John Barth Koniec drogi Tytuł oryginału «THE END OF THE KOAD» Obwolutę, okładkę i strony tytułowe projektował JERZY JAWOROWSKI Copyright f 1958, I«7 by John Barth 1. W pewnym sensie jestem Jacób Horner W pewnym sensie jestem Jacob Horner. To na skutek zalecenia Doktora poświęciłem się w 1953 roku profesji nauczycielskiej; przez jakiś czas byłem nau czycielem gramatyki w szkole dla nauczycieli w Wicomico, w stanie Maryland, Doktor doprowadził mnie do pewnego punktu w rozkła dzie wstępnych, zabiegów terapeutycznych było to w lipcu 1953 i potem, któregoś razu, gdy przyjechałem z Baltimore na Farmę Rewalidacyjną, znajdującą się w owym czasie nie opodal Wicomico, aby odbyć kwartalne badanie, Dok tor powiedział: — Horner, nie powinieneś siedzieć bezczynnie ani chwili dłużej. Musisz zacząć pracować. — Nie jestem bezczynny przez cały czas — odparłem. — Wykonuję najrozmaitsze prace. Siedzieliśmy w Gabinecie Rehabilitacji i Konsultacji i je stem pewien, że taki sam gabinet znajduje się w obecnej siedzibie Doktora, w Pensylwanii. Jest to pokój średniej wielkości, mniej więcej tak duży jak salon w normalnym mieszkaniu, tyle że z wysokim sufitem. Wszystkie ściany są jednolicie "białe, okna przysłaniają białe żaluzje, zazwy czaj opuszczone, światła dostarcza kulisty klosz wmonto wany w sufit. W pokoju znajdują się dwa proste, białe, drewniane krzesła, prawie identyczne, stojące naprzeciw siebie na środku, poza nimi nie ma żadnych innych mebli. Krzesła stoją bardzo blisko siebie — tak blisko, że kon sultujący i konsultowany stykają się niemal kolanami. Niemożliwością jest czuć się swobodnie w Gabinecie Re habilitacji i Konsultacji. Doktor siedzi przodem do ciebie, z nogami lekko rozstawionymi, ręce trzyma na kolanach i nieco się ku tobie nachyla. Nie wolno ci opaść niedbale na krzesło, bo tym samym, wraziłbyś swoje kolana dokład nie w kolana Doktora. Nie możesz także pozwolić sobie na skrzyżowanie nóg, i to zarówno w maski, jak i w kobiecy sposób: sposób męski, z kostką lewej nogi spoczywającą na prawym kolanie, spowodowałby, iż twój lewy but ocie rałby lewą nogawkę białych spodni Doktora w górze, przy kolanie, i najprawdopodobniej by ją ubrudził; sposób ko biecy, z lewym kolanem założonym na prawe, zetknąłby szpic twego buta z tą samą nogawką nieco niżej, tam gdzie znajduje się goleń Doktora. Siadanie bokiem jest oczywi ście nie do pomyślenia, a rozstawianie kolan sposobem Dok tora uświadamia ci brutalnie, że małpujesz jego pozycję, jak gdybyś nie miał własnej osobowości. Twoja pozycja za tem niejako wybrana, bo przecież nie musisz siedzieć w sposób akurat taki; jeśli jednak wybrana, to w sensie bardzo ograniczonym, skoro nie ma alternatywy jest na stępująca: siedzisz raczej sztywno w białym krześle, twoje plecy i uda .opisują ten sam kąt prosty, który wyznacza kształt krzesła, natomiast uda i dolne części nóg opisują drugi kąt prosty. Rozmieszczenie ramion stanowi problem osobny, intere sujący na swój sposób i poniekąd bardziej skomplikowany, lecz o mniejszym znaczeniu, bowiem cokolwiek z nimi uczy nisz, i tak nie wejdą normalnie w fizyczny kontakt z Dok torem. Możesz więc robić z nimi, co ci się podoba wy jąwszy, rzecz jasna, ulokowanie ich na kolanach, co byłoby naśladowaniem Doktora. Ja z zasady sporo poruszani ra mionami, pozostawiając je na chwilę w jednym położeniu i potem przenosząc w drugie. Podpierają boki albo są za łożone, albo zwisają luźno; dłonie obejmują krawędzie krzesła lub uda, mogą być splecione na karku, ewentual nie spoczywają na udach — wszystkie te pozycje i ich naj rozmaitsze odmiany są, na swoje własne sposoby, odpo wiednie dla ramion oraz rąk i jeżeli przechodzę od jednej do drugiej, to owa zamiana nie jest w gruncie rzeczy tak bardzo manifestacją zakłopotania, czy też nie była nią przez pierwsze sześć wizyt, jak uznaniem faktu, że kiedy ktoś stoi wobec takiego mnóstwa możliwych wyborów, żaden nie wydaje się zadowalający na dłużej w porównaniu z całą możliwą resztą, chociaż, porównany z każdym innym z oso bna, nie sprawia wrażenia pośledniejszego. Wydaje mi się w tej chwili piszę te słowa o 7.55 wie czorem, we wtorek, 4 października 1955 roku, na piętrze w domu noclegowym, że gdyby czytelnik zechciał uznać tę ostatnią uwagę za metaforę, byłaby ona historią mojego . życia w jednym zdaniu — ściśle mówiąc, w drugim członie podwójnego orzeczenia imiennego w drugim zdaniu nieza leżnym wchodzącym w skład dość zawiłego zdania złożo nego. Jak widać, naprawdę jestem nauczycielem grama tyki. Nie byłoby rzeczą stosowną czuć sią swobodnie w Gabi necie Rehabilitacji i Konsultacji, bo mimo wszystko nie przychodzi się tutaj po odprężenie, lecz aby zasięgnąć po rady. Będąc absolutnie swobodnym, skłonny byłbyś przyj mować słowa Doktora w nieco wypoczynkowym nastroju, jak ktoś, kto spogląda na przyniesione mu do łóżka przez służącego w liberii śniadanie i z nadmiarem krytycyzmu wybiera to, odsuwa tamto i je tyle tylko, na ile ma ochotę.. Oczywiście taki nastrój jest całkowicie nie na miejscu w Gabinecie Rehabilitacji i Konsultacji, bowiem to ty wła śnie oddałeś się w ręce Doktora; twoje życzenia są podrzęd ne wobec jego życzeń, a nie odwrotnie; udzielonej przezeń rady nie możesz kwestionować ani nawet w nią wnikać kwestionowanie jest impertynenckie, a wnikanie nie ma sensu, masz ją natomiast wypełnić co do joty. — To już nie wystarczy — powiedział Doktor, nawią zując do mego zwyczaju podejmowania pracy tylko wów czas, kiedy potrzebowałem gotówki, i przy zajęciach nawi jających się akurat pod rękę. Przerwał i przypatrywał mi się, jak to ma w zwyczaju, przesuwając różowym jeżykiem cygaro z jednego kącika ust w drugi i z powrotem. — Powinieneś rozpocząć bardzie sensowną pracę, karie rę, rozumiesz, chodzi ml o zawód, zajęcie na całe życie. — Tak, panie Doktorze. — Masz trzydzieści lat. — Tak, panie Doktorze. — I zdobyłeś gdzieś jakieś wykształcenie. Historia? Lite ratura? Ekonomia? — Sztuki i nauki. — To tak jakby wszystko! — Bez żadnego głównego przedmiotu studiów, panie Dok torze. — Sztuki i nauki! Cóż na tej ziemi, co interesujące, nie jest albo nauką, albo sztuką? Studiowałeś filozofię? — Tak. — Psychologię? — Tak. — Nauki polityczne? — Tak. — Chwileczkę. Zoologię? . — Tak. — Pewnie i filologię? Filologię romańską? I antropolo gię kulturalną? — Później, panie Doktorze, w szkole wyższej. Pamięta pan, że ja... — Ech! — powiedział Doktor chrząkając, jakby miał za miar splunąć na szkołę wyższą. — Czy studiowałeś w wyż szej szkole Nierząd? Żeglarstwo? Otwieranie zamków? Jak zadawać krzyżowe pytania? — Nie, panie Doktorze. — Czy nie są to sztuki i nauki? — Moje magisterium miało być z angielskiego, panie Doktorze. — Do diabła! Angielskiego czego? Nawigacji? Polityki kolonialnej? Prawa zwyczajowego? — Angielskiej literatury, panie Doktorze. Ale nie ukoń czyłem studiów. Przeszedłem ustne egzaminy, lecz nie zło żyłem pracy pisemnej. — Homer, jesteś głupcem. 8 Moje nogi znajdowały się na wprost przede mną, jak przedtem, tylko ręce przeniosłem zza głowy pozycja ta su gerowała mimo wszystko raczej zbyt niedbałą postawę wo bec wielu rozmaitych sytuacji do pozycji kombinowanej: lewą ręką uchwyciłem lewą klapę marynarki, prawa nato miast spoczęła mniej więcej na środku prawego uda, dłonią do góry, z palcami lekko zagiętymi. Po chwili Doktor powiedział: — Jak sądzisz, czy masz powody, aby nie zwrócić się o pracę do małego collegeu nauczycielskiego tutaj, w Wi comico? Natychmiast objawiła mi się cala armia argumentów przeciwko podejmowaniu pracy w Stanowej Szkole Nauczy cieli w Wicomico i prawie tak samo szybko pojawiła się odpowiednia ilość kontrargumentów zbijających je wszyst kie po kolei, i kwestia mojej pracy zrobiła się nagle sta tyczna jak znak na sznurze w grze zwanej przeciąganiem liny, kiedy przeciwne drużyny są idealnie zrównoważone. To znowu jest, w pewnym sensie, historia mojego życia i nie ma specjalnego znaczenia, czy nie jest to ta sama hi storia co kilka akapitów wcześniej; jak zrozumiałem nie długo po tej wizycie, gdy w rozkładzie terapii przyszła kolej na Mitoterapię, samo życie nadaje się do dowolnej liczby opowieści — równoległych, koncentrycznych, wza jemnie się wypełniających i jakich jeszcze chcecie. Więc dobrze. — Nie ma żadnych powodów, panie Doktorze — powie działem. — Wobec tego postanowione. Zgłosisz się od razu, na se mestr jesienny. I czego będziesz uczył? Ikonografii? Me chaniki automatycznej? — Myślę, że literatury angielskiej. — Nie. Trzeba znaleźć jakąś ścisłą dyscyplinę, bo inaczej byłoby to tylko zajęcie, a nie terapia zajęciowa. Musi być zbiór jakichś stałych praw. Nie mógłbyś nauczać plani metrii? — Och, przypuszczam... — wykonałem przypuszczający gest, który składał się z nieznacznego ruchu na zewnątrz lewej ręki trzymająeej klapę marynarki, przy czym jedno cześnie wyprostewałem wskazujący i środkowy palec, kla py jednakże nie puszczając — ruchowi ręki towarzyszyło szybkie podniesienie i równie szybkie opuszczenie brwi, momentalne ściągnięcie ust i kołysanie głowy mające wy rażać owo: „z jednej strony biorąc..., z drugiej strony bio rąc..." — Nonsens. Oczywiście nie możesz. Powiedz im, że bę dziesz uczył gramatyki. Gramatyki angielskiej. — Ale, panie Doktorze — ośmieliłem się — istnieje gra matyka opisowa i gramatyka normatywna. Pan wspomniał, zdaje się, niezmienny zbiór prawideł. — Będziesz uczył gramatyki normatywnej. — Tak, panie Doktorze. — Żadnego opisywania. Żadnych dowolnych sytuacji. Na uczaj reguł. Nauczaj prawdy o gramatyce. Konsultacja była skończona. Doktor podniósł się szybko kurczowo wycofałem nogi i opuścił pokój. Potem zapłaci łem pani Dockey, pielęgniarcesekretarce, i powróciłem do Baltimore. Tego wieczoru ułożyłem list do rektora Stano wej Szkoły Nauczycieli w Wicomico, prosząc o wizytę i wy rażając pragnienie przyłączenia się do personelu tej uczelni w charakterze wykładowcy gramatyki normatywnej języka angielskiego. Istnieje sztuka, którą zawdzięczam mojemu rozproszonemu wykształceniu: sztuka układania skutecz nych podań. Wyznaczono mi wizytę w lipcu. 2. Stanowa Szkolą Nauczycieli w Wicomico znajduje się na wielkim, plaskim i odkrytym placu Stanowa Szkolą Nauczycieli w Wicomico znajduje się na wielkim, plaskim i odkrytym placu, otoczonym sosnami Pi nus Taeda, w południowowschodniej części miasta Wico mico, na wschodnim wybrzeżu stanu Maryland. Na jej kor pus fizyczny składa się pozbawiony wdzięku murowany bu dynek z dwiema przybudówkami, zbyt wielki jak na pseu dogeorgiański styl, w jakim go wybudowano. Obszerny pół kolisty dojazd prowadzi od College Avenue do głównego wejścia. W lipcu, gdy zbliżał się dzień mojej wizyty, zapakowałem rzeczy do Cheyroleta i oddałem klucze od pokoju na East Chase Street w Baltimore, ponieważ zamierzałem wynająć od razu mieszkanie w Wicomico, bez względu na to, czy będę przyjęty do pracy, czy nie. Było to w niedzielę. W liście, który otrzymałem w odpowiedzi na moje poda nie, wizytę naznaczono początkowo na wtorek, lecz w so botę po południu, zanim opuściłem Baltimore, zadzwonił rektor szkoły prosząc, abym zamiast we wtorek, zjawił się w poniedziałek. Połączenie było kiepskie, ale nie mam wąt pliwości, że zmienił datę na poniedziałek. Przypominam sobie, że powiedziałem: „Obojętne, którego dnia." — W gruncie rzeczy przypuszczam, że nam to także obo jętne — powiedział rektor. — Poniedziałek albo wtorek. Ale, być może, poniedziałek będzie lepiej odpowiadał komuś 11 z personelu. Chyba że poniedziałek nie odpowiada panu, oczywiście. Może wtorek byłby lepszy? — Poniedziałek czy wtorek, wszystko jedno — odpar łem. Myślałem, że faktycznie wtorek który, pamiętam, był pierwotną datą lepiej by mi odpowiadał, ponieważ przed opuszczeniem Baltimore mogły wyniknąć w ostatniej chwili jakieś sprawy do załatwienia, a w niedzielę wszystko było pozamykane, lecz naturalnie nie miałem zamiaru się o to spierać; moja sprawa równie dobrze mogła być załatwiona w poniedziałek. — Jeżeli wszystkim lepiej odpowiada po niedziałek, niech będzie poniedziałek. — Ja wiem, że planowaliśmy początkowo wtorek — przyznał rektor — ale wydaje mi się, że najlepiej byłoby w poniedziałek. — Wszystko mi jedno, którego dnia, panie rektorze — odpowiedziałem. Tak więc w niedzielę zabrałem do samochodu ubrania, kilka książek, adapter z płytami, whisky, gipsową statuet kę, jakieś drobiazgi i wyruszyłem na Wschodnie Wybrzeże. Trzy godziny później zameldowałem się w hotelu „Penin sula" w Wicomico, gdzie zamierzałem mieszkać do czasu znalezienia odpowiadającej mi stałej kwatery, i po lekkim obiedzie zacząłem szukać pokoju. Pierwszą niedobrą rzeczą było to, że znalazłem od razu całkowicie zadowalający pokój. W zasadzie nadzwyczaj trudno mi dogodzić, jeżeli idzie o wynajmowanie pokojów. Wymagam, aby nikt nie mieszkał nade mną; aby mój po kój miał wysoki sufit i duże okna; żeby łóżko było wysoko nad podłogą, nadto żeby było szerokie i bardzo miękkie; aby łazienka było wyposażona w działający prysznic; ażeby właściciel nie mieszkał w tym samym budynku i aby nie troszczył się szczególnie o swoją własność ani o lokatorów; żeby lokatorzy nie dostarczali powodów do narzekania i aby jakaś służąca była osiągalna. Ponieważ jestem tak wymagający, znalezienie nawet względnie przyzwoitego miejsca zajmuje mi zazwyczaj sporo czasu. Lecz pech chciał, że akurat pierwszy pokój, który był do wynajęcia i który znajdował się po drodze z College Avenue do ho 12 telu, zaspokajał wszystkie moje żądania. Właścicielka, im ponująca wdowa około pięćdziesiątki, na którą natknąłem się, gdy wychodziła ze starego, dwupiętrowego, murowa nego domu, wskazała mi pokój na drugim piętrze, od frontu. — Pan uczy w szkole? — zapytała. — Tak, proszę pani. Jestem nauczycielem gramatyki. — Miło mi pana poznać. Nazywam się Alder. Uściśnijmy sobie dłonie i to wszystko na razie, bo za często nie będzie mnie pan tu oglądał. — Pani nie mieszka w tym domu? — Mieszkać tutaj? Boże, nie! Nie znoszę lokatorów wo kół siebie. Zawsze męczą o to albo o tamto. Przez cały rok mieszkam w Ocean City. Gdy będzie panu czegoś trzeba, niech pan nie dzwoni do mnie, tylko do pana Prake, dozor cy. Mieszka w mieście. Pokazała mi pokój. Sześciostopowe okna, w liczbie trzech. Sufit dwanaście stóp. Ciemnoszare, tynkowane ściany, boa zeria biała. Niewiarygodne łoże, wysokie na trzy stopy, dłu gie na siedem, przynajmniej tak samo szerokie; czarne, wy niosłe, zaopatrzone w baldachim monstrum, z czterema słu pami grubymi jak maszty, żłobkowanymi i zaokrąglonymi, z nader misternie rzeźbionym wezgłowiem, wznoszącym się trzy stopy ponad wałkiem. Idealne łóżko! Pozostałe meble tworzyły mieszaninę stylów i okresów — odnosiło się wra żenie jak przy zwiedzaniu gabinetu osobliwości muzeum w Winterthur — lecz każda rzecz wydawała się ogromnie dostatnia. Przymiotnik „dostatnia" od razu przychodził do głowy, pasował bardziej niż, powiedzmy, „komfortowa". Te meble stwarzały atmosferę lekceważącego dostatku, jak gdyby były zdolne tak absurdalnie dobrze spełniać swe za danie, że ledwie dostrzegały, iż ktoś z nich korzysta. Po trzeba było rzeczywiście mężczyzny, mężczyzny z krwi i ko ści, aby jego obecność dawała się odnaleźć pośród tego ume blowania. Byłem pod wrażeniem. Krótko mówiąc, całe to miejsce nie pozostawiało nic do życzenia. Prysznic, służąca — było wszystko. — A cóż inni lokatorzy? — zapytałem z niepokojem, 13 — Och, przychodzą i odchodzą. Najczęściej kawalerowie, czasami kilka młodych par, przejezdni, jedna czy dwie pie lęgniarki ze szpitala. — A studenci? — W Baltimore pożądane było mieć stu dentów za sąsiadów, bo pojedynczo nic im nie można za rzucić, lecz podejrzewałem, że w Wicomico wszyscy stu denci znają wszystkich nauczycieli chyba aż za dobrze. — Nie ma studentów. Oni mieszkają głównie w domach studenckich albo wynajmują pokoje dalej od College Ave nue. Wszystko to było doskonałe, a jednak pozostawałem scep tyczny. — Myślę, że powinienem pani powiedzieć, że ćwiczę na klarnecie — zakomunikowałem. Była to oczywiście nie prawda: nie jestem, muzykalny. — Ach, jakie to miłe! Sama śpiewałam, ale straciłam głos po śmierci męża. Miałam najwspanialszego nauczyciela śpiewu w konserwatorium w Peabody. Nazywał się Farrari. Farrari mawiał do mnie: „Nauczyła się pani wszystkiego, czego mogłem panią nauczyć. Posiada pani precyzję, styl, eclat. Jest pani una macchina cantanda — mówił. To po wło sku. — Życie dokona reszty. Niech pani zaufa życiu!" — mówił. Ale nie mogłam, aż do śmierci mojego biednego małżonka pięć lat temu, a wtedy właśnie straciłam głos. — Czy ma pani coś przeciwko zwierzętom? — Jakiego rodzaju? — zapytała szorstko pani Alder. Po myślałem, że znalazła się furtka. — Trudno powiedzieć. Lubię psy. Mógłbym sprowadzić kiedyś boksera albo dobermana. Moja gospodyni odetchnęła z ulgą. — Zapomniałam, że pan jest nauczycielem gramatyki. Miałam tu kiedyś nauczyciela biologii — wyjaśniła. Chwyciłem się ostatniej nadziei. — Mogę płacić najwyżej dwanaście dolarów tygodniowo. — Czynsz wynosi osiem — powiedziała pani Alder. — Służąca bierze trzy dolary tygodniowo albo cztery i pół, to zależy. — Zależy od czego? 14 — Ona również pierze — spokojnie odparła pani Alder. Me pozostawało nic innego, jak wynająć pokój. Zapłaci łem gospodyni czynsz za miesiąc z góry, chociaż żądała tyl ko za tydzień, i odprowadziłem ją do samochodu, pięciolet niego Buicka z podnoszonym dachem. Nazywam tę gratkę nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, ponieważ zapewniła mi bezczynność przez popołudnie i wie czór, a także przez cały następny ranek. Nawet wymeldo wanie się z hotelu „Peninsula", przeniesienie na nowe miejsce i rozpakowanie rzeczy zajęło tylko półtorej godziny i po upływie tego czasu po prostu nie było już co robić. Nie interesowało mnie zwiedzanie Wicomico: było to małe mia sto z rodzaju tych, które poznaje się wystarczająco na pierwszy rzut oka — całkowicie pozbawione charakteru. Monotonne centrum handlowe i park publiczny, otoczony posiadłościami średniozamożnych, różniącymi się jedynie wiekiem i utrzymaniem. Jeżeli idzie o Stanową Szkołę Nauczycieli, jedno spojrzenie mogło zaspokoić każdą cie kawość, z wyjątkiem może jakiejś wyjątkowo nieumiarko wanej. Była to po prostu stanowa szkoła nauczycieli. Pojeździłem bez celu samochodem około dwudziestu mi nut i wróciłem do mieszkania. Klon przed moim oknem, jedyny i zakurzony, wyczerpał swoje sceniczne możliwości w przeciągu pół minuty. Moje płyty — prawie wszystko Mozart — brzmiały irytująco w pokoju, który był jeszcze zbyt obcy, by czuć się w nim swobodnie. Rzeźba, którą postawiłem na gzymsie kominka, heroiczna głowa Laokoona odlana w gipsie, tak drażniła mnie swoim pustookim gry masem, że gdybym był człowiekiem, który robi takie rze czy, odwróciłbym tę brzydką twarz do ściany. Nerwy wy siadły mi całkowicie. W końcu, już o dziewiątej a trząsłem się od pół do czwartej, nie licząc pory kolacji, położyłem się do mego łoża; uspokoiło mnie nieco swoją groteskowo ścią, która jednak nie dała mi przez dłuższy czas zasnąć. Następny ranek był gorszy. Spałem niespokojnie do dzie siątej i udałem się na śniadanie ociężały, z podpuchnietymi oczami i bólem głowy. Wizyta naznaczona była na drugą po południu, miałem zatem więcej niż dosyć czasu, aby sią 13 całkowicie wykoleić. Czytanie było niemożliwe, muzyka rozgoryczająca. Dwa razy zadrasnąłem się podczas golenia, a potem, zanim zapastowałem obcas lewego buta, skończyła się pasta. Ponieważ zwlekałem z czyszczeniem butów do ostatniej minuty, mając nadzieję zająć w ten sposób te naj nieprzyjemniejsze chwile przed opuszczeniem pokoju, nie było już czasu na wyjście do miasta i kupienie pasty. Wresz cie zbiegłem do samochodu. Ale zapomniałem pióra i teczki, która była wprawdzie pusta, lecz, jak mi się wydawało, na tę okazję stosowna. Jak szalony wpadłem z powrotem na górę i zabrałem obie rzeczy, obrzucając tak wściekłym spoj rzeniem pielęgniarkę, która wyjrzała ze swego pokoju, że aż prychnęła i gwałtownie zamknęła drzwi. Cisnąwszy tecz kę na siedzenie samochodu, ruszyłem z niczym nie uspra wiedliwionym piskiem opon i skierowałem się w stronę collegeu. Moje rozjątrzenie doprowadziłoby ninie bezpiecznie na umówioną wizytę, gdyby nie gromadka młodych ludzi, któ rzy rozsiedli się na frontowych schodach. Pomyślałem, że to studenci, co, zważywszy na porę wakacji, było mało prawdopodobne. W każdym razie patrzyli na zbliżający się samochód z ciekawością wprawdzie łagodną, lecz mimo to ani trochę mniej bezwstydną. Odwaga opuściła mnie; gdy ich mijałem, spojrzałem obojętnie na zegarek, by im dać do zrozumienia, że zwolniłem tylko dlatego, ażeby sprawdzić czas. W tym podstępie towarzyszył mi zegar na budynku szkoły, wybijający właśnie drugą; przytaknąłem krótkim ruchem głowy, jak gdybym był zadowolony z dokładności własnego zegarka, i rozmyślnie skierowałem wóz na drugi luk półkolistego podjazdu, z powrotem w stronę College Avenue. Tam mój gniew powrócił natychmiast, tym razem obrócony przeciwko mnie samemu, że dałem się tak łatwo zastraszyć. Ponownie ruszyłem do głównego wjazdu i skie rowałem się znów na półkole. Ale o ile za pierwszym ra zem potrzeba było stanowczości, by zbliżyć się do tych obo jętnych stróżów bramy, z ich młodymi oczami pustymi jak oczy Laokoona, głupio ostrzeliwującymi drogę, o tyle teraz należało użyć brutalnej odwagi, aby przełamać ten ich 16 ogień. Wcisnąłem pedał gazu do deski i przemknąłem przez krzywiznę podjazdu, nie racząc nawet na nich spojrzeć. Niech pajace myślą, co im się podoba! Za trzecim razem nie wahałem się ani przez moment, lecz zajechałem niedbale na parking z tyłu budynku, do którego wszedłem przez naj bliższe drzwi. Byłem spóźniony sześć minut. Kancelarię rektora odnalazłem bez trudu i przedstawiłem się sekretarce, — Pan Horner? — powtórzyła, jakby zakłopotana. — Tak, to ja — powiedziałem krótko. — Chwileczkę. Zniknęła za drzwiami gabinetu, skąd usłyszałem po chwili prowadzoną zniżonymi głosami rozmowę pomiędzy nią i, jak przypuszczałem, dr. Schottem, rektorem. Moja odwaga pierzchła. Siwy, ojcowsko wyglądający dżentelmen wyszedł uśmie chając się z gabinetu, sekretarka w ślad za nim. — Pan Horner! — wykrzyknął, chwytając mnie za rę kę. — Jestem John Schott! Miło mi pana poznać! Dr Schott lubił wykrzykniki. — Mnie również miło, panie rektorze. Przepraszam za małe spóźnienie... Miałem zamiar wyjaśnić: moja nieznajomość małego mia sta, niepewność, gdzie zaparkować, naturalna u obcego trudność w znalezieniu kancelarii itd. — Spóźnienie! — krzyknął dr Schott. — Mój chłopcze, jesteś dwadzieścia cztery godziny za wcześnie! Dziś dopiero poniedziałek! — Ale czy nie tak zadecydowaliśmy przez telefon, panie rektorze? — Nie, synu! — Dr Schott roześmiał się głośno i położył mi rękę na ramieniu. — Wtorek! Czy nie tak, Shirley? — Shirley radośnie skinęła głową, pozbywając się zatroskane go wyglądu. — Poniedziałek w liście, wtorek przez telefon! Czy przypomina pan sobie teraz? Roześmiałem się i podrapałem się w głowę lewą ręką, bo prawa była spętana przez dr. Schotta. — Byłem święcie przekonany, że zmieniliśmy termin 2 Koniec drogi 17 l ż wtorku na poniedziałek. Bardzo przepraszam, to głupio z mojej strony. — Ani trochę! Nie ma się co martwić! — zachichotał po nownie dr Schott i uwolnił mnie. — Czy nie powiedzieliśmy panu Homerowi, że wtorek? — zwrócił się jeszcze raz do ..Shirley. ; — Obawiam się, że tak — przyznała Shirley. — Z po wodu harcerzy pana Morgana. Poniedziałek w liście, wto rek przez telefon. — Jeden z członków Kolegium jest harcmistrzem — wy • jaśnił dr Schott. — Zabrał swych chłopców na dwa tygo .dnie do Camp Rodney i wraca z nimi dzisiaj. Joe Morgan, dobry chłopak, uczy historii! Dlatego przełożyliśmy wizytę :iia wtorek! — Bardzo przepraszam — uśmiechnąłem się skruszony. — Nie ma za co! Mnie samemu mogłoby się pomieszać! l pomieszało się. — Wobec tego przyjdę jutro. — Chwilę! Niech pan zaczeka! Shirley, zadzwoń do Joeego, zobacz, czy jeszcze nie wrócił. Mógł wrócić. Wiem, • że panna Banning i Harry Carter są w domu. — Och, nie — zaprotestowałem — przyjdę jutro. — Niech pan poczeka! Niech pan czeka! Shirley zadzwoniła do Joeego Morgana. — Halo? Pani Morgan? Czy pan Morgan jest w domu? Rozumiem. Nie, ja wiem, że go nie ma. Tak. oczywiście. Nie, nie, nic takiego. Pan Horner zjawił się dzisiaj nieocze kiwanie; pomieszał daty i przyszedł dzisiaj zamiast jutro. Dr Schott myślał, że może pan Morgan wrócił do domu wcześniej. Nie, niech się pani nie kłopocze. Przepraszam, że niepokoiłam. Tak, do widzenia. Miałem ochotę opluć Shirley. — Dobrze, przyjdę jutro — powiedziałem. — No pewnie, niech pan przyjdzie! — powiedział dr Schott. Odprowadził mnie do drzwi frontowych, gdzie ku bolesnemu rozczarowaniu zobaczyłem, że „straż" nadal tkwi na posterunku. Machnąłem ręką na myśl, żeby tłuma 18 czyć rektorowi, iż mój samochód znajduje się na tyłach budynku, — Tak, tak, do zobaczenia! — mówił dr Schott pompując moją rękę. — Jutro pan będzie, tak? — Będę, panie rektorze. Znajdowaliśmy się na zewnątrz głównego wejścia i „straż" obserwowała mnie bezmyślnie. — Gdzie pański wóz? Trzeba pana