mówią, i ruszasz się jak gamoniowata panienka. Co cię gnębi? - Tom Willard zaśmiał się dobrodusznie. - No, przypuszczam, że się z tego wykaraskasz - dodał. - Tak też Willowi powiedziałem. Coś ty, głupiec czy baba? Syn Toma Willarda na pewno weźmie się w karby. Nie mam obaw. To, coś powiedział, sprawę wyjaśnia. Jak ci dziennikarstwo podsunęło myśl, żeby zostać pisarzem, to w porządku. Tylko widzi mi się, że i do tego musisz wziąć się w karby, no nie? Tom Willard dziarskim krokiem przemierzył korytarz i zszedł na dół po schodach do biura. Stojąc w ciemnościach Elżbieta słyszała, jak śmieje się i rozmawia z gościem, który usiłował skrócić sobie nudny wieczór drzemką w fotelu. Wróciła pod drzwi pokoju syna. Stąpała śmiało, słabość wprost cudem ją opuściła. Tysiące myśli tłoczyły się jej do głowy. Kiedy usłyszała odgłos przesuwanego krzesła i skrzypienie pióra na papierze, znowu zawróciła i poszła korytarzem do swojego pokoju. Zapadło w niej postanowienie, na które złożyły się całe lata spokojnych i jałowych raczej rozmyślań. „Teraz - mówiła sobie - będę działać. Coś zagraża mojemu chłopcu, więc go obronię”. Sam fakt, że rozmowa między Tomem Willardem a synem miała charakter dość spokojny i naturalny, jak gdyby łączyło ich wzajemne zrozumienie - doprowadzał ją do szaleństwa. Nienawidziła męża od lat, ale nie z osobistych powodów. Po prostu stapiał się on w jedno z czymś innym, co stanowiło przedmiot jej nienawiści. Teraz, pod wpływem tych kilku słów u drzwi, stał się wrogiem konkretnym. W mroku swojego pokoju zaciskała pięści i toczyła gniewnym wzrokiem. Z saszetki na ścianie wyjęła krawieckie nożyce i zaciskała je w dłoni jak sztylet. - Zakłuję go - powiedziała głośno. - Sam chciał, żeby przez niego przemawiało zło, więc muszę go zabić. A jak go zabiję, coś się we mnie załamie i tak samo umrę. Będzie to wyzwolenie dla nas wszystkich. W latach dziewczęcych, zanim wyszła za Toma Willarda, Elżbieta miała w Winesburgu nienajlepszą opinię. Długi czas, jak to się mówi, „paliła się na scenę” i ubrana w krzyczące stroje paradowała po ulicach z przygodnymi gośćmi z hotelu ojca, męcząc ich, żeby opowiadali, jak się żyje w ich stronach. Pewnego razu wstrząsnęła całym miasteczkiem, Bo ubrała się po męsku i jeździła po Main Street na rowerze. W owym czasie ta wysoka, ciemna dziewczyna miała w głowie zupełny chaos. Dręczył ją wielki niepokój, który wciąż szukał ujścia. Najpierw prześladowało ją pragnienie zmiany, jakiegoś ogromnego ruchu, który by urozmaicił jej życie. Stąd wzięła się myśl o teatrze. Marzyła o tym, żeby związać się z jakąś trupą aktorską i wędrować po świecie, oglądać wciąż nowe twarze, dawać coś z siebie wszystkim ludziom. Nieraz po nocach ta myśl ponosiła ją zupełnie, ale ilekroć próbowała porozmawiać z aktorami, którzy zjeżdżali do Winesburga i zatrzymywali się w ojcowskim hotelu, nie potrafiła nic wskórać. Zupełnie jakby nie rozumieli, o co jej chodzi, a jeśli udawało się jej wyrazić jakąś cząstkę swojego zapału, to tylko wywoływało śmiech. - To nie tak - powiadali. - To tak samo nudne i nieciekawe, jak wszystko tutaj. To nic nie daje. Z przygodnymi gośćmi na spacerach, a później z Tomem Willardem było zupełnie inaczej. Zdawało się, że zawsze ją rozumieją i potrafią z nią współczuć. Kiedy na bocznych uliczkach miasteczka, w cieniu drzew, ściskali ją za ręce, myślała, że razem uczestniczą w czymś niewyrażalnym. Oto i drugie ujście, jakie znajdował jej niepokój. Przez pewien czas po tym czuła się swobodna i szczęśliwa. Nie miała żalu do mężczyzn, z którymi chodziła, podobnie jak nie miała go później do Toma Willarda. Zawsze tak samo: zaczynało się od pocałunków, a kończyło - po dziwnych szalonych doznaniach - uczuciem spokoju, a potem szlochem skruchy. Kiedy łkając kładła dłoń na twarzy mężczyzny, miała zawsze to samo wrażenie. Choćby był wielki i brodaty, zdawało jej się, że stał się nagle małym chłopcem. Dziwiła się, czemu i on nie szlocha. W swoim pokoju, w obskurnym zakamarku starego hotelu, Elżbieta Willard zapaliła lampę i postawiła ją na toalecie pod drzwiami. Coś jej przyszło do głowy; podeszła do szafy, wyjęła kwadratowe pudełko i rozłożyła je na toaletce. Znajdowały się w nim kosmetyki; pudełko to wraz z innymi rzeczami zostawiła po sobie jakaś trupa aktorska, która niegdyś przeciągała przez Winesburg. Elżbieta postanowiła być piękna. Miała bujne sploty wciąż jeszcze kruczoczarnych włosów. Powoli jawiła się w jej wyobraźni scena, jaka niebawem nastąpi w biurze hotelowym. To nie widmowa i obskurna postać stanie przed Tomem Willardem, tylko porazi go coś zupełnie niespodziewanego. Smukła istota o mrocznym obliczu, z falą włosów spływającą na ramiona, przemknie po schodach przed oczami przerażonych próżniaków w biurze hotelowym. Milcząca, zwinna i straszna. Zjawi się oto jak tygrysica, której skrzywdzono małe, wynurzy się z cienia i zacznie się skradać bezszelestnie, zaciskając w dłoni długie, okrutne nożyce. Jakiś spazm schwycił ją za gardło, zdmuchnęła lampę i stała osłabła i drżąca w ciemnościach. Opuściły ją siły, które jakimś cudem trzymały w napięciu jej ciało, i słaniała się niemal, kurczowo zaciskając ręce na oparciu krzesła, w którym spędziła tyle długich dni spozierając ponad blaszanymi dachami na główną ulicę Winesburga. Na korytarzu odezwały się kroki i do pokoju wszedł Jerzy. Usiadł przy matce i zaczął rozmawiać. - Mam zamiar wyrwać się stąd - powiedział. - Nie wiem, dokąd pojadę, nie wiem, co będę robił, ale wyjeżdżam, tak czy owak. Kobieta w krześle czekała dygocząc. Coś jej się przypomniało. - Powinieneś wziąć się w karby - powiedziała. - O co ci chodzi? Pojedziesz do miasta robić pieniądze, co? Wygodniej by było, myślisz sobie, zostać człowiekiem interesu, rzutkim, sprytnym, energicznym? - Czekała drżąc na całym ciele. Syn potrząsnął głową. - Chyba nie potrafię ci tego wytłumaczyć i okropnie żałuję - powiedział poważnie. - Z ojcem nie ma sensu o tym mówić. Nie próbuję nawet. Nie wiem, co będę robił. Po prostu chcę wyjechać, przyglądać się ludziom i myśleć. W pokoju, w którym siedzieli chłopiec i kobieta, zapadła cisza. Znowu, jak podczas innych wieczorów, oboje poczuli się skrępowani. Po pewnym czasie chłopiec się odezwał. - Nie przypuszczam, żebym wyjechał wcześniej niż za rok, dwa, ale myślałem sobie o tym - rzekł wstając i kierując się do drzwi. - Ojciec coś takiego powiedział, że nie mam złudzeń, że będę musiał wyjechać. - Nieporadnie ruszał klamką. Cisza w pokoju stała się nie do zniesienia. Elżbieta chciałaby krzyczeć z radości po tych słowach, które padły z ust jej syna, ale nie potrafiła już dać wyrazu takiemu uczuciu jak radość. - Pochodziłbyś lepiej z kolegami, masz za mało powietrza - powiedziała. - Pomyślałem sobie, że pójdę na spacer - odparł syn wychodząc niezgrabnie z pokoju i zamykając drzwi. MĘDRZEC Doktor Parcival, potężny mężczyzna o obwisłych wargach i płowym wąsie, nosił stale przybrudzoną białą kamizelkę. Z jej kieszonek sterczały czarne cygara, popularnie zwane „gwoźdźmi”. Zęby miał czarne i nierówne i coś dziwnego działo mu się z oczami. Lewa powieka stale mrugała: to się zamknie, to otworzy, jak zasłona na oknie, zupełnie jakby w głowie doktora ktoś tam siedział i pociągał za sznurek. Doktor Parcival upodobał sobie chłopca, Jerzego Willarda. Ich znajomość zaczęła się wtedy, gdy Jerzy już od roku pracował w „Orle Winesburga”, i doktor całkiem na własną rękę o tę znajomość się postarał. Późnym popołudniem właściciel i redaktor naczelny „Orła”, Will Henderson, wybrał się do knajpy. Zaszedł uliczką od podwórza, przemknął się tylnym wejściem i zaczął popijać nalewkę na tarninie zmieszaną z wodą sodową. Henderson, choć stuknęło mu już czterdzieści pięć latek, był łasy na dziewczynki. Wierzył, że nalewka przywróci mu młodzieńczą werwę. Zwyczajem donżuanów wyżywał się w gadaniu o kobietach i z godzinę marudził w knajpie plotkując z Tomem Willy. Knajpiarz był to niski, barczysty chłop o charakterystycznych rękach. Owo płonące znamię, co nieraz szpeci twarze mężczyzn i kobiet, przylgnęło do jego palców i dłoni. Stojąc za barem i rozmawiając z Hendersonem bez przerwy zacierał ręce. W miarę jak się podniecał, czerwień na jego palcach tężała. Zupełnie jakby miał ręce unurzane we krwi, która już zaschła i spłowiała. Kiedy Henderson stojąc przy barze przypatrywał się czerwonym rękom i plotkował o spódniczkach, jego pomocnik, młody Willard, siedział w redakcji „Orła Winesburga” i słuchał wynurzeń doktora Parcivala. Doktor zjawił się natychmiast, jak tylko Will Henderson się wyniósł. Można by przypuszczać, że czatował u okna swojego gabinetu i widział, jak redaktor pomyka uliczką od podwórza. Wszedł frontowymi drzwiami, wziął krzesło, zapalił „gwoździa” i skrzyżowawszy nogi zaczął rozprawiać. Wyglądało na to, że uwziął się, aby namówić chłopca na taki sposób postępowania, którego sam nie potrafił określić. Jeśli umiesz patrzeć, to się przekonasz, że choć podaję się za lekarza, moich pacjentów policzyć można na palcach - zaczął. - Nie dzieje się tak bez przyczyny. To nie przypadek. Bynajmniej nie gorzej od innych znam się na medycynie. Tylko nie potrzebuję pacjentów. Przyczyna, jak widzisz, nie leży na wierzchu. Właściwie tkwi w moim charakterze, który jest - jeśli o tym pomyślisz - dziwnie zagadkowy. Czemu akurat z tobą chcę o tym mówić, nie mam pojęcia. Mógłbym siedzieć cicho i zarobić w twoich oczach na lepszą markę. Tymczasem pragnę, żebyś nabrał dla mnie podziwu, to fakt. Sam nie wiem czemu. I dlatego gadam. To bardzo zabawne, co?, Czasem doktor wszczynał długie gawędy o sobie samym. Chłopiec uważał, że są to rzeczy prawdziwe, pełne ukrytego znaczenia. Zaczął przepadać za tym tłustym, zaniedbanym człowiekiem - i po południu, po wyjściu Hendersona z prawdziwym zainteresowaniem czekał na odwiedziny doktora. Doktor Parcival mieszkał w Winesburgu od pięciu lat. Przyjechał z Chicago, zupełnie pijany, i wdał się w bójkę z bagażowym, Albertem Longworth. Poszło im o kufer. A skończyło się na tym, że doktor powędrował pod eskortą do miejskiego aresztu. Kiedy go wypuszczono, wynajął pokój nad zakładem reperacji obuwia na skromniejszym krańcu Main Street i wywiesił tabliczkę, która go przedstawiała jako lekarza. Choć pacjentów posiadał niewielu i to z biedoty, która nie miała czym płacić, wyglądało na to, że ma sporo pieniędzy na własne potrzeby. Sypiał w swoim gabinecie, zresztą niebywale brudnym, jadał zaś w garkuchni u Biffa Cartera, w małym drewnianym budynku naprzeciwko stacji kolejowej. Latem garkuchnia roiła się od much, a biały fartuch Biffa Cartera czystością ustępował podłodze. Doktor Parcival nie zważał na to. Wkraczał dumnie do garkuchni, kładł dwadzieścia centów na kontuarze. - Nakarm mnie za to, czym chcesz - śmiał się. - Pozbądź się dania, którego nikt inny nie zamówi. Dla mnie to bez różnicy. Jestem człowiekiem wybitnym, rozumiesz? Z jakiej racji mam troszczyć się o to, co będę jadł. Gawędy, którymi doktor Parcival raczył Jerzego Willarda, nie miały ani początku, ani końca. Czasami chłopiec myślał, że to zwykłe brednie, stek kłamstw. A potem znów nabierał przekonania, że zawierają czystą prawdę. - I ja byłem reporterem, tak jak ty - zaczął doktor Parcival. - W pewnym mieście w stanie Iowa... a może to było w Illinois? Nie pamiętam, zresztą to wszystko jedno. A może usiłuję coś ukryć, żeby się nie dać zidentyfikować, i nie chcę być za dokładny. Nigdy nie wydało ci się to podejrzane, że mam dosyć pieniędzy na wszystko, choć nie kiwam palcem w bucie? Mogłem przecie, zanim tu przyjechałem, ukraść potężną sumę albo zamordować kogoś. Jest tu pole dla domysłów, co? Jakby z ciebie był naprawdę bystry dziennikarz, mógłbyś mnie wymacać. W Chicago mieszkał swego czasu doktor Cronin, popełniono na nim morderstwo. Słyszałeś o tym? Jacyś goście go zamordowali i zwłoki wsadzili do kufra. Wczesnym rankiem przeciągnęli z kufrem przez całe miasto. Stał z tyłu na wozie pocztowym, a oni siedzieli sobie na koźle jak gdyby nigdy nic. Jechali przez ciche ulice, wszystko spało. Słońce się ledwie wznosiło nad jeziorem. Dziwne, co - pomyśleć tylko, że jadąc tak ćmili fajki i gawędzili sobie, tacy obojętni jak ja w tej chwili. A może ja byłem jednym z tych gości. To byłby dziwny obrót sprawy, może nie, co? - Doktor Parcival od nowa zaczął swą gawędę: - No, tu mnie masz, reportera w gazecie, takiego jak ty sam, co gania i zbiera drobne wiadomości do druku. Matkę miałem biedną. Brała rzeczy do prania. Całe jej marzenie, żeby mnie tylko wykierować na prezbiteriańskiego pastora; z myślą o tym się kształciłem. Mój ojciec od lat był pomylony. Siedział w domu wariatów aż w Dayton, Ohio. No, masz, tu się wygadałem! To wszystko działo się w Ohio, właśnie tutaj, w stanie Ohio. Oto ślad, gdyby ci kiedyś przyszło do głowy mnie tropić. Chciałem ci opowiedzieć o moim bracie. To sedno całej historii. Do tego zmierzam. Brat był malarzem kolejowym, pracował na „Wielkiej Czwórce”. Wiesz, ta magistrala przebiega tędy, przez Ohio. Mieszkał w towarowym wagonie razem z innymi gośćmi, jeździli z miasta do miasta malować obiekty kolejowe - zwrotnice, przejazdy, mosty i dworce. „Wielka Czwórka” maluje dworce paskudnie, na pomarańczowo. Jakżeż znienawidziłem ten kolor! Brat chodził zawsze usmarowany tą farbą. Po wypłacie lubił popijać; wracał do domu w poplamionym ubraniu i przynosił ze sobą pieniądze. Nie oddawał ich matce, tylko kładł na kupkę na kuchennym stole. Chodził po domu w ubraniu poplamionym paskudną pomarańczową farbą. Jeszcze to widzę. Moja matka niska była i miała zaczerwienione, posępne oczy, zachodziła do domu z komórki na podwórzu. Tam właśnie spędzała czas nad balią szorując ludzkie brudy. Weszła, stanęła przy stole i przecierała oczy fartuchem, na którym osiadły mydliny. Nie ruszaj! Nie waż się ruszać tych pieniędzy! - wrzeszczał mój brat, a potem sam brał pięć albo dziesięć dolarów i szedł się włóczyć po knajpach. Kiedy już przepuścił to, co wziął, wracał po więcej. Nie dał matce nigdy ani grosza, tylko siedział, póki po trochu nie przepuścił wszystkiego. Wtedy wracał do roboty z brygadą malarską na kolej. Jak się wyniósł, zaczynały napływać do domu różne rzeczy, przeważnie do spiżarni. Czasem trafiła się sukienka dla matki albo dla mnie para butów. Dziwne, co? Matka dużo bardziej kochała brata niż mnie, choć nigdy nie miał dla nas dobrego słowa i zawsze ciskał się i odgrażał, jak tylko ośmieliliśmy się tknąć te pieniądze, co nieraz trzy dni leżały na stole. Całkiem nieźle dawaliśmy sobie radę. Ja kształciłem się na pastora i oddawałem modłom. Jak prawdziwy osioł klepałem pacierze. Szkoda, żeś mnie nie słyszał. Kiedy ojciec umarł, modliłem się całą noc, podobnie jak wtedy, gdy brat popijał w mieście i robił dla nas zakupy. Wieczorem, po kolacji, klękałem przy stole, gdzie leżały pieniądze, i modLiłem się godzinami. Jak nikt nie patrzył, podciągnąłem z dolara albo dwa i chowałem do kieszeni. Teraz chce mi się z tego śmiać, ale wtedy to było straszne. Ciągle pokusa. Dostawałem sześć dolarów tygodniowo za robotę w redakcji i zawsze prosto do domu odnosiłem matce. Tych parę dolarów, co podkradłem bratu, miałem na swoje wydatki, wiesz, na drobiazgi, cukierki i papierosy, i takie tam inne. Kiedy ojciec umarł w domu wariatów, pojechałem tam, do Dayton. Pożyczyłem trochę pieniędzy od swojego szefa i wsiadłem w nocny pociąg. Padał deszcz. „W domu wariatów potraktowano mnie jak znamienitą personę. Tamtejszy personel zwąchał, że jestem dziennikarzem. To im napędziło strachu. Trafiło się tam jakieś niedbalstwo, czegoś tam nie dopilnowano, rozumiesz, jak ojciec chorował. Bali się, że może to opiszę i zrobię grandę. Nic podobnego mi się nie śniło. Dość na tym, że wszedłem do separatki, gdzie ojciec leżał martwy, i pobłogosławiłem ciało. Ciekaw jestem, skąd mi to przyszło do głowy. Mój brat, malarz, byłby się z tego uśmiał. Stałem przy zwłokach i wyciągnąłem ręce. Wszedł kierownik szpitala, paru jego asystentów i stali wkoło jak barany. Wzniosłem ręce i powiedziałem: - Pokój temu ciału. - Otóż to właśnie. Skoczywszy na nogi i przerwawszy opowieść, doktor Parcival zaczął krążyć po redakcji „Orła Winesburga”, gdzie Jerzy siedział zasłuchany. Chodził niezgrabnie, a że redakcja była mała, ciągle o coś potrącał. - Po licha ja gadam - rzekł. - Nie po to tu przychodzę i tobie się narzucam. Mam coś innego na myśli. Jesteś reporterem, tak jak i ja kiedyś, i zwróciłeś moją uwagę. Możesz skończyć podobnie, jak jeszcze jeden dureń. Chcę ciebie przestrzec i przestrzegać stale. Dlatego na ciebie poluję. Doktor Parcival zaczął wykładać swój pogląd na to, jaki powinien być stosunek Jerzego do innych ludzi. Chłopcu się wydało, że robi to tylko w tym celu, aby mu wszystkich obrzydzić. - Chcę natchnąć ciebie nienawiścią i pogardą, żebyś się stał istotą wyższą - oświadczył. - Popatrz na mojego brata. To był gość, co? Miał w pogardzie wszystkich, rozumiesz. Nie masz pojęcia, z jaką odrazą spoglądał na matkę i na mnie. A może nad nami nie górował? Wiesz, że górował. Nie widziałeś go, a jednak potrafiłem ci to uświadomić. Dałem ci o tym pojęcie. Oj, nie, kiedyś po pijanemu położył się na torach i wagon, w którym mieszkał z kolegami, przejechał po nim. Któregoś dnia w sierpniu spotkała doktora w Winesburgu pewna przygoda. Od miesiąca Jerzy Willard chadzał co rano na godzinę do jego gabinetu. Te wizyty wzięły się stąd, że doktor ubrdał sobie, żeby odczytywać chłopcu fragmenty książki, którą właśnie pisał. Dla napisania tego dzieła doktor Parcival, jak oświadczył, zdecydował się zamieszkać w Winesburgu. Tego sierpniowego poranka, zanim go chłopiec odwiedził, w gabinecie doktora miał miejsce pewien incydent. Na Main Street zdarzył się wypadek. Wystraszone przez pociąg konie poniosły powozik, z którego wypadła mała dziewczynka, córka farmera, zabijając się na miejscu. Na Main Street zapanowało ogólne przerażenie, zaczęto wołać o lekarzy. Nadbiegli wszyscy trzej, lecz dziecko już nie żyło. Z tłumu ktoś skoczył po doktora Parcivala, ale ten nawet nie chciał słyszeć o wyjściu z gabinetu. Zbędne okrucieństwo tej odmowy przeszło niezauważone. W istocie człowiek, który wbiegł na schody, żeby go zawołać, pognał z powrotem nie dosłyszawszy odpowiedzi. Ale tego doktor Parcival nie wiedział i kiedy Jerzy wszedł do gabinetu, zastał doktora w okropnym strachu. - Mój postępek doprowadzi do szału całe miasto - mówił w podnieceniu. - Nie znam się na ludzkiej naturze? Nie. Wiem, co się stanie? Pójdzie fama o mojej odmowie. Zaraz zbiorą się i zaczną o tym gadać. Przyjdą tutaj. Nawymyślamy sobie i będzie mowa o wieszaniu. A potem wrócą ze stryczkiem w garści. Doktor Parcival trząsł się ze strachu. - Mam przeczucie - wyznał z emfazą. - Być może to, o czym mówię, nie nastąpi tego ranka. Może odwlecze się do wieczora, ale tak czy inaczej - będę wisiał. Wszyscy się wściekną. Zawisnę na Main Street na latarni. Podszedłszy do drzwi w swoim brudnym, małym gabinecie, doktor Parcival wyjrzał nieśmiało na schody wiodące na ulicę. Kiedy wrócił, lęk w jego oczach zaczął ustępować przed wątpliwościami. Sunąc na palcach przez pokój klepnął Willarda po ramieniu. - Jak nie teraz, to innym razem - szepnął potrząsając głową. - W końcu zostanę ukrzyżowany, daremnie ukrzyżowany. Doktor Parcival zaczął przed Jerzym bronić swojej sprawy. - Uważaj, co ci powiem - dopominał się. - Jeśli coś się stanie, może ty napiszesz książkę, której ja nigdy nie dokończę. Myśl jest całkiem prosta, taka prosta, że Jak nie będziesz uważał, to zapomnisz.(to ona! Każdy z nas na tym świecie - to Chrystus i wszyscy są ukrzyżowani. To właśnie chciałbym wyrazić. Tego nie zapomnij. Cokolwiek się stanie, nie śmiej o tym zapomnieć. NIKT NIC NIE WIE Rozglądając się ostrożnie dokoła Jerzy Willard wstał od biurka w redakcji „Orła Winesburga” i wyszedł spiesznie tylnymi drzwiami. Noc była ciepła i pochmurna i choć nie nadeszła jeszcze godzina ósma, zaułek za redakcją tonął w zupełnym mroku. Przywiązane gdzieś u słupa konie tupały w ciemnościach w twardo wyprażoną ziemię. Kot wyprysnął spod stóp Jerzego i czmychnął w noc. Młody człowiek był podenerwowany. Cały dzień tak ruszał się przy robocie, jakby go ktoś zdzielił pięścią między oczy. Teraz idąc zaułkiem trząsł się jakby ze strachu. W ciemnościach stąpał uważnie i ostrożnie. Tylne drzwi winesburskich sklepów stały otworem i widział mężczyzn skupionych wokół sklepowych lamp. U Myerbauma, w sklepie z zabawkami, stała przed ladą z koszykiem na ramieniu pani Willy, żona właściciela baru. Obsługiwał ją ekspedient Sid Green. Przechylił się nad ladą i gorąco przekonywał klientkę. Jerzy Willard skulił się, a potem skoczył przez smugę światła padającą z drzwi. Zaczął biec naprzód w ciemnościach. Z tyłu za traktiernią Eda Griffitha. spał na ziemi miejscowy pijaczyna, stary Jerry Bird. Jerzy potknął się o jego rozrzucone nogi. Zaśmiał się urywanie. Willard wypuścił się na przygodę. Cały dzień nosił się z myślą, jak to zrobić, i właśnie działał. W redakcji „Orła Winesburga” już od szóstej siedział starając się wszystko przemyśleć. Ostatecznie nic nie postanowił. Tylko zerwał się na nogi, przemknął obok Hendersona, który czytał korektę w drukarni, i zaczął biec zaułkiem. Jerzy przemierzał ulicę za ulicą unikając przechodniów. Przechodził z jednej na drugą stronę drogi. Mijając uliczne latarnie naciągał kapelusz na oczy. Nie śmiał myśleć o niczym. Głowę miał pełną strachu, ale całkiem innego strachu. Bał się, że nie uda mu się ta przygoda, na którą się wypuścił, że zabraknie mu odwagi i zawróci. Odnalazł Ludwikę Trunnion w kuchni jej ojcowskiego domu. Zmywała naczynia przy świetle naftowej lampy. Stała za drzwiami osłoniętymi siatką w małej jak klitka kuchence od podwórza. Jerzy zatrzymał się przy płocie z palików i usiłował opanować drżenie. Tylko wąski zagon kartofli dzielił go od przygody. Minęło z pięć minut, nim poczuł się na tyle pewny siebie, żeby do niej zawołać. - Ludwiko! Och, Ludwiko! - wołał. Okrzyk uwiązł mu w gardle, a głos zmienił się w chrapliwy szept. Dziewczyna nadeszła przez kartoflany zagon trzymając w ręce ścierkę do naczyń. - Skąd wiesz, że chcę się wybrać z tobą? - powiedziała w dąsach. - Skądżeś taki pewny? Jerzy nie odpowiedział. W milczeniu stali oboje w ciemnościach u płotka, który ich dzielił. - Idź sobie stąd - powiedziała. - Tata jest w domu. Niedługo przyjdę. Zaczekaj koło stodoły Williama. Młody dziennikarz otrzymał list od Ludwiki Trunnion. Nadszedł tegoż rana do redakcji „Orła Winesburga”. List był krótki. „Jestem, twoja, jeśli mnie zechcesz” - powiadał. Nie dawało mu to spokoju, że w ciemnościach pod płotem udawała, jakby między nimi nic nie było. - Ale ma tupet! Rany boskie, co za tupet! - mruczał idąc ulicą i mijając szereg nie zabudowanych działek, gdzie rosła kukurydza wysoka do ramion, sięgająca pod sam chodnik. Ludwika wyszła frontowymi drzwiami, ubrana w tę samą bawełnianą sukienkę, w której zmywała naczynia. Była bez kapelusza. Chłopiec widział ją, jak stojąc z ręką na klamce rozmawiała z kimś za drzwiami, zapewne z ojcem, starym Jakubem Trunnionem. Stary był na wpół głuchy, więc krzyczała. Drzwi się zamknęły i na bocznej uliczce zrobiło się zupełnie ciemno i cicho. Jerzy Willard trząsł się tak gwałtownie jak nigdy. W cieniu pod stodołą Jerzy i Ludwika stali nie śmiąc się odezwać. Ona nie była zbyt urodziwa i miała ciemną smugę na nosie. Jerzy sądził, że musiała potrzeć sobie palcem nos, jak dotykała garnków. Młody człowiek zaczął się nerwowo śmiać. - Prawda, jak ciepło - powiedział. Chciał jej dotknąć. „Śmiały to nie jestem” - pomyślał. Dotknąć tylko fałdów tej poplamionej sukienki, rozstrzygnął, to by było wspaniale. Dziewczyna zaczęła się droczyć. - Myślisz, żeś lepszy ode mnie. Nic nie mów, bo zgadłam - powiedziała przysuwając się do niego. Potok słów buchnął z ust Jerzego Willarda. Przypomniał sobie spojrzenie, jakie czaiło się w oczach dziewczyny, kiedy się spotykali na ulicy, i pomyślał o kartce, którą napisała. Wątpliwości go opuściły. Pogłoski, które o niej krążyły po mieście, dodały mu odwagi. Stał się całkiem męski, śmiały i agresywny. W sercu nie miał dla niej sympatii. - Och, przestań - nalegał. - Będzie dobrze. Nikt się o niczym nie dowie. - Jakim cudem? Zaczęli iść wąskim ceglanym chodnikiem, w którego szczelinach rosły wysokie chwasty. Gdzieniegdzie brakowało cegieł i chodnik był chropowaty i nierówny. Ujął jej dłoń, także chropowatą, i myślał, że jest rozkosznie maleńka. - Nie mogę odchodzić daleko - powiedziała, a głos miała spokojny, bez emocji. Przeszli przez mostek nad strumykiem i minęli jeszcze jedną działkę, gdzie rosła kukurydza. Ulica się skończyła. Ścieżką obok drogi musieli iść jedno za drugim. Przy drodze rozpościerała się plantacja truskawek Willa Overtona i leżał na niej stos zgromadzonych desek. - Will chce tu zbudować szopę do przechowywania koszyków na owoce - powiedział Jerzy i usiedli oboje na deskach. Kiedy Jerzy Willard dostał się z powrotem na Main Street, było już po dziesiątej i zaczął padać deszcz. Trzy razy przeszedł się tam i z powrotem przez całą długość ulicy. Drogeria Westa jeszcze była otwarta, więc wstąpił i kupił cygaro. Sprawiło mu to przyjemność, że ekspedient, Shorty Crandell, wyszedł z nim na próg. Stali przez pięć minut osłonięci daszkiem i gawędzili. Jerzy poczuł się zadowolony. Niczego więcej nie pragnął niż rozmowy z jakimś mężczyzną. Skręcił za róg w stronę hotelu Willarda i szedł cichutko sobie pogwizdując. Na chodniku przy sklepie tekstylnym, gdzie wznosił się wysoki płot z desek oblepiony zdjęciami z cyrku, przestał gwizdać i zamarł bez ruchu w ciemnościach, bacznie nastawiwszy uszu, jakby jakiś głos wołał go po imieniu. Potem znów roześmiał się nerwowo. - Niczego mi nie udowodni, Nikt nic nie wie - mruknął uparcie i poszedł swoją drogą. BOGOBOJNOŚĆ - Opowieść w czterech częściach CZĘŚĆ PIERWSZA Troje lub czworo staruszków przesiadywało na werandzie przed domem albo krzątało się po ogrodzie na farmie Bentleyów. Były to trzy stare kobiety, siostry Jessego, bezbarwne, ciche stworzenia i milczący staruszek, wuj Jessego, o rzadkich siwych włosach. Drewniane domostwo zbudowano z okrąglaków obitych z zewnątrz deskami. W istocie nie był to jeden budynek, ale szereg budyneczków połączonych ze sobą trochę na chybił trafił. W środku roiło się od niespodzianek. Z bawialni do stołowego wchodziło się po schodkach i w ogóle wszędzie, żeby trafić z pokoju do pokoju, wchodziło się i schodziło po schodkach. W porze obiadowej było tu całkiem jak w ulu. Najpierw zupełna cisza, potem drzwi się gdzieś otwierają, słychać kroki na schodach, szmer przytłumionych głosów i z tuzina zakamarków zaczynają wychodzić ludzie. Prócz staruszków, uprzednio wspomnianych, wiele innych osób mieszkało w domostwie Bentleyów. Czworo służby, wśród niej Callie Boebe zwana „ciotką”, która zajmowała się domem, tępawa dziewczyna, Eliza Stoughton, co słała łóżka i pomagała przy udoju, chłopak stajenny i wreszcie sam Jesse Bentley, pan i władca tego wszystkiego. W dwadzieścia lat po amerykańskiej Wojnie Domowej ta część północnego Ohio, gdzie leżały farmy Bentleyów, zaczęła wyrastać z okresu pionierskiego. Jesse posiadał już maszyny rolnicze. Wybudował nowoczesne stodoły i z pomocą misternie założonych drenów osuszył prawie wszystkie swoje grunta; jednakże, aby zrozumieć tę postać, będziemy musieli sięgnąć do wcześniejszych czasów. Rodzina Bentleyów osiadła w północnym Ohio na kilka pokoleń przed Jessem. Przyjechali ze stanu Nowy Jork i wzięli sobie ziemię w kraju zupełnie jeszcze dziewiczym, gdzie grunt można było dostać za bezcen. Przez długi okres czasu, jak wszyscy osiedleńcy na Środkowym Zachodzie, mocno biedowali. Ziemię, na której osiedli, porastał gęsty las o bujnym podszyciu i pokrywały zwalone kłody. Nawet po długiej harówce, kiedy udało się coś niecoś wytrzebić zarośla i pościnać drzewa, pozostawały jeszcze na dodatek pnie. Pługi sunąc przez pole napotykały na ukryte korzenie, wszędzie było pełno głazów, w dołach zbierała się woda, a młode zboże żółkło, marniało i obumierało. Kiedy ojciec i bracia Jessego przejęli gospodarkę, prawie cała najczarniejsza robota przy karczunku była już zrobiona, ale nawykli do dawnych metod harowali niby woły. Żyli nie inaczej niż wszyscy farmerzy w owych czasach. Z wiosną i niemal przez całą zimę gościńce wiodące do Winesburga całkiem tonęły w błocie. Czterej młodzi Bentleyowie pracowali ciężko cały dzień na polach, jedli - oczywiście solidnie - tłustą strawę, a w nocy spali na siennikach jak zmordowane zwierzęta. Życie ich było surowe i brutalne, sami też stali się surowi i brutalni. W niedzielę po południu zaprzęgali do wozu parę koni i jechali do miasta. W miasteczku obstąpiwszy piec w sklepie gwarzyli z innymi farmerami albo z kupcem. Latem nosili drelichy, a zimą ciężkie kurty spryskane błotem. Wyciągali do ognia ręce czerwone i spękane. Mówienie sprawiało im trudność, więc odzywali się rzadko. Zakupiwszy mięsa, mąki, cukru i soli, szli do jednej z winesburskich knajp na piwo. Po wypitce ich dzikie instynkty, przytępione w bohaterskim wysiłku podbijania nowych obszarów, szybko odżywały. Ogarniała ich jakaś surowa, na wpół zwierzęca fantazja. W drodze do domu stali na wozie i pokrzykiwali ku gwiazdom. Czasami bili się ze sobą długo i zażarcie, a kiedy indziej wyśpiewywali piosenki. Pewnego razu Enoch Bentley, najstarszy z nich, uderzył ojca, starego Toma Bentleya, trzonkiem bicza i zdawało się, że stary wyzionie ducha. Całymi dniami Enoch krył się w słomie na stryszku w stajni, gotów uciec, gdyby na skutek swojej chwilowej pasji został mordercą. Utrzymywała go przy życiu matka, która znosiła mu tam jedzenie i wiadomości o stanie zdrowia ojca. Kiedy wszystko dobrze się skończyło, wyjrzał ze swojej kryjówki i wrócił do roboty przy karczunku jak gdyby nigdy nic. Wojna Domowa gwałtownie odmieniła losy Bentleyów, tylko dzięki niej zrobił karierę najmłodszy syn, Jesse; Enoch, Edward, Harry i Will zaciągnęli się do wojska i nim się długa wojna skończyła, wszyscy zostali zabici. Przez pewien czas po ich wymarszu na Południe stary Tom próbował prowadzić gospodarkę, ale mu się nie szczęściło. Kiedy ostatni z czwórki poległ, ojciec wysłał wiadomość do Jessego, żeby wracał do domu. Potem matka, która od roku niedomagała, zmarła nagle i ojciec zupełnie się zniechęcił. Przebąkiwał o sprzedaży gospodarki i wyjeździe do miasta. Po całych dniach wałęsał się trzęsąc głową i mamrocząc. Robota w polu była zaniedbana i zboże poprzerastały wysokie chwasty. Stary Tom wynajmował parobków, ale nie umiał nimi sprytnie pokierować. Kiedy rankiem wychodzili na pola, on sam włóczył się po lesie i przesiadywał na kłodach. Czasami zapominał wrócić do domu na noc i któraś z córek musiała iść na poszukiwania. Kiedy Jesse Bentley wrócił do domu na farmę i zaczął przejmować wszystko w swoje ręce, miał lat dwadzieścia dwa, smukłą postać i subtelny wygląd. Przed pięcioma laty wyjechał do szkół, żeby się kształcić i może zostać pastorem prezbiteriańskiego kościoła. Od najmłodszych lat - jak to się u nas mówiło - była z niego „dzika owca” i nigdy nie zadawał się z braćmi. W całej rodzinie rozumiała go tylko matka, a ona właśnie umarła. Kiedy wrócił do domu, żeby zarządzać farmą, która w owym czasie liczyła już ponad sześć tysięcy akrów, wszyscy z okolicznych gospodarstw i z pobliskiego miasteczka uśmiechali się na myśl, że bierze się do roboty, której ledwo mogło podołać jego czterech silnych braci. Istotnie dostarczał powodów do śmiechu. Jak na ówczesny gust, Jesse w ogóle nie wyglądał na mężczyznę. Mały, bardzo szczupły, o kobiecej kompleksji, nosił - zwyczajem młodych kleryków - długą czarną marynarkę i wąski czarny krawat. Sąsiedzi mieli zabawę ujrzawszy go po latach, a jeszcze bardziej ubawili się widokiem jego miastowej żony. W gruncie rzeczy żona Jessego szybko się wykończyła. Jesse zapewne ponosił za to Wine. Gospodarka w północnym Ohio, w ciężkich latach po Wojnie Domowej, była zbyt uciążliwa dla delikatnej kobiety jak Katarzyna Bentley. Jesse nie miał dla niej zmiłowania, tak jak dla nikogo w owym czasie. Próbowała wykonywać te same prace, którymi sąsiadki się zajmowały, a on zupełnie nie sprzeciwiał się temu. Pomagała przy udoju i po części zajmowała się domem; słała łóżka i gotowała strawę. Przez rok pracowała codziennie od świtu do późnej nocy, a potem urodziwszy dziecko umarła. Jessego mimo wątłej budowy niełatwo było złamać. Miał ciemne kędzierzawe włosy i szare oczy, chwilami twarde i szczere, chwilami pomykające i niepewne. Był nie tylko szczupły, ale i niskiego wzrostu. Miał usta wrażliwego i bardzo stanowczego dziecka. Jesse Bentley był fanatykiem. Minął się ze swoim czasem i powołaniem, dlatego cierpiał i innym zadawał cierpienia. Nigdy nie znalazł w życiu tego, czego pragnął, a czego pragnął - sam nie wiedział. W niedługi czas po powrocie na gospodarkę ponapędzał wszystkim strachu i nawet żona, choć powinna być mu bliska jak matka, też się go bała. Nie minęło dwa tygodnie od chwili jego przyjazdu, kiedy stary Tom Bentley przekazał mu całe gospodarstwo na własność i sam usunął się w cień. Ba, wszyscy usunęli się w cień. Choć młody i niedoświadczony, Jesse umiał panować nad ludźmi. Tak zapalał się do wszystkiego, co robił i mówił, że nikt go nie rozumiał. Poderwał wszystkich na farmie do takiej roboty, jakiej nigdy przedtem nie zaznali, a jednak nie było radości w tej pracy. Jeśli coś wychodziło na dobre, to chyba tylko Jessemu, a nigdy tym, którzy mu podlegali. Jak tysiące mocnych ludzi, którzy żyli u nas w Ameryce w owych dawnych czasach, Jesse miał siłę tylko połowiczną. Nie umiał pokierować sobą tak, jak innymi. Łatwo mu było poprowadzić gospodarkę stokroć lepiej niż była przedtem prowadzona. Wróciwszy z Cleveland, gdzie chodził do szkół, zamknął się przed wszystkimi i zaczął snuć plany. Dniem i nocą myślał o gospodarstwie i dlatego mu się poszczęściło. Inni farmerzy tak ciężko pracowali, że już nie mieli sił na myślenie, ale Jesse w tym, że myślał o gospodarce i wiecznie planował jej rozwój, znajdował ulgę i zarazem jakieś zaspokojenie dla swej porywczej natury. Zaraz po powrocie dobudował skrzydło do starego domu i w wielkim pokoju od zachodu miał okna wychodzące z jednej strony na podwórze, a z drugiej - na pola. Zasiadał pod oknem, aby rozmyślać. Godzina za godziną i dzień za dniem siedział tak, patrzył na kraj i zastanawiał się nad swą nową rolą w życiu. Porywcza i zapalczywa iskra w jego naturze buchała ogniem i wtedy oczy mu twardniały. Chciał, żeby jego farma produkowała tak, jak żadna inna dotąd w całym stanie, a potem zachciewało mu się znowu czegoś innego. Ten jakiś nieokreślony głód sprawiał, że oczy mu biegały i że coraz bardziej i bardziej zamykał się przed ludźmi. Oddałby wiele, żeby osiągnąć spokój, a tkwił w nim lęk, że tego właśnie nie potrafi osiągnąć. Jesse Bentley był żywotny do szpiku kości. W jego niepozornej postaci nagromadziła się moc całych pokoleń siłaczy. Zawsze był niezwykle żywotny i jako mały chłopiec na farmie, i jako młodzieniec na studiach. Uczył się wówczas, rozmyślał o Bogu i Biblii z całym zapałem serca i umysłu. Z biegiem czasu, kiedy nauczył się lepiej poznawać ludzi, zaczął myśleć o sobie jako o wyjątkowym człowieku, wyróżnionym spośród innych. Pragnął niesłychanie zrobić ze swojego życia rzecz wielką, a kiedy patrzył na bliźnich i widział, że żyją jak kłody, wydawało mu się, że sam nie zniósłby tego nigdy. Pochłonięty sobą i swoim przeznaczeniem był ślepy na to, że jego młodziutka żona nawet przy daleko posuniętej ciąży tak ciężko pracuje i po prostu wyniszcza się w tej służbie, ale nie miał zamiaru być dla niej niedobry. Kiedy ojciec, stary i sterany życiem, przekazał mu cały majątek i ponoć z zadowoleniem zaszył się w kącie i czekał śmierci, Jesse wzruszył tylko ramionami i przestał się o starego troszczyć. W pokoju pod oknem wychodzącym na gospodarkę, która jemu przypadła w udziale, Jesse siedział dumając o swoich własnych sprawach. Ze sta jen dochodził tupot jego koni i nieustanny ruch jego bydła. Na polach i zielonych pagórkach pasły się jego stada. Za oknem rozbrzmiewały głosy jego ludzi, ludzi, co dla niego pracowali. Z mleczarni szedł miarowy stukot, to tępawa dziewka, Eliza, obracała maślnicą. Jesse ulatywał myślą ku mężom z biblijnych czasów, którzy też posiadali majętności i stada. Wspominał, jak Bóg opuścił niebiosa i przemówił do mężów owych; chciał, aby Bóg spojrzał na niego i do niego też przemówił. Porwała go jakaś gorączkowa, chłopięca ochota, aby jakimś sposobem osiągnąć w życiu tę aurę potęgi, jaka otaczała owych mężów. Będąc pobożnym człowiekiem wyłożył Bogu rzecz całą, a dźwięk własnych słów umocnił i podsycił w nim owo pragnienie. - Otom jest nowym włodarzem, co posiadł te ziemie - wyznał. - Spójrz na mnie, o Panie, i spójrz zarazem na sąsiadów moich i te pokolenia całe, które mnie tu poprzedziły! Spraw, Panie, abym stał się nowym Jessem, jako ów mąż biblijny, abym władał narodem i spłodził synów, którzy po mnie władać będą! - Ogarnęło go wzruszenie, kiedy tak mówił, i zerwawszy się na nogi przemierzał pokój tam i z powrotem. Wyobrażał sobie, że oto żyje w dawnych czasach, pośród dawnych ludów. Ziemia wokół niego to już nie zwykła ziemia, lecz kraina zaludniona wyobraźnią, nowym pokoleniem z niego wywiedzionym. Wydawało mu się, że w jego dniach - jak i w owych zamierzchłych czasach - królestwa powstaną i nowe moce ożyją w człowieku dzięki potędze Pana, który przemówi przez usta wybranego sługi. I zapragnął stać się sługą wybranym. - Przyszedłem pełnić dzieło Boże na tej ziemi! - wyznał wielkim głosem, wyprostował swoją maleńką postać i myślał, że coś na kształt nimbu Bożego przyzwolenia zawisło mu nad czołem. Ludziom z późniejszych czasów będzie zapewne nieco trudno zrozumieć Jessego Bentleya. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat w życiu naszego narodu zaszły ogromne zmiany. Właściwie nastąpiła rewolucja. Nadszedł industrializm wraz ze swoim rykiem i hałasem, wrzask przenikliwy milionów, które tu do nas zza mórz zjechały, ruch pociągów, wzrost miast, wielkie magistrale, co mkną przez miasteczka i farmy, a w ostatnich już czasach - automobil spowodował ogromną zmianę w sposobie życia i myślenia naszego ludu w środkowych stanach. Książki, w pośpiechu naszych czasów choćby źle pomyślane i źle napisane, spotkać można w każdym domu, pisma ilustrowane rozchodzą się w milionowych nakładach, gazety są wszędzie. Dzisiaj farmer stojąc w sklepie przy piecu ma głowę do cna nabitą cudzymi myślami. Gazety i czasopisma tak go nafaszerowały. Z owej dawnej, brutalnej surowości przepadło wiele raz na zawsze, a przecież miała w sobie coś uroczo, dziecięco niewinnego. Ów farmer u pieca to krewniak wielkomiejskich cwaniaków, i jeśli dobrze mu się przysłuchacie, gada tak gładko i bezmyślnie, jak największy cwaniak spośród nas. Za czasów Jessego na całym Środkowym Zachodzie, w pierwszych latach po Wojnie Domowej, zupełnie nie tak bywało. Ludzie za ciężko pracowali, żeby mieć dość sił na czytanie. Nie ciągnęło ich wcale do drukowanego słowa. Kiedy trudzili się na polach, nawiedzały ich niejasne, nieukształtowane myśli. Wierzyli w Boga i w potęgę Bożą, która nimi kieruje. W małych protestanckich zborach gromadzili się co niedziela, aby słuchać kazań o Bogu i o Jego dziełach. W kościołach skupiało się wówczas całe życie społeczne i umysłowe. Bóg zajmował poczesne miejsce w sercu człowieka. Tak więc - przyszedłszy na świat z bujną wyobraźnią i zapalczywym umysłem - Jesse Bentley zwrócił się wszystek ku Bogu. Kiedy wojna zabrała mu braci, widział w tym palec Boży. Kiedy ojciec popadł w chorobę i nie mógł już więcej kierować gospodarką, potraktował to również jako znak dany od Boga. W mieście, gdy dostał wiadomość, błądził nocą po ulicach rozmyślając o tym, a kiedy wrócił do domu, i rozkręcił robotę na farmie, znowu wychodził nocą, aby błądzić po lasach i pagórkach i rozmyślać o Bogu. Gdy wędrował, rosła w nim myśl, że on sam musi wiele znaczyć w jakichś zamiarach Bożych. Stał się chciwy i niecierpliwił się, że ma tylko sześćset akrów. Uklęknąwszy na łące, gdzieś w rogu ogrodzenia, posyłał głos daleko w ciszę i podniósłszy oczy widział, jak gwiazdy świecą ku niemu. Pewnego wieczoru, kiedy ojciec już nie żył od paru miesięcy, a żona lada dzień spodziewała się rozwiązania, Jesse wyszedł z domu i wypuścił się na długi spacer. Farma Bentleyów leżała w dolince strumienia Wine, Jesse powędrował jego brzegiem do końca swoich gruntów, a potem poszedł przez pola sąsiadów. Dolinka rozszerzała się i zwężała. Leżały przed nim wielkie połacie pól i lasów. Księżyc wyjrzał zza chmur i Jesse wspiąwszy się na pagórek usiadł, aby podumać. Myślał, że jemu, wiernemu słudze Pana, powinien przypaść w udziale cały ów szmat ziemi, który przewędrował. Wspomniał swoich poległych braci i potępił ich za to, że nie pracowali wydajniej i nie osiągnęli więcej. Przed nim w świetle księżyca maleńki strumień spływał po kamykach; zaczął dumać o mężach, co jemu podobnie posiadali majętności i stada. Jessem owładnęło dziwne uczucie, ni to strach, ni to chciwość. Przypomniał sobie, jak to w biblijnej opowieści przed tym drugim Jessem pojawił siq Pan i kazał mu posłać syna Dawida tam, gdzie Saul i mężowie Izraela toczyli bój z Filistynami w dolinie Elah. Jesse nabrał przekonania, że wszyscy farmerzy, co mieli ziemię w dolinie strumienia Wine, to Filistyni, wrogowie Pana. - Przypuśćmy - szeptał do siebie - że trafi się wśród nich taki, który jak Goliat Filistyńczyk z Geth będzie mógł mnie pokonać i zabrać majętności moje. - Wyobrażał sobie ów mdlący strach, jaki legł zapewne na sercu Saula, nim nadszedł Dawid. Zerwawszy się na nogi zaczął biec wskroś nocy. Biegnąc wzywał Pana. Głos jego niósł się daleko nad pagórkami. - Panie Zastępów - wołał - przez łono Katarzyny ześlij mi syna tej nocy! Niech łaska Twoja spłynie na mnie. Ześlij mi syna, Dawida, aby mi pomógł wyrwać wreszcie całą majętność z rąk Filistynów, obrócić ją na Twój pożytek i ku budowie królestwa Twego na ziemi. CZĘŚĆ DRUGA Dawid Hardy z miasteczka Winesburg w stanie Ohio, był wnukiem Jessego Bentleya, właściciela farm bentleyowskich. Kiedy miał lat dwanaście, wyjechał, aby zamieszkać w starym domostwie Bentleyów. Jego matka, Luiza Bentley - dziewczynka, co przyszła na świat owej nocy, kiedy Jesse biegł przez pola błagając, aby Pan zesłał mu syna - wzrosła na farmie i wyszła za mąż za młodego Jana Hardy, który został bankierem. Luiza i jej mąż nie żyli szczęśliwie ze sobą; wszyscy się zgadzali, że ona jest temu winna. Niska, miała przenikliwe szare oczy i czarne włosy. Od dzieciństwa ulegająca napadom gniewu, jeśli tylko złość ją opuściła, stawała się na odmianę posępna i milcząca. W Winesburgu powiadano o niej, że pije. Mąż, bankier, człowiek troskliwy i zapobiegliwy, starał się ją uszczęśliwić na wszelkie sposoby. Kiedy dorobił się majątku, kupił dla niej dużą kamienicę na Elm Street i on pierwszy w całym miasteczku trzymał stangreta, aby jeździł z panią. Ale Luizy nie można było uszczęśliwić. Wpadała w nastroje na pół obłąkańcze, czasami milcząca, czasami nieznośna i kłótliwa. Ogarnięta złością klęła i krzyczała. Z kuchennym nożem porywała się na męża. Kiedyś podpaliła dom i nieraz zaszywała się po całych dniach w swoim pokoju, nie wpuszczając nikogo. Jej samotnicze życie budziło wiele domysłów i plotek. Powiadano, że się narkotyzuje i unika ludzi dlatego, że często bywa pod silnym wpływem alkoholu. Czasami w letnie popołudnia wychodziła z domu i wsiadała w swój powóz. Odprawiwszy stangreta, sama brała lejce i całym pędem gnała po ulicach. Jeśli ktoś wszedł jej w drogę, jechała prosto jak strzelił, więc przerażony musiał umykać gdzie popadło. Ludziom z miasteczka wydawało się, że chciałaby ich wszystkich stratować. Jak przegalopowała po kilku ulicach, ścinając zakręty i smagając konie biczem, wyjeżdżała za miasto. Na polnych drogach, kiedy zabudowania już znikły jej z oczu, pozwalała koniowi iść noga za nogą i przechodził jej ów dziki, zabijacki humor. Popadała w zadumę i mamrotała pod nosem. Czasem łzy jej napływały do oczu. A potem wróciwszy do miasteczka znów gnała szaleńczo przez ciche ulice. Gdyby nie pozycja jej męża i szacunek, jaki budził on w ludziach, szeryf dawno by ją aresztował. Młody Dawid Hardywzrastał pod jednym dachem z tą kobietą i jak łatwo sobie wyobrazić, nie miał zbyt radosnego dzieciństwa. Za młody, żeby wyrobić sobie sąd o ludziach, nieraz nie mógł się powstrzymać od