gdzieś podwieźć? — Nie, nie, dziękuję; mój samochód stoi z tyłu. — Z tyłu! Wobec tego nie trzeba było wychodzić fron tem! Pokażę panu tylne drzwi! Ha! — Mniejsza z tym, panie rektorze — powiedziałam. — Obejdę naokoło. — Tak, ha! Dobrze, zatem w porządku! — Lecz przy patrywał mi się nadal. — Do jutra! — Do widzenia, panie rektorze. Bardzo stanowczo minąłem próżniaków na schodach. — Niech pan odszuka tamten list! — zawołał dr Schott od drzwi. — Niech pan sprawdzi, czy nie napisaliśmy tam: poniedziałek! Odwróciłem się i pomachałem dla wyrażenia zgody, lecz kiedy w końcu znalazłem się w swoim pokoju który wy dawał mi się teraz bardzo swojski i działał kojąco i zaczą łem szukać tego listu, uprzytomniłem sobie, że wyrzuciłem go. zanim opuściłem Baltimore. Ponieważ nawet za sto lat nie czułbym się na tyle zadomowiony w kancelarii dr. Schotta, aby poprosić Shirley o przejrzenie akt, kwestia daty mojej wizyty nie będzie rozwiązana drogą odwołania się do obiektywnych faktów. Mógłby ktoś przypuszczać, że po tak złowróżbnym począt ku powinienem być przygotowany gorzej niż zazwyczaj do sprostania czekającej mnie wizycie, lecz to przypuszczenie, chociaż całkiem rozsądne, nie odpowiada faktom. Z drugiej strony, byłem wystarczająco zniechęcony, by guzik dbać o to spotkanie. Następnego ranka nie zadałem sobie nawet trudu, aby wyczyścić resztę lewego buta; po śniadaniu sie 19 :iy. ;py; działem w parku przez kilka godzin, obserwując dzieci do kazujące w małej sadzawce, i nie pomyślałem o wizycie więcej niż dwa lub trzy razy, zresztą gdy to sią zdarzało, tylko poruszałem prawym policzkiem. Dziesięć minut przed drugą pojechałem do collegeu, bez wahania zaparkowałem samochód z frontu i wszedłem głównym wejściem. Na scho dach nie było dzisiaj nikogo, ale tego dnia żaden powitalny komitet nie byłby w stanie mnie odstraszyć. Zmienił się mój nastrój. — O, halo — powiedziała Shirley promiennie. — Dzień dobry. Mogłaby pani powiedzieć dr. Schottowi, że jestem już tutaj? — Dziś wszyscy są tutaj. Proszę zaczekać moment, panie Horner. Obdarzyłem ją przelotnym uśmiechem, niczym dżentel men, który uchyla lekko kapelusza, uprzejmie, lecz obojęt nie, przed każdą znajomą kobietą, zasługującą na kurtuazję lub nie. Shirley zniknęła na chwile w gabinecie dr. Schotta. — Niech pan wejdzie, panie Horner. — Dziękuję. Zostałem przedstawiony przez dr. Schotta pannie Ban ning, nauczycielce hiszpańskiego I francuskiego, kobiecie w typie koehanejstarszejpani, którą należy przyjąć taką, jaka jest, skoro niczego innego zrobić z nią nie można; dr. Harryemu Carterowi, wykładowcy psychologii, chu demu, staremu nauczycielowi, na widok którego człowiek dziwił się od razu, co on może robić w Wicomico, lecz zdzi wienie to nie było aż tak wielkie, żeby nie pozwalało dojść do wniosku, że dr Carter niechybnie ma swoje powody; i wreszcie panu Josephowi Morganowi, harcmistrzowi oraz wykładowcy historii starożytnej, historii Europy i Ameryki. Był to młody, wysoki i atletyczny mężczyzna w okularach, piekielnie energiczny i do tego stopnia czarujący — taki radosny, taki żywy i najwidoczniej robiący karierę — że robiłem, co mogłem, aby po prostu być wobec niego uprzej mym. Niestety, człowiek przekonywał się natychmiast, że zawistne porównania do samego siebie, cisnące się natrętnie 20 do głowy, nie pozwalają cieszyć się naprawdę faktem ist nienia Joeego Margana, nie mówiąc już o możliwości zo stania jego przyjacielem. Żartowano, iż tak gorliwie chcę przyłączyć się do profe sorskiego grona, że przybyłem na wizytę o dzień za wcze śnie. Członkowie Kolegium żywo interesowali się wzajem nymi poczynaniami wakacyjnymi. Dowcipkowano dobro dusznie. Kandydaci do pracy w Stanowej Szkole Nauczy cieli w Wicomico nie byli najwidoczniej zbyt liczni, skoro tego rodzaju spotkania Kolegium nie stanowiły nudnego dodatku do zwykłych obowiązków jego członków. — Może pan liczyć na poparcie panny Banning, panie Horner — głośno zarechotał dr Carter. — Potrzebuje no wych ofiar, aby popisać się swoją kolekcją filiżanek dla wą saczy. Można z nich pić tak, że nie moczy się wąsów. — O? — powiedziałem. Uwaga dr. Cartera nie była adre sowana do mnie, lecz przeze mnie, jak to bywa wówczas, kiedy babka, chcąc dokuczyć swej córce, niby to zwraca się do wnuczki. — Mam doprawdy wspaniałą kolekcję — w dobrej wie rze oświadczyła panna Banning. — Musi pan ją koniecznie obejrzeć. Ale, o Boże, przecież pan nie ma wąsów! Wszyscy się roześmieli. Zauważyłem, że Joe Morgan miał wąsy. — Ethel męczyła mnie przez czternaście lat, żebym za puścił wąsy! — ryknął śmiechem dr Schott. — Ale nie takie małe, dla ozdoby, jak ma Joe, wie pan, ale duże i krzacza ste, tak abym mógł wypróbować jej kolekcję! Nie zaczynaj teraz z panem Homerem, Ethel! Ethel już szykowała ripostę, wszystko w tonie dowcipu, lecz Joe Morgan zapytał z sympatią o moją karierę uniwer sytecką. — O ile zrozumiałem, ukończył pan Uniwersytet Johnsa Hopkinsa? — Tak, panie profesorze. Pozostali w milczeniu zaaprobowali owo taktowne przej ście Joeego do rzeczy. On był nieoceniony, ten pan Morgan. 21 Nie powinien marnować się wśród nich. Cala uwaga skie rowana została na mnie. — Och, nie „panie profesorze"! — zaprotestował dr Car ter. — Tu na prowincji nie robimy tych wszystkich cere gieli. — Istotnie! — dobrotliwie zgodził się dr Schott. Nastąpiło około dwudziestominutowe, nieskładne wypyty wanie o moje studia i doświadczenia w nauczaniu; te ostat nie, wyjąwszy dorywcze zajęcia w Baltimore i jedno wie czorowe seminarium na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa, równały się zeru. — Cóż spowodowało, że zdecydował pan powrócić do nau czania? — zapytał dr Carter. — Trzymał się pan z dala od tego przez jakiś czas, ośmielam się przypuszczać. Wzruszyłem ramionami. — Rozumie pan, jak to jest. Po prostu nie czuje się czło wiek dobrze robiąc inne rzeczy. Wszyscy uznali trafność mojego spostrzeżenia. —• Poza tym — dodałem od niechcenia — lekarz zalecił mi powrót do nauczania. Sądzi, że to rzecz, w której jestem najlepszy, a zarazem rzecz dla mnie najlepsza. To było dobrze powiedziane. Moi egzaminatorzy byli po mojej stronie, wobec czego zacząłem się rozwodzić. — Nie zadowalają mnie nigdy zwyczajne zajęcia. Jest coś... coś ośmieszającego w pracowaniu wyłącznie dla pie niędzy. To jest... nie chciałbym używać frazesów... ale fak tem jest, że inne zajęcia po prostu nie dają zadowolenia. Rozumiecie państwo, o czym myślę? Rozumieli. — Bierzecie chłopca... inteligentne dziecko, widzicie to od razu, bystre dziecko, które jednak nie zetknęło się nigdy z myśleniem, nigdy nie było w środowisku, gdzie aktywność intelektualna byłaby równie powszechna jak jedzenie czy spanie. Widzicie świeży, młody umysł, który nie miał nigdy okazji do potrenowania, by się tak wyrazić, swoich mięśni. Być może, dzieciak nie umie mówić poprawną angielszczy zną. Nigdy nie słyszał poprawnego języka angielskiego. Nie 22 jego wina. Nawet niezupełnie wina rodziców. Ale taki już jest. Moi słuchacze byli wspaniałymi odbiorcami, wszyscy z wyjątkiem Joeego Morgana, który przypatrywał mi się chłodno. — No i bierzesz się do niego. Części mowy! Podmioty i orzeczenia! Określniki! Dopełnienia! I po jakimś czasie retoryka. Hipotaksa! Spójność. Eufonia. Ćwiczysz i ćwi czysz, tłumaczysz, aż twarz ci sinieje i cały czas widzisz, że umysł chłopca błądzi po omacku, potyka się, wysila, robi fałszywe kroki. I nagle, akurat wtedy, kiedy już masz ocho tę cisnąć cały interes... — Wiem! — wybuchnęła panna Banning. — Któregoś dnia, takiego samego jak poprzednie, powtarzacie tę samą rzecz dziesiąty raz z rzędu — i klap! — triumfująco pstryk nęła palcami w stronę dr. Schotta. — Chwycił! „To przecież nic trudnego! — mówi wam. — To jasne jak słońce!" — Po to właśnie jesteśmy! — powiedział spokojnie i z pewną dumą dr Schott. — Po to wszyscy żyjemy. Mała rzecz, nieprawdaż? — Mała — zgodził się dr Carter — ale to największy cud na tej ziemi! I najbardziej tajemniczy. Joe Morgan nie dałby się w to wciągnąć, jestem przeko nany, lecz dr Carter zaadresował swoją ostatnią refleksję wprost do niego. Przyparty do muru, Morgan cmoknął lewą stroną ust, wyrażając zrozumienie dla nabożnej czci przed tajemnicą. — Przyrównuję to czasami do wysiłków człowieka, który chce rozniecić ogień krzesiwem — powiedziałem łagodnie do Joeego Morgana, wiedząc, że trafiam w jego czułe miej sce. — Uderza krzesiwem, uderza i uderza, lecz hubka po zostaje martwa. Potem jeszcze jedno uderzenie, niczym nie różniące się od poprzednich, i oto upragniony ogień! — Bardzo właściwe porównanie — powiedział dr Car ter. — I jaka to wynagradzająca wszystko chwila, gdy stu dent zostaje tak rozniecony! Nie ma na to innego sło wa: po prostu rozniecony! — I potem nie można go już zatrzymać! — roześmiał się 23 r łr Schott, ale jak ktoś śmiejący się :z powodu nagłej do broczynności Boga. — Jest jak koń, który jeszcze na dro dze poczuje stajnię! Rozległy się jakby wspominające westchnienia. Z pewno ścią osiągnąłem triumf. Joe Morgan powrócił jeszcze na mi nutę czy dwie do moich kwalifikacji, lecz rozmowa toczyła się już wyraźnie w nastroju odprężenia. Inni członkowie Kolegium okazywali małe zainteresowanie dla jego pytań, a dr Schott zaczai opisywać bardzo otwarcie skalę zarob ków w collegeach, w stanie Maryland, wyliczał godziny, w których miałem pracować, moje obowiązki pozaszkolne itp. — Skontaktujemy się z panem wkrótce — powiedział na zakończenie, wstając i ściskając mi dłoń. — Być może ju tro. — Wymieniłem uściski rąk ze wszystkimi. — Czy dzi siaj także wskazać panu drogę do tylnych drzwi? — Opo wiedział jowialnie, jak wychodziłem poprzedniego dnia. — Nie trzeba, dziękuję. Mój wóz stoi dzisiaj od frontu. — Dobrze, dobrze! — powiedział dr Carter serdecznie, bez jakiegokolwiek powodu. — Wyjdę razem z panem — powiedział Joe Morgan ru szając za mną. — Mieszkam niedaleko. — Odprowadził mnie przez podjazd do samochodu i stanął przy błotniku, pod czas gdy ja wsiadłem do środka i zamknąłem drzwi. Uru chomiłem silnik, ale nie włączałem jeszcze biegu; mojego przyszłego kolegę najwyraźniej coś trapiło. — Zobaczymy się niebawem, Homer — wyszczerzył zęby i jeszcze raz uścisnęliśmy sobie dłonie przez otwarte okno. — Z pewnością. Uwolniliśmy dłonie, lecz Joe Morgan w dalszym ciągu tkwił przechylony przez drzwi samochodu; jego twarz pro mieniowała pogodną szczerością. Opalił się na obozie, a jego wygląd świadczył o porannym wstawaniu, diecie odżywczej i cnotach innego rodzaju. Oczy miał czyste. — Czy pan żartował sobie ze mnie tam, w gabinecie — zapytał pogodnie — opowiadając te bzdury o krzesiwie? Wzruszyłem ramionami i roześmiałem się, zażenowany tą konfrontacją. 24 — Wydawało mi się, że należało coś takiego powiedzieć. Mój kolega roześmiał się. — Obawiałem się, że przez te głupstwa znajdzie się pan w delikatnej sytuacji, ale wygląda na to, że pan wie, co robi. Było jasne, iż mimo to był nieszczęśliwy, chociaż nie miał zamiaru ujawniać swego krytycyzmu. — Przekonamy się o tym wkrótce, przypuszczam. — No, mam nadzieję, że dostanie pan pracę — powie dział — jeżeli o to ;panu idzie. Włączyłem wsteczny bieg i zwolniłem sprzęgło. — Do zobaczenia. Lecz w głowie Joeego Morgana tkwiła jeszcze jakaś nie rozwiązana kwestia. Jego twarz wiernie odzwierciedlała to, co się za nią działo, i kiedy zacząłem wycofywać samochód z parkingu, dostrzegłem pytanie w jego przejrzystych oczach. — Chcielibyśmy zaprosić pana na obiad, Rennie i ja, zanim wyjedzie pan do Baltimore, bez względu na to, czy dostanie pan pracę, czy nie. Wydaje mi się, że wynajął pan pokój w mieście. — Och, tak czy owak, myślę, że pozostanę tu przez jakiś czas. Nie mam żadnych szczególnych planów. — Świetnie. Wobec tego może dziś wieczorem? — Dzisiaj wolałbym nie. — Pomyślałem, że tak wypadało odpowiedzieć. — Jutro wieczorem? — Jutro bardzo chętnie. Poza zaproszeniem na obiad była jednak jeszcze inna sprawa: — Wie pan, gdyby ipan nie był po prostu zabawny z tym krzesiwem, to właściwie mógłby pan sobie to darować, nie uważa pan? Nie widzę nic głupiego w pracy z harcerzami. Może mnie pan krytykować, może pan dyskutować ze mną, jeśli chodzi o nieh, ale nie ma sensu takie dowcipkowanie ot tak, dla złośliwości. To zbyt proste. Ta przemowa zaskoczyła mnie; natychmiast przylepiłem jej etykietkę złego smaku, lecz muszę przyznać, że poczułem się zawstydzony i jednocześnie pełen uznania dla subtelno ści, z jaką Morgan uniemożliwił jakikolwiek protest z mojej strony, poprzedzając swoją naganę zaproszeniem na obiad. W dalszym ciągu uśmiechał się jak najserdeczniej. — Proszę mi wybaczyć, jeśli uraziłem pana — powiedzia łem. — Do diabła, żadnej urazy! Nie jestem znowu taki drażli wy, ale, u licha, będziemy prawdopodobnie pracować razem; może warto trochę rozumieć się wzajemnie. Zatem do zoba czenia, jutro na obiedzie. Cześć! — Cześć! Odwrócił się i ruszył zamaszyście przez murawę, która sporo podrosła pod nieobecność studentów. Było oczywiste, iż Joe Morgan należał do tych, którzy kierują się wprost ku swemu przeznaczeniu, dając do zrozumienia swoim przy kładem, że ścieżki należy wydeptywać zamiast chadzać po już wydeptanych. Bardzo to wszystko dobre, być może, dla człowieka zajętego historią, lecz wiedziałem, iż pan Morgan czułby się jak ryba wyjęta z wody, gdyby wpadł w rwetes gramatyki normatywnej. 3. Odrzucenie zaproszenia na obiad stłumiło, nad wyraz subtełnymi sposobami Odrzucenie zaproszenia na obiad stłumiło, nad wyraz sub telnymi sposobami, maniakalne tonacje na moich wysokich rejestrach, najmniej oczekiwane ze wszystkiego, przez mo ment rozbrzmiewające we mnie całkiem wyjątkowo. Zaczęło się to od Laokoona na gzymsie nad kominkiem, od jego bezgłośnego jęku. Wyraz tych ust był często moim barometrem, określał wagę dnia; w środę po wizycie w col legeu, gdy obudziłem się i spojrzałem przypadkowo na Laokoona, jego cierpienie było po prostu dionizyjskie! To było coś! Wyskoczyłem z łóżka nagi i nastawiłem płytę, ażeby urok trwał. Jakby na przekór Mozartowi, miałem je den rosyjski taniec, fragment Ilji Muromca, pełen tempa i dziarski, żywy i mocny. No, teraz, Laokoonie! Zakurzony klon rozjarzył się; słońce rozświetliło zapla mione okna i wypełniło pokój iskrami światła; tańczyłem jak nagi Kozak, wirując i skacząc. Od dawna nie czułem tego światła — słodkiej euforii! — lecz trwała ona skąpe trzy minuty, dopóki nie rozproszył jej dzwonek telefonu. Wyłączyłem muzykę, pełen furii. Człowiek mający tak mało czasu dla swego szaleństwa nie powinien w ogóle od powiadać na telefony. — Halo? — Jacob Horner? — To była kobieta i poczułem się tak nagi, jak byłem w istocie. — Tak. • — Mówi Rennie Morgan, żona Joeego Morgana. Zdaje 27 się, że Joe zaprosił już pana do nas na obiad dziś wieczo rem? Dzwonie, ażeby zrobić to oficjalnie. Pozwoliłem, aby cisza zapanowała na linii. — Rozumie pan, po tej wizycie w cołlegeu chcielibyśmy być pewni, że przyjdzie pan właściwego dnia. Halo? Czy jesteśmy jeszcze połączeni? — Tak. Przepraszam. — Sprawdzałem mój barometr, Laokoona, który wyglądał żałośnie. Tatar Batygh wionął w nas swoim oddechem. — Wobec tego ustalone? O każdej porze po pół do siód mej: wtedy właśnie dzieci idą do łóżek. — Rozumiem, proszę pani, przypuszczam... — Rennie. Dobrze? Mam na imię Renee, ale nikt tak na mnie nie mówi. — Przypuszczam, że nie będę mógł dzisiaj wieczorem. — Co znowu? — Niestety, naprawdę nie mogę. Dziękuję bardzo za za proszenie. — Ale dlaczego? Jest pan pewien, że pan nie może? Dlaczego? Ty suko, ty Hausfrau Orlego Harcerza, zepsu łaś mi pierwszą prawdziwą euforię od miesięcy! Pluję na twój obiad! — Muszę pojechać po południudo Baltimore, rozejrzeć się. Coś mi wypadło. — A może po prostu pan nie chce? Niech pan powie, nie mamy przecież żadnych wzajemnych zobowiązań. — To mówi żona? — Niech pan nie będzie dzieckiem, to nie ma znaczenia, jeżeli pan nas nie lubi. Tak schwytany, fiagmnte delicto, czerwieniłem się i po ciłem. Czyżby ta bestia uczciwość była dosiadana przez kobietę? Czekano na odpowiedź: żona Joeego Morgana oddychała w moje nagie ucho. Bardzo dyskretnie odwiesiłem słuchawkę. Nie tylko to: na palcach odchodziłem od telefonu, zanim zorientowałem się, co robię, i zaczerwieniłem się ponownie, gdy to zauwa żyłem. Niestety, urok prysł, wiedziałem, że nie ma już co próbo 28 wać Glierea i jego Ilji Muromca. On jest szampanem, który rozwesela blacharza, ten Gliere, ale nie jest wódką; rnbich euforii nie można drażnić ani nie da się ich na nic wymie nić. Opuściły mnie euforyczne tony, byłem wręcz rozbity. I urażony! Można by powiedzieć coś jeszcze, gdybym był prawdziwym typem maniakalnodepresyjnym, gdyby chwi le mojej manii były rzeczywiście maniackie; lecz Jake Hor ner był wątkiem bez skocznej melodii. Moje depresje były głębokie, za to moje euforie — umiarkowane. Więc kiedy nawiedzała mnie prawdziwa euforia, pielęgnowałem ją jak dziecko i niech trąd stoczy każdego, kto by się odważył ją zepsuć! To jedna sprawa. Równie uwłaczające było usły szeć, i to od kobiety, że ma się nadszarpniętą uczciwość. Iż tak było w istocie, to nie należało do rzeczy. Na miłość bo ską, Morganowie, świat nie jest taki prosty! Kiedy się ubierałem, telefon zadzwonił znowu z uporem zapowiadającym panią Morgan. Przez moment miałem sprośną ochotę wkładałem akurat spodnie pozwolić temu Diogenesowi w spódnicy przemówić do mojego obnażonego tyłu, lecz dałem spokój. Rennie, dziewczyno, mówiłem do siebie, wychodzę; bądź zadowolona, że nie czynię sprośno ści z twoim głosem za to, że zniszczyłaś moją dziecinną eu forię. Przestań dzwonić, harcerko, twój łup wymyka się z nory. Później tego ranka pojechałem do odległego o trzydzie ści mil od Wicomico Ocean City, aby tam wysmażyć moją melancholię w słońcu i wytrawić ją w oceanie. Lecz światło i woda jedynie ją ożywiły. Plaża zatłoczona była istotami ludzkimi, których realności nie miałem chęci sobie uświa damiać; innego dnia, być może, byliby ci ludzie tak samo groteskowi jak moje umeblowanie, lecz tego dnia byli po prostu denerwujący. Ponadto, prawdopodobnie dlatego, iż był to zwykły dzień tygodnia, na plaży nie zauważyłem ani jednej dziewczyny wartej tych wszystkich nonsensów po trzebnych przy podrywaniu. Tylko las nóg zrujnowanych rodzeniem dzieci; obwisłe piersi, wielkie brzuchy, wynędz • . 29 niałe twarze i piskliwe glosy; szczurze gniazda strasznych dzieci, równie niemiłych co brzydkich. Jeżeli się nie ma na stroju, to niewiele jest rzeczy mniej zabawnych aniżeli pub liczna plaża. Kiedy około godziny trzeciej osiągnąłem punkt nasycenia, zmyłem z siebie piasek i skierowałem się do samochodu. Lecz ktoś, kto czuł się tak ponuro usposobiony jak ja tego dnia, nie powinien, opuszczać Ocean City nie zaznawszy przynajmniej wzruszeń podrywania dziewczyny, tak jak nie opuszcza się szczytu Pikes Peak nie splunąwszy przedtem w dół — w przeciwnym razie wycieczka jest bezcelowa. Trochę dziewcząt w sportowych bluzkach, z wymalowany mi na nich nazwami uczelni lub korporacji, przechadzało się dwójkami i trójkami wzdłuż deptaka, również poszukując łupu. Wyniośle reagowały na moje spojrzenia spode łba i ocenialiśmy się wzajemnie jako niewarci zachodu. Prze szedłem trzy przecznice w kierunku mojego Chevroleta nie dostrzegając obiektu wartego amunicji i tak jak wielu my śliwych zbliżających się do domu, gotów już byłem zrezy gnować albo przystać na raniej interesującą zabawę. Kobieta około czterdziestki — dobrze zakonserwowana, lecz wyraźnie koło czterdziestki — której samochód zapar kowany był przed moim, szarpała na próżno klamką u drzwi, kiedy się zbliżałem. Była szczupła, ładnie opalona, piersi nie miała zbyt dużych i pod żadnym względem nie była wyjątkowa. Straciłem ochotę na polowanie i przeszed łem mimo. — Przepraszam bardzo, czy nie mógłby mi pan pomóc? Odwróciłem się i wlepi Lem w nią wzrok. Kobieta cała promieniała zadając to klasyczne pytanie, lecz moje spoj rzenie nieco ją zmieszało. — Pan pewnie pomyśli, że jestem głupia, ale zamknęłam klucze wewnątrz samochodu. — Nie umiem wyłamywać zamków. — Och, nie to miałam na myśli! Mieszkam w motelu za raz za mostem. Myślałam, że może mógłby mnie pan pod rzucić, jeżeli jedzie pan tamtędy. Mam drugie klucze w walizce. Nędzny to sport strzelanie do ptaka siedzącego u wylotu lufy, lecz jakiż myśliwy zdoła się od tego powstrzymać? — Dobrze. Cała sytuacja nie miała w sobie nic nęcącego i kiedy wio złem pannę Peggy Rankin tak się nazywała przez most z Ocean City na ląd stały, poczułem się jeszcze bardziej niezdecydowany na myśl, że pewnie nie zasługiwała ona na tak surowy osąd. Wydawała się całkiem inteligentna i, w istocie, gdybym był jej mężem, byłbym niewątpliwie dumny, że moja żona mając czterdzieści lat zachowała taką formę i takiego ducha. Ale nie byłem jej mężem, w związ ku z czym nie brałem powyższego pod uwagę: była dla mnie czterdziestoletnim „towarem" i tylko jakieś nader niezwykłe uroki byłyby w stanie zmienić tę klasyfikację. Przez całą drogę do motelu panna Rankin szczebiotała i, słowo daję, nie usłyszałem z tego nic. Jeżeli idzie o ranie, było to niezwykłe, bo chociaż podobała mi się zdolność po grążania się w sobie, byłem z zasady aż nadto świadom oto czenia, nawet gdy nie chciałem. Poważny zarzut przeciwko pannie Rankin, mimo wszystko. — Jesteśmy na miejscu — powiedziała wskazując „Surf side" czy „Seaside", czy też jakiś inny motel nie opodal szo sy. Wjechałem na podjazd i zaparkowałem. — Ach, na prawdę mi pan pomógł. Serdeczne dzięki. — Lekko wysia dła z samochodu. — Zabiorę panią z powrotem — powiedziałem bez żadnej szczególnej intonacji w głosie. — Naprawdę? — Bardzo ją to ucieszyło, chociaż nie do strzegłem ani zaskoczenia, ani wdzięczności. — Chwileczkę, zabiorę tylko klucze. — Nie masz tam czegoś zimnego do picia, Peggy? Suszy mnie w gardle. — Na tyle, nie więcej, miałem w owej chwili ochotę pchać się w ten nonsens: postanowiłem, że jeśli mnie nie zaprosi, natychmiast odjadę do Wicomico. — Naturalnie, chodź — zaprosiła, w dalszym ciągu nie zbyt oszołomionamoją prośbą. — Nie ma wprawdzie lo dówki w pokoju, ale tuż obok jest sklepik, a ja mam whi 31 sky. Gdybyś przyniósł dwa duże imbiry z lodem, zrobili byśmy sobie drinki. Przyniosłem i piliśmy w jej małym pokoju, ona, zwinięte na łóżku, a ja, siedząc niedbale na jedynym krześle. Posęp ność jeszcze była we mnie, chociaż stała się nieco łatwiejsza do zniesienia, zwłaszcza gdy odkryliśmy, że możemy rozma wiać albo nie rozmawiać, jak nam się podoba. W pewnej chwili, czego można się było spodziewać, panna Rankin za pytała, z czego żyję. W przygodach tego rodzaju na ogół niekoniecznie wybieram uczciwość jako najskuteczniejszą taktykę i z reguły nie wyobrażam sobie, abym na takie oklepane pytania odpowiadał zgodnie z prawdą; ale „jestem potencjalnym wykładowcą gramatyki normatywnej w Sta nowej Szkole Nauczycieli w Wicomico" wydaje sią być tak bliskie typu odpowiedzi wymarzonej na takie okazje, że niewiele nad tym myśląc powiedziałem jej prawdę. — Czy to możliwe? — Tym razem Peggy była autentycz nie uradowana i zaskoczona. — Sama ukończyłam tę szko łę — tak dawno, że aż wstyd o tym pamiętać! Uczę angiel skiego w szkole średniej w Wicomico. Czy to nie zabawny zbieg okoliczności? Dwoje nauczycieli angielskiego! Przyznałem, że istotnie jest to zabawny zbieg okoliczno ści, lecz faktycznie czułem sią tak, jakby wylano mojego drinka, a ja bym się z tego cieszył. Należało działać szybko, aby uratować sytuację. W papierowym kubku pozostało jeszcze pół cala płynu: wypiłem to jednym haustem, wy rzuciłem kubek do kosza, szybko podszedłem do łóżka, gdzie moja koleżanka leżała wsparta na łokciu, i objąłem ją z pewnym elan. Gdy ją pocałowałem, natychmiast otwo rzyła usta i wepchnęła mi język między zęby. Oboje mie liśmy oczy prawie otwarte i było mi przyjemnie uznać ów fakt za symbol. Niechaj żadne gówno nie rozdziela nauczycieli angielskiego, powiedziałem do siebie i bez dalszych ceregieli pociągnąłem znacząco zamek bły skawiczny w jej kostiumie kąpielowym. Panna Rankin zesztywniała: szczelnie zamknęła oczy i chwyciła mnie mocno za ramiona, ale mój niedelikatny atak nie został odparty. Ekler rozsunął się do krzyża, umo 32 żliwiając mi dostąp do kawałka nie osłoniętej skóry, lecz bez jej pomocy dalej posunąć się nie mogłem. — Zdejmijmy twój kostium, Peggy •— zasugerowałem. To uraziło ją. . — Bardzo ci się śpieszy, Jake? — Och, Peg, jesteśmy wystarczająco dorośli, by nie być głupszymi, niż musimy. Wydała nieartykułowany dźwięk i obejmując mnie, opar ła mi czoło na piersi. — Czy chciałeś przez to powiedzieć, że jestem zbyt stara, abyś się bawił ze mną w głupstwa? — zauważyła. — My ślisz, że kobieta w moim wieku nie może pozwolić sobie na nieśmiałość. Łzy. Każdy wyorywał ze mnie prawdę. — Po co ranić samego siebie? — rzuciłem pytanie nad jej włosami, w kierunku butelki whisky stojącej na szafce noc nej. — To ty ranisz — płakała panna Rankin, patrząc mi pro sto w oczy. — Zbaczasz z drogi, aby mi dać do zrozumienia, że podrywając mnie robisz mi łaskę, lecz twoja uprzejmość nie przewiduje ani chwili na to, żeby być delikatnym! — Rzuciła się niezbyt gwałtownie na poduszkę i zagrzebała w niej twarz. — Nie sprawia ci cienia różnicy, czy jestem mądra, czy głupia, czy jeszcze inna? A mogłabym nawet być bardziej interesująca niż ty, skoro jestem starsza! — Ostatnie wyznanie, wyrzut pod własnym adresem, zatkało ją całkowicie na chwilę, lecz jednocześnie uczyniło ją na tyle szaloną, że usiadła i spojrzała na mnie. — Przepraszam — powiedziałem uprzejmie. Pomyślałem, że gdyby nawet była tak utalentowana jak, powiedzmy, Beatrice Lillie, nie podrywałoby się jej, aby być świadkiem przedstawienia teatralnego: lepiej byłoby nabyć bilet do teatru. — Przepraszam, że marnowałeś na mnie czas, ty nikcze mniku! — krzyknęła Peggy. — Już choćby to, że muszę się bronić, jest okropne! Z powrotem na poduszką. Znowu do góry. — Czy nie rozumiesz, jak się przez ciebie czuję? To mój 3 Koniec drogi 33 ostatni dzień w Ocean City. Przez całe dwa tygodnie żywa dusza do mnie nie przemówiła, ani nawet na mnie nie spojrzała, oprócz kilku okropnych starców. Żywa dusza! Większość kobiet wygląda źle w moim wieku, ale ja nie wyglądam źle: po prostu nie wyglądam jak dziecko. Coś mi się jeszcze należy, do licha! I potem, ostatniego dnia, ty przychodzisz i podrywasz mnie, znudzony do ostateczności, i traktujesz mnie jak kurwę! Istotnie, nie myliła się. — Jestem cham — zgodziłem się chętnie i wstałem, aby się wynieść. Niewiele więcej było tu do dodania, niż panna Rankin chciała widzieć, lecz na ogół miała dosyć przejrzy sty wizerunek rzeczy. Jej błąd, na dłuższą metę, polegał na tym, że wyrażała swój protest. Gra była już, oczywiście, zepsuta: przydzieliłem pannie Rankin rolę czterdziestolet niego ,,towaru", wystarczająco delikatną, by przy moim na , stroju mogła ją odegrać z sukcesem; tak czy inaczej, nie interesowała mnie całkiem złożona i bez wątpienia intere sująca, z innego punktu widzenia ludzka istota, jaką mogła być poza tą rolą. Wydaje mi się, zakładając, że szukała tego samego co i ja, iż powinna była wyznaczyć mi rolę zaspo kajającą jej próżność — powiedzmy Aroganckiego, Lecz Nieinteligentnego Młodego Człowieka, Którego Ciała Uży wa Się Dla Przyjemności Nie Traktując Go Jednak Poważ nie — i potem moglibyśmy załatwić całą sprawę bez wza jemnych zadrażnień. Tymczasem moje aktualne odczucie, choć dużo silniejsze, było w istocie takie samo jak wówczas, gdy pomocnik na stacji benzynowej albo taksówkarz zagłę biają się w historię swojego życia: z zasady, a zwłaszcza gdy ktoś się śpieszy albo jest nie w sosie, pragniemy, aby ten człowiek nie był nikim bardziej skomplikowanym aniżeli Uprzejmym Pomocnikiem Na Stacji Benzynowej czy Zręcz nym Taksówkarzem. To są reguły, które winniście przyjąć, przynajmniej na jakiś czas, dla swoich własnych celów, podobnie jak narrator, który czyni kogoś Przystojnym Mło dym Poetą lub Zazdrosnym Starym Mężem; i chociaż wiecie bardzo dobrze, iż żadna historyczna postać nigdy nie była wyłącznie Uprzejmym Pomocnikiem Na Stacji Benzynowej, 34 cz„ przystojnym Młodym Poeta, mimo to powinniście ig norować urocze powikłania owych ludzi, musicie je ignoro wać, jeżeli chcecie, by akcja posuwała się naprzód lub je żeli pragniecie zrobić coś zgodnie z planem. O tym będzie więcej w swoim czasie, ponieważ łączy się to z Mitoterapią. Na razie wystarczy powiedzieć, że wszyscy jesteśmy tea tralnymi reżyserami przez większą część naszego życia, je żeli nie zawsze, i ten jest mądry, kto wie, iż dokonany przez niego podział ról jest w najlepszym razie dowolnym znie kształceniem osobowości aktorów; mądrzejszy jest jednak ten, kto oprócz tego widzi, że owa dowolność jest prawdo podobnie nieunikniona, a tak czy owak najwyraźniej ko nieczna, jeżeli ma się dotrzeć do celów, których się pragnie. — Weź te klucze — powiedziałem. — Zaczekam na ciebie w samochodzie. — Nie! Jake! — Panna Rankin wyskoczyła z łóżka. Do padła mnie przy drzwiach i objęła od tyłu, pod ramiona mi. — Och, Boże, nie wychodź jeszcze! — Histeria. — Prze praszam, że cię rozgniewałam! — Wciągała mnie ze wszyst kich sił z powrotem do pokoju. — Daj już spokój, przestań. Opanuj się. Piękność czterdziestoletniej panienki do poderwania, je śli w ogóle zachowana, jest wątła, a histeria Peggy pomie szana z płaczem usunęła resztki urody z jej twarzy, która normalnie była pociągła, opalona, bez zmarszczek i miała swój urok. — Zostaniesz? Nie wychodź! Nie zwracaj uwagi na to, co powiedziałam przed chwilą! — Nie wiem,co zrobić — powiedziałem zgodnie z praw dą, starając się przystosować do tego wybuchu. — Ta cała rzecz znaczy więcej dla ciebie niż dla mnie. Nikogo nie krytykuję. Obawiam się, że mogę wszystko popsuć, o ile już tego nie zrobiłem. Ścisnęła mnie mocno. — Upokarzasz mnie! Nie chcesz chyba, żebym tu żebra ła, na miłość boską! W tym momencie musiała przegrać, tak czy inaczej. Po szliśmy do łóżka: to, co nastąpiło potem, było, przynajmniej 3? dla mnie, tylko niewygodą, a dla niej musiało mieć cha rakter tego, co stanie się w przyszłości niemiłym wspomnie niem, bez względu na to, czy w owej chwili miała jakąś przyjemność czy nie. Było to żenujące, ponieważ zatraciła się w okazywanej na siłę wdzięczności, co pociągało za sobą jej upokorzenie, i ponieważ mój nastrój był akurat inny. Zachowywała się półhisterycznie i masochistycznie: doko nała wszystkiego, aby uczynić wielką operę z małego can tus jirmus natury, i jeżeli jej się to nie powiodło, to ja. za winiłem, nie ona, bo starała się, jak mogła. Innym razem mogło to być rozkoszne — ten rodzaj zmysłowego czołga nia się może być przyjemny w dogadzaniu komuś, o Hę jest okazją do dogadzania sobie — lecz ten dzień nie był moim dniem. Ten dzień rozpoczął się źle, rozwijał się nudnie i kończył nieprzyjemnie, jeśli nie odrażająco: nigdy nie czu łem się dobrze z kobietami traktującymi swoje uniesienia seksualne zbyt poważnie, a panna Rankin nie należała do tych, które zostawia się w łóżku drżące i jęczące, wiedząc, że to wszystko tylko żarty. W tym stanie opuściłem ją o piątej. Za kwadrans piąta zaczęła, czego się zresztą spodziewałem, okazywać mi nie nawiść, udaną to także może być sportem dla zmysłów czy szczerą — nie mógłbym powiedzieć, ponieważ oczy mia ła zamknięte i twarz odwróconą. Mówiła gardłowo: „Prze klęte twoje oczy, przeklęte twoje oczy, przeklęte twoje oczy..." — w rytm tego, co się akurat odbywało, a moje do znania w owej chwili nie były aż tak pochłaniające, by mnie to nie śmieszyło. Ale miałem już dość dramatów, prawdzi wych czy nie, zabawnych czy nie, i kiedy rzeczy osiągnęły swoje naturalne denouement, ucieszyłem się, że mogę wyjść, zapominając całkowicie o kluczach panny Rankin. Dama miała talent, lecz brakowało jej dyscypliny. Jestem pewien, że oboje nie życzyliśmy sobie jakichkolwiek przyszłych spotkań. Posiliłem się w przydrożnym zajeździe poza Wicomico i w końcu przyjechałem do domu o pół do siódmej z fatal nym samopoczuciem. Byłem człowiekiem, który trzymał się całkiem dobrze w granicach jakiegoś nastroju, lecz brako 36 . wało mi wytrzymałości. Dała mi nieźle w kość ta Peggy Rankin — było irytujące, że w jej wieku nie potrafi pano wać nad sobą na tyle przynajmniej, by ze swej pożałowa nia godnej kondycji uczynić siłę — choć odczuwałem jed nocześnie wiele sympatii dla jej słabości. Darzyłem — ab strakcyjnie przynajmniej — ogromną sympatią słabość tego rodzaju — niezdolność jednostki do kontrolowania swojego zachowania przy pomocy własnych norm albo do wyćwi czenia owych norm, kiedy to należy zajrzeć na samo dno sumienia, tak aby umieć zmieniać swoje zachowanie — chociaż w pewnych szczególnych sytuacjach owa słabość dokuczała mi. Wszystko, co się wydarzyło z panną Rankin, rnogło być wspaniałym sportem — poniżające czołganie się, histeria i wiele innych rzeczy, które, chociaż zarejestrowa ne, nie były moim udziałem — gdyby potrafiła trzymać się w ryzach; jej omyłka, niestety, to były wyrzuty, którymi, jak się obawiałem, zdolna była zadręczać się przez jakiś czas potem, a to dlatego, iż dała upokorzyć się na serio, a nie na żarty, mój błąd natomiast polegał na tym, że nie wyszedłem, kiedy miałem zamiar, nie zwracając uwagi na jej histerię. Gdybym był tak uczynił, zachowałbym własny spokój i pozwolił pannie Rankin odzyskać jej spokój, umoż liwiając mojej koleżance pogardzanie mną zamiast nami obojgiem. Pozostałem, wydaje mi się, z poczucia rycerskości, do którego często jestem skłonny, chociaż w nie nie wie rzę, jak również z charakterystycznej niechęci do opusz czania widowisk, obojętne jak mizernych czy bolesnych, skoro już obejrzałem pierwszy akt. Lecz istniała pewna granica czasu, po przekroczeniu któ rej nie zniósłbym aktywnego niezadowolenia z siebie, i kie dy pora owa zaczęła się zbliżać — około kwadrans po siód mej — położyłem się spać. Jedynie dzięki intensywności i ograniczonej trwałości moich nastrojów nie zostałem sa mobójcą; chociaż zwyczaj kładzenia się spać, kiedy rzeczy stawały się zbyt okropne — owo rozmyślne skracanie dnia — był w istocie rodzajem samobójstwa i cele swoje spełniał równie skutecznie. Moje nastroje to byli mali lu dzie, i kiedy Ich uśmierciłem, pozostawali zupełnie martwi. 37 Brzęczyk przy bramie obudził mnie o dziewiątej i kiedy wstałem i ubrałem się, Joe Morgan i jego żona stali już przy moich drzwiach. Byłem zaskoczony, lecz zaprosiłem ich serdecznie, ponieważ gdy tylko otworzyłem oczy, zo rientowałem się, że sen odmienił moją emocjonalną scene rię: czułem się dobrze. Rennie Morgan, której zostałem przedstawiony, w żadnym razie nie była moim ideałem pię knej kobiety; wyglądała jak żona woźnego. Raczej dobrze zbudowana, blondynka, cięższa ode mnie, silna, sądząc z wy glądu, i pełna życia, nie była typem kobiety, o której ktoś a przynajmniej ktoś piszący te słowa myśli instynktownie w kategoriach seksualnych. Lecz ja, oczywiście, zacząłem ją oceniać w kategoriach seksualnych: bez wątpienia moja popołudniowa przygoda wpłynęła na charakter i wynik tej oceny. — Czy chcecie może coś zjeść? — zapytałem ją i miło mi było zauważyć, że oboje byli w dobrych humorach. — Nie, dzięki — uśmiechnął się Joe. — Zjedliśmy już za troje. — Zobaczyliśmy twój wóz przed domem — powiedziała Rennie — i zastanawialiśmy się, czy samolot z Baltimore już przybył. — Wy, Morganowie, wytropicie człowieka nawet w le gowisku — zaprotestowałem. Ponieważ wydawało się, że nastroje panują przyjazne, i ponieważ Joe i Rennie mieli na tyle rozsądku, by z jait accompli nie czynić cau.se celebrę, jeśli mogę tak powie dzieć, wyjąłem z lodówki piwo i opowiedziałem im dla za bawy historię mojego dnia, nie omijając niczego z wyjąt kiem najbardziej pikantnych szczegółów i to z powodu własnego zażenowania, nie Rennie, która, wydawało się, skłonna była wysłuchać wszystkiego. Rozmawiało nam się przyjemnie. Hennie Morgan, cho ciaż ożywiona, wydawała się trochę niepewna siebie; jej maniery — jak natrętna wesołość przejawiająca się w mru żeniu oczu i nagłych ruchach głową w różne strony czy mocno egzaltowanych gestach, gdy mówiła — były zapo życzone od Joeego, podobnie jak treść i forma jej myśli. 38 Było jasne, że mimo postępu, jaki najwyraźniej uczyniła, starając się całkowicie upodobnić do swego małżonka, mia ła jednak świadomość istotnej różnicy pomiędzy nimi. Gdy tylko Joe nie zgadzał się z jej zdaniem, Rennie argumen towała na j za wzięcie j, jak można było, wiedząc, że tego właśnie Joe oczekiwał, lecz była zarazem w jej zachowa niu ta sama nerwowa gotowość do ustąpienia, jakiej można spodziewać się po uczniu boksującym się ze swoim nauczy cielem gimnastyki. Metafora powyższa, jeśli dodacie do niej nieco z Pigmaliona i Galatei, całkiem dobrze obejmuje wszystko, co mogłem tego wieczoru dostrzec w ich wza jemnym stosunku, i chociaż nie miałem żadnych istotnych obiekcji przeciwko takiemu stosunkowi — w końcu Galatea była godna uwagi kobietą, a jakiś niespokojny młody pięściarz może przecież wyrosnąć na Gene Tunneya — obec ność dwojga tak podobnie sugestywnych ludzi była znie walająca: kilkakrotnie łapałem się na tym, że przy jakiejś szczególnie zabawnej uwadze podobnie jak oni wykonywa łem gwałtowne ruchy głową w różne strony albo w podnie ceniu gestykulowałem w podobny sposób, gdy coś udowad niałem. Jeżeli idzie o Joeego, po pierwszej godzinie rozmowy przekonałem się, że był wspaniały, był jednym z najwspa nialszych ludzi, jakich spotkałem. Z zasady mówił wolno i łagodnie, z lekkim południowym akcentem, lecz miało się nieustające uczucie, że owa powolność nie jest natural na; że jest kontrolą nad kipiącym temperamentem. Tylko wówczas, gdy przebieg rozmowy podniecał go, zaczynał mó wić głośniej i szybciej: w takich momentach mógł drapać się mocno w głowę, wbijać sobie okulary głębiej na nos i gestykulować wymownie rękami. Dowiedziałem się, że stopnie naukowe zdobył na Uniwersytecie Columbia, jeden w dziedzinie literatury, a drugi — filozofii, i że brak mu jedynie dysertacji, by uzyskać doktorat z historii na Uni wersytecie Johnsa Hopkinsa. Wicomico było miastem ro dzinnym Rennie, a SSN jej Alma Mater: Morganowie po zostawali tutaj, bo w chwilach wolnych Joe mógł pisać swoją dysertację. Rozmowa z nimi przez cały wieczór po 39 budzała mnie wyjątkowo — byłem pod nieustannym wrp żeniem jego polotu, intelektu i opanowania — i jak każa bardzo pobudzająca rzecz, również wyczerpywała. l Polubiliśmy się od razu: nie ulegało wątpliwości, że je żeli zatrzymam się dłużej w Wicomico, zostaniemy przyjk ciółmi. Musiałem zrewidować całkowicie moją pierwotną ocenę Joeego; okazało się, iż jego działalność, jak również cechy jego osobowości, które w sposób tak banalny kryty kowałem, prawie zawsze były rezultatem starannego, nie powszedniego myślenia. Rozumiało się, że Joe Morgan nie uczyni nigdy posunięcia ani nie wypowie zdania, choćby nawet mógł, których uprzednio starannie i dogłębnie nie rozważył, i dlatego miał sile nie przejmować się zbytnio, jeżeli jakiś jego krok okazywał się niefortunny. Nigdy nie pozwoliłby sobie na znalezienie się w sytuacji takiej jak panna Rankin, na przykład, czy jak ja, gdy w poniedziałek krążyłem wokół collegeu. Niezdecydowanie tego rodzaju było mu najwidoczniej obce: był zawsze pewien gruntu, na którym stoi; działał szybko, swoje posunięcia, gdy go o to pytano, tłumaczył jasno, a wszelkie usprawiedliwienia fał szywych kroków uważałby za zbyteczne. Ponadto, moich czterech najmniej fortunnych cech: nieśmiałości, lęku przed śmiesznością, skłonności do wszelkiego rodzaju nonsensów i prawie całkowitej niekonsekwencji, zdawał się nie posia dać w ogóle. Z drugiej strony był, przynajmniej w obecno ści osób trzecich, nieco pruderyjny nie podobała mu się moja opowieść i mimo pobudliwości nie potrafił, jak się zdawało, być ciepły ani spontaniczny, choć niewątpliwie miał konkretne powody być takim, podobnie jak miał je, by być harcmistrzem — był człowiekiem, którego niezmier nie trudno krytykować. W końcu, tak czy owak, wydawał się być całkowicie pozbawiony chytrości i podstępności, i w tym sensie był szczery i otwarty, co jednak nie znaczy, iż był naiwny, i kariera jako taka, obojętne, w jakiej dzie dzinie, nie interesowała go wcale. Zetknięcie się z tym wszystkim było wyczerpujące, bar dzo wyczerpujące. Rozmawialiśmy w skupieniu do pół do drugiej nad ranem nie próbuję sobie przypomnieć, o czym i kiedy Morganowie wyszli, poczułem, że spędziłem naj przyjemniejszy wieczór od miesięcy; zrozumiałem, że Joe to wyjątkowo interesująca nowa znajomość, i przekonałem się, że nie mam specjalnego życzenia oglądać tej interesującej nowej znajomości co najmniej przez tydzień. Kiedy wychodzili, Rennie powiedziała: Och, Jake, zapomnieliśmy pogratulować ci pracy. — Tego rodzaju przeoczenia, o czym przekonałem się później, były charakterystyczne dla Morganów. — Czy nie za wcześnie? — Co ci przyszło do głowy? Czy dr Schott jeszcze się z tobą nie skontaktował? — Nie. — Dostałeś pracę. Kolegium zebrało się dziś rano i za decydowało. Przypuszczam, że Schott dzwonił, kiedy byłeś w Ocean City albo kiedy spałeś wieczorem. Oboje pogratulowali mi niezgrabnie — wyrażanie wzru szeń, uczuć przyjaźni czy choćby gratulacji nie przycho dziło im łatwo — i potem wyszli. Czułem się nadal zbyt dobrze, aby spać, więc przez jakiś czas czytałem Almanach Światowy i słuchałem płyty Ein musikalischer Spass Mo zarta. Powoli zadomowiałem się w moim mieszkaniu i w Wicomico; Morganowie sprawili mi przyjemność; w dal szym ciągu byłem niezwykle podniecony popołudniową przygodą seksualną i inteligencją Joeego. Lecz musiałem być także doszczętnie wyczerpany tymi rzeczami, jak rów nież dniem na plaży, bo o pół do siódmej rano przebudziłem się nagle z głębokiego, choć niezamierzonego snu. Na ko lanach miałem Almanach Światowy otwarty na stronie 96: „Odległości lotnicze pomiędzy głównymi miastami świata", Ein musikalischer Spass rozbrzmiewał po raz chyba pięć dziesiąty; słońce, wstające właśnie pomiędzy dwoma ciem nymi kamienicami po przeciwnej stronie ulicy, strzeliło oślepiającym promieniem ponad moimi kolanami wprost w twarz Laokoona wykrzywioną nieobowiązującym gryma sem w jasnym gipsie. 40 4. Wstałem, zesztywnialy od spania w krześle Wstałem, zesztywnialy od spania w krześle, ogoliłem się, zmieniłem ubranie i wyszedłem coś zjeść. Może dlatego, że dzień poprzedni tak niezwykle obfitował w zdarzenia albo że stosunkowo mało spałem muszę powiedzieć, że przyczyny specjalnie mnie nie interesują, czułem pustkę w głowie. Przez całą drogę do restauracji, w trakcie posił ku i w powrotnej drodze do domu wydawało mi się, że tego dnia Jacob Horner nie istnieje. Po śniadaniu wróciłem do mieszkania, usiadłem w fotelu na biegunach i bujałem się — reagując tylko zmysłami — przez długi czas, nie myśląc o niczym. Miałem kiedyś sen, w którym koniecznie chciałem po znać prognozę pogody na następny dzień. Zajrzałem do ga zet, lecz działu z doniesieniami o pogodzie nie znalazłem na zwykłym miejscu. Włączyłem radio, lecz w wiadomościach nie było słowa o prognozie pogody. Zadzwoniłem do pogo dynki akcja snu działa się w Baltimore i dowiedziałem się wszystkiego o aktualnych warunkach meteorologicznych, ale oprzewidywaniach na dzień następny nie było wzmianki. W końcu zadzwoniłem bezpośrednio do Instytutu Meteoro logicznego, ale była już późna noc i nikt nie odpowiadał. Tak się składało, że znałem nazwisko głównego meteorolo ga, więc zadzwoniłem do niego do domu. Telefon dzwonił •wiele razy, zanim meteorolog podniósł słuchawkę, i wyda wało mi się, że odkryłem niezadowolenie w jego głosie. — O co chodzi? — zapytał. 42 — Chciałbym wiedzieć, jaką będziemy mieli jutro pogo dę — zażądałem. — To szalenie ważne. — Niepotrzebnie usiłuje pan zrobić na mnie wrażenie —• powiedział meteorolog. — Zupełnie niepotrzebnie. Co uczyj niło pana podejrzliwym? — Zapewniam pana, że chcę tylko wiedzieć, jaka pogoda będzie jutro. Nie widzę nic podejrzliwego w tym pytaniu. — Nie będzie w ogóle pogody. — Co? — Słyszał mnie pan. Jutro pogody nie będzie w ogóle. Wszystkie przyrządy są zgodne. Nie będzie pogody. — Ale to niemożliwe! — Wiem, co mówię — burknął meteorolog. — Nie będzie w ogóle pogody i koniec. A teraz proszę zostawić mnie w spokoju, musze spać. To był koniec snu i obudziłem się bardzo rozbity. Opo wiadam o tym teraz, aby zilustrować różnice pomiędzy na strojami i pogodą i wyłaniające się zazwyczaj podobień stwo: dzień w ogóle bez pogody jest nie do pomyślenia, ja natomiast często miewałem dni w ogóle bez nastroju. W takie dni Jacob Horner istniał jedynie w pozbawionym znaczenia, metabolicznym sensie; traciłem wówczas osobo wość. Tak jak te mikroskopowe preparaty, które biologo wie rnuszą zabarwiać, aby je uczynić w ogóle widzialnymi, musiałem być zabarwiony takim czy innym nastrojem, jeśli miałem posiadać jakieś rozpoznawalne j a. Fakt, że owe następujące po sobie, porozdzielane j a łączyły się wzajem nie przy pomocy dwu nietrwałych nitek, ciała i pamięci; fakt, że w naturze języków zachodnich leży, iż słowo zmiana zakłada z góry istnienie czegoś, w czym zmiana się dokonuje; fakt, że chociaż preparat nie jest widoczny bez barwnika, to sam barwnik nie jest preparatem — oto rozważania, które, choć byłem ich świadom, zupełnie mnie nie interesowały. W owe dni bez pogody moje ciało tkwiło w fotelu na bie gunach i bujało się, a mój umysł był prawie" tak pusty jak przestrzeń międzyplanetarna. Taki właśnie był dzień po wi zycie Morganów: siedziałem i bujałem się od pół do dzie 43 wiątej rano do chyba drugiej po południu. Jeśli spogląda łem w ogóle na Laokoona, to tak,, jakbym go nie rozpozna wał. Lecz o drugiej zadzwonił telefon przywołując do ist nienia Jacoba Homera, który zerwał się z krzesła i podniósł słuchawkę. — Halo? — Jacob? Mówi Rennie Morgan. Nie zjadłbyś z nami wieczorem obiadu? — Dlaczego, na miłość boską? — Ten Jacob Homer był typem skłonnym do gniewu. — Dlaczego? — Tak. Dlaczego, u diabla, chcecie wszyscy tak koniecz nie nakarmić mnie obiadem? — Jesteś zły? — Nie, nie jestem. Chcę po prostu wiedzieć, dlaczego tak wam wszystkim zależy, aby nakarmić mnie obiadem. — Nie chcesz przyjść? — Tego nie powiedziałem. Dlaczego wszyscy tak koniecz nie chcecie nakarmić mnie obiadem? To wszystko, o co pytałem. Zapanowała cisza. Rennie była osobą, która wszystkie pytania brała poważnie; nie zdobyłaby się na odpowiedź tylko po to, aby przeciągnąć sytuację, lecz musiała poszukać prawdy. To oczywiście była robota Joeego. Inna osoba za pytałaby opryskliwie: „Dlaczego ktoś zaprasza na obiad ko goś drugiego?" — przystrajając tym sposobem ignorancję w pióra rzeczy samo przez się zrozumiałej. Po minucie od powiedziała ostrożnym tonem, jak gdyby sprawdzając swo ją odpowiedź w trakcie mówienia. — Myślę, że dlatego, iż Joe zdecydował, że chciałby cię lepiej poznać. Podobała mu się wczorajsza rozmowa. — A tobie nie? — przerwałem z ciekawości. W istocie nie bardzo wiedziałem, jak mogła jej się podobać, skoro rozmawialiśmy o rzeczach abstrakcyjnych, a jej zdecydo wany, choć ograniczony udział w rozmowie odbywał się pod milczącą, lecz bardzo staranną kontrolą męża. Nie chcę przez to powiedzieć, że istniało coś nieszczerego w zainte resowaniu Rennie, mimo iż zainteresowanie to było w spo 44 sób okropny rozmyślne, ani nie sugeruję, że reakcje ,Ioeego na jej wypowiedzi miały coś wspólnego z zażeno waniem małżonka opiniami żony; jego uwaga przypomi nała uwagę nauczyciela przysłuchującego się swojemu ulu bionemu uczniowi i kiedy kwestionował jej zdanie, czynił to bez cienia zarozumiałości, całkowicie bezosobowo i bez pedanterii. Joe nie był pedantem, — Tak. Myślę, że też mi się podobała. Jacob, czy uwa żasz, że powinno obowiązywać coś w rodzaju odczekania pomiędzy jedną wizytą a drugą? Byłem zdumiony. — O co ci chodzi? Znowu krótka pauza i po chwili uroczysta odpowiedź. — Wydaje mi się, że nie byłoby po temu żadnych po wodów, chyba że jedno z nas nie ma ochoty oglądać dru giego przez jakiś czas. Myślę, że ludziom zdarza się to cza sami. Czy ty się tak właśnie czujesz, Jake? — Zaraz, daj mi pomyśleć — powiedziałem trzeźwo i za milkłem. — Wydaje mi się, że czynisz dobrze kwestionu jąc słuszność konwencji towarzyskich, takich jak odczeki wanie jakiś czas między jedną a drugą wizytą, lecz trzeba, abyś pamiętała, iż wszystkie one ostatecznie nie dają się uzasadnić. Z czego jednak nie wynika, iż rzecz jest pozba wiona wartości, skoro nie można jej uzasadnić. Musisz też pamiętać, że łamanie konwencji, nawet głupich, zawsze nie sie w sobie ryzyko, że człowiek czuje się potem nierozsąd nie winnym po prostu dlatego, że konwencje są tylko kon wencjami. Weź dla przykładu picie piwa na śniadanie albo przechodzenie przez ulicę na czerwonych światłach późno w nocy, albo cudzołożenie za zgodą małżonka, albo stosowa nie eutanazji... — Stroisz sobie ze mnie żarty? —• wtrąciła Rennie ła godnie, jak gdyby pytając wyłącznie o informację. — Tak, rzeczywiście! — Wiesz, wydaje mi się, że jedna osoba stroi sobie z dru giej żarty wówczas, gdy opinie tej drugiej wprowadzają ją w zakłopotanie i nie wie, co ma odpowiedzieć, jak zbić argumenty. Czuje, że powinna wiedzieć jak, lecz nie wie 45 i zamiast przyznać się do tego przed sobą, przestudiować problem i znaleźć rzeczywisty kontrargument, woli podrwi wać sobie z racji drugiej osoby. To zbyt łatwe wykpiwać czyjeś racje. Myślę, że tak właśnie jest z tobą, Jake. — Tak. Joe powiedział to samo. —— Więc stroisz sobie ze mnie żarty? Byłem zdecydowany nie pozwolić pani Morgan na po nowne wpędzenie mnie w zakłopotanie. Było to bardzo łatwe. — Słuchaj, przyjdę wieczorem zjeść ten wasz obiad. Przyjdę o szóstej, kiedy, jak mówisz, dzieci będą w łóżku. — Żadne z nas nie chce, abyś przychodził, jeżeli nie masz ochoty, Jake. Powinieneś... — Zaraz, poczekaj moment. Dlaczego nie chcecie, abym przyszedł, jeżeli nie mam na to ochoty? — Co takiego? — Spytałem, dlaczego nie chcecie, abym przyszedł, jeżeli nie mam na to ochoty? Widzisz, jedyną wasza podstawą do złamania zwyczaju przeczekiwania określonego czasu po między wizytami byłoby stanowisko, wedle którego kon wencje towarzyskie mogą być nieodzowne dla zachowania trwałości grupy towarzyskiej, chociaż one same nie są ab solutami i dają się omijać w pewnych szczególnych sytua cjach, gdy jest to usprawiedliwione jakimś celem. Innymi słowy, chcecie mnie mieć na obiedzie dziś wieczorem, o ile wszyscy tego chcemy, i wobec tego więź towarzyska nie jest waszym celem w tej szczególnej sytuacji. Przypuśćmy zatem, że waszym celem jest jeszcze jedna rozmowa ze mną i że macie powody wierzyć, iż skoro się u was znajdę, będę rozmawiał bez względu na to, czy miałem ochotę odwiedzić was, czy nie — większość gości rozmawiałaby — więc w końcu nie ma dla was znaczenia, czy miałem ochotę przyjść, czy nie, ponieważ cele wasze będą osiągnięte tak czy inaczej. — W dalszym ciągu drwisz sobie ze mnie. — Och, to zbyt proste wyjście. To nie należy do rzeczy, czy stroję sobie z ciebie żarty, czy nie. Uchylasz się od odpowiedzi. 