osądzania własnej matki. Dawid, chłopiec zawsze spokojny i zrównoważony, długi czas za niedołęgę. Dziecięcymi oczyma gapił się długo na ludzi i przedmioty, jakby nie dostrzegając tego, na co patrzy. Jeśli doszły go cierpkie słowa o matce albo posłyszał, jak ona łaje ojca, umykał i chował się przestraszony. Czasem nie mógł znaleźć kryjówki i to go peszyło. Odwróciwszy się twarzą do drzewa albo w domu do ściany, zamykał oczy i starał się o niczym nie myśleć. Miał zwyczaj mówić głośno do siebie i od młodych lat ogarniało go częste uczucie spokojnego smutku. Jeśli nadarzyła mu się sposobność odwiedzić dziadka na farmie, był bardzo zadowolony i szczęśliwy. Często pragnął, żeby więcej nie wracać z powrotem, a raz, kiedy zjechał do domu po długiej wizycie na farmie, zdarzyło się coś, co pozostawiło mu w pamięci trwały ślad. Dawida odwoził do miasteczka parobek. Spieszyło mu się do własnych spraw, więc wysadził chłopca u początku ulicy, przy której stał rodzicielski dom. Był wczesny zmierzch jesienny i chmury zakrywały niebo. Coś napadło Dawida. Nie mógł znieść myśli o powrocie do domu, do matki i do ojca, i z nagła postanowił uciec. Zamierzał wrócić na farmę do dziadka, ale zgubił drogę i błąkał się godzinami po polnych ścieżkach, przestraszony i zapłakany. Zaczęło padać i błyskawica przecięła niebo. Wyobraźnię miał podnieconą i zdawało mu się, że widzi i słyszy w ciemnościach niebywałe rzeczy. Nabrał przekonania, że błąka się i biega w jakiejś straszliwej próżni, gdzie nigdy nie było nikogo. Ciemność wokół nie miała granic. Przerażał szum wiatru w drzewach. Kiedy na drodze, którą szedł, pojawiły się konie, przestraszył się i przelazł przez płot. Biegł polem, aż trafił na inną drogę i osunąwszy się na kolana badał miękką ziemię palcami. Bał się, że poza dziadkiem, którego zapewne nigdy w ciemnościach nie odnajdzie, świat musi być całkiem pusty. Jego okrzyki posłyszał farmer, który wracał z miasteczka, i odprowadził go do domu; chłopiec był tak zmęczony i podniecony, że nie rozumiał, co się z nim dzieje. Przypadkiem ojciec dowiedział się, że Dawid znikł. Spotkał na ulicy parobka od Bentleyów i ten mu doniósł, że syn przyjechał do miasta. Kiedy syn nie wrócił do domu, wszczął się alarm i Jan Hardy z kilkoma ludźmi z miasteczka wyruszył przeszukać okolicę. Wieść, że Dawid został porwany, obiegła wszystkie ulice. Kiedy wrócił, w domu nie było świateł, ale pokazała się matka i chwyciła go gwałtownie w ramiona. Dawid myślał, że to nie ta sama kobieta. Nie mógł uwierzyć, że stało się coś tak rozkosznego. Własnymi rękami Luiza Hardy wykąpała go i przyrządziła mu posiłek. Nie pozwoliła mu wejść do łóżka, tylko - jak włożył nocną koszulę - usiadła na krześle wziąwszy go w ramiona. Przez godzinę siedziała w ciemnościach i tuliła chłopca. Cały ten czas po cichu przemawiała. Dawid nie mógł pojąć, co ją tak odmieniło. Jej zgorzkniała zazwyczaj twarz stała się inna, aż myślał, że czegoś tak spokojnego i tak cudnego nigdy jeszcze nie widział. Kiedy zaczął płakać, tuliła go coraz mocniej i mocniej do siebie. Płynął i płynął jej głos. Chrapliwy i ostry, ilekroć zwracała się do męża, teraz spływał jak deszcz na drzewa. Raz po raz ktoś pukał do drzwi z wieścią, że chłopiec jeszcze się nie znalazł, wtedy chowała Dawida, żeby siedział cicho, póki ich nie odprawi. Sądził, że to zapewne zabawa, w której wszyscy biorą udział, i śmiał się wesoło. Nawiedziła go myśl, że zabłądzić i bać się w ciemnościach to zupełna fraszka. Że warto by przejść po tysiąckroć przez straszne przygody, byleby na końcu długiej czarnej drogi znaleźć coś tak cudownego, jak matka, która go powitała. W ostatnich latach swojego chłopięctwa Dawid rzadko ją widywał i stała się dlań ot zwykłą kobietą, z którą niegdyś razem mieszkał. A jednak tkwiła mu w pamięci jej postać, z biegiem czasu coraz wyraźniejsza. Kiedy miał lat dwanaście, wyjechał, aby zamieszkać na farmie Bentleyów. Stary Jesse zjawił się w mieście i wprost zażądał, aby mu powierzono opiekę nad chłopcem. Staruszek był podniecony i zdecydowany postawić na swoim. Dogadał się z Janem Hardym w jego gabinecie w Kasie Oszczędnościowej, a potem obaj poszli na Elm Street, żeby porozmawiać z Luizą. Przypuszczali, że zrobi im awanturę, ale się zawiedli. Zachowywała się bardzo spokojnie i kiedy Jesse przedstawił swoją misję i rozwodził się nad tym, jak dobrze chłopcu zrobi wiejskie powietrze i spokojna atmosfera starego domostwa, z aprobatą kiwnęła głową. - Mowa o atmosferze nie zatrutej moją obecnością - powiedziała ostro. Ramiona jej zadrżały; zdawało się, że zaraz wybuchnie. - Tak, dobre to miejsce dla chłopaka, tylko nie dla mnie - podjęła. - Nigdy mnie tam nie chciałeś i to powietrze w twoim domu, oczywiście, nie wyszło mi na zdrowie. Nosiłam je we krwi jak truciznę, ale z nim będzie zupełnie inaczej. Luiza odwróciła się i opuściła pokój, zostawiając obu mężczyzn w kłopotliwym milczeniu. Zamknęła się potem jak zwykle na całe dni u siebie. Nie pokazała się nawet, gdy spakowano garderobę chłopca i zabrano go stamtąd. Utrata syna spowodowała ostry przełom w jej życiu? wyglądało na to, że jest mniej skłonna do kłótni z mężem. Jan Hardy myślał, że wszystko naprawdę bardzo pięknie się skończyło. I tak młody Dawid zamieszkał w domostwie Bentleyów z Jessem. Dwie siostry starego farmera jeszcze żyły i ciągle tam mieszkały. Czuły strach przed Jessem i jeśli znajdował się w pobliżu, prawie się nie odzywały. Jedna z nich, urodzona matka, znana w młodości z płomiennej fryzury, stała się opiekunką chłopca. Każdego wieczoru, kiedy położył się do łóżka, wchodziła do pokoju i przesiadywała na podłodze, póki nie zasnął. Kiedy stawał się senny, nabierała śmiałości, szeptała różne rzeczy, o których myślał potem, że mu się przyśniły. Jej łagodny, cichy głos nadawał mu czułe imiona; chłopiec marzył, że przyszła do niego matka i tak się odmieniła, że zawsze już będzie taka sama, jak wtenczas, kiedy uciekł z domu. On też nabierał śmiałości i wyciągnąwszy rękę dotykał twarzy kobiety na podłodze, czym ją niebywale uszczęśliwiał. Od przyjazdu chłopca w starym domostwie zapanowała powszechna radość. Surowy i uparty Jesse, wywołujący w każdym bojaźń, którego nie zmieniła nawet obecność córeczki Luizy, teraz wyraźnie złagodniał. Zupełnie jakby Bóg się zlitował i zesłał Jessemu syna. Człowiek, który ogłosił się jedynym wiernym sługą Pana w całej dolinie Wine i który pragnął, aby Pan na znak swego przyzwolenia zesłał mu syna przez łono niewiasty Katarzyny, zaczął myśleć, że wreszcie modłom jego stało się zadość. Jakkolwiek miał wówczas tylko pięćdziesiąt pięć lat, wyglądał na siedemdziesiątkę, sterany do cna ciągłym kombinowaniem i robieniem planów. Wysiłek, jaki włożył w poszerzenie swoich dóbr, okazał się owocny i zaledwie parę farm w dolinie należało do kogo innego, ale zanim Dawid przyjechał, był z niego człowiek gorzko rozczarowany. Dwie siły ścierały się w Jessem i całe życie umysł jego stanowił dla nich pole bitwy. Pierwsza kierowała go ku Bogu. Jesse chciał być mężem Bożym i patriarchą wśród plemienia Bożego. Nocne włóczęgi po polach i lasach zbliżyły go do natury; moce, jakie miał w sobie ten namiętnie religijny człowiek, wybiegały ku mocom natury. Ów zawód, którego doznał, kiedy córka, a nie syn, narodziła się z Katarzyny, spadł na niego jak cios zadany jakąś niewidzialną ręką i cios ten złagodził nieco jego sobkostwo. Wciąż wierzył, że Pan może w każdej chwili objawić się wśród wichrów czy obłoków, ale nie żądał już takiego wyróżnienia. Natomiast modlił się o nie. Czasami ogarniało go kompletne zwątpienie i myślał, że Bóg porzucił ten świat. Żałował, że los mu nie pozwolił żyć w niewinnych i upojnych czasach, kiedy to na skinięcie dziwnego na niebie obłoku mężowie porzucali pola i do my i szli na puszczę zakładać nowe poko lenia. Pracując dzień i noc nad tym, aby podnieść dochody ze swoich farm i rozsze rzyć swoje posiadłości, żałował, że nie może obrócić owej kipiącej energii na budowę świątyń, tępienie niedowiarków i w ogóle na dzieła sławiące chwałę Boże na ziemi. Tego właśnie Jesse pożądał, a następnie pożądał też czegoś innego. Wzrósł w Ame ryce w pierwszych latach po Wojnie Do mowej i nie ostał się - jak każdy za jego czasów - tym głębokim wpływom, które przenikały kraj w owych latach, kiedy ro dziła się epoka przemysłowa. Zaczął kupować maszyny, żeby zatrudniać przy robocie na farmie mniejszą ilość ludzi, i myślał czasami, że gdyby był młodszy, rzuciłby całkiem gospodarkę i otworzył w Winesburgu fabrykę maszyn rolniczych. Nauczył się systematycznego czytania gazet i czasopism. Sam wynalazł maszynę do wyrabiania z drutu siatek na płoty. Niejasno uświadamiał sobie, że atmosfera dawnych czasów, którą zawsze w umyśle kultywował, jest nie do pogodzenia z tym, co narastało w umysłach innych. Początek najbardziej materialistycznej epoki w dziejach świata - kiedy wojnom nie będzie przyświecał patriotyzm, kiedy ludzie zapomną Boga i zwrócą tylko uwagę na zasady moralne, kiedy żądza władzy zastąpi wolę służenia i piękno będzie nieledwie zapomniane w straszliwej pogoni człowieka za gromadzeniem bogactw - dawał oto znać o sobie Jessemu, mężowi Bożemu, tak jak i wszystkim wokół niego ludziom. Z chciwości pragnął robić pieniądze szybciej, niż pozwalała na to uprawa ziemi. Nieraz jeździł do Winesburga, żeby porozmawiać o tym z zięciem. - Jesteś bankierem i będziesz miał takie możliwości, jakich ja nigdy nie miałem - mówił i oczy mu błyszczały. - Bez przerwy o tym myślę. Wielkie rzeczy będą tu się działy, będzie można robić takie pieniądze, o jakich mnie się nigdy nie śniło. Ale ty się do tego weź. Żebym tak był młodszy i miał twoje widoki... - Jesse Bentley chodził tam i z powrotem po gabinecie i mówiąc coraz bardziej się zapalał. Kiedyś był dotknięty paraliżem i odtąd dolegał mu nieco lewy bok. Gdy mówił, wciąż mu drgała lewa powieka. Potem, jak wracał do domu, gdy zapadła noc i pokazały się gwiazdy, trudniej mu było po dawnemu odczuć Boga, który - bliski i osobowy - zasiada w niebiosach, który może w każdej chwili wyciągnąć dłoń, dotknąć jego ramienia i wyznaczyć mu heroiczne dzieło do spełnienia. Głowę miał zaprzątniętą tym, czego naczytał się w gazetach i czasopismach - majątkiem, jaki obrotny gość może zrobić niemal bez wysiłku na kupnie i sprzedaży. Dopiero przyjazd Dawida wpłynął na to, że odżyła w nim z nową siłą dawna wiara i wydało mu się, że Bóg wreszcie spojrzał na niego łaskawym okiem. Samemu chłopcu na farmie życie zaczęło się objawiać na tysiąc nowych i zachwycających sposobów. Wszyscy go traktowali tak życzliwie, że wpłynęło to pobudzająco na jego spokojne usposobienie i stracił owe na wpół bojaźliwe, niepewne podejście do ludzi. W nocy, kiedy kładł się do łóżka - po długim dniu przygód w stajniach, na polach albo podczas przejażdżek z dziadkiem wśród farm - chciałby uściskać wszystkich w całym domu. Jeśli Shirley Bentley, która co wieczór przesiadywała u jego łóżka, nie pokazała się na czas, stawał u szczytu schodów i wołał - przez wąskie korytarze, od lat nawykłe do ciszy, niósł się jego młodzieńczy głos. Rankiem, kiedy się obudził i cicho leżał w pościeli, sprawiały mu uciechę dźwięki przenikające zza okien. Wzdrygał się na wspomnienie domowych czasów i gniewnego głosu matki, który go zawsze przejmował drżeniem. Tu, na wsi, słyszało się tylko głosy przyjemne. Kiedy budził się o świcie, całe podwórze też się budziło. W domu wszyscy się krzątali: Ealiza Stoughton, matołkowata dziewka, hałaśliwie chichotała, bo ją parobek kuksnął w bok, gdzieś na polach zaryczała krowa i zaraz odpowiadały jej towarzyszki z obór, jakiś parobek przemawiał ostro do konia, którego właśnie czyścił przed stajnią. Dawid wyskakiwał z łóżka i podbiegał do okna. Podniecony całą tą krzątaniną, myślał, co też porabia teraz matka. Z okien swojego pokoju nie miał widoku wprost na podwórze, gdzie przy porannych zajęciach gromadzili się parobcy, ale słyszał ich głosy i rżenie koni. Jeśli któryś z parobków roześmiał się, Dawid wtórował mu śmiechem. Wychyliwszy się przez otwarte okno patrzył w sad, po którym wędrowała maciora z całym miotem maleńkich świnek. Przeliczał je każdego ranka. - Cztery, pięć, sześć, siedem - liczył wolno i śliniąc palec odznaczał kreski na parapecie. Biegł wciągnąć spodnie i koszulę. Napadała go gorączkowa ochota, żeby wyskoczyć na dwór. Co ranka zbiegając na dół robił taki rumor na schodach, aż gospodyni, ciotka” Callie, orzekła, że panicz chciałby zrujnować cały dom. Kiedy przebiegł przez długie stare domostwo, trzaskając za sobą drzwiami, wychodził na podwórze i rozglądał się dokoła ze zdumioną miną, pełną oczekiwania. Wyobrażał sobie, że w takim miejscu w ciągu nocy mogły się wydarzyć niebywałe rzeczy. Parobcy patrzyli na niego i wybuchali śmiechem. Henryk Strader, leciwy człowiek, który pracował na farmie od tych czasów, kiedy Jesse wziął ją w posiadanie, o którym przed przyjazdem Dawida nie słyszano, żeby kiedykolwiek zażartował, teraz każdego ranka powtarzał ten sam dowcip. Tak się to Dawidowi podobało, że śmiał się i klaskał w dłonie. - Zobacz, chodź tu i popatrz! - wołał staruszek. - Dziadkowa siwa kobyła podarła sobie czarną skarpetkę na nodze. Dzień po dniu przez długie lato Jesse Bentley jeździł z farmy na farmę po całej dolinie strumienia Wine, zabierając wszędzie wnuka ze sobą. Jeździli wygodnym starym powozikiem zaprzężonym w siwka. Starzec drapał się w wyliniałą siwą brodę i opowiadał sam sobie o tym, jak zamierza podnieść wydajność ziemi, i o tym, jak Bóg uczestniczy we wszelkich ludzkich zamiarach. Czasami spoglądał na Dawida i uśmiechał się radośnie, a potem zdawał się na długo zapominać o chłopcu. Z każdym dniem powracał coraz częściej i częściej do dawnych marzeń, które mu nie dawały spokoju, gdy zjechano raz pierwszy z miasta na gospodarkę. Któregoś popołudnia przeraził Dawida dając się bez reszty ponieść marzeniom. Mając chłopca za świadka odprawił pewien obrzęd i spowodował wypadek, który o mało nie zniweczył zadzierzgającej się między nimi przyjaźni. Jechali obaj odległą stroną doliny, parę mil od domu. Nad drogę schodził las, a lasem po kamieniach wił się strumień Wine ku dalekiej rzece. Całe popołudnie Jesse trwał w zadumie i niedawno zaczął mówić. Wrócił pamięcią do tej nocy, kiedy tak się przeraził na myśl o olbrzymie, który go ograbi i splądruje mu włości i znowu jak owej nocy, kiedy biegł przez pola błagając o syna, popadł w obłąkańcze niemal podniecenie. Zatrzymał konia, wysiadł z powozu i kazał Dawidowi zrobić to samo. Przeleźli obaj przez ogrodzenie i poszli brzegiem strumienia. Chłopiec nie zwracał uwagi na pomruki dziadka, tylko biegł przy nim zaciekawiony, co też się stanie. Zaklaskał w ręce i tańczył z uciechy, kiedy królik, wyskoczywszy z nagła uciekał przez las. Spoglądał na wysokie drzewa i żałował, że nie jest zwierzątkiem, co wspina się wysoko w górę bez żadnego strachu. Schylił się, podniósł kamyk i rzucił nim nad głową dziadka w kępę krzaków. - Obudź się, mały zwierzaku. Nuże, wespnij się na czubki drzew! - wołał piskliwym głosem. Jesse Bentley postępował naprzód pod drzewami z pochyloną głową i wrzeniem w umyśle. Jego powaga podziałała na chłopca, który ucichł niebawem i trochę się zaniepokoił. Staremu zwidywało się, że teraz będzie mógł pozyskać słowo lub znak od Boga w niebiosach, że jak padną obaj na kolana, chłopię i mąż, w ustronnym zakątku wśród boru, na sam ich widok ów cud, na który czekał, niechybnie nastąpić musi. - W takim właśnie miejscu, jak to, Dawid wypasał owce, kiedy nadszedł ojciec jego i kazał mu spieszyć do Saula - zamruczał. Chwyciwszy chłopca dość brutalnie za ramię, przelazł przez zwalony pień, a kiedy wyszedł na polanę, padł na kolana i zaczął modlić się wielkim głosem. Jakiś nieznany zupełnie strach ogarnął Dawida. Skuliwszy się za drzewem obserwował starca klęczącego przed nim na ziemi i zaczęły mu drżeć kolana. Wydawało się, że ma przed sobą nie tylko dziadka, ale i kogoś innego, kogoś, kto może mu zrobić krzywdę, kogoś, kto nie jest łagodny, lecz brutalny i niebezpieczny. Zaczął płakać i schyliwszy się podniósł mały kij, który trzymał mocno w zaciśniętej dłoni. Kiedy Jesse, zaślepiony swoją ideą, powstał nagle i zbliżał się do niego, napędził mu tyle strachu, że chłopiec drżał na całym ciele. W boru głęboka cisza zdawała się spowijać wszystko, kiedy nagle ozwał się wśród niej chrapliwy i uparty głos starca. Ściskając chłopca za ramię Jesse podniósł twarz w niebo i wołał. Dygotał mu cały lewy policzek i dygotała też dłoń na ramieniu chłopca. - Ześlij mi znak Twój, Panie! - wołał. - Oto stoję z chłopięciem Dawidem. Z niebios znijdź ku mnie i daj mi poznać obecność swoją. Z okrzykiem zgrozy Dawid skoczył, wyrwał się z krępującego uścisku i gnał przez las. Wierzył, że ów człowiek, co z podniesioną twarzą wołał chrapliwym głosem w niebo, to zupełnie nie dziadek. Nie wyglądał zresztą jak dziadek. Chłopiec nabrał przekonania, że stało się coś dziwnego i strasznego zarazem, że jakimś cudem nieznany i groźny osobnik wlazł w skórę łagodnego starca. Szlochał biegnąc i biegnąc w dół pagórka. Potknął się o korzeń i padając uderzył się w głowę, ale wstał i próbował biec dalej. Uderzenie było tak bolesne, że niebawem upadł i leżał bez ruchu, lecz dopiero wówczas, gdy Jesse zaniósł go do powozu i chłopiec się obudził czując, jak ręka dziadka głaszcze go po głowie, dopiero wówczas opuścił go strach. - Zabierz mnie stąd. Tam siedzi jakiś okropny człowiek, tam w lesie - powiedział z przekonaniem, Jesse zaś spoglądał gdzieś ponad wierzchołki drzew i znów wargi jego wzywały Pana. - Cóżem uczynił, żeś niełaskaw dla mnie, Panie? - szeptał cicho, powtarzając wciąż słowo za słowem, kiedy jechał spiesznie drogą tuląc do ramienia przeciętą, krwawiącą głowę chłopca. REZYGNACJA (CZĘŚĆ TRZECIA) Opowieść o Luizie Bentley, która została panią Hardy i zamieszkała z mężem w kamienicy na Elm Street, to opowieść o nieporozumieniu. Trzeba by niejedno zmienić, aby takim kobietom jak Luiza zapewnić zrozumienie i powodzenie w życiu. Trzeba tu wielu książek napisanych mądrze, trzeba, aby ludzie ze środowiska tych kobiet również żyli mądrze. Zrodzona z delikatnej, przeciążonej pracą matki i z ojca o bujnej fantazji, porywczego i srogiego, który przyjął jej narodziny z niechęcią, cierpiała od dzieciństwa na nerwy, pokrewna całym pokoleniom przewrażliwionych kobiet, które w późniejszych dniach w tak wielkiej liczbie wydała na świat epoka przemysłowa. Dzieciństwo spędziła na farmie, cicha i markotna, całym sercem stęskniona za uczuciem, którego nikt jej nigdy nie okazał. W piętnastym roku życia zamieszkała w Winesburgu u rodziny Alberta Hardyego, który trudnił się sprzedażą bryczek i wozów i należał do miejscowej rady edukacyjnej. Luiza wyjechała do miasteczka, aby zacząć naukę w tamtejszej szkole, a zamieszkała u Hardych, ponieważ Albert Hardy przyjaźnił się z ojcem. Hardy, handlarz wozów z Winesburga, podobnie jak tysiące ludzi w owych czasach, pasjonował się kwestią wykształcenia. Chociaż poradził sobie w życiu bez książkowej wiedzy, był przekonany, że gdyby jej powąchał, wszystko by mu się lepiej ułożyło. Każdemu, kto zajrzał do sklepu, wykładał swoje poglądy, a w domu całą rodzinę doprowadzał do rozpaczy gadając w kółko o tym samym. Miał on dwie córki i syna, Jana Hardy; dziewczęta nieraz odgrażały się, że całkiem porzucą naukę. Z zasady przykładały się do lekcji na tyle, żeby tylko uniknąć kary. - Nie cierpię książek, nie cierpię każdego, kto je lubi! - stwierdzała porywczo młodsza z sióstr, Harriet. W Winesburgu, jak i na farmie, Luiza nie czuła się szczęśliwa. Lata całe marzyła o tym, że kiedyś wyrwie się w świat, i wyjazd do Hardych uważała za wielki krok ku wolności. Ilekroć tak sobie myślała, wydawało się jej, że w mieście jest sama radość i samo życie, że wszyscy, mężczyźni i kobiety, żyją tam swobodnie i szczęśliwie, dając i przyjmując przyjaźń i uczucie, zupełnie jak się przyjmuje wiatru dotyk na policzkach. Marzyła, że z ciszy i smutku rodzinnego domu dostanie się w atmosferę ciepła, pulsującą treścią i życiem, I zapewne u Hardych ziściłoby się coś z jej pragnień, gdyby nie błąd, który popełniła na samym początku. Luiza zraziła do siebie obie siostry, Marię i Harriet, swoją pilnością w szkole. Przyjechała do Hardych dopiero na sam początek roku i nic nie wiedziała o tym, jakie uczucia owe dziewczęta żywią do nauki. Była nieśmiała i przez pierwszy miesiąc nie zawarła żadnych znajomości. Każdego piątku po południu przyjeżdżał parobek z farmy do Winesburga i zabierał ją na weekend do domu, nie spędzała więc soboty świętując z ludźmi z miasta. Ponieważ czuła się skrępowana i samotna, bez przerwy zajmowała się nauką. Maria i Harriet podejrzewały, że usiłuje narobić im kłopotu przez swoje postępy. W zapale, aby się dobrze spisać, Luiza chciała odpowiadać na każde pytanie postawione klasie przez nauczycielkę. Podskakiwała wciąż i oczy jej błyszczały. Potem, kiedy odpowiedziała już na jakieś pytanie, na które kto inny w klasie nie potrafił odpowiedzieć, uśmiechała się uszczęśliwiona. - Widzicie, zrobiłam to za was - zdawały się mówić jej oczy. - Możecie się niczym nie przejmować. Ja odpowiem na każde pytanie. Cała klasa będzie miała labę, póki ja tu jestem. Wieczorem po kolacji Albert Hardy zaczął chwalić Luizę. Był zachwycony, bo jedna z nauczycielek wspaniale się o niej wyraziła. - No, no znów mi o tym mówiono - zaczął spoglądając ostro na córki, a potem odwracając się z uśmiechem do Luizy. - Jeszcze jedna nauczycielka powiedziała mi, jak świetnie Luiza się spisuje. Wszyscy w Winesburgu opowiadają, jaka z niej bystra dziewczyna. Wstyd mi, że nikt się tak nie wyraża o moich córkach. - Kupiec wstał, przeszedł się po pokoju i zapalił wieczorne cygaro. Dziewczęta popatrzyły na siebie i ze znużeniem pokiwały głowami. Widząc ich obojętność ojciec rozgniewał się. - Powiadam wam, powinnyście się obie mocno zastanowić! - krzyknął rzucając im złowrogie spojrzenie. - Idą wielkie zmiany u nas, w Ameryce, i jedyna nadzieja dla przyszłych pokoleń leży w wykształceniu. Luiza ma bogatego ojca, a nie wstydzi się nauki. To wy powinniście się wstydzić patrząc na jej postępy. Kupiec zdjął kapelusz z wieszaka przy drzwiach i przygotowywał się do wyjścia na cały wieczór. W drzwiach zatrzymał się i spojrzał złowrogo za siebie. Przyjął tak srogą postawę, że Luiza przestraszyła się i uciekła na górę do swojego pokoju. Siostry zaczęły rozmawiać o swoich sprawach. - Słuchajcie, co ja mówię! - ryknął kupiec. - Za mało macie oleju w głowach. Obojętność dla nauki odbija się na waszych charakterach. Nie dojdziecie do niczego. Zapamiętajcie sobie, co teraz powiem - Luiza zapędzi was w kozi róg, nigdy się z nią nie zrównacie. Wzburzony wyszedł z domu na ulicę drżąc z gniewu. Idąc przed siebie mamrotał pod nosem i klął, ale kiedy znalazł się na Main Street, złość go opuściła. Przystanął, żeby porozmawiać o pogodzie czy o zbiorach z jakimś innym kupcem lub farmerem, który zjechał do miasta - i zapomniał całkiem o córkach, a jeśli o nich pomyślał, wzruszał tylko ramionami. - E, tam, dziewczyny, to dziewczyny - filozofował mrucząc. W domu, jeśli Luiza zeszła do ich pokoju, siostry nie zadawały się z nią zupełnie. Pewnego wieczoru, kiedy mieszkała tam już ponad sześć tygodni, całkiem strapiona niezmiennym chłodem, z jakim się do niej zawsze odnosiły - wybuchnęła płaczem. - Przestań beczeć i wynoś się do siebie, do swoich książek - powiedziała ostro Maria Hardy. Luiza zajmowała pokój na pierwszym piętrze, z oknem wychodzącym na sad. W pokoju był piec i każdego wieczoru młody Jan Hardy przynosił naręcz drzewa, które układał w skrzynce pod ścianą. W ciągu drugiego miesiąca pobytu u Hardych Luiza wyzbyła się wszelkich nadziei, że uda jej się wejść w komitywę z dziewczętami i znikała w swoim pokoju, jak tylko zbliżał się koniec kolacji. Zaczęła marzyć o nawiązaniu przyjaźni z Janem Hardym. Gdy wchodził do jej pokoju z naręczem polan, udawała, że jest zajęta nauką, ale skwapliwie mu się przyglądała. Kiedy ułożył już drzewo w skrzynce i odwracał się, by wyjść, pochylała głowę zapłoniona. Usiłowała nawiązać rozmowę, ale nie mogła wykrztusić ni słowa, i skoro tylko wyszedł, złościła się na siebie za swoją głupotę. Myśl o zbliżeniu się do chłopca pochłonęła wiejską dziewczynę, spodziewającą się, że odkryje w nim tę zaletę, której przez całe życie poszukiwała w ludziach. Wydawało się jej, że pomiędzy nią samą a wszystkimi innymi ludźmi na świecie wyrósł jakiś mur i oto żyje na zewnątrz przytulnego kręgu życia, do którego inni mają dostęp całkiem łatwy i zrozumiały. Prześladowała ją myśl, że wystarczyłby jeden odważny czyn, aby jej stosunki z ludźmi odmieniły się zupełnie, i że tym sposobem można by wejść w nowe życie, tak jak się wchodzi do drugiego pokoju otworzywszy drzwi. Dniem i nocą rozmyślała o tym, i chociaż tak gorąco tęskniła za czymś ciepłym i bliskim, to jednak bez świadomego związku z cielesnym pożądaniem; tęsknota nie stała się na tyle określona. Uwaga jej spoczęła na Janie Hardym tylko dlatego, że był akurat pod ręką i w przeciwieństwie do swoich sióstr nie odnosił się do niej niechętnie. Obie siostry, Maria i Harriet, były starsze od Luizy. W pewnej dziedzinie wiedzy o życiu nawet grubo starsze. Prowadziły się tak samo jak wszystkie młode panny w miastach na Środkowym Zachodzie. W owych czasach dziewczęta nie wyjeżdżały od nas po edukację na Wschód, a pojęcia związane z podziałem klasowym ledwo zaczęły się pojawiać. Córka robotnika miała tę samą prawie pozycję społeczną, co córka farmera czy kupca i nie istniały sfery próżniacze. O dziewczynie mówiło się, że „miła” albo „niemiła”. Jak miła, to miała chłopaka, który odwiedzał ją w domu w niedzielę i we środę wieczorem. Czasem chodziła z nim na tańce albo na zgromadzenia kościelne. Innym razem przyjmowała go w domu i na ten cel odstępowano jej salon. Nikt jej w tym nie przeszkadzał. Całe godziny przesiadywali oboje za zamkniętymi drzwiami. Nieraz światło przygasało i młodzi się całowali. Policzki gorące, włosy w nieładzie. Po roku lub dwóch, jeśli ich wzajemny pociąg stawał się dość silny i nieustępliwy, szli do ołtarza. Jednego wieczoru podczas pierwszej zimy w Winesburgu Luizę spotkała pewna przygoda, która na nowo zachęciła ją do tego, aby przełamać ów mur, jaki - w jej mniemaniu - stanął pomiędzy nią a Janem Hardym. Była środa; zaraz po kolacji Albert Hardy wziął kapelusz i wyniósł się z domu. Młody Jan przyniósł drzewa i złożył je do skrzynki w pokoju Luizy. - Zawsze tak ciężko pracujemy, prawda? - wybąkał i zanim zdążyła mu odpowiedzieć, też wyniósł się za drzwi. Luiza słyszała, jak wychodził z domu, i wzięła ją szalona chęć, aby wybiec za nim. Otworzywszy okno wychyliła się i cicho nawoływała: - Janku, Janku drogi, wróć do mnie, nie odchodź! - Noc była pochmurna i wzrok gubił się w ciemnościach, ale oczekującej dziewczynie wydało się, że słyszy delikatny szelest, jakby ktoś skradał się na palcach pośród drzew w sadzie. Przestraszona szybko zamknęła okno. Z godzinę chodziła po pokoju drżąc z podniecenia, a kiedy oczekiwanie stało się wręcz nieznośne, wymknęła się do hallu na schody i wśliznęła do ciemnego jak alkowa pokoiku za salonem. Luiza postanowiła, że spełni ów odważny czyn, który ją kusił od wielu tygodni. Przekonana, że Janek skrył się w sadzie pod jej oknem, postanowiła go odszukać i wyznać mu, że pragnie, aby się do niej zbliżył, wziął ją w ramiona, opowiedział, o czym myśli i marzy, i słuchał, jak ona opowiada, o czym sama myśli i marzy. - Po ciemku łatwiej się rozmawia - szepnęła do siebie stojąc w pokoiku i po omacku szukając klamki. A potem nagle spostrzegła, że nie jest w domu sama. Za drzwiami w salonie odezwał się cichy męski głos i drzwi się uchyliły. Luiza ledwo zdążyła skryć się we wnęce pod schodami, kiedy Maria Hardy ze swoim chłopcem weszła do ciemnego pokoiku. Przez godzinę Luiza siedziała w mroku na podłodze i nasłuchiwała. Maria Hardy wraz ze swoim chłopcem, który przyszedł spędzić z nią wieczór, bez słów przekazała wiejskiej dziewczynie całą wiedzę o mężczyźnie i kobiecie. Z pochyloną głową, zwinięta w kłębek, Luiza trwała zupełnie bez ruchu. Wydawało się jej, że przez jakiś dziwny kaprys bogów wielka łaska spłynęła na Marię i nie mogła pojąć, dlaczego tamta tak stanowczo protestuje. Chłopiec wziął Marię w ramiona i całował ją. Kiedy się broniła i chichotała, ściskał ją jeszcze mocniej. Przez godzinę tak się ze sobą wodzili, a potem wrócili do salonu, Luiza zaś uciekła na górę po schodach. - Mam nadzieję, żeś się cicho tam zachowywała. Nie trzeba tej myszce przeszkadzać w nauce - doszły ją w progu słowa Harriet skierowane do siostry. Luiza napisała karteczkę do Janka i tejże nocy, kiedy już wszyscy w domu spali, zakradła się na dół po schodach i wsunęła ją pod drzwi jego pokoju. Bała się, że jeżeli nie zrobi tego od razu, opuści ją odwaga. Na karteczce starała się bez niedomówień wyjaśnić, czego chce. „Chcę, żeby ktoś mnie pokochał i sama chcę kogoś pokochać - pisała. - Jeśli to masz być ty, chcę, żebyś przyszedł w nocy do sadu i zastukał pod moim oknem. Bez trudu przelezę po dachu komórki i zejdę do ciebie. Myślę o tym przez cały czas, więc jak masz przyjść, przychodź szybko”. Długi czas Luiza nie widziała, jak się skończy ten śmiały zamach na kochanka. Właściwie wciąż nie była pewna, czy chce go, czy też nie chce. Czasem wydawało jej się, że jak ją ktoś ściśnie mocno i pocałuje, będzie w tym cała tajemnica życia, a potem przychodził nowy impuls i okropnie się tego bała. Ogarnęło ją dojrzałe kobiece pragnienie, aby dać się posiąść, ale miała tak niejasne pojęcie o życiu, że wydawało się jej, iż wystarczy, jak dłoń Janka spocznie na jej dłoni, aby ją zupełnie zadowolić. Zastanawiała się, czy on potrafi to zrozumieć. Przy stole następnego dnia, kiedy Albert Hardy perorował, a siostry szeptały i chichotały, nie patrzyła zupełnie na Janka tylko w stół i przy pierwszej sposobności uciekła. Wieczorem na długo wyszła z domu, póki nie upewniła się, że zdążył zanieść drzewo i wyjść z jej pokoju. Po kilku wieczorach napiętego oczekiwania, gdy żaden głos z mrocznego sadu nie zawołał jej, zatraciła się niemal w rozpaczy i doszła do wniosku, że nie ma sposobu, by przebić mur, który odgrodził radości życia. Wreszcie w poniedziałek wieczorem, w dwa lub trzy tygodnie po napisaniu karteczki, przyszedł po nią Janek. Luiza święcie przekonana, że nigdy już do niej nie przyjdzie, długo nie słyszała wcale dochodzącego z sadu wołania. W ubiegły piątek wieczorem, gdy parobek odwoził ją na weekend do domu, zrobiła coś takiego, co nią mocno wstrząsnęło, i kiedy teraz Janek stał w ciemnościach i wołał ją po imieniu cicho i uparcie, Luiza spacerowała po pokoju i dziwiła się, jakiż to nowy kaprys kazał jej postąpić tak cudacznie. Parobek, młody chłopak o kruczej kędzierzawej czuprynie, przyjechał po nią nieco później tego wieczoru w piątek, wracali więc do domu po ciemku. Luiza z głową nabitą myślami o Janku próbowała wszcząć rozmowę, ale chłopak czuł się skrępowany i nie odzywał się w ogóle. Pamięć zaczęła podsuwać jej wspomnienia o samotnym dzieciństwie i z bólem przypomniała sobie tę dokuczliwą nową samotność, jaka jej teraz przypadła w udziale. - Nienawidzę wszystkich! - krzyknęła nagle i wybuchnęła tyradą napędzając strachu parobkowi. - Nienawidzę ojca i nienawidzę tego starucha, Hardyego - stwierdziła gwałtownie. - Uczę się w mieście, w szkole, ale tego też nienawidzę. A całkiem już wystraszyła parobka, kiedy odwróciła się i przytuliła policzek do jego ramienia. Żywiła niejasną nadzieję, że on zachowa się tak, jak kochanek Marii w ciemnościach, obejmie ją i ucałuje, ale chłopak tylko się przeraził. Zdzielił konia batem i zaczął gwizdać. - Paskudne wyboje, nie? - powiedział na cały głos. Luizę tak to rozzłościło, że sięgnęła, zerwała mu z głowy kapelusz i cisnęła na drogę. Kiedy zeskoczył z bryczki, żeby go podnieść, ruszyła z kopyta i parobek pieszo wrócił za nią na farmę. Luiza Bentley wzięła sobie Hardyego na kochanka. Nie tego dla siebie pragnęła, ale młody człowiek tak właśnie zrozumiał jej zachowanie; zresztą z ogromnej chęci, żeby cokolwiek osiągnąć, nie stawiała mu oporu. Po kilku miesiącach, kiedy oboje obawiali się, że zaszła w ciążę, pojechali pewnego wieczoru do powiatu i wzięli ślub. Parę miesięcy mieszkali u Hardych, a potem wynajęli sobie własny dom. Przez cały rok po ślubie Luiza starała się dać mężowi pojęcie o tym niejasnym, nieuchwytnym głodzie, dla którego napisała ową karteczkę i który wciąż był niezaspokojony. Raz po raz wsuwała się w jego ramiona i starała się mówić o tym, zawsze bez skutku. Rozumiał miłość całkiem na swój sposób, więc nie słuchał, tylko zaczynał całować ją w usta. Wytrącało ją to z równowagi, aż w końcu nie chciała w ogóle być całowana. Sama nie wiedziała, czego chce. Kiedy strach, który wpędził ich w małżeństwo, okazał się płonny, popadła w gniew i mówiła gorzkie, bolesne rzeczy. Później, jak urodził się jej syn, Dawid, nie miała serca go niańczyć i nie wiedziała, czy pragnie mieć syna, czy też nie. Czasem spędzała z nim cały dzień chodząc po pokoju i nieraz podkradając się, żeby go dotknąć czule palcami, to znowu przychodziły dni, kiedy nie chciała nawet spojrzeć ani się zbliżyć do tej okruszyny człowieczeństwa, która znalazła się w jej domu. A gdy Jan Hardy ganił ją za okrucieństwo, odpowiadała śmiechem. - To mały mężczyzna, zdobędzie wszystko, czego zapragnie, tak czy inaczej - stwierdzała ostro. - Żeby to była kobietka, nie byłoby takiej rzeczy na świecie, której bym dla niej nie zrobiła. STRACH (CZĘŚĆ CZWARTA) Gdy Dawid Hardy wyrósł na smukłego chłopca i miał lat piętnaście, zdarzyła mu się - podobnie jak jego matce - pewna przygoda, która zmieniła cały bieg jego życia i wygnała go ze spokojnego zakątka w świat. Żyło mu się jak w muszli, ale muszla została rozbita i trzeba było ruszać przed siebie. Opuścił Winesburg i nikt go tam już więcej nie oglądał. Po tym jego zniknięciu matka i dziadek oboje umarli, a ojciec bardzo się wzbogacił. Wydał masę pieniędzy na poszukiwanie syna, ale to już całkiem inna historia. Zdarzyło się to późną jesienią tego niezwykłego na farmach Bentleyów roku. Wszędzie zbiory wypadły bogate. Z wiosną dziadek Jesse zakupił część długiej połaci czarnego bagnistego gruntu w dolinie strumienia Wine. Nabył tę ziemię po niskiej cenie, ale musiał włożyć sporo grosza w jej uprawę. Trzeba było wykopać wielkie rowy i założyć tysiące drenów. Okoliczni farmerzy kręcili głowami nad takim wydatkiem. Niejeden z nich śmiał się i liczył, że Jesse mocno odpokutuje swoje ryzyko, ale starzec spokojnie pracował dalej i nic nie mówił. Na osuszonym gruncie zasadził kapustę i cebulę, i znów sąsiedzi się śmieli. Zbiór jednakże wypadł ogromny i przyniósł wysokie zyski. W ciągu jednego roku Jesse zarobił tyle, że mógł pokryć wszystkie koszta uprawy i jeszcze miał nadwyżkę, co pozwoliło mu zakupić dwie nowe farmy. Jesse triumfował i nie umiał ukryć swojej radości. Pierwszy raz w całej historii, odkąd władał tymi farmami, chodził wśród swoich ludzi z uśmiechniętą twarzą. Zakupił, żeby zmniejszyć nakład pracy, wiele nowych maszyn wraz z całą resztą czarnego, żyznego gruntu, jaka jeszcze została z tej bagnistej połaci. Wybrał się pewnego dnia do Winesburga, kupił rower i nowy garnitur dla Dawida, a obu swoim siostrom dał pieniądze, żeby mogły pojechać na odpust w Cleveland, Ohio. Jesienią tego roku, kiedy wzięły przymrozki i drzewa w lasach nad strumieniem Wine stały się złotobrązowe, Dawid każdą chwilę, jeśli nie siedział w szkole, spędzał na powietrzu. Sam albo z kolegami szedł każdego popołudnia do lasu zbierać orzechy. Inni chłopcy z okolic, przeważnie synowie robotników z bentleyowskich farm, mieli strzelby i urządzali polowania na króliki i wiewiórki, ale Dawid się z nimi nie trzymał. Zrobił sobie procę z gumy i rozwidlonego patyka i chadzał w pojedynkę zbierać orzechy. Kiedy się tak wałęsał, różne myśli przychodziły mu do głowy. Uświadamiał sobie, że jest już prawie mężczyzną, i ciekawiło go, co też będzie w życiu robił, ale nim dotarł do jakichś konkluzji, myśli przemijały i znów stawał się chłopcem. Pewnego razu zabił wiewiórkę, siedziała na niskiej gałęzi i szczebiotała do niego. Puścił się do domu z wiewiórką w ręce. Jedna z ciotek ugotowała zwierzątko i zjadł je z ogromnym smakiem. Skórkę przybił na desce, którą wywiesił na sznurku za oknem w swoim sypialnym pokoju. To zmieniło jego upodobania. Od tej pory nigdy nie chodził do lasu bez procy w kieszeni i całymi godzinami strzelał do wyimaginowanych zwierzątek skrytych na drzewach wśród brunatnych liści. Przepadły gdzieś męskie troski i był rad, że jest chłopcem o chłopięcych impulsach. Pewnej soboty rankiem, kiedy wybierał się do lasu z procą w kieszeni i torbą na orzechy przewieszoną przez ramię, zatrzymał go dziadek. W oczach starca pojawił się ów napięty, poważny wyraz, który zawsze trochę przerażał Dawida. W takich chwilach oczy dziadka nie patrzyły prosto przed siebie, ale pomykając zdawały się w ogóle na nic nie patrzyć. Zupełnie jakby jakaś niewidzialna zasłona oddzieliła go od całej reszty świata. - Chcę, żebyś został ze mną - powiedział zwięźle i jego oczy ponad głową chłopca spoglądały w niebo. - Mamy dziś coś ważnego do spełnienia. Torbę na orzechy możesz wziąć, jeśli chcesz. Nie zawadzi, pojedziemy zresztą do lasu. Jesse i Dawid wyruszyli z domu Bentleyów starym powozikiem, zaprzężonym w siwka. Ujechawszy w milczeniu spory kęs drogi przystanęli na skraju pola, gdzie pasło się stado owiec. Biegł wśród nich baranek, nie w porę urodzony, i jego właśnie Dawid z dziadkiem złapali i związali tak mocno, że wyglądał jak mała biała kula. Kiedy znów ruszyli w drogę. Jesse pozwolił Dawidowi trzymać baranka w ramionach. - Zobaczyłem go wczoraj i przypomniał mi o czymś, co od dawna chciałem zrobić - powiedział i znów zapatrzył się gdzieś ponad głową chłopca, a w oczach miał to pomykające, błędne spojrzenie. Po uczuciu wielkiego wesela, jakie sprowadził nań ów pomyślny rok, ogarnął starego farmera inny nastrój. Dłuższy czas chodził pokorny i rozmodlony. Znów błądził samotnie po nocach, rozmyślając o Bogu i błądząc tak znów zespalał siebie z postaciami zamierzchłych czasów. Pod gwiazdami klękał na mokrej trawie i wznosił głos w modlitwie. Otóż postanowił, że wzorem mężów, których dzieje zapełniały karty Starego Testamentu, złoży ofiarę Panu. - Otrzymałem w darze plony bogate i zesłał mi Pan chłopca, któremu na imię Dawid - szeptał do siebie. - Powinienem był to spełnić może dawno, dawno temu. - Żałował, że myśl ta nie przyszła mu do głowy wówczas, gdy jeszcze nie urodziła mu się córka Luiza, i mniemał, że teraz zapewne, gdy wzniesie stos gorejącego chrustu na ustronnej polanie wśród boru i złoży baranka w całopalnej ofierze, Pan stanie przed nim i objawi mu swą wolę. Coraz więcej i więcej dumając nad tą sprawą wspomniał o Dawidzie i jego namiętna miłość własna po trosze ustępowała. - Chłopcu czas już zacząć myśleć o wyjściu w świat i wola Pańska jemu dopomoże - zawyrokował. - Pan wskaże mu ścieżkę. Objawi mi, czemu Dawid ma się w życiu poświęcić i kiedy ma wyruszyć w swoją drogę. To słuszne, aby chłopiec udał się ze mną. Jeśli mi się powiedzie i ukaże się Anioł Pański, Dawid ujrzy piękno i chwałę Pana objawioną człowiekowi. I powstanie z niego również prawdziwy mąż Boży. Jesse i Dawid w milczeniu jechali drogą, aż dotarli do tego miejsca, gdzie Jesse niegdyś wznosząc modły do Boga wystraszył swojego wnuczka. Ranek był jasny i pogodny, ale powiał zimny wiatr i chmury zakryły słońce. Na widok tego miejsca, dokąd przyjechali, Dawid zaczął się trząść ze strachu, a gdy stanęli przy moście, gdzie strumień wypływał z gęstwiny, chciał wyskoczyć z powozu i uciekać. Najrozmaitsze sposoby ucieczki cisnęły mu się do głowy, ale kiedy Jesse zatrzymał konia i przelazł przez ogrodzenie do lasu, Dawid poszedł za nim. „Po co się tak głupio bać! Nic złego się nie stanie” - mówił sobie postępując naprzód z barankiem w ramionach. Właśnie bezradność małego zwierzęcia, które trzymał mocno w ramionach, natchnęła go odwagą. Czuł, jak barankowi serduszko stuka tak szybko, że własne jego serce zaczęło bić wolniej. Postępując spiesznie za dziadkiem rozwiązał sznurek, który krępował nogi baranka. „W najgorszym razie czmychniemy obaj” - pomyślał. W boru, kiedy odeszli daleko od drogi, Jesse zatrzymał się u prześwitu, gdzie porośnięta krzaczkami poręba zbiegała nad strumień. Milczał uparcie, ale wziął się od razu do układania suchych patyków w stos, pod który niebawem podłożył ogień. Chłopiec siedział na ziemi z barankiem w ramionach. Wyobraźnia zaczęła nadawać wszystkim ruchom dziadka szczególne znaczenie i z każdą chwilą rósł w nim lęk. - Krwią baranka muszę naznaczyć czoło chłopca - mruknął Jesse, gdy patyki chciwie zajęły się ogniem, i wyjmując z kieszeni długi nóż odwrócił się i poszedł szybko przez wyrąb w stronę Dawida. Trwoga poraziła duszę chłopca. Aż niedobrze mu się zrobiło. Chwilę siedział zupełnie bez ruchu, a potem mięśnie stężały i zerwał się na nogi. Twarz mu zbielała jak runo baranka, ten zaś - z nagła oswobodzony - pomknął w dół pagórka. Dawid też wziął nogi za pas. Strach przypiął mu skrzydła. Sadził zapamiętale przez krzewy i kłody. W biegu wyciągnął z kieszeni widełki, z których zwisała proca na wiewiórki. Kiedy zbiegł nad strumień, płytki i pluskający wśród kamieni, bryznął w wodę i obejrzał się za siebie, a zobaczywszy, że dziadek wciąż pędzi ku niemu z wielkim nożem zaciśniętym w garści, nie zwlekał ni chwili, tylko schylił się po kamień i włożył go w procę. Z całej siły naciągnął grubą gumę i kamień świsnął w powietrzu. Jesse, który zapomniał zupełnie o chłopcu i ścigał baranka, oberwał kamieniem prosto w głowę. Z rykiem rzucił się naprzód i upadł niemal u samych stóp chłopca. Kiedy Dawid zobaczył, że dziadek leży bez ruchu i widocznie już nie żyje, lęk w nim wzrósł niepomiernie. Była to już obłąkańcza trwoga. Odskoczył z krzykiem na ustach i uciekał w las zanosząc się od płaczu. - Co mi tam... szlochał - zabiłem go, ale co mi tam... - Kiedy tak biegł i biegł, postanowił nagle, że nigdy już nie wróci ani na farmę, ani do Winesburga. - Zabiłem męża Bożego, a teraz sam zostanę mężczyzną i pójdę w świat powiedział śmiało, gdy przestał biec i szedł spiesznie w dół drogi, co wiła się nad strumieniem Wine, który mknął przez pola i lasy na zachód. Na brzegu strumienia Jesse Bentley niemrawo się poruszył. Zajęczał i otworzył oczy. Dłuższy czas leżał całkiem spokojnie i patrzył w niebo. Kiedy wreszcie podniósł się na nogi, w głowie miał zamęt i nie dziwił się wcale, że chłopiec znikł bez śladu. Usiadł na kłodzie przy drodze i zaczął bajdurzyć o Bogu. Tyle tylko do końca od niego usłyszano. Ilekroć padło imię Dawida, spozierał niewyraźnie w niebo i mówił, że posłaniec Boży zabrał chłopca ze sobą. - A stało się to dlatego, że byłem taki niesyty chwały - oznajmiał i na ten temat nie miał nic więcej do powiedzenia. POMYSŁOWA GŁOWA Mieszkał z matką, siwą, cichą staruszką o dziwnie spopielałej cerze. Dom, który zamieszkiwali, stał w maleńkim gaju, zaraz za nim główna ulica Winesburga przecinała strumień Wine. Nazywał się Joe Welling; ojciec jego cieszył się niegdyś poważaniem jako adwokat i członek władz ustawodawczych stanu w Columbus. Sam Joe miał postać mizerną i nie spotykane w całym miasteczku usposobienie. Przypominał taki wulkanik, co drzemie sobie po całych dniach, a potem nagle bryzga ogniem. Nie, to nie tak - przypominał człowieka ulegającego napadom, który wśród bliźnich sieje strach, bo w każdej chwili atak go może pochwycić i wprawić w ten niesamowity stan, kiedy to oczy wychodzą mu z orbit, a nogi i ręce konwulsyjnie drgają. Właśnie tak, tylko że Welling cierpiał na dolegliwość umysłową, a nie cielesną. Prześladowały go idee i kiedy nim owładnęły, nie odpowiadał za siebie. W ustach kłębiły mu się słowa. Szczególny uśmieszek pojawiał się na wargach. Koronki zębów oprawione złotem pobłyskiwały w świetle. Rzucał się na każdego, kogo miał pod ręką, i brał go w obroty. Taki już przepadł z kretesem. Chuchał gościowi w twarz, zaglądał w oczy, stukał mu drżącym palcem w pierś, żądał, zmuszał do uwagi. W owym czasie Standard Oil Company nie dostarczała nafty odbiorcom tak jak teraz w wielkich zbiornikach i cysternach, tylko zlecała kupcom detalicznym, sklepom żelaznym i temu podobnym. Joe był agentem Standard Oil na cały Winesburg i parę innych miasteczek przy linii