46 Nie odpowiadała. — Wobec tego przyjdę na obiad o szóstej, czy mam na to chęć, czy nie, i jeżeli nie odpowiesz mi wówczas na moje argumenty, opowiem o tym Joeeiiiu. — Dzieci idą spać o pół do siódmej — powiedziała Ren nie lekko urażonym głosem i odwiesiła słuchawkę. Wróci łem na swój fotel i bujałem się przez następne czterdzie ści pięć minut. Co pewien czas uśmiechałem się zagadkowo, lecz nie mogę powiedzieć, iżby odzwierciedlało to wiernie jakiekolwiek szczere uczucia. Robiłem tak, ilekroć, space rując samotnie, przyłapywałern się na tym, że powtarza łem w kółko, nierytmicznie i w zamyśleniu: „PepsiCola na pragnienie, całe pół litra to zbawienie" — przy czym ru chowi warg towarzyszyły jeszcze: zmarszczenie czoła, kur czowe ściągnięcie kącików ust i jakby przypadkowy, szybki gest prawej ręki. Przechodnie brali mnie często za czło wieka pogrążonego w roztrząsaniu poważnych problemów i czasami, gdy oglądałem się za którymś z nich, widziałem, jak czynił ów ukradkowy gest prawą ręką, jak gdyby wy próbowując go. O czwartej piętnaście zadzwonił dr Schott i potwierdził przyjęcie mnie do Stanowej Szkoły Nauczycieli w Wicomi co jako nauczyciela gramatyki i stylistyki z początkową gażą 3200 dolarów rocznie. — Wie pan — powiedział — nie płacimy tak jak na wielkich uniwersytetach! Nie stać nas na to! Ale to nie znaczy, że nie dobieramy naszego personelu! Pracujemy z poświęceniem, mówiąc szczerze, i przyjęliśmy pana, po nieważ wierzymy, że dzieli pan z nami przekonanie o waż ności naszego zawodu! Zapewniłem go, że dzielę rzeczywiście to przekonanie, a on zapewnił mnie, iż był pewien, że je podzielam. Nie byłem zadowolony, że oprócz gramatyki wlepiono mi sty listykę — miałem przecież być wyłącznie człowiekiem gra matyki normatywnej — lecz uznałem, że tymczasem, do następnej wizyty u Doktora, najlepiej będzie przyjąć całą ofertę. Bez żadnego szczególnego powodu pojechałem do Morga 47 r nów o pól do szóstej. Byłem spokojny, a dzień przestał już być bez pogody. Joe i Rennie zabawiali się rzucaniem piłki na trawniku .przed domem, mimo iż popo łudnie było dość skwarne. Nie okazali wielkiego zdziwienia na mój widok, pozdrowili mnie serdecznie i zaprosili do gry. — Nie, dziękuję —: powiedziałem i przeszedłem tam, gdzie ich dwaj synowie w wieku trzech i czterech lat rzucali do siebie swoją własną małą piłką — zręcznie jak na swoje lata. Usiadłem na trawie i przypatrywałem się całej czwórce. — Nie chciałam skończyć jako pokonana tej dzisiejszej rozmowy telefonicznej, Jake — powiedziała wesoło Rennie w przerwie między rzutami. — Ach, nie zwracaj uwagi na to, co mówię przez tele fon — powiedziałem. — Nie umiem rozmawiać przez te lefon. Nigdy nie widziałam dziewczyny, z wyjątkiem Rennie Morgan, która potrafiłaby rzucać i chwytać piłkę, jak na leży. Z zasady Rennie była niczym niezdarne zwierzę, ale gdy chodziło o jakąkolwiek intensywną aktywność fizycz ną, potrafiła być zupełnie swobodna i mieć nawet przy tym pewien wdzięk. Rzucała i chwytała piłkę w taki sam spo sób, z taką samą szybkością i dokładnością, co wytrenowa ny mężczyzna. — Zmieniłeś wobec tego zdanie o tym, co powiedzia łeś? — zapytał Joe nie spuszczając wzroku z piłki. — Nawet nie pamiętam, co powiedziałem. — Nie? Rennie pamięta całą rozmowę. Czy rzeczywiście nie pamiętasz, czy może nie chcesz sprawiać jej przykrości? — Rzeczywiście nie pamiętam — powiedziałem, do pew nego stopnia zgodnie z prawdą. — Zrozumiałem w tej chwili, że wy wszyscy nie wierzycie w to, że można uni kać przykrości. Rzecz polega na tym, iż nigdy nie pamię tam argumentów, moich lub czyichkolwiek. Mogę pamię tać konkluzje, ale nie argumenty. Obserwacja ta, którą uznałem za dość frapującą, wyda wała się budzić w nim odrazę. Stracił zainteresowanie roz1 mową i zaczął krytykować sposób, w jaki starszy chłopiec chwytał piłkę. Dziecko przyjmowało spokojne rady ojca, jak gdyby pochodziły od samego Knuta Rockne; Joe przy pilnował, aby chłopiec wykonał trzy poprawne rzuty, i po tem odwrócił się. — Trzymaj, Jake — powiedział, rzucając drugą piłkę. — Czemu nie miałbyś porzucać trochę z Rennie? Ja podgrzeję tymczasem obiad, a potem napijemy się czegoś. Nie ma sensu czekać do pół do siódmej, skoro już tu jesteś. Byłem, jak już powiedziałem, całkiem spokojny. Z wła snej woli nie przyłączyłbym się do gry, ale też nie uczynił bym nic, aby jej uniknąć. Joe wszedł do domu, obaj chłopcy tuż za nim, a Rennie i ja zabawialiśmy się.piłką przez na stępne dwadzieścia minut. Na szczęście — na ogół bałem się wyglądać śmiesznie — nie byłem nowicjuszem w tej zaba wie; chociaż daleko mi było do Joeego, potrafiłem rzucać piłkę przynajmniej tak celnie i pewnie jak Rennie. Wyda wało się, iż Rennie nie ma mi nic szczególnego do powie dzenia, ja jej również, więc na murawie słychać było tylko miękkie klaśnięcia piłki o ręce, szelest stóp i nasze cięż kie oddechy. Wszystko to nie było ani przyjemne, ani nie przyjemne. Po chwili Joe zawołał nas z ganku i poszliśmy jeść obiad. Morganowie wynajmowali połowę pierwszego piętra domu. Ich mieszkanie było bardzo czyste: meble, które posiadali, były proste, surowo nowoczesne, twarde i funkcjonalne i było ich niewiele. Ponieważ pokoje były dość duże, wy dawały się w istocie prawie puste. Na podłodze z twardego drewna nie było dywanów, w lśniących czystością oknach — zasłon ani firanek i ani jednego mebla ponad niezbędne minimum; kanapa, dwa wyplatane krzesła, dwie lampy, półka na książki i stół do pracy w dużym pokoju; w kuchni mały stół i cztery składane, metalowe krzesła; w pojedyn czej sypialni, gdzie spali chłopcy, piętrowe łóżko, dwa biur ka, i do pracy stolik z ławkami. Ponieważ ściany i sufit były białe, światło wpadające przez podniesione żaluzje uczyniło pokój oślepiająco jasnym. Przymrużyłem oczy; za wiele światła było dla mnie w tym pokoju. 48 t Koniec drogi Gdy popijaliśmy piwo, dzieci udały się do sypialni, róże brały się, a potem, bez niczyjej pomocy, wykąpały się w wodzie, którą Joe wcześniej przygotował. Wyraziłem zdziwienie z powodu takiej samodzielności w wieku trzech i czterech lat. Rennie wzruszyła ramionami. — Trochę od nich wymagamy, jeżeli idzie o sprawność fizyczną — przyznał Joe. — Ale, u licha, w Nowej Gwinei dzieci pływają, zanim nauczą się chodzić, a w wieku Joeya wiosłują kijami bambusa w oceanie. Przekonaliśmy się, że im mniej się nimi zajmujemy, tym lepiej dla nas wszyst kich. — Nie sądź, że kierujemy nimi specjalnie — powiedziała Rennie. — Takie postępowanie jest w istocie guzik warte. Ale przypuszczam, że nie zwracając na nie specjalnej uwa gi, wymagamy od nich sporo. Joe wysłuchiwał tych uwag z mimowolnym zaintereso waniem. — Dlaczego uważasz, że takie postępowanie jest guzik warte? — zapytał. Rennie była nieco zaskoczona pytaniem, którego się nie spodziewała. — Mam na myśli, że ostatecznie jest guzik warte. Ostatecznie to, tak czy owak, nie ma znaczenia. Ale d o raźnie to oczywiście się liczy, bo gdyby dzieci nie były samodzielne, musielibyśmy przejść przez te same bzdury, przez które przechodzi większość ludzi, a one byłyby uza leżnione od wszelkiego rodzaju pomocy. — Żadna sprawa, tak czy inaczej, nie ma znaczenia osta tecznie — skonstatował Joe. — Wszystkim, co się liczy, jest ta druga rzecz, właśnie ta dorażność. — To właśnie miałam na myśli, Joe. — Chodzi mi o to, że nie powinnaś traktować wartości jako mniej realnych tylko dlatego, że nie są absolutne, bo takie mniejniżabsoluty to wszystko, co mamy. I to wła śnie wyrażasz pośrednio, gdy mówisz o czymś, że jest „w istocie guzik warte". Teraz piłkę miała Rennie — patrzyłem na nich znad mo jego piwa tak samo, jak patrzyłem na nich na murawie — 50 lecz gra została przerwana dźwiękiem sygnalizacyjnego ze gara, dobiegającym z kuchni. Rennie poszła nakryć, a Joe •wytarł chłopców po kąpieli i pomógł im włożyć piżamy: ich sprawność fizyczna najwidoczniej nie obejmowała zapi nania zatrzasków na plecach. — Przecież mogliby jeden drugiemu zapinać te zatrza ski — zasugerowałem uprzejmie. Rennie przesiała mi nie pewne spojrzenie z kuchni, gdzie niezręcznie mieszała ryż łyżką do tej pracy zbyt małą, lecz Joe roześmiał się tylko i rozpiął obu chłopcom bluzy od piżam, aby mogli pozapinać je sami. Udało się. Ponieważ w kuchni znajdowały się tylko cztery krzesła, Rennie, chłopcy i ja zasiedliśmy przy stole, a Joe jadł sto jąc obok kuchennego pieca. Przy stole nie było już miejsca dla jednego z wyplatanych krzeseł, a poza tym zjedzenie posiłku składającego się z duszonych krewetek, gotowanego ryżu i piwa nie trwało długo. Chłopcy — krzepkie, dobrze ułożone dzieci — byli tak samo głośni i żywi jak wszystkie dzieci w ich wieku, choć przewyższali swoich rówieśników sprawnością fizyczną i panowaniem nad sobą. Gdy tylko skończyliśmy jeść, poszli do łóżek, i chociaż na dworze było jeszcze prawie widno, więcej ich nie słyszałem. Morganowie mieli umowę ze swoimi sąsiadami z pierw szego piętra, że gdy któreś małżeństwo chciało wyjść wie czorem, wówczas zostawiało się otwarte drzwi łączące oba mieszkania, tak aby druga para mogła uważać na dzieci. Korzystając z tego porozumienia — kiedy naczynia po po siłku były już zmyte — wyszliśmy na spacer poprzez pole koniczyny do grupki sosen znajdujących się za domem, Mor ganowie maszerowali raźno i ta ich ruchliwość kłóciła się z moim spokojnym nastrojem, choć zarazem nie przeszka dzała mi im towarzyszyć. Podczas gdy posuwaliśmy się szybko naprzód, Rennie, przyrodniczkaamatorka, zwracała uwagę na rozmaite zioła, owady i ptaki, a Joe potwierdzał jej spostrzeżenia. Nie mogę powiedzieć, żeby cieszył mnie ten spacer, który Morganów napełniał radością niepohamo waną. Rennie poszła nareszcie do domu napisać jakiś list, a Joe i ja usiedliśmy na murawie w dwu wyplatanych krze 51 slach. Nasza rozmowa, dzięki niemu, dotyczyła wartości, o których rozmawialiśmy już wcześniej. — Większość z tego, co powiedziałeś Rennie przez telefon dzisiaj po południu, była sensowna — przyznał. — Cieszę się, że rozmawiałeś z nią, i cieszę się, że powiedziałeś jej, że to, czy stroiłeś z niej żarty, czy nie, nie należało do rzeczy. Tego właśnie musi się nauczyć. Jest na tym tle bardzo drażliwa. — Ty chyba też — powiedziałem. — Przypomnij sobie harcerzy. — Nie, ja tak naprawdę to nie — zaprzeczył Joe w spo sób, który odbierał ochotę, aby nalegać dalej. — Jedynym powodem, dla którego zacząłem wtedy z tymi harcerzami, była decyzja, aby poznać cię trochę lepiej, i wydawało mi się, że gdyby tamto pozostało między nami, mogłoby prze szkadzać w jakiejkolwiek dorzecznej rozmowie. A poza tym, tak w ogóle, to nie ma żadnego znaczenia. — W porządku. — Poczęstowałem go papierosem, lecz Joe nie palił. — Ale rzeczywiście sprawia mi przyjemność to, że po mimo iż żartowałeś z Hennie, wydajesz się traktować ją poważnie. Prawie żaden mężczyzna nie ma ochoty trakto wać poważnie tego, co myśli kobieta, a to właśnie potrzebne jest Rennie bardziej niż cokolwiek innego. — Nie mój interes, Joe — powiedziałem spokojnie — lecz gdybym ja był na miejscu Rennie, nie wiem jak bym się sprzeciwiał, żeby ktokolwiek tak bardzo zajmował się mo imi potrzebami. Mówisz o niej, jak gdyby była twoją pa cjentką. Roześmiał się i wepchnął okulary głębiej na nos. — Chyba tak mówię, chociaż nie o to mi idzie. Gdy po braliśmy się z Rennie, zrozumieliśmy, że żadne z nas nie chce, aby to małżeństwo trwało w wypadku, gdybyśmy nie mogli szanować się wzajemnie pod każdym względem. Z pewnością nie mam przekonania do małżeństw a funkc j o nującegobezwzględunaokołiczności i jestem pewien, że Rennie nie ma go również. Nie ma nic wewnętrznie war tościowego w samym małżeństwie. 52 — Wydaje mi się, że dosyć wysoko cenisz sobie swoje małżeństwo — zasugerowałem. Joe zerknął na mnie rozczarowany i poczułem, że gdy bym był jego żoną, skarciłby mnie bardziej surowo, aniżeli za chwilę to uczynił. .— Popełniasz teraz ten sam błąd, który niedawno, przed kolacją, popełniła Rennie: ufasz złudnemu przekonaniu, że skoro jakaś wartość nie jest wewnętrzna, obiektywna i ab solutna, jest w pewien sposób nierzeczywista. Ja natomiast powiedziałem, iż małżeństwo nie jest bardziej absolutem niż cokolwiek innego. Co nie oznacza, że go nie cenię; faktycz nie myślę, że stosunek łączący mnie z Rennie cenię bar dziej niż wszystko inne na świecie. A to, co powiedziałem, znaczy, że skoro raz już przyjmiesz, iż absolut nie istnieje, musisz określić dla siebie warunki, zgodnie z którymi mał żeństwo będzie miało dla ciebie jakąś wagę. Zgadzasz się? — Odpowiada mi to — powiedziałem obojętnie. — Zgadzasz się czy nie? — Oczywiście, zgadzam się. — I tak przyparty do muru, przypuszczam, że się zgodziłem, chociaż istniało we mnie coś, co byłoby wzdrygało się przed tak systematyczną ana lizą rzeczy nawet wówczas, gdybym usłyszał wprost od Pana Boga, iż to właśnie jest sedno sprawy. — Tak — powiedział Joe — nie jestem człowiekiem, któ ry dąży do małżeństwa nie Bacząc na towarzyszące okolicz ności — w gruncie rzeczy w pewnych okolicznościach nie zniósłbym małżeństwa — i uważam, że jeden z warunków, bez którego jakiekolwiek, a zwłaszcza małżeńskie stosunki nie są możliwe, to aby zainteresowane strony były zdolne traktować się wzajemnie na serio. Jeżeli pouczam Rennie czasami albo mówię jej, że niektóre jej wypowiedzi są dia blo głupie, czy nawet jeśli walnę ją niekiedy, to dlatego, że ją szanuję, a to oznacza dla mnie: nie stosować wobec niej żadnej taryfy ulgowej. Okazywanie specjalnych wzglę dów może być chrześcijańskie, lecz dla mnie będzie to za wsze niepoważnym traktowaniem osoby będącej przedmio tem owych względów. Tyle tylko zresztą mam ci do zarzu cenia, kiedy pokpiwasz sobie z Rennie: nie chodzi mi o to, 53 że mógłbyś zranić jej uczucia, lecz że stosujesz wobec niej wyjątkowe względy, ponieważ jest kobietą. Albo jakieś inne głupstwa tego rodzaju. — Czy uważasz cały ten traktujmysięserio interes za absolut? — zapytałem. — Sprawiasz wrażenie, że zależy ci, abyście ty i Rennie traktowali się poważnie w każdych okolicznościach. Spostrzeżenie to uradowało Joeego i ku bolesnemu roz czarowaniu zauważyłem, że poczułem się niezmiernie szczę śliwy, ponieważ powiedziałem coś, co on uznał za inteli gentne. — To trafna uwaga — wyszczerzył zęby w uśmiechu i rozpoczął swoją tyradę. — Zwykłe rozumowanie ludzi takich jak ja opiera się na przeświadczeniu, że na końcu szeregu jakichś działań leży cel ostateczny, który na daje całemu łańcuchowi jego wartość względną, i że ów cel ostateczny nie daje się racjonalnie uzasadnić, jeżeli nie ist nieją wartości absolutne. Cel ten może być całkiem nieoso bisty, jak „dobro państwa", czy też osobisty, jak traktowa nie swojej żony serio. Tak czy inaczej, jeżeli chcesz bronić tych celów, powinieneś uznać je za subiektywne. Lecz ni gdy nie da się ich wybronić logicznie; będą one mieć charakter danych psychologicznych, odmiennych dla większości ludzi. Cztery rzeczy, które mnie nie wzruszają — dodał — to jedność, zgodność, wieczność i uniwersalność. W mojej etyce najwięcej, co człowiek może zdziałać, to mieć rację ze swojego punktu widzenia; nie istnieje żaden ogólny powód, dla którego miałby go bronić czy oczekiwać, iż inni go zaakceptują; jedyną rzeczą, którą ma robić, to działać zgodnie z tym. punktem widzenia, bowiem nic inne go nie ma. Powinien spodziewać się konfliktu z ludźmi czy instytucjami, mającymi również rację z ich punktów wi dzenia, różniących się jednakże od jego punktu widzenia. Przypuśćmy, na przykład, że istotę mojej natury stano wiłaby chorobliwa zazdrość o Hennie — ciągnął dalej. — Tak się składa, iż rzecz wygląda inaczej, lecz uznajmy to za prawdę, że z racji mojego psychologicznego wizerunku wierność małżeńska byłaby dla mnie jedną z owych da 54 nych, subiektywnym ekwiwalentem absolutu, warunkiem dającym się dopasować do jakiegokolwiek szeregu propo zycji moralnych, które mógłbym uczynić samemu sobie. przypuśćmy dalej, że Rennie dopuściłaby się niewierności poza moimi plecami. Z mojego punktu widzenia nasz wza jemny stosunek straciłby swój raison detre i najprawdo podobniej odszedłbym z domu, o ile wcześniej nie zastrze liłbym jej albo siebie. Lecz, dla odmiany, z punktu widze nia państwa byłbym dalej obowiązany utrzymywać ją, po nieważ nie rria takiego społeczeństwa, w którym ludzie po prostu odchodzą z domu z powodu takich stosunków ro dzinnych jak te, o których mówię. Z ich punktu widzenia winienem być zmuszony do płacenia na jej utrzymanie i nie miałbym powodów narzekać, że ich punkt widzenia nie jest taki sam jak mój: nie mógłby przecież być. Na tej samej zasadzie państwo, wieszając rnnie lub wtrącając do więzie nia, byłoby w równym stopniu usprawiedliwione co ja, za bijając Rennie — rozumiesz? Tak samo Kościół katolicki, jeżeli oficjalnie byłbym katolikiem, odmawiając mi poświę conej ziemi na cmentarzu byłby, ze swego punktu widze nia, równie usprawiedliwiony, co i ja z mego, popełniając samobójstwo, skoro stosunki małżeńskie były dla mnie jed ną z owych danych na całe życie. Głupcem byłbym, gdybym się spodziewał, że świat usprawiedliwi moje działanie tyl ko dlatego, że potrafię je klarownie objaśniać. Oto przyczyna, dla której się nie usprawiedliwiam — po wiedział Joe na koniec. — Dlatego, że nie mam prawa oczekiwać od ciebie czy kogokolwiek innego akceptacji te go, co zrobiłem czy powiedziałem, chociaż zawsze mogę wyj as ni ć to, co zrobiłem czy powiedziałem. Usprawie dliwianie się nie ma sensu, ponieważ i tak niczego nie da się ostatecznie obronić. Ale człowiek może działać sensow nie; może działać sposobami, które jest w stanie wyjaśnić, jeżeli tego chce. To jest dla mnie ważne. Czy wiesz, że w pierwszym miesiącu naszego małżeństwa Rennie uspra wiedliwiała się ciągle przed przyjaciółmi, którzy nas odwie dzali, 7. tego, że w domu nie było zbyt wiele mebli. Wie działa bardzo dobrze, że nie chcieliśmy mieć więcej mebli, 55 nawet jeśli moglibyśmy sobie na to pozwolić, lecz mimo to zawsze tłumaczyła się przed innymi ludźmi, że nie dzieli ich punktu widzenia. Jednego dnia uczyniła to bardziej ob szernie niż zazwyczaj i gdy tylko towarzystwo poszło, dałem jej raz w szczękę. Zemdlała. Kiedy przyszła do siebie, wy jaśniłem jej bardzo starannie, dlaczego ją uderzyłem. Roz płakała się i zaczęła się usprawiedliwiać przede mną z tego, że usprawiedliwiała się przed innymi. Palnąłem ją jeszcze raz. W głosie Joeego nie było ani chełpliwości, ani żalu, — Cóż, u diabła, Jake, im bardziej wyrafinowana staje się twoja etyka, tym silniejszy musisz być, aby utrzymać się na powierzchni. A kiedy powiesz „cześć" wartościom obiektywnym, to naprawdę musisz napiąć mięśnie i mieć oczy otwarte, bo od tej pory jesteś zdany tylko na siebie. To wymaga energii: i nie tylko energii osobowej, ale także energii kulturowej, bo inaczej przepadłeś. Energia jest tym, co różni amerykański pragmatyzm od francuskiego egzystencjalizmu; gdzie indziej, do licha, jak nie w Ame ryce, możesz znaleźć pogodny nihilizm? Przypuszczam, że bicie Rennie nie było eleganckie, ale wiedziałem, że był to moment krytyczny. W każdym razie przestała się potem usprawiedliwiać. — Ach — powiedziałem. Bardzo możliwe, że Joe nie wygłosił jednym ciągiem tak długiej i zwartej przemowy jak powyższa; pewne jest na tomiast, iż owego wieczoru taki właśnie był główny temat tego, co zostało powiedziane, a co spisałem za jednym za machem dla wygody, aby oddać naturę problemów Joeego i zarazem dorzucić kreskę lub dwie do wykonanego przeze mnie portretu samego człowieka. Przysłuchiwałem się wszystkiemu spokojnie; pomijając fakt, że sam wyrażałem czasami niektóre z tych opinii było w tym sporo dobrych chęci, a mniej uczciwości, w miarę słuchania przychodziły mi do głowy argumenty niemal przeciwko wszystkiemu, co mówił. Mimo to nie byłoby w żaden sposób możliwe stwier dzić stanowczo, iż Joe nie mógłby odeprzeć moich zarzu tów — nie przeczę, że nawet ja sam mógłbym je odeprzeć. 56 Jak zwykle, gdy dochodzilo do konfrontacji z rzeczywiście inteligentnym i jasno ukazanym stanowiskiem, tak i tym razem byłem równie oporny, aby wyrazić więcej niż tylko czysto teoretyczną zgodę, co niezdolny przedstawić własne, bardziej przekonujące stanowisko. W takich sytuacjach ro biłem najczęściej użytek z tego, co w psychologii określane bywa mianem „techniki niewprost": mówiłem jedynie: „O?", albo: „Ach", i pozwalałem rumakowi gnać dalej, jak mu się podoba. Lecz interesowała mnie historia pierwszego spotkania Kennie z filozofia Morgana i z nieodpartą retoryką, którą Joe się posłużył, aby ukazać swojej żonie całą prawdę o usprawiedliwianiu się. Jasne się okazało, iż filozofowanie nie było zabawą dla pana Morgana; że swoje przemyślenia wcielał on w życie aż do ostatniej litery. Rennie stała się dla mnie nieco bardziej interesującą postacią. Muszę powie dzieć, że ta osobliwa mała anegdota niewątpliwie sprawiła, że uległem propozycji, którą Joe uczynił później, kiedy Ren nie przysiadła się do nas, na murawę. — Czy lubisz jeździć konno, Jake? — zadała mi py tanie. — Nigdy nie jeździłem, Rennie. — OJeJ to śmieszne; musisz kiedyś tego ze mną spró bować. Podniosłem brwi. — Tak, przypuszczam, że lepiej będzie to zrobić, zanim spróbuję z koniem. Hennie zachichotała, kiwając głową z jednej strony na drugą, a Joe roześmiał się głośno, lecz przypuszczam, że bez entuzjazmu. Potem zobaczyłem, jak jego zmarszczone czoło nagle się wygładziło. —• Hej, to jest myśl! — krzyknął do Rennie, — Naucz Jakea jeździć konno! — Odwrócił się do mnie. — Rodzice Rennie mają na farmie, niedaleko szosy, wierzchowca, ale ja rzadko mam okazję do przejażdżki, a Rennie nienawidzi jeździć sama. Jestem zajęty prawie przez cały dzień, żeby zdążyć z czytaniem lektur do doktoratu, zanim szkoła się zacznie. Dlaczego Rennie nie mogłaby być twoją nauczy 57 cielką? Będzie miała okazję przebywać więcej na powietrzu, a poza tym będziecie mogli sobie porozmawiać. Byłem zakłopotany zarówno rozmyślnym entuzjazmem Joeego, jaki żywił dla swego projektu, jak i jego złym smakiem, który pozwalał mu sądzić, że rozmowa ze mną wpłynie dobrze na Rennie. Cieszyło mnie także przewrot nie to, że zobaczę Rennie miotającą się trochę w niepokoju: widocznie nie była jeszcze tak dobrze wyuczona przez swe go małżonka, ażeby jego otwartość nie wpędzała jej nie kiedy w zakłopotanie, które jednak starała się przed nim ukryć. — Co o tym myślisz? — zapytał ją. — Myślą, że to dobry pomysł, o ile Jake rna ochotę się uczyć — powiedziała Rennie szybko. — Masz? — spytał mnie Joe. Wzruszyłem ramionami. — Wszystko mi jedno. —— Jeżeli tobie jest wszystko jedno, a Rennie i ja uwa żamy, że to dobry pomysł, no to załatwione — roześmiał się Joe. — Faktycznie, załatwione, czy masz ochotę się uczyć, czy nie, skoro nie chcesz odmawiać, tak samo jak z tym obiadem! Zachichotaliśmy wszyscy i temat został porzucony. Joe wyjaśnił uszczęśliwiony, że w gruncie rzeczy moja wypo wiedź przez telefon że przyjdę na obiad, czy chcę, czy nie chcę nie była zupełnie jasna. — Rennie by ci powiedziała, gdybyś nie zdenerwował jej swoimi żartami — uśmiechnął się. — Jedynym widocz nym, wskaźnikiem pragnień człowieka są jego czyny, zwłaszcza jeżeli idzie o czas przeszły: to, co człowiek uczy nił, jest tym, co chciał uczynić. — Co? — Nie rozumiesz? — zapytała Rennie, a Joe opadł na krzesło i odprężył się. — Sens jest taki: masz sprzeczne pragnienia: nie jeść z nami obiadu i zarazem nie urazić nas. Jeżeli w końcu przychodzisz na obiad, to dlatego, że drugie pragnienie było silniejsze od pierwszego: gdyby róż ne rzeczy były równe, nie jadłbyś z nami, ale różne rzeczy 58 nigdy nie są równe, i faktycznie będziesz raczej wolał zjeść z nami aniżeli nas obrazić. Zatem jesz z nami — i to jest to, co ostatecznie chciałeś zrobić. Nie powinie neś był mówić, że będziesz jadł z nami bez względu na to, czy masz ochotę czy nie; powinieneś był powiedzieć, że będziesz jadł z nami, o ile zaspokoi to w tobie pragnienia siiniejsze niż pragnienie, aby z nami nie jeść. — To tak, jakby dodać plus sto i minus dziewięćdziesiąt dziewięć — powiedział Joe. — Wynik równa się tylko plus, lecz jest to plus całkowity. Oto inny powód, dla którego głupotą jest usprawiedliwiać się z czegoś, co się zrobiło, utrzymując, że nie chciało się tego zrobić: to, co człowiek chciał zrobić, było w końcu tym, co zrobił. O tym należy pamiętać, kiedy się studiuje historię. Zauważyłem, że Rennie zaczerwieniła się lekko na wzmiankę o usprawiedliwianiu. — Mmm — odpowiedziałem Joeemu, nie wprost. 