kolejowej. Odbierał rachunki, przyjmował zamówienia i wykonywał inne czynności. Ojciec, prawnik, zapewnił mu tę pracę. Joe Welling krążył od sklepu do sklepu - spokojny, nadzwyczaj uprzejmy, oddany swoim interesom. W oczach ludzi, którzy mu się przyglądali, pełgało rozbawienie przytłumione trwogą. Czekali tylko, kiedy wybuchnie, żeby od razu uciec. Chociaż ataki, którym podlegał, nie przynosiły nikomu szkody, to jednak nie można było ich lekceważyć. Wywierały przytłaczające wrażenie. Gdy owładnął nim jakiś pomysł, Joe był nie do pokonania. Urastał na olbrzyma. Tratował słuchacza, roznosił go w proch, roznosił w proch wszystko, co tylko żyło w zasięgu jego głosu. W drogerii u Westa stało czterech mężczyzn, którzy rozmawiali o wyścigach. Tony Tip, ogier Moyera, miał startować w czerwcowej gonitwie w Tiffin, Ohio, i rozeszły się pogłoski, że trafi na najsilniejszą konkurencję w całej swojej karierze. Powiadano, że Pop Geers, wspaniały dżokej, zjawi się tam we własnej osobie. Widmo przegranej Tony Tipa wisiało w powietrzu Winesburga. Do drogerii wszedł Joe Welling pchnąwszy gwałtownie drzwi. Z dziwnym zaabsorbowanym błyskiem w oczach natarł na Eda Thomasa, tego, co znał Popa Geersa i którego opinia co do szans Tony Tipa godna była uwagi. - Woda się w strumieniu podnosi! - zawołał Joe z miną Feidippidesa przynoszącego wieść o zwycięstwie Greków w bitwie pod Maratonem. Wystukał palcem bojowy werbel na szerokiej piersi Thomasa. - Przy moście poszła w górę o jedenaście i pół cala - ciągnął dalej, sypiąc słowa przez zęby z lekkim poświstem. Na oblicza całej czwórki wypełzło bezradne strapienie. Wiem na pewno. Możecie mi ufać. Byłem w sklepie żelaznym i zaopatrzyłem się w sondę. Potem robiłem pomiary. Ledwie uwierzyłem własnym oczom. Rozumiecie, od dziesięciu dni ani kropli deszczu! Nie wiedziałem najpierw, co za licho. Głowa mi pękała od naporu myśli. Źródła – myślę sobie - woda podskórna... Zastanawiam się, co tam może być pod ziemią. Siedzę na moście i drapię się w czoło. Na niebie ani chmurki. Nie było i nie ma. No, był obłoczek. Nie chcę ukrywać żadnych faktów. Był obłoczek na zachodzie, nad samym widnokręgiem, nie większy jak pięść. Oczywiście nie miało to żadnego znaczenia. Obłoczek to obłoczek, nie? Rozumiecie, jakiego ćwieka miałem we łbie. A potem przyszedł mi pomysł. Roześmiałem się. Wy też się zaśmiejecie. No, przecież padało w powiecie Medina. To ciekawe, nie? Gdybyśmy nie mieli pociągów, poczt, telegrafów, wiedzielibyśmy przecież, że w powiecie Medina padało. Stamtąd właśnie nasz strumień wypływa. Każdy o tym wie. Nasz kochany strumyk przyniósł nam wiadomości. To ciekawe. Roześmiałem się. Pomyślałem sobie, że wam opowiem - to ciekawe, nie? Joe Welling odwrócił się na pięcie i wyszedł za drzwi. Wyjąwszy notes z kieszeni zatrzymał się i przebiegł palcem do spodu kartki. Znów pochłonęły go obowiązki agenta Standard Oil Company. - U Herna zaraz skończy się ropa. Trzeba ich odwiedzić - mruczał spiesząc ulicą i kłaniając się grzecznie przechodniom na prawo i na lewo. Odkąd Jerzy Willard zaczął pracować w redakcji, miał stale Wellinga na karku. Joe mu zazdrościł. Wydawało mu się, że sama natura przeznaczyła go na dziennikarza. - Przecież to dla mnie robota, bez dwóch zdań - oświadczył zatrzymując Willarda na chodniku przed sklepem, gdzie sprzedawano obrok. Oczy mu zabłysły i zadrgał wskazując palec. - Oczywiście, zarabiam więcej w Standard Oił i tylko tak ci to mówię - dodał. - Nie mam nic przeciwko tobie, ale to ja powinienem być na twoim miejscu. Odwalałbym całą robotę w wolnych chwilach. Pobiegłbym tu, pobiegłbym tam i wyszperałbym takie rzeczy, o których tobie nigdy się nie przyśni. Podnieciwszy się Joe Welling przyparł reportera do drzwi sklepu. Zdawało się, że tonie w myślach wodząc oczami i nurzając chudą dłoń we włosach. Uśmiech rozjaśnił mu twarz i złote zęby błysnęły. - Wyjmij notes! - rozkazał. - Nosisz ze sobą mały notatnik w kieszeni, może nie? Wiedziałem, że tak. Dobra, teraz zapisuj. Myślałem sobie o tym onegdaj. Weźmy... popadanie w ruinę. Cóż to jest ruina? To ogień. Spala drzewo i wszystko. Nigdyś na to nie wpadł? No, jasne, że nie. Ten chodnik, ten sklep, te drzewa na ulicy - to wszystko stoi w ogniu. Spala się. Rozkład, rozumiesz, stale idzie naprzód. Nigdy się nie zatrzymuje. Ni woda, ni farba nie dadzą mu rady. A jak coś jest z żelaza, no to co? Rdzewieje, rozumiesz. Rdza też ogień. Świat stoi w ogniu. W ten deseń zaczynaj swoje kawałki. Po prostu wal dużymi literami: „Świat Stoi W Ogniu”. To dopiero chwyci. Ale spryciarz, powiedzą. Niech tam. Wcale ci nie zazdroszczę. Ot, złapałem sobie ten pomysł z powietrza. Ja bym robił szum w gazetach! To musisz mi przyznać. Obróciwszy się na pięcie Joe ruszył spiesznie naprzód. Po paru krokach zatrzymał się i obejrzał za siebie. - Pamiętaj, nie wypuszczę cię z rąk - dodał. - Muszę z ciebie zrobić dziennikarza na schwał. Właściwie sam powinienem wydawać gazetę, to dla mnie robota. Wszystkim by oko zbielało. Każdy o tym wie. Kiedy Jerzy Willard przepracował w „Orle Winesburga” okrągły rok, w życiu Wellinga zaszły cztery wydarzenia. Umarła mu matka, Joe zamieszkał w hotelu Willarda, wdał się w romans i zorganizował winesburski klub baseballowy. Zorganizował ten klub dlatego, że chciał być trenerem i na tym stanowisku zaczął zdobywać sobie uznanie ziomków. - Cudny facet - stwierdzili jednogłośnie, kiedy drużyna Joego rozniosła przeciwników z sąsiedniego powiatu Medina. - Trzyma swoich chłopców w garści. Jest na co popatrzeć. Na boisku Joe Welling stojąc przy pierwszej bazie drżał z podniecenia na całym ciele. Wszyscy gracze chcąc nie chcąc wlepiali w niego wzrok. Kapitan przeciwników tracił głowę. - Nuże! Nuże! Nuże! Nuże! - wołał podniecony. - Na mnie uważać! Na mnie! Na moje ręce! Nogi! Oczy! Ręka w rękę, chłopcy! Na mnie uważać! Tu macie każdy ruch w tej grze! Ze mną pracować! Ręka w rękę! Na mnie uważać! Na mnie! Na mnie! Mając swoich biegaczy w bazach, Joe przechodził sam siebie. Zanim pojęli, co ich napadło, wlepiali oczy w trenera, wysuwali się z baz, biegli, cofali - jak na sznurku. Gracze z przeciwnej drużyny też nie spuszczali z niego oczu. Tak ich fascynował. Gapili się chwilę, a potem - jakby chcąc zerwać urok - zaczynali wściekle miotać piłkę - i wśród serii dzikich, zwierzęcych niemal okrzyków trenera biegacze z drużyny Winesburga galopem zdobywali punkty. Romans Wellinga wywołał powszechne zaniepokojenie. Od samego początku wszyscy szeptali i kręcili głowami. Czasem próbowano reagować śmiechem, ale był to śmiech wymuszony i nieszczery. Joe zakochał się w Sarze King, chudej, posępnej niewieście, która mieszkała z ojcem i z bratem w murowanym domu naprzeciwko bramy cmentarza. Obaj Kingowie, tata Edward i synalek jego, Tom, nie mieli w Winesburgu dobrej marki. Powiadano o nich, że to niebezpieczne pyszałki. Ściągnęli do miasteczka skądś z Południa i założyli na rogatkach gorzelnię, gdzie pędzili jabłecznik. O Tomie Kingu krążyła wieść, że zanim tu osiadł, zamordował człowieka. Tom miał lat dwadzieścia siedem i jeździł na siwym kucu. Nosił też długie płowe wąsy, które mu opadały na usta, i nie rozstawał się nigdy z ciężką, paskudną lagą. Zabił nią kiedyś psa. Był to pies Wina Pawseya, handlarza obuwiem, i stał sobie na chodniku merdając ogonem. Tom King rozwalił mu łeb za jednym zamachem. Przymknięto go i zapłacił dziesięć dolarów grzywny. Stary Edward King miał postać mizerną i jak przechodził ulicą, ludzie go witali szczegóLnym, niewesołym uśmieszkiem. On sam zaś, kiedy się śmiał, drapał się w lewy łokieć. Rękaw miał cały wytarty od tego zwyczaju. Kiedy tak szedł ulicą, zerkając nerwowo na boki i śmiejąc się, wyglądał dużo groźniej niż jego spokojny, opryszkowaty synalek. Gdy Sara King zaczęła wychodzić z Joem Wellingiem na wieczorne spacery, ludzie ze zgrozą kręcili głowami. Wysoka i blada, miała mocno podkrążone oczy. Razem wyglądali zabawnie. Spacerowali sobie pod drzewami i Joe tokował. Jego namiętne, gorące zaklęcia miłosne, dobywające się z mroku pod murem cmentarza albo spośród gęstych cieni drzew na pagórku, co wznosił się od Sztucznego Stawu aż do stadionu - obiegały potem wszystkie sklepy. Ludzie stali w hotelu Willarda przy barze śmiejąc się i gadając o tych zalotach. Po śmiechu zapadała cisza. Joe ze swoją drużyną odnosił sukces za sukcesem dla barw Winesburga i całe miasteczko zaczynało go szanować. Węsząc tragedię ludzie czekali z nerwowym uśmiechem. Spotkanie między Joem Wellingiem a obydwoma Kingami, przed którymi drżało całe miasteczko, nastąpiło późnym popołudniem w pokoju Wellinga. Jerzy Willard był świadkiem tego spotkania. Doszło doń w taki oto sposób: Gdy młody reporter zmierzał po kolacji do siebie, zauważył, że w pokoju Wellinga siedzi w półmroku Tom King wraz ze swoim ojcem. Syn trzymał w ręku ciężką lagę i zasiadł pod drzwiami. Stary King chodził nerwowo, drapiąc się w lewy łokieć. Korytarze były puste i ciche. Willard poszedł do swojego pokoju i usiadł za biurkiem. Próbował pisać, ale tak mu ręka drżała, że nie mógł utrzymać pióra. Chodził więc też nerwowo tam i z powrotem. Podobnie jak reszta miasteczka czuł się skonfundowany i nie wiedział, co robić. Było już wpół do ósmej i szybko zapadał zmrok, kiedy na peronie pokazał się Joe Welling; wracał do hotelu. W ramionach trzymał wiecheć polnych ziół i traw. Jerzy Willard, choć drżał ze strachu, ubawił się widokiem tej żwawej figurki z zielskiem przy piersi, przemykającej się peronem. Drżąc z lęku i podniecenia młody reporter czaił się pod drzwiami pokoju, w którym Joe Welling natknął się na obu Kingów. Padło przekleństwo, ozwał się nerwowy chichot starego Kinga, potem - cisza. Aż wytrysnął ostry i czysty głos Wellinga. Jerzy zaczął się śmiać. Zrozumiał. Tak jak zwykle roznosząc wszystkich na swojej drodze, Joe zbijał teraz z nóg obydwu gości w pokoju potokiem swojej wymowy. Zdjęty zachwytem słuchacz chodził tam i z powrotem po korytarzu. Znalazłszy się w pokoju Welling puścił mimo uszu mrukliwą pogróżkę Toma Kinga. Pochłonięty swoim pomysłem zamknął drzwi i zaświeciwszy lampę rozsypał naręcz zielska i traw po podłodze. - Coś tutaj mam - zapowiedział z powagą. - Miałem o tym powiedzieć Jerzemu Willardowi, żeby zrobił z tego artykuł do gazety. Cieszę się, że wy tu jesteście. Pragnąłbym, żeby i Sara tu była. Wybierałem się do was opowiedzieć wam trochę o moich pomysłach. Są ciekawe. Sara mi nie pozwalała. Mówiła, że skoczymy sobie do oczu. To niemądre. Biegając tam i z powrotem przed zmieszanymi gośćmi Joe Welling zaczął klarować. - Posłuchajcie no tylko! - wołał. - To jest coś wielkiego. - Głos miał piskliwy z podniecenia. - Nastawcie uszu, to was zaciekawi. Oho, wiem na pewno. Przypuśćmy więc... przypuśćmy, że cała pszenica, kukurydza, owies, groszek, ziemniaki, że to wszystko jakimś cudem znikło. No, i siedzimy tu, widzicie, w tym okręgu. Otacza nas zewsząd wysoki płot. Załóżmy. Przez płot nie przelezie nikt, a wszystkie płody ziemi zniszczone, nie zostało nic prócz tych ziół, tych traw. Czyśmy przepadli z kretesem? Pytam was o to. Czyśmy przepadli z kretesem? - Tom King znowu warknął i na moment zapadła w pokoju cisza. Potem Joe na powrót dał nura w swoje wywody. - Ciężko będzie z początku. Przyznaję. Muszę przyznać. Wymigać się nie da rady. Poczujemy to mocno na własnej skórze. Niejednemu gruby kałdun spadnie. Ale się nie damy. Moim zdaniem - nie. Tom King zaśmiał się dobrodusznie, a drżący nerwowy chichot Edwarda Kinga rozległ się na cały dom. Joe spieszył dalej. - Zaczniemy, rozumiecie, hodować nowe jarzyny i owoce. Raz dwa odzyskamy wszystko, cośmy stracili. Zauważcie sobie - nie mówię, że będzie to samo, co dawniej. Na pewno nie. Może coś lepszego, może coś nie tak dobrego. To ciekawe, nie? Jest o czym pomyśleć. Od razu głowa pracuje, może nie? W pokoju zapadła cisza, a potem znów stary King nerwowo się roześmiał. - Hej, szkoda, że nie ma tu Sary! - zawołał Joe Welling. - Chodźmy do was. Muszę jej to powiedzieć. Za drzwiami rozległ się szurgot odsuwanych krzeseł. Dopiero wtedy Jerzy Willard czmychnął do swojego pokoju. Wychyliwszy się z okna zobaczył, jak Welling idzie ulicą z obydwoma Kingami. Tom King musiał niebywale wyciągać nogi, żeby dotrzymać kroku małemu człowieczkowi. Kiedy tak kroczył obok, pochylał się nadstawiając uszu, pochłonięty, oczarowany. Joe Welling znów perorował gorąco. - Weźmy mlecz, na odmianę! - wołał. - Czegóż się nie da zrobić z mleczu, co? Wprost nie do wiary. Pomyśl no o tym. Obaj pomyślcie sobie o tym. Powstanie nowe królestwo jarzyn, rozumiecie. To ciekawe, nie? To jest pomysł! Poczekajcie, niech no spotkamy Sarę, ona się od razu połapie. Ją to zaciekawi. Sarę zawsze ciekawią pomysły. Wy już jej nie przechytrzycie, może nie, co? Jasne, że nie. Sami o tym wiecie. PRZYGODA Alicja Hindman liczyła sobie lat dwadzieścia siedem, kiedy Jerzy Willard miał jeszcze mleko pod wąsem, i przeżyła w Winesburgu całe życie. Sprzedawała u Winneya w sklepie tekstylnym, a mieszkała z matką, która wyszła po raz drugi za mąż. Jej ojczym trudnił się malowaniem powozów i miał pociąg do kieliszka. Dziwna z nim była historia. Warto by ją kiedyś opowiedzieć. Mając dwadzieścia siedem lat Alicja była wysoka i trochę za szczupła. Miała nieproporcjonalnie dużą głowę, plecy lekko zgarbione, a oczy i włosy - brązowe. Zawsze bardzo spokojna, choć pod łagodną powierzchownością trwało nieustanne wrzenie. Jako szesnastoletnia dziewczynka, zanim jeszcze zaczęła pracować w sklepie, miała romans z pewnym młodzieńcem. Młodzieniec ów, nazwiskiem Ned Currie, był od niej starszy. Pracował, podobnie jak Jerzy Willard, w „Orle Winesburga” i przez długi czas widywał się z Alicją prawie co wieczór. Spacerowali oboje pod drzewami po ulicach miasteczka, rozmawiając o tym, jak sobie ułożą życie. Bardzo ładną wówczas dziewczynę Ned Currie brał w ramiona i całował. Podniecał się, mówił rzeczy całkiem niezamierzone, Alicja zaś - przejęta pragnieniem, aby coś pięknego nawiedziło jej smętnawe życie - tak samo dawała się ponieść namiętności i słowom. Cała naturalna nieufność i rezerwa, chroniąca ją jak pancerz, opadła z niej i dziewczyna oddała się wszystka wzruszeniom miłosnym. Kończyła już szesnaście lat, kiedy Ned Currie wyruszył do Cleveland, licząc na posadę w poważnym dzienniku i na pozycję w świecie. Dziewczyna chciała jechać razem z nim. Drżącym głosem wyznała mu, co ma na myśli. - Wezmę się do pracy i ty będziesz mógł pracować - mówiła. - Nie chcę być dla ciebie ciężarem, nie chcę ci przeszkadzać w wybiciu się. Nie żeń się ze mną w tej chwili. Obejdziemy się bez tego i możemy być razem. Nawet jak zamieszkamy w jednym domu, nikt nic nie powie. Kto nas tam będzie znał w takim mieście, ludzie nie zwrócą uwagi. Neda Currie zdumiała taka stanowczość i wyrzeczenie ukochanej i wzruszyła go też głęboko. Chciał od dawna, żeby dziewczyna została jego kochanką, ale teraz zmienił zdanie. Pragnął ją chronić i otoczyć opieką. - Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz - powiedział ostro. - Bądź pewna, że nigdy do takich rzeczy nie dopuszczę. Jak tylko dostanę dobrą posadę, wrócę po ciebie. Na razie musisz tu zostać. Nic innego nie wolno nam zrobić. W wieczór przed wyjazdem z Winesburga, aby w wielkim mieście zacząć nowe życie, Ned Currie przyszedł po Alicję. Spacerowali z godzinę po ulicach, a potem wynajęli powozik w zajezdni Wesleya Moyera i wypuścili się na przejażdżkę za miasto. Wzeszedł księżyc i żadne z nich nie było w stanie się odezwać. W strapieniu młody człowiek zapomniał o swoich postanowieniach, jakie powziął z myślą o dziewczynie. Wysiedli z powoziku w miejscu, gdzie długa łąka zbiegała nad brzeg strumienia Wine, i tam w mrocznym świetle zostali kochankami. Kiedy o północy wrócili do miasta, oboje byli zadowoleni. Nie wydawało się im, aby cokolwiek, co przyszłość przyniesie, mogło wymazać cud i piękno tego, co się stało. - Musimy teraz trzymać się razem; cokolwiek by zaszło, musimy trzymać się razem - powiedział Ned Currie zostawiając dziewczynę pod drzwiami domu jej ojca. Młodemu dziennikarzowi nie udało się zaczepić w dzienniku clevelandzkim i pojechał na zachód, do Chicago. Przez pewien czas dokuczała mu samotność, więc pisywał do Alicji niemal co dnia. Potem wciągnęło go życie wielkiego miasta; zaczął zawierać znajomości i znalazł wiele nowych zainteresowań. W Chicago stołował się w pewnym domu, gdzie spotykał kilka kobiet. Jedna z nich wpadła mu w oko i zapomniał o Alicji w Winesburgu. Z końcem roku przestał pisywać listy i tylko raz na parę lat - kiedy czuł się opuszczony albo kiedy zaszedł do jednego z miejskich parków i ujrzał księżyc świecący na trawie, tak jak owej nocy na łące nad strumieniem - w ogóle ją wspominał. W Winesburgu dziewczyna, którą niegdyś kochano, wyrosła na kobietę. Kiedy miała dwadzieścia dwa lata, zmarł nagle jej ojciec, właściciel zakładu rymarskiego. Ów rymarz był weteranem wojennym, więc po kilku miesiącach jego żona uzyskała rentę wdowią. Za pierwsze otrzymane pieniądze zakupiła warsztat tkacki i zaczęła wyrabiać dywany, Alicja zaś dostała zajęcie w magazynie u Winneya. Przez wiele lat nic nie mogło jej odwieść od wiary, że Ned Currie w końcu do niej powróci. Zadowolona była ze swojego zajęcia, gdyż codzienna orka w sklepie sprawiała, że czas oczekiwania wydawał się mniej długi i mniej nudny. Zaczęła odkładać pieniądze, myśląc, że jak zaoszczędzi dwieście lub trzysta dolarów, pojedzie za kochankiem do miasta i spróbuje, czy swoją obecnością nie pozyska znów jego uczuć. Alicja nie winiła Neda Currie za to, co stało się na łące w świetle księżycowym, ale czuła, że nigdy nie będzie mogła wyjść za mąż za innego człowieka. Sama myśl, żeby oddać innemu to, co mogło należeć, jak wciąż czuła, tylko do Neda, wydawała się jej potworna. Młodych ludzi ignorowała zupełnie, gdy próbowali wkupić się w jej łaski. - Jestem jego żoną i pozostanę jego żoną, wszystko jedno, wróci czy nie - szeptała do siebie i choć pragnęła sobie pomóc, nie mogłaby nigdy pojąć krzewiącej się nowoczesnej idei, że kobieta należy tylko do siebie, daje i bierze dla własnych celów w życiu. Alicja pracowała w sklepie tekstylnym od ósmej rano do szóstej wieczór i trzy razy w tygodniu musiała jeszcze wracać do zajęć od siódmej do dziesiątej wieczorem. Z upływem czasu stając się coraz bardziej i bardziej opuszczona, zaczęła chwytać się sposobów właściwych ludziom samotnym. Kiedy nocą wracała na górę do swojego pokoju, klękała na podłodze, by się pomodlić i w modlitwach szeptała to, co pragnęła wyznać swojemu kochankowi. Przywiązała się do martwych przedmiotów, a ponieważ do niej należały, nie mogła znieść, by ktokolwiek dotykał mebli w jej pokoju. Chęć oszczędzania pieniędzy, niegdyś usprawiedliwiona, nie osłabła, choć plan wyjazdu do miasta dla odszukania Neda Currie przestał być aktualny, przerodziła się w nawyk; potrzebując nawet nowej sukni Alicja jej sobie nie kupowała. Czasami w sklepie deszczowym popołudniem wyjmowała książeczkę oszczędnościową i rozłożywszy ją przed sobą, spędzała całe godziny, snując nieprawdopodobne marzenia o takich oszczędnościach, żeby z odsetków można było utrzymać siebie i swojego przyszłego męża. „Ned zawsze lubił podróżować - myślała. - Ja mu to umożliwię. Kiedyś, kiedy się pobierzemy, będę oszczędzać jego i swoje pieniądze i staniemy się bogaci. Będziemy sobie wtedy podróżować razem po całym świecie”. W sklepie tekstylnym tygodnie mnożyły się w miesiące, a miesiące w lata, kiedy Alicja oczekiwała i marzyła o powrocie swojego kochanka. Jej pracodawca, siwy starzec o sztucznych zębach i lichym siwym wąsie opadającym mu na usta, nie był człowiekiem rozmownym, a nieraz w deszczowe dnie albo zimą, gdy zawierucha szalała na Main Street, całymi godzinami nie można było zobaczyć klienta, Alicja układała i przekładała towar. Stojąc przy oknie wystawowym, skąd otwierał się widok na wymarłą ulicę, myślała o owych wieczorach, kiedy szła na spacer z Nedem Currie, i o tym, co jej powiedział. „Musimy odtąd trzymać się razem”. Słowa te dzwoniły i oddzwaniały echem w pamięci dojrzewającej kobiety. Łzy napływały jej do oczu. Czasami, gdy właściciel wychodził i zostawała sama w sklepie, z głową opartą o ladę płakała. - Och, Ned, ja czekam - szeptała wciąż i wciąż, a podstępny lęk, że on już nigdy nie wróci, narastał w niej nieustannie. Na wiosnę, po deszczach, zanim nadejdą długie i gorące dni lata, okolice Winesburga są rozkoszne. Miasteczko leży wśród szerokich pól, ale za nimi widać przyjemne płaty lasów. W zagajnikach kryje się wiele małych zacisznych zakątków, spokojnych ustroni, gdzie kochankowie spędzają niedzielne popołudnia. Zza drzew patrzą na pola, widzą farmerów krzątających się przy stodołach albo ludzi w rozjeździe na drogach. W miasteczku biją dzwony, czasem przejeżdża pociąg i z oddali wygląda jak zabawka. Po wyjeździe Neda przez kilka lat Alicja nie chodziła z młodymi w niedzielę do lasu, jednak pewnego dnia, gdy nie było go już z dwa lub trzy lata i kiedy samotność mocno dała się jej we znaki, nałożyła najlepszą sukienkę i poszła. Znalazłszy ustronny zakątek usiadła, miała stamtąd widok na miasteczko i szeroką przestrzeń pól. Ogarnął ją lęk, że czas upływa i wszystko jest daremne. Nie mogła usiedzieć spokojnie, wstała. Kiedy stojąc spoglądała na okolicę, coś - może myśl o wiecznie trwałym życiu zawarta w przepływie pór roku - skierowało jej uwagę na mijające lata. Z dreszczem przerażenia pojęła, że piękno i świeżość młodości są już poza nią. Po raz pierwszy uczuła, że została oszukana. Nie winiła Neda Currie i nie wiedziała, kogo ma w ogóle winić. Ogarnął ją smutek. Osunąwszy się na kolana próbowała się modlić, ale zamiast modlitwy miała na ustach słowa buntu. - Nigdy do mnie nie przyjedzie. Nigdy szczęścia nie znajdę. Po co się okłamywać? - wołała i towarzyszyło temu dziwne uczucie ulgi, tej pierwszej śmiałej próbie, by odeprzeć strach, który stał się częścią jej powszednich dni. Tego roku, w którym Alicja Hindman skończyła dwadzieścia pięć lat, dwa wypadki naruszyły nudę jej życia bez zdarzeń. Matka wyszła za Busha Miltona, malarza powozów z Winesburga, a sama Alicja zgłosiła akces do miejscowego kościoła metodystów. Przystała tam powodowana lękiem przed wyobcowaniem się z życia. Powtórne zamążpójście matki podkreśliło tylko ten fakt. „Starzeję się i dziwaczeję. Ned, jak wróci, wcale mnie nie zechce. Tam, gdzie mieszka, w mieście, ludzie są stale młodzi. Tyle się wokół nich dzieje, że nie mają czasu się starzeć” - powiedziała sobie z ponurym uśmieszkiem i zaczęła rezolutnie zabiegać o nowe znajomości. W każdy czwartkowy wieczór, po zamknięciu sklepu szła na wspólne modły w podziemiach kościoła, a w niedzielę wieczorem uczestniczyła w zebraniach organizacji zwanej „Ligą Epwortha”. Kiedy Will Hurley, człowiek w średnim wieku, który pracował w aptece i należał również do metodystów, zaproponował, że odprowadzi ją do domu, nie odmówiła mu. „Nie pozwolę, oczywiście, żeby zrobił sobie z tego stałe zajęcie, ale jeśli raz na jakiś czas mnie odprowadzi, nie będzie w tym nic złego” - powiedziała sobie, wciąż nieustępliwa w lojalności wobec Neda Currie. Nie uświadamiając sobie, ku czemu zmierza, Alicja początkowo nieśmiało, lecz z rosnącym zdecydowaniem próbowała na nowo wziąć życie w swoje ręce. Postępowała w milczeniu u boku aptekarza, czasem jednak, gdy szli sztywno w ciemnościach, wyciągała dłoń i dotykała delikatnie fałdów jego palta. Kiedy zostawiał ją u wrót domu jej matki, nie odchodziła, lecz zatrzymywała się chwilę pod drzwiami. Chciała go zawołać, poprosić, żeby usiadł z nią w mroku na werandzie przed domem, ale bała się, że jej nie zrozumie. „Zależy mi nie na nim - mówiła sobie - tylko na tym, żeby nie być ciągle sama. Muszę uważać, bo inaczej oduczę się obcowania z ludźmi”. W ostatnich miesiącach przed ukończeniem dwudziestu siedmiu lat ogarnął Alicję namiętny niepokój. Mierziło ją towarzystwo aptekarza i kiedy wieczorem znów chciał ją odprowadzić, odesłała go z kwitkiem. Umysł jej zaczął intensywnie pracować i gdy zmęczona wielogodzinnym wystawaniem za ladą wracała do domu i kładła się do łóżka, zupełnie nie mogła zasnąć. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w ciemność. Wyobraźnia, jak dziecko obudzone z długiego snu, baraszkowała po pokoju. Głęboko w niej samej tkwiło coś, czego żadne urojenia nie mogły zaspokoić, coś, co domagało się od życia jakiejś dosadnej odpowiedzi. Alicja chwyciła w ramiona poduszkę i przycisnęła mocno do piersi. Wstała z łóżka i ułożyła koc w taki sposób, że w ciemności wydawało się, jakby ktoś leżał w pościeli; klęknąwszy przy łóżku pieściła ów kształt szepcząc wciąż i wciąż te same słowa jak refren: - Czemu nic się nie dzieje? Czemu zostałam tu sama? - Choć myślała czasem o Nedzie Currie, przestała już na niego liczyć. Jej pragnienie urosło - nieokreślone. Nie chciała Neda ani żadnego innego mężczyzny. Chciała być kochana, chciała, aby znalazło swój odzew to wołanie, które odzywało się w niej coraz głośniej i głośniej. Aż pewnego wieczoru, kiedy padał deszcz, spotkała ją pewna przygoda. Przeraziła się nią i skonfundowała. Wróciwszy o dziewiątej po pracy nie zastała w domu nikogo. Bush Milton wyszedł do miasta, a matka gdzieś do sąsiadki. Alicja poszła na górę do swojego pokoju i po ciemku rozebrała się. Stała chwilę pod oknem słysząc, jak deszcz tłucze o szyby, aż ogarnęła ją niezwykła żądza. Nie namyślając się, co ma zamiar zrobić, po schodach z ciemnego domu wybiegła w deszcz. Stała na małym trawniku przed domem czując zimne strugi na ciele, gdy chwyciło ją szalone pragnienie, aby nago pobiec przez ulice. Myślała, że deszcz stanie się ożywczym, wspaniałym balsamem dla jej ciała. Od lat nie czuła się tak pełna młodości i odwagi. Chciała skakać i biec, wznosić okrzyki, znaleźć inną samotność człowieczą i porwać ją w ramiona. Chodnikiem z cegieł jakiś człowiek wlókł się do domu. Alicja zaczęła biec. Ogarnął ją dziki, szaleńczy nastrój. „Co mnie obchodzi, kto to jest. Wystarczy, że samotny, więc będę z nim” - myślała. I nagle bez chwili zastanowienia, jaki będzie skutek jej szaleństwa, łagodnie zawołała: - Zaczekaj! Nie odchodź. Kimkolwiek jesteś, zaczekaj. Człowiek na chodniku zatrzymał się i stał nasłuchując. Był stary i głuchawy. Zwijając dłoń przy ustach krzyczał: - Co? Że co? Alicja osunęła się na ziemię i leżała drżąca. Zdjął ją taki strach na myśl o tym, co zrobiła, że kiedy stary poszedł swoją drogą, nie miała śmiałości wstać, tylko na czworakach przez trawę popełzła do domu. Dostawszy się do swojego pokoju zaryglowała drzwi i zastawiła wejście toaletą. Ciałem jej wstrząsał dreszcz, a ręce tak drżały, że ledwo uporała się z nocną koszulą. Kiedy weszła do łóżka, ukryła twarz w poduszce i żałośnie płakała. „Co się ze mną dzieje? Muszę uważać, bo zrobię coś strasznego” - myślała i odwróciwszy się twarzą do ściany próbowała się przemóc, aby dzielnie zmierzyć się z faktem, że wielu ludziom dane jest żyć i umierać samotnie, nawet w Winesburgu. ZACNA RODZINA Jeśli zdarzyło wam się mieszkać w metropoliach i chadzać na spacery do parku letnim popołudniem, może widzieliście, jak w rogu żelaznej klatki mruga potężny, groteskowy okaz małpiszona, taki stwór, co ma brzydkie, obwisłe, bezwłose worki pod oczami i jaskrawo purpurowe pośladki. Ten małpiszon to istne monstrum. W pełni swej brzydoty osiągnął coś z przewrotnego piękna. Dzieci przystają przed klatką jak zaczarowane, panowie odchodzą z grymasem odrazy, a panie marudzą chwilkę, próbując zapewne uzmysłowić sobie, kogo ze znanych im mężczyzn to-to w jakiś sposób przypomina. Gdybyście tak za młodych lat mieszkali w miasteczku Winesburg, Ohio, ten okaz w klatce dla nikogo z was nie byłby zagadką. - Wykapany Wash Williams - powiedzielibyście od razu. - Przycupnął sobie w tym kącie i wygląda, małpiszon, zupełnie jak stary Wash, co w letni wieczór siedzi na trawie na dziedzińcu stacyjnym, kiedy już zamknie urząd na noc. Nic brzydszego nie znalazłoby się w całym mieście nad Washa Williamsa, telegrafistę w Winesburgu. Potężny kałdun, szyja cienka, nogi cherlawe. Zawsze brudny. Wszystko w nim było zbrukane. Nawet białka oczu wyglądały niechlujnie. Zagalopowałem się. Nie wszystko w Washu było zabrukane. Dbał o ręce. Palce miał tłuste, ale coś wrażliwego i kształtnego kryło się w jego dłoni spoczywającej na stole przy aparacie w urzędzie telegraficznym. W młodości nazwano Williamsa najlepszym telegrafistą w całym stanie i wbrew zesłaniu na obskurny urząd w Winesburgu Wash pozostał dumny ze swojego kunsztu. Williams nie zbliżał się do ludzi z miasteczka, w którym żył. - Nie będę miał z nimi nic wspólnego - mówił patrząc kaprawym okiem na mężczyzn idących peronem obok telegrafu. Wieczorami zmierzał w górę Main Street do traktierni Eda Griffitha i pochłonąwszy niewiarygodną bombę piwa toczył się do swojego pokoju w hotelu Willarda i do łóżka na noc. Wash Williams był dzielnym człowiekiem. Przytrafiło mu się coś takiego, że znienawidził życie i nienawidził go całym sercem, z zapamiętaniem godnym poety. Przede wszystkim nienawidził kobiet. - Suki! - tak się o nich wyrażał. Do mężczyzn miał trochę odmienny stosunek. Litował się nad nimi. - A bo czyż każdy chłop nie daje swoim życiem pokierować tej czy innej suce? - zapytywał. W Winesburgu nikt nie zważał na Washa ani na jego nienawiść do bliźnich. Kiedyś pani White, żona bankiera, zwróciła się ze skargą do spółki telegraficznej, że urząd w Winesburgu jest brudny i pachnie odrażająco, ale nic z tej skargi nie wyszło. Tu i ówdzie ceniono telegrafistę. Podświadomie człowiek czuł w nim jakieś żarliwe oburzenie na coś, przeciwko czemu sam nie miałby odwagi się buntować. Kiedy Wash Williams przemierzał ulice, chciałoby się instynktownie oddać mu cześć, uchylić kapelusza albo skłonić się przed nim. Uczucia takie podzielał inspektor, sprawujący nadzór nad telegrafistami na linii kolejowej przechodzącej przez Winesburg. Skierował on Washa na ów obskurny urząd w Winesburgu, aby uniknąć wydalenia go z posady, i zamierzał go tam utrzymać. Kiedy doręczono mu zażalenie żony bankiera, podarł je i nieprzyjemnie się roześmiał. Dla jakichś powodów myślał o swojej żonie drąc ten papierek. Wash Williams miał kiedyś żonę. W młodym jeszcze wieku poślubił niewiastę z Dayton w Ohio. Wysoka i szczupła, miała niebieskie oczy i jasne włosy. Wash sam był całkiem przystojnym młodzieńcem. Miłość do tej kobiety tak go pochłonęła, jak później nienawiść do wszystkich kobiet. W całym Winesburgu ledwie jeden człowiek znał dzieje tego przypadku, który tak oszpecił osobę i charakter Washa. Pewnego razu Jerzy Willard usłyszał rzecz całą z ust Williamsa, a do opowiedzenia jej doszło w ten oto sposób: Jerzy Willard wybrał się któregoś wieczora na spacer z Bellą Carpenter, modystką z magazynu kapeluszy damskich, pani Kate McHugh. Młody człowiek nie kochał się w tej dziewczynie, która właściwie miała amanta, barmana z traktierni Eda Griffitha, ale spacerując pod drzewami wymieniali ze sobą od czasu do czasu uściski. Przez tę noc i przez własne ich myśli coś się w obojgu obudziło. Wracając na Main Street mijali skwerek przy stacji kolejowej i zobaczyli Washa Williamsa śpiącego zapewne na trawie pod drzewem. Następnego wieczoru operator i Jerzy Willard wypuścili się razem. Poszli wzdłuż szyn i usiedli na stercie gnijących podkładów kolejowych zwalonych nad torem. Wtedy właśnie telegrafista opowiedział młodemu reporterowi historię swej nienawiści. Kilka już razy Jerzy Willard bliski był rozmowy z dziwnym, niewydarzonym człowiekiem, mieszkającym w hotelu jego ojca. Młodzieniec przypatrywał się ohydnej, złośliwej twarzy zagapionej na salę jadalną i pożerała go ciekawość. Coś, co czaiło się w zapatrzonych oczach, dało mu znać, że człowiek ten, który nie ma nic do powiedzenia innym, ma przecież coś do powiedzenia jemu. W letni wieczór na stercie podkładów kolejowych czekał pełen nadziei. Kiedy telegrafista trwał w milczeniu i wyglądało na to, że odeszła go chęć do pogawędki, sam spróbował nawiązać rozmowę. - Był pan kiedyś żonaty, panie Williams? - zaczął. - Chyba tak, a pańska żona zmarła, zgadza się? Wash Williams splunął serią paskudnych przekleństw. - Tak, zmarła - potwierdził. - Martwe to jak wszystkie kobiety. Taki półtrup, co pcha się na oczy mężczyznom i swoją obecnością zatruwa ziemię. - Wpatrując się w oczy chłopca, spurpurowiał z wściekłości. - Nie miej durnych złudzeń w głowie - przykazał. - Moja żona... zmarła, tak, na pewno. Mówię ci: wszystkie kobiety są martwe, moja matka, twoja matka, ta wysoka, ciemna dziewczyna, modystka, z którą cię wczoraj widziałem, wszystkie one, wszystkie są martwe. Mówię ci: coś w nich cuchnie zgnilizną. Byłem żonaty, pewno. Moja żona zmarła, zanim za mnie wyszła, plugawe nasienie kobiety jeszcze bardziej plugawej. Zaraza zesłana, żeby mi obrzydzić życie. Byłem durniem, rozumiesz, tak jak ty teraz, więc ożeniłem się z nią. Chciałbym, żeby mężczyźni choć trochę się na kobietach poznali. Posłane są, żebyśmy nie mogli sprawić, aby świat ten wart był zachodu. Taki podstęp w Naturze. Tfuj! Co pełza, czołga się, wije - to one z tymi delikatnymi rączkami i tymi niebieskimi oczyma. Czemu nie zabijam każdej kobiety, jaka mi się nawinie - nie wiem. Na wpół przerażony, a jednak zafascynowany światłem gorejącym w oczach ohydnego starca, Jerzy Willard słuchał płonąc z ciekawości. Zapadła ciemność, więc pochylił się naprzód próbując dojrzeć oblicze mówiącego. Gdy w gęstniejącym mroku nie mógł już dostrzec purpurowej, obrzękłej twarzy i gorejących oczu - nawiedziła go osobliwa myśl. Wash Williams mówił głębokim, równym głosem, który sprawiał, że jego słowa wydawały się jeszcze bardziej straszne. W tych ciemnościach młodemu reporterowi zwidywało się, że na stercie podkładów kolejowych siedzi obok urodziwego młodzieńca o czarnych włosach i czarnych błyszczących oczach. Coś niemal pięknego miał w głosie ohydny Wash Williams, opowiadając historię swej nienawiści. Siedząc w mroku na kolejowych podkładach telegrafista z Winesburga przedzierzgnął się w poetę. Nienawiść wzniosła go na te wyżyny. - Bom widział, jak całowałeś usta tej Belli Carpenter, i właśnie dlatego opowiadam ci tę historię - rzekł. - To samo, co mnie, może z kolei przytrafić się tobie. Chcę, żebyś się miał na baczności. Już teraz jakieś fantazje mogą ci chodzić po głowie. Pragnę je zniszczyć. Williams zaczął opowiadać historię małżeńskiego pożycia z wysoką blondynką o niebieskich oczach, którą spotkał będąc młodym telegrafistą w Dayton, Ohio. Tu i ówdzie w jego opowieść wplatały się elementy piękna przemieszane z łańcuszkami paskudnych przekleństw. Ożenił się z córką dentysty, najmłodszą spośród trzech sióstr. W dniu ślubu, ze względu na swoje kwalifikacje, otrzymał awans na stanowisko depeszowego, wyższą pensję i przeniesienie do urzędu w Columbus, Ohio. Osiadł tam z młodą żoną i wziął domek na raty. Młody telegrafista był szaleńczo zakochany. Z jakimś religijnym zapałem udało mu się przebrnąć przez zasadzki młodości i zachować czystość aż do ślubu. Dał Willardowi próbkę owych czasów w domku w Columbus, Ohio, z młodą żoną u boku. - W ogrodzie za domem sadziliśmy warzywa - mówił - wiesz, groch, kukurydzę i takie tam inne. Zjechaliśmy do Columbus wczesnym marcem i skoro tylko dni się ociepliły, zacząłem pracować w ogrodzie. Kiedy odkrywałem łopatą czarną ziemię, ona biegała wokół roześmiana udając, że boi się odkopanych robaków. Pod koniec kwietnia przyszło sadzenie. Na wąskich przesmykach wśród dołków na nasiona stała trzymając w dłoni papierową torbę. Torba była pełna nasion. Podawała mi ziarna po kilka na raz, żebym mógł je wsunąć w ciepłą miękką ziemię. Głos człowieka w ciemnościach załamał się na chwilę. - Kochałem ją - podjął. Nie twierdzę, że nie jestem durniem. Kocham ją wciąż. Tam o zmierzchu w wiosenny wieczór czołgałem się po czarnej ziemi do jej stóp i płaszczyłem się przed nią. Całowałem jej buciki i kostki nad bucikami. Drżałem, jeśli rąbek jej sukni dotknął mojej twarzy. Kiedy po dwóch latach takiego życia odkryłem, że potrafiła wyszukać sobie trzech kochanków, którzy regularnie odwiedzali nasz dom, gdy ja byłem w biurze, nie chciałem tknąć ani ich, ani jej. Po prostu odesłałem ją do domu, do jej matki, bez słowa. Cóż było mówić? Miałem w banku czterysta dolarów i dałem jej to. Nie pytałem o powody. O nic nie pytałem. Kiedy sobie poszła, beczałem jak głuptas. Niebawem miałem okazję sprzedać domek, posłałem jej te pieniądze. Wash Williams i Jerzy Willard wstali ze sterty podkładów kolejowych i poszli wzdłuż torów w stronę miasta. Telegrafista kończył swoją opowieść szybko, bez tchu: - Jej matka przysłała po mnie - mówił. - Napisała list z prośbą, żebym przyjechał do nich, do Dayton. Kiedy dostałem się tam, był wieczór, prawie ta sama pora. -Głos Williamsa wzniósł się niemal do krzyku. - Siedziałem u nich w salonie dwie godziny. Wprowadziła i zostawiła mnie tam jej matka. Dom był stylowy. Zacna, jak to się mówi, rodzina. Pluszowe krzesła i kanapa. Drżałem na całym ciele. Nienawidziłem tych, którzy, jak sądziłem, skrzywdzili ją. Zbrzydło mi życie w pojedynkę i chciałem ją mieć z powrotem. Im dłużej tak czekałem, tym bardziej byłem łagodny i czuły. Zdawało mi się, że jeśli wejdzie i tylko dotknie mnie dłonią, chyba zemdleję. Tak bardzo chciałem zapomnieć i przebaczyć. Wash zatrzymał się i stał wlepiwszy wzrok w Jerzego Willarda. Ciałem chłopca wstrząsnął dreszcz. Głos Williamsa był znów łagodny i głęboki. - Weszła do pokoju nago - ciągnął. - Matka ją tak przysłała. Kiedy siedziałem tam, zdejmowała z dziewczyny ubranie i może nakłaniała ją do tego. Najpierw usłyszałem szepty pod drzwiami, prowadzącymi do małego przedsionka, a potem drzwi łagodnie się uchyliły. Dziewczyna zawstydzona stała całkiem bez ruchu ze wzrokiem wbitym w podłogę. Matka do pokoju nie weszła. Kiedy wypchnęła dziewczynę za drzwi, została w przedsionku, i czekała, licząc, że my sobie... no tak, widzisz... czekała. Jerzy Willard i telegrafista weszli na główną ulicę Winesburga. Światła z witryn sklepowych leżały jasne i błyszczące na chodniku. Przechodzili ludzie śmiejąc się i gwarząc. Młody reporter czuł się chory i słaby. Wydawało mu się, że jest tak samo stary i niewydarzony. - Nie udało mi się zabić matki - powiedział Wash Williams rozglądając się po ulicy. - Tylko raz uderzyłem ją krzesłem i zaraz przybiegli sąsiedzi, krzesło odebrali. Tak głośno wrzeszczała, rozumiesz. Nie mam co liczyć na nową okazję, już jej nie zabiję. Umarła w gorączce w miesiąc potem. MYŚLICIEL Posiadłość, w której Seth Richmond z Winesburga rezydował ze swoją matką, była niegdyś chlubą miasteczka, ale odkąd młody Seth tam zamieszkał, jej sława nieco przygasła. Wielka kamienica, którą bankier White wybudował przy Buckeye Street, usunęła ją w cień. Posiadłość Richmondów leżała w dolince na samym końcu Main Street. Farmerzy zdążający do miasta polną drogą z południa mijali lasek drzew orzechowych, potem stadion obudowany wysokim płotem oblepionym ogłoszeniami i gnali konie prosto dolinką obok posiadłości Richmondów do miasta. Ponieważ w całej okolicy, na północ i południe od Winesburga, kwitła hodowla drzew owocowych i truskawek, Seth widział wozy pełne truskawkarzy - chłopców, dziewcząt i kobiet - jak jadą rankiem na pola i wracają okryte kurzem o zachodzie. Rozkrzyczane to bractwo i niewybredne dowcipy podawane z wozu do wozu mocno go nieraz irytowały. Żałował, że sam nie może śmiać się hałaśliwie, wykrzykiwać bzdurnych dowcipów i wmieszać się w ten strumień mknącego z chichotem wigoru, co migał w górę i w dół drogi. Domostwo Richmondów wybudowano z wapnia, i choć w miasteczku się mówiło, że zeszło na psy, w istocie stawało się z każdym rokiem piękniejsze. Czas zdążył już zabarwić nieco kamień użyczając mu złotawego połysku, a wieczorem lub w pochmurne dni ubierając ocienione miejsca pod okapem w wędrujące płaty brunatne i czarne. Dom ten wybudował dziadek Setha, kamieniarz, a ojciec chłopca, Clarence Richmond, otrzymał go w spadku wraz z kamieniołomem, leżącym o osiemnaście mil na północ nad jeziorem Erie. Ten cichy, porywczy człowiek, nadzwyczaj przez sąsiadów lubiany, zginął w bójce ulicznej z redaktorem naczelnym dziennika w Toledo w stanie Ohio. Poszło o notatkę, w której nazwisko Clarencea Richmonda znalazło się w podejrzanym związku z nazwiskiem pewnej nauczycielki, i jako że nieboszczyk sam wszczął awanturę waląc do redaktora z pistoletu., próba pociągnięcia zabójcy do odpowiedzialności spełzła na niczym. Po śmierci właściciela kamieniołomu okazało się, że znaczna część dziedzicznego majątku rozeszła sie na spekulacje i niepewne lokaty poczynione za namową przyjaciół. Korzystając ze skromnych dochodów Wirginia Richmond usunęła się w zacisze miasteczka i zajęła wychowywaniem syna. Głęboko wstrząśnięta śmiercią męża, nie wierzyła za grosz tym historyjkom, jakie krążyły o nim po śmierci. W jej mniemaniu ten wrażliwy, chłopięcy mężczyzna miał tylko pechową naturę, zbyt piękną, żeby się nadawała do życia. - Nasłuchasz się najrozmaitszych rzeczy, ale nie dawaj wiary temu, co ci powiedzą - mówiła do syna. - Z niego był dobry człowiek, pełen troski o innych, tylko niepotrzebnie brał się do interesów.) Choćbym nie wiem co sobie wymarzyła i nie wiem jak projektowała twoją przyszłość, nie mogłabym nic lepszego wyśnić ponad to, żeby z ciebie wyrósł taki dobry człowiek jak twój ojciec. W kilka lat po śmierci męża pani Richmond, przerażona tym, że jej dochody się kurczą, wzięła się do pracy zarobkowej. Nauczyła się stenografii i dzięki wpływom przyjaciół męża otrzymała posadę stenotypistki w sądzie okręgowym. Jeździła tam co rano pociągiem na posiedzenia, a kiedy nie było sesji, pracowała po całych dniach w ogrodzie wśród krzaków róż. Miała wysoką, sprężystą figurę, brzydką twarz i bujne brązowe kędziory. W stosunkach między matką a synem istniał pewien element, który już w osiemnastoletnim chłopcu określał jego postępowanie z ludźmi. Niemal niezdrowy szacunek wobec syna nie pozwalał matce na zabieranie głosu w jego obecności. Jeśli go ofuknęła, wystarczyło, żeby tylko spojrzał jej mocno w oczy, a zaraz dostrzegał w nich ów zakłopotany wyraz, który już zauważył u innych, ilekroć na kogoś spojrzał. Rzecz w tym, że syn myślał z uderzającą przenikliwością, czego matka nie potrafiła. Spodziewała się u wszystkich pewnych ustalonych sposobów reagowania na życie. Ma się synka, synek dostaje burę, więc drży i spuszcza oczy. Kiedy już porządnie go się zbeszta, synek się popłacze i daruje mu się winy. Już po łzach, synek w łóżeczku, więc trzeba wśliznąć się do jego pokoju i wycałować go. Wirginia Richmond nie mogła pojąć, czemu jej syn zachowuje się zupełnie inaczej. Po najsroższej naganie wcale nie dygotał i nie spuszczał oczu, tylko patrzył w nią mocno, aż ją zaczynały ogarniać niemiłe wątpliwości. A z wślizgiwaniem się do jego pokoju - bałaby się prawie coś takiego zrobić, odkąd Seth skończył lat piętnaście. Pewnego razu, kiedy miał szesnaście lat, Seth uciekł z domu z dwoma kolegami. Cała trójka wdrapała się do pustego towarowego wagonu i przejechała z czterdzieści mil do pewnego miasta, gdzie odbywał się jarmark. Jeden z chłopców miał przy sobie butelkę z wódką zmieszaną z jeżynowym winem i siedzieli we trzech w drzwiach wagonu fikając nogami i pociągając z niej. Dwaj koledzy śpiewali i machali rękami do próżniaków obijających się wokół stacji, które mijał pociąg. Obmyślali sobie, jakby zwędzić kobiałki farmerom, którzy z rodzinami zjeżdżali na jarmark. - Czeka nas królewskie życie - chwalili się. - Grosza nie wydamy, żeby sobie obejrzeć jarmark i wyścigi konne. Kiedy Seth zniknął, Wirginia Richmond chodziła po domu szarpana nieokreślonym lękiem. Choć na drugi dzień wiedziała już, dzięki dochodzeniom szeryfa, na jaką to przygodę chłopcy się wypuścili, nie mogła się uspokoić. Calutką noc leżała bezsennie, wsłuchując się w tykanie zegara, i mówiła sobie, że Seth wzorem ojca skończy nagłą i niespodziewaną śmiercią. Tak się zacietrzewiła, chcąc, by Seth tym razem dobrze popamiętał jej gniew, że wzięła papier i ołówek - i choć nie pozwoliła szeryfowi na interwencję - wypisała całą litanię ostrych, bolesnych wyrzutów, którymi miała zamiar przywitać syna. Wykuła je na pamięć chodząc po ogrodzie i powtarzając głośno zupełnie jak aktor uczący się roli. I kiedy z końcem tygodnia Seth powrócił, trochę znużony, z sadzą w uszach i pod oczami, znów nie była w stanie zrobić mu wymówki. Wchodząc do domu powiesił czapkę na gwoździu przy