5. T oporna siła Rennie była rzeczą, która przyciągała mnie Toporna silą Rennie byla rzeczą, która przyciągała mnie w ciągu następnych tygodni, po owym obiedzie z krewetek, ryżu, piwa i wartości, którym Morganowie mnie nakarmili. Była to toporność zarówno w działaniu, jak i w mówie niu — kołysanie się na boki w pierwszym przypadku i ner wowa wybuchowość w drugim — i chciałem zrozumieć, czy to, co kryło się za tym, było nieobyciem towarzyskim czy też pozbawioną wdzięku siłą. Taka przynajmniej była moja postawa, kiedy rozpoczę liśmy lekcje jazdy konno. O tyle, o ile uważałem siebie za badacza, a ją za przedmiot badany, mój nastrój górował nad jej nastrojem, choć bez wyniosłości, a w moim zacie kawieniu snuła się nawet nić sympatii. Całe szczęście, że odczuwałem tę osobliwą wyższość, bo pomogła mi ona przejść przez pierwsze lekcje jazdy, przez które inaczej trudno byłoby rzeczywiście przebrnąć. Nie tyle nienawi dziłem samego zajęcia, ile zakłopotania przy uczeniu się nowych rzeczy, śmieszności nowicjusza, i nie wyobrażam sobie, żebym kiedykolwiek nauczył się jeździć konno mia łem ledwie mgliste zainteresowanie tym sportem bez tej szczególnej ciekawości i bez owego poczucia wyższości, któ re ratowało moją dumę. Rennie jeździła doskonale i była najbardziej kompetentną nauczycielką. Jeździliśmy przeważnie rano, dosyć wcześnie, i czasami po kolacji, codziennie, o ile nie padał zbyt duży deszcz. Przyjeżdżałem do Morganów o pół do ósmej albo 60 o ósmej, niekiedy wcześniej, i jadłem z nimi śniadanie; po tem Joe zabierał się do swoich lektur i notatek, a Rennie, chłopcy i ja jechaliśmy cztery mile na farmę jej rodziców. Pani MacMahon, jej matka, zajmowała się dziećmi, a my zaczynaliśmy lekcję. Rennie jeździła na gniadym, pięcio letnim, dziarskim ogierze, mierzącym piętnaście piędzi wzro s1tu jej określenie, który nazywał się Tom Brown, a ja na siedmioletniej, kasztanowatej klaczy z białą strzałką wzdłuż głowy, mierzącej szesnaście piędzi, imieniem Susie, którą Rennie i jej ojciec opisywali jako łagodną, choć dla mnie była aż nadto narowista. Ojciec Rennie trzymał oba konie dla przyjemności, lecz rzadko miewał okazję do robienia z nich właściwego użytku, i dlatego ucieszył się projektem Joeego. Pierwsze jego słowa, gdy zobaczył nas zbliżających się, wyekwipowanych do jazdy konno Rennie nalegała, abym nabył bawełniane bryczesy i buty do jazdy, brzmiały: — Widzę, Ren, że Joe zwerbował ci towarzystwo! — To jest Jake Homer, tato — wesoło powiedziała Ren nie. — Będę go uczyć jeździć konno. — Była świadoma, że uwaga ojca powiedziała mi coś, czego raczej nie powinie nem był wiedzieć: że projekt Joeego nie był wynikiem spontanicznego odruchu, lecz że był z gry obmyślony — i ta świadomość wprawiała ją w zakłopotanie. Przeszła na tychmiast za ogrodzenie, gdzie pasły się oba wierzchowce, zostawiając nas samych, abyśmy mogli uścisnąć dłonie i za bawiać się przez chwilę rozmową. Nie ma potrzeby, abym wdawał się w szczegóły dotyczące mojej końskiej edukacji; jest to nieciekawe i niewiele ma wspólnego z obserwowaniem Rennie. Moja dotychczasowa wiedza o koniach składała się z tego, że wsiada się na nie z lewej strony, z boku, i nawet ten fragment końskiej mą drości nie okazał się tak niezmiennie prawdziwy, jak by łem o tym przekonany. Zostałem wprowadzony w tajniki wędzideł, uzd i łańcuszków, krótkiego oraz rozciągniętego kroku, dowiedziałem się, jak zmuszać konia do posłuszeń stwa i jak nim kierować. Popełniałem wszystkie błędy po czątkujących — wisiałem na cuglach, przywierałem do ko nia nogami, rozsiadałem się w siodle — i stopniowo je ko 61 rygowałem. Nie jest istotne, że z początku bardzo się bałem mojego wierzchowca, bo i tak pod żadnym pozorem nie zdradziłbym się z tym strachem przed Rennie. Ona jeździła „ostro" — karciła narowistego Toma Brow na i potrafiła utrzymać go tak, że był grzeczny niczym pies pokojowy — ale mnie szorstko zalecała obchodzić się z Su sie łagodnie. — Przestań szturchać ją w brzuch — rzucała raptownie, gdy kłusowaliśmy. — Kiedy chcesz ruszyć, daj jej znak piętami, a gdy chcesz zatrzymać, posługuj się rękami. Godzina po godzinie uczyłem się, jak jeździć stępa, kłu sem i galopem oba konie znały trzy rodzaje kroków, na oklep i nie trzymając cugli. Nauczyłem się prowadzić ko nia, który jest oporny, zapobiegać spłoszeniu, skakaniu w górę na czterech nogach i poniesieniu; jak siodłać, za kładać uzdę i czesać zgrzebłem. Susie, moja klacz, miała skłonności do gryzienia, gdy za ciskałem jej popręg. — Daj jej mocnopo nosie — komenderowała Rennie — i następnym razem trzymaj lewą rękę wyprostowaną na jej szyi, to nie odwróci głowy. Tom Brown, jej ogier, tuż po wyprowadzeniu ze stajni lubił stawać dęba kilka razy. Raz, gdy to zrobił, przerazi łem się, kiedy zobaczyłem, jak Rennie odchyla się na całą długość cugli, a Tom tracąc równowagę przewraca się do tyłu, rżąc i wierzgając. Rennie zręcznie uskoczyła z siodła sekundę wcześniej, nim koń całym swoim ciężarem uderzył o ziemię: schwyciła cugle, zanim zdążył się podnieść, i w cią gu kilku sekund uspokoiła go, łagodnie doń przemawiając. — To go odzwyczai — roześmiała się. — To twoja wina — powiedziała mi jednakże, gdy Susie spróbowała kiedyś tego samego podstępu. — Ona wie, że się uczysz. Nie ma potrzeby jej przewracać: będzie zacho wywać się, jak należy, kiedy zaczniesz jeździć trochę ostrzej. Dzięki Bogu, bo gdyby powiedziała, abym przewrócił Su sie, moja duma kazałaby mi tak uczynić. Dawałem się łatwo przestraszyć; w istocie byłem z zasady niezwykle bojaźliwy, lecz moja próżność była silniejsza od strachu. 62 W każdym razie stałem się całkiem niezłym jeźdźcem i na czułem się swobodnie na koniu, lecz nigdy nie zostałem entuzjastą tego sportu. Był on przyjemny, chociaż niewart tylu zachodów. W sierpniu zwiedziliśmy z Rennie prawie całą okolicę; jeździliśmy zazwyczaj przez półtorej godziny, odpoczywaliśmy piętnaście albo dwadzieścia minut i potem wracaliśmy do domu. Kiedy konie były już rozsiodłane, obrządzone i nakarmione, robiło się wczesne popołudnie: za bieraliśmy chłopców, wracaliśmy do Wicomico i jedliśmy wspólnie późny lunch, podczas którego Joe, z oczami męt nymi od czytania, pytał Rennie albo mnie o moje postępy w jeździe konnej. Ale przedmiotem, o którym ma być mowa, jest toporna siła Rennie. Oglądanie Rennie na koniu, gdzie pozycję człowieka określają w każdym momencie tradycyjne i na wet racjonalne reguły, było przyjemnością: podczas jazdy stępa czy kłusem jej silne, przyciężkie ciało pewnie utrzy mywało się w siodle, wyprostowane i swobodne, policzki czerwieniały na wietrze, brązowe oczy błyszczały, a krótko przycięte, jasne włosy połyskiwały w słońcu. W takich chwi lach przemieniała się w surową piękność. Nie potrafiła nato miast zapanować nad swym ciałem w sytuacjach, w których nie istniały żadne reguły. Kiedy chodziła, nieustannie po chylała się do przodu. Stojąc spokojnie, nie wiedziała nigdy, co zrobić z rękami, a ciężar całego ciała opierała na jednej nodze, drugą niezgrabnie wysuwając w bok. Podczas krót kich chwil wypoczynku, gdy zazwyczaj siadaliśmy na ziemi i paliliśmy papierosy, brakło jej po prostu stylu i wdzięku: siadała ciężko i wykonywała nerwowe ruchy. Myślę, że to owa świadomość niezdolności do zapanowania nad własnym ciałem powodowała, iż Rennie chętniej i z większą swobodą rozmawiała, kiedy jeździliśmy, aniżeli w innych sytuacjach, bo Morganowie nie byli na ogół zbyt rozmowni, a Rennie stawała się nawet małomówna, kiedy Joe był z nami. Ale w te sierpniowe ranki rozmawialiśmy wiele — w tym sen sie, jeśli tylko w tym jednym, program Joeego realizowany był pomyślnie — i wypowiedzi Rennie często zdradzały tę sama toporną siłę. 63 Jedna z naszych najczęstszych tras wiodła do małego strumienia w lesie .sosnowym, jakieś dziewięć mil od farmy. Tarn w gorące dni można było napoić konie, a my, ponie waż wkładaliśmy często kostiumy kąpielowe pod jeździecki rynsztunek, mogliśmy trochę popływać, przebierając się potem, bardzo przyzwoicie, w lesie. Było to zupełnie przy jemne: mały strumień był dość czysty i całkowicie ustron ny, ocieniony sosnami, które 2aścielały ziemię miękką war stwą gładkich, brązowych igieł. Powiedziałem kiedyś Ren nie, że szkoda, iż Joe nie może się cieszyć tym miejscem ra zem 2 nami. — Głupio jest tak mówić — powiedziała lekko obu rzona. — Bo grzeczność jest w ogóle głupia — uśmiechnąłem się. — Jest mi go grzecznie żal, że musi ślęczeć nad książkami, podczas gdy my tu galopujemy i pluskamy się. — Lepiej mu tego nie mówić; nienawidzi litości. — Chyba głupio być takim? — powiedziałem łagodnie. — Joe jest diabelnie śmieszny. — Co masz na myśli, Jake? — Odpoczywaliśmy po ką pieli: leżałem wygodnie na wznak pod drzewem, tuż nad wodą, żując zieloną igłę sosnową i spoglądając na Susie i Toma Browna uwiązanych nie opodal. Rennie, wyciągnięta niezgrabnie, przypominała worek owsa oparty o to samo drzewo, lecz w tym momencie podniosła się i popatrzyła na mnie zmartwionym wzrokiem. — Jak w ogóle, spo śród wszystkich ludzi, możesz nazywać Joeego głupim? — Czy idzie ci o to, jak ja jeden, spośród wszystkich lu dzi, .mogę nazywać Joeego głupim, czy jak mogę nazywać Joeego głupim w ogóle? — Wiesz, o co mi chodzi: jak możesz nazywać Joeego głupim? Dobry Boże! — Och — roześmiałem się. — Czy może być coś głup szego aniżeli oburzanie się na grzeczność? Gdybym rzeczy wiście go żałował, byłaby to moja sprawa, nie jego; jeżelij natomiast tylko mówię, że go żałuję, po to, by być grzecz vrn jeszcze mniej powodów, aby się martwić, skoro robię tylko trochę szumu. — Ale ten szum jest absurdalny, może nie? — Z pewnością. Skąd wzięliście pomysł, że skoro rzeczy są absurdalne, to należy je odrzucać? To znowu głupio z waszej strony. A jeżeli o tym mowa, to co może być głup szego niż cały ten wasz zamiar, by żyć sensownie? Oczywiście wiem. bardzo dobrze, co odpowiedziałby Joe na powyższe uwagi: niechaj ja pierwszy przyznam, iż są one pozbawione logiki. Moim celem nie było wygłaszanie kon kluzji, lecz obserwowanie Rennie. Osłupiała. Nie mówisz poważnie, Jake! Mówisz poważnie? — Sarna powiedz, czy może być coś głupszego niż jego pomysł, że dwoje ludzi może żyć w ten sposób pod jednym dachem! Rennie wstała. Wyglądała prawdopodobnie tak, jak Ateń czycy owego poranka, kiedy odkryli, że Alkibiades pozba wił męskości wszystkich marmurowych bogów w mieście. Zaniemówiła. — Siadaj — powiedziałem, śmiejąc się z jej konsterna cji. — Rzecz, Rennie, polega na tym, że przekonania każ dego człowieka mogą być głupie, jeżeli chcesz myśleć o nich w ten sposób, i tym głupsze, im bardziej konsekwentne. Naturalnie, one nie są głupie z punktu widzenia Joeego, przyznając słuszność jego celom, jakiekolwiek by one były. Lecz, szczerze mówiąc, boję się, że on się spodziewa, iż wszyscy powinni postępować tak samo. — Wcale tego nie chce! — krzyknęła Rennie. — W tym cała rzecz! — To dlaczego zamknął ci usta pięścią za usprawiedli wianie się raz, nie, dwa razy. Tak dla wprawy? Dlaczego nie ośmieliłaś się powiedzieć mu, że go żałujesz, jeżeli istot nie żałowałaś? Zadałem te pytania bez cienia złośliwości, jedynie aby ją trochę rozdrażnić, lecz Rennie ku mojemu zdumieniu wy buchneła płaczem. — Och, nie płacz — powiedziałem delikatnie. — Strasz nie mi przykro, że zraniłem twoje uczucia, Rennie. — Ują 64 3 Koniec drogi łem ją za ramię, lecz wzdrygnęła się, jakbym i ja ją ude rzył. — No już, przepraszam, powiedziałem, że przepraszam. — Przestań, Jake! — krzyknęła i zauważyłem, że kiwa nie głową z przymrużonymi oczami wyrażało zarówno cier pienie, jak wesołość, i działało, prawdę mówiąc, całkiem skutecznie. Gdy odzyskała panowanie nad sobą, powiedzia ła: — Myślisz naprawdę, że nasze małżeństwo jest dziwne? — Najbardziej piekielna rzecz, jaką kiedykolwiek oglą dałem — przyznałem radośnie. — Ale, do licha, niczego przez to nie krytykuję. — Ale myślisz, że jestem zupełne zero, tak? „Ach" — coś odpowiedziało we mnie, bardzo mocno, na to niezbyt wzruszające pytanie Rennie. — Nie wiem, Rennie. Co ty o tym sądzisz? Udzielając mi odpowiedzi Rennie rozpoczęła opowieść, która przeobraziła się w historie jej związku z Joeem. Jej twarz, trochę obrzmiała z natury, stała się zapuchnięta i czerwona od płaczu, i gdybym był bardziej krytycznie na strojony, patrzenie na nią mogłoby być nieprzyjemne, lecz tak się składało, że byłem rzeczywiście pod wrażeniem jej załamania i owa szczególna sympatia, którą zacząłem od czuwać, gdy dowiedziałem się, że Joe ją znokautował — sympatia mająca niewiele wspólnego z abstrakcyjną lito ścią dla kobiet — odezwała się we mnie teraz głośniej. Tę sympatię obserwowałem jakby bezosobowo i z pewnym roz bawieniem tym swoim „ja", dla którego zapłakana i skło potana twarz Rennie nie była odpychająca. Oto co mi po wiedziała, już po zredagowaniu i w pewnym skrócie. — Wiesz, żyłam jak we mgle od dnia, w którym się uro dziłam, dopóki nie spotkałam Joeego — powiedziała. — Na ogói mnie lubiano i tak dalej, ale przysięgam, przeżyłam niczym we śnie całą szkołę i college. Nic rnnie naprawdę nie interesowało, nigdy o niczym nie myślałam, nigdy nie pragnęłam robić nic szczególnego i nawet nie byłam spe cjalnie zadowolona z samej siebie. Po prostu śniłam i wszy stko działo się jak we śnie. A jeżeli w ogóle o sobie my lałam, to wydaje mi się, że żyłam swoimi przyszłymi moż liwościami, ponieważ zawsze wierzyłam w siebie. . To brzmi wspaniale — powiedziałem nieszczerze, bo «r istocie brzmiało banalnie. Interesowało mnie to tylko dla teTo, że pasowało do nie spętanego uprzężą zwierzęcia, ja He czasami, wydawało mi się, dostrzegałem niejasno w Ren nie. — Nie powinieneś tak mówić — powiedziała stanow czo. — Nie było w tym nic wspaniałego. Gdy opuściłam col lege, pojechałam pracować do Nowego Jorku tylko dla tego, że moja szkolna koleżanka dostała tam pracę i chciała, abym pojechała razem z nią. I tam właśnie spotkałam Joe ego — robił dyplom w Columbii. Spotykaliśmy się od cza su do czasu, nie byłam nim specjalnie zainteresowana ani nie myślałam, że on widzi we mnie zbyt wiele. Potem, jed nego wieczoru, uśmiechnął się do mnie i powiedział, że wię cej nie będzie się ze mną spotykał. Zapytałam dlaczego, a on odpowiedział: — „Nie myśl, że cię straszę; po prostu nie widzę w tym sensu." — Powiedziałam: — „To dlatego, że nie śpię z tobą?" — a on odparł: — „Gdyby o to cho dziło, to wziąłbym sobie od razu jakąś portorikańską dziew czynę, zamiast marnować czas z tobą." — Zaczął nieźle — zauważyłem. — Powiedział, że towarzystwa kobiety jako takiego nie potrzebuje: towarzystwo oznaczało dla niego prawdziwą wymianę wszystkiego na tej samej stopie, a seks oznaczał seks, czego nie dawałam mu również. Możesz mi wierzyć, że nie mówił tego ot, tak sobie. Brał to poważnie. Oświad czył, że myślał, iż prawdopodobnie mogłabym być wspa niała, ale byłam płytka jak diabli, i że nie spodziewał się, abym się zmieniła tylko z jego powodu. Nie mógłby dać mi w zamian nic., co odpowiadałoby wartościom, które wówczas reprezentowałam, a nie interesowałam go taka, jaka byłam, i to był cały problem. — Czy rzuciłaś mu się potem w objęcia? — Nie, byłam urażona i powiedziałam mu, że on rów nież nie był taki znowu nadzwyczajny. — Dobrze! 67 — Mówisz niemądrze, Jake. — Odwołuję to. — Czy nie widzisz, że właśnie teraz robisz to wszystko, czego Joe nigdy by nie zrobił? Te bezcelowe, na poły do kuczliwe uwagi. Joe po prostu wzruszył ramionami na to, co powiedziałam, i poszedł sobie, zostawiając mnie na ław ce. W nosie miał kurtuazję. — Na ławce? — Zapomniałam ci powiedzieć. Tego wieczoru, kiedy się to wszystko zdarzyło, moja koleżanka i ja urządzałyśmy z jakichś powodów przyjęcie, na które przyszli wszyscy nasi nowojorscy przyjaciele — zwykli sobie ludzie. Popija liśmy, rozmawialiśmy o niczym, wygłupialiśmy się i tak dalej: nawet niezupełnie pamiętam, co właściwie robiliśmy, bo byłam wtedy w tym moim śnie. Gdzieś w połowie wie czoru Joe powiedział, że chciałby się przejść, a ja, chociaż nie bardzo chciało mi się wychodzić z przyjęcia, poszłam z nim. Przez pewien czas spacerowaliśmy wokół Riverside Park i kiedy usiedliśmy na ławce, pomyślałam, że Joe ma ochotę mnie pocałować. Nigdy mu na tym specjalnie nie za leżało, byłam więc nieco zaskoczona. Lecz zamiast pocałun ków, wyskoczył z tamtym i potem poszedł sobie. Zrozu miałam wówczas .po raz pierwszy, jakie ze mnie zero! Wróciłam na przyjęcie i piłam, ile tylko mogłam, a im bardziej byłam pijana, tym każdy wydawał mi się okrop niejszy. Odkryłam, że nigdy przedtem nie słuchałam na prawdę tego, co ludzie mówili, i teraz, kiedy usłyszałam ich po raz pierwszy, było to zdumiewające! Wszystko, co mówili, było głupie. Moja koleżanka była najgorsza ze wszystkich — wydawało mi się, że jest całkiem bystrą dziewczyną, lecz teraz, gdy jej słuchałam, mówiła same bzdury. Pomyślałam, że jeśli powie jeszcze choć jedno sło wo, umrę. W końcu, gdy byłam już dobrze pijana, moja koleżanka chciała mnie namówić, abym się przespała z chłopakiem. Wszyscy wyszli z wyjątkiem dwóch chłopców — przyja ciela koleżanki i tego drugiego — którzy nastawili się, że będą z nami spać. Koleżanka uzależniła to ode mnie i mó 68 jg ci, poczułam do niej odrazę nie za to, co chciała zrobić, flie za to, że była za głupia, żeby to załatwić czysto. Ale joe otworzy wszy mi oczy, sprawił, że czułam się bezuży teczna i okropna, ix nic mnie nie obchodziło, co się ze mną stanie; doszłam do wniosku, że Joe odszedł na dobre. Było to śmieszne jak wszyscy diabli, Jake. Byłam dzie wicą, ale to, tak czy inaczej, nic dla mnie nigdy nie ozna czało. Ten chłopak nie był zły, taki chudy, zwyczajnie wy glądający chłopiec, który pracował gdzieś w biurze, i te raz, podchmielony, obmacywał mnie i rozpychał się jak prawdziwy mężczyzna. Gdy zdecydowałam, że nic mnie nie obchodzi, co się stanie, schwyciłam go obiema rękami za fryzurę, no i pocałowałam go! Ponieważ byłam większa i silniejsza od niego, zleciał z tapczanu! Moja koleżanka i jej przyjaciel byli już w sypialni, wo bec czego pomogłam chłopcu ściągnąć portki, tam gdzie aku rat byliśmy, w salonie. Przestraszyłam go na śmierć! On chciał najpierw zgasić światła, nastawić muzykę, rozebrać mnie po ciemku i spędzić pół godziny na pieszczotach, za nimby zaczął, a jeszcze to, a owo... Nazwałam go homosek sualistą, przewróciłam na dywan i pogryzłam do krwi. Czy wiesz, co zrobił? Po prostu leżał i wrzeszczał! — Nie potępiam go wcale za to — powiedziałem. — Wiedziałam, że jeżeli szybko czegoś nie zrobię, będzie za późno, bo z każdą sekundą zaczynałam sama siebie coraz bardziej nienawidzić. Ale biedny chłopiec potoczył się na podłogę. Pomyślałam, że byłoby śmiesznie usiąść na nim, tak jak leżał, i zrobić mu sztuczne oddychanie... — Mój Boże! — Pamiętaj, że byłam pijana. W każdym razie nie mo głam zrobić tego należycie i aby dopełnić miary, zwymio towałam na niego. Potrząsnąłem głową. — Potem byłam tak pełna obrzydzenia, że wyszłam stam tąd i poszłam do mieszkania Joeego — ja mieszkałam na Sto Dziesiątej, a on na Sto Trzynastej, tuż obok Broadwayu. Zupełnie się nie przejmowałam, co Joe mi zrobi, po tamtym chłopcu. 69 — Nie będę pytał, co zrobił. — Co zrobił? Raz na mnie spojrzawszy rzucił mnie pod prysznic z ubraniem i wszystkim: pamiętaj, że cała byłam we własnych rzygowinach. Puścił zimną wodę i siedziałam tak, podczas gdy on przygotował trochę zupy i soku pomi dorowego; potem włożył na ranie piżamę i szlafrok, i zja dłam zupę. To było wszystko. Spałam z nim nawet tej nocy... — Hej, Rennie, tego nie musisz mi opowiadać. Rennie spojrzała na mnie zaskoczona. — Ależ ja po prostu spałam. Nie kochaliśmy się, ale on nigdy by nie spał przez całą noc w fotelu tylko ze względu na przyzwoitość. Nie chcesz tego słuchać? — Oczywiście, jeżeli chcesz mi to opowiedzieć. — Chcę ci to opowiedzieć. Nigdy przedtem nikomu o tym nie mówiłam, i nawet z Joeem nie wspominaliśmy o tym, ale nikt inny przedtem nie sugerował, że nasze małżeństwo może wyglądać głupio, i myślę, że to dla mnie ważne, ażeby ci o tym opowiedzieć. Chyba nawet nigdy o tym przedtem nie myślałam, dopóki nie zacząłeś z nas żartować. — Podoba mi się powściągliwość Joeego — powiedziałem zaniepokojony. — Jake, ja wiem, że niekiedy budzi się w nim harcerz, ale miał także inne powody. Kiedy wytrzeźwiałam, powie dział mi. że nie był na tyle bezwzględny, żeby wykorzystać mnie, gdy byłam bezbronna. Powiedział, że chciałby mnie kochać, ale nie w ten sposób — wszystko, co uczynilibyśmy razem, mieliśmy robić na tej samej stopie, dla tych samych celów, rozumieć wszystko xv ten sam sposób; żadnych wza jemnych ustępstw albo po prostu on się wycofuje. Lecz oświadczył, że pragnąłby mniej lub bardziej trwałego związku. „Czy chcesz się ze mną ożenić?" — zapytałam. — „Nie ma to dla mnie znaczenia, Rennie — odpowiedział. — Wo lałbym się ożenić, bo nie lubię tego gówna zawsze obecnego w stosunkach kochanka — kochanek, ale musisz wiedzieć, co rozumiem przez mniej lub bardziej trwały związek." — A chodziło mu o to, że moglibyśmy być razem tak długo, nóki każde z nas byłoby w stanie szanować wszystko w part nerze, absolutni wszystko, i że wypracowanie tego szacun ku powinno być dla nas sprawą najważniejszą. Nie zależało jnu na samym posiadaniu żony czy kochanki, ale na tym szacunku zależało niu bardzo. Czy wiesz, co zrobiliśmy? Rozmawialiśmy o tym bez przerwy prawie przez dwa dni i dwie noce i przez cały ten czas nie tknął mnie ani mnie nie dał dotknąć siebie. Ja nie poszłam do pracy, a on nie poszedł na zajęcia, bo wiedzie liśmy oboje, że to było ważniejsze aniżeli wszystko inne, co dotychczas robiliśmy. Wyjaśnił mi całą swoja postawę wo bec świata, wyjaśnił gruntownie, i zadał mi taką ilość py tań dotyczących mnie samej, jak nikt przedtem. — „Cały świat tonie w gównie, zupełnie nie wiadomo po co — po wiedział. — Niewiele rzeczy ma dla mnie w ogóle wartość, i to jest jedna z nich." — Zgodziliśmy się, że będziemy po równywać nasze opinie o każdej sprawie, choćby nie wiem jak błahej i pozornie trywialnej, że będziemy je porówny wać bez osobistych uprzedzeń i że będziemy je sprawdzać najstaranniej, jak tylko można, przynajmniej przez pierw szych kilka lat, i ostrzegł mnie, że dopóki nie nabiorę zwy czaju wyrażania się zawsze jasno — dopóki się nie nauczę, jak to robić — większość bardziej sensownie brzmiących myśli będzie pochodziła od niego. Mieliśmy po prostu spró bować zapomnieć o moich opiniach... Chciał, abym powró ciła do szkoły i podkształciła się trochę, nie dlatego iżby sądził, że uczenie się jest w ogóle tak bardzo ważne, ale dlatego, że to była jego dziedzina i gdybym jej nie poznała, po prostu dystans między nami zwiększałby się przez cały czas. Bez żadnej czczej gadaniny ani rozróżnień: moje inte resy — jego interesy! Co jedno z nas traktowało poważnie, oboje powinniśmy być zdolni traktować serio, a nasz zwią zek miał być pierwszy na tej liście, ponad karierą, ambicją czy czymkolwiek innym. Powiedział, że spodziewa się, iż będę stawiała przed sobą i przed nim te same wysokie wy magania, które on stawia przed sobą i będzie stawiał prze de mną, i że zawsze bqda to te same wymagania. — O Boże! 71 — Czy wiesz, co to znaczy? Joe nie miał przyjaciół, po nieważ oczekiwałby od nich tych samychzeczy, w nieco mniejszym stopniu — wymagałby nieustannie inteligencji i rozumienia wszystkiego. Ja również pozbyłam się wszyst kich przyjaciół, bo wobec nich zawsze stosuje się jakieś wy jątkowe względy; nie można traktować ich tak poważnie jak tamtą sprawę. Musiałam zmienić całkowicie moje wyobra żenie nie tylko o rodzicach, ale o całym moim dzieciństwie. Sądziłam, że było prawie idealne, ale teraz przekonałam się, że wcale nie. Odrzuciłam wszystkie swoje przekonania, po nieważ nie potrafiłam ich obronić. Myślę, Jake, że kom pletnie oczyściłam siebie, tak, by móc zacząć na nowo. I wiesz, rzecz polega na tym, że nie wierzę, żebym kiedy kolwiek stała się rzeczywiście taka, jak chce Joe. Będę za wsze niepewna, i on będzie zawsze zdolny wyjaśniać swoje stanowisko lepiej ode mnie — lecz nic ponadto, co zrobi łam, zrobić nie mogę. Jak mawia Joe, jest to, co jest. Potrząsnąłem głową. — Brzmi to ponuro, Rennie. — Ale nie jest ponure! — zaprotestowała. — Joe jest wspaniały. Nie cofnęłabym się, nawet gdybym mogła. Nie zapominaj, że sama to wybrałam: mogłam odejść w każdej chwili, a on utrzymywałby i dzieci, i mnie. Lecz wydawało mi się, że jej wybór przypominał moje wybieranie pozycji w Gabinecie Rehabilitacji i Konsultacji. — Joe jest wybitny — zgodziłem się — jeżeli o to idzie. — Jake, on jest wspaniały! — powtórzyła Rennie. — Ni gdy nie widziałam nikogo takiego jak Joe, przysięgam. W myśleniu jest bezbłędny. Czasami wydaje mi się, że rze czy, o których myśli, nie są warte jego umysłu. Wyda ci się to śmieszne, Jake, ale myślę o nim tak, jakbym myślała o Bogu. Nawet kiedy popełnia błąd, ma jaśniejsze i dokład niejsze powody niż ktokolwiek inny postępować tak, jak po stępuje. Nie śmiej się z tego. — Jest nietolerancyjny — zasugerowałem. — Taki jest Bóg! Ale ty wiesz, dlaczego Joe jest nietolerancyjny: jest nietolerancyjny, jeżeli chodzi o głupo; 72 ludzi, na których mu zależy! Jake, jestem więcej warta teraz niż kiedyś: przedtem byłam niczym. Czy coś stra ciłam? Roześmiałem się. Wydaje mi się, że powinienem powiedzieć coś o indy i. Ludzie wspominają o indywidualności w wy padkach takich jak ten. . Joe i ja rozmawialiśmy o tym, Jake. Boże, oskarżaj go o wszystko, tylko nis o naiwność! On mówi, że jedną z naj trudniejszych i najbardziej istotnych rzeczy jest świado mość wszystkich możliwych wariantów czyjegoś stanowi ska. — . W jaki sposób mówił o tym? . — Przede wszystkim, przypuśćmy, że każda osobowość jest unikalna. Czy z tego, że rzecz jest unikalna, wynika, że jest wartościowa? Ty powiadasz, że lepiej być prawdziwą Rennie Mac Mahoń niż imitacją Joeego Morgana, ale to nie jest zrozumiałe samo przez się, Jake; niezupełnie. To po prostu romantyczne. Lepiej niech będę nędzną kopią Joeego Morgana aniżeli pierwszorzędną Rennie Mac Mahoń. Do diabła z dumą. Ta sprawa z unikalną osobowością to jeszcze jedna rzecz nie będąca absolutem. — Pozwól, że zacytuję ci starą prawdę, Rennie — po wiedziałem — z tego, iż rzecz nie jest absolutem, nie wy nika, iż jest bez wartości. — Przestań, Jake! — narastało w niej znowu oburzenie. — Dlaczego? Mogłabyś równie dobrze przyjąć stanowi sko, że chociaż nawet Rennie Mac Mahoń nie była we wnętrznie wartościowa, była tym, kim była. Niech mi wol no będzie zadać ci pytanie: jak myślisz, dlaczego Joe jest mną zainteresowany? Musi przecież wiedzieć, że nie przyj mę żadnego jego programu. Dla wszystkich mam jakieś specjalne względy, a przede wszystkim dla siebie samego. Mój Boże, czy dla Joeego również? I z pewnością on także bierze to pod uwagę. Dlaczego tak mu zależało, abym z tobą rozmawiał? Czyż nie wiedział, że ci powiem, że uważam cały ten interes za śmieszny albo za straszny, zależnie od inego nastroju? 