kuchennych drzwiach i stał patrząc jej mocno w oczy. - Chciało mi się wracać już po godzinie, jak tylkośmy wyjechali - wyjaśnił. - Byłem w kropce. Wiedziałem, że ty się będziesz martwić, ale wiedziałem też, że jak nie pojadę dalej, będę się sam siebie wstydził. Przebrnąłem przez to wszystko dla własnego dobra. Wygodnie mi nie było, spaliśmy na mokrej słomie, napatoczyło się dwóch pijanych Murzynów i też z nami się pokładli. Jak ukradłem farmerowi z wozu kobiałkę, nie mogłem przestać myśleć, że jego dzieci cały dzień chodzą bez jedzenia. Zbrzydł mi ten cały interes, ale uparłem się, że nie dam za wygraną, póki tamci dwaj nie zechcą wracać. - Bardzo mi miło, że nie dałeś za wygraną - powiedziała matka z lekkim przekąsem i pocałowawszy go w czoło zaczęła niby to się krzątać wokół domowej roboty. Letnim wieczorem Seth Richmond wybrał się do hotelu Willarda, żeby odwiedzić przyjaciela, Jerzego. Całe popołudnie lał deszcz, ale jak. Seth szedł przez Main Street, niebo częściowo się przejaśniło i złocisty blask zapalił się na zachodzie. Skręciwszy za róg wszedł do hotelu i zaczął wspinać się na schody wiodące do pokoju przyjaciela. W biurze hotelowym właściciel i dwaj podróżni wiedli dyskurs o polityce. Seth przystanął na klatce schodowej i przysłuchiwał się głosom mężczyzn na dole. Zacietrzewili się i mówili gwałtownie. Tom Willard wsiadł na obu podróżnych. - Jestem demokratą, ale od waszego gadania mdło mi się robi - mówił. - Nie rozumiecie McKinleya. McKinley i Mark Hanna to przyjaciele. Zapewne w waszych głowach to się nie mieści. Jeśli ktoś wam powiada, że przyjaźń może być głębsza i większa, i bardziej warta zachodu niż centy i dolary albo nawet bardziej warta zachodu niż polityka państwowa, to wy zaczynacie prychać i śmiać się. Gospodarzowi przerwał jeden z gości, wysoki, siwowąsy jegomość, który pracował w hurtowym handlu spożywczym. - Czy pan myśli, że ja siedziałem w Cleveland przez te wszystkie lata nie wiedząc, kto to jest Mark Hanna? - zapytał. - Pańskie gadanie jest funta kłaków niewarte. Hanna leci na forsę i na nic więcej. Ten cały McKinley to jego narzędzie. Hanna wystrychnął go na dudka, zapamiętaj pan sobie. Młody człowiek nie czekał końca sporu, tylko wszedł po schodach na mały ciemny korytarz. Coś w tych głosach rozprawiających na dole pobudziło go do myślenia. Czuł się osamotniony i zaczął przypuszczać, że samotność ma we krwi, że nigdy się od niej nie wyzwoli. Zatrzymał się we wnęce przy oknie wychodzącym na podwórze. Na tyłach swojego sklepu stał z butelką po mleku w ręce Abner Groff, piekarz miejski. Nabiegłe krwią oczka lustrowały tylną uliczkę. Z piekarni ktoś go zawołał, ale Groff udawał, że nie słyszy, miał zły, posępny wyraz w oczach. W Winesburgu mówiło się, że Seth Richmond to „cicha woda”. - Wykapany ojciec - powiadali ludzie, kiedy przechodził ulicą. - Poniesie go któregoś dnia. Czekajcie, a zobaczycie. Miejskie pogaduszki i szacunek, z jakim mężczyźni i chłopcy instynktownie go witali, tak jak zawsze wita się milczących ludzi, zaważył na podejściu Setha do życia i do samego siebie. Seth, jak większość chłopców, był poważniejszy, niż to się chłopcom z reguły przyznaje, ale niezupełnie odpowiadał temu, co sobie o nim myśleli ludzie z miasteczka czy nawet matka. Żadna głębsza przyczyna nie kryła się za jego nałogowym milczeniem i Seth nie miał co do siebie żadnych określonych zamiarów. Jeśli koledzy wrzeszczeli i brali się za łby, stawał cicho na uboczu. Spokojnymi oczyma obserwował gestykulujące, rzutkie postacie. Nie interesował się zbytnio tym, co się działo, i czasem myślał sobie, czy w ogóle potrafi czymkolwiek mocno się zainteresować. Teraz, kiedy stał w półmroku pod oknem obserwując piekarza, pragnął, żeby tak sam mógł oddać się czemuś bez reszty, nawet napadom ponurego gniewu, z których piekarz słynął. „Lepiej by było, gdybym potrafił zapalać się i kłócić o politykę jak chwacki stary Willard” - pomyślał, kiedy odszedł od okna i ruszył znów korytarzem w stronę pokoju, który zajmował jego przyjaciel, Jerzy Willard. Jerzy był starszy od Setha Richmonda, ale w tej dziwnej przyjaźni między nimi on właśnie ubiegał się o względy, a młodszy je tylko przyjmował. Gazeta, w której pracował Jerzy, miała jedną taktykę. Starała się w każdym numerze wymienić z nazwiska tylu mieszkańców miasteczka, ilu tylko się da. Jak wściekły pies młody Willard ganiał tu i tam, zapisując w notesie, kto wyjechał do powiatu za interesem, a kto wrócił z sąsiedniego miasteczka. Cały Boży dzień upychał te drobiazgi w notesie. „A.P. Kringlet otrzymał transport słomkowych kapeluszy. Ed Byerbaum i Tom Marshall byli w piątek w Cleveland. Wujaszek Sinnings buduje u siebie nową stodołę”. Przeświadczenie o tym, że Jerzy zostanie kiedyś pisarzem, dało mu zaszczytną pozycję w Winesburgu; z Sethem Richmondem rozmawiał stale o tej sprawie. - To najłatwiejszy kawałek chleba - oświadczał nabierając zapału i tupetu. - Jeździsz sobie tu i tam, i nikt ci nie stoi nad głową. Choćbyś siedział w Indiach czy pływał po morzach południowych, masz tylko pisać i gwiżdżesz na wszystko. Czekaj, niech tylko sobie wyrobię nazwisko, a zobaczysz, jak będę używał. W pokoju Jerzego, skąd jedno okno wychodzi na podwórze, a drugie na tory i garkuchnię Biffa Cartera naprzeciwko dworca, siedział w krześle Seth i patrzył w podłogę. Jerzy - który od godziny bezmyślnie bawił się ołówkiem - powitał go z wylewnością. - Próbowałem napisać opowiadanie miłosne - wyjaśnił śmiejąc się nerwowo. Zapaliwszy fajkę zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju. - Wiem, co zrobię. Zakocham się. Siedziałem sobie, obmyśliłem wszystko i muszę się zakochać. Jakby speszony tym oświadczeniem podszedł do okna i wyjrzał odwróciwszy się plecami do przyjaciela. - Wiem, w kim się zakocham - powiedział ostro. - W Helence White. Klasa dziewczyna, drugiej takiej nie znajdziesz w całym mieście. Uderzony nowym pomysłem młody Willard odwrócił się i podszedł do gościa. - Słuchaj. Ty znasz Helenkę lepiej ode mnie. Chcę, żebyś jej to powtórzył. Ot, wdaj się z nią w pogawędkę i nadmień, że ja się w niej kocham. Zobacz, co ona na to powie, jak się zachowa, a potem daj mi znać. Seth Richmond wstał i ruszył do drzwi. Słowa przyjaciela paskudnie go zirytowały. - No, czołem - powiedział krótko. Jerzy zdumiał się. Podskoczył naprzód i stojąc w mroku próbował zajrzeć Sethowi w twarz. - Co ci jest? Dokąd lecisz? Zostań, pogadamy - nalegał. Przypływ oburzenia na przyjaciela, na ludzi z miasteczka, co plotą stale trzy po trzy, a zwłaszcza na swoją własną mrukliwość, doprowadził Setha niemal do rozpaczy. - Ech, gadaj z nią sam! - wybuchnął, a potem szybko wyszedł z pokoju i trzasnął Jerzemu drzwiami przed nosem. - Właśnie, że się z nią zobaczę - mruknął - i porozmawiam, ale nie o nim. Zbiegł po schodach i wyszedł frontowymi drzwiami mrucząc gniewnie. Przeciął zakurzoną uliczkę, przelazł przez żelazną barierkę i usiadł na trawie przed dworcem. Willarda uważał za kompletnego durnia i żałował, że mu tego dosadniej nie powiedział. Jakkolwiek z Helenką White, córką bankiera, łączyła go znajomość na pozór całkiem przelotna, Helenka często gościła w jego myślach i czuł, że zajmuje w nich zakątek absolutnie intymny i osobisty. - Zatracony bałwan z opowiadaniami miłosnymi do kupy - mruknął spozierając przez ramię w stronę pokoju Willarda. - Czemu mu język wreszcie kołkiem nie stanie? W Winesburgu był właśnie czas zbioru truskawek i na dworcu mężczyźni i chłopcy ładowali w skrzynkach ekspresową przesyłkę czerwonych wonnych owoców do dwóch stojących na bocznicy wagonów. Czerwcowy księżyc świecił na niebie, choć od zachodu groziła burza, i nie zapalono ulicznych latarni. Postacie mężczyzn, którzy stali w drzwiach wagonów i odbierali skrzynki, były ledwie widoczne w przyćmionym świetle. Na żelaznej barierce chroniącej klomb przysiadło kilku ludzi. Zaćmili fajki. Miejscowe anegdotki sypały się jak z rękawa. Gdzieś w oddali zagwizdał pociąg i ekipa ładująca skrzynki do wagonów poderwała się do szybszej roboty. Seth wstał ze swojego miejsca na trawie, minął bez słowa przykucniętych na barierce ludzi i poszedł na Main Street. Zapadło w nim postanowienie. „Wyniosę się stąd - powiedział sobie. - Jaki tu ze mnie pożytek? Pojadę gdzieś do dużego miasta i wezmę się do roboty. Jutro powiem o tym matce”. Szedł wolno główną ulicą, minął sklep tytoniowy, potem ratusz i skręcił w Buckeye Street. Przygnębiała go myśl, że nie jest związany z życiem rodzinnego miasteczka, ale przygnębienie to nie sięgało głęboko, gdyż sam nie poczuwał się do winy. W sutym, cieniu wielkiego drzewa przed domem doktora Wellinga zatrzymał się i stał obserwując, jak Turk Smollet, półgłupek, toczy taczkę po jezdni. Staruszek z nieobliczalną chłopięcą fantazją władował na taczkę stos długich desek i pędząc drogą nadzwyczaj zgrabnie balansował tym ładunkiem. - Wolniej no, Turk! Trzymaj się, chłopcze! - wołał do siebie i tak się śmiał, aż deski niebezpiecznie chybotały. Seth znał Turka Smolleta, nieodpowiedzialnego po trosze, starego drwala, którego śmiesznostki wnosiły tyle uroku w życie miasteczka. Wiedział, że na głównej ulicy z chwilą pojawienia się Turka zagotuje się zaraz od zachwytów i okrzyków; wiedział, że staruszek w istocie nakłada kawał drogi, byleby tylko przemknąć główną ulicą i zademonstrować swoją sztukę balansowania deskami. „Jerzy na moim miejscu miałby coś do powiedzenia - myślał Seth. - Czuje się tutaj jak swojak. Zawołałby do Turka, a Turk by mu odkrzyknął. Byliby obaj w duchu zadowoleni z tego, co sobie powiedzieli. Ze mną inaczej. Czuję się obco. Nie mam zamiaru robić hałasu, ale muszę stąd się wynieść”. Seth powlókł się dalej w półmroku, czując się zupełnie jak wygnaniec. Zaczął się nad sobą użalać, póki go nie rozśmieszyła niedorzeczność własnych myśli. Ostatecznie rozstrzygnął, że jest po prostu za poważny na swoje lata i nie ma co nad sobą się litować. „Los mi nakazuje iść do roboty. Może się czegoś dorobię usilną pracą, mógłbym dawno już wziąć się do tego”. Seth podszedł pod dom bankiera Whitea i stał w ciemnościach u frontowych drzwi. Na drzwiach wisiała ciężka mosiężna kołatka, innowacja wprowadzona do miasteczka przez Helenki matkę, która założyła ponadto klub miłośniczek poezji. Seth uniósł kołatkę i pozwolił jej opaść. Jej ciężki łoskot zabrzmiał jak odległa salwa armatnia. „Cóż za niezdara i głupiec ze mnie - pomyślał. - Jeśli pani White wyjdzie do drzwi, nie wiem, co powiedzieć”. Otworzyła Helenka i zobaczyła Setha na skraju werandy. Zaczerwieniła się z przyjemności i wyszła cicho zamykając drzwi. - Wynoszę się z tego miasta. Nie wiem, co będę robił, ale wynoszę się stąd i biorę do jakiejś pracy. Chyba pojadę do Columbus - powiedział. - Może dostanę się tam na uniwersytet. Tak czy owak... wyjeżdżam. Matce dziś jeszcze o tym powiem. - Zawahał się i rozejrzał niepewnie dokoła. - Nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby wyjść ze mną na spacer? Seth i Helenka chodzili pod drzewami po ulicach. Ciężkie chmury zakrywały tarczę księżyca, w głębokim mroku szedł przed nimi człowiek z krótką drabinką na ramieniu. Spiesząc naprzód przystawał, opierał drabinkę o słupy i zapalał miejskie latarnie, tak że drogę mieli na wpół oświetloną, na wpół zaciemnioną, przez latarnie i przez głębokie cienie padające od niskich gałęzi. Wiatr zaczął swawolić wśród wierzchołków drzew płosząc śpiące ptaki, fruwały więc wokół piszcząc żałośnie. W kręgu latarni wirowały dwa nietoperze goniąc rosnącą chmarę muszek. Na wpół wyrażona zażyłość między nim a panienką, z którą po raz pierwszy wyszedł na spacer, datowała się jeszcze z tych czasów, kiedy Seth chodził w krótkich spodenkach. W pewnym okresie Helenkę ogarnął szał pisania karteczek, które adresowała do Setha. Znajdował je w szkole między kartami książek, jedną doręczyło mu jakieś dziecko spotkane na ulicy, a parę innych przyniosła miejscowa poczta. Karteczki były pisane okrągłym, chłopięcym charakterem i zdradzały umysł podekscytowany czytaniem powieści. Seth nie odpowiadał na nie, choć poruszały go i pochlebiały mu niektóre zdania nagryzmolone ołówkiem na papierze listowym pani bankierowej. Wsunąwszy je w kieszeń marynarki chodził po ulicach albo stawał pod płotem na dziedzińcu szkolnym czując płomień u boku. Myślał sobie, jak to pięknie, że on właśnie został ulubieńcem najbogatszej i najbardziej pociągającej dziewczyny w całym mieście. Helenka i Seth przystanęli u płotu, nie opodal niskiego ciemnego budynku. Mieściła się tam niegdyś wytwórnia klepek, ale teraz nie było nic. Po drugiej stronie ulicy, na ganku przed domem, jakiś mężczyzna i kobieta wspominali swoje dzieciństwo; ich głosy dochodziły wyraźnie do uszu speszonych nieco dwojga młodych. Dał się słyszeć szurgot odsuwanych krzeseł i tamci dwoje zeszli wysypaną żwirem ścieżką do bramki. Stojąc za furtką mężczyzna przechylił się i pocałował kobietę. - Za dawne czasy - powiedział i odwróciwszy się odszedł spiesznie chodnikiem. - To Bella Turner - szepnęła Helenka i śmiało wsunęła dłoń w rękę Setha. - Nie wiedziałam, że ma adoratora. Wydawało mi się, że jest na to za stara. - Seth zaśmiał się niewyraźnie. Dłoń dziewczyny była ciepła i owładnęło nim dziwne oszołomienie. Napadła go chęć, żeby powiedzieć jej coś, czego wcale nie zamierzał mówić. - Jerzy Willard w tobie się kocha - oświadczył i wbrew podnieceniu miał głos niski i spokojny. - Pisze opowiadanie i pragnie być zakochany. Chciałby wiedzieć, jak to wygląda. Nalegał, żeby ci o tym wspomnieć i zobaczyć, co ty na to. Znowu Helenka i Seth spacerowali w milczeniu. Podeszli pod ogród otaczający starą posiadłość Richmondów i wsmyknąwszy się przez szczelinę w żywopłocie usiedli na drewnianej ławce pod krzakiem. Na ulicy, kiedy szedł obok dziewczyny, nowe i śmiałe myśli przyszły Sethowi do głowy. Zaczął żałować, że postanowił opuścić miasto. „To by była nowość, całkiem rozkoszna, żeby tak zostać i spacerować często po ulicach z Helenką” - myślał sobie. Już widział, jak ją obejmuje w pasie i czuje na szyi jej splecione ramiona. Dziwny zbieg miejsc i wydarzeń kazał mu wiązać myśl o romansie z pewnym zakątkiem, który odwiedził przed kilkoma dniami. Wysłano go za interesem do domku farmera, co mieszkał na stoku wzgórza za stadionem, i Seth wracał stamtąd ścieżką przez pole. U stóp wzgórza, poniżej domku farmera, przystanął pod klonem i rozglądał się dokoła. Delikatne brzęczenie wpadało mu w uszy. Przypuszczał przez chwilę, że na drzewie osiadł rój pszczół. A potem spojrzawszy w dół zauważył wszędzie wokół pszczoły wśród wysokiej trawy. Stał pośród ziół, wysokich po pas, na polu, które zbiegało stokiem pagórka. Zioła kwitły drobnym purpurowym kwieciem i wydzielały odurzającą woń. Osiadły na nich chmary pszczół i śpiewały przy pracy. Seth wyobraził sobie, że oto w letni wieczór leży pod drzewem, zakopany głęboko wśród ziół. Obok - jak mu dyktowała wyobraźnia - leży Helenka, z dłonią w jego dłoni. Dziwna opieszałość powstrzymuje go tylko, żeby jej nie pocałować w usta, lecz wie, że może to uczynić, jeśli zechce. Ale leży sobie całkiem spokojnie, patrzy na Helenkę i słucha, jak nad jego głową gromady pszczół śpiewają nieustępliwą, wspaniałą pieśń o znoju. Na ławce w ogrodzie Seth poruszył się niespokojnie. Puściwszy dłoń dziewczyny, wepchnął ręce w kieszenie spodni. Ogarnęła go chęć, żeby zrobić na Helence wrażenie wagą swoich postanowień, więc skinął głową w stronę domu. - Matka podniesie gwałt, jak przypuszczam - szepnął. - Nie ma żadnych planów co do mojej przyszłości. Myśli, że będę tu siedział stale, ot maleńki chłopczyk. Głos Setha zabrzmiał młodzieńczą powagą. - Rozumiesz, muszę wyrwać się stąd. Wziąć się do roboty. Do tego się nadaję. Zrobiło to na Helence wrażenie. Skinęła głową i ogarnęło ją uczucie podziwu. „Tak właśnie być powinno - myślała. - To nie chłopiec, tylko silny, przedsiębiorczy mężczyzna”. Niejasne cielesne pragnienia, które ją napastowały, odpłynęły zupełnie, i Helenka siedziała bardzo sztywno na ławce. Grzmot znów się potoczył i wściekłe błyskawice rozjaśniły niebo na wschodzie. Ogród tak tajemniczy i nieogarniony, który z Sethem u boku mógł stać się tłem dla dziwnych, wspaniałych przygód, teraz wyglądał nie lepiej niż zwykły winesburski ogródek, całkiem realny i ograniczony. - Co tam będziesz robił? - szepnęła. Seth odwrócił się na ławce usiłując dojrzeć w mroku jej twarz. Uważał Helenkę za znacznie bardziej wrażliwą i bezpośrednią od Jerzego Willarda i był zadowolony, że się odczepił od przyjaciela. Wróciła mu niechęć do całego miasteczka i spróbował dać jej wyraz. - Każdy plecie trzy po trzy - zaczął. - Mam tego wyżej uszu. Złapię się za coś, za jakąś robotę, gdzie obejdzie się bez gadania. Może po prostu zostanę mechanikiem. Nie wiem. Zresztą wszystko mi jedno. Bylebym tylko mógł pracować i nie strzępić języka. Na niczym więcej mi nie zależy. Wstał z ławki i wyciągnął dłoń. Nie chciał kończyć tego spotkania, ale nie mógł już nic więcej wymyślić. - Ostatni raz się widzimy - szepnął. Przypływ uczucia ogarnął Helenkę. Położywszy Sethowi dłoń na ramieniu zaczęła przyciągać jego twarz do swojej. Było w tym czyste wzruszenie i piekący żal, że nigdy już się nie spełni ta nieuchwytna przygoda, która wisiała w powietrzu tej nocy. - Lepiej już sobie pójdę - powiedziała, ciężko opuszczając dłoń. Coś przyszło jej na myśl. - Nie odprowadzaj mnie; chcę być sama - dodała. - Idź i rozmów się z matką. Lepiej zrób to zaraz. Seth się zawahał i kiedy stał zwlekając, dziewczyna odwróciła się i uciekła szczeliną w żywopłocie. Wzięła go chęć, żeby pobiec za nią, ale stał tylko wytrzeszczając oczy, zmieszany i zaskoczony jej postępkiem, jak zwykle - całe bowiem życie miasteczka, z którego ona pochodziła, wprawiało go zawsze w podziw i zakłopotanie. Idąc wolno w stronę domu zatrzymał się w cieniu dużego drzewa i patrzył, jak matka w oświetlonym oknie pracowicie szyje. Uczucie osamotnienia, które poznał już tego wieczoru, znowu go nawiedziło, zabarwiając myśli o przygodzie, jaką właśnie przeżył. - Ech! - wykrzyknął odwracając się i spoglądając w tę stronę, gdzie znikła Helenka. - Tak się to skończy. Będzie nie lepsza od innych. Zacznie chyba patrzeć na mnie jak na wroga. - Spuścił oczy i rozważał tę myśl. - Speszy się na mój widok, będzie jej głupio - szepnął. - Taki to interes. Tak się to wszystko kończy. Jak przychodzi do kochania, każdy dobry, tylko nie ja. Byle jaki... byle bałwan... byle gaduła... byle co... jak ten tam Jerzy Willard. TANDY Do siódmego roku życia mieszkała w starym, nie pomalowanym domu przy nieuczęszczanej drodze wiodącej do rogatki. Ojciec niewiele się nią zajmował, a matka dawno nie żyła. Spędzał czas na gadaniu i rozmyślaniu o religii. Podawał się za agnostyka i tak był zajęty obalaniem pojęć o Bogu, które się zalęgły w umysłach bliźnich, że nigdy nie dostrzegł, jak Bóg objawia się w dziecku, co na wpół zapomniane, żyło na łasce krewnych. W Winesburgu zjawił się obcy człowiek i dostrzegł w dziecku to, czego ojciec nie umiał zobaczyć. Był to wysoki, rudowłosy młody mężczyzna, niemal zawsze pijany. Czasem przesiadywał w krześle przed hotelem Willarda z ojcem dziewczynki, Tomem Hardem. Kiedy Tom rozprawiał dowodząc, że nie ma Boga, obcy uśmiechał się i mrugał do zebranych. Zaprzyjaźnił się z Tomem i sporo ze sobą przestawali. Ów przybysz był synem bogatego kupca z Cleveland i przyjechał do Winesburga z określonym zamiarem. Chciał się wyleczyć z nałogu i mniemał, że ucieczka od stałych kompanów i życie w wiejskim środowisku pozwoli mu zapomnieć o wódce, która go wyniszczała. Jego kuracja w Winesburgu nie udała się zupełnie. Nuda wlokących się godzin wpędziła go w znacznie gorsze pijaństwo. Czegoś jednak udało mu się dokonać. Wynalazł mianowicie imię pełne znaczenia dla córeczki Toma Harda. Pewnego wieczoru, odzyskując przytomność po długiej hulance, nadszedł zataczając się główną ulicą miasteczka. Tom Hard siedział w krześle przed hotelem Willarda trzymając na kolanach pięcioletnią wówczas córeczkę. Obok na chodniku z desek przysiadł młody Jerzy Willard. Obcy opadł przy nich na krzesło. Drżał na całym ciele, a gdy spróbował mówić, głos mu dygotał. Był późny wieczór i ciemność leżała nad miastem i nad koleją, która biegła u stóp niewielkiego pagórka przed hotelem. Gdzieś w oddali, hen na zachodzie, ozwał się przewlekły gwizd pasażerskiego pociągu. Pies, co spał na jezdni, obudził się i zaszczekał. Obcy bełkocząc przepowiedział przyszłość dziecka, które spoczywało w ramionach agnostyka. - Przyjechałem tutaj, żeby przestać pić - powiedział i łzy zaczęły mu spływać po policzkach. Nie patrzył na Toma Harda, tylko pochylił się naprzód i spozierał w ciemność, jakby ujrzał zjawę. - Uciekłem na wieś, żeby się wyleczyć, ale nie wyleczyłem się. Nie bez przyczyny. - Odwrócił się i spojrzał na dziecko? siedziało całkiem sztywno na kolanach ojca i odpowiedziało mu spojrzeniem. Obcy dotknął ramienia Toma. - Przepadam nie tylko za kieliszkiem - powiedział. - Przepadam również za czymś innym. Mam naturę kochanka, a nie znalazłem tego, co kocham. W tym cała bieda, jeśli potrafisz pojąć, o co mi chodzi. Dlatego czeka mnie nieunikniona ruina, rozumiesz. Mało kto potrafi to zrozumieć. Obcy zamilkł i zdawał się tonąć w smutku, póki go nie ożywił nowy gwizd pasażerskiego pociągu. - Nie straciłem wiary. Stwierdzam to publicznie. Doszedłem tylko do takiego punktu, gdzie wiadomo, że wiara moja się nie spełni - oświadczył ochryple. Wpatrzył się w dziewczynkę i zaczął mówić wprost do niej, nie zwracając więcej uwagi na ojca. - Oto wykluwa się kobieta - powiedział i głos mu zabrzmiał przenikliwie i gorąco. - Rozminąłem się z nią, rozumiesz. Nie przyszła w moim czasie. Ty właśnie możesz nią być. Zupełnie jakby mi było sądzone, żeby stanąć kiedyś przed nią, takiego wieczoru jak wtedy, kiedy wódka mnie całkiem zniszczyła, a ona jeszcze nie przestała być dzieckiem. Ramiona mu gwałtownie drżały i kiedy spróbował skręcić papierosa, bibułka wypadła z jego roztrzęsionych palców. Rozzłościł się i przeklinał. - Im się wydaje, że to łatwo być kobietą, być kochaną, ale ja wiem lepiej - oświadczył. Znowu zwrócił się do dziecka. - Ja rozumiem - zawołał. - Z nich wszystkich może tylko ja jeden rozumiem! Spojrzenie jego znów odbiegło ku przyciemnionej ulicy. - Znam ją, choć nie spotkaliśmy się nigdy - powiedział miękko. - Znam jej wzloty i upadki. Bez nich, bez swoich upadków, nie byłaby mi nigdy tak droga. Z nich właśnie narodziła się w kobiecie nowa zdolność, dla której mam imię. Nazywam ją „Tandy”. Wynalazłem to imię, zanim zżarła mnie rozpusta, kiedy byłem jeszcze prawdziwym marzycielem. Zdolność ta polega na tym, że ma się dość sił, aby być kochanym. Tego właśnie mężczyźni od kobiet oczekują i tego nie mogą otrzymać. Obcy człowiek podniósł się i stał przed Tomem Hardem. Kiwał się w przód i w tył i wydawało się, że zaraz upadnie, ale tylko osunął się na kolana i podniósł ręce dziewczynki do pijanych warg. Całował je w zachwycie. - Bądź Tandy, malutka - błagał. - Bądź silna i odważna. Tędy droga. Ryzykuj wszystko. Miej odwagę przyjąć miłość. Bądź czymś więcej niż mężczyzna czy kobieta. Bądź Tandy. Obcy człowiek wstał i słaniając się odszedł ulicą. W dzień czy dwa później wsiadł w pociąg i wrócił do domu w Cleveland. Letniego wieczoru, po tej rozmowie przed hotelem, Tom Hard odprowadził dziecko do krewnych, gdzie zaproszono je na noc. Kiedy szedł w mroku pod drzewami, zapomniał o tym pijackim bełkocie i znów miał głowę zajętą wytaczaniem argumentów, którymi by można obalić w bliźnich wiarę w Boga. Odezwał się do córeczki po imieniu i dziewczynka zaczęła płakać. - Nie chcę się tak nazywać - szlochała. - Chcę się nazywać Tandy... Tandy Hard. - Tak gorzko płakała, że ojciec się wzruszył i próbował ją pocieszyć. Zatrzymał się pod drzewem i wziąwszy ją na ręce zaczął pieścić. - No, dobrze już, dobrze - powiedział ostro; ale nie dawała się uspokoić. Z dziecięcym zapamiętaniem zanosiła się z żalu, jej głos mącił wieczorny spokój ulicy. - Chcę być Tandy. Chcę być Tandy. Chcę być Tandy Hard - płakała potrząsając główką i szlochając tak, jakby wizja wywołana słowami pijaka była ponad jej młode siły. MOC BOŻA Wielebny Curtis Hartman od lat dziesięciu pełnił urząd pastora kościoła prezbiteriańskiego w Winesburgu. Liczył sobie lat czterdzieści pięć i był z natury bardzo cichy i małomówny. Nauczanie wiernych z ambony sprawiało mu tak wiele trudności, iż od środy rano do soboty wieczorem o niczym innym nie myślał, tylko o tym, że w niedzielę czekają go dwa kazania. Wczesnym rankiem w każdą niedzielę zamykał się w dzwonnicy, w pokoiku zwanym gabinetem, i modlił się. W jego modlitwach górowała zawsze jedna prośba. „Daj mi siłę i odwagę, abym pełnił dzieło Twoje, Panie!” - błagał klęcząc na gołej posadzce i chyląc czoło przed czekającym go zadaniem. Pastor Hartman, wysoki mężczyzna, miał brodę o brunatnym odcieniu. Jego żona, niewiasta tęga i nerwowa, była córką fabrykanta bielizny z Cleveland w stanie Ohio. Samego pastora w miasteczku raczej lubiano. Starsi gminy lubili go za to, że taki spokojny i bezpretensjonalny, a pani White, żona bankiera, uważała, że jest uczony i pełen ogłady. Kościół prezbiteriański w Winesburgu wynosił się nieco nad inne kościoły. Był większy, bardziej okazały i miał lepiej subsydiowanego pastora. Pastor posiadał nawet własny powóz i w letnie wieczory wyjeżdżał nim niekiedy wraz z żoną na miasto. Paradował najpierw główną ulicą, a później tam i z powrotem po Buckeye Street, z powagą oddając ukłony, żona zaś płonąc skrycie dumą zerkała nań z ukosa i drżała, że koń może się wystraszyć i ponieść. Przez ładnych parę lat po przyjeździe do Winesburga wszystko się pastorowi dobrze układało. Nie budził wprawdzie żywego entuzjazmu wśród swoich wiernych, ale też nie napytał sobie wrogów. W istocie brał swoje powołanie bardzo na serio i nieraz całymi okresami prześladowały go wyrzuty sumienia, że nie potrafi pójść i głosić Słowa Bożego na drogach i bezdrożach miasteczka. Wątpił, czy płomień ducha naprawdę w nim goreje, i śnił o dniu owym, gdy potężny i świeży, nowy powiew mocy zatarga jak wicher jego głosem i duszą, a lud cały zadrży przed duchem Bożym przezeń objawionym. „Jestem niedołęgą i nigdy mi się to nie zdarzy - rozmyślał frasobliwie, a potem łagodny uśmiech rozjaśniał mu oblicze. - No, ale chyba spisuję się nienajgorzej” - dodawał z filozoficznym spokojem. Pokoik w dzwonnicy, gdzie pastor w niedzielne poranki błagał, aby wzrosła w nim moc Boża, miał jedno jedyne okno. Wysokie, wąskie, otwierane jak drzwi na zawiasach. Na oprawionych w ołów płytkach w oknie wymalowano Chrystusa kładącego dłoń na głowie dziecięcia. Kiedyś latem w niedzielny poranek, siedząc przy biurku z wielką Biblią otwartą przed sobą i wśród kartek kazania rozsypanych wokół, pastor spostrzegł z przerażeniem, że na piętrze w domu naprzeciwko leży w łóżku kobieta i czytając książkę pali papierosa. Na palcach podszedł do okna i zamknął je ostrożnie. Zdjęła go zgroza na myśl o kobiecie palącej papierosa i drżał wspomniawszy, że wprost znad kart Księgi Bożej podniósł oczy na nagie ramiona i białą szyję niewieścią. Z zamętem w głowie wszedł na ambonę i wygłosił długie kazanie nie licząc się ze swoimi gestami ani głosem. Kazania wysłuchano z niezwykłą uwagą, takie było silne i przejrzyste. „Ciekaw jestem, czy ona słucha, czy głos mój dotrze do jej duszy” - myślał i budziła się w nim nadzieja, że na przyszłe niedziele znajdzie słowa, które poruszą i obudzą niewiastę zapewne mocno zatwardziałą w tajemnym grzechu. Dom naprzeciwko prezbiteriańskiego kościoła, skąd uderzył pastora tak niepokojący widok, zajmowały dwie panie. „Ciotunia” Elżbieta Swift, siwa, godnie wyglądająca wdowa z kontem w Banku Narodowym, mieszkała tam ze swoją córką Kasią Swift, nauczycielką. Nauczycielka miała lat trzydzieści i zgrabną, świetnie się prezentującą figur. Przyjaciół posiadała niewielu i znana była z ciętego języka. Curtis Hartman zacząwszy o niej myśleć przypomniał sobie, że podróżowała do Europy i dwa lata spędziła w Nowym Jorku. „A może to nic nie znaczy, że ona pali” - dumał. Przypomniało mu się mgliście, że w okresie swoich studiów czytywał czasem powieści i uczciwe, choć nieco światowe panie paliły na kartach książki, która mu kiedyś wpadła w ręce. Ze świeżą zawziętością pracował nad swoimi kazaniami cały tydzień i zapomniał - w zapale, by trafić do uszu i duszy nowej słuchaczki - o swoim skrępowaniu na ambonie i o potrzebie porannej modlitwy w gabinecie. Wielebny Curtis Hartman nie miał zbyt wiele do czynienia z kobietami. Syn kołodzieja z Muncie w stanie Indiana z trudem przebijał się przez studia. W domu, w którym wówczas mieszkał, stołowała się córka fabrykanta bielizny - ją to poślubił po sztywnych i przewlekłych zalotach, kiedy nie tyle on, co ona do niego się zalecała. W dniu ślubu fabrykant bielizny dał córce pięć tysięcy dolarów i obiecał zapisać jej przynajmniej dwa razy tyle w testamencie. Pastor uważał swoje małżeństwo za szczęśliwe i nigdy nie dopuścił do siebie myśli o innych kobietach. Nie chciał myśleć o innych kobietach. W ogóle chciał tylko pełnić służbę Bożą spokojnie i na serio. W duszy pastora rozpętała się walka. Pragnął teraz nie tylko tego, by jego głos dotarł do uszu Kasi Swift, a jego kazania zapadły w jej duszę, ale zaczął tęsknić za tym, aby znów popatrzeć na nią w łóżku, jak leży biała i spokojna. Niedzielnego poranka, kiedy trapiony myślami nie mógł spać, wstał i wyszedł przejść się po ulicach. Zapuścił się niemal pod stary dom Richmondów, nim przystanął i podniósłszy z ziemi kamień popędził do swojego pokoju w dzwonnicy. Tym kamieniem wybił narożną szybkę w oknie, potem zaryglował drzwi i przed otwartą Biblią zasiadł przy biurku na czatach. Kiedy uniosła się zasłona w oknie Kasi, miał przez dziurkę widok wprost na jej łóżko, lecz dziewczyny w nim nie było. Ona też wstała wcześnie i wyszła na spacer, a ręka, która uniosła zasłonę, była ręką „ciotuni” Elżbiety. Pastor omal nie zapłakał z radości nad takim wybawieniem od cielesnej „pokusy podglądania” i wielbiąc Pana wrócił do domu. Na nieszczęście zapomniał jednak zatkać otwór w oknie. Ułamek szkła wybity w samym rogu dokładnie uciął nagą piętę chłopięciu, co stojąc nieporuszone spoglądało pełnymi uniesienia oczyma w twarz Chrystusa. Tej niedzieli Curtis Hartman nie pamiętał o przygotowanym kazaniu. Rozmawiał ze swoją gminą i mówił, że mylą się wierni myśląc, jakoby ich pastor był człowiekiem szczególnego pokroju, z natury przeznaczonym do prowadzenia nieskazitelnego żywota. - Wiem z własnego doświadczenia, że nas, głosicieli Słowa Bożego, osaczają te same pokusy, które i was gnębią - oświadczył. - Byłem kuszony i uległem pokusie. To tylko ręka Boska, podtrzymująca moją głowę, podniosła mnie z upadku. Jako i mnie, tak i was Pan podźwignie. Nie rozpaczajcie. W godzinie grzechu waszego unieście oczy w niebiosa, a zostaniecie wybawieni. Pastor stanowczo wyzbył się myśli o niewieście w łóżku i zaczął się zachowywać wobec swojej żony po trosze jak kochanek. Któregoś wieczoru, kiedy wybrali się razem na przejażdżkę, skręcił konie w bok od Buckeye Street i w ciemnościach na Wzgórzu Dobrej Nowiny, nad Sztucznym Stawem, otoczył ramieniem kibić Sary Hartman. Rano po śniadaniu, nim skierował się do gabinetu w głębi domu, obchodziłstół i całował żonę w policzek. Jeśli naszły go myśli o Kasi Swift, uśmiechał się i wznosił oczy w niebo. - Dopomóż mi, Panie - mruczał. - Nie daj mi zboczyć z drogi służby Twojej. I oto zaczął się prawdziwy konflikt w duszy brodatego pastora. Przypadkiem odkrył, że Kasia Swift ma zwyczaj leżeć wieczorami w łóżku i czytać książkę. Lampa stała na stoliku obok łóżka i światło spływało na jej białe ramiona i nagą szyję. W ów wieczór, gdy dokonał tego odkrycia, pastor siedział przy biurku w gabinecie od dziewiątej aż do jedenastej, a kiedy światło zgasło, wyszedł zataczając się z kościoła, by jeszcze dwie godziny błądzić i modlić się po ulicach. Nie pragnął całować Kasi w szyję i w ramiona, nie dopuszczał nawet takich myśli do siebie. Sam nie wiedział, czego chce. „Jestem dziecięciem Bożym i Pan musi ratować mnie przede mną samym! - wołał w mroku pod drzewami, błądząc po ulicach. Pod jakimś drzewem przystanął i patrzył w niebo pokryte pędzącymi chmurami. Zaczął rozmawiać z Bogiem poufale i serdecznie. - Ojcze mój, błagam, nie opuszczaj mnie. Daj mi siłę, abym mógł jutro pójść i wstawić szybkę w oknie. Podnieś znowu oczy moje ku niebiosom. Bądź ze mną, sługą Twoim, w godzinie potrzeby”. Tam i z powrotem przez ciche ulice wędrował pastor i dzień po dniu, tydzień po tygodniu, obnosił swoją znękaną duszę. Nie mógł pojąć napastującej go pokusy ani też zgłębić, z jakiej przyczyny go prześladuje. Zaczął niemalże mieć żal do Boga, powiadając sobie, że starał się przecie nie zbaczać ze ścieżki prawości i nigdy nie szukał okazji do grzechu. „Całą młodość i całe moje życie w tym mieście dbałem tylko o swoją pracę! - wołał. - Dlaczego teraz mam być kuszony? Cóż ja zawiniłem, że ten ciężar spada na mnie?” Trzykrotnie w ciągu wczesnej jesieni i zimy owego roku Curtis Hartman wymykał się z domu do pokoiku w dzwonnicy, aby usiadłszy w mroku spoglądać na postać leżącej w łóżku Kasi Swift, a potem znów błąkać się i modlić po ulicach. Nie potrafił siebie zrozumieć. Całymi tygodniami chadzał nie myśląc prawie o nauczycielce i powiadał sobie, że pokonał żądzę, że nie tęskni za widokiem jej ciała. A potem znów coś się psuło. Siedząc w gabinecie u siebie w domu, zatopiony w pracy nad kazaniem, zaczynał się denerwować i chodzić po pokoju tam i z powrotem. „Wyjdę na ulicę - postanawiał i nawet wchodząc już we drzwi dzwonnicy ukrywał przed sobą samym właściwą przyczynę, dla której się tu znalazł. - Nie wstawię szybki w oknie i tak się wyćwiczę, że będę tu przychodził w nocy i siedział w obecności tej niewiasty nie podnosząc oczu. Nie dam się pokonać. Pan upatrzył tę pokusę, aby duszę moją poddać próbie, ale wydostanę się po omacku z mroków ku światłu Bożej sprawiedliwości”. Pewnej nocy w styczniu, kiedy panowało okropne zimno i na ulicach Winesburga leżał głęboki śnieg, Curtis Hartman po raz ostatni odwiedził swój gabinet w dzwonnicy kościoła. Wyszedł z domu po dziewiątej, a tak się spieszył, że zapomniał włożyć kalosze. Na Main Street nie było żywej duszy prócz Hopa Higginsa, nocnego stróża, a w całym miasteczku nikt więcej nie czuwał tylko ów stróż i młody Jerzy Willard, który siedząc w redakcji „Orła Winesburga” próbował pisać opowiadanie. Pastor zmierzał ulicą w stronę kościoła i myślał, że tym razem jest gotów dopuścić się grzechu. „Chcę patrzeć na nią i w myślach całować jej ramiona, pozwolę sobie myśleć o wszystkim, co tylko mi się spodoba” - postanowił z goryczą i łzy mu napłynęły do oczu. Przemyśliwał o tym, żeby porzucić stan duchowny i spróbować innej drogi w życiu. „Wyjadę gdzieś do wielkiego miasta i wezmę się do interesów - stwierdził. - Skoro mam taką naturę, że nie potrafię nie grzeszyć, to niech już całkiem popadnę w grzech. Przynajmniej nie będę hipokrytą, głoszącym Słowo Boże z głową nabitą myślami o ramionach i szyi niewiasty, która do mnie nie należy”. Tej styczniowej nocy zimno było w pokoju w dzwonnicy kościoła i Curtis Hartman, jak tylko tam wszedł, wiedział, że jeśli pozostanie, na pewno się przeziębi. Stopy miał mokre od brodzenia w śniegu, a w gabinecie ogień się nie palił. Kasia Swift nie zjawiła się jeszcze w oknie sąsiedniego domu. Z ponurą zawziętością pastor usiadł, by czekać. Siedząc na krześle i ściskając krawędź biurka, na którym spoczywała Biblia, oddawał się najczarniejszym w swoim życiu myślom. Wspomniał swą żonę i na chwilę poczuł do niej nienawiść. „Zawsze wstydziła się namiętności i oszukała mnie - myślał. - Mężczyzna ma prawo spodziewać się żywej namiętności i piękna po kobiecie. Nie wolno mu zapomnieć, że jest zwierzęciem, we mnie natomiast drzemie coś helleńskiego. Pozbędę się tej kobiety i poszukam sobie innych. Zdobędę tę nauczycielkę. Postąpię na przekór wszystkim, a skoro jestem istotą pełną cielesnych żądz, będę tedy swoim żądzom służył”. Pastor oszalały drżał od stóp do głów, po trosze z zimna, a po trosze skutkiem walki, jaka w nim rozgorzała. Mijały godziny i gorączka zaczęła ogarniać jego ciało. Rozbolało go gardło i zęby mu szczękały. Zamiast stóp czuł na posadzce dwie bryły lodu. A jednak nie rezygnował. „Zobaczę tę niewiastę i oddam się takim myślom, na jakie nigdy sobie nie pozwalałem” - mówił do siebie i czekał, konwulsyjnie ściskając krawędź biurka. Po tej nocy oczekiwania Curtis Hartman omal nie pożegnał się ze światem, jednakże - jak sobie wyobrażał - dzięki temu, co się wówczas stało - odnalazł własną drogę. Zazwyczaj, kiedy tam czatował wieczorami, mógł dojrzeć przez wybitą szybkę tylko ten fragment pokoju nauczycielki, gdzie stało jej łóżko. Czekał w mroku na chwilę, w której niewiasta nagle się pojawiała siedząc już na łóżku w białej nocnej koszuli. Kiedy światło rozbłysło, opierała się na poduszkach i czytała książkę. Od czasu do czasu zapalała papierosa. Widać było tylko jej nagie ramiona i szyję. Tej styczniowej nocy, kiedy omal nie skonał z zimna i kiedy umysł jego po trzykroć wymykał się w krainę ułudy, a pastor musiał wytężać całą siłę woli, żeby odzyskać świadomość, ukazała się Kasia Swift. W pokoju sąsiedniego domu zapaliło się światło i czatujący mężczyzna wlepił wzrok w puste łóżko. A potem na jego oczach rzuciła się na łóżko naga kobieta. Leżąc na brzuchu płakała i tłukła pięściami w poduszkę. Po chwili, z ostatnim spazmem, uniosła się i wobec mężczyzny, który czekał, by móc na nią patrzyć i myśleć o niej, grzeszna niewiasta zaczęła się modlić. W świetle lampy jej postać, smukła i silna, przypominała chłopca stojącego przed Chrystusem na witrażu. Curtis Hartman zupełnie nie pamiętał, jak wydostał się z kościoła. Krzyknąwszy zerwał się i pociągnął za sobą ciężkie biurko. Biblia spadła z łoskotem, zakłócając ciszę. Kiedy w domu naprzeciwko zgasło światło, wytoczył się po schodach na ulicę. Szedł i szedł, a potem wbiegł do redakcji „Orła Winesburga”. Zaczął mówić bezładnie do Jerzego Willarda, który chodził właśnie tam i z powrotem po pokoju, tocząc walkę ze sobą samym. - Niepojęte są drogi Boże! - zawołał wbiegając szybko i zamykając drzwi. Zaczął zbliżać się do młodzieńca, z oczyma gorejącymi zapałem i głosem grzmiącym wołał: - Znalazłem światło! Po dziesięciu latach spędzonych w tym mieście Bóg objawił mi się w ciele niewiasty. - Głos mu się załamał i przeszedł w szept. - Nie mogłem tego pojąć - mówił. - To, co brałem za próbę mojej duszy, było tylko zapowiedzią nowej i piękniejszej żarliwości ducha. Bóg objawił mi się w osobie nauczycielki, Kasi Swift, klęczącej nago na łóżku. Znasz Kasię Swift? Choć może ona nie zdawać sobie z tego sprawy, jest naczyniem Bożym, dającym świadectwo prawdzie. Wielebny Curtis Hartman obrócił się i wybiegł z redakcji. W drzwiach przystanął i rozejrzawszy się po wymarłej ulicy raz jeszcze zwiódł się do Jerzego Willarda. - Jestem wyzwolony. Nie lękam się. - Podniósł krwawiącą pięść, żeby Jerzy mógł ją zobaczyć. - Wybiłem całe okno! - zawołał. - Teraz trzeba będzie wstawić zupełnie nowe. Skruszyłem je własną pięścią, gdyż była we mnie moc Boża. NAUCZYCIELKA Śnieg leżał głęboki na ulicach Winesburga. Zaczął prószyć około dziesiątej rano, a potem zerwał się wiatr i gnał w śnieżnych kłębach po Main Street. Zamarznięte błotniste drogi, które wiodły do miasteczka, stały się całkiem gładkie i miejscami lód pokrywał błoto. - Szykuje się dobra sanna - zauważył Will Henderson stojąc przy barze w traktierni Eda Griffitha. Wyszedłszy stamtąd napotkał aptekarza, Sylwestra Westa, który w ciężkich kaloszach, zwanych „arktykami”, brnął przed siebie. - Śnieg ściągnie tutaj ludzi na sobotę - powiedział aptekarz. Przystanąwszy rozmawiali o swoich sprawach. Will Henderson, który wyszedł w lekkim płaszczu i bez kaloszy, stukał prawym butem w lewy obcas. - Na takim śniegu zboże skorzysta - zauważył roztropnie aptekarz. Młody Jerzy Willard, któremu owego dnia nie pozostawało nic do roboty, cieszył się z tego, bo nie miał chęci do pracy. Ostatni numer był już wydrukowany i oddany na pocztę we środę wieczorem, a śnieg zaczął padać we czwartek. O ósmej, kiedy przejechał pociąg poranny, Jerzy wziął do kieszeni łyżwy i poszedł nad Sztuczny Staw i ścieżką, co biegła nad strumieniem Wine, doszedł aż do bukowego gaju. Rozniecił tam ognisko przy kłodzie i usiadł na niej, żeby podumać. Kiedy sypnął śnieg i powiał wiatr, zakrzątnął się szybko, by zebrać więcej paliwa. Młody reporter myślał o Kasi Swift, która swego czasu uczyła go w szkole. Onegdaj wieczorem wybrał się do niej do domu po książkę, którą mu zalecała, i spędził z nią sam na sam całą godzinę. Nie pierwszy już raz rozmawiała z nim tak gorąco, a on nie mógł zrozumieć, o co jej właściwie chodzi. Zaczął sądzić, że może się w nim zakochała i myśl ta była zarazem przyjemna i dokuczliwa. Zerwał się z kłody i nawrzucał do ognia patyków. Rozglądając się dokoła, żeby się upewnić, czy jest sam, gadał na głos udając, że znajduje się w towarzystwie kobiety. - Och, właśnie dajesz to poznać po sobie, wiesz o tym sama - oświadczył. - Już ja się dowiem całej prawdy. Poczekaj tylko, zobaczysz. Wstał i ruszył z powrotem ścieżką do miasta, zostawiając płonący ogień w lesie. Kiedy szedł przez ulicę, łyżwy mu w kieszeniach pobrzękiwały. U siebie w pokoju rozpalił w piecu i położył się na łóżku. Opadły go lubieżne myśli, spuściwszy więc zasłonę na oknie zamknął oczy i odwrócił się twarzą do ściany. Wziął w ramiona poduszkę i tuląc ją do siebie marzył najpierw o nauczycielce, podniecony jakoś jej słowami, a potem o Helence White, smukłej córce bankiera, w której od dłuższego czasu był prawie zakochany. O dziewiątej tego wieczoru na ulicach leżał głęboki śnieg i nastała paskudnie zimna pogoda, aż chodzić było trudno. W sklepach wygaszono światła, a ludzie zagrzebali się po domach. Wieczorny pociąg z Cleveland mocno się opóźniał, ale nikt się nie troszczył tym, czy w ogóle przyjedzie. O godzinie dziewiątej wszyscy prócz czworga z tysiąca ośmiuset mieszkańców miasteczka spoczywali już w łóżkach. Czuwał po trosze stróż nocny, Hop Higgins. Był kulawy i dźwigał ciężką laskę. W ciemne noce nosił latarnię. Między dziewiątą a dziesiątą szedł na obchód. Brnął przez zaspy w górę i w dół Main Street sprawdzając kłódki w sklepach. Potem zapuszczał się w zaułki i sprawdzał tylne wejścia. Zobaczywszy, że wszystko w porządku, spieszył za róg do hotelu Willarda i stukał do drzwi. Resztę nocy zamierzał spędzić pod piecem. - Idź do łóżka. Dopilnuję, żeby w piecu nie wygasło - powiedział do wyrostka, który drzemał na wyrku w biurze hotelowym. Hop Higgins rozsiadł się przy piecu i zzuł buty. Kiedy chłopak poszedł spać, Hop zaczął myśleć o własnych sprawach. Zamierzał odmalować swój domek na wiosnę i siedząc pod piecem obliczał koszta farby i robocizny. To go naprowadziło na inne kalkulacje. Stróż nocny miał sześćdziesiąt lat i chciał już pójść na emeryturę. Jako weteran Wojny Domowej otrzymywał niewielką rentę. Liczył, że wynajdzie jakiś inny sposób zarabiania na życie i chętnie by został zawodowym hodowcą fretek. U siebie w domu, w piwnicy, trzymał już cztery z tych dziwacznych dzikich stworzonek, z którymi myśliwi polują na króliki. „Mam teraz jednego samca i trzy samiczki - dumał. - Jak mi szczęście dopisze, z wiosną będę miał tuzin albo z piętnaście sztuk. A na przyszły rok zacznę dawać ogłoszenia o sprzedaży fretek do prasy łowieckiej”. Stróż nocny osunął się w krześle i w głowie jego zapanowała zupełna pustka. Nie spał. Po latach praktyki nauczył się siedzieć godzinami przez długie noce ani to we śnie, ani na jawie. Z rana czuł się niemal tak wypoczęty, jakby naprawdę spał. Poza Hopem Higginsem, zaszytym bezpiecznie w krześle pod piecem, tylko troje ludzi nie spało w Winesburgu. Jerzy Willard siedział w redakcji „Orła” udając, że pracuje nad swoim opowiadaniem, choć właściwie przedłużał sobie ów nastrój znad ogniska w lesie. W dzwonnicy prezbiterianskiego kościoła wielebny Curtis Hartman czatując w mroku przygotowywał się na objawienie Boże, a Kasia Swift, nauczycielka, wychodziła właśnie na spacer w śnieżycę. Minęła już dziesiąta, kiedy Kasia Swift wyszła całkiem mimowolnie na ów spacer. Zupełnie jakby te myśli o niej, myśli mężczyzny i chłopca, wygnały ją na zimne ulice. „Ciotka” Elżbieta Swift wyjechała do powiatu za jakimś interesem w związku z hipotekami, w których miała ulokowane pieniądze, i nie należało jej się spodziewać do następnego dnia. Przy wielkim żelaznym piecu w bawialni siedziała Kasia czytając książkę. Nagle zerwała się na nogi i chwyciwszy płaszcz z wieszadła przy drzwiach wybiegła z domu. Trzydziestoletnia Kasia Swift nie cieszyła się w Winesburgu opinią przystojnej niewiasty. Cerę miała niedobrą i twarz w krostach świadczących o złym zdrowiu. Samotna w nocy na zimowych ulicach wyglądała cudownie. Plecy prościutkie, ramiona mocne, a rysy zupełnie jak u boginki na postumencie w ogrodzie w gasnącym świetle letniego wieczoru. Po południu nauczycielka zwróciła się do doktora Wellinga po poradę. Doktor ją zbeształ i orzekł, że grozi jej utrata słuchu. Było więc nierozważnie z jej strony wychodzić w śnieżycę, nierozważnie i może niebezpiecznie. Zapomniała o słowach doktora, a gdyby nawet je pamiętała, nie zawróciłaby z drogi. Zmarzła okropnie, ale po pięciominutowej przechadzce przestała zważać na zimno. Poszła najpierw swoją ulicą do końca, a potem przez drabiniastą zagrodę przed oborą wyszła na rogatki. Wzdłuż rogatek dotarła do stodoły Neda Wintera i skręciwszy na wschód powędrowała uliczką wśród drewnianych domków, która wiodła na Wzgórze Dobrej Nowiny, a stamtąd do Sucker Road, co zbiegała w płytką dolinę przez kurzą farmę Ikea Smeada do Sztucznego Stawu. W czasie tej wędrówki ów śmiały, porywczy nastrój, który wygnał ją z domu, minął, a potem znów powrócił. Kasia Swift miała usposobienie raczej zgryźliwe i nieprzyjemne. Wszyscy to czuli: W szkole była spokojna, zimna i surowa, a jednak w jakiś dziwny sposób bardzo bliska swoim uczniom. Co pewien czas, jakby ją coś napadło, stawała się szczęśliwa. Wszystkie dzieci w klasie korzystały wówczas z dobrodziejstw jej świetnego humoru. Odłożywszy pracę siedziały wyprostowane w krzesłach i patrzyły na nią. Z założonymi do tyłu rękami nauczycielka chodziła tam i z powrotem po klasie i bardzo szybko mówiła. Było chyba bez znaczenia, jaki temat jej przyszedł do głowy. Opowiadała raz dzieciom o Karolu Lambie i wymyślała niesamowite intymne historyjki z życia zmarłego pisarza. Anegdotki te sypała ze swadą godną kogoś, kto mieszkał z Lambem pod jednym dachem i świetnie znał tajemnice jego prywatnego życia. Dzieciom trochę się w głowach pomieszało, myślały, że Karol Lamb to zapewne ktoś, kto żył niegdyś w Winesburgu. Przy innej okazji opowiadała im o Benvenucie Cellinim. Tym razem dzieci się śmiały. Co za chełpliwy, zawadiacki, dzielny, kochany typ wychodził jej ze starego artysty! O nim też wymyślała anegdotki. Ta o Niemcu, nauczycielu muzyki, co odnajmował pokój nad miieszkaniem Celliniego w Mediolanie, przyprawiała chłopców o wybuchy śmiechu. Sugars McNutts, tłusty chłopak o różowych policzkach, śmiał się tak mocno, aż mu zakręciło się w głowie i spadł z krzesła, a Kasia Swift chichotała z nim wspólnie. Potem nagle stawała się znów zimna i sroga. Tej nocy, kiedy szła przez opustoszałe, zaśnieżone ulice, przeżywała pewien kryzys. Choć w Winesburgu nikt tego nie podejrzewał, nauczycielka miała żywot wielce awanturniczy. Taki też nadal pozostał. Dzień za dniem, gdy pracowała w szkole albo chodziła po ulicach, żal, nadzieja i żądza zmagały się w niej. Pod zimną powierzchownością działy się w jej umyśle wprost niebywałe sceny. Ludzie z miasteczka mieli ją za zatwardziałą starą pannę, a ponieważ była cięta i chodziła własnymi drogami, uważali, że jest wyprana z wszelkich uczuć ludzkich, które tak bardzo wpłynęły na kształt i ruinę ich życia. W istocie nie w nich, lecz w niej siedział najbardziej gwałtowny i porywczy duch; niejeden raz w ciągu tych pięciu lat, odkąd wróciła ze swoich podróży i osiadła w Winesburgu, by zostać nauczycielką - musiała wybiegać z domu i błądzić po nocach tocząc w sobie zagorzałą walkę. W pewną noc, kiedy padał deszcz, spędziła na dworze sześć godzin, a po powrocie do domu czekała ją kłótnia z „ciotunią” Elżbietą Swift. - Całe szczęście, że nie jesteś chłopcem - powiedziała ostro matka. - Nieraz się wyczekałam na twojego ojca, nic nie wiedząc, w jaką awanturę znów się wplątał. Dosyć już miałam niepewności i nie wolno ci mieć do mnie pretensji, że nie chcę widzieć, jak najgorsze jego cechy w tobie odżywają. Kasia fascynowała się Jerzym. Zdawało się jej, że w czymś, co on jeszcze jako uczeń napisał, odkryła iskierkę geniuszu i chciała tę iskierkę rozdmuchać. W lecie wstąpiła pewnego dnia do redakcji „Orła” i zobaczywszy, że chłopiec jest wolny, wyciągnęła go na Main Street i na pusty stadion, gdzie usiedli oboje na porośniętej trawą skarpie i rozmawiali. Nauczycielka starała się wbić mu do głowy pojęcie o trudnościach, którym będzie musiał sprostać jako pisarz. - Musisz poznać życie - orzekła i głos jej drżał od gorącej namowy. Wzięła go za ramiona i obróciła do siebie tak, aby patrzeć mu prosto w oczy. Przechodzień mógłby pomyśleć, że zaraz padną sobie w objęcia. - Jeśli masz być pisarzem, przestań żonglować słowami - wyjaśniła. - Lepiej by było zapomnieć o pisaniu, dopóki się czegoś więcej nie nauczysz. Teraz jest pora na życie. Wolę cię nie odstraszać, ale chciałabym ci uświadomić wagę tego, na co chcesz się porwać. Nie wolno ci zostać zwykłym kramarzem słowa. Czego masz się nauczyć, to wiedzy o tym, co ludzie myślą, a nie o tym, co mówią. Wieczorem w przeddzień tej burzliwej nocy czwartkowej, kiedy to wielebny Curtis Hartman zasiadł w dzwonnicy kościoła czatując na widok jej wdzięków, młody Willard wybrał się, by odwiedzić nauczycielkę i pożyczyć od niej książkę. Wtedy właśnie coś takiego się stało, że chłopiec się zmieszał i zaniepokoił. Znów rozmawiała z nim tak gorąco. Nadchodziła noc i zmierzch zapadał w pokoju. Kiedy zmierzał do wyjścia, ona wymówiła łagodnie jego imię i gwałtownym ruchem schwyciła go za rękę. Coś z jego męskiej urody w połączeniu z chłopięcym wdziękiem targnęło sercem samotnej kobiety. Ogarnęło ją namiętne pragnienie, aby mu uświadomić wagę życia, aby się nauczył przedstawiać je wiernie i sprawiedliwie. Pochyliła się naprzód i musnęła wargami jego policzek. W tejże chwili zaskoczyło go wybitne piękno jej rysów. Oboje byli zakłopotani i żeby się pozbyć tego uczucia, zaczęła go traktować szorstko i z góry. - Po co to wszystko? Z dziesięć lat upłynie, nim zaczniesz rozumieć, co ja mam na myśli, mówiąc do ciebie - zawołała porywczo. W czas burzliwej nocy, kiedy to pastor siedział w kościele na czatach, Kasia Swift wstąpiła do redakcji „Orła Winesburga” zamierzając odbyć z chłopcem jeszcze jedną rozmowę. Po długim spacerze w śnieżycy czuła się zziębnięta, samotna i zmęczona. Idąc przez Main Street spostrzegła błyszczące na śniegu światło z okna drukarni, bez namysłu więc otworzyła drzwi i weszła. Przez godzinę siedziała pod piecem w redakcji rozprawiając o życiu. Mówiła namiętnie, gorąco. Ów impuls, który wygnał ją w zawieruchę, wyładował się teraz w rozmowie. Ponosiło ją natchnienie, tak jak czasem wobec uczniów w szkole. Ogarniała ją wielka żądza, aby przed dawnym uczniem uchylić tajemnicę, uważała bowiem, że w chłopcu drzemie talent pojmowania życia. Tak silna była ta namiętność, że stała się czymś cielesnym. Znów wzięła go za ramiona i obróciła ku sobie. W półmroku jej oczy pałały. Wstała i roześmiała się, ale nie tak przykro jak zwykle, tylko w jakiś dziwny, niepewny sposób. - Muszę iść - powiedziała. - Jak tu jeszcze chwilę zostanę, będzie mi się chciało ciebie całować. W redakcji nastąpił zamęt. Kasia Swift odwróciła się i poszła do drzwi. Była wprawdzie nauczycielką, ale i kobietą. Ogarnęła ją namiętna tęsknota za mężczyzną, która już po tysiąckroć niczym burza nawiedzała jej ciało. W świetle lampy Jerzy Willard nie wyglądał jak chłopiec, tylko jak mężczyzna gotów odegrać swoją rolę. Nauczycielka pozwoliła Jerzemu wziąć siebie w ramiona. W ciepłym pokoiku redakcyjnym powietrze nagle stało się ciężkie i odeszły ją wszystkie siły. Oparła się o niskie balaski przy drzwiach i czekała. Kiedy podszedł i położył jej dłoń na ramieniu, odwróciła się i całym ciałem przypadła do niego. W chłopcu natychmiast wzrósł zamęt. Przez chwilę tulił kobietę mocno do siebie, aż nagle zesztywniała. Dwie twarde piąstki zaczęły go tłuc po twarzy. Kiedy nauczycielka uciekła i został sam, chodził tam i z powrotem po redakcji klnąc na czym świat stoi. W ten właśnie zamęt władował się wielebny Curtis Hartman. Gdy wszedł, Jerzy Willard myślał, że całe miasto zwariowało. Potrząsając w powietrzu skrwawioną pięścią pastor obwieszczał, że niewiasta, którą Jerzy przed chwilą trzymał w ramionach, jest naczyniem Bożym dającym świadectwo prawdzie. Jerzy zdmuchnął lampę pod oknem i zamknąwszy drzwi od drukarni poszedł do domu. Przeszedł przez biuro hotelowe, obok Hopa Higginsa zatopionego w marzeniach o hodowli fretek, i wspiął się do swojego pokoju. Ogień pod piecem wygasł, więc rozbierał się w zimnie. Kiedy znalazł się w pościeli, prześcieradła przypominały płaty suchego śniegu. Przewracał się na łóżku, gdzie jeszcze po południu tuląc do siebie poduszkę oddawał się myślom o Kasi Swift. Słowa pastora, który chyba musiał nagle postradać zmysły, dzwoniły mu w uszach. Szeroko otwartymi oczyma wodził po pokoju. Naturalne oburzenie zawiedzionego samca przeszło już i usiłował zrozumieć, co to się stało. Zupełnie nie mógł się połapać. Obracał w głowie całą sprawę na wszystkie strony. Mijały godziny i zaczął myśleć, że już pora na świtanie. O czwartej okrył się kołdrą po szyję i usiłował zasnąć. Kiedy ogarnęła go senność i zamknął oczy, wyciągnął rękę i macał nią w ciemnościach. - Uciekło mi coś. Uciekło mi coś, co Kasia Swift chciała mi powiedzieć - wymamrotał śpiąco. A potem zasnął i w całym Winesburgu był ostatnią istotą, która tej zimowej nocy do snu się ułożyła. SAMOTNOŚĆ Był synem pani Robinson, która niegdyś posiadała farmę przy bocznej drodze prowadzącej do rogatki na wschód od Winesburga, dwie mile za granicami miasteczka. Ich dom, na brązowo malowany, miał zawsze zamknięte okiennice u wszystkich okien od drogi. Na gościńcu przed domem stadko kurcząt w towarzystwie dwóch perliczek wylegiwało się w głębokim pyle. Enoch mieszkał tam wówczas z matką, a kiedy podrósł, zaczął chodzić do szkoły w Winesburgu. W pamięci sędziwych obywateli został jako spokojny, uśmiechnięty młodzieniec, skłonny do milczenia. W mieście chodził środkiem ulicy, czytając sobie nieraz książkę. Furmani musieli krzyczeć i kląć, aby go przywieść do przytomności, żeby zeszedł wreszcie z jezdni i nie zawadzał na drodze. Mając dwadzieścia jeden lat Enoch wyjechał do Nowego Jorku i przez lat piętnaście był wielkomiejskim panem. Uczył się francuskiego i uczęszczał do szkoły plastycznej mając nadzieję, że rozwinie wrodzone zdolności do rysunków. Po cichu planował sobie wyjazd do Paryża, aby tam u mistrzów dopełnić artystycznej edukacji, ale nic z tego nie wyszło. Enochowi zresztą nic nigdy nie wychodziło. Umiał rysować całkiem dobrze i wiele dziwnych, delikatnych pomysłów kryło mu się w głowie, takich, które można by wyrazić pędzlem malarza, lecz on sam był zawsze dzieckiem i to właśnie stanęło na drodze do jego światowej kariery. Nigdy nie dorósł i, oczywiście, nie mógł zrozumieć ludzi ani sprawić, żeby ludzie jego rozumieli. Dziecko w nim brykało stale przeciwko takim konkretom jak pieniądz, płeć czy poglądy. Kiedyś potrącił go tramwaj i cisnął na żelazny słup. Kulał od tej pory. Była to jedna z wielu rzeczy, które nie pozwalały Enochowi na to, by mu kiedykolwiek coś wyszło. W Nowym Jorku, kiedy tam zjechał, by zacząć żyć i zanim mu życie do reszty nie pomieszało szyków, Enoch ogromnie dużo przebywał z młodymi ludźmi. Pokumał się z grupą młodych artystów, kolegów i koleżanek, którzy nieraz wieczorami odwiedzali go w pokoju. Kiedyś się upił i zawędrował do komisariatu, gdzie stróż porządku publicznego porządnie go wystraszył; kiedyś znów spróbował nawiązać stosunek z ulicznicą, spotkaną przed pensjonatem, w którym wtedy mieszkał. Przeszli wspólnie trzy przecznice, a potem Enoch zląkł się i uciekł. Dziewczyna była podchmielona i ubawił ją ten incydent. Oparła się o ścianę kamienicy i śmiała tak serdecznie, że jakiś przechodzień przystanął i zaczął jej wtórować. Poszli dalej razem, wciąż się śmiejąc, a Enoch czmychnął do swojego pokoju, drżący i upokorzony. Młody Robinson odnajmował w Nowym Jorku pokój nad placem Waszyngtona, długi i wąski zupełnie jak korytarz. Ważne jest, abyśmy to sobie dobrze zapamiętali. Historia Enocha to właściwie dzieje pokoju w większym niemal stopniu niż dzieje człowieka. Tak więc ów pokój odwiedzali wieczorami młodzi przyjaciele Enocha. Nie odznaczali się niczym szczególnym, tyle tylko, że byli to artyści z gatunku gadatliwych. Wszystkim wiadomo, co to są artystyczne gaduły. Od zarania dziejów tego świata gromadzą się po pokojach, żeby gadać. Rozprawiają o sztuce, namiętnie i gorączkowo, biorąc to wszystko na serio. Myślą, że sztuka znaczy wiele więcej, niż istotnie znaczyć może. Tak więc zbierali się, palili papierosy, dyskutowali - i siedział z nimi chłopak z podwinesburskiej farmy, Enoch Robinson. Zaszywał się w kąt i prawie że nie zabierał głosu. Jakżeż jego wielkie, niebieskie, dziecięce oczy rozglądały się wokół! Na ścianach wisiały obrazy jego roboty, surowe płótna na wpół wykończone. Przyjaciele dyskutowali o nich. Rozparci w krzesłach gadali i gadali, tak i siak przekrzywiając głowy. Padały słowa o rysunku i światłocieniu, i kompozycji, masy słów takich jak zwykle. Enoch też by mówił, ale nie wiedział jak, zbyt podniecony, żeby gadać do sensu. Kiedy się wyrwał, jąkał się i bełkotał, własny głos brzmiał mu w uszach obco i piskliwie. To go powstrzymywało od mówienia. Wiedział, co chce wyrazić, ale wiedział też, że żadnym cudem nie umiałby tego powiedzieć. Gdy dyskutowano nad jego obrazem, brała go chętka, żeby tak palnąć: „Nie o to chodzi - i wyjaśnić: - Ten. obraz przed wami wcale nie składa się z tego, co wy w nim widzicie i o czym gadacie. Tu idzie o coś innego, na co wy jesteście zupełnie ślepi, na co zresztą powinniście być ślepi. Przypatrzcie się temu tutaj, tu przy drzwiach, gdzie pada światło z okna. Ten ciemny punkt przy drodze, który mógłby wam umknąć zupełnie, jest, widzicie, początkiem wszystkiego. Oto kępka bzów, takie bzy rosły u nas w Winesburgu, w Ohio, przy drodze przed naszym domem, a wśród bzów coś się tam kryje. To kobieta, otóż to właśnie. Spadła z konia, a koń uciekł z zasięgu wzroku. Nie widzicie, jak ten stary na wozie niespokojnie się rozgląda, to Thad Grayback, ma farmę w górze drogi. Wiezie kukurydzę do Winesburga, żeby ją zemleć na mąkę w młynie u Comstocka. Czuje, że coś tam jest w tych bzach, coś się tam kryje, ale nie bardzo wie co. A to kobieta, widzicie, otóż to właśnie! To kobieta i och, jaka cudna! Skaleczyła się i cierpi, ale tak po cichu. Nie widzicie, jak to jest? Leży całkiem spokojnie, blada i cicha, piękno z niej promienieje i rozpościera się na wszystko. Jest i na niebie, tam w głębi, i wszędzie wokół. Nie próbowałem jej namalować oczywiście. Jest za piękna, żeby ją malować. Po co ta ponura gadanina o kompozycji i takich tam rzeczach! Czemu nie popatrzycie w niebo i - nuże uciekać, tak jak ja to robiłem jako chłopak tam u nas w Winesburgu w Ohio?” Młody Enoch Robinson drżał, żeby coś takiego właśnie powiedzieć swoim gościom, gdy zbierali się w pokoju za jego młodych nowojorskich lat, ale zawsze kończyło się na tym, że nie bąknął ani słowa. Zaczął wreszcie wątpić w swój rozum. Bał się, że to, co czuł, nie znajdowało wyrazu w tym, co malował. W gniewnym na poły usposobieniu przestał zapraszać gości i niebawem zaczął z przyzwyczajenia zamykać się na klucz. Myślał sobie, że dosyć już go ludzie naodwiedzali, że więcej już na nic mu nie są potrzebni. W bystrej wyobraźni zaczął tworzyć własnych ludzi, z którymi mógł naprawdę porozmawiać i którym wyjaśniał to wszystko, czego nie umiał wyjaśnić ludziom z krwi i kości. Pokój stopniowo zapełniały cienie mężczyzn i kobiet, wśród których krążył, na przemian zabierając głos. Jak gdyby każdy, kogo kiedykolwiek znał, pozostawił mu jakąś cząstkę swojej istoty, coś, co Enoch mógł kształtować i zmieniać stosownie do swojej fantazji, coś obdarzonego świetnym wyczuciem dla takich spraw, jak zraniona kobieta za kępką bzów na obrazie. Łagodny niebieskooki chłopak z Ohio był zupełnym samolubem, tak jak wszystkie dzieci. Nie pragnął przyjaciół z tej prostej przyczyny, że żadne dziecko nie ma takich pragnień. Potrzebował tylko - najbardziej ze wszystkiego - ludzi własnej wyobraźni, ludzi, z którymi mógłby naprawdę porozmawiać, takich, co by godzinami wysłuchiwali jego mów i połajanek, rozumiecie - służalców swojej fantazji. Wśród tych ludzi zawsze czuł się pewny siebie. Wolno im było mówić, czemu nie, i nawet mieć własne poglądy, ale ostatni i najmocniejszy głos należał do niego. Poczynał sobie jak pisarz wśród swoich postaci, taki niebieskooki sobiepanek na sublokatorskich włościach nad placem Waszyngtona w mieście Nowym Jorku. Wreszcie Enoch Robinson ożenił się. Zaczęła mu dokuczać samotność i chęć, żeby poczuć w rękach prawdziwego człowieka z krwi i kości. Całymi dniami pokój jakby tchnął pustką. Żądze nawiedzały ciało, pragnienia rosły w myślach. Nocą dziwne napady gorączki, płonącej w nim, nie dawały mu spać. Ożenił się z dziewczyną, która zajmowała sąsiednie krzesło w szkole plastycznej, i przeniósł się do czynszowej kamienicy na Brooklynie. Dwoje dzieci urodziło się kobiecie, którą poślubił; sam Enoch dostał pracę w dziale reklam handlowych. Otwiera to następny okres w życiu Enocha. Znalazł sobie nową zabawę. Przez pewien czas był wielce z siebie dumny, z siebie w roli produktywnego obywatela świata. Machnął ręką na treści żywota i zabawiał się konkretami. Jesienią głosował w wyborach i co rano miał pod progiem gazetę. Wracając wieczorem z pracy wysiadał z tramwaju i kroczył statecznie do domu w ślad za tym lub owym biznesmenem, usiłując nadać sobie wygląd persony wielce zamożnej i ważnej. Jako płacący podatki obywatel rozumował, że powinien interesować się gospodarką. „Zaczynam nabierać znaczenia, odgrywać istotną rolę w wydarzeniach, w państwie, w mieście i w ogóle” - powiadał sobie z zabawnym w swej mizerocie poczuciem dostojeństwa. Wracając kiedyś z Filadelfii wdał się w dyskusję ze spotkanym w pociągu przygodnym znajomym. Enoch dowodził słuszności przejścia kolei pod zarząd państwowy, i znajomy poczęstował go cygarem. Zdaniem Enocha takie posunięcie ze strony rządu dałoby piękne rezultaty - perorując tak, wpadł w zapał. Wspomniał później z przyjemnością swoje słowa. „No, dałem gościowi trochę do myślenia” - mruknął pod nosem, wspinając się po schodach do swojego brooklyńskiego mieszkania. Oczywiście, małżeństwo Enocha okazało się nieudane. Sam też z nim skończył. Zaczął dusić się w ścianach mieszkania i nabierać do żony, a nawet do dzieci, takich uczuć, jak niegdyś do przyjaciół, którzy go odwiedzali. Puszczał się na kłamstewka o obowiązkach służbowych, aby tylko mieć swobodę i pospacerować samotnie nocą po ulicach, aż skorzystawszy z okazji przeniósł się po cichu z powrotem do pokoju nad placem Waszyngtona. Wtedy umarła pani Robinson na farmie w pobliżu Winesburga i bank, który nad posiadłością sprawował kuratelę, wypłacił mu osiem tysięcy dolarów. To już całkiem wyzwoliło Enocha od spraw tego świata. Wręczył żonie wszystkie pieniądze i powiedział, że wynosi się z tego domu na zawsze. Płakała, złościła się i odgrażała, ale on tylko popatrzył na nią i poszedł swoją drogą. W istocie niewiele jej na nim zależało. Uważała Enocha trochę za pomyleńca i nawet się go bała. Kiedy stało się całkiem pewne, że Enoch wcale nie myśli wracać, zabrała dwoje dzieci i pojechała na wieś do Connecticut, gdzie spędziła swoje lata dziewczęce. Wyszła w końcu za mąż za człowieka, który handlował nieruchomościami, i była całkiem zadowolona. Tak więc Enoch Robinson został w nowojorskim pokoju z ludźmi swojej wyobraźni; przekomarzał się z nimi, gadał z nimi, szczęśliwy jak tylko dziecko być potrafi. Dziwny to był ród, ci Enochowi ludzie. Wywodził się, jak przypuszczam, z rzeczywistych osób, które niegdyś zauważone spodobały się mu z niejasnych przyczyn. Kobieta z mieczem w dłoni; starzec z długą, białą brodą spacerujący z psem u nogi; dziewczynka, której pończoszki zawsze opadały, zwisając aż na czubki bucików. Musiała tam być spora garść tych ludzi-cieni, wylęgłych w dziecięcej głowie Enocha, którzy z nim wspólnie mieszkali. I Enoch był szczęśliwy. Wchodził do pokoju i zamykał drzwi na klucz. Napuszony do absurdu, perorował, udzielając wskazówek, nie szczędząc światłych uwag o życiu. Szczęśliwy taki i zadowolony z posadki w biurze reklamowym, póki mu los nie spłatał figla. Oczywiście” bez figla by się nie obyło. Inaczej nie wróciłby z powrotem do Winesburga, a my nic byśmy o nim nie wiedzieli, gdyby nie figiel, czyli - kobieta. Po prostu szczęście mu za bardzo dopisywało. Jakiś pech musiał wreszcie zakłócić ten jego światek. Musiał wygnać Enocha z pokoju w Nowym Jorku, żeby dokonał żywota jako ponury, drżący człowieczek, co kusztyka wieczorem ulicami prowincjonalnego miasteczka, gdy słońce kryje się już za dach zajezdni Wesleya Moyera. O tym, co się wówczas stało, Enoch zwierzył się pewnej nocy młodemu Willardowi. Chciał przed kimś się wygadać i wybrał sobie młodego dziennikarza, bo akurat trafili na siebie w takim czasie, kiedy młodszy był w podatnym na zrozumienie nastroju. Młodzieńczy smutek, prawie męski smutek, smutek dorastającego chłopca, w miasteczku, u schyłku roku, otworzył staruszkowi usta. Smutek ten krył się w sercu chłopaka i nie miał znaczenia, ale oddziałał właśnie na Enocha Robinsona. Padało tego wieczoru, kiedy się spotkali i gawędzili ze sobą; taka wilgotna, październikowa mżawka. Jesień już dojrzewała i noc powinna być piękna, księżyc na niebie, a w powietrzu chrupka, ostra zapowiedź mrozu - było jednak inaczej. Padał deszcz i pod latarniami na Main Street pobłyskiwały małe kałuże. W laskach leżących w mroku za stadionem sypały się krople z czarnych drzew. Spodem wilgotne liście oblepiały wystające spod ziemi korzenie. W ogrodach na tyłach domów Winesburga zeschłe i zmarniałe nacie ziemniaczane słały się po ziemi. Tym, co skończyli już wieczorny posiłek i planowali sobie, że spędzą wieczór w mieście na pogawędce z kolegami, gdzieś w pokoiku za sklepem, nie chciało się teraz ruszać z domu. Jerzy Willard włóczył się po deszczu, zadowolony z tego, że pada. Tak to właśnie odczuwał. Zupełnie jak staruszek Enoch Robinson, kiedy opuszczał swój pokój i snuł się w te wieczory samotnie po ulicach. Zupełnie jak on, tylko że Jerzy wyrósł na wysokiego młodego człowieka i wstydziłby się płakać. Od miesiąca matka mu ciężko chorowała i po trosze jego smutek stąd się brał, ale tylko po trosze. Rozmyślał o sobie samym, a to zawsze sprowadza smutek na młodych. Enoch Robinson i Jerzy Willard spotkali się pod drewnianym daszkiem, co osłania chodnik tam, gdzie Voight ma handel wozami na Maumee Street, zaraz za główną ulicą Winesburga. Stamtąd poszli razem przez zmywane deszczem ulice do pokoju staruszka na drugim piętrze w bloku Heffnera. Młody reporter szedł całkiem ochoczo. Enoch zaprosił go, kiedy sobie z dziesięć minut porozmawiali. Chłopak bał się trochę, ale mu jeszcze nigdy w życiu ciekawość tak nie doskwierała. Tyle razy słyszał, jak mówiono o staruszku, że jest pomylony, więc teraz idąc z nim podziwiał w duchu swoją męską odwagę. Już od pierwszej chwili, na ulicy w deszczu, staruszek mówił w dziwaczny sposób, próbując przedstawić dzieje pokoju nad placem Waszyngtona i swojego w nim życia. - Postaraj się, a zrozumiesz - zakonkludował. - Przyjrzałem ci się, kiedy mijałeś mnie na ulicy, i sądzę, że ty potrafisz zrozumieć. Nie jest to trudne. Wystarczy tylko, żebyś wierzył temu, co opowiadam, po prostu słuchał i wierzył, nic więcej. Minęła już jedenasta w nocy, kiedy stary Enoch, zwierzając się Willardowi w pokoiku w bloku Heffnera, doszedł do sprawy zasadniczej, do historii o tej kobiecie i o tym, co go wygnało z miasta, aby samotny i złamany dokonał żywota w Winesburgu. Siedział na łóżku pod oknem, z czołem wspartym na dłoni, Jerzy Willard zaś tkwił w krześle przy stole. Stała na nim lampa naftowa i pokój, choć ogołocony niemal z mebli, świecił pedantyczną czystością. W miarę opowieści w chłopcu wzbierała chęć, żeby zerwać się z krzesła i usiąść też na łóżku. Wziąłby staruszka w ramiona. W półmroku stary opowiadał, a chłopiec słuchał pogrążony w smutku. Dostała się do mojego pokoju, kiedy już lata całe nikt tam nie zaglądał - mówił Enoch. - Widywała mnie na korytarzu naszego pensjonatu i takeśmy się poznali. Nie wiem tylko, co robiła w swoim pokoju. Nigdy tam nie zachodziłem. Myślę, że była muzyczką i grała na skrzypcach. Co pewien czas przychodziła i pukała do drzwi, a ja otwierałem. Wejdzie, usiądzie przy mnie, siedzi sobie, rozgląda się i nic nie mówi. W każdym bądź razie nie powiedziała mi nic ważnego. Staruszek wstał z łóżka i przeszedł się po pokoju. Płaszcz miał mokry od deszczu i krople uderzały miękko o podłogę. Kiedy usiadł znów na łóżku, Jerzy wstał z krzesła i przysiadł się do niego. Czułem coś do niej. Siedziała przy mnie w pokoju, taka ogromna, że pokój stawał się dla niej za mały. I nie mieściło się w nim już nic prócz niej. Rozmawialiśmy tylko o błahostkach, a jednak nie mogłem usiedzieć spokojnie. Chciałem jej dotknąć i całować. Ręce miała takie silne, twarz taką dobrą i ciągle się we mnie wpatrywała. Drżący głos staruszka zapadł w ciszę, wstrząsnął nim dreszcz. - Bałem się - szepnął. - Okropnie się bałem. Nie chciałem jej wpuszczać, jak pukała do drzwi, ale nie mogłem usiedzieć spokojnie. „Nie, nie”, zaklinałem się i mimo wszystko musiałem wstać i otworzyć. Taka dorosła, rozumiesz? Kobieta. Myślałem, że stanie się potężniejsza niż ja w moim pokoju. Enoch Robinson patrzył na Jerzego Willarda; w świetle lampy błyszczały mu oczy, dziecięce i niebieskie. Znów się wzdrygnął. - Pragnąłem jej i nie pragnąłem zarazem - wyjaśnił. - Aż zacząłem jej opowiadać o moich ludziach, o wszystkim, co miało dla mnie jakie takie znaczenie. Starałem się nie puszczać pary z ust, zachować siebie dla siebie, cóż, kiedy nie mogłem. Działo się we mnie zupełnie to samo, co za każdym jej pukaniem do drzwi. Nieraz aż mnie skręcało, żeby sobie poszła precz i nigdy więcej nie wróciła. Staruszek zerwał się i głos mu drżał z podniecenia. - Jednej nocy coś się stało. Porwał mnie szał, żeby ją nauczyć rozumieć mnie, żeby jej uświadomić, jaka to ze mnie potęga w moim pokoju. Żeby zobaczyła, co to ja znaczę. W kółko jej to powtarzałem. Jak tylko spróbowała się wymknąć, podbiegłem i przekręciłem klucz. Postępowałem za nią krok w krok. Gadałem i gadałem, a potem nagle wszystko się rozleciało. Jedno spojrzenie w jej oczach i... wiedziałem, że rozumie. Może rozumiała od samego początku. Wściekłem się. Nie mogłem tego znieść. Chciałem, żeby rozumiała, ale - sam widzisz - nie mogłem pozwolić jej na to. Czułem, że wtedy będzie znała wszystko, że weźmie górę nade mną, że pójdę na dno, rozumiesz? Tak to właśnie. Sam nie wiem czemu. Staruszek opadł na krzesło pod lampą, a chłopiec słuchał przejęty zgrozą. - Idź sobie, chłopcze - powiedział. - Nie siedź tu dłużej ze mną. Myślałem sobie, że dobrze będzie, jeśli ci to opowiem, tymczasem okazuje się, że nie. Nie chce mi się mówić więcej. Idź sobie. Jerzy Willard potrząsnął głową i głos mu zabrzmiał rozkazująco. - Niech pan nie przerywa. Niech pan mi powie resztę - zażądał ostro. - Co dalej? Niech pan mi powie całą resztę. Enoch Robinson zerwał się i podbiegł do okna wyzierającego na opustoszałą główną ulicę Winesburga. Jerzy Willard postąpił za nim. Stali obaj u okna - wysoki, niezgrabny, mężniejący chłopiec i maleńki, pomarszczony, chłopczykowaty mężczyzna. Głos dziecięcy i gorliwy wiódł dalej swoją opowieść. - Przeklinałem ją - wyjaśnił. Gadałem paskudne słowa. Kazałem jej iść precz i nie pokazywać mi się więcej na oczy. Och, mówiłem straszne rzeczy. Zrazu udawała, że nie rozumie, ale ja nie milkłem. Wrzeszczałem i tupałem w podłogę. Cały dom trząsł się od moich przekleństw. Nie chciałem jej więcej widzieć na oczy i po paru rzeczach, które powiedziałem, nie miałem złudzeń, że już jej więcej nie zobaczę. Głos mu się załamał i staruszek potrząsnął głową. - Wszystko się rozleciało - powiedział spokojnie i smutno. - Wyniosła się za drzwi, a za nią - całe to życie, jakie miał w sobie ów pokój. Zabrała ze sobą wszystkich moich ludzi. Co do jednego wynieśli się za drzwi jej śladem. Tak to właśnie było. Jerzy Willard odwrócił się i wyszedł z pokoju Enocha Robinsona. W drzwiach dosłyszał jeszcze, jak w ciemnościach pod oknem cienki, starczy głos narzeka i pochlipuje. - Jestem sam, sam jak palec - mówił ów głos. - Pokój miałem ciepły i przytulny, a teraz zostałem sam jak palec. PRZEBUDZENIE Bella Carpenter miała ciemną cerę, szare oczy i grube wargi. Była wysoka i silna. Kiedy naszły ją czarne myśli, wpadała w gniew żałując, że nie jest mężczyzną, bo stłukłaby kogoś pięściami. Pracowała w magazynie mód pani Nate McHugh i cały dzień zdobiąc kapelusze siedziała pod oknem w głębi sklepu. Była córką Henryka Carpentera, buchaltera Banku Narodowego w Winesburgu, i mieszkała z ojcem w ponurym starym domu na samym końcu Buckeye Street. Dom stał wśród sosen i pod drzewami nie widziało się trawy. Od podwórza zerwała się zardzewiała rynna, która tłukąc na wietrze w dach szopy bębniła ponuro po całych nocach. Henryk Carpenter do reszty obrzydzał życie małej Belli, ale kiedy z dziewczynki wyrosła na kobietę, stracił nad nią władzę. Żywot buchaltera składał się z tysiąca drobnych upodobań. Rano przed wyjściem do banku zaglądał do szafy i wkładał czarny alpakowy surdut, wytarty ze starości. Wróciwszy do domu wdziewał następny surdut, czarny, ałpakowy. Co wieczór prasował ubranie. Na ten cel skonstruował specjalny przyrząd z desek. Spodnie od garnituru kładł między deski, które ściskało się grubymi śrubami. Rano przecierał deski wilgotną szmatką i ustawiał za drzwiami w stołowym pokoju. Jeśli w ciągu dnia ktoś je poruszył, stary nie posiadał się z gniewu i cały tydzień nie mógł przyjść do siebie. Buchalter był tyranem małego pokroju i bał się córki. Ona - zdawał sobie z tego sprawę - wiedziała o tym, że kiedyś znęcał się nad matką i za to go nienawidziła. Pewnego razu wybrała się w południe do domu i wzięła z ulicy garść miękkiego błota. Wysmarowała nim prasę do spodni i dopiero potem wróciła do magazynu z uczuciem ulgi i zadowolenia. Bella Carpenter od czasu do czasu spacerowała wieczorami z Jerzym Willardem. Po cichu kochała się w nim, ale ów romans, o którym nikt nie wiedział, nastręczał jej wiele obaw. Durzyła się w Edzie Handbym, barmanie z traktierni Eda Griffitha, a spacery z młodym dziennikarzem przynosiły jedynie pewną ulgę jej wezbranym uczuciom. Uważała, że jej pozycja nie pozwala na to, aby ją widywano w towarzystwie barmana, spacerowała więc wśród drzew z Willardem i pozwalała się pocałować, żeby ulżyć tęsknocie, która jej mocno dolegała. Czuła, że z tym młodszym potrafi zawsze sobie poradzić, czego w wypadku Eda Handby nie była już taka pewna. Barman Handby był to wysoki, barczysty chłop pod trzydziestkę, który mieszkał nad traktiernią Eda Griffitha. Miał wielkie pięści i niebywale maleńkie oczy, ale jego głos - jak gdyby chciał ukryć siłę tych pięści - brzmiał miękko i łagodnie. Mając dwadzieścia pięć lat barman odziedziczył po wujku wielką farmę w Indianie. Gdy ją sprzedał, przyniosła mu osiem tysięcy dolarów, którą to sumę Ed przepuścił w sześć miesięcy. Wybrawszy się do Sandusky, nad jezioro Erie, oddał się takim orgiom i rozpuście, że fama o nich w jakiś czas potem napełniła zgrozą jego rodzinne miasteczko. Rzucał pieniędzmi na prawo i na lewo, rozbijał się końmi po ulicach, wydawał przyjęcia dla całych tłumów, grał wysoko w karty i utrzymywał kochanki, których garderoba kosztowała go setki dolarów. Pewnej nocy, w uzdrowisku zwanym Cedar Point, wszczął bójkę i wpadł w morderczy szał jak dzikus. Stłukł pięścią wielkie lustro w toalecie hotelu, a potem zaczął chodzić po salach tanecznych, rozbijać okna i łamać krzesła dla samej satysfakcji, żeby słyszeć brzęk szkła na podłodze i widzieć przerażone oczy pisarczyków, którzy zjechali z Sandusky, aby spędzić w uzdrowisku wieczór z ukochaną. Romans między Edem i Bellą na pozór nie doprowadził do niczego. Edowi udało się spędzić tylko jeden wieczór w jej towarzystwie. Wypożyczył wtedy powozik i konia w zajezdni Wesleya Moyera i zabrał ją na przejażdżkę. Ugruntowało się w nim przekonanie, że świetnie do siebie pasują i że musi ją zdobyć, więc wyznał jej swoje pragnienia. Był gotów się z nią ożenić i spróbować zarabiać na żonę, ale taki był z niego prostak, że nie umiał wyjaśnić jej swoich zamiarów. Chory z cielesnej tęsknoty, czego nie mógł wyrazić inaczej, wyraził ciałem. Wziąwszy modystkę w ramiona trzymał ją mocno, choć się szamotała i całował dotąd, póki nie osłabła. Potem zawiózł ją z powrotem do miasteczka i pozwolił wysiąść z powozu. - Jak cię drugi raz dostanę, to już nie wypuszczę. Ze mną nie ma żartów - powiedział zawracając konia. Po czym wyskoczywszy z pojazdu ścisnął ją za ramiona swoimi silnymi dłońmi. - Następnym razem wezmę cię na dobre - powiedział. - Możesz się na to przygotować. Nas to nie ominie i będę cię miał, dopnę swego. Pewnej styczniowej nocy na nowiu Jerzy Willard, który w oczach Eda stanowił jedyną przeszkodę na drodze do Belli Carpenter, wybrał się na spacer. Wcześniej tegoż wieczoru Jerzy zaszedł do Surbecka, do sali bilardowej, razem z Sethem Richmondem i Artem Wilsonem, synem miejskiego rzeźnika. Seth oparł się plecami o ścianę i zupełnie się nie odzywał, ale Jerzy trajkotał za dwóch. Sala bilardowa była pełna chłopaków z Winesburga, którzy gadali o kobietach. Młody reporter podchwycił temat. Dowodził, że kobiety powinny pilnować się same, że facet, który pójdzie sobie z dziewczyną, nie odpowiada za to, co się stanie. Kiedy mówił, rozglądał się dokoła, łasy na aplauz. Trzymał mowę przez pięć minut, a potem odezwał się Art Wilson. Art uczył się fryzjerskiego fachu w zakładzie u Cala Prousea i już zaczął się uważać za wyrocznię w takich sprawach, jak baseball, wyścigi konne, alkohol i dziewczynki. Opowiadał właśnie, jak pewnej nocy wraz z dwoma gośćmi z Winesburga wybrał się do domu publicznego w mieście powiatowym. W ustach trzymał cygaro i opowiadając spluwał na podłogę. - Nie dałem się speszyć kobietkom, choć bardzo tego chciały - przechwalał się. - Jedna z dziewczynek chciała się zabawić moim kosztem, ale ją wystawiłem do wiatru. Jak tylko otworzyła buzię, podszedłem i usiadłem jej na kolanach. Wszyscy się śmieli, kiedy ją pocałowałem. Dałem jej nauczkę, żeby mnie zostawiła w spokoju. Jerzy Willard wyszedł z sali bilardowej na Main Street. Od wielu dni panowała okropnie zimna pogoda; znad jeziora Erie, o osiemnaście mil na północ od miasteczka, dął silny wiatr, ale tej nocy ścichł i z pojawieniem się nowiu noc stała się niezwykle cudowna. Nie zastanawiając się, dokądby tu pójść ani co by tu zrobić, Jerzy minął Main Street i zaczął spacerować po słabo oświetlonych uliczkach wśród drewnianych domków. Na dworze pod ciemnym niebem pełnym gwiazd zapomniał o kolegach z sali bilardowej. Ponieważ w mroku był sam, więc zaczął głośno mówić. W swawolnym nastroju zataczał się po ulicy udając pijanego, a potem wyobraził sobie, że jest żołnierzem, ma świecące buty do kolan i szablę u boku, która pobrzękuje za każdym krokiem. Wyznaczył sobie rolę oficera lustrującego wyprężone na baczność szeregi. Zaczął sprawdzać żołnierzom ekwipunek. Przystanął przed drzewem i beształ. - Wasz plecak jest nie w porządku - powiedział ostro. - Ile razy mam wam o tym mówić? Porządek musi być, zrozumiano! Czeka nas ciężkie zadanie, a ciężkich zadań nie spełnia się bez porządku. Oczarowany własnymi słowami młody człowiek tupał po drewnianym chodniku mówiąc dalej. - Jest regulamin dla wojska, jest i dla każdego człowieka - mruczał zatopiony w refleksjach. - Regulamin zaczyna się od drobiazgów i powoli rozciąga się na wszystko. W każdym drobiazgu musi być ład, w miejscach pracy, w ubraniu, w myślach. Sam muszę nauczyć się ładu. Poznać ów regulamin. Nawiązać łączność z czymś uładzonym i wielkim, co kołysze się w nocy jak gwiazda. Na swój skromny sposób muszę zacząć się czegoś uczyć, muszę uchwycić ten rytm, nauczyć się dawać i pracować zgodnie z życiem, zgodnie z prawem. Jerzy Willard przystanął przy płocie z kołków i zaczął drżeć na całym ciele. Nigdy przedtem nie oddawał się takim myślom, jakie mu przed chwilą przyszły do głowy, i dziwił się, skąd one się wzięły. Przez chwilę miał wrażenie, że to jakiś głos poza nim tak przemawiał. Zdumiał się i zachwycił własnym umysłem i kiedy znów ruszył dalej, rozprawiał o tym z zapałem. - Żeby wyjść z sali bilardowej i zacząć myśleć o takich rzeczach - szepnął. - Jak to dobrze być samemu. Gdybym gadał jak Art Wilson, chłopcy by mnie zrozumieli, ale nie zrozumieliby zupełnie, o czym ja tutaj myślałem. W Winesburgu, jak we wszystkich miastach” w Ohio przed dwudziestoma laty, była dzielnica, którą zamieszkiwali najemni robotnicy. Jako że nie nadszedł jeszcze czas wielkich fabryk, pracowali na polach albo w brygadach kolejowych. Harowali po dwanaście godzin na dobę i dostawali po dolarze za długi dzień znoju. Pomieszczenia, w których mieszkali, były to małe, klecone z drzewa chatynki z ogrodem od tyłu. Ci, którym się lepiej powodziło, trzymali krowy, a z rzadka świnie w małych szopach na końcu ogrodu. Z głową nabitą huczącymi myślami Jerzy Willard wszedł w jedną z takich uliczek w czystą, styczniową noc. Uliczka była słabo oświetlona i miejscami brakowało chodnika. W obrazie, jaki się wokół roztaczał, coś podnieciło jego i tak pobudzoną wyobraźnię. Od roku poświęcał wszystkie wolne chwile na książki i teraz jakaś opowieść o średniowiecznych grodach na starej ziemi przypomniała mu się z całą wyrazistością, aż brnął przed siebie z dziwnym uczuciem kogoś, kto odwiedza miejsca poznane w jakimś minionym bycie. Odruchowo skręcił z uliczki w bok i wszedł w mały ciemny zaułek za szopami, gdzie znajdowały się krowy i świnie. Przez pół godziny pozostawał w zaułku wdychając silną woń zwierząt stłoczonych w szopach i pozwalając igrać dziwnym myślom, które go nawiedziły. Sam natrętny zapach nawozu w czystym, dobrym powietrzu podziałał na niego odurzająco. Biedne chatynki oświetlone naftową lampą, dym z kominów idący prosto w czyste niebo, pochrząkiwanie świń, kobiety w tanich perkalikowych sukienkach pochylone w kuchni nad zmywaniem, kroki mężczyzn wychodzących z domu do sklepów i knajp na Main Street, psie szczekania i płacz dziecięcy - wszystko to sprawiało, że poczuł się, czatując w mroku, dziwnie odosobniony i zupełnie ode rwany od życia. Wzburzony młody człowiek, nie mogąc unieść ciężaru własnych myśli, zaczął ostrożnie posuwać się zaułkiem. Napadł nań pies, którego musiał odpędzić kamieniami, a w drzwiach jednego z domków stanął jakiś człowiek i klął kundla. Jerzy wyszedł na pustą działkę i odrzuciwszy głowę patrzył w niebo. Poczuł się niewymownie duży i przeistoczony dzięki temu prostemu przeżyciu, które się w nim dokonywało, i w jakimś porywie uczucia podniósł ręce, wyrzucił je w ciemność nad głową i szeptał. Ogarnęło go pragnienie, by mówić, więc mówił słowa bez związku, obracał je na języku i wypowiadał dlatego, że były to dzielne słowa, pełne znaczenia. - Śmierć - mruczał - noc, morze, lęk, umiłowanie. Jerzy Willard odszedłszy z działki stał znów na chodniku spoglądając na domki. Miał uczucie, że wszyscy ludzie z tej uliczki to jego bracia i siostry, chciałby mieć dość odwagi, by ich wywołać z domu i uścisnąć im dłonie. „Żeby tu była kobieta, chwyciłbym ją za rękę i bieglibyśmy razem do utraty tchu - pomyślał. - To by mi ulżyło”. Z myślą o kobiecie opuścił uliczkę i poszedł w stronę domu, gdzie mieszkała Bella Carpenter. Sądził, że ona zrozumie jego nastrój i że w jej obecności wzniesie się na ten poziom, który już od dawna pragnął osiągnąć. Zazwyczaj, kiedy był z nią i całował ją w usta, odchodził pełen gniewu na samego siebie. Czuł się tak, jakby go wykorzystano dla jakichś podejrzanych celów, i nie znajdował w tym uczuciu przyjemności. Teraz mniemał, że stał się nagle zbyt duży, aby dać się wykorzystać. Kiedy Jerzy dotarł do domu Belli, ktoś przed nim zdążył złożyć jej wizytę. Ed Handby pokazał się u drzwi i wywoławszy Bellę z domu próbował z nią porozmawiać. Miał zamiar poprosić ją, żeby z nim poszła i została jego żoną, ale kiedy pokazała się we drzwiach, stracił tupet i sposępniał. - Nie zadawaj się z tym szczeniakiem - warknął z myślą o Jerzym Willardzie, a potem nie wiedząc, co by tu jeszcze rzec, odwrócił się, by odejść. - Jak was złapię razem, to policzę kości i tobie, i jemu - dodał. Barman przyszedł zalecać się, a nie grozić, więc był wściekły na siebie, że tak kiepsko się spisał. Bella Carpenter, jak tylko odszedł jej kochanek, wróciła do domu i wbiegła szybko na górę. Z okna na piętrze widziała, jak Ed Handby przeszedł na drugą stronę ulicy i usiadł na klocu przed domem sąsiada. W półmroku siedział nieporuszony, z głową opartą na rękach. Ten widok ją ucieszył. Kiedy Willard stanął w drzwiach, wylewnie go powitała i czym prędzej nałożyła kapelusz. Pomyślała sobie, że jak pospaceruje z młodym Willardem po ulicach, to Ed będzie ją śledził, a chciała sprawić mu ból. Przez godzinę Bella Carpenter i młody dziennikarz spacerowali pod drzewami w świeżym, nocnym powietrzu. Jerzy Willard pęczniał od wielkich słów. Nie opuszczało go poczucie siły, które spadło nań w mrokach zaułka, przemawiał więc śmiało, pysznił się i gestykulował. Chciał, żeby Bella Carpenter zrozumiała, że jest świadom swojej dawnej słabości i że się odmienił. - Nie poznasz mnie - oświadczył wkładając ręce do kieszeni i patrząc jej śmiało w oczy. - Nie wiem czemu, ale tak to jest. Albo uznasz mnie za mężczyznę, albo musisz dać mi spokój. Tak to właśnie jest. Spokojnymi ulicami pod nowiem spacerowali kobieta i chłopiec. Gdy Jerzy przestał mówić, skręcili w boczną ulicę i za mostem weszli na ścieżkę, która pięła się stokiem wzgórza. Góra ta znad Sztucznego Stawu wznosiła się aż po miejski stadion. Na zboczu rosły gęste krzaki i drzewka, a wśród nich jawiły się zakątki wysłane bujną trawą, zesztywniałą teraz i zmarzłą. Kiedy tak wstępował za dziewczyną na wzgórze, serce zaczęło mu gwałtownie bić i wyprostował ramiona. Wykoncypował sobie, że Bella Carpenter lada moment mu się odda. Owa moc, która w nim się objawiła, musiała - czuł to - oddziałać na nią i skłonić ją do uległości. Ta myśl upoiła go poczuciem męskiej potęgi. Zaniepokoił się wprawdzie w czasie spaceru, bo wyglądało na to, że dziewczyna zupełnie go nie słucha, ale sam fakt, że chciała mu towarzyszyć w takie miejsce, rozwiał wszelkie wątpliwości. „Odmieniło się. Wszystko się odmieniło” - pomyślał i chwyciwszy ją za ramię odwrócił do siebie i stał patrząc na nią oczyma błyszczącymi dumą. Bella się nie opierała. Kiedy pocałował ją w usta, przylgnęła ciężko do niego i przez jego ramię spoglądała w mrok. W całej jej postawie przebijało oczekiwanie. Podobnie jak w zaułku, Jerzego Willarda poniosły słowa i ściskając mocno kobietę szeptał w spokojną noc. - Żądza - szeptał. - Żądza i noc, i kobieta. Nie pojmował, co się z nim stało tej nocy na wzgórzu. Kiedy dostał się do domu, chciało mu się płakać, a potem mało nie oszalał z gniewu i nienawiści. Znienawidził Bellę i był przekonany, że ta nienawiść nie ustanie przez całe życie. Na wzgórzu zaprowadził ją w ustronny zakątek wśród krzaków i osunął się przy niej na kolana. Zupełnie jak wówczas na działce przy domkach robotniczych wzniósł dłonie w podzięce za tę nową w sobie moc i czekał właśnie, aby Bella się odezwała, kiedy zjawił się Ed Handby. Barman nie chciał chłopaka bić, choć myślał, że próbuje mu uwieść kobietę. Wiedział, że nie warto, że da sobie radę bez użycia pięści. Chwycił Jerzego za ramię, poderwał na nogi i trzymając go w garści patrzył na Bellę siedzącą na trawie. Potem szybkim zamachem ręki cisnął chłopca w krzaki i zaczął besztać kobietę, która podniosła się z ziemi. - Ty nic nie warta - powiedział szorstko. - Kusi mnie, żeby gwizdnąć na ciebie. Dałbym ci spokój, gdybyś mnie tak nie pociągała. Stojąc na czworakach wśród krzaków Jerzy Willard gapił się na tę scenę i usiłował pozbierać myśli. Szykował się do skoku na człowieka, który go upokorzył. Stokroć