73 — Jake, myślę, że nie widziałeś, jaki Joe jest silny. To i najwspanialsza rzecz ze wszystkiego: jego siła. On jest tal,: silny, że nie chciałby mnie, gdyby ktoś zdołał mnie przeko nać, że popełniłam błąd. — Nie widzę zbyt wiele siły w tej zaplanowanej z góry jeździe konno. Gdyby ktoś nie znał lepiej sytuacji, mógłby pomyśleć, że zależy mu na tym, żeby między nami coś wy nikło. Rennie nie wzdrygnęła się. — On jest tak silny, że może sobie pozwolić czasami na to, by wyglądać na słabego, Jake. Nikt nie jest tak silny jak Joe. — No, cóż jest przecież Orlim Harcerzem — powiedziałeia wesoło. — Choćby nawet — powiedziała Rennie. — Jest tak sil ny, że stać go na to, by być czasami karykaturą własnej siły i nie zwracać na to uwagi. Niewiele jest tak silnych ludzi. — Czy wobec tego mam być adwokatem diabła? Byłbym bardzo dobrym. Teraz Rennie zaniepokoiła się. — Nie wiem. Myślę, że to może cię urazić, Jake. Ucz ciwie mówiąc, nie wiem, dlaczego Joe jest tak zaabsorbo wany tobą. Nigdy przedtem nikt go nie interesował; nie mieliśmy przyjaciół ani nie chcieliśmy mieć... ale po tym spotkaniu z tobą w szkole powiedział, że go zainteresowa łeś, a po kilku rozmowach był nawet bardzo podniecony. Powiedział, że dobrze mi zrobi poznanie nadzwyczajnego umysłu, całkowicie różnego od jego, ale to chyba jeszcze nie wszystko. — To mi pochlebia — powiedziałem i lekko strapiony poczułem, że rzeczywiście mi pochlebiało. — Myślisz, że musi być coś więcej niż tylko to, ponieważ nie dostrzegasz we mnie nic nadzwyczajnego? — Mniejsza z tym. Co mnie niekiedy przeraża, to to, że w wielu rzeczach nie różnisz się od Joeego: jesteś właśnie taki jak on. Słyszałam nawet te same zdania u was obu przy różnych okazjach. Działacie opierając się na wielu 74 kich samych przesłankach. — W miarę mówienia Rennie tawała się coraz bardziej nerwowa. Teraz zadygotała. — Jake, nie lubię ciebie! To mnie uspokoiło: moja udręka pierzchła wraz z tym oświadczeniem i mój nastrój odmienił się jakby pod wpły wem czarów. Byłem teraz silnym, spokojnym i zimnym Ja cobem Homerem, w niczym niepodobnym do dowcipkują cego fircyka, który przysłuchiwał się wcześniejszym partiom opowieści Rennie. Uśmiechnąłem się do niej. — Wolałabym, żeby Joeemu nie przyszła ta myśl do głowy — powiedziała. — Nic mi się tu nie podoba. Nie chcę być wobec ciebie niesprawiedliwa, Jake, ale wydaje mi się, że byłam znacznie szczęśliwsza miesiąc temu, za nim poznaliśmy ciebie. — Powiedz o tym Joeemu. Kołysanie głową ze zmrużonymi oczami, nie na wesoło. — Joe pomyśli, że posunęłam się za daleko — powie działa rzeczowo. — Już teraz czuję się winna, że powie działam ci tak dużo. To była chwila słabości; prawie tak, jakbym była nieuczciwa wobec niego. — Ja mu powiem, że rozmawialiśmy o tym — oświad czyłem. Rennie westchnęła, drżąc przy tym i potrząsając głową. — Tak to jest, widzisz? Nie mogę ci zabronić, żebyś mu powiedział, ale jeżeli powiesz, będę zgubiona. Nigdy się już nie pozbieram. Mogłem to zauważyć bez trudu: to ten mały bakcyl, któ remu na imię „Rennie Mac Mahoń", czynił przede mną owe zwierzenia. — Musiało ci przyjść do głowy, że niektórzy ludzie mo gliby pomyśleć, że cały ten plan Morganów jest po prostu śmieszny. — Oczywiście. Ale byliby to tylko „niektórzy ludzie". Naprawdę przeraża mnie, że ktoś mógłby zgadzać się ze wszystkimi przesłankami Joeego — naszymi przesłanka mi — rozumieć je i zgadzać się z nimi, a potem wyśmie wać nas. — Może o to chodziło Joeemu. 75 — Możliwe, ale jeśli tak, to mnie przecenił! Nie mogę tego znieść. On może to znosić i nie przejmować się; pamię tasz, jak mówił o fizycznej sprawności dzieci, i ty podsu nąłeś myśl, żeby same zapinały sobie piżamy? O to mi cho dziło, gdy mówiłam, że jest wystarczająco silny, by być ka rykaturą samego siebie — o to wszystko w nim, co wy śmiewałeś. Gdy zasugerowałeś tamto, przestraszyłam się, naprawdę przestraszyłam się. Nie wiedziałam, co mógłby zrobić. Boże, Jake, on potrafi być brutalny! Ale roześmiał się tylko i pozwolił dzieciom uczynić tak, jak powiedziałeś. — Zastraszył cię na śmierć, Hennie. Czy dlatego, że kie dyś cię pobił? Ilekroć o tym wspominałem, Reniiie płakała. Ten cios by! mocniejszy, niż mogłem przypuszczać. — Ja nie jestem tak silna, Jake! — krzyknęła. — To moja wina, ale dla niego nie jestem wystarczająco silna. — Rozumiem, dlaczego Bóg jest kawalerem — odpar łem. Zarówno wcześniejsza rozprawa Joeego na temat warto ści, jak i historia rodzinnych zmartwień Morganów nie była mi przekazana w tak zgrabnym kawałku, jak to tutaj przed stawiłem. Wyglądało to w ten sposób, że gdy raz już za częliśmy te rozmowy, nasze codzienne przejażdżki zmieniły charakter. Jeździliśmy teraz w ciszy i z zabawną rozmy ślnością wprost do małego strumienia w gaju sosnowym, aby odbyć naszą rozmowę, i zamiast dwudziestu minut, spędzaliśmy tam prawie godzinę. Warto odnotować, że podczas jazdy Rennie nigdy nie poruszała tego tematu: każdego ranka dosiadała Toma Browna ze źle tajonym nie zadowoleniem, lecz zawsze kierowaliśmy się w stronę gaj ju — z pewnością konie same trafiłyby tam, choć muszę wyznać, że kilka razy Susie i ja inicjowaliśmy jazdę w tym kierunku. Gdy wracaliśmy do Morganów, Rennie milkła całkowicie, chyba że Joe bez ogródek pytał ją o nasz ranek. Często tak czynił i gdy stawało się to konieczne, Rennie kłamała za 76 zięcie. Zawzięcie i niezdarnie: nie słuchało się tego z przy innością. Joe wysłuchiwał jej uważnie i, z zasady, z rezer ,a i niekiedy się uśmiechał. Prawdopodobnie wiedział, że kłamała, chociaż komuś, kto zna prawdę, trudno właściwie „sadzić wiarygodność kłamstwa. Ale nawet jeśli wiedział, niewiele się tym przejmował. Był rzeczywiście bardzo silny. Łączyła nas coraz większa zażyłość. Dyskutowaliśmy dużo o polityce, historii, muzyce, o osobowości kompletnej i o lo •ce — Q wszystkim; graliśmy razem w tenisa i w karty, i poprawiłem dwa czy trzy niewłaściwie rozdzielone bezoko liczniki w jego dysertacji — dziwacznym, wspaniałym stu dium o zbawczej roli niewinności i energii w politycznej i ekonomicznej historii Ameryki. Moja postawa wobec Joeego, Rennie i całej reszty wszechświata zmieniała się równie często jak uśmiech Laokoona: w niektóre dni byłem konwencjonalnym, lewicującym demokratą, w inne dawa łem wyraz przerażeniu na wspomnienie jakichkolwiek re form, w niektóre dni byłem ascetyczny, w inne rabelaisow ski; raz byłem superracjonalistą, innym razem antyracjo nalistą. Za każdym razem wyjąwszy moje niekomunika tywne dni broniłem mego stanowiska zawzięcie, a Joe śmiał się i niszczył mnie całkowicie. Uważałem, że był to dosyć miły sposób spędzania godzin popołudniowych, ale w miarę jak upływał sierpień, Rennie stawała się coraz bardziej zasępiona. W gaju sosnowym dygotała, rezonowała i płakała. Wpadła w pułapkę. Jeżeli chodzi o mnie, w dalszym ciągu nie byłem zdecydo wany, czy to jej niecodzienne trzymanie się w cieniu jest objawem wielkiej słabości, czy też niezwykłej siły; nie ma sposobu na dokładne wymierzenie podobnych rzeczy, zwłasz cza gdy dzieją się tak głęboko. Lecz była dla mnie zarazem, choć nie zawsze — jestem przekonany — bardziej atrakcyj na, i to moje „ja", będące niejako obserwatorem, uwierzyło już, iż rozumie dobrze inne „ja", znajdujące się pod urokiem Hennie wiele, wiele innych moich ,,ja" nie pozostawało, tak czy inaczej, pod żadnym wrażeniem. To, że byłem pod jej urokiem, brało się chyba stąd, że Rennie, jedyna ze 77 wszystkich kobiet, które znałem, jeżeli nie ze wszystkich ludzi, zajrzała uważnie w głąb samej siebie i znalazła n i c o ś ć. Kiedy taka jest istota rzeczy, pytanie o ciągłość oso bowości pozbawione jest znaczenia. 31 sierpnia 1953 roku jej postawa jakby się odmieniła. Padał deszcz aż do wczesnego popołudnia, wobec czego uda liśmy się na przejażdżkę po kolacji, gdy tymczasem Joe był na spotkaniu z harcerzami w Wicomico. Tego wieczoru pro wadziła Toma Browna jak gdyby obawiając się czegoś, bez energii i stylu, i paplała niepotrzebnie o niczym. Uspo koiła się dopiero w gaju sosnowym. — Wszystko w porządku, Jake. — Uśmiechnęła się nie zbyt ciepło. — Co jest w porządku? — Trochę mi jeszcze przykro, że tyle napaplałam, ale już z tym koniec. — O? — Wiesz, rzeczywiście obawiałam się ciebie przez jakiś czas. Wydawało mi się czasem, że nie mogłabym tak na prawdę przyznać przed samą sobą, że Joe był silniejszy od ciebie. Kiedy tylko jego argumenty już miały cię trafić, znikałeś, i co gorsza, nawet kiedy zniszczył twoje stanowis ko, wydawało mi się, że naprawdę w ogóle cię nie do tknął — tak jakby cię nie było w żadnym z tych twoich stanowisk. — Stajesz się bardzo ostra — roześmiałem się. — No, a choćby nawet — powiedziała, przerywając mi ty się tylko śmiałeś, kiedy on rozbijał w drzazgi twojej argumenty. Potem, niedawno, zaczęłam się dziwić: „Jeżeli jego opinie nie są nim, to co j e s t nim?" — Zła gramatyka. Rennie zignorowała mnie. — Wiesz, Jake, co mi przyszło do głowy? Myślę, że ty w ogóle nie istniejesz. Za wiele jest tych twoich „ja". To coś więcej niż tylko maski, które wkładasz i zdejmujesz. Wszyscy mamy maski. Ale ty jesteś ciągle inny, za każdym razem. Ty równoważysz sam siebie. Jesteś niby ktoś ze snu. Nie jesteś słaby i nie jesteś silny. Jesteś nicością. 78 tym momencie wydało mi się właściwe nic nie od powiedzieć. Wydarzyły się dwie rzeczy, Jake — powiedziała Ren nie chłodno. — Po pierwsze, jestem prawie pewna, że zno zaszłam w ciążę; miesiączka spóźnia mi się, już o tydzień, na ogół mam regularnie. Po drugie, zdecydowałam, że nie potrzebuję więcej o tobie myśleć ani się tobą zajmo wać bo ty nie istniejesz. Joe ma nad tobą przewagę. Pewnego dnia w zeszłym tygodniu — ciągnęła dalej — śniło mi się, albo po prostu miałam złudzenie, że w ciągu ostatnich kilku tygodni Joe zaprzyjaźnił się z Diabłem i za bawiał się dyskutując z nim i grając z nim w tenisa, ażeby wypróbować swoją własną siłę. Nie śmiej się. — Nie śmieję się. — Myślałam, że .Joe zaprosił Diabła, ażeby mnie wypró bował również... może dlatego, że ty wspomniałeś wów czas o adwokacie Diabła. Ale ten Diabeł przestra szył mnie, bo nie byłam jeszcze wtedy dość silna, i co dlp Joeego było zabawą, dla mnie było straszną walką. — W tym miejscu Rennie zająknęła się trochę. — Potem, gdy Joe zobaczył, co się dzieje, powiedział mi, że Diabeł był nierzeczywisty i że wypędził z Diabła jego siłę, tak jak mógłby to zrobić Bóg. Potem zapłodnił mnie znowu, tak abym wiedziała, że tylko o n był rzeczywisty, i żebym nie musiała się bać, i tak... Ten dziwaczny pomysł przedstawiała początkowo spokoj nie, lecz w miarę mówienia stawała się coraz bardziej pod niecona — była to rzecz, którą najoczywiściej obmyśliła starannie, aby ukoić ból, jaki sprawiało jej oszukiwanie — aż na końcu jej nowe, pozorne panowanie nad sobą znikło i zalała się łzami. — ...i tak stałam się silna jak on, i silniejsza aniżeli ktoś, kto nawet nie istnieje! Niestety tak nie było. Pogłaskałem ją po włosach. Dzwo niła zębami. — Och, Boże, chciałabym, żeby Joe był tutaj! — krzyk nęła. — Wiesz, Rennie, co by powiedział. Płacz nie należy do 79 rzeczy: wykręcasz się od odpowiedzi. Ta sprawa z Diabler jest zbyt łatwym wyjściem. Pozwala ci pozbyć się mnie po fałszywym pretekstem. — Nie jesteś tak realny jak Joe! On jest dzisiaj tym są mym człowiekiem, którym był wczoraj, przez cały czas. O jest prawdziwy! Na tym polega różnica. Siedziała na ziemi, z głową na kolanach, a ja nadal gła skałem ją po włosach. , — A ja nie jestem prawdziwy — powiedziałem. — Nie! . — A ty? W odpowiedzi poruszyła jak zwykle głową. — Nie wiem. Przypuszczam, że Joe jest dość silny, ażeby zadbać o mnie. Nie obchodzi mnie to. To była bzdura i oboje wiedzieliśmy o tym. Ograniczyłem moje argumenty do głaskania jej włosów, co wprawiało ją w drżenie. Siedzieliśmy w ten sposób około pięciu minut nie mówiąc słowa. Potem Rennie wstała. — Mam nadzieję, Jake, że wiesz, na miłość boską, co wy rządzasz mnie i Joeemu — powiedziała. Milczałem. — Joe jest na tyle realny, że potrafi ci sprostać — stwierdziła. — Jest wystarczająco realny, żeby nam obojgu dać radę. — Nic plus jeden równa się jeden — zgodziłem się chęt nie. Teraz Rennie zacisnęła wargi I potarła nerwowo żołądek. — Zgadza sic — powiedziała. Lecz najbardziej osobliwa rzecz zdarzyła się niedługo potem. Odprowadziliśmy konie do stajni i pojechaliśmy z powrotem do domu, nie mówiąc jednego niepotrzebnego słowa. Było tak, jak gdyby wiele rzeczy balansowało w sta nie delikatnej równowagi — wzmagał to wrażenie gwał towny napływ mroku na całkowicie puste, letnie niebo, z towarzyszącym mu bezszelestnym pędem, niczym pogrą żaniem się w wodzie całej planety — i człowiek czul się przymuszony do ciszy, bo jedno słowo mogło zniszczyć lad 80 aiauiący w kosmosie. Było ciemno, gdy zaparkowaliśmy nrzed mieszkaniem Morganów i odprowadziłem Rennie nrzez strzyżony krótko trawnik pod same drzwi. — Joe jest w domu — powiedziałem, zauważywszy świa tło za przymkniętymi okiennicami dużego pokoju. Usłysza łem, jak Rennie, z tyłu za mną, pociąga nosem, i stwierdzi łem, że musiała popłakiwać po drodze. — Nie uważasz, że lepiej byłoby poczekać z minutę, za nim wejdziesz? Rennie nie odpowiedziała, ale zatrzymała się i staliśmy spokojnie tuż przy drzwiach. Nie miałem ochoty dotykać jej. Przestępowałem leniwie z palców na pięty śpiewając w duchu PepsiColo. na pragnienie. Zauważyłem, że żaluzja w dużym pokoju nie była opuszczona do samego dołu; pas światła spływał na trawę z wysokiej na cal szczeliny ponad parapetem. — Chodź, podpatrzymy go! — szepnąłem porywczo do Rennie. — Chodź, to wspaniałe! Obserwuj zwierzęta w ich naturalnym środowisku. Rennie wyglądała na zaszokowaną. — Po co? — Chcesz powiedzieć, że nigdy nie szpiegujesz ludzi, kie dy są sami? To cudowne! Chodź, bądź przecherą! To najbar dziej nielojalna rzecz, jaką można komukolwiek zrobić. — Budzisz we mnie odrazę, Jake! — syknęła Rennie. — On po prostu czyta! Nie znasz chyba w ogóle Joeego? — A cóż to znaczy? — Ludzie realni wcale nie są inni, idedy są sami. Żad nych masek. To, co w nich widzisz, jest autentyczne. — Gówno. Nikt nie jest autentyczny. Popatrzmy. — Nie. — Ja spojrzę. — Podszedłem na palcach do okna, pochy liłem się i zajrzałem uważnie do pokoju. Natychmiast ski nąłem na Rennie. — Co tam jest? — Chodź tutaj! — Przechera winien nieprzyzwoicie chi chotać: zachichotałem. Niechętnie podeszła do okna i zerknęła spoza mnie do Koniez drogi 81 środka. Obserwowanie osób przekonanych o tym, że są :; me, jest istotnie jedną z największych nikczemności. Joe Morgan, powróciwszy ze spotkania z harcerzami, zamierzał S najwidoczniej trochę poczytać, bo na stole do pracy i na podłodze obok biblioteczki leżały pootwierane książki. Lecz Joe nie czytał. Stał na samym środku ich pustego pokoju, całkowicie ubrany, wykonując zgrabnie wojskowe komen dy: „W tył zwrot! Równaj w prawo! Bacz ność! Spoczni j!" Salutował raźno z wydętymi policz kami i z wyciągniętym językiem, a potem zaczął brykać po całym pokoju, kręcąc się, robiąc piruety, kłaniając się, skacząc i kopiąc. Obserwowałem go z przejęciem, bo nie mogę powiedzieć, że nawet w moich najdziwniejszych mo mentach a kawaler miewa dziwne momenty bywałem lepszy od niego. Rennie drżała od stóp do głów. Ach! Mijając małe lustro na ścianie, Joe napotkał swój wzrok. Co? Hej tam! Podszedł blisko dygając przed samym sobą i przysunął twarz na odległość dwu cali od szkła. „Pan Morgan, prawda? Się masz, panie Morgan. Bujda, ujdabujda. Ooooo beeee sruu." Wykrzywiał się do siebie strojąc groteskowe grymasy, podpychając w górę kąciki oczu, wywijając wargi, nadymając policzki. „Paeje Moogel. Jonig njangnjumpi. Głibli globie glup. Wgligiboo! Tlaki, tlaki, tir." Wetknął sobie okulary głębiej na nos. Czyżby usłyszał jakiś dźwięk? Nie. Podszedł do stolika do pracy i najwi doczniej zabierał się do czytania, plecami do nas. Przedsta wienie było zatem skończone. Lecz jeszcze jeden moment — niestety. Obrócił się lekko, i oto co ujrzeliśmy: z językiem stanowczo wystającym z kącika ust, Joe masturbował swój nos i jednocześnie dłubał w nim. Jestem przekonany, że również pomrukiwał jakąś skoczną melodię w rytm tego za jęcia. Rennie zamknęła oczy i oparła czoło o parapet. Stałem za nią, z dala od świateł dużego pokoju, i gładziłem nieu stannie jej włosy przemawiając do niej łagodnie pozbawio nym słów i gramatyki językiem, którym nauczyła mnie uspokajać konie. g. We wrześniu należało znowu odwiedzić Doktora, We wrześniu należo.lo znowu odwiedzić Doktora. Któregoś ranka, w pierwszym tygodniu miesiąca, pojechałem na Far mę Rewalidacyjną. Ponieważ pogoda była ładna, grupa in nych pacjentów Doktora, starszych kobiet i mężczyzn, za żywała świeżego powietrza siedząc wzdłuż ganku w fote lach na kółkach albo w starodawnych, trzcinowych krze słach. Jak zwykle, przywitali mnie nieco podejrzliwymi spojrzeniami; goście wszelkiego rodzaju, zwłaszcza w moim wieku, rzadko pojawiali się na farmie i nie byli witani ser decznie. Lekceważąc ich kamienne spojrzenia, wszedłem do środka, aby złożyć wyrazy uszanowania pani Dockey, sekretarcepielęgniarce. Zastałem ja rozmawiającą z samym Doktorem. — Dzień dobry, Horner — rozpromienił się Doktor. — Dzień dobry, panie Doktorze. Dzień dobry pani. Ta wielka, zmaskulinizowana kobieta skinęła głową nie mówiąc nic — taki ma zwyczaj — a Doktor kazał mi zacze kać na siebie w Gabinecie Rehabilitacji i Konsultacji, który razem z jadalnią, kuchnią, pokojem przyjęć, łazienką i Ga binetem Zabiegowym składał się na pierwsze piętro stare go, drewnianego domu. Na górze usunięto ścianki rozdzie lające dawne sypialnie, aby utworzyć dwie duże sale sy pialne, jedna dla kobiet, drugą dla mężczyzn. Również Doktor miał na górze swoją małą sypialnię i były tam jesz cze oprócz tego dwie łazienki. Nie miałem wówczas pojęcia, gdzie spała pani Dockey i czy w ogóle spała na farmie. Była to najbardziej zamknięta w sobie kobieta. 83 Po raz pierwszy spotkałem Doktora przez przypadek — szczęśliwy przypadek — rano 17 marca 1951 roku, w tym, co uchodzi za hale główną dworca kolejowego Pensylwania w Baltimore. Było to następnego dnia po moich dwudzie stych ósmych urodzinach; siedziałem na jednej z dworco wych ławek, z walizką obok. Byłem w niezwykłym stanie: nie mogłem się ruszać. Poprzedniego dnia wymeldowałem się z pokoju, który zajmowałem w hotelu należącym do uniwersytetu. Mieszkałem tam od września poprzedniego roku, kiedy to bez specjalnej ochoty, aspirując do stopnia akademickiego, postanowiłem zdobyć ten stopień, co zapla nowałem na czerwiec przyszłego roku. Lecz 16 marca, w dzień urodzin, mając za sobą zdany eg zamin ustny, a przed sobą nawet nie rozpoczętą pracę pise mną, zapakowałem walizkę, opuściłem pokój i postanowi łem gdzieś pojechać. Nauczony nie interesować się zbytnio przyczynami i życiorysami, przypisuję ów krok zwykłemu urodzinowemu przygnębieniu, które jest fenomenem zna nym takiej ilości ludzi, że nie rna potrzeby wyjaśniać go bliżej. Powiedzmy sobie, że urodzinowe przygnębienie uprzytomniło mi, iż nie mam żadnego wystarczająco prze konującego powodu, ażeby przez chwilę dłużej robić którą kolwiek z tych rzeczy, jakie robiłem do godziny siódmej wieczorem 16 marca 1951 roku. W kieszeni miałem trzydzie ści dolarów i trochę drobnych: po spakowaniu walizki we zwałem taksówkę, pojechałem na dworzec Pensylwania i stanąłem w kolejce po bilet. — Słucham? — powiedział bileter, gdy przyszła moja kolej. — Ach, to wyda się panu teatralne — powiedziałem z pewnym zażenowaniem — ale mam trzydzieści dolarów czy coś koło tego i chciałbym gdzieś pojechać. Czy mógłby mi pan polecić kilka miejsc, do których można by się stąd udać za, powiedzmy, dwadzieścia dolarów? Mężczyzna nie okazał zdziwienia moją prośbą. Obdarzył mnie wyrozumiałym, choć niesympatycznym spojrzeniem i zajrzał do jakichś tablic. — Może pan pojechać do Cincinnati, Ohio — oświad 84 ,z„lt Może pan pojechać do Crestline, Ohio. I — popatrz my dale; — może pan pojechać do Dayton, Ohio. Albo do Limy Ohio. To miłe miasto. Kilku krewnych mojej żony mieszka w Limie, Ohio. Chce pan tam pojechać? — Cincinnati, Ohio — powtórzyłem bez przekonania. — Crestline, Ohio; Dayton, Ohio; Lima, Ohio. Bardzo panu dziękuj6 Zastanowię się i przyjdę. Odszedłem od okienka i usiadłem na jednej z ławek na środku hali dworcowej, aby się zastanowić. I tam po pro stu zabrakło mi motywów, i byłem jak samochód, któremu zabrakło benzyny. Nie istniał powód, aby jechać do Cin cinnati, Ohio. Nie istniał powód, aby jechać do Crestline, Ohio. Albo do Dayton, Ohio; albo do Limy, Ohio. Nie ist niał również powód, aby wracać do pokoju hotelowego, i prawdę powiedziawszy, aby udawać się dokądkolwiek. Nie istniał powód, aby robić cokolwiek. Moje oczy, jak Winckelmann mało trafnie powiedział o oczach posągów greckich, były niewidzące, wpatrzone w wieczność, sztyw no utkwione w ostateczności; w takich przypadkach nie ma powodu, aby robić cokolwiek — nawet zmieniać ognisko wą oczu. Być może dlatego posągi stoją spokojnie. Choro ba, na którą zapadłem, to cosmopsis, kosmiczne spojrzenie. Gdy ktoś na nią zapadnie, zostaje porażony niczym ropu cha, której zaświeci w oczy pełnym światłem latarka my śliwego, tyle że przy cosmopsis nie ma myśliwego i nie ma szybkiejręki, która skróciłaby ów moment — jest je dynie światło. Krótkowzroczne zwierzęta wokół mnie wchodziły i wy chodziły pośpiesznie przez drzwi wiodące na perony; po ciągi przyjeżdżały i odjeżdżały. Kobiety, dzieci, handlarze, żołnierze i bagażowi spieszyli poprzez halę ku swoim na tychmiastowym przeznaczeniom, a ja nieruchomo siedzia łem na ławce. Po chwili Cincinnati, Crestline, Dayton i Li ma pierzchły z mego umysłu, a ich miejsce zostało zajęte przez testowy wzorzec mojej świadomości, PepsiCola na pragnienie, zaintonowany niby ciche proroctwo. Lecz i to niebawem umknęło w próżnię i nic nie pojawiło się w za mian. 85 Jeżeli wyglądasz jak włóczęga, trudno zajmować ci dwor cową ławkę przez całą noc, nawet na ruchliwym dworcu, lecz jeśli jesteś w miarę dobrze ubrany, masz obok siebie walizkę i siedzisz wyprostowany — policjanci ani stróże dworcowi nie zaczepią cię. Siedziałem w tym samym miej scu, w tej samej pozycji, kiedy następnego ranka słońce zaświeciło w ponure dworcowe okna, i z charakteru moje go przypadku wnoszę, iż mógłbym siedzieć tak w nieskoń czoność, lecz chyba koło dziewiątej niski, elegancki facet, mniej więcej pięćdziesięcioletni, zatrzymał się przede rnną i popatrzył mi wprost w oczy. Był to pełen godności, eie mnooki i łysy Murzyn, miał siwe wąsy i schludne, dobrze dopasowane do wąsów tweedowe ubranie. Fakt, że pod jego spojrzeniem nie poruszyłem nawet źrenicami, dobrze wska zuje na mój stan, bo normalnie jest prawie niemożliwe, abym odwzajemnił spojrzenie kogoś obcego. — Czy nie siedział pan tutaj, tak jak teraz, ostatniej nocy? — zapytał ostro. Nie odpowiedziałem. Podszedł bliżej, pochylił swoją twarz ku mojej i poruszał podniesionym pal cem tam i z powrotem jakieś dwa cale od moich oczu. Ale moje oczy pozostały nieruchome. Cofnął się, popatrzył na mnie krytycznie i potem nagle strzelił palcami tuż przy końcu mojego nosa. Mrugnąłem niechcący, głowa jednak nie odskoczyła mi do tylu. — Ach — powiedział i przyjrzał się mi znowu. — Czy często się to panu zdarza, młody człowieku? Może z powodu raźnej pewności jego głosu odpowiedź „me" wezbrała we mnie jak czkawka. I gdy tylko rozmyśl cie ugryzłem się w język z niedawnej analizy nie wyni kało, iżby były powody, aby mu w ogóle odpowiadać, prze konałem się, że od tego momentu sztucznie przedłużałem to, co było autentycznym fizycznym bezwładem. Jest rze czą nie do pomyślenia nie wybierać w ogóle; to, co robiłem przedtem, było niedziałaniem z wyboru, skoro znajdowa łem się w bezruchu, kiedy wynikła sytuacja. Teraz jednak że było trudniej — jak gdyby zaistniało „więcej wybo ru" — ugryźć się w język aniżeli wykrakać z siebie coś, co wypełniło mi usta, więc po upływie chwili powiedziałem: Nie. Potem, oczywiście, trans został przerwany. Byłem zakło potany i wstałem szybko i sztywno, by odejść. — Dokąd pan pójdzie? •— zapytał z uśmiechem mój egza minator. — Co? — popatrzyłem na niego krzywo. — O, myślę, że złapię autobus do domu. Do zobaczenia. — Niech pan zaczeka. — Głos miał łagodny, lecz wład czy. Zatrzymałem się. — Nie napije pan się ze mną kawy? Jestem lekarzem i chciałbym pomówić z panem o pańskim przypadku. — To nie jest żaden „przypadek" — powiedziałem nie zręcznie. — Po prostu siedziałem przez minutę czy coś koło tego. — Nie. Widziałem tu pana wczorajszego wieczoru o dzie siątej, kiedy przyjechałem z Nowego Jorku — powiedział Doktor. — Siedział pan w tej samej pozycji. Był pan spa raliżowany, prawda? Roześmiałem się krótko. — Dobrze, jeśli chce pan tak to nazwać, ale naprawdę nic mi nie jest. Nie wiem, co mi się stało. — Naturalnie, pan nie wie, ale ja wiem. Moja specjal ność to rozmaite rodzaje fizycznego bezwładu. Ma pan szczę ście, że przechodziłem tędy dziś rano. — Och, pan nie rozumie... — Przecież ja uwolniłem pana od tego — powiedział we soło. — Proszę. — Wyjął z kieszeni monetę pięćdziesięcio centową i wręczył mi ją. Przyjąłem, zanim się zorientowa łem, co robię. — Nie mogę wejść do tamtego bufetu. Niech pan przyniesie dwie kawy, siądziemy tu na chwilę i zade cydujemy, co robić. — Nie, proszę posłuchać, ja... — Dlaczego nie? — roześmiał się. — Niech pan już idzie. Zaczekam tutaj. Rzeczywiście, dlaczego nie? — Mam własne pieniądze — zaprotestowałem słabo, zwracając mu monetę, lecz odprawił mnie machnięciem rę ki i zapalił cygaro. 87 — Niech się pan śpieszy — rozkazał łagodnie znad cyga ra. — I nie?h się pan porusza szybko, bo inaczej utknie pan znowu. Niech pan nie myśli o niczym poza kawą, o którą prosiłem. — W porządku. — Odwróciłem się i ruszyłem z godnością do bufetu, tuż przy hali dworcowej. — Szybko! — roześmiał się za mną Doktor. Poderwałem się i odruchowo przyspieszyłem kroku. Podczas oczekiwania na kawę próbowałem odczuć zacie kawienie moim inwalidztwem i moim wybawcą, bo wyda wało się rzeczą właściwą, abym je odczuwał, lecz byłem zbyt zmęczony na ciele i umyśle, aby się interesować czym kolwiek. Nie chcę sugerować, że mój stan był nieprzyje mny — na samym początku było mi nawet dość przyjemnie, a w późniejszej fazie czułem się jak w narkozie — tylko że wyczerpujący, tak jak zbyt długi sen jest wyczerpujący. Miałem tę samą niechęć do otrząśnięcia go z siebie, jaką się ma, gdy przespawszy całą dobę trzeba w końcu wyjść z łóż ka. Rzeczywiście, tak jak Doktor ostrzegał to właśnie wte dy, nie znając nazwiska mego dobroczyńcy, zacząłem my śleć o nim przez duże D, popadniecie w bezruch przy ladzie z kawa byłoby wyjątkowo łatwe: czułem, że umysł już za czyna mi sztywnieć, gdy stanowcze: „Trzydzieści centów, proszę" — sprzedawcy pobudziło mnie na powrót do dzia łania. Całe szczęście, ponieważ Doktor nie mógłby wejść do bufetu dla białych, aby mi pomóc. Zapłaciłem sprzedawcy i zabrałem papierowe kubki z kawą na ławkę. — Dobrze — powiedział Doktor. — Niech pan siada. Zawahałem się. Stałem dokładnie na wprost niego. — Tutaj! — roześmiał się. — Z tej strony! Jest pan jak przysłowiowy osioł pomiędzy owsem a sianem! Usiadłem, gdzie mi kazał, i zaczęliśmy pić kawę. Oczeki wałem pytań dotyczących mej osoby, lecz Doktor mnie zig norował. — Dziękuję .za kawę — powiedziałem niepewnie. Przez moment patrzył na mnie beznamiętnie, jak gdybym był mil cząca dotychczas papugą, która wyrzuciła z siebie nagle 88 bzdurę, po czym ponownie skierował swoją uwagę na na stacji. Muszę jeszcze załatwić parę telefonów, zanim złapie my autobus — obwieścił nie patrząc na mnie. — Nie potrwa to długo. Byłem ciekaw, czy tkwiłby pan jeszcze tutaj do chwili mojego wyjazdu z miasta. Co pan rozumie przez „złapiemy autobus"? — Musi pan pojechać na moją farmę... na moją Farmę Rewalidacyjną, niedaleko Wicomico... na dzień czy dwa... na obserwację — wyjaśnił chłodno. — Nie ma pan nic in nego do roboty, prawda? No, przypuszczam, że powinienem wrócić na uniwer sytet. Jestem studentem. — Och — zachichotał. — Równie dobrze można o tym za pomnieć przez chwilę. Może pan wrócić za kilka dni, jeżeli pan chce. — Wie pan, myślę, że musi pan niewłaściwie rozumieć to, co się niedawno ze mną działo. Nie jestem paralitykiem. To po prostu głupstwo, naprawdę. Wyjaśnię to panu, jeśli chce pan posłuchać. — Nie, niech pan sobie głowy nie zawraca. Nie chcę pana obrazić, ale rzeczy, o których pan myśli, że są ważne, praw dopodobnie nie są w ogóle istotne. Nie jestem nigdy szcze gólnie ciekaw historii moich pacjentów. Prawdę mówiąc, raczej ich nie wysłuchuje. Przysparzają tylko zamętu. Nie jest przecież istotne, co było powodem. — Roześmiał się szeroko. — Moja farma jest pod tym względem jak klasztor, nigdy nie troszczę się, dlaczego moi pacjenci do mnie przy szli. Niech pan zapomni o przyczynach; nie jestem psycho analitykiem. — Ale o to właśnie mi chodzi, panie Doktorze — wyja śniłem, śmiejąc się z zażenowaniem. — Fizycznie nic mi nie dolega. — Z wyjątkiem tego, że nie mógł pan się ruszać — po wiedział Doktor. — Jak się pan nazywa? — Jacob Homer. Kończyłem studia na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa... 89 — Ach, ach — przerwał. — Bez życiorysów, Jacob. — Dokończył kawę i podniósł się. — Chodźmy już, złapiemy taksówkę. Weź walizkę. — O, niech pan zaczeka! — Słucham? j Szukałem wyrazów protestu: rzecz była absurdalna. — To jest absurd. — Tak? ! Wahałem się, mrugałem, zwilżałem wargi. — Myśl! Myśl! — powiedział Doktor szorstko. Mój umysł pracował jak silnik samochodu, kiedy sprzęgło nie jest włączone. Nie było odpowiedzi. — Tak, ja... czy jest pan pewien, że to w porządku? — Nie miałem pojęcia, co oznaczało moje pytanie. Doktor wydał krótki, ironiczny dźwięk coś w rodzaju „Uf!" i odwrócił się. Potrząsnąłem głową — świadom jed. nocześnie, że obserwuję swoje działanie z zakłopotaniem — chwyciłem walizkę i podążyłem za nim, w kierunku sznura taksówek stojących przy krawężniku. Tak rozpoczęło się moje przymierze z Doktorem. Zatrzymał się najpierw przed magazynem na North Howard Street, gdzie zamówił dwa fotele na kółkach, trzy pary kuł i jeszcze jakiś aparat, potem przed sklepem farmaceutycz nym na South Paca Street, gdzie również dokonał kilku za mówień. Następnie udaliśmy się na stację autobusową przy zbiegu ulic Howard i Redwood i wsiedliśmy do autobusu jadącego na Wschodnie Wybrzeże. Furgonetka typu „Mer kury", należąca do Doktora, była zaparkowana na stacji autobusowej w Wicomico. Doktor pojechał najpierw w kie runku małej osady Vineland oddalonej około trzy mile od Wicomico, potem skręcił w szosę boczną i w końcu wjechał na polna drogę wiodącą do Farmy Rewalidacyjnej, starego, lecz świeżo odmalowanego na biało, drewnianego domu, stojącego pośród kilku dębów na pagórku, nad jakąś rzecz ką. Pacjenci na ganku, starzy mężczyźni i stare kobiety, powitali Doktora zrzędliwym entuzjazmem, a on odwzajem nił ich pozdrowienia. Na mnie spoglądali z jawną podejrzli wością, o ile nie z wrogością, lecz Doktor nie wyjaśnił im 90 mojej obecności. Właściwie mnie samemu trudno byłoby ją wyjaśnić. Zostałem przedstawiony muskularnej pani Dockey, po czym zaprowadzono mnie do Gabinetu Rehabilitacji i Kon sultacji na pierwszą wizytę. Czekałem sam w tym czystym, prawie pustym pokoju, nie wyglądającym szpitalnie — po prostu pusty, pomalowany na biało pokój na farmie — a po tem przyszedł Doktor i usiadł naprzeciwko mnie. Przy wdział biały lekarski fartuch i sprawiał wrażenie osoby całkowicie oficjalnej i kompetentnej. . Kilka rzeczy wyjaśnię bardzo szybko, Jacob — po wiedział pochylając się do przodu, ręce opierając na kola nach i w przerwach pomiędzy zdaniami przesuwając cy garo z jednego kącika ust w drugi. — Przeznaczeniem far my, jak możesz zauważyć, jest leczenie paralityków. Więk szość moich pacjentów to ludzie starsi, z czego nie musisz jednak wnosić, że prowadzę dom starców. To nie jest dom starców. Być może, zauważyłeś, kiedy przyjechaliśmy, że moi pacjenci mnie lubią. Zdarzało się kilka razy, że z takich czy innych powodów uważałem za słuszne zmienić lokali zacje farmy. Raz znajdowała się ona niedaleko Troy, w sta nie Nowy Jork; innym razem w pobliżu Fond du Lać, w Wisconsin; jeszcze innym razem koło Biloxi, w Missisipi. Byliśmy także w innych miejscach. Prawie wszyscy pacjen ci, których tu mam, są u mnie przynajmniej od czasu prze nosin do Fond du Lać, i gdybym musiał przenieść się jutro do Helena w Montanie czy do Far Rockaway, większość z nich poszłaby za mną, i to nie dlatego, że nie mają gdzie iść. Ale nie sądż; że odwzajemniam ich miłość. Są dla mnie po prostu mniej lub bardziej interesującymi przypadkami bezwładu, na który wypracowuję rozmaite terapie. Tobie to mówię, im nie, ponieważ w twoim przypadku, ta informa cja jest nieszkodliwa. I tak nie sposób, abyś wiedział, czy cokolwiek, co powiedziałem czy powiem, jest prawdą czy tylko częścią ogólnej terapii, którą przygotowałem dla cie bie. Nie możesz nawet powiedzieć, czy twoje wątpliwości w tej materii są faktycznie wątpieniem, czy jedynie częścią twego leczenia: dostęp do prawdy, Jacob, czy nawet prze 91 konanie, że taka rzecz istnieje, są same w sobie terapeu tyczne albo antyterapeutyczne, zależnie od przypadku. Real ność twojego przypadku jako taka to wszystko, czego mo ! żesz być pewien. — Tak, panie Doktorze. — Dlaczego to powiedziałeś? — zapytał Doktor. — Powiedziałem co? — „Tak, panie Doktorze." Dlaczego powiedziałeś: „Tak, panie Doktorze"? — O... po prostu uznałem to, co pan przedtem powie dział. — Uznałeś prawdę tego, co powiedziałem, czy tylko sam fakt, że to powiedziałem? — No — denerwowałem się i wahałem. — Nie wiem, pa nie Doktorze. — Nie wiesz, czy powiedzieć, że uznałeś prawdziwość moich oświadczeń, gdy w istocie tego nie zrobiłeś, czy po wiedzieć, że po prostu uznałeś, że coś powiedziałem, ryzy : kując urażenie mnie sugestią, że w niczym się tu ze mną nie zgadzasz. Co? — O, w pewnych punktach się zgadzam — zapewni łem go. — W których punktach? Których wypowiedzi? — Nie wiem... przypuszczam... — pośpiesznie usiłowałem sobie przypomnieć choć jedną rzecz, którą powiedział. Przez minutę obserwował obojętnie moje męki. a potem mówił dalej, jakby żadnej przerwy nie było. — Agapoterapia, terapia dewocyjna, jest często skuteczna dla starszych pacjentów — powiedział. — Jedną z rzeczy przywracających im możliwość ruchów jest kult jakiejś osoby, lekarza albo innego rodzaju urzędnika. Pozwala im to nie naruszać obowiązku posłuszeństwa. Z tego powodu l zmieniam od czasu do czasu adres farmy, nawet jeżeli inne j okoliczności tego nie wymagają. Decyzja udania się za mną robi pacjentom dobrze. Agapoterapia jest jedną małą tera : pią pośród wielu — niektóre są symultaniczne, niektóre sukcesywne — stosowanych wobec pacjentów. Nie ma na : wet dwóch pacjentów, którzy podlegaliby temu samemu 02 rozkładowi terapii, bo nie ma dwu osób sparaliżowanych ur ten sam sposób. Autorzy podręczników medycznych — do dał z pewnym lekceważeniem — jak zresztą wszyscy, do chodzą do uogólnień jedynie drogą ignorowania dostatecz nie pokaźnej ilości rzeczy szczegółowych. Mówią o paraliżu i o leczeniu paralityków tak, jak gdyby ktoś przeczytał naj pierw podręcznik, a potem zgodnie z wszystkimi regułami ulegał paraliżowi. Nie ma takiej rzeczy jak paraliż, Ja cob. Jest jedynie sparaliżowany Jacob Homer. I ja nie leczę paraliżu: opracowuję terapie, aby John Doe czy Jacob Homer, zależnie od przypadku, mogli odzyskać ru chy. Oto dlaczego nie słucham cię, gdy mówisz, że nie je steś sparaliżowany tak jak tamci ludzie na ganku. Ja nie leczę twojego paraliżu: ja leczę sparaliżowanego ciebie. Pro szę, nie mów: „Tak, panie Doktorze." Impuls przytaknięcia jest prawie nie do opanowania, lecz udało ml się siedzieć cicho i nawet nie kiwnąć głową. — Myślę, że nie jest z tobą najlepiej. Przypuszczam, że nie wiesz, ile miejsc siedzących liczy stadion miejski w Cle veland? — Co? Doktor nie roześmiał się, — Sugerujesz, że moje pytanie jest absurdalne, mimo iż nie masz podstaw, by wiedzieć, czy jest takie, czy nie — z pewnością usłyszałeś i zrozumiałeś, co powiedziałem. Chcesz prawdopodobnie odwlec moment, w którym się prze konam, że nie znasz liczby miejsc siedzących na stadio nie miejskim w Cleve!and, bo twoja próżność mogłaby być podrażniona, gdyby pytanie nie było, a nawet gdyby było, absurdalne. Nie ma znaczenia, jakie ono jest. Jacob: pytanie to zadał ci twój lekarz. No więc, czy jest jakiś za sadniczy powód, dla którego stadion w Cleveland nie miał by liczyć siedemdziesięciu pięciu tysięcy czterystu osiem dziesięciu ośmiu miejsc siedzących? — Nie widzę żadnego — roześmiałem się. — Nie udawaj, że cię to bawi. Oczywiście, nie ma. Czy jest jakiś powód, dla którego nie miałby liczyć osiemdzie « 93 sięciu ośmiu tysięcy czterystu siedemdziesięciu pięciu miejsc? — Nie, panie Doktorze. — Rzeczywiście nie. Zatem, z punktu widzenia Rozumu, stadion może liczyć nieomal każdą ilość miejsc siedzących. Logika nie udzieli ci nigdy odpowiedzi na moje pytanie. Jedynie Wiedza o Świecie odp.owie ci na nie. Nie istnieje w ogóle żaden zasadniczy powód, dla którego stadion w Cle veland miałby liczyć dokładnie siedemdziesiąt siedem ty sięcy siedemset miejsc siedzących, ale tak się składa, że tyle liczy. Nie ma w końcu żadnego powodu, dla którego Włochy eie miałyby mieć kształtu kiełbasy zamiast buta, lecz tak się złożyła, że nie mają. Świat jest tym wszystkim, co przypadkowe, a to. co przypad kowe, nie należy do logiki. Jeżeli po prostu nie wiesz, ile ludzi może siedzieć na stadionie miejskim w Cleveland, to nie masz realnych powodów, aby wybierać taką czy inną liczbę, zakładając, że w ogóle możesz dokonywać wyboru — rozumiesz? Ale jeżeli posiadasz trochę Wiedzy o Świecie, to możesz powiedzieć: „siedemdziesiąt siedem tysięcy, siedem set", jak zrobiłem to właśnie ja. Żaden wybór nie wchodzi w grę. — No dobrze — powiedziałem — ale w dalszym ciągu należy wybierać, czy w ogóle odpowiedzieć na pytanie, czy nie, albo czy udzielić prawidłowej odpowiedzi, jeżeli się ją zna, nie sądzi pan? Spokojny wzrok Doktora powiedział mi, że moje pytanie było głupawe, chociaż mnie wydawało się całkiem rozsądne. — Jedna z rzeczy, które musisz zrobić — powiedział oschle — to kupić egzemplarz Almanachu Światowego, wy danie z roku 1951, i zacząć go skrupulatnie studiować. To jest pomyślane jako ćwiczenie, które będziesz musiał wy konywać starannie, być może przez wiele lat. Terapia Informacją należy do tych terapii, które zastosujemy od razu. Potrząsnąłem głową i zachichotałem radośnie. — Czy wszyscy pańscy pacjenci, Doktorze, uczą się na pamięć Almanachu Światowego? 94 jylogłem równie dobrze nie odzywać się. Pani Dockey wskaże ci łóżko — powiedział Doktor obierając się do wyjścia. — Porozmawiamy znowu nieba m — Przy drzwiach zatrzymał się i dodał: — Jeden czy dwóch starszych mężczyzn może próbować spoufalać się tobą wieczorem w sypialni. Są oni w trakcie Terapii Sek sualnej, a wydawało mi się pożądane i stosowne zasugero wać w ich przypadkach związki homoseksualne raczej niż keteroseksualne. Ale jeśli nie jesteś przyzwyczajony do ta kich rzeczy, to, wydaje mi się, nie powinieneś odpowiadać na ich zaloty. Twoje życie winno być możliwie najmniej skomplikowane, przynajmniej przez jakiś czas. Odpraw ich uprzejmie, a zajmą się sobą. Niewiele mogłem odpowiedzieć. Po chwili pani Dockey wskazała mi moje łóżko w sypialni mężczyzn. Nie zostałem przedstawiony moim współlokatorom ani też nie przedsta wiłem im się sam. Faktycznie choć od tamtej pory pozna łem ich trochę lepiej, podczas owych trzech dni mojego pobytu na farmie nie wymieniliśmy nawet tuzina słów, a jeszcze mniej było homoseksualnych zalotów. Kiedy opusz czałem farmę, cieszyli się zgodnie, że odchodzę. Doktor spędzał ze mną godzinę dwa albo trzy razy dzien nie każdego dnia. Właściwie nie pytał mnie o nic, co doty czyło mojej osoby; nasze rozmowy składały się przeważnie z tyrad potępiających medyczną profesję za jej głupotę w kwestiach paraliżu i stwierdzeń, że mój stan spowodowa ny był defektami charakteru i inteligencji. — Twierdzisz, że w wielu sytuacjach tracisz zdolność do konywania wyboru — powiedział raz. — Ja natomiast twierdzę, że owa niezdolność tkwi w sytuacjach jedynie teo retycznie, wówczas gdy nie ma wybierającego. Gdy poja wia się ktoś konkretny, kto wybiera, jest to nie do pomy ślenia. Zatem, skoro owa niezdolność objawiła się w twoim przypadku, to nie sytuacja tu zawiniła, lecz brak wybiera jącego. Wybierać znaczy istnieć: tak dalece, że jeśli nie wy bierasz, nie istniejesz. Wszystko, co robimy, powinno zmie rzać ku działaniu i dokonywaniu wyboru. Nie ma znacze nia, czy to działanie jest mniej lub bardziej ra°ionalne ani 95 żeli niedziałanie; rzecz polega na tym, że jest jego prze ciwieństwem. — Tak, ale dlaczego ktoś miałby woleć jedno bardziej niż drugie? — zapytałem. — Nie ma żadnego powodu, abyś wolał — powiedział —, i nie ma żadnego powodu, abyś nie wolał. Ktoś jest pacjen tem tylko dlatego, że wybiera stan, z którego jedynie tera pia może go ocucić, a nie dlatego, że jakiś stan jest sam w sobie lepszy od innego. Wszystkie moje terapie będą obec nie miały za cel uświadomienie ci twojego istnienia. Jest obojętne, czy działasz konstruktywnie, a nawet konsekwent nie, tak długo, dopóki działasz. Jest obojętne dla samej sprawy, czy masz charakter godny podziwu, czy nie, tak długo, jak myślisz, że w ogóle masz charakter. — Nie rozumiem, dlaczego miałby pan decydować się na leczenie kogokolwiek, Doktorze — powiedziałem. — To mój interes, nie twój. I tak to wyglądało. Byłem oskarżony, pośrednio lub bez pośrednio, o wszystko, począwszy od intelektualnej nieucz ciwości i próżności, a skończywszy na nieistnieniu. Jeżeli protestowałem, Doktor konstatował, że moje protesty wska zują na wiarę w prawdziwość jego stwierdzeń. Jeżeli mil czałem ze skwaszoną miną, konstatował, że moje skwasze nie wskazuje na wiarę w prawdziwość jego stwierdzeń. — Niech już będzie — powiedziałem w końcu, zrezygno wany. — Wszystko, co pan mówi. jest prawdziwe. Wszystko to jest prawdą. Doktor słuchał spokojnie. — Nie wiesz sam, co mówisz — powiedział. — Prawda taka, j ale ty ja sobie wykoiicypowałeś, nie istnieje. Te oczywiście bezcelowe rozmowy nie stanowiły mojego jedynego zajęcia na farmie. Przed każdym posiłkiem wraz z innymi pacjentami wykonywałem pod kierunkiem pani Dockey rozmaite ćwiczenia gimnastyczne. Dla starszych pacjentów były one zazwyczaj bardzo proste — zwykle skłony głową albo ruchy ramion — chociaż kilku z nich dokonywało rzeczywiście zadziwiających wyczynów: pewien dżentelmen koło siedemdziesiątki doskonale wspinał się po linie, a dwie starsze panie robiły zwinne salta. Każdemu pacjentowi aplikowała pani Dockey odrębny rodzaj ćwi czeń; mnie zalecono specjalnie wykonywanie przez cały P2as jakichś dostrzegalnych ruchów. Gdy nie mogłem robić njc innego, miałem przynajmniej kręcić palcem lub ruszać stopą, na przykład podczas posiłków, kiedy bardziej absor bujące ruchy utrudniałyby jedzenie. Ponadto przykazano mi przez całą noc przewracać się na łóżku z boku na bok: nie takie nierozsądne żądanie, zważywszy, że robiłem to odruchowo, nawet w czasie snu — zwyczaj jeszcze z dzie ciństwa. — Ruch! Ruch! — mówił Doktor, nieomal w uniesieniu. — Musisz być zawsze świadomy ruchu! Istniały specjalne diety, a dla wielu pacjentów były spec jalne lekarstwa. Poznałem rozmaite terapie: Terapię Pokar mową, Terapię Medyczną, Terapię Chirurgiczną, Terapię Dynamiczną, Terapie Informacją, Terapię Konwersacyjną, Terapię Seksualną, Terapię Dewocyjną, Terapię Zajęciową, Terapię Grzechem i Cnotą, Teoterapię i Ateoterapię — a później Mitoterapię, Terapię Filozoficzną, Skryptoterapię i wiele, wiełe innych terapii, stosowanych w różnej kolej ności i w różnych kombinacjach. Dla Doktora wszystko jest terapeutyczne, antyterapeutyczne albo nieistotne. Jest on swego rodzaju superpragmatystą. Przy końcu ostatniego posiedzenia — zapadła decyzja, że mam powrócić tytułem eksperymentu do Baltimore, aby przekonać się, czy i kiedy wystąpi nawrót paraliżu — Do ktor udzielił mi kilku pożegnalnych instrukcji. — W twoim szczególnym przypadku nie byłoby dobrze wierzyć w Boga — powiedział. — Religia jedynie cię przy gnębi. Ale dopóki czegoś nie wypracujemy, nie byłoby źle zająć się jakąś filozofią. Czemu nie miałbyś poczytać Sar trea i stać się egzystencjalistą? To powinno ci służyć, do póki nie znajdziemy czegoś bardziej odpowiedniego dla cie bie. Studiuj Almanach Światowy: będzie to twój brewiarz przez pewien czas. Znajdź sobie jakąś pracę, najlepiej w fa bryce, lecz nie na tyle prostą, żebyś mógł w trakcie jej wy konywania myśleć logicznie; coś, co wymagałoby szeregu Koniec drogi 97 kolejnych działań. Wychodź wieczorami; grywaj w karty. Nie polecałbym na razie kupna telewizora. Jeżeli będzie2 czytał coś poza Almanachem, to polecam jedynie, sztuki teatralne — żadnych powieści czy innej literatury. Gimna stykuj się często. Chodź na długie spacery, lecz zawsze do uprzednio zamierzonego celu, a kiedy już tam dojdzies wracaj jak najszybciej prosto do domu. I wyprowadź się z dotychczasowego mieszkania; skojarzenia z tym, co było nie są dla ciebie zdrowe. Nie żeń się jeszcze ani nie wdawaj się w afery miłosne: jeżeli nie jesteś na tyle odważny, aby korzystać z usług prostytutek, to uprawiaj masturbację od czasu do czasu. Przede wszystkim działaj odruchowo: nie daj się osaczyć przez alternatywy, bo przepadłeś. Za mało rnasz siły. Jeżeli się zdarzy, że alternatywy wystąpią jedna obok drugiej, to wybieraj tę z lewej strony; jeśli będą na stępować po sobie w .czasie, to wybieraj wcześniejszą."Gdy by jedno i drugie nie pomogło, wybieraj tę, która zaczyna się na wcześniejszą literę alfabetu. Są to zasady Lewostron ności, Poprzedzania i Pierwszeństwa Alfabetycznego — są jeszcze inne, równie arbitralne, lecz przydatne. Do widze nia. — Do widzenia, panie Doktorze — powiedziałem, lekko oszołomiony, i przygotowałem się do wyjścia. — Gdybyś miał nowy atak, skontaktuj się ze mną jak najszybciej. Jeśli nic się nie zdarzy, pokaż się za trzy mie siące. Moje usługi kosztować cię będą dziesięć dolarów za wizytę — dzisiejsza wizyta jest bezpłatna. Mam niewielkie zainteresowanie dla twojego przypadku, Jacob, i dla próżni, która stanowi twoje ,,ja". To jest twoja sprawa. Pamię taj, staraj się dużo ruszać przez cały czas. Bądź engage. Wychodź rzeczom naprzeciw. Opuściłem farmę trochę otumaniony i powróciłem auto busem do Baltimore. Tam, z dala od tego wszystkiego, mia łem szansę spróbować przemyśleć moje sądy o Doktorze, o Farmie Rewalidacyjnej, o nie kończącej się liście terapii i o własnym położeniu. Jedna sprawa wydawała się całkiem jasna: Doktor działał poza prawem albo na samej jego kra wędzi. Terapia Seksualna, by wymienić tylko jedną rzecz, 98 l trudem mogłaby być uznana przez Amerykańskie Zrzesze ;e Lekarzy. To niewątpliwie było przyczyną częstych prze prowadzek farmy. Rzucało się również w oczy, że Doktor był dziwakiem.