lepiej wydawało się dostać cięgi, niż dać się tak sromotnie odepchnąć na bok. Młody reporter po trzykroć rzucał się na Eda Handby i za każdym razem barman schwyciwszy go za ramię ciskał nim z powrotem w krzaki. Wyglądało na to, że jest gotów uprawiać ten sport w nieskończoność, tylko że głowa Jerzego trafiła na korzeń i chłopak się uspokoił. Ed wziął więc Bellę za łokieć i poprowadził przed sobą. Jerzy słyszał, jak przechodzili przez krzaki. Kiedy powlókł się w dół pagórka, miał wszystkiego dosyć. Nienawidził siebie i nienawidził losu, który zesłał nań takie upokorzenie. Gdy wrócił myślą do owej samotnej godziny w zaułku, zdumiał się i przystanąwszy w ciemnościach nasłuchiwał z nadzieją, że gdzieś poza nim znów zabrzmi ów głos, który jeszcze tak niedawno natchnął mu serce nową odwagą. Kiedy droga do domu zaprowadziła go znowu na uliczkę wśród drewnianych domków, nie mógł znieść tego widoku i zaczął biec, pragnąc jak najszybciej wydostać się z otoczenia, które teraz wydawało mu się całkiem nędzne i pospolite. „CUDAK” Ze swojego miejsca na skrzynce w szopie z nie heblowanych desek, co przywarła jak narośl na tyłach firmy Cowley i Syn w Winesburgu, Elmer Cowley, młodsza podpora interesu, miał przez brudne okienko widok na oficynę drukarską „Orła Winesburga”. Elmer zakładał właśnie sznurowadła do swoich butów. Szło mu to nieskładnie i musiał zdjąć trzewiki. Trzymając je w ręce siedział i oglądał wielką dziurę w skarpetce na pięcie. Naraz podniósł szybko wzrok i zobaczył Jerzego Willarda, jedynego reportera w całym Winesburgu, jak stoi w tylnych drzwiach oficyny drukarskiej i z roztargnieniem rozgląda się dokoła. - No, no, tego tylko brakowało! - wykrzyknął młodzieniec z trzewikami w dłoni, zerwał się na nogi i czmychnął spod okna. Rumieniec wypełzł mu na twarz i ręce zaczęły dygotać. W sklepie jakiś Żydek, handlarz wędrowny, stał przy kontuarze i rozmawiał z ojcem. Elmer wyobraził sobie, że reporter słyszy, o czym się tu mówi, i na samą myśl o tym krew go zalała. Z jednym tylko butem w ręce stał w rogu szopy i nogą w skarpetce tupał w podłogę z desek. Sklep Cowleya i Syna nie wychodził na główną ulicę Winesburga. Od frontu przytykał do Maumee Street, naprzeciwko Voight miał handel furmankami i mieściła się zajezdnia, w której farmerzy zostawiali konie. W bok od sklepu przebiegała równoległa do głównej tylna uliczka, którą okrągły dzień wywożono i przywożono towary do sklepów na wielkich wozach i platformach. Sam sklep był nie do opisania. Will Henderson wyraził się kiedyś, że sprzedaje się w nim wszystko i nic. Na wystawie stała bryła węgla wielkości baryłki, co oznaczało, że przyjmuje się tutaj zamówienia na węgiel, a obok tej czarnej góry trzy plastry miodu, który zbrunatniał i zbrudził się w swoich ramkach. Miód stał na wystawie od sześciu miesięcy. Był na sprzedaż, tak samo jak wieszadła, patentowane guziki do szelek, puszki farby olejnej, buteleczki z lekarstwem na reumatyzm i mieszanka zastępująca kawę, która wraz z miodem cierpliwie oferowała swoje zalety klientom. Ebenezer Cowley, jegomość, który stał w sklepie i słuchał natarczywego szwargotu płynącego z ust komiwojażera, był wysoki, chudy i wyglądał jak nie umyty. Na indyczej szyi miał wielką narośl, po części skrytą pod siwą brodą. Nosił długi surdut a la książę Albert, zakupiony z okazji ślubu. Ebenezer, zanim wziął się do handlu, był farmerem i po ślubie wdziewał swojego „księcia Alberta” na niedzielę do kościoła i w sobotę po południu wybierając się do miasta na targ. Kiedy sprzedał farmę, żeby zostać kupcem, nosił ów surdut na co dzień. Zżółkł mu całkiem ze starości i roił się od tłustych plam, ale Ebenezer czuł się w nim zawsze szykownie, goTóww każdej chwili wyjść do miasta. Jako kupiec Ebenezer niezbyt szczęśliwie się w życiu urządził; tak samo nie urządził się szczęśliwie jako farmer. A jednak jakoś sobie radził. Dzieci, córka imieniem Mabel i syn, mieszkały z nim w pokojach nad skle pem i samo życie niewiele ich kosztowało. Miał kłopoty innej niż finansowa natury. Jego pech kupiecki polegał na tym, że Ebe nezer zawsze się bał, ilekroć domokrążca z towarem na sprzedaż wchodził do sklepu. Stał wtedy za kontuarem potrząsając głową. Po pierwsze - bał Się, że się uprze i nie kupi, a więc straci okazję, żeby samemu sprzedać; po drugie, że się nie uprze i w chwili słabości kupi to, czego nie da się sprzedać. Tego ranka w sklepie, kiedy Elmer zobaczył, że Jerzy Willard sterczy na tyłach oficyny „Orła” i zapewne podsłuchuje, wytworzyła się taka sytuacja, która go zawsze pobudzała do gniewu. Komiwojażer zachwalał swój towar, a Ebenezer słuchał, całym sobą wyrażając niezdecydowanie. - Widzi pan, jak to sprytnie działa - mówił handlarz; miał do sprzedania zastępującą guziki małą płaską metalową spinkę do zakładania kołnierzyków. Jedną ręką odpiął szybko kołnierzyk od koszuli i znów szybko go przypiął. Wpadł w pochlebczy, przymilny ton. - Powiem panu, ludzie mają dosyć tego guzdrania się z guzikami przy kołnierzykach, pan właśnie zrobisz majątek na tej odmianie. Daję panu wyłączne przedstawicielstwo na całe miasto. Weź pan dwadzieścia tuzinów tych spinek, a ja już dalej nie pójdę po sklepach. Zostawię panu wolną rękę. Komiwojażer pochylił się nad kontuarem i stukał palcem w pierś Ebenezera. - To gratka, panie, zależy mi, żebyś pan właśnie na niej skorzystał - nalegał. - Mój kompan mówił mi o panu. „Idź do Cowleya - powiada - to rzutki gość”. Handlarz zamilkł i czekał. Wyjąwszy książeczkę z kieszeni zaczął wypisywać zamówienie. Wciąż z butem w ręce Elmer Cowley zajrzał do sklepu, minął obu zafrapowanych mężczyzn i podszedł do gablotki przy drzwiach wejściowych. Wyjął z niej tani rewolwer i zaczął nim wymachiwać. - Wynoś się pan stąd! - wrzasnął. - Po licha nam pana spinki. - Jakaś myśl zaświtała mu w głowie. - Zauważ pan, że niczym nie grożę - dodał. - Nie mówię, że będę strzelał. Może wyjąłem broń z gablotki, żeby tylko na nią popatrzeć. Ale zmykaj pan lepiej. Tak, mój panie, to moja rada. Zbieraj pan lepiej manatki i chodu. Młody sklepikarz nie mówił już, ale wrzeszczał; wszedłszy za kontuar napierał na obu kupców. - Nie damy więcej robić z siebie durniów! - krzyczał. - Dość kupowania, póki nie zaczniemy wreszcie sprzedawać. Dosyć już z nas robili cudaków, każdy tylko gapi się na nas i nadstawia uszu. Won stąd! Komiwojażer ulotnił się. Zgarnąwszy swoje spinki do skórzanej torby - umykał. Maleńki, na bardzo krzywych nogach, biegł nieporadnie. Torba zaczepiła się o drzwi, więc się potknął i upadł. - Wariat, jak Boga kocham, wariat! - bełkotał, kiedy się podniósł z chodnika i zmykał dalej. W sklepie Elmer z ojcem wytrzeszczali na siebie oczy. Teraz, kiedy bezpośrednia przyczyna jego gniewu już znikła, Elmer czuł się zakłopotany. - Tak, to nie były żarty. Myślę, że już dosyć robiliśmy z siebie cudaków - stwierdził podchodząc do gablotki i odkładając rewolwer na miejsce. Usiadłszy na beczce nałożył i zawiązał but, który trzymał w ręce. Oczekiwał od ojca słów zrozumienia, ale to, co staiy powiedział znowu wzbudziło w nim gniew, więc wybiegł ze sklepu nie odpowiedziawszy mu. Drapiąc się w siwą brodę długimi brudnymi palcami, kupiec spoglądał na syna tak samo mętnie i niepewnie, jak przed chwilą na komiwojażera. - Niech mnie wykrochmalą - powiedział cicho. - No, no, niech mnie wypiorą, wyprasują i wykrochmalą! Elmer Cowley poszedł za miasto i ruszył polną drogą, która biegła obok toru kolejowego. Nie wiedział, dokąd idzie ani co chce zrobić. W cieniu tunelu, gdzie droga skręciwszy ostro na prawo zbiegała pod nasyp kolejowy, zatrzymał się i czuł, że ta pasja, która go w sklepie porwała, znów go ogarnia. - Nie będę cudakiem... Na takiego każdy tylko gapi się, nadstawia uszu - stwierdził na głos. - Będę sobie na każdy inny. Już ja mu pokażę, temu Willardowi. On zobaczy. Ja mu pokażę! Stał wściekły na środku drogi i patrzył złowrogo w stronę miasteczka. Właściwie zupełnie nie znał reportera i nie żywił żadnych określonych uczuć do tego wysokiego chłopca, który ganiał po mieście i zbierał lokalne wiadomości. Reporter po prostu, przez samą swoją obecność w redakcji i w drukarence „Orła Winesburga”, wyrósł w jego oczach na pewien symbol. Myślał, że chłopiec, który stale biegał i przebiegał obok firmy Cowley i Syn, który na ulicach przystawał, żeby porozmawiać z ludźmi, musi i o nim myśleć, a może nawet z niego się wyśmiewać. Czuł, że Jerzy Willard żyje miastem, uosabia miasto, że w nim się wyraża duch całego miasta. Elmer nigdy by nie uwierzył, że Willard też ma swoje godziny smutku, że tak samo napadają go niejasne pragnienia i skryte, nienazwane żądze. Czyż to nie on wyrażał opinię publiczną i czyż ta opinia w całym Winesburgu nie skazała Cowleyów na cudactwo? Czyż to nie on chodził sobie gwiżdżąc i śmiejąc się po głównej ulicy? Czy uderzywszy w jego osobę nie uderzało się w większego wroga - co śmieje się i chodzi samopas - w opinię Winesburga? Elmer Cowley był niebywale wysoki, ręce miał długie i silne. Włosy, brwi i sypiący się meszkiem zarost tak jasne, że wpadały prawie w biel. Zęby miał sterczące, a oczy niebieskie tym wypłowiałym błękitem kamyczków, zwanych „agatkami”, które chłopcy w miasteczku nosili po kieszeniach. Elmer mieszkał w Winesburgu od roku i nie zyskał sobie przyjaciół. Czuł, że jest skazany na życie bez przyjaciół, i nienawidził tej myśli. Ponuro wlókł się drogą z rękami w kieszeniach spodni. Dzień był zimny, dął porywisty wiatr, ale właśnie słońce zaczęło świecić i droga stała się miękka i błotnista. Koleiny odtajały i błoto czepiało się butów. Elmer zmarzł w nogi. Po kilku milach skręcił w bok, przeszedł przez pole i zagłębił się w las. Nazbierał patyków, rozpalił ognisko, przy którym usiadł, żeby się rozgrzać, znękany na duchu i na ciele. Siedział tak przy ogniu na kłodzie z dwie godziny, a potem wstał i skradając się ostrożnie po stosach igliwia podszedł do ogrodzenia i patrzył wskroś pól na małą zagrodę otoczoną przez niskie szopy. Uśmiech pojawił mu się na wargach? zaczął machać łapskami do człowieka, który łuszczył na polu kukurydzę. W godzinie smutku młody kupczyk wrócił na farmę, gdzie mu upłynęło całe dzieciństwo i gdzie czekała na niego ludzka dusza, od której mógł się spodziewać zrozumienia.: Był to Mook, głupkowaty staruszek. Swego czasu pracował u Ebenezera i został na gospodarce po jej sprzedaży. Odnajmował nie pomalowaną szopę za domem i krzątał się dzień cały po polach. Półgłupkowi błogo się żyło. Z dziecięcą ufnością wierzył w inteligencję zwierząt, z którymi dzielił szopę pospołu, i kiedy czuł się opuszczony, prowadził długie rozmowy z krowami, świńmi, a nawet i z kurczakami, które ganiały po podwórzu. On właśnie włożył w usta swojemu dawnemu gospodarzowi owo „bieliźniane” porzekadło. Podenerwowany czy zaskoczony czymkolwiek, uśmiechał się mętnie i mruczał: - Niech mnie wypiorą i wyprasują. No, no, niech mnie wypiorą, wyprasują i wykrochmalą. Kiedy rzucił swoją robotę na polu i spotkał się w lesie z Elmerem, wcale się nie zdziwił ani nie zaciekawił tym nagłym pojawieniem się chłopca. Tak samo zmarzły mu nogi, więc usiadł na pniu przy ognisku, wdzięczny za ciepło i wyraźnie obojętny na to, co Elmer miał do powiedzenia. Elmer przemawiał gorąco i z wielką swadą, chodząc tam i z powrotem i wymachując rękami. - Jasne, ty nie rozumiesz, co się ze mną dzieje, więc mało cię to obchodzi - stwierdził. - Ze mną to co innego. Ot, co się ze mną zawsze działo. Ojciec „cudak, a z matki też była cudaczka. Ubierała się nawet nie tak, jak porządni ludzie, a popatrz na ojca, na ten jego surdut, w którym chodzi po mieście, bo mu się wydaje, że jest szykownie ubrany. Czemu sobie nie kupi nowego? Powiem ci czemu. Ojciec nie zdaje sobie sprawy i matka, jak żyła, też nie zdawała sobie sprawy z niczego. Mabel jest inna. Ona wie, ale nic nie powie. Ja za to powiem. Nie będę się wystawiał na pośmiewisko, skończone. No, wyobraź sobie, ojciec nie zdaje sobie sprawy, że cały ten sklep w mieście to zwykła cudaczna rupieciarnia, że nigdy nie sprzeda tej tandety, którą kupuje. On nic o tym nie wie. Czasem trochę mu nieswojo, że handel nie idzie, więc pójdzie zaraz i coś tam kupi. Wieczorem usiądzie przy kominku i powiada, że interes niedługo ruszy. Niczym się nie martwi. Taki cudak. Za mało wie, żeby się martwić. Podniecenie chłopaka jeszcze bardziej wzrosło. - On nie wie, ale ja wiem! - krzyknął przystając, aby zajrzeć w niemą, nieczułą twarz półgłówka. - Wiem aż za dobrze. I nie mogę tego znieść. Jak mieszkaliśmy tutaj, było inaczej. Pracowałem, a w nocy do łóżka i spać. Nie musiałem ciągle oglądać ludzi i myśleć, tak jak teraz. Wieczorem, tam w mieście, idę na pocztę albo na dworzec, żeby dopilnować pociągu i nikt się do mnie nie odezwie. Stoją sobie, śmieją się, rozmawiają, ale do mnie żaden się nie odezwie. I tak mi się robi cudacznie, że sam ust nie otworzę. Odchodzę. Nic nie mówię. Nie mogę. Wściekłość go całkiem poniosła. - Nie zniosę tego! - zawył zadzierając głowę ku nagim gałęziom drzew. - To ponad moje siły. Doprowadzony do szaleństwa tępą twarzą staruszka siedzącego przy ogniu, Elmer odwrócił się i patrzył nań złowrogo tym samym spojrzeniem, które posyłał całemu miasteczku stojąc niedawno na drodze. - Wynoś się do roboty! - krzyknął. - Co mi z tego przyjdzie, że z tobą gadam? - Coś mu zaświtało i zniżył głos. - Ze mnie też kawał tchórza, nie? - mruknął. - Wiesz, czemu przydyrdałem aż tutaj? Musiałem przed kimś się wygadać, a mogłem tylko przed tobą. Węszyłem za drugim cudakiem, rozumiesz. Zwiałem i tyle! Nie mogłem stawić czoła komuś takiemu, jak ten Jerzy Willard. Musiałem przyjść do ciebie. Jemu powinienem był powiedzieć i powiem. Znów podniósł głos do krzyku i wymachiwał rękami. - Powiem mu. Nie będę cudakiem! Wszystko jedno, co oni sobie myślą. Nie zniosę tego! Elmer Cowley uciekł z lasu zostawiając półgłówka na pniu przy ognisku. Niebawem staruszek wstał i przelazłszy przez ogrodzenie wrócił do swojej roboty przy kukurydzy. - Niech mnie wypiorą, wyprasują i wykrochmalą - wyznał. - No, no, niech mnie wypiorą i wyprasują. - Mook był zaintrygowany. Poszedł dróżką na pole, gdzie dwie krowy stały podskubując stóg siana. - Elmer tu był - powiedział krowom. Elmer to wariat. Lepiej schowajcie się za stóg, żeby was nie zobaczył. On jeszcze komuś zrobi krzywdę, ten Elmer, na pewno. O ósmej tego wieczoru Elmer Cowley zajrzał przez frontowe drzwi do redakcji „Orła Winesburga”, gdzie Jerzy Willard siedział pisząc. Miał czapkę nasuniętą głęboko na oczy i ponury, zacięty wyraz twarzy. - Wyjdź no ze mną - powiedział wchodząc i zamykając drzwi. Trzymał rękę na klamce, jakby gotów nie wpuścić z zewnątrz nikogo. - Wyjdź stąd po prostu na dwór. Mam do ciebie interes. Jerzy Willard i Elmer Cowley szli główną ulicą Winesburga. Noc była zimna, Jerzy miał na sobie nowy płaszcz i wyglądał bardzo czyściutko i wytwornie. Wsadził ręce do kieszeni płaszcza i spozierał pytająco na towarzysza. Dawno już chciał się zaprzyjaźnić z młodym kupcem i wybadać, co się w nim kryje. Teraz mniemał, że nadarzyła się okazja i bardzo go to ucieszyło. „Ciekawe, o co mu chodzi? Może myśli, że ma jakąś wiadomość do gazety. Na pewno nie pożar, bo nie słyszałem dzwonu i nikt nie biegnie ulicą” - myślał. Na głównej ulicy Winesburga, w zimny listopadowy wieczór, pokazało się ledwie paru mieszkańców, ale i ci pomykali, żeby się tylko znaleźć pod piecem gdzieś w pokoiku za sklepem. Okna sklepowe pozamarzały i wiatr grzechotał blaszanym szyldem, co wisiał u wejścia do klatki schodowej wiodącej do gabinetu doktora Wellinga. Na chodniku, przed sklepem spożywczym Hearna, stał kosz z jabłkami i drabki, w których sterczał pąk nowych mioteł. Elmer Cowley zatrzymał się i stanął naprzeciwko Jerzego Willarda. Próbował otworzyć usta i ręce zaczęły mu pracować jak tłoki. Twarz spazmatycznie drgała. Zdawało się, że wybuchnie krzykiem. - Och, wracaj z powrotem! - zawołał. - Po co tu stoisz ze mną? Nie mam ci nic do powiedzenia. Nie chcę cię widzieć na oczy. Przez trzy godziny wzburzony kupczyk włóczył się po ulicach Winesburga oślepiony gniewem, bo nie potrafił ogłosić swojego postanowienia, że więcej nie będzie cudakiem. Ogarnęło go gorzkie uczucie przegranej i chciało mu się płakać. Po godzinie czczej paplaniny, która mu zajęła całe popołudnie, i po tej klęsce w obliczu młodego reportera sądził, że nie ma już żadnej nadziei na przyszłość. Aż zaświtał mu nowy pomysł. W ciemnościach, które go otaczały, zaczął dostrzegać światło. Znalazłszy się pod zaciemnionym sklepem, gdzie Cowley i Syn od roku na próżno wypatrywali klientów, wśliznął się ukradkiem do środka i zaczął obmacywać baryłkę, co stała w kantorku pod piecem. W baryłce pod wiórami leżało blaszane pudełko z gotówką firmy Cowley i Syn. Co wieczór Ebenezer Cowley po zamknięciu sklepu wkładał pudełko w beczułkę i szedł na górę do łóżka. „Nigdy im do głowy nie przyjdzie, żeby zajrzeć w takie liche miejsce” - powiadał sobie z myślą o złodziejach. Elmer z małego zwitka jakichś czterystu dolarów - z całego majątku, jaki został ze sprzedaży gospodarki - wziął dwadzieścia w dziesięciodolarowych banknotach. Potem wsunąwszy pudełko pod wióry wyszedł po cichu frontowymi drzwiami i znów wałęsał się po ulicach. Pomysł, który w jego mniemaniu miał położyć kres całej niedoli, był bardzo prosty. „Wyrwę się stąd, ucieknę z domu” - powiedział sobie. Wiedział, że w Winesburgu przystaje o północy podmiejski pociąg towarowy do Cleveland, dokąd przyjeżdża na rano. Przejedzie się nim na gapę, a potem wmiesza się w tłum. Znajdzie sobie gdzieś zajęcie w sklepie i zaprzyjaźni się z towarzyszami pracy. Stopniowo upodobni się do innych, nikt go palcem nie wytknie. Można będzie wtedy porozmawiać i pośmiać się do woli. Przestanie uchodzić za cudaka, znajdzie sobie przyjaciół. Życie, podobnie jak do innych, zacznie się i do niego uśmiechać, nabierze ciepła i sensu. Wysoki niezgrabny chłopak, włócząc się po ulicach, szydził z siebie, ze swojego gniewu i ze swojego lęku przed Jerzym Willardem. Postanowił, że sobie z nim porozmawia przed wyjazdem, powie mu to i owo, a może i wyzwie, wyzwie cały Winesburg w jego osobie. Płonąc niezwykłą odwagą Elmer wszedł do hotelu Willarda i załomotał w drzwi dyżurki. Zaspany wyrostek czuwał na wyrku. Nic mu za to nie płacono, ale żył z hotelowej kuchni i z dumą nosił tytuł „dyżurnego”. Wobec niego Elmer zachowywał się śmiało, z tupetem. - Obudź go zaraz - rozkazał. - Powiedz mu, żeby przyszedł na stację. Muszę się z nim zobaczyć, wyjeżdżam „podmiejskim”. Niech się ubiera i przychodzi. Czasu mam niewiele. Pociąg już załadowano, kolejarze dostawiali wagony, machali latarkami i szykowali się do dalszej drogi na wschód. Jerzy Willard przetarłszy oczy i narzuciwszy swój nowy płaszcz wbiegł na peron płonąc z ciekawości. - No, jestem - powiedział. - O co ci chodzi? Masz mi coś do powiedzenia, nie? Elmer starał się wyjaśnić. Zwilżył wargi językiem i patrzył na pociąg, który zastękał i zaczął ruszać powoli. - Widzisz, chodzi o to - zaczął i stracił panowanie nad językiem. - Niech mnie wypiorą i wyprasują. Niech mnie wypiorą, wyprasują i wykrochmalą - wybełkotał nieskładnie. Elmer Cowley ciskał się wściekle po peronie obok stękającego w mroku pociągu. Światła prysnęły w przestrzeń i skakały mu przed oczami. Wyciągnął z kieszeni dwie dziesięciodolarówki i wepchnął je w dłoń Willarda. - Weź to! - krzyknął. - Nic mi po nich. Oddasz ojcu. Ukradłem. - Z pianą na ustach rzucił się znienacka i jego długie łapska zaświstały w powietrzu. Zupełnie jak ktoś, kto nie chce dać się obezwładnić, grzmocił pięściami na prawo i na lewo, ładując cios za ciosem w pierś, w szyję, usta Willarda. Młody reporter zwalił się na peron, na wpół przytomny, oszołomiony piekielną siłą ciosów. Wskoczywszy w biegu Elmer pomykał po dachach wagonów aż dopadł platformy; położył się plackiem i patrzył do tyłu próbując dostrzec w ciemnościach powalonego człowieka. Zagrała w nim duma. - Pokazałem mu! - zawołał. - Ale mu pokazałem. Nie taki znowu cudak ze mnie. Ale mu pokazałem, że nie taki znowu cudak ze mnie. NIEWYPOWIEDZIANE KŁAMSTWO Ray Pearson i Hal Winters byli parobkami na farmie, leżącej o trzy mile na północ od Winesburga. W sobotnie popołudnia szli do miasta i wałęsali się po ulicach, podobnie jak inni wieśniacy z okolic. Ray, cichy, nerwowy człowiek pod pięćdziesiątkę, miał brunatną brodę i plecy zgięte od długiej i ciężkiej roboty. Temperamentem tak różnił się od Wintersa, jak tylko dwaj ludzie różnić się mogą. Stateczny ten człowiek miał drobną żonę o ostrych rysach i równie ostrym głosie. Oboje, z sześciorgiem chudonogich dzieci, mieszkali w drewnianej ruderze nad strumykiem, na skraju farmy, gdzie Ray pracował. Hal Winters, towarzysz Raya, był to młody chłopak. Nie z tych Wintersów, którzy cieszyli się tak powszechnym szacunkiem Winesburga; Hal był synem starego Windpetera Wintersa, tego, co miał tartak w Unionville, sześć mil poza miastem, i w całym Winesburgu uchodził za starego zatwardziałego niegodziwca. Mieszkańcy tej części północnego Ohio, w której leży Winesburg, będą pamiętać starego Windpetera, jego niezwykłą i tragiczną śmierć. Upił się w mieście pewnego wieczoru i zaczął gnać końmi po torze kolejowym. Henry Brattenburg, rzeźnik, który mieszkał w tamtej stronie, zatrzymał go na skraju miasta i powiedział, że ani chybi natknie się na wieczorny pociąg, ale Windpeter strzelił w niego batem i pognał dalej. Kiedy pociąg trzasnął i zabił Windpetera razem z dwoma końmi, pewien farmer jechał właśnie z żoną do domu pobliską drogą i oboje widzieli ten wypadek. Opowiadali, że stary Windpeter stał na koźle szalejąc i grożąc pędzącej lokomotywie i że z uciechy aż ryknął, kiedy konie zdurniałe od bicza pognały po pewną śmierć. Tacy chłopcy jak Jerzy Willard czy Seth Richmond będą świetnie pamiętać tą historię, bo choć całe miasto mówiło, że stary poszedł prosto do piekła i że lżej się oddycha bez niego, chłopcy mieli skryte przekonanie, że stary wiedział, co robi, i podziwiali tę jego głupią odwagę. Chłopców często nawiedza pragnienie, by umrzeć w chwale, zamiast zalecać towar w sklepie kolonialnym i pchać dalej nudne życie. Ale to nie jest opowiadanie o Windpeterze Wintersie ani nawet o jego synu, Halu, który pracował na farmie z Rayem Pearsonem. W opowiadaniu tym chodzi o Raya. Trzeba jednak coś niecoś jeszcze powiedzieć o Halu, abyście mogli wejść w atmosferę tej historii. Że Hal jest hultajem - wszyscy to mówili. W rodzinie Wintersów było trzech chłopaków: John, Hal i Edward; potężne chłopiska, szerokie w barach” jak sam stary Windpeter, zabijaki i kobieciarze, jednym słowem - licha warci. Hal, zawsze skory do hultajstwa, uchodził za najgorszego z nich. Ukradł raz ojcu z tartaku partię desek i sprzedał je w Winesburgu. Kupił sobie za to tani, dandysowaty garnitur. Potem spił się i kiedy ojciec, wściekły, zjechał do Winesburga, aby go odszukać, wpadli na siebie na Main Street i tłukli się pięściami, aż ich aresztowano i razem wpakowano za kratki. Hal najął się do pracy na farmie, bo bliżej miał do pewnej wiejskiej nauczycielki, która mu wpadła w oko. Liczył sobie wtedy zaledwie dwadzieścia dwa lata, a miewał już z dwa czy trzy razy - jak się to w Winesburgu mówiło - „awantury miłosne”. Kto tylko słyszał o tym, jak Hal szaleje za wiejską nauczycielką, nie miał żadnych złudzeń, że źle się to skończy. - Zobaczycie, że wpakuje ją w kabałę - szeptano z ust do ust. Tak więc dwaj ci ludzie, Ray i Hal, pracowali na polu w pewien późnopaździernikowy dzień. Łuszczyli kukurydzę, czasem któryś coś rzekł i obaj wybuchali śmiechem. Potem zapadała cisza. Ray, bardziej wrażliwy, biorący wszystko do serca, podrapał sobie ręce i piekły go teraz. Wsunął ręce w kieszenie kurtki i patrzył na pola. Był w smutnym, niespokojnym nastroju, oddziałał nań urok tych pięknych okolic. Gdybyście znali okolice Winesburga jesienią, te pagórki w plamach żółtych i czerwonych, zrozumielibyście, co on wtedy czuł. Zaczął wspominać ten czas, dawno już temu, kiedy jako młody chłopiec mieszkał z ojcem, piekarzem, w Winesburgu, i w takie właśnie dni wypuszczał się do lasu, by zbierać orzechy, polować na króliki albo powałęsać się tylko i zakurzyć fajkę. Jedna z takich włóczęg zaprowadziła go do ołtarza. Nakłonił pewną panienkę - usługiwała w sklepie u jego ojca - na taki wspólny spacer, no i do czegoś tam doszło. Właśnie myślał o owym popołudniu i o tym, jak miało zaważyć na całym jego życiu, kiedy podniósł się w nim duch protestu. Zapomniał, że nie jest sam, i zaczął burczeć pod nosem. - Okpiony przez Boga, na to mi przyszło, okpiony przez życie i wystrychnięty na dudka - powiedział cichym głosem. Hal Winters odezwał się, zupełnie jakby szedł śladem jego myśli. - Jak tam, opłacało się? Co powiesz? Co powiesz o żeniaczce i w ogóle? - spytał i zaraz się roześmiał. Próbował śmiać się dalej, ale też był w poważnym nastroju. Zaczął więc mówić poważnie. - Czy też każdemu chłopcu to sądzone? Dać się zaprząc i tyrać jak koń całe życie? Nie czekał na odpowiedź, poderwał się i zaczął chodzić tam i z powrotem między stertami kukurydzy, coraz bardziej i bardziej wzburzony. Schyliwszy się nagle podniósł żółtą kolbę i cisnął nią w stronę płotu. - Wpakowałem Nell w kabałę - powiedział. - Mówię ci o tym, ale trzymaj język za zębami. Ray Pearson wstał i wlepił w niego oczy. Był dużo niższy od Hala, więc kiedy ten podszedł i położył mu dłonie na ramionach, tworzyli nie lada obraz. Stali oto na wielkim, pustym polu, na tle cichych úkopie ustawionych w rzędy, na tle żółtych i czerwonych pagórków w oddali, przed chwilą dwaj zwykli robotnicy - teraz tacy sobie bliscy. Hal to wyczuł i ponieważ nic innego nie potrafił, roześmiał się. - No, staruszku - powiedział niezgrabnie - jazda, powiedz mi. Wpakowałem Nell w kabałę. Znasz ten ból, nie? Wiem, co mi inni powiedzą, jak wypada postąpić, ale ty co mi powiesz? Mam się ożenić i ustatkować? Wleźć w chomąto i skończyć jak ta zwykła szkapa? Ty mnie znasz, Ray. Nikt mnie nie złamie, tylko ja sam mogę siebie złamać. Mam to zrobić czy posłać ją do diabła? Jazda, ty mi powiedz. Cokolwiek byś powiedział, Ray, ciebie posłucham. Ray nie mógł odpowiedzieć. Uwolnił się z uścisku Hala i obróciwszy się na pięcie poszedł prosto w stronę stodoły. Wrażliwy z niego był człowiek, miał łzy w oczach. Wiedział, że jedna tylko była odpowiedź na pytania Hala Wintersa, syna starego Windpetera Wintersa, jedna jedyna odpowiedź, zgodna z tym, czego życie go nauczyło, i z tym, w co wierzyli inni - ale za nic w świecie nie mógł powiedzieć tego, co powinien był powiedzieć. O wpół do piątej tego popołudnia, kiedy Ray ociągał się na dziedzińcu przy stodole, nadeszła jego żona ścieżką wzdłuż strumyka i zawołała go. PoTej rozmowie z Halem nie wrócił już na pole, tylko pracował w pobliżu stodoły. Spełnił już wszystkie wieczorne obrządki i widział, jak Hal, wystrojony na nocną eskapadę do miasta, wychodzi z domu i puszcza się w drogę. Idąc ścieżką na swoje śmiecie Ray wlókł się za żoną, patrzył w ziemię i myślał. Nie mógł się połapać, co to się stało. Ilekroć podniósł oczy i w gasnącym blasku ujrzał piękno tych okolic, brała go chęć postąpić tak, jak nigdy dotąd - krzyknąć, wrzasnąć, stłuc żonę pięściami albo zrobić rzecz równie niespodziewaną i przerażającą. Szedł ścieżką drapiąc się w głowę i próbując w tym wszystkim się połapać. Wpatrzył się w żonę, ale nie zauważył nic podejrzanego. Chciała tylko, żeby poszedł po zakupy do miasta i ledwie mu to powiedziała, natychmiast zaczęła go besztać. - Ty się tak wiecznie guzdrasz - mówiła. - Już ja cię przynaglę. Nic nie ma w domu na kolację, musisz skoczyć do miasta i z powrotem na jednej nodze. Ray wszedł do domu i z gwoździa na drzwiach zdjął płaszcz. Kieszenie były nadstrzępione, a kołnierz wytarty. Żona zajrzała na chwilę do sypialni i wyszła stamtąd niosąc w jednej ręce brudną szmatę, a w drugiej - trzy srebrne dolary. Gdzieś w głębi domu rozpłakało się żałośnie dziecko, a pies, który drzemał pod piecem, wstał i ziewnął. Żona znów zaczęła go besztać. - Dzieci będą płakać i płakać. Czemu ty się tak wiecznie guzdrasz? Ray wyszedł z domu i przelazł przez płot na pola. Miał przed sobą uroczy widok. Wszystkie pagórki kąpały się w barwach i nawet kępki krzaków przy płotach ożyły pięknem. Wydało mu się, że cały świat w jakiś sposób ożył, tak jak on sam i Hal ożyli nagle wówczas, kiedy stali na polu patrząc sobie długo w oczy. Piękno okolic Winesburga przytłoczyło Raya w ten jesienny wieczór. Nie mógł tego znieść. I nagle zapomniał, że jest tylko cichym i starym parobkiem. Zrzuciwszy wyszargany płaszcz puścił się biegiem przez pole. Biegnąc krzyczał przeciw swojemu życiu, przeciw całemu życiu, przeciw wszystkiemu, co życie oszpeca. - Nie było żadnych obietnic! - wołał w puste wokół przestrzenie. - Ani ja swojej, ani Hal swojej niczego nie obiecywał. Wiem, na pewno. Poszła z nim w las, bo sama tego chciała. Czego on chciał, tego i ona chciała. Czemu mam płacić? Czemu Hal ma płacić? Czemu ktokolwiek ma płacić? Nie chcę, żeby Hal zeszedł na psy. Powiem mu. Złapię go jeszcze i powiem mu. Ray biegł niezgrabnie, raz się potknął i upadł. „Muszę go złapać i powiedzieć mu” - myślał i choć z trudem chwytał powietrze, rwał wciąż naprzód coraz szybciej i szybciej. A biegnąc myślał o sprawach, które mu latami nie przychodziły do głowy - o tym, jak zaraz po ślubie miał zamiar jechać na zachód do swojego wuja w Portland w stanie Oregon - o tym, jak nie chciał być parobkiem, bo myślał, że jak się wyrwie na zachód, pojedzie nad morze i zostanie marynarzem albo znajdzie robotę na ranczu i puści się konno przez miasteczka, pohukując, śmiejąc się i budząc ludzi po domach każdym dzikim okrzykiem. Gdy tak biegł dalej, przypomniał sobie o dzieciach, wydało mu się, że ich ręce zewsząd się go czepiają. Wszystko, co myślał o sobie, wiązało się z tym, co myślał o Halu, więc wydało mu się, że i Hala dzieci też się uczepiły. - To zwykłe niespodzianki losu, Hal! - wołał. - Nie są ni moje, ni twoje. Nie miałem z nimi nic wspólnego. Zmrok rozpościerał się już na polach, a Ray Pearson biegł dalej i dalej. Dyszał ciężko. Kiedy dotarł wreszcie do ogrodzenia nad drogą i zoczył Hala Wintersa, jak wymuskany, z fajką w zębach, idzie sobie beztrosko, nie mógł już powiedzieć, co myślał ani czego chciał. Odwaga go opuściła - i to jest właściwie koniec historii o tym, co przytrafiło się Rayowi. Było już prawie ciemno, kiedy dotarł do ogrodzenia, oparł się o poprzeczkę i stał wytężając oczy. Hal Winters przeskoczył rów; podchodząc blisko do Raya włożył ręce do kieszeni i roześmiał się. Jakby całkiem zapomniał o tym, co się stało na polu. Bo kiedy wyciągnął silną dłoń i złapał Raya za klapę, potrząsnął starym zupełnie jak kundlem, który przed chwilą coś nabroił. - Przyszedłeś mi poradzić, co? - powiedział. - Nie martw się, nie potrzebuję twojej rady. Nie jestem tchórzem i już się zdecydowałem. - Zaśmiał się i skoczył za rów. - Nell jest nie w ciemię bita - powiedział. Nie prosiła mnie, żebym się z nią żenił. To ja chcę się z nią ożenić. Chcę się ustatkować i mieć dzieciaki. Ray Pearson też się roześmiał. Chciało mu się śmiać z siebie i z całego świata. Kiedy sylwetka Hala Wintersa rozpłynęła się w mroku okrywającym drogę, która wiodła do Winesburga, Ray odwrócił się i poszedł wolno przez pola do miejsca, gdzie porzucił swój wytarty płaszcz. Gdy tak szedł, jakieś wspomnienie przyjemnych wieczorów, spędzonych z chudonogimi dziećmi w ruderze nad strumykiem, przyszło mu chyba do głowy, bo zaczął burczeć pod nosem. - Dobrze jest, jak jest. Wszystko, co bym mu powiedział, pachniałoby kłamstwem - szepnął i zaraz też jego sylwetka rozpłynęła się w ciemnościach pól. PO PIJANEMU Tom Foster zjechał do Winesburga z Cincinnati jako całkiem młody chłopiec, podatny na wiele nowych wrażeń. Jego babka wzrosła nie opodal na farmie i w dziewczęcych latach uczęszczała tu do szkoły, kiedy jeszcze na cały Winesburg składało się kilkanaście domków skupionych wokół głównego sklepu na rogatce. Cóż za życie miała ta staruszka, odkąd wyjechała z pogranicznej osady, i jakaż twarda, zdolna była z niej sztuka. Poznała Kansas, Kanadę, Nowy Jork, wędrując z mężem, mechanikiem, póki nie umarł. Później pojechała do córki, która także wyszła za mechanika i mieszkała w Covington w stanie Kentucky, po drugiej stronie rzeki od Cincinnati. Przyszły na nią wtedy ciężkie czasy. Najpierw zięć został zabity przez policjanta w czasie strajku, a potem matkę Toma przykuło do łóżka i też umarła. Babka zaoszczędziła trochę grosza, ale wszystko poszło na chorobę córki i na opłacenie dwóch pogrzebów. Zrobiło się z niej niemal do cna sterane kobiecisko; mieszkała z wnukiem nad rupieciarnią przy bocznej uliczce w Cincinnati. Przez pięć lat szorowała podłogi w biurze, a potem została pomywaczką w restauracji. Ręce miała całkiem powykręcane. Kiedy wzięła w nie miotłę albo szczotkę, wyglądały jak uschłe pędy dzikiego wina przylepione do drzewa. Staruszka wróciła do Winesburga, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Pewnego wieczoru, zmierzając do domu po pracy, znalazła portfel z zawartością trzydziestu siedmiu dolarów i w ten sposób znikły wszelkie przeszkody. Podróż stała się dla chłopca wielką przygodą. Było już po jedenastej w nocy, kiedy babka wróciła do domu kurczowo zaciskając portfel w steranych rękach, taka podniecona, że ledwo mogła mówić. Upierała się, żeby wyjechać z Cincinnati tejże nocy, bo jeśli zostaną do rana - jak utrzymywała - właściciel pieniędzy na pewno ich odnajdzie i narobi kłopotu. Tom, który miał wtenczas szesnaście lat, musiał zawlec się z babką na stację dźwigając na plecach cały ich ziemski majątek zawinięty w wytarty koc. Przy nim szła babka nakłaniając go do pośpiechu. Jej bezzębne starcze usta nerwowo drgały i jak Tom się zmęczył i chciał złożyć tobołek na skrzyżowaniu ulic, sama schwyciła zań i gdyby jej nie przeszkodził, byłaby go sobie zarzuciła na plecy. Kiedy dostali się już do pociągu i umknęli z miasta, cieszyła się jak mała dziewczynka i nigdy jeszcze chłopiec nie słyszał, żeby tyle mówiła, co wtenczas. Okrągłą noc, kiedy pociąg turkotał naprzód, opowiadała chłopcu gadki o Winesburgu i o tym, jak mu się spodoba tamtejsze życie, praca w polu i łowy na dziczyznę w lesie. Nie mogła uwierzyć, że malutka wioska sprzed pięćdziesięciu lat rozwinęła się pod jej nieobecność w kwitnące miasto, i kiedy rankiem pociąg przyjechał do Winesburga, nie chciała wysiadać. - To nie to, o czym ja myślałam. Może ci być tu ciężko - powiedziała, a potem pociąg pomknął sobie dalej, a oni oboje stali zmieszani, nie wiedząc, dokąd się tu zwrócić, pod okiem Alberta Longwortha, bagażowego stacji Winesburg. Jednakże (Tom Foster całkiem nieźle dał sobie radę. Był z tych, co wszędzie sobie poradzą. Pani Whitfev żona bankiera, wzięła babkę do pracy w kuchni, a jemu dostało się miejsce chłopca stajennego w nowej murowanej stajni bankierskiej. W Winesburgu było ciężko o służbę. Gospodyni z braku pomocy domowej zatrudniała „panienkę”, która upierała się, żeby siedzieć przy jednym stole z całą rodziną. Pani White miała dosyć „panienek” i skwapliwie skorzystała z okazji, żeby złapać sobie starą kobiecinkę z miasta. Chłopcu wyszykowała pokój na pięterku nad stajnią. - Może przycinać trawnik i biegać po posyłki, kiedy nie trzeba będzie doglądać koni - wyjaśniła mężowi. Na swój wiek Tom Foster był raczej mały i miał ogromną głowę ze sztywną czarną czupryną, która mu stała dęba. Jeż podkreślał jeszcze rozmiar tej głowy. Łagodniejszego głosu nad głos Toma nie dałoby się wyobrazić, i sam Tom zachowywał się tak uprzejmie i spokojnie, że wsiąkł w życie miasteczka nie zwróciwszy na siebie najmniejszej uwagi. Nie można było oprzeć się zdziwieniu, skąd Tom wziął tę swoją łagodność. W Cincinnati obracał się w tych okolicach, gdzie grasują bandy łobuzów i najbardziej chłonne młode lata spędzał z nimi za pan brat. Pewien czas pracował jako goniec w kompanii telegraficznej i roznosił depesze w dzielnicy usłanej domami rozpusty. Dziewczynki stamtąd znały i lubiły Toma Fostera, łobuzeria też za nim przepadała. Tom nigdy nie upominał się o swoje prawa. To jedno, co mu pomogło wyjść obronną ręką. Dziwnym sposobem trzymał się w cieniu, pod ścianą życia; tak mu było sądzone. Widział mężczyzn i kobiety w domach rozpusty, dostrzegał ich przelotne i straszliwe miłostki, przypatrywał się bójkom łobuzów i słuchał ich opowiadań o kradzieży i pijaństwie - nieporuszony i dziwnie odporny. Raz jednak ukradł. Jeszcze wtenczas, kiedy mieszkał w mieście. Babka zachorowała, a on sam chodził bez pracy. W domu nie było ani kawałka chleba; wszedł więc do zakładu rymarskiego przy bocznej ulicy i ukradł z szufladki dolara i siedemdziesiąt pięć centów. Ów zakład prowadził staruszek o długich wąsach. Widział, że chłopiec kręci się w pobliżu, ale nic sobie z tego nie robił. Kiedy wyszedł na ulicę porozmawiać z woźnicą, Tom wyciągnął szufladkę i odszedł zabrawszy pieniądze. Później go przyłapano i babka załagodziła sprawę proponując, że przez cały miesiąc będzie dwa razy na tydzień przychodzić i szorować sklep. Chłopiec cierpiał ze wstydu, ale i cieszył się zarazem. - Dobrze, że się wstydzę, to mi pozwala zrozumieć nowe rzeczy - powiedział babce, która nie miała pojęcia, o czym on mówi, ale tak go kochała, że nie wchodziło w rachubę, czy go rozumie, czy nie. Przez rok Tom mieszkał w bankierskiej stajni, a potem stracił swoje zajęcie. Nie doglądał zbyt pilnie koni i ciągle działał na nerwy pani bankierowej. Kazała mu przyciąć trawnik, a on zapominał. To znowu wysyłała go do sklepu albo na pocztę, a on nie wracał, tylko przyłączał się do grupy mężczyzn i chłopców i spędzał z nimi całe popołudnia, stojąc sobie, słuchając i czasem - jeśli się do niego zwrócono - zabierając na chwilę głos. Tak samo jak w mieście w domach rozpusty czy wśród łobuzów ganiających nocą po ulicach, podobnie i w Winesburgu wśród statecznych obywateli Tom przejawiał stale tę zdolność uczestniczenia i odcinania się zarazem od otaczającego go życia. Odkąd Tom stracił swoje zajęcie u bankiera, nie mieszkał już z babką, choć staruszka często go wieczorami odwiedzała. Wynajął sobie pokój od podwórza w małym drewnianym budynku należącym do starego Rufusa Whitinga. Domek stał przy Duane Street zaraz za główną ulicą, i od wielu lat służył jako kancelaria adwokacka staremu prawnikowi, który - choć mu już siła i pamięć nie dopisywały - nie zdawał sobie sprawy ze swojego niedołęstwa. Polubił Toma i wynajął mu pokój za dolara miesięcznie. Późnym popołudniem, kiedy adwokat wychodził do domu, chłopiec miał kancelarię dla siebie i wylegiwał się godzinami na podłodze przy piecu rozmyślając sobie o tym i owym. Wieczorem przychodziła babka i zasiadała w fotelu adwokackim, by wypalić fajkę, a Tom - jak zwykle w czyjejś obecności - zupełnie się nie odzywał. Staruszka często gwarzyła z wielkim zapałem. Czasem, rozeźlona jakimś zdarzeniem w domu bankiera, psioczyła całymi godzinami. Ze swoich zarobków zakupiła ścierki i szczotkę i regularnie szorowała całą kancelarię. Kiedy już gabinet świecił i pachniał czystością, zapalała swoją glinianą fajeczkę i oboje z Tomem z niej pociągali. - Jak się już przysposobisz na tamten świat, wtedy i ja z tobą pójdę - mówiła do chłopca leżącego na podłodze przy jej fotelu. Tomowi podobało się życie w Winesburgu. Spełniał najrozmaitsze posługi, rąbał drzewo do kuchni, kosił trawę w ogródkach. Pod koniec maja i z początkiem czerwca zbierał truskawki na polach. Mógł sobie popróżnować, a przepadał za próżnowaniem. Bankier White dał mu starą marynarkę, za obszerną na Toma, ale babka ją zgrabnie przycięła, dostał stamtąd także jesionkę futrem bramowaną. Futro miejscami wyliniało, ale jesionka była ciepła i zimą Tom w niej spał. Uważał, że całkiem dobrze sobie radzi, szczęśliwy i zadowolony z tego, że tak mu się życie w Winesburgu ułożyło. Byle jaki drobiazg mógł Toma uszczęśliwić. Dlatego też, jak przypuszczam, ludzie go lubili. U Hearna w sklepie spożywczym palono w piątek po południu kawę, przed dniem targowym, i obfity zapach szedł na ulicę. Zjawiał się Tom Foster i zasiadał na skrzynce za sklepem. Przez godzinę ani drgnął, tylko siedział tak nieporuszony wchłaniając ostry zapach”, który go niemal upijał szczęściem. - Lubię to - mówił łagodnie. - To mi pozwala pomyśleć o dalekich sprawach, dalekich stronach i takich sobie rzeczach. Pewnej nocy Tom Foster się upił. Doszło do tego w jakiś dziwny sposób. Nigdy przedtem nie upijał się i właściwie nigdy w życiu nie miał kropli alkoholu w ustach, ale czuł, że jeden jedyny raz musi się upić, więc poszedł i zrobił swoje. W Cincinnati, kiedy tam mieszkał, miał okazję poznać niejedno, powąchać brzydoty, zbrodni, rozpusty. W istocie wiedział więcej o tych sprawach niż ktokolwiek inny w Winesburgu. Zwłaszcza erotyka przedstawiła mu się w tak okropnym świetle zostawiając głęboki ślad w jego pamięci. Napatrzywszy się kobietom, które po nocach wystawały przed brudnymi domami, napatrzywszy się temu, jakim spojrzeniem zatrzymując się obrzucali je mężczyźni - postanowił sobie, że w jego życiu na popęd płciowy nie będzie miejsca. Raz go jedna skusiła, żeby poszedł do niej. Nigdy nie zapomniał woni tego pokoju i pożądliwego spojrzenia w jej oczach. Przyprawiło go to o mdłości i w okrutny sposób okaleczyło mu duszę. Przedtem zawsze widział w kobietach zupełnie niewinne stworzenia, całkiem na wzór babki, ale po tej jednej przygodzie wygnał je ze swoich myśli. Miał tak łagodną naturę, że nie potrafił niczego nienawidzić, a nie umiejąc zrozumieć, postanowił zapomnieć. I rzeczywiście zapomniał, póki nie przyjechał do Winesburga. Po dwóch latach coś w nim zaczęło się burzyć. Gdzie by się ruszył, widział, jak młodzi sobie pozwalają i sam miał młodość we krwi. Zanim się spostrzegł, co się stało, też się zakochał. Zadurzył się w Helence White, córce swojego chlebodawcy, i przyłapał się na tym, że myśli o niej po nocach. Miał ciężki orzech do zgryzienia, ale załatwił wszystko po swojemu. Pozwalał sobie marzyć o Helence, ilekroć przyszła mu na myśl, i tylko dbał o charakter swoich marzeń. Toczył walkę, cichy, uparty pojedynek ze sobą samym, żeby utrzymać w ryzach swoje pragnienia, tak jak przystało - i na ogół wychodził z niej zwycięsko. A potem przyszła owa wiosenna noc, kiedy się upił. Tom się całkiem rozjuszył tej nocy. Przypominał niewinnego młodego byczka z lasu, co się obżarł blekotem. Wszystko zaczęło się, przebiegło i skończyło w ciągu jednej nocy i możecie być pewni, że nikt w Winesburgu nie wziął Tomowi za złe tego wybryku. Po pierwsze, noc była taka, że wrażliwa dusza powinna się upić. Drzewa na ulicach miasteczka przystroiły się świeżutko delikatnym zielonym listowiem, w domowych ogródkach krzątali się ludzie wśród grządek z jarzynami, a w powietrzu wisiał spokój, takie ciche oczekiwanie, aż krew raźniej krąży w żyłach. Tom opuścił swój pokój na Duane Street, jak tylko młodziutka noc dała o sobie znać. Najpierw spacerował po ulicach, cicho i spokojnie, oddając się myślom, które próbował ubrać w słowa. Powiadał, że Helenka to płomień, co tańczy w powietrzu, a on sam - drzewko bezlistne odcinające się ostro na niebie. Potem znów mówił, że ona to wicher, silny, okrutny wicher, pędzący z mroku od wzburzonego morza, a on to łódka, którą rybak nad brzegiem pozostawił. Ta myśl przypadła mu do gustu, więc błądził bawiąc się nią. Wyszedł na Main Street i usiadł na brzegu chodnika przed sklepem tytoniowym. Mitrężył z godzinę przysłuchując się pogwarkom, ale go niezbyt zaciekawiły, więc umknął stamtąd. Wtedy postanowił się upić; zaglądnął do knajpy „Wilusia” i kupił butelkę whisky. Z flaszką w kieszeni poszedł za miasto; chciał być sam, żeby jeszcze sobie pomarzyć i wysuszyć butelkę. Tom spił się siedząc na świeżej trawie nad drogą, jakąś milę na północ od miasta. Miał przed sobą biały gościniec, a za plecami sad pełen rozkwitłych jabłoni. Pociągnął sobie z butelki, a potem położył się na trawie. Wspominał poranek w Winesburgu i - na wysypanym żwirem podjeździe przed domem bankiera błyszczące w porannym świetle, rosą pokryte kamyczki. Wspominał noce w stajni, kiedy padało i leżał sobie słuchając, jak bębnią krople deszczu, wchłaniając ciepły zapach koni i siana. Potem myślał o burzy, która przewaliła się kilka dni temu nad Winesburgiem i sięgnąwszy myślą wstecz przywołał tę noc, którą spędzili razem z babką jadąc pociągiem z Cincinnati. Przypomniał sobie, jak to dziwnie się wydawało siedzieć spokojnie w wagonie i odczuwać siłę parowozu ciągnącego z łoskotem pociąg wśród nocy. Tom upił się bardzo szybko. Pociągał z butelki w miarę napływu myśli i kiedy zaczęło mu się kręcić w głowie, wstał i poszedł drogą w przeciwną stronę od miasta. Stał tam most przy szosie wiodącej z Winesburga na północ nad jezioro Erie i pijany chłopak dowlókł się aż do mostu. Tam sobie usiadł. Spróbował znów się napić, ale jak wyjął korek z butelki, zrobiło mu się słabo i szybko ją odstawił. Głowa mu się kiwała na wszystkie strony, więc siedział na kamiennym podeście przed mostem i wzdychał. Zdawało mu się, że głowa mu furkoce jak kolisty fajerwerk, a potem strzela prosto w przestrzeń, nogi zaś i ramiona bezradnie trzepoczą. O jedenastej Tom wrócił do miasta. Jerzy Willard natknął się na wałęsającego, i zabrał go do drukarni „Orła”. Potem przestraszył się, że pijany chłopak zapaskudzi całą podłogę i wyprowadził go na podwórze. Tom Foster go skonfundował. Gadał po pijanemu o Helence White, upierał się, że był z nią nad brzegiem morza i tam się kochali. Jerzy widział wieczorem Helenkę razem z ojcem na ulicy i doszedł do wniosku, że Tom dostał bzika. Sentyment dla Helenki, który tlił się w jego własnym sercu, buchnął ogniem i Jerzy rozzłościł się. - No, tylko bez tego - powiedział. - Nie pozwolę mieszać Helenki w ten cały interes. Nie dopuszczę. - Zaczął targać Toma za ramię, żeby pojął wreszcie. - Tylko bez tego - powiedział znowu. Przez trzy godziny dwaj młodzi ludzie, tak dziwacznie do siebie przykuci, siedzieli w drukarence. Kiedy Tom trochę otrzeźwiał, Jerzy wziął go na spacer. Poszli w pole i usiedli na pniu nad samym brzegiem lasu. Pod wpływem tej spokojnej nocy jakoś się do siebie zbliżyli i kiedy pijanemu w głowie już prześwitywało, zaczęli rozmawiać. Dobrze, że się upiłem - powiedział Tom Foster. - Czegoś mnie to nauczyło. Wystarczy ten jeden raz. Będę miał po tym jaśniejszy pomyślunek. Rozumiesz, jak to jest? Jerzy Willard nie rozumiał, ale przeszedł mu gniew o Helenkę i poczuł taką sympatię do tego bladego, roztrzęsionego chłopca, jak jeszcze nigdy przedtem do nikogo. Z matczyną troskliwością upierał się, żeby Tom wstał i trochę sobie pospacerował. Znowu wrócili do drukarni i siedzieli cicho w ciemnościach. Reporter nie umiał dojść przyczyny, dla której Tom tak się zachował. Kiedy chłopak raz jeszcze wspomniał o Helence, Jerzy znów się rozzłościł i zaczął go besztać. - Tylko bez tego - powiedział ostro. - Nigdzieście razem nie byli. Co ci każe tak paplać? Co ci każe wygadywać takie rzeczy? Odczep się, mówię, słyszysz? Tom poczuł się urażony. Nie mógł wszcząć kłótni z Willardem, bo w ogóle nie potrafił się kłócić, więc wstał, żeby wyjść. Kiedy Jerzy upierał się przy swoim, Tom wyciągnął dłoń, położył mu ją na ramieniu i spróbował wyjaśnić. - No tak - powiedział łagodnie. - Sam nie wiem, jak się to stało. Po prostu byłem szczęśliwy. Otóż to właśnie, rozumiesz. Helenka mnie tak uszczęśliwiła i - noc. Za chciało mi się cierpieć, jakoś zadać sobie ból. Myślałem, że tak właśnie powinienem zrobić. Chciało mi się cierpieć, rozumiesz, bo wszyscy cierpią i czynią zło. Długo myślałem, co by tu zrobić, ale wszystko na nic. Czego się dotkniesz, to zaraz odbija się na innych. Tom Foster podniósł głos i raz w życiu prawie się podniecił. - To zupełnie jak z grą miłosną, o to mi chodzi - wyjaśnił. - Nie rozumiesz, jak to jest? Bolało mnie to, co robię, i koślawiło cały świat. Dlatego też to zrobiłem - cieszę się. Czegoś mnie to nauczyło, otóż to, tego mi właśnie było potrzeba. Nie rozumiesz? Chciałem się czegoś nauczyć, wiesz. Dlatego też to zrobiłem. ŚMIERĆ Klatka schodowa, którą szło się do gabinetu doktora Reefy, w bloku Heffnera nad paryskim magazynem mód, była skąpo oświetlona. Przy wejściu na schody umocowano na ścianie lampę z zasmolonym szkłem. Jej blaszany odblask, zżarty przez rdzę, pokrywał kurz. Ci, co szli na górę, wstępowali śladem wieluset stóp. Drewniane stopnie ugięły się z czasem i zagłębienia w nich znaczyły całą drogę. U szczytu schodów, kto skręcił w prawo, trafiał do drzwi doktora. W lewo ciągnął się mroczny korytarz zapchany rupieciem. Stare krzesła, manekiny, drabinki sklepowe i puste skrzynie leżały w ciemnościach grożąc łydkom obdarciem skóry. Ta sterta rupiecia należała do paryskiego magazynu mód. Wybrakowane kontuary albo półki sklepowe ekspedienci wnosili na schody i zwalali na stos. Doktor Reefy miał gabinet wielki jak stodoła. Na samym środku gabinetu rozsiadł się opasły piec. U spodu obsypywały go trociny w ogrodzeniu z ciężkich desek przybitych do podłogi. Pod drzwiami stał ogromny stół, mebel z magazynu krawieckiego, na którym niegdyś demonstrowano garnitury klientom. Zawalały go książki, butelki i instrumenty lekarskie. Na brzegu stołu leżały trzy, cztery jabłka, podarek od przyjaciela, Jana Spaniarda, który miał szkółkę drzewek owocowych i kiedy wchodził do pokoju, wyciągał ukradkiem jabłka z kieszeni. W sile wieku doktor Reefy był wysoki i niezgrabny. Nie nosił jeszcze siwej brody, tylko górną wargę ocieniał mu brunatny wąs. Doktor nie prezentował się tak ujmująco, jak w późniejszych latach i nie umiał sobie poradzić z własnymi rękoma i nogami. W letnie popołudnie Elżbieta Willard wchodziła czasami po wysłużonych schodach do gabinetu doktora Reefy; była już dawno po ślubie, a jej syn, Jerzy, liczył sobie lat dwanaście czy czternaście. Jej smukła postać zaczęła się już garbić i przybierać ów niedbały, apatyczny wygląd. Na pozór odwiedzała doktora ze względu na swoje zdrowie, ale nie tylko po to złożyła mu kilka wizyt. Owszem, mówili i o zdrowiu, lecz przede wszystkim rozmawiali o jej życiu, o życiu ich obojga i dzielili się myślami, jakie nasunęły im lata przeżyte w Winesburgu. W ogromnym pustym gabinecie siedzieli przyglądając się sobie, złączeni wyraźnym podobieństwem. Nie ciała, bo i kolor oczu mieli różny, i nosy mieli różne, i okoliczności ich życia ze sobą się nie pokrywały, ale coś w ich duszy tęskniło za tym samym, pragnęło tego samego wyzwolenia i zostawiłoby w pamięci przygodnego widza wrażenie podobieństwa. Później, kiedy już doktor się postarzał i ożenił z młodą dziewczyną, często jej opowiadał o owych godzinach spędzonych ze swoją pacjentką i wyrażał wówczas niejedno, czego niegdyś nie umiał powiedzieć Elżbiecie. Na starość stał się nieledwie poetą i sprawom minionym nadawał kształt poetycki. - Nadszedł taki czas w moim życiu, kiedy czułem potrzebę modlitwy, wynalazłem więc własnych bogów i do nich się modliłem - mówił. - Nie używałem słów, nie padałem na klęczki, siedziałem tylko w krześle zupełnie bez ruchu. W letnie popołudnia, kiedy upał i spokój panowały na Main Street, albo zimą, kiedy dni ciągnęły się ponure, moi bogowie schodzili do gabinetu i myślałem sobie, że nikt nie wie o nich. I przekonałem się, że właśnie Elżbieta wiedziała, że wielbiła ona tych samych bogów. Mam wrażenie, że przyszła do gabinetu, bo myślała, że zastanie w nim bogów, ale ucieszyła się spostrzegłszy, że nie jest sama. Tego przeżycia nie da się wytłumaczyć, choć przypuszczam, że trafia się ono stale mężczyznom i kobietom w najrozmaitszych okolicznościach. W letnie popołudnia, kiedy Elżbieta i doktor siedzieli w gabinecie i rozmawiali o sobie, wspominali nie tylko swoje życie. Czasem doktor błysnął epigramatem. I chichotał zaraz z uciechy. Od czasu do czasu po chwilach ciszy padało słowo lub aluzja, która rzucała dziwne światło na ich osobiste przeżycia, z życzeń rodziły się pragnienia, a na wpół zwiędłe tęsknoty nagle rozkwitały blaskiem. Zazwyczaj słowa płynęły z ust kobiety, wypowiadała je nie patrząc na doktora. Z każdą wizytą wyrażała się coraz swobodniej i po godzinie lub dwóch schodziła po schodach na Main Street czując się odrodzona i uodporniona przeciwko okrutnej nudzie swojego bytowania. Niemal z dziewczęcą gracją szła ulicami, ale kiedy wróciła na swoje krzesło pod oknem i kiedy zapadł zmrok, a dziewczyna z jadalni przyniosła jej na tacy posiłek - wszystko stygło. Uciekała myślami w swoją młodość ku owej namiętnej tęsknocie za przygodą i wspominała mocne uściski męskich ramion z minionego na zawsze czasu przygód. Pamiętała zwłaszcza kogoś, kto przez pewien czas był jej kochankiem i w porywie namiętności wołał do niej po stokroć powtarzając szaleńczo wciąż te same słowa: „Och, cudna! Och, cudna! Och, cudna kochana!” Słowa te w jej mniemaniu wyrażały coś, co pragnęłaby w życiu osiągnąć. W swoim pokoju, W zaniedbanym starym hotelu, schorowana żona hotelarza zaczynała płakać; przyłożywszy dłonie do twarzy kiwała się monotonnie. Dźwięczały jej w uszach słowa doktora Reefy, jedynego jej przyjaciela. - Miłość jest jak wiatr w ciemną noc mierzwiący trawę pod drzewami - powiadał. - Nie wolno miłości usidlać. To Boski przypadek. Spróbujmy tylko zastawić na nią sidła i zasiąść na stałe pod drzewem, gdzie wieje łagodny nocny wiatr, a już nas czeka długi i skwarny dzień rozczarowania, szorstki pył spod kopyt na drodze osiada na wargach czułych i gorejących od pocałunków. Elżbieta Willard nie pamiętała swojej matki, która umarła, gdy ona sama miała zaledwie pięć lat. Jej dzieciństwo upłynęło absolutnie samopas. Ojciec pragnął tylko spokoju, a hotel mu spokój odbierał. Żył też i umarł w zgryzocie. Codziennie wstawał z uśmiechniętą twarzą, ale już o dziesiątej rano był wyprany z radości do cna. A to gość narzekał, że kuchnia za droga, to znów posługaczka wychodziła za mąż i rzucała pracę - tupał wtedy w podłogę i klął. Wieczorami w łóżku myślał o tym, że córka wzrasta w takim rozgardiaszu, wśród gości, co nieustannie przepływają przez hotel, i robiło mu się ciężko na sercu. Kiedy dziewczyna dorosła i zaczęła spacerować wieczorem z mężczyznami, chciał z nią porozmawiać, ale nie wychodziło mu to zupełnie. Zawsze zapominał, co miał do powiedzenia, i tylko utyskiwał przed córką na swoje kłopoty. W młodości Elżbieta starała się wieść żywot naprawdę awanturniczy. Osiemnastolatkę życie tak wzięło w obroty, że pożegnała się z dziewictwem, a jednak - chociaż miała z pół tuzina kochanków, nim wyszła za Toma Willarda - nigdy nie kierowała nią tylko zwykła namiętność. Jak wszystkie kobiety na świecie tęskniła za prawdziwym kochankiem. Zawsze szukała czegoś na oślep, zapamiętale, jakiejś ukrytej w życiu cudownej tajemnicy. Nosząca się z taką gracją ta smukła i piękna dziewczyna, która zadawała się z mężczyznami, wyciągała stale dłoń w ciemnościach, by poczuć uścisk innej dłoni. Z całej paplaniny swoich przygodnych kochanków starała się wyłowić słowo jedno jedyne - prawdziwe. Elżbieta wyszła za Toma Willarda, urzędnika z Hotelu, bo akurat znalazł się pod ręką i chciał się żenić, kiedy ją napadła ochota, żeby wyjść za mąż. Przez pewien czas zwyczajem młodych panienek myślała, że małżeństwo wszystko odmieni. Jeśli miała wątpliwości co do przyszłego pożycia z Tomem, pozbyła się ich czym prędzej. Ojciec, bliski już śmierci, chorował w owym czasie; ją zaś wprawiał w zakłopotanie mizerny koniec romansu, który właśnie przeżyła. Inne dziewczęta z Winesburga wychodziły za mąż za swojaków, sklepikarzy czy młodych farmerów. Wieczorem spacerowały z mężami po deptaku i kiedy je mijała, uśmiechały się szczęśliwie. Zaczęła więc myśleć, że w małżeństwie niejedno zapewne się kryje. Młode mężatki, z którymi rozmawiała, odzywały się łagodnie i wstydliwie. - To wiele zmienia mieć dla siebie męża - powiadały. W wieczór przed ślubem wzburzona dziewczyna miała rozmowę z ojcem. Później zastanawiała się, czy te samotne godziny z chorym nie przyczyniły się do jej decyzji, żeby wyjść za mąż. Ojciec opowiadał o swoim życiu i przestrzegał córkę, żeby się nie dała wplątać w podobnie paskudną kabałę. Zmieszał z błotem Toma Willarda i to kazało Elżbiecie wziąć go w obronę. Chory zdenerwował się i chciał się wygramolić z łóżka. Nie pozwoliła mu chodzić po izbie, więc zaczął się użalać. - Nigdy nie miałem spokoju - mówił. - Napracowałem się solidnie, a hotel jak nie dawał, tak nie daje zysków. Jeszcze teraz jestem zadłużony w banku. Przekonasz się o tym, jak zamknę oczy. - Głos chorego stężał z podniecenia. Nie mogąc się podnieść, wyciągnął rękę i skłonił do siebie głowę dziewczyny. - Ale jest wyjście - szepnął. - Nie wychodź za Willarda, ani za nikogo stąd, z Winesburga. W blaszanym pudełku, w kufrze, mam osiemset dolarów. Weź to i uciekaj. - Znów głos chorego stał się opryskliwy. - Masz mi przysiąc - oświadczył. - Jeśli nie zechcesz przysiąc, że nie wyjdziesz za mąż, daj mi słowo, że nigdy nie powiesz Tomowi o tych pieniądzach. Pieniądze są moje i jeśli ci je daję, mam prawo postawić taki warunek. Schowaj je. To ma być rekompensata za moje niewydarzone ojcostwo. Być może da ci to kiedyś szansę, wielką szansę ucieczki. A zatem - powiadam ci, że stoję już nad grobem - obiecaj mi, co wolisz. W gabinecie doktora Reefy Elżbieta - zmęczona, wychudła i postarzała, choć miała ledwie czterdziestkę - siedziała na krześle nie opodal pieca i patrzyła w podłogę. Przy małym biurku pod oknem siedział doktor. Bawił się ołówkiem, który leżał przed nim na stole. Elżbieta opowiadała o swoim życiu po ślubie. Robiła to w sposób pośredni, zapominając o mężu, który jawił się tylko jako figurant w tej opowieści. - A potem wyszłam za mąż i całkiem mi się nie powiodło - mówiła gorzko. - Jak tylko wdepnęłam w to, strach mnie obleciał. Chyba za dużo wiedziałam przedtem, a potem odkryłam chyba za wiele w pierwszą noc po ślubie. Nie pamiętam. Jakaż ja byłam głupia. Kiedy ojciec dawał mi pieniądze i próbował wybić mi z głowy małżeństwo, nie chciałam go słuchać. Myślałam, o czym to mówiły mężatki, i sama paliłam się za mąż. Nie zależało mi na Tomie, zależało mi na małżeństwie. Kiedy ojciec zasnął, wychyliłam się przez okno i myślałam o tym, jakie to ja życie wiodę. Nie chciałam być zepsuta. Miasteczko trzęsło się od plotek na mój temat. Zaczęłam nawet bać się, że Tom się rozmyśli. Głos Elżbiety zadrżał z podniecenia. Doktora Reefy, który całkiem nieświadomie zaczął w niej się kochać, ogarnęło dziwne złudzenie. Zdawało mu się, że Elżbieta mówiąc odmienia się cała, że staje się młodsza, zgrabniejsza, silniejsza. Kiedy nie mógł się otrząsnąć z tego wrażenia, przyjrzał mu się zawodowym okiem. - To gadanie służy jej - mruknął - fizycznie i psychicznie. Zaczęła opowiadać o wypadku, który zdarzył się jej pewnego popołudnia w parę miesięcy po ślubie. Głos miała bardziej opanowany. - Późnym popołudniem wybrałam się sama na przejażdżkę - mówiła. - Miałam swój powozik i siwego kucyka, którego trzymałam w zajezdni u Moyera. Tom odmalowywał i tapetował pokoje w hotelu. Potrzebował pieniędzy i nosiłam się z myślą, żeby mu powiedzieć o ośmiuset dolarach od ojca. Ale nie mogłam się zdecydować. Nie lubiłam go tak, jak potrzeba. W owym czasie ręce i twarz miał stale umazane farbą i pachniał nią cały. Usiłował odrestaurować starą ruderę, zrobić z niej nowy i elegancki hotel. Podniecona niewiasta wyprostowała się w krześle i zrobiła ręką szybki, dziewczęcy gest, opowiadając o swojej samotnej przejażdżce w wiosenne popołudnie. - Było pochmurnie, zanosiło się na burzę - mówiła. - Czarne niebo wydobyło na jaw zieleń drzew i trawy z taką mocą, aż oczy bolały. Wyjechałam za rogatkę, z jakąś milę czy dalej, a potem skręciłam w polną drogę. Kucyk biegł szybko naprzód, pod górę i w dół. Niecierpliwiłam się. Dokuczały mi myśli i chciałam się ich pozbyć. Zaczęłam smagać konia. Czarne chmury opadły i lunął deszcz. Chciałam puścić się straszliwym pędem, gnać i gnać, bez ustanku. Wyrwać się z miasta, z własnego ubrania, z własnego ciała, ze wszystkiego. Zmordowałam kucyka zmuszając go do galopu, a kiedy już ledwo włóczył nogami, wyskoczyłam z powozu i biegłam przed siebie w mrok, aż upadłam i potłukłam się. Chciałam uciec od wszystkiego, ale chciałam też biec ku czemuś. Nie rozumiesz, kochany, jak to było? Elżbieta zerwała się z krzesła i zaczęła chodzić po gabinecie. Takiego chodu doktor Reefy nigdy jeszcze nie widział. Była w nim gracja, był rytm, który go oszołamiał. Kiedy zbliżyła się i uklękła na podłodze obok jego krzesła, wziął ją w ramiona i zaczął namiętnie całować. - Płakałam całą drogę do domu - powiedziała próbując ciągnąć dalej opowieść o szaleńczej eskapadzie, ale on nie słuchał. - Och, cudna! Och, cudna kochana! Och, ty cudna kochana! - mamrotał i myślał, że trzyma w ramionach śliczne niewinne dziewczę, które jakimś cudem wykluło się z ciała steranej życiem kobiety. Doktor Reefy nie ujrzał więcej tej, którą trzymał w ramionach; zobaczył ją dopiero po jej śmierci. Owego letniego popołudnia w gabinecie, kiedy już miał zostać jej kochankiem, groteskowy na poły przypadek położył kres jego amorom. Kiedy trwali oboje w uścisku, na schodach do gabinetu zatupotały ciężkie kroki. Zerwali się na równe nogi i stali nasłuchując i drżąc. Tego łomotu na schodach narobił ekspedient z paryskiego magazynu mód. Z hukiem cisnął pustą skrzynką na stos rupiecia w korytarzu, a potem ciężko zszedł po schodach. Elżbieta wyszła tuż za nim. To, co w niej ożyło, kiedy zwierzała się przed jedynym przyjacielem, zmarło niespodziewanie. Popadła w histerię, podobnie jak doktor Reefy, i nie chciała więcej rozmawiać. Szła ulicą cała rozogniona, ale kiedy skręciła z Main Street i ujrzała przed sobą światła hotelu Willarda, zaczęła dygotać i tak jej kolana drżały, aż myślała przez chwilę, że upadnie na bruk. Ostatnie miesiące jej życia upłynęły w tęsknocie za śmiercią. Szła jej tropem, poszukując, łaknąc. Przydała śmierci kształt człowieczy, kazała jej wcielać się to w postać silnego młodzieńca o czarnej grzywie, co mknie ponad wzgórzami, to znowu w surowego, spokojnego mężczyznę, któremu życie poszczerbiło twarz. W ciemnościach, spośród fałdów pościeli, wyciągała rękę z nadzieją, że śmierć jak ktoś żywy poda jej swoją dłoń. - Bądź cierpliwy, kochanku - szeptała. - Bądź cierpliwy, zachowaj piękno i młodość. Tego wieczoru, kiedy choroba przygniotła ją ciężką łapą i pokrzyżowała jej plany, żeby powiadomić syna o ukrytych ośmiuset dolarach, zwlokła się z łóżka i przepełzła połowę pokoju błagając śmierć o jedną godzinę życia. - Zaczekaj, cudny! Mój chłopiec! Chłopiec! Chłopiec! - prosiła, z całych sił starając się odepchnąć ramiona kochanka, za którym tęskniła tak gorąco. Elżbieta zmarła pewnego dnia w marcu tego roku, kiedy jej syn, Jerzy, ukończył lat osiemnaście; młody chłopiec nie bardzo zdawał sobie sprawę ze znaczenia tej śmierci. Dopiero czas miał mu w tym dopomóc. Od miesiąca widział ją, jak leży w łóżku, blada, spokojna i niema, a potem jednego popołudnia doktor zatrzymał go na korytarzu i powiedział mu kilka słów. Młody człowiek poszedł do swojego pokoju i zamknął drzwi. Czuł jakąś dziwną pustkę w okolicy żołądka. Przez chwilę siedział gapiąc się w podłogę, a później zerwał się i wyszedł na spacer. Poszedł wzdłuż peronu, a potem dokoła przez dzielnice willowe, minął budynek szkolny, myśląc prawie bez przerwy o własnych sprawach. Albowiem śmierć nie zapadła jeszcze w jego świadomość, w istocie był trochę podrażniony tym, że matka akurat tego dnia umarła. Otrzymał dopiero co karteczkę od Helenki White, córki bankiera, w odpowiedzi na swoją własną. „Wieczorem mógłbym się z nią spotkać, a teraz trzeba to będzie odłożyć” - myślał prawie z gniewem. Elżbieta umarła w piątek o trzeciej po południu. Ranek tego dnia był zimny i deszczowy, ale potem wyjrzało słońce. Od tygodnia leżała sparaliżowana, nie mogła mówić ani się poruszać, żył w niej tylko umysł i oczy. Przez trzy dni okropnie się męczyła, pamiętając o chłopcu, usiłując powiedzieć choć kilka słów z myślą o jego przyszłości; w jej oczach płonęło tak wzruszające błaganie, że wszyscy, którzy to widzieli, zachowali na długo obraz umierającej w pamięci. Nawet Tom Willard, choć zawsze krzywo na nią patrzył, zapomniał o swoich urazach i łzy mu kapały z oczu i osiadały na wąsach. Tom je sobie farbował, gdyż zaczynały mu siwieć. Pomada, która mu do tego służyła, zawierała oliwę i łzy osiadłe na wąsach, które stale ocierał, wywoływały delikatną lotną mgiełkę. W smutku twarz Toma Willarda przypominała mordkę psiaka, który wałęsał się długo w paskudną pogodę. W dniu śmierci matki Jerzy wrócił do domu o zmroku główną ulicą i zajrzawszy do siebie, żeby się uczesać i oczyścić, poszedł korytarzem do pokoju, gdzie leżały zwłoki. Świeca stała na toalecie pod drzwiami, a w krześle przy łóżku siedział doktor Reefy. Wstał i ruszył do drzwi. Wyciągnął dłoń, jakby chciał pozdrowić chłopca, i zaraz niezgrabnie ją cofnął. Atmosfera pokoju stała się ciężka i doktor szybko wyszedł. Syn zmarłej usiadł na krześle i patrzył w podłogę. Znowu myślał o swoich własnych sprawach i postanowił ostatecznie, że dokona zmiany w swoim życiu, opuści Winesburg. „„Wyjadę gdzieś do miasta. Może uda mi się zaczepić w jakimś dzienniku” - myślał, a potem wspomniał o dziewczynie, z którą miał spędzić ten wieczór, i znów rozgniewał się, że bieg wypadków pokrzyżował mu plany. W półmroku pokoju zmarłej młody człowiek zaczął marzyć. Marzył o życiu, podobnie jak matka marzyła niegdyś o śmierci. Zamknął oczy i śnił, że różowe świeże usta Helenki przylgnęły do jego warg. Dygotał na całym ciele i ręce mu drżały. A potem coś się stało. Chłopiec zerwał się na nogi i zdrętwiał. Patrzył na postać zmarłej okrytą prześcieradłem i tak mu się wstyd zrobiło swoich myśli, że zaczął płakać. Coś mu przyszło do głowy, odwrócił się i rozejrzał niespokojnie dokoła, jakby się bał, aby go nie przyłapano na gorącym uczynku. Ogarnęło go jakieś szaleństwo, żeby uchylić rąbek prześcieradła i zobaczyć twarz matki. Ta myśl porwała go ze straszliwą mocą. Nabrał przekonania, że to nie matka, ale ktoś inny leży przed nim na łóżku. Było to złudzenie tak rzeczywiste, że prawie nie do zniesienia. Leżała pod prześcieradłem postać smukła, przez swą śmierć młoda i powabna. Chłopcu w tym jego oniemieniu wydawała się niebywale urocza. Wrażenie, że ta postać żyje, że za chwilę wyskoczy z łóżka cudna kobieta i stanie przed nim - narzucało mu się z taką siłą, że nie mógł znieść niepewności. Raz po raz wyciągał dłoń. Wreszcie dotknął i uniósł nieco rąbek prześcieradła, ale więcej odwagi mu nie starczyło i podobnie jak doktor Reefy odwrócił się i wyszedł z pokoju. Na korytarzu za drzwiami przystanął i tak dygotał, że musiał wyciągnąć rękę i oprzeć się o ścianę. - To nie jest moja matka. To nie ona tam leży - szeptał i znów wstrząsnął nim dreszcz lęku i niepewności. Kiedy „ciotunia” Swift, która chciała czuwać przy zwłokach, wyszła z sąsiedniego pokoju, chwycił ją za ręce i zaczął łkać, trzęsąc głową, oślepiony niemal z żalu. - Moja matka nie żyje - powiedział, a potem zapominając o „ciotuni” odwrócił się i wlepił spojrzenie w drzwi,,z których przed chwilą wyszedł. - Cudna, cudna, och, cudna kochana - wymamrotał powodowany jakimś dziwnym impulsem. A osiemset dolarów, które zmarła tak długo przechowywała i które miały ułatwić Jerzemu start w mieście, leżało sobie w blaszanym pudełku zamurowanym w ścianie u nogi matczynego łóżka. Elżbieta wynalazła tę kryjówkę w tydzień po ślubie odbijając patykiem tynk. Potem wzięła jednego z robotników, których mąż zatrudniał wtedy przy remoncie hotelu, żeby zalepił ścianę. - Wybiłam tę dziurę kantem łóżka - wyjaśniła mężowi nie mogąc się wyrzec swoich marzeń o wyzwoleniu, a zaznała go ostatecznie tylko dwakroć w swoim życiu w owych chwilach, kiedy jej dwaj kochankowie - Śmierć i doktor Reefy - trzymali ją mocno w ramionach. SMUTEK PRZEMIJANIA Był wczesny wieczór późnej jesieni. Tego dnia doroczny jarmark w Winesburgu ściągnął do miasteczka tłumy ludzi. Pogoda dopisywała i noc nadeszła ciepła i przyjemna. Za rogatką, gdzie droga opuściwszy miasto wybiegała daleko wśród plantacji truskawek pokrytych teraz zeschłymi brunatnymi liśćmi, wzbijały się spod ciągnących wozów chmury kurzu. Dzieciaki, zwinięte w kłębek, spały w wozach na słomie. Miały pełno kurzu we włosach, palce zaś czarne i lepkie. Pył kłębił się nad polami, przesycony barwą odchodzącego słońca. Na głównej ulicy Winesburga tłumy zalewały sklepy i chodniki. Nadciągała noc, rżały konie, ekspedienci w sklepach uwijali się jak w ukropie, dzieci się gubiły i zanosiły płaczem, amerykańskie miasteczko pracowało bez wytchnienia, żeby się zabawić. Przepychając się przez ciżbę na Main Street, młody Jerzy Willard schronił się na klatkę schodową prowadzącą do gabinetu doktora Reefy i przyglądał się ludziom. Rozgorączkowanymi oczyma obserwował twarze płynące z prądem w świetle sklepów. Myśli pchały mu się do głowy, a on właśnie nie chciał myśleć. Tupał niecierpliwie w drewniane schody i rozglądał się bystro dokoła. - U licha, czy ona ma zamiar siedzieć z nim cały dzień? A ja czekam jak głupi na próżno? - mruknął. Jerzy Willard, chłopiec z miasteczka w Ohio, osiągnął spiesznie wiek męski i nowe myśli zaczynały mu chodzić po głowie. Cały ten dzień w jarmarcznym ścisku wałęsał się z uczuciem osamotnienia. Niebawem miał wyjechać z Winesburga do jakiegoś miasta, gdzie chciał znaleźć pracę w dzienniku - i czuł się całkiem dorosły. Nastrój, jaki go ogarnął, dobrze znają mężczyźni, a zupełnie nie znają chłopcy. Jerzy czuł się stary i trochę znużony. Budziły się w nim wspomnienia. W jego mniemaniu to świeże poczucie dojrzałości odcinało go od innych, zmieniało go w postać na poły tragiczną. Pragnął, aby ktoś zrozumiał to uczucie, jakie nim owładnęło po śmierci matki. W życiu każdego chłopca przychodzi taki czas, kiedy sięga się spojrzeniem daleko wstecz. Być może w takiej właśnie chwili chłopiec wkracza w wiek męski. Chodzi po ulicach swojego miasteczka; myśli o przyszłości i o tym, czego w życiu dokona. Budzą się w nim ambicje i żale. Raptem coś się stało; przystaje pod drzewem i czeka, jakby go ktoś zawołał po imieniu. Zjawy przeszłości przypominają mu o sobie; dalekie głosy szepczą przesłanie, że życie ma swoje granice. Przed chwilą taki pewny siebie i swojej przyszłości, teraz czuje się zagubiony. Jeśli ma wyobraźnię, rozwiera się przed nim zasłona i oto po raz pierwszy spogląda w szeroki świat i widzi, jak ciągną przed nim pochodem niezliczone postacie ludzi, którzy dawno już wyszli z nicości na świat, przeżyli swoje i dawno wrócili w nicość. Smutek przemijania nawiedza chłopca. Z westchnieniem spostrzega, że sam znaczy tyle, co liść miotany wiatrem po ulicach miasteczka. Wie, że wbrew wszystkim przechwałkom kolegów musi żyć i umrzeć w niepewności, targany wichrem, przeznaczony jak zboże na uwiąd w słońcu. Drży i rozgląda się tęsknie dokoła. Osiemnaście lat, które przeżył, to nieledwie chwilka, jeden oddech w długim pochodzie ludzkości. Słyszy już wołanie śmierci. Z całego serca pragnie zbliżyć się do kogoś, móc kogoś dotknąć, dać się komuś dotykać. Jeśli woli, żeby to nie był mężczyzna, to dlatego, że ufa, że kobieta będzie subtelna, że potrafi zrozumieć. A niczego nie pragnie tak bardzo, jak zrozumienia. Kiedy spadł nań smutek przemijania, Jerzy Willard pomyślał o Helence, córce winesburskiego bankiera. Zdawał sobie sprawę z tego, że wyrastali równocześnie - on na mężczyznę, ona na kobietę. Pewnego razu w letnią noc, kiedy miał lat osiemnaście, chodził z nią po polnych drogach i pozwolił sobie w jej towarzystwie na bufonadę, byleby wywrzeć na niej jak najsilniejsze wrażenie. Teraz pragnął się z nią zobaczyć w innym celu. Chciał jej opowiedzieć o nowych porywach, jakie nim owładnęły. Starał się niegdyś uchodzić w jej oczach za mężczyznę, kiedy nic jeszcze nie wiedział o męskości, teraz chciał się z nią spotkać, aby jej uświadomić tę zmianę, która - jak wierzył - w nim nastąpiła. Helenka również wchodziła w okres dojrzewania. Na swój kobiecy sposób odczuwała to samo, co Jerzy. Nie była już dziewczynką; pragnęła gorąco osiągnąć wdzięk i piękno kobiecości. Przyjechała do domu z Cleveland, gdzie uczęszczała na studia, żeby się zabawić na dorocznym jarmarku. Ją też zaczęły nawiedzać wspomnienia. Za dnia oglądała festyn siedząc na trybunie z młodym wykładowcą ze swojego collegeu, który przyjechał na zaproszenie jej matki. Młody człowiek miał pedantyczne usposobienie, więc od razu wyczuła, że nie będzie do niej pasował. Na jarmarku sprawiało jej to przyjemność, że mogła się z nim pokazać, bo był przyzwoicie ubrany, no i nietutejszy. Wiedziała, że zrobi wrażenie. Cały dzień czuła się zadowolona, ale z nadejściem wieczoru stawała się coraz bardziej niespokojna. Chciała go się pozbyć, uwolnić się od jego towarzystwa. Kiedy na oczach dawnych koleżanek siedzieli razem na trybunie, okazywała mu tyle uwagi, że się wyraźnie nią zainteresował. „Człowiek nauki potrzebuje pieniędzy - dumał sobie. - Powinienem ożenić się z zamożną dziewczyną”. Helenka wciąż myślała o Jerzym, kiedy on błąkał się wśród ciżby myśląc o niej. Pamiętała ów letni wieczór, gdy razem spacerowali, i chciała znów z nim porozmawiać. Uważała, że głęboko ją odmieniło życie w wielkim mieście: teatr, ogromne tłumy wędrujące po oświetlonych arteriach. Chciała, żeby odczuł i uświadomił sobie zmianę, jaka W niej zaszła. Ów letni wieczór, który tak im pozostawał w pamięci, spędzili oboje, jeśli spojrzeć nań całkiem rozsądnie, dosyć głupio. Wyszli za miasto polną drogą. Potem zatrzymali się u płotu nie opodal pola, na którym rosła młoda kukurydza; Jerzy zdjął marynarkę i przewiesił ją przez ramię. - No, siedziałem tu w Winesburgu... tak... nie ruszyłem się jeszcze stąd, ale lat mi przybywa - powiedział. - Czytałem sporo i myślałem sporo. Spróbuję więc czegoś w życiu dokonać. Hm, nie w tym rzecz - zmitygował się. - Lepiej przestanę gadać. Zmieszał się i położył dziewczynie dłoń na ramieniu. Głos mu drżał. Poszli z powrotem polną drogą do miasta. W rozpaczy Jerzy zaczął się chełpić. - Zostanę wielkim człowiekiem, największym, jaki tylko żył w Winesburgu - oświadczył. - Chciałbym, żebyś i ty czegoś dokonała, tylko nie wiem co. Zapewne to nie mój interes. Żebyś ty zechciała być inna niż wszystkie. Wiesz, o co chodzi. Powtarzam, że to nie mój interes. Chciałbym, żeby z ciebie była piękna kobieta. Ot, czego chcę. Zabrakło mu słów. W milczeniu wrócili oboje do miasteczka i doszli ulicą pod dom Helenki. U bramy chciał powiedzieć coś takiego, żeby jej zaimponować. Perory, które sobie przygotował, wydały mu się absolutnie beznadziejne. - Przypuszczałem... to jest, myślałem... chodziło mi to po głowie, że ty wyjdziesz za mąż za Setha Richmonda. Ale teraz wiem, że nie - to wszystko, co potrafił z siebie wydusić, kiedy ona minęła bramę i poszła do drzwi. W ciepły jesienny wieczór, kiedy stał na klatce schodowej i patrzył na tłumy niesione prądem po Main Street, Jerzy wspominał tę rozmowę na polu, gdzie rosła młoda kukurydza, i wstydził się sam za siebie. Na ulicy ludziska napierali ciżbą jak bydło stłoczone w zagrodzie. Bryczki i wozy prawie zakorkowały wąski przejazd. Grała orkiestra, mali chłopcy przemykali chodnikiem nurkując między nogami przechodniów. Młodzieńcy o błyszczących, poczerwieniałych obliczach spacerowali niezgrabnie z dziewczętami u boku. W sali nad jednym ze sklepów, gdzie miały odbywać się tańce, grajkowie próbowali instrumentów. Urywane dźwięki spływały otwartym oknem, poprzez gwar uliczny i grzmot trąb orkiestry. Ta kakofonia podziałała młodemu Willardowi na nerwy. Zewsząd, z każdej strony, osaczało go rozbuchane życie. Chciał uciec gdzieś sam i myśleć. - Jak ma ochotę zostać z tym facetem, niech sobie zostaje. Co mnie to obchodzi? Co mi za różnica? - burknął i poszedł przez Main Street, a potem za sklepem spożywczym Hearna skręcił w boczną ulicę. Jerzy czuł się tak okropnie samotny i opuszczony, że chciało mu się płakać, tylko duma kazała mu iść szybko i machać rękami. Podszedł pod zajezdnię Westleya Moyera i zatrzymał się w cieniu, żeby posłuchać, co ludzie mówią o gonitwie, którą tegoż popołudnia Tony Tip, ogier Westleya, wygrał na festynie. Tłum zebrał się pod stajnią, a Westley puszył się i chełpił wobec zgromadzonych. Trzymał bicz w dłoni i strzelał nim o ziemię. Małe obłoczki kurzu podnosiły się w świetle latarni. - Cholera, przestańcie gadać! - zawołał. - Wcale nie miałem pietra, szedłem cały czas na pewniaka. Nic się nie bałem. Normalnie Jerzy mocno by się zaciekawił chełpliwą gadaniną dżokeja. Teraz go tylko złościła. Odwrócił się i odszedł szybko ulicą, - Stary cymbał - parsknął. - Po licha się tak nadyma? Czemu gęby nie zamknie? Wbiegł na pustą działkę i pędząc przed siebie, przewrócił się na kupie rupieci. Gwóźdź sterczący z pustej beczki rozdarł mu spodnie. Jerzy usiadł na ziemi i klął. Szpilką załatał jakoś dziurę, a potem wstał i ruszył dalej. - Pójdę do Helenki do domu, nic mnie nie powstrzyma. Wpakuję się prosto do środka. Powiem, że chcę z nią się zobaczyć. Wpakuję się do środka i usiądę sobie, nic mnie nie powstrzyma - oświadczył przełażąc przez płot i puszczając się pędem. Na werandzie domu bankiera Helenka czuła się niespokojna i zrozpaczona. Młody belfer siedział między córką a matką. Dziewczynie obrzydło już jego gadanie. Chociaż też pochodził z prowincji, przybierał wielkomiejskie maniery. Zgrywał się na kosmopolitę. - Jestem wdzięczny, że dała mi pani okazję poznać zaplecze środowiskowe, z którego większość naszych dziewcząt się wywodzi - oświadczył. - Bardzo to pięknie z pani strony, że chciała mnie pani tutaj na ten dzień zaprosić, pani bankierowo. - Obrócił się do Helenki i zaśmiał. - Pani się czuje wciąż związana z życiem tego miasteczka? - zapytał. - Czy są ludzie, którzy panią ciekawią? - Helenka uważała, że jego głos brzmi ponuro i pompatycznie. Wstała i weszła do domu. Przy drzwiach wiodących do ogrodu przystanęła i nasłuchiwała. Właśnie matka zaczęła mówić. - Nie widzę tu nikogo, kto mógłby obcować z panienką o takim wychowaniu - powiedziała. Helenka zbiegła po schodach do ogrodu. W ciemnościach zatrzymała się drżąc. Zdawało się jej, że cały świat roi się od gadatliwych nudziarzy. Ochoczo wybiegła przez furtkę z ogrodu, minęła bankierską stajnię i wpadła w boczną uliczkę. - Jerzy! Gdzie jesteś, Jerzy? - wołała niecierpliwie. Przestała biec i oparła się o drzewo, żeby się zaśmiać histerycznie. Ciemną uliczką nadchodził Jerzy Willard, ciągle mamrocząc pod nosem. - Wpakuję się prosto do środka. Wpakuję się i siądę sobie - oświadczył mijając ją. Zatrzymał się nagle i wybałuszył oczy. - No, chodźmy - powiedział i wziął ją za rękę. Zwiesiwszy głowy szli ulicą wśród drzew. Zwiędłe liście szeleściły pod nogami. Teraz, kiedy ją znalazł, Jerzy zastanawiał się, co by tu dobrego zrobić i powiedzieć. Na górnym krańcu stadionu, gdzie w Winesburgu odbywają się festyny, stoi stara, chyląca się do upadku trybuna. Nigdy jej nie pomalowano i deski powypaczały się kompletnie. Stadion leży na wzniesieniu nad doliną strumienia Wine i nocą z trybun widać nad łanem kukurydzy światła miasteczka odbite na niebie. Jerzy i Helenka wspięli się na wzgórze ścieżką obok Sztucznego Stawu. Uczucie osamotnienia, które nawiedziło chłopca w zatłoczonych ulicach miasteczka, zostało przełamane i wzmocnione zarazem obecnością Helenki. To, co czuł, w niej znajdowało odbicie. W młodości dwie siły ścierają się w człowieku. Ruchliwy bezmyślny zwierzaczek atakuje mądry zmysł refleksji i rozpamiętywania; Jerzy znajdował się w tym dojrzalszym, poważniejszym usposobieniu. Wyczuwając jego nastrój Helenka szła przy nim pełna szacunku. Kiedy znaleźli się na trybunach, wspięli się pod dach i usiedli na długiej ławce. Jest coś godnego zapamiętania w przeżyciu, jakiego człowiek doświadcza, odwiedza po dorocznym jarmarku. Tego wrażenia nie da się nigdy zapomnieć. Wszędzie włóczą się duchy, nie umarłych, tylko żywych. Tu w ciągu dnia, który właśnie minął, napływały tłumy z miasta i z okolic. Farmerzy z żonami i z dziećmi, wszyscy ludzie z setek drewnianych domków zgromadzili się na tym placu. Śmiały się młode dziewczęta, brodaci mężczyźni gwarzyli o swoich sprawach. Cały ten stadion aż po brzegi kipiał życiem. Kotłował się, wił, a teraz - noc i z życia nie zostało ni śladu. Cisza jest niemal przerażająca. Człowiek kryje się stojąc za pniem drzewa i budzi się w nim cała zdolność do refleksji, jaką tylko posiada. Wzdryga się na myśl o bezsensowności życia i w tejże chwili, jeśli ludzie z miasteczka są mu bliscy, kocha życie tak gorąco, że łzy mu napływają do oczu. W ciemnościach pod dachem trybuny Jerzy Willard siedział przy Helence i odczuwał bardzo wyraźnie własną znikomość w wielkiej strukturze bytu. Teraz, kiedy się wyrwał z miasteczka, gdzie cała ta ciżba goniąca za swoimi sprawami wprawiała go w irytację, uspokoił się zupełnie. Obecność Helenki wpłynęła ożywczo, odświeżyła go. Zupełnie jakby jej kobieca dłoń pomagała mu naprawić maleńki błąd w mechanizmie. Zaczął myśleć o ludziach z miasteczka, w którym żył tyle lat, niemal z szacunkiem. Czuł szacunek dla Helenki. Pragnął kochać się w niej z wzajemnością, ale w tej chwili nie chciał, aby jej kobiecość odebrała mu spokój, Po omacku wziął ją za rękę, a kiedy przytuliła się do niego, otoczył ją ramieniem. Zerwał się wiatr i dreszcz wstrząsnął chłopcem, który ze wszystkich sił starał się zatrzymać i zrozumieć ów nastrój, jaki go opanował. Na tej wyżynie w ciemnościach dwie niezwykle wrażliwe ludzkie okruszyny tuliły się mocno do siebie i oczekiwały. Łączyła je jedna myśl. „Nie jestem sama na tym odludziu” - oto treść tego odczucia. W Winesburgu ruchliwy dzień przeszedł w długi wieczór późnej jesieni. Farmerskie konie wlokły się po opuszczonych polnych drogach, wioząc zmordowanych ludzi. Ekspedienci zaczęli zabierać towary z chodników i zamykać sklepy. W sali koncertowej zgromadził się tłum, żeby obejrzeć przedstawienie, w dole ulicy muzykanci pocili się i dobywali z siebie i z instrumentów wszystkich sił, aby młodym parom dobrze się hasało. W ciemnościach na trybunie Helenka i Jerzy trwali w milczeniu. Raz po raz pryskał ów czar, odwracali się wtedy i usiłowali w mroku zajrzeć sobie w oczy. Pocałowali się, ale bez namiętności. Na drugim krańcu stadionu sześciu ludzi czyściło konie, które startowały w popołudniowej gonitwie. Rozłożyli ognisko i grzali wodę w kotłach. W kręgu światła widać było tylko ich nogi. Kiedy powiał wiatr, małe płomyki tańczyły szaleńczo. Jerzy i Helenka wstali i odeszli w ciemność. Szli ścieżką wśród kukurydzy, której jeszcze nie ścięto. Wiatr szemrał pośród zeschłych łodyg. Na moment, kiedy wracali do miasta, prysnął ów czar, który ich zamroczył. Zatrzymali się pod drzewem na szczycie wzgórza i Jerzy znów położył dłonie na ramionach dziewczyny. Przytuliła się skwapliwie do niego, a potem znowu powstrzymali w sobie ów popęd. Przestali się całować i odsunęli się od siebie. Rósł w nich wzajemny szacunek. Oboje czuli się zakłopotani i żeby się z tego uczucia wyzwolić, wpadli w młodzieńczy animalizm. Roześmieli się i nawzajem zaczęli się tarmosić. Jakoś oczyszczeni i uszlachetnieni przez nastrój tego wieczoru, stali się nagle nie mężczyzną i kobietą, nie dziewczyną i chłopcem, tylko parą rozbrykanych zwierzątek. Tak też zbiegali z pagórka. Igrali w mroku jak dwie wspaniałe młode istoty w jakimś młodym świecie. Raz, biegnąc szybko, Helenka podstawiła mu nogę i Jerzy fiknął kozła. Tarzał się i pokrzykiwał. Trzęsąc się ze śmiechu katulał się w dół pagórka. Helenka biegła za nim. Jedną chwilkę zatrzymała się w ciemnościach. Nie wiadomo, jakie to kobiece myśli przyszły jej do głowy, ale kiedy podeszła do chłopca na dole pagórka, wzięła go pod rękę i szła obok w dostojnym milczeniu. Dla jakichś powodów, których nie potrafiliby wytłumaczyć, ten cichy wieczór sam na sam dał im to, czego potrzebowali. Chłopiec czy mężczyzna, kobieta czy dziewczyna - obydwoje pochwycili na chwilę coś, co nadaje sens dojrzałemu życiu mężczyzn i kobiet na naszym świecie. ROZSTANIE Młody Jerzy Willard wstał z łóżka o czwartej rano. Był kwiecień; świeże listeczki ledwo wykluwały się z pąków. W willowych dzielnicach Winesburga rosną klony, które mają nasienie skrzydlate. Kiedy powieje wiatr, nasiona wirują w powietrzu i ścielą się jak dywan pod stopy. Jerzy zeszedł po schodach do biura hotelowego niosąc brązową skórzaną teczkę. Kufer miał spakowany do odjazdu. Nie spał od drugiej w nocy myśląc o swoim bliskim wyjeździe, dumając, co też zastanie na końcu swej podróży. Wyrostek, który czuwał w biurze, spał na wyrku pod drzwiami. Usta miał otwarte i chrapał sobie smacznie. Jerzy wyminął go na palcach i wyszedł na główną ulicę, cichą i bezludną. Wschód zaróżowił się świtem i długie smugi brzasku pięły się w niebo ku kilku świecącym jeszcze gwiazdom. Za ostatnim domem na rogatce otwiera się wielka połać szczerych pól. Ziemia tu należy do farmerów, którzy mieszkają na stałe w miasteczku i wieczorem wracają do domu w lekkich, skrzypiących wozach. Na polach sadzi się truskawki i drobne owoce. Późnym popołudniem w upalne lato, kiedy kurz pokrywa gościniec i pola, dymny opar unosi się nad wielką, płaską przestrzenią. Spozierając na nią patrzy się zupełnie jak na morze. Wiosną, gdy pola się zazielenią, wrażenie jest nieco inne. Ziemia zamienia się w szeroki zielony bilardowy stół, na którym maleńkie stworzonka podobne do ludzi mozolą się nieustannie. Przez całe chłopięctwo i młodość Jerzy Willard lubił wałęsać się w tych stronach. Zaszywał się w tej wielkiej przestrzeni w zimowe noce, kiedy wszystko tonęło w śniegu i tylko księżyc mu się przyglądał; wędrował tamtędy jesienią, gdy hulały zimne wiatry, i latem w wieczory, kiedy powietrze drżało śpiewem owadów. W kwietniowy ranek zapragnął pójść tam znowu, raz jeszcze przejść się w ciszy. Zawędrował aż tam, gdzie droga zbiegała nad maleńki strumień, dwie mile za miastem, zawrócił później i szedł milcząco z powrotem. Kiedy dostał się na Main Street, ekspedienci zamiatali chodniki przed sklepami. - Hej, bratku. Jak się człowiek czuje, kiedy wyjeżdża? - pytali. Pociąg na zachód wyrusza z Winesburga o siódmej czterdzieści pięć rano. Jeździ nim konduktor Tom Little. Jego pociąg dochodzi z Cleveland do wielkiej kolejowej magistrali, która biegnie do Chicago i do Nowego Jorku. Tom ma - mówiąc kolejarską gwarą - „szczęśliwy kurs”. Co wieczór wraca do rodziny. Jesienią i na wiosnę wybiera się w każdą niedzielę na ryby nad jezioro Erie. Ma okrągłą rumianą twarz i małe niebieskie oczy. Zna wszystkich ludzi z miasteczek na swojej trasie, lepiej niż mieszczuch własnych sąsiadów w kamienicy. O siódmej Jerzy zszedł po małej skarpie z hotelu Willarda. Tom Willard niósł mu teczkę. Syn wyrósł wyższy od ojca. Na peronie wszyscy ściskali mu dłoń. Czekało na niego kilkanaście osób. Potem rozmawiali o swoich własnych sprawach. Nawet Will Henderson, paskudny leniuch, który zwykle spał do dziesiątej, zwlókł się z łóżka. Jerzy czuł się zakłopotany. Nadeszła peronem Gertruda Wilmot, wysoka, chuda niewiasta, po pięćdziesiątce, która pracowała na poczcie w Winesburgu. Nigdy przedtem nie zwracała na Jerzego najmniejszej uwagi. Teraz zatrzymała się i wyciągnęła rękę. Jednym słowem wyraziła to, co wszyscy czuli. - Powodzenia - powiedziała ostro, a potem odwróciwszy się poszła swoją drogą. Kiedy pociąg wjechał na stację, Jerzy odetchnął. Czmychnął czym prędzej do wagonu. Helenka nadbiegała główną ulicą, żeby zamienić z nim słowa pożegnania, ale on znalazł sobie miejsce w przedziale i zupełnie jej nie zauważył. Gdy pociąg ruszył, Tom Little przeciął mu bilet, wyszczerzył zęby i choć znał go dobrze i wiedział, na jaką to przygodę Jerzy się wypuszcza, nie skwitował tego ani słowem. Widział tysiące takich Willardów, którzy z prowincji wędrowali w świat. Ot, oklepana historia. W wagonie dla palących jakiś gość zaprosił go właśnie na połów w zatoce Sandusky. Chciał przyjąć zaproszenie i omówić z nim szczegóły wyprawy. Jerzy rozejrzał się po całym wagonie, żeby się upewnić, czy nikt go nie podgląda, potem wyjął portfel i przeliczył pieniądze. Okropnie zależało mu na tym, żeby nikt go nie wziął za nowicjusza. Prawie ostatnie słowa, jakie usłyszał od ojca, dotyczyły tego, jak ma się zachowywać w wielkim mieście. - Bądź cwany - powiedział mu Tom Willard. - Dbaj o pieniądze. Miej oczy otwarte. W tym cała rzecz. Niechaj nikt nie bierze cię za frajera. Kiedy Jerzy przeliczył pieniądze, wyjrzał przez okno i zdziwił się, że pociąg jeszcze nie minął Winesburga. Młody człowiek, który z rodzinnego miasteczka wyruszał na życiową przygodę, nie myślał o niczym wielkim ani dramatycznym. Takie rzeczy, jak śmierć matki, rozstanie z Winesburgiem, niepewność własnego jutra, poważniejsze i większe sprawy jego żywota nie przychodziły mu do głowy. Myślał o sprawach maleńkich - Turk Smallet balansuje deskami pędząc rankiem z taczką przez Main Street; przyjechała na noc do hotelu wysoka pani, cudnie ubrana; Butgil Wreejer, ten, co zapala w Winesburgu latarnie, spiesząc ulicami w letni wieczór niesie w ręce żagiew; Helenka stoi przy okienku na poczcie i przykleja znaczek do koperty. Odpłynął myślami daleko, gdyż coraz bardziej kochał marzenia. Patrząc nań nikt by go nie wziął za cwaniaka. Zajęty wspomnieniami o sprawach maleńkich, zamknął oczy i oparł się o ławkę. Siedział tak długi czas, a kiedy się zbudził i znowu wyjrzał przez okno wagonu, miasteczko Winesburg dawno już znikło i tamto życie minione stało się tylko tłem, na którym zacznie malować swoje marzenia wiek męski. SHERWOOD ANDERSON I. ŻYCIE JAKO UCIECZKA Trudno to sobie wyobrazić - pisze współczesny amerykański krytyk, Irving Howe - ale w latach dwudziestych Sherwood Anderson był tak popularny jak w chwili obecnej William Faulkner. Zaiste trudno, gdy czytamy kilka ułomnych w zamyśle i rozpękłych w wykonaniu powieści Andersona. Sięgnijmy jednak po dzieła wszystkie, od debiutanckiej powieści „Marching Men” (1917) po pośmiertnie wydane „Memoirs” (1942), przyjdźmy zatem dystans ćwierćwiecza, wtedy kilka tomów (zwłaszcza nowelistycznych) ocali pisarza. Obok sylwetki narratora trwa w nich nieodstępnie postać twórcy. Anderson bohaterów wyposażał we własne obsesje, dawał im swoją biografię. Biografię, którą wiele razy odmieniał w pozornie autobiograficznych książkach wspomnieniowych, kiedy, już w latach trzydziestych, czuł się zapomniany. Czynił tak, jakby nowa legenda i nowy mit mogły przydać urody prozie powieściowej. Był popularny. Porównajmy choćby największy sukces czytelniczy Scotta Fitzgeralda - 41 tysięcy sprzedanej powieści „Z tej strony raju” (1921) z 50 tysiącami „Dark Laughter” Andersona (wydanej jako „Zły śmiech” w Warszawie w 1928, w masowej bibliotece groszowej). Stanowił wzór dla młodych debiutantów. I młodym krytykom zdawał się twórcą szkoły. Edmund Wilson, późniejsza znakomitość krytyczna, recenzując debiut Hemingwaya „three stories and ten poems” jesienią 1924, stwierdził: „Hemingwaya należy uważać za jedynego pisarza amerykańskiego obok Sherwooda Andersona, który wyczuł geniusz „Three Lives” Gertrudy Stein i wyraźnie znalazł się pod jej wpływem. Można z pewnością stwierdzić, iż panna Stein, pan Anderson i pan Hemingway stworzyli własną szkołę. Charakterystyczną cechą tej szkoły jest naiwność języka opisywanej postaci, przechodząca w kolokwializm, co w istocie służy przekazaniu głębokich uczuć i złożonych stanów umysłu”. Cenili Sherwooda Andersona wszyscy ówcześni debiutanci: Hemingway, Fitzgerald, Faulkner. I wszyscy rychło odeń odchodzili nie szczędząc ostrych sztychów polemicznych. Jeden Faulkner przyznał po latach, w 1958: „Ojciec całego mojego pokolenia - Hemingwaya, Caldwella, Thomasa Wolfea, Dos Passosa”. Jeśli, pamiętając słowa Wilsona, przypomnimy najkrócej stosunki między wymienioną przez niego trójką, wtedy powody zdrady wobec Andersona staną się czytelniejsze. Zresztą w kręgu literackim, nawet gdy święcił wygrane w Chicago, czuł się zawsze odmieńcem. Nie miał gruntownego wykształcenia. Był prowincjuszem. Nowy Jork stanowił twierdzę nie do zdobycia. Więc Gertruda Stein... Autorka „Tender Buttons” budziła w latach dziesiątych raczej rozbawienie niż szacunek. Anderson poznał jej książkę w Chicago i to był początek literackiej jeszcze przyjaźni. Wiedział: „Wszedłem w nowy i zadziwiający kraj, gdzie wszystko było osobliwe”. Lecz świadkowie twierdzą, iż styl panny Stein prywatnie obśmiewał parodiując na użytek przyjaciół właśnie „Tender Buttons”. Powiada Irving Howe: „Stein nie przekonała Andersona do swego stylu, lecz wyswobodziła od jego własnego”. Nauczyła znaczenia zdania i słowa traktowanych ze skupioną uwagą, a bez wiktoriańskiego, opisowego namaszczenia. W roku 1922 Anderson pisze do swego brata Karla: „Stein nie jest zbyt istotna, lecz uczyniła wiele rzeczy ważnych nie dla publiczności, lecz dla artystów, którzy będą pracować ze słowem jako tworzywem”. Pisarkę poznał w roku 1921, gdy przyjechała do Paryża. Kilka miesięcy wcześniej polecał jej uwadze młodego dziennikarza, Ernesta Hemingwaya. W „Autobiografii Alicji B. Toklas” Gertruda Stein zaświadcza: „Kiedy Sherwood był ostatnio w Paryżu, rozmawiali o nim bardzo często. Hemingway był tworem ich obojga i oboje byli trochę dumni i trochę zawstydzeni rezultatem tego swego duchowego ojcostwa, w okresie, kiedy Hemingway zerwał z Andersonem i odrzucił całą jego twórczość, napisał do niego list w imieniu literatury amerykańskiej, którą on, Hemingway, zamierzał zbawić wraz z grupą swych rówieśników i w tym liście wyraził to, co Hemingway myśli o twórczości Andersona, a nie było to bynajmniej pochlebne. Kiedy Sherwood przyjechał do Paryża, Hemingway był oczywiście przerażony. A Sherwood oczywiście nie”. [G. Steln: „Autobiografia Alicji B. Toklas” Tłumaczyła Mira Michałowska. Warszawa 1967, s. 386-387.] O liście niczego nie wiemy, a i nie było powodu do przestrachu, choć oczywiście wtedy - w roku 1927 - przyjazne ongiś stosunki między oboma pisarzami były zerwane. Powodem - niezwykle szybko (w siedem dni) napisana przez Hemingwaya w odpowiedzi na „Dark Laughter” jej parodia - „Torrents of Spring”. Powieść odrzucił Horace Liveright i wtedy Hemingway rozpoczął współpracę ze Scribnerem, zachwyconym maszynopisem. „The Torrents of Spring” wydane w maju 1928 miały 1200 nakładu i niezłe przyjęcie krytyki. Jak po latach oceniał Hemingway ten incydent? Sięgamy po „Ruchome święto”: „Kiedy ją (Stein) poznałem, nie mówiła o Sherwoodzie Andersonie jako o pisarzu, natomiast unosiła się nad nim jako człowiekiem, nad jego wielkimi, pięknymi, włoskimi oczami, nad jego dobrocią i czarem. Mnie natomiast nie obchodziły jego wielkie, piękne, gorące włoskie oczy, natomiast podobały mi się bardzo niektóre jego opowiadania. Były pisane prosto, a czasem pięknie i znał ludzi, o których pisał, i obchodzili go do głębi”. [E. Hemingway: „Ruchome święto”. Tłumaczył Bronisław Zieliński. Warszawa 1966, s. 2627.] Niestety, był marnym powieściopisarzem: „Kiedy w końcu napisał powieść „Mroczny śmiech” tak strasznie złą, niemądrą i afektowaną, że nie mogłem się oprzeć i skrytykowałem ją w parodii, panna Stein bardzo się rozgniewała. Zaatakowałem kogoś, kto należał do jej aparatu”. Podobnie napisaniem parodii skończyła się zażyłość Andersona z Faulknerem. Spotkali się w Nowym Orleanie w 1923 roku, sporo czasu spędzając na rozmowach. Anderson popierał wydanie debiutu Faulknera „Żołnierskiej zapłaty” (1926), ten odpowiedział parodią. Rzecz wydana w subskrypcji jako wstęp do katalogu rysunków miała tytuł „Sherwood Anderson and Other Famous Creoles”. Natomiast sylwetka pisarza wprowadzona do kolejnej książki Faulknera „Mosquitoes” (1927) nie jest już złośliwą karykaturą. W roli atakującego występował czasem i sam Anderson. Kiedy młodszy odeń o lat osiemnaście (rocznik 1894) prozaik Ben Hecht wydał powieść „Erik Dorn” i w czasie barowego spotkania czekał na opinię swego mistrza, usłyszał: „Ben, chłopcze. Byliśmy przez siedem lat przyjaciółmi. To bardzo długo. To się musiało wykruszyć. Myślę, że będziemy od dzisiaj wrogami. Zaczniemy od twojej książki „Erik Dorn”„. Jak komentują krytycy owe rozstania? Dość zgodnie wyrażają opinię; młodzi odchodzili orientując się, iż proza to więcej niż pisanie prawdy, że nie wystarcza uczciwość spojrzenia, konieczna jest zdolność kreacji. Natomiast Anderson wierzył w siłę samego życia i w jego dyktat. Wierzył i po kilku wygranych zaczynał przegrywać. Tracił pozycję, popadał w kolejne konflikty z otoczeniem i z samym sobą. Lecz stale i niestrudzenie szukał własnego miejsca, nie mogąc nigdy wyzwolić się od obsesji, jakie wytworzyły w nim dzieciństwo i wiek młodzieńczy. Należał do pisarzy przypisanych krainie swych narodzin. Urodził się w miasteczku Carndea (stan Ohio) w roku 1876, osiem lat potem rodzice przenieśli się do Clyde, położonego blisko północnej granicy stanu. Ohio nie było już wprawdzie zachodnią rubieżą kraju, lecz żyła jeszcze tradycja pogranicza. Krzyżowały się wpływy wiejskiego Zachodu i nowoczesności - przemysłowego, agresywnego Wschodu. Przemysł toczył i wygrywał walkę z rzemieślnikami. Małe miasteczko miało więc na pół miejskie, na pół wiejskie oblicze. Około roku 1880 liczyło trzy tysiące mieszkańców, wydawano pismo „The Clyde Enterprise”, działało z powodzeniem aż szesnaście saloonów. Nastolatek Sherwood oglądał pierwsze pożary spowodowane gazowym oświetleniem, widział, jak maleje liczba warsztatów, gdzie wyrabiano uprząż, powozy, odzież. Właśnie uprząż robił ojciec przyszłego pisarza. Irwing, ongiś uczestnik Wojny Secesyjnej, zwany „majorem”. W Clyde nie miał już swego warsztatu, pracował jako siła najemna malując domy i opowiadał anegdoty. Matka prała bieliznę. Sherwood w sobotnie popołudnia sprzedawał gazety, w inne zaś imał się wszelkich zajęć - był chłopakiem do wszystkiego, cenionym za bystrość i upór w pracy. Matkę idealizował tworząc piękny portret tej wiecznie zapracowanej kobiety, która umarła na płuca mając 43 lata. Pytany w roku 1939 o najmilsze przeżycie, odpowiedział: „wspomnienie matki pochylającej się wieczorem nad moim łóżkiem”. Ojca traktował z ironią i niechęcią, potem bardziej wyrozumiale. Szaławiła i utracjusz stawał się z biegiem czasu w pamięci Sherwooda człowiekiem zacnego serca, zacność właśnie doprowadziła go do bankructwa, i utraty sklepu. Obdarzony zdolnościami artystycznymi wędrował po miasteczkach z latarnią magiczną, a w roku wojny z Hiszpanią wystawił patriotyczną sztukę „Old Glory in Cuba”. We wspomnieniach przyzna Anderson, iż dopiero po wielu latach pojął istotę wiecznej chłopięcości swego rodzica - „w jego krańcowym lekceważeniu faktów życia było coś wspaniałego”. Po śmierci matki dom rozpadł się i w następnym roku - 1896 – Sherwood ruszył do Chicago. Tam do wiosny 1898 pracuje w wielkich magazynach. „The Clyde Enterprise” donosi: „Jobby (taki zdobył przydomek - MS) ma lukratywną pracę w Chicago”. Stany rozpoczynają wojnę z Hiszpanią, magazynier pisze do brata: „wolę żółtą febrę na Kubie niż zimny skład w Chicago”. W maju 1898 jest w wojsku, w styczniu roku następnego oddział ląduje w Cienfuegos i tam pełni przez cztery miesiące służbę patrolową. Po powrocie podejmuje Anderson naukę. Trwa ona krótko - najpierw w szkole przygotowawczej w Springfield, potem w Wittenberg Akademy, co daje z grubsza odpowiednik studiów wyższych. Sukcesy oratorskie podczas promocji i utwierdzone wcześniej przekonanie, iż do domu wracać nie ma po co, skłaniają go do ponownego wyjazdu do Chicago. Działa teraz w agencji ogłoszeniowej. W „Agricultural Advertising” ma stałe działy - „Business Types” i „Riot and Reason”. Portretuje ludzi interesu z nowelistycznym zacięciem. Ideologia młodego dziennikarza? Reklamowa. Oto amerykański przedsiębiorca: „Jest lepszy, czystszy i dzielniejszy niż wojownicy i nauczyciele, którzy rzucili swe wielkie cienie w przeszłość. Możesz być pewny - jest takim. Prozę traktuje coraz poważniej i wydawca „The Sunday Evening Post” prosi nawet o manuskrypt, którego jednak nie przyjmuje, gdyż autor nie oddał należnej sprawiedliwości właśnie biznesmenom. Ożenek umacnia pozycje Andersona. Żona, Cornelia Lane, wnosi posag, dobre nazwisko bogatej rodziny, inteligencję. W 1906 Andersona oglądamy w roli prezydenta United Factories Company w Cleveland, wkrótce przenosi się do Elyrii, miasta leżącego czterdzieści mil na zachód od Cleveland. Tam zakłada własne przedsiębiorstwo, wydaje pismo „Commercial Democracy” i sam je wypełnia. Jeśli wierzyć wspomnieniom Andersona - pisze prozę w tajemnicy przed żoną, otoczeniem i środowiskiem. W istocie dyktuje sekretarce następne rozdziały powieści. Gdy o tym pamiętamy, wówczas słynna „ucieczka z Elyrii” ma inny, mniej romantyczny sens. Oto 27 listopada 1912 roku 36letni dyrektor, ojciec trojga dzieci, postać w mieście wybitna, porzuca nagle gabinet i po czterech dniach zostaje rozpoznany w Cleveland. Jest w głębokiej zapaści psychicznej, którą spowodowało przemęczenie pracą i coraz większa niechęć do dotychczasowego trybu życia. Sprawa staje się głośna. Anderson po raz trzeci rusza do Chicago, przywożąc ze sobą cztery powieści - „Windy McPhersons Son”, „Many Marriages” oraz, nie wydane nigdy, „Mary Cochran” i „Talbot Whittingham”. Wyznaje kolegom z agencji dziennikarskiej: „Jestem największym niepublikowanym powieściopisarzem Ameryki”. Sporo czyta - Wellsa, Bennetta, Hardyego - i pisze. I znowu rozkład małżeństwa. Cornelia wyjeżdża jako nauczycielka wraz z dziećmi do małego miasteczka w Indianie. Kolejne małżeństwa Andersona też skończą się fiiaskiem, żąda on bowiem, aby kolejne wybranki sprostały ideałowi kobiety opiekuńczej, nie dominującej w związku, matczynej i zaborczej zarazem. Krytycy bez ogródek mówią o kompleksie Edypa jako pierwszej przyczynie tej matrymonialnej szamotaniny. Jest rok 1913 i Sherwood Anderson wchodzi w niezwykle ciekawy krąg pisarzy, w większości jak i on prowincjuszy, którzy stworzą Chicago Renaissance. Działa już założone przez Harriet Monroe „Poetry: A Magazine of Verse”, debiutują Sandburg, Masters, Vachel Lindsay. „Poetry” drukuje Pounda, Lawrencea, Stevensa i Eliota. Nowi poeci rozbijają wiktoriańską jałową maszynę rymów i rytmów. Portretują wielkie miasto Chicago - Sandburg - i wielkie dramaty małych ludzi - Masters w „Umarłych ze Spoon River”. Powstaje „Friday Evening Literary Review” i ten dodatek do rChicago Evening Post” zamieszcza utwory DAnnunzia i Schnitzlera, eseje o Frazerze, Bergsonie, o Freuda teorii snów. Margaret Anderson wydaje „Little Review”, wzór nowego rodzaju miesięcznika literackiego. Trwa inwazja pisarzy ze stanów będących dotąd literacką ziemią nieodkrytą - z Iowy, Illinois, Wisconsin, Ohio. Pisze Anderson: „Byliśmy, naszym zdaniem, małym oddziałem żołnierzy, który szedł oswobodzić życie (przede wszystkim nasze) z więzów”. W swej garsonierze, z wysokiego łóżka obserwuje wieczorami życie śródmieścia miasta Chicago i pali świece bogom inspiracji. Wreszcie następuje debiut powieściowy: „Windy McPhersons Son” ukazuje się równocześnie w Stanach i Anglii. Głosy krytyki - Ben Hecht: „cud literacki”, Floyd Dell: „myśl pełna wspaniałych emocji”. Jest to jednak proza wcale nie cudowna. Pierwsze stron osiemdziesiąt tworzy obrazy małego miasteczka, które w powieści zwie się Caxton i leży w stanie Iowa. To karty najcieplejsze i najbardziej udane, niestety jednak kojarzenie mowy potocznej z owym, jak powie krytyk, „szczególnie eleganckim językiem biznesmenów” zdaje się przypadkiem, a nie wynika z zamiaru. Temat powieści jest wart wzmianki, gdyż w różnych wersjach będzie powracał w kolejnych tomach prozy Andersona. Sam McPherson rzuca dom, gdzie zostawia fantazjującego ojca, jedzie do Chicago, żeni się z córką szefa, przechodzi kryzys (kobiety, które spotyka, są oziębłe seksualnie) i wreszcie w myśl wiary „Mężczyzna chce dzieci - nie jego własnych - po prostu dzieci” powraca do ludzi „gorszych niż pejzaże” z trójką adoptowanych dzieci, jakie napotkał w swej wędrówce. Ową przemianę dobrze określił Roman Dyboski: od marzenia o roli nadczłowieka do praktyki filantropa. W dobie swego debiutu żeni się pisarz z starszą o trzy lata od siebie Tennessee Mitchell, nauczycielką muzyki (kilka jej portretów znajdziemy w „Umarłych ze Spoon River” Mastersa, którego kochanką była przez kilkanaście miesięcy. Wychodzi druga z powieści, które Anderson przywiózł do Chicago - „Marching Men” (1917). Jest tutaj manifestowana teza: naród ocalić może - a naród to dla Andersona niezmiennie masy robotnicze i ludzie pracy - tylko przywódca, człowiek zresztą bardziej natchniony niż władający określonym programem, który poprowadzi do buntu. Owym przywódcą stanie się w powieści Andersona syn górnika z biednej osady w Pensylwanii. Jego ojciec zginął w wypadku, matka umarła w nędzy. Początkowo Beaut McGregory pogardza górnikami za zgodę na trwanie w nędzy, lecz widząc ich pochód zmienia zdanie. Organizuje w Chicago ruch „marching men”, ludzi zjednoczonych ładem, karnością pośród chaosu. „Świat - krzyczy - powinien być wielkim obozem. Czemużby pewni ludzie nie mogli stworzyć nowej armii?” Po kilkunastu latach słowa tego wyzwania zabrzmią złowieszczo. Pisarz nie przejawił jednak skłonności do ulegania totalizmowi. W programie jego bohatera słyszymy echa „Żelaznej pięści” Jacka Londona i myśli Thomasa Carlylea (jego: „słabi ustępują silnym”), pogłosy nietzscheanizmu. Socjalistyczny „Liberator” widział wówczas w powieści „prozę idei”, inny krytyk radykalny, V.F, Calverton, „promieniujące romantycznie symboliczne powstanie proletariatu”. Dzisiaj o tej prozie ostrej agresji, rozjątrzonej i pełnej sadyzmu pisze radziecki krytyk Zasurskij w eseju „Początki realizmu socjalistycznego w USA”, iż dedykacja „poświęcam proletariatowi amerykańskiemu” znajduje potwierdzenie w treści. Jest to wyzwanie rzucone ostrożnemu reformizmowi partii socjalistycznej, niestety wyzwanie z programem sprowadzonym do zdobycia władzy siłą. Zasurskij zwraca też uwagę, że w „Marching Men” (wydanych w ZSRR w 1927 roku) jedną z postaci jest rosyjski rewolucjonista ze śladami kajdan na nogach. On właśnie pisze hymn „maszerujących robotników”. Pomińmy poetycki debiut Andersona „MidAmerican Chant”; sprzedano 200 egzemplarzy tego naśladowania Sandburga, w którym refren stanowi utyskiwanie na magmatyczność życia, powraca uporczywie symbol ziarna - życia niszczonego przez przemysł zagarniający nowe obszary, ziarna traktowanego również fallicznie. Po wierszach przyszedł największy sukces prestiżowy Andersona - tom opowiadań „Miasteczko Winesburg”. Wrócimy do niego, po krótkiej jeszcze wędrówce powieściowym szlakiem. Pozwoli ona ujrzeć całą znamienność i zarazem urodę „Miasteczka”. Dodać wypadnie, że utwory Andersona były dość szybko tłumaczone na rosyjski: „Miasteczko Winesburg” (1927), „The Triumph of the Egg” (1925), „Horses and Men” (1927), „Beyond Desire” (1933). (1920). Znów proza o potrzebie postępu i przekształcenia świata, o tragicznych skutkach gwałtownej odmiany. Ten konflikt starego i nowego będzie powracał, nigdy nie rozwiązany przez pisarza, podobnie życie osobiste bohaterów będzie serią ucieczek, powrotów i desperacji wynikłych - sugeruje pisarz - z niezrozumienia kobiet, a przede wszystkim z niezrozumienia mężczyzny przez kobietę. Oto Hugh McKey, ten, jak pisze krytyk, „człowiek przedindustrialny”, po wielu próbach konstruuje doskonały model nowego siewnika. Miasteczko odżywa, pojawiają się ludzie nowi - robotnicy, rzemieślnicy walczą rozpaczliwie o byt, jeden z nich omal nie zabija naszego wynalazcy-dobroczyńcy. Hugh znajdzie ocalenie dzięki interwencji żony, a pociechę w marzeniach o mającym narodzić się dziecku. Chce zapomnieć o wynalazku, który zniszczył urodę miasteczka. Elementy krytyki społecznej łączy Anderson z wyraźnie freudowskim traktowaniem erotycznych obsesji swego bohatera. Znacznie bardziej przekonywująca psychologicznie niż dzieje związku McKeya z bogatą córką farmera Clarą Butterworth jest część pierwsza powieści: dzieciństwo i młodość bohatera. Natrafiamy na wyraźne pokrewieństwa z Twaina „Huckleberry Finnem” i porównanie trampowskiego epizodu obu powieści pozwala stwierdzić, jak bardzo zmieniła się Ameryka po Wojnie Secesyjnej, w zaledwie trzy dekady. Nie brak i tutaj typowego dla Andersona mitu, mitu silnej, władczej kobiety. To ona opiekuje się 14 letnim Hughem, gdy pracuje on na stacji kolejowej. I oczywiście klasyczna andersonowska ucieczka: nim Hugh zacznie swe prace nad maszyną, odbędzie wędrówkę z miasteczka, odkrywając w jej trakcie, iż „większość ludzi umiera w milczeniu i niedostrzeżenie za murami”. Jest też i jeszcze jedna powtórka specyficznie amerykańskiego motywu: siła doprowadza do samotności, stanowi dar i przekleństwo. 3200 sprzedanych egzemplarzy „Poor White” nie zadowoliło pisarza. Rusza do Paryża, drukuje tom opowiadań „The Triumph of the Egg” (1921), dopełnienie „Miasteczka Winesburg”, z dość obcesową tezą: rób to, co potrafisz robić dobrze. Kilka miesięcy pracy dla wytwórni filmowej i podróże - Chicago, Reno, Nowy Orlean, Berkeley. „The Dial” przyznaje Andersonowi jako pierwszemu swą nagrodę (drugim nagrodzonym będzie Eliot). Dwa tysiące dolarów wystarcza na rok dostatniego życia w Nowym Orleanie. Rano Anderson pisze powieść „Many Marriages”, po południu poznaje życie dzielnicy francuskiej, zwracając uwagę ekstrawaganckim strojem. Wtedy właśnie spotyka Williama Faulknera. Kolejne małżeństwo dobiega kresu. Pisarz skarży się na żonę-despotkę, która chciała nawet kierować jego lekturą. Rozwód błyskawiczny w Reno i równie szybkie małżeństwo z księgarką, Elizabeth Proll. Jeśli pierwsza żona wniosła w ich stadło komfort, druga - zamiłowania artystyczne, to trzecia inteligencję i wszechstronną ogładę towarzyską, Anderson czuje się jednak nadal niepewny materialnie. Po „Many Marriages” otrzymuje sporo ciosów krytyki. Właśnie w „The Dial” krytyk wyrokuje: „Anderson jest jak niespokojny biały królik z „Alicji w Krainie Czarów” chwytający skwapliwie ostatnie wydanie Freuda”. Co dzieje się w powieści? Oto pewnej wiosny John Webster, pan w średnim wieku, z zawodu fabrykant, związany erotycznie z własną sekretarką, rozpoczyna serię osobliwych obrzędów. Zamyka się przed rodziną i nago monologując paraduje przed obrazem Matki Boskiej. Wreszcie woła żonę i córkę, aby im oświadczyć, że odchodzi, co uczyniwszy jest przekonany, iż uchronił córkę od oziębłości płciowej. Żony po prostu nienawidzi. Sekretarkę traktuje jak dziwkę. Anderson spłaca nadal długi Freudowi, lecz bardziej jeszcze uległ czarowi czytanej w roku 1921 „Women in Love” Lawrencea. Był powieścią wstrząśnięty, podobnie jak potem „Kochankiem Lady Chatterley”. Naśladownictwo okazało się mierne i w „Many Marriages” nie brak scen niezamierzenie humorystycznych. Teraz Anderson sięga bezpośrednio do swej biografii. Dowody w „Horses and Men” (1923), zapisie czasu, gdy był chłopcem stajennym, i w „A Story Tellers Story” (1924) zawieszonym między konwencją powieści i wspomnienia. Ojciec pisarza - podpowiada krytyka - przypomina pana Micawbera z „Dawida Copperfielda” Dickensa. Lata głodowania i wędrówek pana Irwinga Andersona po prowincji z magiczną latarnią opisane zostały ciepło i sentymentalnie. Nadal marzeniem pisarza jest stworzenie wielkiej amerykańskiej powieści, której oczekiwano „jak Zwiastowania”. W roku 1925, płodnym w dobrą prozę - wychodzą wtedy „Arrowsmith” Sinclaira Lewisa, „Tragedia amerykańska” Dreisera, „Wielki Gatsby” Fitzgeralda, „Dom pana Profesora” Willi Cather, „Manhattan Transfer” Dos Passosa - ukazuje się „Dark Laughter” Andersona, przyczyna natychmiastowego niemal szyderstwa Hemingwaya. Zamysłem pisarza było przeciwstawienie zdrowego erotyzmu Murzynów i chorobliwej erotyki białych. Motyw śmiechu powraca kilka razy w kulminacyjnych momentach. Murzynki wiedzą, jakie będzie rozstrzygnięcie sprawy miłosnej między byłym dziennikarzem a teraz ogrodnikiem i jego chlebodawczynią, żoną właściciela wielkiej fabryki: „Dwie kobiety Murzynki w głębi czuwały i czekały. Czasem spoglądały jedna na drugą i zanosiły się od śmiechu. Powietrze na szczycie wzgórza pełne było tego śmiechu - złego śmiechu”. [Sherwood Anderson: „Zły śmiech”. Przełożyła Barbara Zonówna. Warszawa 1928, s. 241.] Rzecz nie dzieje się w Nowym Orleanie, lecz w mieście stanu Indiana. Znaczna część powieści to rozpamiętywania obojga bohaterów. Bruce Dudley zastanawia się, dlaczego porzucił żonę (dziennikarkę i pisarkę), uciekł do fabryki, aby potem wystąpić w roli ogrodnika. Aline Grey wspomina pobyt w Paryżu. Ostatecznie oboje odchodzą z domu, zostawiając Freda Greya w desperacji - nie potrafi zabić obojga. Romans rzekomego robotnika z egzaltowaną żoną fabrykanta jest inkrustowany prozą poetycką - „Miasto moje” w stylu Sandburga - wspomnieniami najjawniej osobistymi z dni renesansu w Chicago: „Po południu, po złożeniu numeru, zbierali się wszyscy i gawędzili o Huysmansie, o Joyceie, o Ezra Poundzie, o Lawrencele. Był to wielki turniej żonglerski słowa”. Najsłabszą stroną powieści Andersona jest brak motywacji psychologicznej. Zapisuje on tylko impulsy. Życie trwa od sytuacji do sytuacji, przytrafia się postaciom, które są zdolne do jednego tylko rozpaczliwego zrywu, lecz i tego aktu odwagi nie potrafią uczynić zasadnymi. Scott Fitzgerald napisał o „Złym śmiechu” - „tani i obskurancki”. Jest to wyrok stanowczo zbyt surowy: nie ma w powieści Andersona żadnych tanich efektów, a spodziewającym się po „Many Marriages” erotycznych rewelacji, sprawi całkowity zawód. Rozgłos i sukces czytelniczy powieści stworzył pisarzowi lepszą sytuację materialną. Korzystając z niej rozpoczął rundę odczytową po Stanach. W końcu 1925 Horace Liveright zaproponował pięcioletni kontrakt. Warunki: sto dolarów tygodniowo zaliczki, w końcu każdego roku - powieść. Anderson rok tylko wytrzymał to tempo, dopingujące rzeczywiście korzystnymi finansami, i wtedy wyszedł „Tar”, tom wspomnieniowy z dzieciństwa. W kolejnym jednak sezonie, 1927, pisarz zrezygnował i oddał całą roczną zaliczkę. Wstrząsem była dlań choroba i śmierć jednego z braci, Earla, który od dawna opuściwszy dom pracował na Brooklynie jako pomocnik piekarza, a teraz dogorywał pozostawiając po sobie teczkę rysunków - zawsze chciał być malarzem. Równocześnie Anderson przeżywa czas satysfakcji - „znalazłem swój ląd”. Po spędzeniu w roku 1925 wakacji w Wirginii zbudował w wiosce Troutdale własny dom z kamienia i drzewa, a w pobliskim mieście Marion kupił dwa lokalne pisma „Smyth County News” i „Marion Democrat”. Pisał w nich bardzo wiele. Jedno pismo było demokratyczne, drugie republikańskie, lecz nie prowadził sam z sobą walki ideologicznej. Już w ulotce reklamowej zastrzegał: nie pretenduję do miana poety. Osiadłem w Marion, gdyż jak i mój ojciec jestem człowiekiem Południa. (Wyznanie fantazyjne, podtrzymujące legendę kultywowaną przez ojca pisarza. Tymczasem Irwing Anderson był na Południu tylko w czasie Wojny Secesyjnej, poznał zapewne Tennessee i Georgię). Natomiast prawdę mówi Anderson wyznając, iż wybrał miasteczko utrudzony życiem wielkomiejskim, potrzebując cichej intymności życia, której w metropolii nie znalazł. W swych pismach oferuje czasem sądy osobliwe i irytujące w rodzaju: „Murzyni są jak dzieci”. Sporo w nich jednak dobrej reporterki i dobrej literatury. Przedrukował część swej prozy z „Miasteczka Winesburg”, publikował głównie teksty będące skrzyżowaniem nowelki i artykułu. Działał solennie przekonany o wartościach, jakie tworzyć może prasa lokalna. Jak komentuje Ray Lewis White, wydawca wyboru tekstów „Return to Winesburg” - pisał „jakby Smyth County w stanie Wirginia było rzeczywiście centrum wszechświata”. Tworzy fikcyjne postaci, z których najciekawsza to osiemnastolatek Buck Fever; posłuży się jego postacią, gdy przyjdzie mu wyrażać sporne opinie. Rok 1929 przynosi kryzys małżeństwa. Sherwood ceduje pismo na syna i próbuje wrócić do prozy. Rozpoczyna trzyletni, zakończony małżeństwem romans z Eleanor Copenhaver, działaczką YWCA. Właśnie w owym pierwszym roku wielkiej depresji ekonomicznej rozpoczyna wędrówkę po fabrykach. Poznaje życie robotników. Bywa na wiecach. W jego życiu pojawia się nowy, dotąd nieobecny problem - polityka, aktywna praca społeczna. W latach dwudziestych deklarował całkowity brak zainteresowania polityką: „Gdy idzie o społeczne uwikłania mojego opowiadania: otóż mój umysł po prostu nie pracuje na tym kanale. Piszę dla pisania”. W roku 1926 odpowiadał Międzynarodowemu Komitetowi Więźniów Politycznych: „W rzeczywistości nie wiem nic o tym (dyktatura we Włoszech) i pisanie o tym byłoby dla mnie pisaniem o życiu na Marsie. Nie byłem we Włoszech, czytałem mało i nie mam skłonności politycznych”. Jak zatem widział rolę pisarza? W liście ze stycznia 1929 stwierdza: naszą słabością w naszym kraju jest to, iż my artyści stronimy od swojej własnej klasy lub jesteśmy tym zhańbieni, tymczasem stanowimy sami klasę i nie mamy czego szukać wybierając między przemysłem a robotnikiem. Kilka miesięcy potem oglądając fabryki Południa stwierdza, iż grzeszył sentymentalnym liberalizmem, a jednak powtarza starą tezę: maszyna przeciwnikiem człowieka. W styczniu 1931 przemawia na strajku włókniarzy w Wirginii do dziesięciotysięcznego tłumu. Chce wyjaśnić im prawa historii, dać argumenty, i dlatego wykłada zasady Magna Charta, traktuje francuskie i amerykańskie rewolucje jako... strajki. Wprawdzie odmówił Dreiserowi uczestnictwa w akcji dla górników Kentucky, lecz sam działa, najaktywniej w jesieni 1932, kiedy użycza swego nazwiska lewicującemu Narodowemu Komitetowi obrony Więźniów Politycznych i uczestniczy w amsterdamskim światowym kongresie przeciw wojnie, który reprezentował trzydzieści milionów robotników, lecz - dodajmy - poważniejszej roli nie spełnił. Przez czas pewien wyraża sympatie do komunizmu, potem jednak powróci do dawnych koncepcji. „Marching Men” - obrony indywidualności traconej w procesie bogacenia się. Dokumentem wędrówek po fabrykach i działalności społecznej Andersona będzie książka publicystyczna o okresie wielkiej depresji „Puzzled America” (1935), gdzie w reportażach zwraca uwagę znacznie żywszy dialog niż w powieściach. Jeszcze jeden dowód umiejętności notowania życia na gorąco. Proza to przede wszystkim opowiadania „Death in the Woods” (1933) i powieści „Beyond Desire” (1932) i „Kit Brandon” (1936). Opowiadanie tytułowe „Death in the Woods” zawiera piękny, symboliczny opis śmierci kobiety zamęczonej pracą i nieszczęściami. To jeszcze jedna apoteoza matki. W innym „A Meeting South” młody pisarz z Południa, Dawid, przypomina Williama Faulknera. I tutaj bohater, ranny ongiś na wojnie, przetrącony psychicznie znajduje zrozumienie u starszej odeń, doświadczonej kobiety. Kobieta-zdobywczyni powraca w „Beyond Desire”, gdzie Red Oliver ucieka przed jej zaborczością i zostaje zabity podczas strajku. W powieść wpisał Anderson obszerną sekwencję: „kobiety z fabryki”, doskonałe studium rodzajowe. Zdanie, jakie wygłasza o swym bohaterze: „chciał myśleć, czuł rodzaj głodu, lecz nigdy naprawdę nie nauczył się myśleć” - odnosi krytyk Irving Howe do samego pisarza. I jeszcze jeden buntownik, tym razem dziewczyna, Kit Brandon, tytułowa postać książki, pracująca jako szofer dla przemytników alkoholu. Kolejnej powieści „Brother Earl” już nie skończył. W roku 1939 pisał Anderson, ceniony w Marion i coraz bardziej zapominany w kraju: „Jest moim obsesyjnym pożądaniem żyć w TERAZ. Nie mam umysłu krytycznego”. 28 lutego 1940 wyrusza z żoną w podróż do Południowej Ameryki. Osiem dni potem umrze w Colonie (Panama) na zapalenie otrzewnej. Zakażenie spowodowała wykałaczka, którą połknął w czasie przyjęcia. „Chronicie Telegram” wychodzący w Elyrii powiadomi: „Zmarł Sherwood Anderson, były fabrykant z Elyrii”. I. POWRÓT DO MIASTECZKA WINESBURG Kiedy po niepowodzeniu swych dwóch pierwszych książek William Faulkner wycofał się do rodzinnego Oxfordu, uczynił tak za namową Sherwooda Andersona. Starszy kolega radził debiutantowi, aby poszukał tworzywa w rzeczywistości, którą zna najlepiej - w kręgu ziemi rodzinnej. Pod koniec życia, w eseju, przypomni Faulkner słowa Andersona: „Każde miejsce jest ważne dla zrobienia początku. Jesteś chłopcem z prowincji, wszystko, co masz, to ów kawałek ziemi, tam, w Missisipi: usuń to - choć jest małe i nieznane - a całość zwali się jak mur, gdy wyjmiesz z niego cegłę”. W swych wykładach uniwersyteckich Faulkner oceni po raz ostatni dawnego przyjaciela: „Zbyt wielu (pisarzy) w zbyt młodym wieku kreśli swój własny wizerunek tragicznie i w efekcie mają nieszczęśliwe życie. Taka rzecz zdarzyła się właśnie Fitzgeraldowi i Andersonowi - obaj doznali klęski”. Rada Andersona okazała się fortunna. Wniosek Faulknera podważa tylko jedna książka Andersona - „Miasteczko Winesburg”. Główną postacią, rodzajem spowiednika miejscowych indywidualności jest w nim młody, zdolny człowiek, kandydat na pisarza. Z energią i optymizmem szykuje się do podboju świata, do wielkiej kariery. I zdawać się mogło, że świat literacki Anderson podbił właśnie swymi „obrazkami z życia w stanie Ohio”. Czas potwierdził prawdę pierwszych głosów krytyki - pisarz zdobył rangę klasyka. Dzisiaj „Miasteczko Winesburg” jest pozycją w ścisłym kanonie prozy amerykańskiej wieku dwudziestego. Ostatecznym impulsem dla stworzenia „Miasteczka” była lektura „Spoon Rivęj Anthology” Edgara Lee Mastersa, owych nagrobków obywateli miasteczka z pobliskiego stanu Illinois Anderson czytał jego książkę tuż po wydaniu, zatem w kwietniu 1915. Od listopada 1915 przez prawie rok pisał kolejne nowele tomu. „Spoon River Anthology” ukazała się w roku 1968 w moim wyborze jako „Umarli ze Spoon River”. Zbiór ukazał się ostatecznie w kwietniu 1919. Edgar Lee Masters odkrył, jak bogatym i skomplikowanym światem jest prowincjonalna społeczność. Jakie jawne i utajone prawa rządzą miasteczkiem, działaniem ludzi, ich tęsknotami. Portretował dobrze sobie znane miasteczko Lewiston, a dzięki sile metafory, skupionej prostocie symboli i wyobraźni współodczuwającej stworzył obraz, który rozrywa prowincjonalne ramy. Ulubionymi postaciami galerii Mastersa są ludzie gorączkowo szukający wspólnoty, zawsze pamiętni miejsca swego urodzenia jak „Wallace Ferguson”, którego spowiedź tak brzmi (w moim przekładzie): Tam, w Genewie, gdzie Mont Blanc płynie Nad jeziorem koloru wina jak obłok, a wietrzyk dmucha Przez pusty błękit nieba i huczący Ren Gna pod mostem w rozpadlinach skał, Zaś muzyka z kawiarni jest cząstką przepychu Wód tańczących w potokach światła, I najczystsze tony geniuszu Jana Jakuba Są milczącą muzyką tego, co człowiek widział i słyszał - Tam, więc, powiadam, w Genewie, czyżby zachwyt był mniejszy Dlatego, że nie mogłem odnaleźć więzi z dawnym sobą. Tym, co przed dwudziestu laty wędrował po Spoin River Ani pamiętać, czym wtedy byłem i co czułem? Przeto ty, duchu, jeśli zatracisz się w śmierci I przebudzisz się w jakiejś Genewie, u stóp jakiegoś Mont Blanc, Jaki przeżyjesz niepokój, jeśli nie rozpoznasz siebie Tego, kto żył i kochał, w cichym zakątku, Znanym jako Spoon River przed laty, laty utraconymi? Anderson odtwarzał topografię Clyde z lat dziewięćdziesiątych, choć sięgał czasem akcji i po Wojnę Secesyjną. Był precyzyjny. Jeszcze w roku 1960 uważny czytelnik „Miasteczka” mógł rozpoznać w Clyde drewniany „gotycki” budynek stacji kolejowej i zarysy dawnego stadionu, zaś w spisie mieszkańców - znaleźć nazwiska postaci z książki Andersona. Krytyka przyjęła książkę entuzjastycznie, choć w swych pamiętnikach uskarżał się pisarz na jej obojętność. „The New Republic”: „to najlepsze, co ukazało się w Ameryce”, Harte Crane: „Ameryka powinna czytać tę książkę na kolanach. Tworzy ona ważny rozdział w Biblii jej świadomości”, H. L. Mencken: „bardzo niezwykłe”. Sprzedano wprawdzie przez dwa lata tylko pięć tysięcy egzemplarzy, lecz „Miasteczko” uczyniło Andersona pisarzem pierwszej gildii. Dalsze losy pisarza i jego innych dzieł już znamy. Dalsze dzieje „Miasteczka” to liczne wznowienia i coraz nowe propozycje krytyki. Widziano w nim kolejno realizm, naturalizm, prymitywizm kulturowy, mit, impresjonizm, mistycyzm, fantazję, liryzm. Roman Dyboski stwierdził w studium „Wielcy pisarze amerykańscy”: „poznajemy więc szereg ludzi przybitych do krzyża swych tajemnych impulsów”. Współczesny krytyk Maxwell Geismar: „Jak Masters i on widzi w amerykańskim miasteczku wulkan frustracji, pasji i rozczarowań”. Pisano o buncie prowincji, o rewolcie i o powrocie do prowincji. Obfitość lekcji tekstu dowodzi niezbicie jednego - bogactwa i życia prozy Andersona. Pisarz zawsze chętnie wyjawiający swe zamiary nie zmilczał i tym razem. Oto - zapowiada - otrzymujemy „księgę dziwactw”. Zobaczymy ludzi, którzy szli tylko za jedną prawdą i starali się z nią żyć i każdy wtedy „zamieniał się sam w dziwadło, a prawdę swoją - w fałsz”. Zatem dziwacy, co w prozie Andersona znaczy: jednostki owładnięte pasjami dziwacznymi dla zwykłego zjadacza chleba. Lecz czy owi zwykli zjadacze chleba istnieją? Anderson zaprzecza. Każdy z jego bohaterów ma po trosze duszę anielską. Doznał raz przynajmniej w życiu olśnienia, przekroczył granicę swojej wyobraźni. I z reguły przegrywał, gdyż nie potrafił znaleźć racjonalnego wyjaśnienia dla dziwnego stanu emocji. Czy owo racjonalne wyjaśnienie istnieje? Anderson wątpi. Właśnie w momentach iluminacji, gwałtowności wyobraźni jesteśmy prawdziwi i wyjaśnianie naszego natchnienia byłoby profanacją. Pisarz nie włada więc skalpelem analityka, zdaje się pozornie wierzyć biegowi impresji, lecz to tylko pozory. Nie sterując ani w stronę naturalizmu, co łatwo stwierdzić porównując prozę „Miasteczka” z prozą Zoli czy Dreisera bądź Uptona Sinclaira, ani nie wpadając w nałóg liryczności, stara się na kanwie faktów budować sytuacje, które przemawiają do grona szerszego niż małomiasteczkowa publiczność. Jest świadom swego czytelnika, stąd gawędziarskie tu i ówdzie przywołania słuchacza. Czas akcji jest z reguły czasem nocy. Noc, sprzyja wyznaniom, skrywa postaci przed niepowołanymi świadkami. Jest czasem narastającej samotności i spotężniałego pragnienia miłości, przyjaźni, zrozumienia. W większości obrazków Andersona powiernikiem samotnych będzie młody reporter „Orła Winesburga”, Jerzy Willard. Jak Anderson i on marzy o karierze pisarza, chce być wielkim człowiekiem. Jak Anderson po latach w Marion bardzo łatwo znajduje znajomych. Ma dar serdecznego sposobu bycia. Interesuje się losami ludzkimi już nie tylko jako redaktor lokalnego pisemka. Pisarz daje redakcyjnemu terminatorowi sporo rysów własnych. Jeśli migawkowo szkicuje czas przeszły, czas dzieciństwa ludzi, którzy poznali czyściec codziennej udręki biedy i poniżenia, wówczas niezmiennie przypomina nieco tylko przetworzone okoliczności ze swego życia. Kiedy pisze „Miasteczko Winesburg”, dobiega czterdziestki, i w swej prozie chętnie przybliża portrety ludzi, co przekroczyli lat czterdzieści, lecz zniszczeni życiem wyglądają znacznie poważniej. „Skrzydlaty Biddlebaum” lat 40, wygląd starca, doktor Reefy, Elżbieta Willard, Enoch Robinson, pastor Curtis Hartman - wszyscy lat 40 lub 45. Właśnie w opowiadaniu, gdzie pastor jest głównym bohaterem, w „Mocy Bożej” demonstruje Anderson doskonale umiejętność przemiany zwykłego powiadomienia w symbol. „Wybiłem całe okno - krzyczy pastor, który po raz pierwszy ujrzał nagą kobietę. - Teraz trzeba będzie wstawić zupełnie nowe. Skruszyłem je własną pięścią, gdyż była we mnie moc Boża”. Taka jest prawda: pastor zdruzgotał szybę w kościelnej dzwonnicy, lecz ów gest był też rozbiciem całego obrazu świata purytańskiej wstrzemięźliwości. I władała nim nie moc Boża, działała siła człowieka, który nagle zobaczył inne piękno świata. Podobnie i zgrzebne na pozór tytuły mają swoje wielorakie wykładnie. „Rozstanie” - z miastem i czasem dzieciństwa przeżywa Willard. „Nauczycielka” to zawód Katarzyny Swift i rola, w jakiej występuje dojrzała kobieta wobec młodzieniaszka. „Samotność” to dla Enocha Robinsona nie tyle samotne życie, co brak, nagle zniknięcie wyobraźniowych majaków. One wypełniały jego pusty pokój. Anderson starannie i zarazem naturalnie komponuje opowiadania sięgając po różne konwencje mowy. W przekładzie polskim nie sposób było zachować wszelkie niuanse, które wynikają z tych zabiegów, przecież z satysfakcją przytoczę kilka epizodów, gdyż tłumaczenie Jerzego Krzysztonia jest próby wysokiej. Mamy w „Miasteczku” cztery style - język literacki, biblijnopoetycki, kolokwialno-żargonowy i potoczny jak to określa Jarvis A. Thurston. Za nim właśnie sięgam po cytaty. Język obiegowo literacki: „Zatrzęsło się od nich (oskarżeń) całe miasteczko. Skryte, mgliste podejrzenia, jakie ludzie żywili wobec Myersa, nabrały mocy”. Styl biblijnopoetycki: „Biddlebauma zupełnie poniosło natchnienie. Raz wreszcie zapomniał o rękach. Wysunęły się wolno naprzód i legły na ramionach Willarda” lub „Młodzieńczy smutek, prawie męski smutek, smutek dorastającego chłopca, w miasteczku, u schyłku roku, otworzył staruszkowi usta. Smutek ten krył się w sercu chłopaka i nie miał znaczenia, ale oddziałał właśnie na Enocha Robinsona”. Kolokwialność: „Że Hal jest hultajem - wszyscy to mówili. W rodzinie Wintersów było trzech chłopaków: John, Hal i Edward; potężne chłopiska, szerokie w barach jak sam stary Windpeter, zabijaki i kobieciarze, jednym słowem - licha warci”. Język potoczny, pozbawiony napięcia: „Hop Higgins rozsiadł się przy piecu i zzuł buty. Kiedy chłopak poszedł spać, Hop zaczął myśleć o własnych sprawach. Zamierzał odmalować swój domek na wiosnę i siedząc pod piecem obliczał koszta farby i robocizny”. Taka sieć językowa łowi wszelkie niuanse słowa i postawy postaci. Wspominałem już o powinowactwach prozy Andersona z „Huckleberry Finnem” Twaina. Otóż wybierając na faworyta Jerzego Willarda kreował bohatera, mającego licznych powinowatych w amerykańskiej prozie, chętnie portretującej młodego indywidualistę u progu dojrzałej drogi życia - to właśnie Huckleberry Finn, hemingwayowski Nick Adams, potem Ike McCaslin z „Niedźwiedzia” Williama Faulknera, Eugene Gant z „Spójrz ku domowi, aniele” Thomasa Wolfea. Natomiast proza połączona podobnie postacią narratora, jak dzieje się to w „Miasteczku”, też ma odpowiedniki - „in our time” Hemingwaya, „Pastwiska niebieskie” i „Tortilla Fiat” Steinbecka, „Niepokonane” Faulknera, „Chłopiec z Georgii” Caldwella. O powinowactwach postaci i kompozycji napisano w Stanach bardzo wiele, ich analiza często bywa podejmowana na uniwersyteckich seminariach. Dla nas ważniejsza jest inna osobliwość „Miasteczka”. Otóż - o czym pisano niespodziewanie skąpo - obok Willarda drugą postacią, która pojawia się pod różnymi nazwiskami, postaciąsymbolem jest kobieta. Zważmy, jak często opisuje Anderson rozmowę, która nie prowadzi do niczego: rozczarowuje kobietę, pogrąża w melancholii mężczyznę. W „Tandy”, w historii wrażliwego alkoholika, czytamy: „Zdolność polega na tym, że ma się dość sił, aby być kochanym. Tego właśnie mężczyźni od kobiet oczekują i tego nie mogą otrzymać”. Kobiety obdarzone naturą poetycką mają za mężów nieokrzesanych prostaków, kobiety wolne jak trzydziestoletnia „stara panna” Katarzyna Swift skazane są na samotność, na monologi wygłaszane przed nie rozumiejących sekretu płci młodzianami. Anderson nie przyznawał się do czytania Freuda, w każdym razie odmawiał komentarzy, w jego prozie natomiast mocny jest freudowski motyw syna - będącego tajoną, noszącą znaki incestu, miłością matki. Tak w „Śmierci” Jerzy Willard: „Cudna, cudna, och, cudna, kochana - wymamrotał powodowany jakimś dziwnym impulsem” w chwilę po wyjściu z pokoju zmarłej matki. Matka, Elżbieta Willard: „Pamiętała zwłaszcza kogoś, kto przez pewien czas był jej kochankiem i w porywie namiętności wołał do niej po stokroć powtarzając szaleńczo wciąż te same słowa: „Och, cudna! Och, cudna! Och, cudna, kochana!” Słowa te w jej mniemaniu wyrażały coś, co pragnęłaby w życiu osiągnąć”. Zestawienie cytatów pokazuje, jak subtelnie prowadzi Anderson ten motyw. Wiecznie młodzieńczy, niedojrzały mężczyzna i mądra mądrością biologii kobieta wiele jeszcze razy powrócą w jego prozie. W „Miasteczku Winesburg” wzajemna walka, gra samotności, niewiedzy i intuicji dzieje się w kręgu ludzi, których wyrokiem stała się wyobraźnia. Powiadał Anderson: „Jest moim obsesyjnym pożądaniem żyć w TERAZ”. Ową chwilę TERAZ przeżyli wszyscy mieszkańcy Winesburga, których dzieje tworzy pisarz. I wtedy inni odwrócili się od nich, odepchnęli, skazali na samotnictwo, życie w piekle obsesji bez imienia. „Miasteczko Winesburg” w pierwszej instancji - odkrycie nieznanego w literaturze amerykańskiej obszaru, jest w ostatniej i najwyższej artystycznie - apelem o tolerancję, o spojrzenie w ludzką twarz. W czasie gdy wyszedł tom Andersona, pisał krytyk Llyod Morris, mając na myśli jego, Dreisera, Londona, Franka Norrisa: „Starali się uczynić coś dla ludzi - dać im nieco więcej samowiedzy, nieco więcej mądrości, nadziei i odwagi. Wszyscy mieli świadomość przegranej”. Od czasu kiedy pisał swoje „obrazki”, znikły z pejzażu Ameryki tysiące owych miasteczek, dziesiątki i setki żyją jeszcze rytmem, w którym wiele z rytmu „Winesburga”. Ludzkie dążenia pozostały, owe szaleństwa i „dziwactwa” są niezmienne. Dlatego na ulicach miasteczek i na wielkomiejskich bulwarach spotykamy bohaterów Andersona. MICHAŁ SPRUSIŃSKI