— choć, być może, dziwactwa te dawały ja tieś efekty — i trudno się było nie zastanawiać, czy miał on w ogóle jakiekolwiek uprawnienia do prowadzenia prak tyki lekarskiej. Ponieważ — odsuwając na bok jego racjo nalne spekulacje — różniłem się tak oczywiście od innych •jego pacjentów, mogę przyjąć, że interesował się w jakiś specjalny sposób moim przypadkiem; być może był sfru strowanym psychoanalitykiem. W najgorszym razie był po mieszaniem szarlatana i proroka — kombinacją cech Ojca Divine, Siostry Kenny i Bernarra MacFaddena skądinąd całkiem udanych ludzi, z cechami lekarza dusz i kawiar nianego Freuda — prowadzącym półlegalny dom wypoczyn kowy dla podstarzałych ekscentryków; mimo to niełatwo było wyśmiewać jego narzucającą się siłę, a spostrzeżenia, które czynił, niejednokrotnie trafiały w sedno. Prawdę po wiedziawszy, nie byłem zdolny do wydania takiego czy in nego sądu o nim, o farmie i o jego terapiach. Najbardziej niezwykły Doktor. I chociaż mówiłem sobie, że daję się po prostu wciągnąć do zabawy, przeprowadzi łem się na East Chase Street; znalazłem pracę jako monter na taśmie montażowej w fabryce Chevroleta, na Broening Highway, gdzie obsługiwałem klucz pneumatyczny służący do łączenia resorów z lewą stroną podwozia Cheyroleta. Czytałem Sartrea, lecz miałem trudności z zastosowaniem go w sytuacjach specyficznych. W jaki sposób egzystencja lizm pomagał w decyzji, czy zabrać ze sobą drugie śniada nie do pracy, czy też kupić je w fabrycznym barze? Nie miałem głowy do filozofii. Grałem w pokera z moimi ko legami monterami, chodziłem na spacery, od Chase Street do samego wybrzeża i z powrotem, i oglądałem drugorzędne filmy. Z natury już wcześniej byłem na ogół ateistą, a za kaz dotyczący kobiet niewiele mnie martwił, bo z zasady Imoje życie seksualne było bardzo skromne. Z religijna pasją stosowałem Lewostronność, Poprzedzanie i Pierw szeństwo Alfabetyczne choć niekiedy trudno było mi zde 99 cydować, która z tych dewiz najlepiej odpowiada sytuacji i co kwartał przez następne dwa lata jeździłem po porady na Farmę Rewalidacyjną. Byłoby zbyteczne zastanawiać się dalej, dlaczego przystałem na to osobliwe przymierze, które zbyt często było dla mnie uwłaczające — przypuszczam, że ktoś zainteresowany przyczynami będzie mógł, już od te raz, dowiedzieć się sporo na ten temat. Opuściłem siebie, jak sądzę, gdy siedziałem w Gabinecie Rehabilitacji i Konsultacji, we wrześniu roku 1953, oczeku jąc przybycia Doktora. Tego ranka mój nastrój był niezwy kły; na ogół jestem prawie „bez pogody", w chwili gdy przekraczam próg farmy, i wydaje mi się, że jest to ideal ny stan do przyjmowania porad, lecz tego ranka, mimo iż bez emocji, nie byłem „bez pogody". Byłem oschły i pewny siebie, umysł miałem świeży i — z jakichś powodów — wy ostrzony, i nie odczuwałem żadnego poniżenia. Gdyby za stosować terminologie meteorologiczną, moja pogoda była sec superieur. •— Jak się miewasz ostatnio, Homer? — zapytał układnie Doktor, gdy wszedł do pokoju. — Całkiem dobrze, Doktorze — odparłem raźno. — A pan? • Doktor zajął swoje miejsce, rozstawił kolana i nie odpo wiadając na moje pytanie przyjrzał mi się krytycznie. — Czy zacząłeś już uczyć? — Nie. Zaczynam w przyszłym tygodniu. Dwie grupy gramatyki i dwie stylistyki. — Ach — przemieścił cygaro z jednego kącika ust w dru gi. Całą uwagę poświęcił mojej osobie, a nie temu, co po wiedziałem. — Nie powinieneś uczyć stylistyki. — Nie można robić wszystkiego — powiedziałem pogo dnie, wyciągając nogi pod jego krzesłem i zakładając ręce za głowę. — Znalazłem się w sytuacji: to albo nic, więc wziąłem, co proponowali. — Doktor obserwował pozycję moich nóg i rąk. — Kto jest tym pewnym siebie człowiekiem, z którym się.. 100 zaprzyjaźniłeś? —• zapytał. — Jeden z nauczycieli? Okrop nie pewny siebie! Zaczerwieniłem się: przyszło mi do głowy, że naśladowa łem Joc!ego Morgana. — Dlaczego pan mówi, że naśladuję kogoś? — Tego nie mówiłem — roześmiał się Doktor. — Pytałem jedynie, kto jest tym wpływowym człowiekiem, którego, iak sądzę, musiałeś spotkać? — Nie pański interes, panie Doktorze. — No dobrze. Szkoda, że nie możesz przyjąć tej maniery na stałe — nigdy więcej nie potrzebowałbyś moich usług! Lecz nie jesteś jeszcze dość stabilny duchowo, Jacob. Poza tym nie mógłbjś działać tak jak on, będąc w jego towarzy stwie, prawda? W każdym razie cieszę się widząc, że przy jąłeś jakąś rolę. Uczyniłeś tak, oczywiście, aby przeciwsta wić się mnie: takie typy jak twój przyjaciel nigdy nie po zwoliłyby zawracać sobie głowy jakiemuś dziwakowi z jego podejrzanymi terapiami, prawda? — To prawda, Doktorze — powiedziałem, lecz wskutek jego dociekliwych pytań mój zapał przygasł. — Jest to sygnałem, że jesteś gotowy do Mitoterapii, po nieważ sam już ją praktykujesz, i to terapeutycznie, chociaż o tym nie wiesz. Najlepiej będzie, jeśli zachowasz świado mość tego, co robisz, żebyś nie popsuł wszystkiego ignoran cją. Swego czasu powiedziałem ci, abyś został egzystencjali stą. Czytałeś Sartrea? — Niektóre jego rzeczy. Ale szczerze mówiąc, nie trafiło to do mnie na tyle, abym stał się egzystenjalistą. — Nie? No, trudno, teraz to nie ma znaczenia. Mitotera pia opiera się na dwu założeniach: że ludzka egzystencja poprzedza esencję, jeżeli terminy te znaczą cokolwiek, i że człowiek posiada nie tylko wolność wybierania własnej esencji, ale również wolność zmieniania jej. Są to dobre egzystencjalistyczne przesłanki i nie obchodzi nas, czy są prawdziwe, czy fałszywe. W twoim przypadku są poży teczne. Przeszedł do wyjaśniania Mitoterapii. 101 — W życiu — powiedział — nie ma postaci z istoty swo jej mniej lub bardziej znacznych. Na dobrą sprawę cała lite ratura piękna, literatura biograficzna i większość historio grafii to kłamstwo. Każdy jest z konieczności bohaterem swojej własnej historii życiowej. Hamlet mógłby być opo wiedziany z punktu widzenia Poloniusza i nosić tytuł Trą,. gedia Poloniusza, marszalka dworu Danii. Nie sadzę, żeb; Poloniusz uważał się w czymkolwiek za mniej ważną p stać. Albo przypuśćmy, że jesteś mistrzem ceremonii i mass porozsadzać gości weselnych. Z punktu widzenia panS mło dego on sam jest najważniejszą postacią, inni zaś, nawetj narzeczona, grają role drugoplanowe. Tymczasem z twoi jego punktu widzenia wesele jest małym epizodem w bar. dzo interesującej historii twojego życia, a pan młody i narzeczona są postaciami epizodycznymi. Ty wybrałeś od grywanie roli postaci drugoplanowej: może być dla ciebie przyjemne udawanie kogoś mniej znacznego, aniżeli — o czym wiesz — naprawdę jesteś, podobnie jak robi to Ody seusz, kiedy przebiera się za świniopasa. I każdy z ludzi ze branych na weselu widzi siebie jako bardzo ważną postać, która zniża się jedynie do tego, że jest świadkiem owego spektaklu. W tym sensie literatura piękna nie jest kłam stwem, lecz prawdziwym ukazaniem zniekształceń, jakich każdy dokonuje w życiu. I nie tylko jesteśmy bohaterami naszych własnych histo rii życiowych; jesteśmy także tymi, którzy je wymyślają i obdarzają innych ludzi cechami charakterów drugoplano wych. Ale ponieważ historia czyjegoś życia nie jest z za sady jedną tylko historią, która posiadałaby spoistą fabułę, musimy nieustannie przemyśliwać od nowa, jakiego rodza ju bohaterami jesteśmy, a także, jakiego rodzaju poślednie role inni ludzie mają odgrywać. Jeśli jakiś człowiek mani festuje siebie dzień po dniu, ciągle, jako tę samą niemal po stać, to dlatego, że albo nie ma w ogóle wyobraźni, jak aktor zdolny do grania jednej tylko roli, albo dlatego, że ma wyobraźnię tak rozległą, że każdą poszczególną sytuacje ze swego życia widzi jako epizod w jakiejś wielkiej, wszech ogarniającej fabule i może tak zniekształcać sytuacje, że 102 en sam typ bohatera nadaje się do nich wszystkich. To jednak zdarza się wyjątkowo. : Tego rodzaju rozdzielanie ról jest tworzeniem mitów j gdy odbywa się ono świadomie czy też nieświadomie w ce lu ochrony twojego ja albo przydania mu wielkości — a odbywa się prawdopodobnie w tym celu przez cały czas — staje się Mitoterapia. Tutaj tkwi istota rzeczy: bezwład, ja kiego doświadczyłeś wówczas na dworcu, jest możliwy tyl jcO u osoby, która z takiego czy innego powodu przestała uczestniczyć w Mitoterapii. Wtedy na ławce nie byłeś ani pierwsze ani drugoplanową postacią: nie byłeś w ogóle żadną postacią. A skoro raz to się już stało, jest konieczne, abym ci wyjaśnił coś, co inni pojmują bez wyjaśnień. To jakby uczyć paralityka na nowo chodzić. Wiele kryzysów w życiu ludzi bierze się stąd, że przy brana przez nich w jednej sytuacji, czy też w kilku sytua cjach, rola bohatera nie pasuje do jakiejś nowej sytuacji, albo — w rezultacie to to samo — stąd, że ludzie ci nie mają na tyle wyobraźni, by zdeformować nową sytuację tak, żeby pasowała do starej roli. Zdarza, się to rodzicom, na przykład, gdy dorastają ich dzieci, i kochankom, kiedy je dno zaczyna nie lubić drugiego. Gdy nowa sytuacja jest za poważna na to, żeby ją zlekceważyć, a nie potrafią zna leźć maski, w której mogliby tej sytuacji stawić czoło, mo gą stać się schizofrenikami — ostatnia maska — albo po prostu rozbitkami. Wszystkie kwestie dotyczące człowieka jako zwartej całości uwzględniają powyższe rozumowanie, bowiem ciągłość osobowości polega na wierności scenariu szowi, który się samemu sobie napisało. Powiedziałem ci, że jesteś zbyt rozchwiany, aby odgry wać jakąś jedną rolę przez cały czas — masz również za mało wyobraźni — więc byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś kryzysy te mógł witać odpowiednio częstym zmienianiem scenariusza. Powinno się to odbywać naturalnie; ważne jest, abyś wiedział, co robisz, żeby nie dać się zaskoczyć bez scenariusza albo ze złyrn scenariuszem w danej sytuacji. Na przykład, zrobiłeś całkiem dobrze jak na początkujące go, wchodząc tu przed chwilą z taką pewnością siebie, pra 103 wie arogancją, i przypisując mi rolę szarlatana. Ale mu sisz być zdolny zmieniać maski natychmiast, jeżeli w taki czy inny sposób potrafię maskę, w której wkroczyłeś, uczy nić nieodpowiednią. Być może — sugeruję pierwszą z brze gu możliwość — mógłbyś o mnie pomyśleć jako o Rozum nym Starym Mentorze, kimś w rodzaju Machiavellicznego Nestora dajmy na to, a o sobie jako o Nie Wtajemniczonym, Lecz Obiecującym Młodym Pupilu, młodym Aleksandrze, który pewnego dnia wszystkie te nauki wcieli w życie i da leko prześcignie mistrza. Czy chwytasz myśl przewodnią? Albo — to budzi opory, choć może być przydatne jako ostat nia deska ratunku — jako o Milcząco Oburzonym Młodym Człowieku, który toleruje bredzenie Leciwego Dziwaka, ale opuszcza ten dom nie skażony nim. Nazywam to wyjście budzącym opory, bo gdybyś z niego skorzystał, uniemożli wiłbyś sobie poznanie wielu rzeczy, których jeszcze się nie nauczyłeś. Jest wyjątkowo ważne, abyś nauczył się przywdziewać te maski szczerze. Nie myśl, że poza nimi coś się kryje: ego znaczy j a, a ja znaczy ego, a ego jest z definicji maską. Gdzie nie ma ego — to ty na ławce — nie ma j a. Jeżeli czasami masz uczucie, że twoja maska jest nieszcze ra — okropne słowo! — to wyłącznie dlatego, że dwie ma ski kłócą się ze sobą Nie wolno przywdziewać dwu naraz. Staje się to źródłem konfliktu, a konflikt między maskami, podobnie jak nieobecność masek, jest przyczyną bezwładu. Im mocniej możesz dramatyzować własną sytuację i im ostrzej potrafisz określać swoją rolę i wszystkie cudze role, tym jesteś bezpieczniejszy. W Mitoterapii przeznaczonej dla paralityków nie ma znaczenia, jaka jest twoja rola, większa czy mniejsza, dopóki jest jasno określona, choć z natury rzeczy będzie ona zawsze większa. Powiedz teraz coś. Nie mogłem. — Powiedz coś! — rozkazał Doktor. — Rusz się! Przyj mij jakaś rolę! Na gwałt usiłowałem coś wymyślić, lecz nie mogłem. — Niech cię diabli! — krzyknął Doktor. Kopnął swoje 104 do tyłu i skoczył na mnie, zrzucając mnie na podło gę i tłukąc mocno. — Hej! — wrzasnąłem, całkowicie zaskoczony jego ata jciem. — Niech pan przestanie! Co u licha! — szamotałem się z nim i będąc zarówno większy, jak silniejszy niż on, vkrótce zrzuciłem go z siebie. Staliśmy obserwując się ostrożnie i dysząc z wysiłku. — Niech pan uważa z tym! — powiedziałem wojowni czo. — Założę się, że gdybym zechciał, mógłbym przyspo rzyć panu poważnych zmartwień! — Coś nie w porządku? — zapytała pani Dockey wsuwa jąc głowę do pokoju. Nie chciałbym bić się z nią. " —• Nie, jeszcze nie — roześmiał się Doktor otrzepując białe spodnie na kolanach. — Mała Terapia Pięściarska dla Jacoba Homera. Nie ma kłopotu. — Zamknęła drzwi. — Będziemy rozmawiać dalej? — zapytał z błyskiem w oczach. — Dzielnie mówiłeś o przysporzeniu mi zmar twień. Lecz nie miałem już nastroju, by brnąć dalej w całą tę śmieszną bzdurę. Miałem dosyć starego wariata na ten kwartał. — A może masz dosyć starego dziwaka na dzisiaj, co? — Co pomyślałby szeryf Wicomico o tej farmie? — mruknąłem niezadowolony. — Przypuśćmy, że policja wpa dłaby tu i zainteresowała się Terapią Seksualną? Moje groźby nie wzruszały Doktora. — Czy zamierzasz ich nasłać? — zapytał wesoło. — Myśli pan, że nie mógłbym? — Nie mam pojęcia — powiedział, nadal niewzruszony. — Próbuje mnie pan ośmielić? Pytanie to, dla jakichś powodów, najwidoczniej oburzyło go; popatrzył na mnie ostro. — W istocie, chyba nie — powiedział nagle. — Wierzę, że jesteś do tego zdolny. Przykro mi, że moje postępowa nie, mające przywrócić ci możliwość ruchów, rozgniewało cię. Robiłem to w dobrej wierze. Byłeś znowu sparaliżo wany, wiesz o tym. — Gówno! — wykpiłem go. — Pan i pański paraliż! 105 — Masz dosyć na dzisiaj, Homer! — powiedział Dok, tor. Teraz i on był zły. — Wynoś się! Mam nadzieję, że zostaniesz sparaliżowany, gdy będziesz wracał do domu sa mochodem, jadąc sześćdziesiąt mil na godzinę. — Podniósł głos. — Wynoś się stąd, ty przeklęty kretynie! Jego wyraźnie szczery gniew natychmiast zgasił mój, któ ry po pierwszym wybuchu był, oczywiście, tylko nową ma ską. — Przepraszam, panie Doktorze — powiedziałem. — Nie stracę więcej panowania nad sobą. Wymieniliśmy uśmiechy. — Dlaczego nie? — roześmiał, się. Tracenie panowania nad sobą w pewnych sytuacjach może być dla ciebie tera peutyczne i przyjemne zarazem. — Ponownie zapalił cygaro upuszczone na podłogę w czasie naszej szamotaniny. — Dwie interesujące rzeczy zostały zademonstrowane podczas ostatnich kilku minut, Horner. Nie mogę ci o nich powie dzieć aż do następnej wizyty. Do widzenia tymczasem. Nie zapomnij zapłacić pani Dockey. Wyszedł szybko z pokoju, jak zwykle spokojny, a kilka minut później i ja wyszedłem: Trochę Wstrząśnięty, Lecz Pewny Swojej Siły. 7. Taniec seksu: jeżeli nie macie innych powodów, aby zachłysnąć się akurat Taniec seksu; jeżeli nie macie innych powodów, aby za chłysnąć się akurat Freudem, to cóż może być bardziej uro czego niż przekonanie, że cały ten wodewil, jakim jest świat, ten zupełnie oszałamiający cyrk historii, to tylko radosne pląsy kopulacji? Ze dyktatorzy palą Żydów, a biznesmeni głosują na republikanów, że sternicy prowadzą statki, a da my grają w brydża, że dziewczęta studiują gramatykę, a chłopcy nauki techniczne — wszyscy z nakazu Fallusa, Władcy Absolutnego? Kiedy pojawia się ten wywołujący niepokój nastrój do uogólniania, to czy może być coś bar dziej kojącego aniżeli stwierdzenie, iż ów naturalny pęd ludzkości, mały biedny c o i t u s, stanowi wyłączną przy czynę powstawania miast i klasztorów, paragrafów i poe matów, związków zawodowych i uniwersytetów, że inspi ruje taktykę staczania bitew, metafizykę, hydrobiologię i lekkoatletykę? Któż nie odczuwałby radości oświadczając jakiemuś ekstragalaktycznemu turyście: „Na naszej plane •ie, proszę pana, samice kopulują z samcami. Co więcej, ko pulowanie sprawia im przyjemność. Ale z rozmaitych przy czyn nie mogą tego robić, kiedy im się podoba, gdzie im się podoba i z kim im się podoba. Stąd cała ta bieganina, którą pan widzi. Stąd świat?"1 Terapeutyczna koncepcja! Lekcje rozpoczęły się siódmego września. Dzień był po godny i świeży jak białe, nakrochmalone bluzki uczennic, które wmaszerowały do klasy i niespokojnie zajęły miej sca. Stojąc za pulpitem punktualnie o ósmej, w świeżo wy 107 prasowanym garniturze i z gładko ogolonymi policzkami, poczułem na ich widok, tej lawiny seksu odurzającego i wyszorowanego na różowo, rozchichotanego i wilgotnego, że nozdrza rozszerzają mi się jak ogierowi. Ugięły się pode mną kolana i dziko ziewnąłem. Również chłopcy — szczupli, silni, prężni i gładko ogoleni — drżeli pobudzeni samą bli skością młodych piersi i pośladków, twardych jak niedoj rzałe gruszki. Pierwszego dnia po wakacjach seks unosi się w klasie zupełnie jak ozon w powietrzu po burzy, i wszy scy to wyczuwali, nawet jeśli nie zdawali sobie z tego spra wy: słodkie małe istoty wierciły się na swoich miejscach i nerwowo obciągały spódniczki, zakrywając białe kolana; aroganccy młodzieńcy rozsiadali się niedbale i przelotnymi gestami gładzili przystrzyżone na jeża włosy; skrzyżowałem ręce na piersiach, zaciskając jednocześnie posiadła, i oparł szy się o pulpit pozwoliłem, aby jego krawędź zetknęła sią z moim rozporkiem i podziałała na mnie uspokajająco. Wczesne, pogodne ranki bywają erotycznymi chwilami, po czątek roku szkolnego jest erotycznym sezonem; w takie dni wypada jedynie przytaknąć Freudowi, nic więcej. Patrzyliśmy na siebie, wzajemnie się oceniając, po czym zwięźle i po profesorsku powiedziałem: — Nazywani się Jacob Horner, będę dyżurował w pokoju numer dwadzieścia siedem, zaraz obok. Godziny dyżurów wypisane są na drzwiach. Podałem listę potrzebnych skryptów i omówiłem pro gram; tyle miałem do powiedzenia, na ten dzień i tak wy starczająco wiele. Moja szkolarska oschłość i ich skupiona uwaga zapisali moje nazwisko i numer gabinetu z takim namaszczeniem, jakbym im udostępnił Klucz do Tajemnicy były w sposób tak oczywisty udane — wiedzieliśmy dosko nale, że bawimy się w szkołę — że dalsze prowadzenie za jęć wydawało się po prostu niedorzecznością. Do takiej ma sy kuszących piersi i rozkosznych pośladków mimowolnie tęskniły ręce; pragnienie, aby porzucić tę ceremonialną grę i załatwić wszystkie te wspaniałe dziewczyny zaraz, w kla sie, narzucało się z siłą wręcz przerażającą. Jakaż zapano wałaby ogólnonarodowa konsternacja, gdyby pewnego wrze 108 śniowego ranka każdy młody nauczyciel w kraju zawołał: Chłopcy, do diabła z tym nonsensem! Bierzmy je!" Swoją drogą, kojąca myśl! — To wszystko na dzisiaj. Kupcie książki i następnym razem zabierzemy się do pracy. Dla celów diagnostycznych zaczniemy od testu na ortografię. Diagnostycznych, rzeczywiście! Setka wyrazów podykto wanych dostatecznie szybko, by przez jakiś czas nie podno sili głów znad kartek, a ja bym rnógł z tego wysokiego miejsca za katedrą postawić — ku radości mego serca — diagnozę każdej cząsteczce kobiecości w tym pomieszczeniu błogosławione niech będą amerykańskie szkoły podstawo we, w których małe dziewczynki siadają zwykle w pierw szych ławkach!. Napatrzywszy się w ten sposób do woli, mógłbym potem, być może, prowadzić dalej lekcję. Bo tak jak człowiek musi się przyzwyczaić do umeblowania w swo im pokoju, żeby mógł później swobodnie oddawać się lek turze, tak samo żeby się móc skupić na trzeźwych zasadach gramatyki angielskiej, należało najpierw przywyknąć do takiej obfitości dziewczęcych wdzięków. Czterokrotnie w ciągu tego dnia powtarzałem owe rytu alne uwagi — o ósmej i o dziewiątej rano, i potem o dru giej i o trzeciej po południu. W przerwie, rozsiadłszy się niedbale w gabinecie, upajałem się wspaniałą erekcją i pa trzyłem okiem właściciela na paradę tych młodych, kuszą cych kształtów odbywającą się przed moimi drzwiami. Po nieważ nie miałem lepszego zajęcia, zacząłem snuć leniwe marzenia o władzy absolutnej, władzy, jaką mieli Neron i Kaligula na przykład, która pozwoliłaby mi zniewalać tłumy szkolnych dziewcząt, gorących i uległych. Lubieżne profesorskie marzenia! Ale o godzinie czwartej, gdy upłynął pierwszy dzień mo jej pracy, tak dalece zatraciłem się w owym tańcu seksu, że dosłownie zacząłem odczuwać ból. Cisnąłem pustą teczkę do samochodu i pojechałem przez całe miasto, prosto do szkoły średniej, w której uczyła panna Peggy Rankin; po krótkich poszukiwaniach zderzyłemsię z nią,gdy wycho dziła z pokoju nauczycielskiego. 108 l — Chodźmy! — powiedziałem nagląco. — Muszę natych miast z tobą porozmawiać! Poznała mnie, zaczerwieniła się i zaczęła protestować. — Chodźmy! — wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. — Tutaj nie mogę ci powiedzieć, jakie to ważne! — Wziąłem ją pod rękę i zręcznie wyprowadziłem na zewnątrz. — O co chodzi, Jake? Dokąd mnie prowadzisz? — Dokąd sobie życzysz — odparłem, otwierając przed nią drzwi samochodu. — Na miłość boską, Jake, ty mnie po prostu znowu pod rywasz? — zapytała z niedowierzaniem. — Co ma oznaczać to po prostu? Nie ma w tym nic „po prostu", dziewczyno. — Zaraz się okaże! To fantastyczne! Za kogo ty mnie bierzesz, u licha? li Nacisnąłem pedał gazu. . — Jedziemy do ciebie czy do mnie? M — Do mnie! — odparła z furią. — I to tak szybko, jak tylko można! Nigdy w życiu nie spotkałam takiego potwora jak ty! Jesteś po prostu potworem! — Nie jestem po prostu potworem, Peggy. Jestem mię dzy innymi potworem. — Jesteś niewiarygodnym chamem! Tym właśnie jesteś. Kompletnym chamem! Jesteś tak pochłonięty sobą, że nie masz odrobiny szacunku dla kogokolwiek innego! Skręć tu taj w lewo. Skręciłem w lewo. — Czwarty dom po prawej stronie. Tak, tutaj. Zaparkowałem. — Spójrz na mnie teraz, Jake. Popatrz na mnie! — krzyknęła. — Nie widzisz, że jestem taką samą ludzką isto tą jak i ty? Jak w ogóle masz odwagę spojrzeć mi w oczy po tym, co było? Byłabym zdziwiona, gdybyś był na tyle bezczelny, żeby przyjść choćby tylko po to, by mnie prze prosić, ale to... — Słuchaj, Peggy — powiedziałem ostro. — Mówisz, że cię nie szanuję. Czy dlatego, że nie zajmowałem się pra wieniem ci pochlebstw w Ocean City albo przepraszaniem 110 cię. potem, czy dlatego, że nie zadzwoniłem wczoraj, żeby urnówić się. na dzisiaj? Oczywiście, że dlatego! Myślisz, że o co mi chodzi? jsjie masz w sobie cienia zwykłej kurtuazji, nawet zwykłej uprzejmości! Jestem... jestem zdumiona! Nie jesteś w ogóle mężczyzną. — Wyjaśnię ci to raz na zawsze — powiedziałem uroczy ście. •— Wydawało mi się, że jesteś wystarczająco dorosła, żeby rzeczy zrozumiałe samo przez się rozumieć bez wyja śnień. — Do czego znowu zmierzasz? — Obawiam się, że przeceniłem cię, Peggy — oświadczy łem. — Kiedy cię poznałem, myślałem, że okażesz się wspa niałą kobietą, bo takie było moje pierwsze wrażenie. Ale muszę ci powiedzieć, że okazałaś się w stu procentach po spolita. Zaniemówiła. — Czy nie rozumiesz — uśmiechałem się, gdy jednocze śnie bolały mnie jądra — że prawdopodobnie seks obchodzi mnie mniej aniżeli wszystkich tych mężczyzn, których przedtem spotkałaś? — Och, mój Boże! — Naturalnie, sprawia mi przyjemność, tak jak sprawia mi przyjemność posiadanie większych pieniędzy, ale dla seksu nie mam ochoty plątać się w żadne głupstwa. — Nawet cienia zwykłego szacunku dla kobiecej god ności! — O to właśnie chodzi — powiedziałem trzeźwo. — Zwy kły szacunek, zwykła kurtuazja, zwykle to, zwykłe tamto. Dodaj to wszystko razem i otrzymasz pospolity stosunek. Nie wydaje mi się, abyś była moim ideałem dziewczyny, Peggy, chociaż gotów byłem przysiąc, że nim jesteś. Mój ideał dziewczyny nie pragnie zwykłego szacunku; domaga się niezwykłego szacunku, a to oznacza stosunki, w których obie strony nie okazują sobie żadnych specjalnych wzglę dów. — Nie wierzę ci — powiedziała Peggy, przerażona i zmartwiona zarazem. 111 — Wobec tego przeczysz sama sobie — powiedziałem spo kojnie. — Nie rozumiesz, że wszystkie te pochlebstwa i ta rycerskość — cały ten teatr, jaki mężczyźni odgrywają przed kobietami — to właśnie nic innego, tylko brak sza cunku? Każde kłamstwo jest brakiem szacunku, a stosunki oparte na tego rodzaju nonsensach są fałszywe. Rycerskość to fikcja, którą wymyślili mężczyźni, którzy nie chcą za wracać sobie głowy traktowaniem kobiet na serio. Z chwilą gdy mężczyzna i kobieta akceptują tę fikcję, przestają uwa żać się wzajemnie za indywidualne istoty ludzkie: przyjmu ją fałsz w całości, aby nie myśleć o partnerze. Co, natural nie, jest całkiem użyteczne, jeżeli jedyną rzeczą, której się pragnie, jest seks. Mogę ci także powiedzieć, Peggy, teraz, kiedy jest już za późno, że jesteś jedyną kobietą, którą ośmieliłem się potraktować z szacunkiem i zupełnie poważ nie, może na swój własny sposób, ale tak właśnie traktuję samego siebie. Bez kłamstw, bez mitomanii, bez taryfy ul gowej, bez hipokryzji. Tylko taki stosunek z kobietą może •mnie obchodzić, i to zarówno w kategoriach horyzontalnych, jak wertykalnych. Peggy wybuchnęła nerwowym śmiechem. — Nie powinnaś się z tego śmiać, Peggy — powiedzia łem grobowym tonem. — O mój Boże! — śmiała się nadal. — O Boże! Odwróciłem się znad kierownicy i bardzo starannie wy mierzyłem jej policzek. Uderzyła tyłem głowy o szybę, po czym natychmiast rozpłakała się. — Jak widzisz, nadal traktuję cię poważnie — powie działem. — Och! — Postaraj się zrozumieć, Peggy, że nie obchodzi mnie wyłącznie spanie z kobietami. Mogę się bez te go obejść. Ale nie pozwolę, aby Najcenniejsze Wartości, któ rym hołduję, ciskano mi w twarz. Nie jestem mężczyzną, który bije kobiety. Do diabła z kobietami. Pragnę jedynie takiej istoty ludzkiej rodzaju żeńskiego, którą mógłbym traktować równie poważnie jak samego siebie. Jeżeli cię 112 to nie obchodzi, wyjdź, .ale nieśmiej się z jedynego męż czyzny w twoim życiu, który potraktował cię serio. — Jake, na miłość boską! zaszlochała znowu Peggy obejmując mnie za kolana. — Jakże szpetne moralnie jest wnętrze kobiety! poklepałem ją po głowie. — Nasze społeczeństwo doprowadziło do tego, że szcze rość brzmi jak największa hipokryzja. — Jake? — Słucham. ponieważ straciła letnią opaleniznę, jej czerwone oczy wydawały się bardziej czerwone aniżeli w lipcu. — Umrę, jeżeli powiesz, że jest za późno, pogładziłem ją po włosach. — Uderzyłem cię, prawda? Nie ma nic bardziej rycer skiego. — Dzięki Bogu, że tak zrobiłeś! — Zbadała w lusterku czerwoną plamę na policzku. — Chciałabym, aby to nigdy nie zeszło. — Wiesz, Peggy, ja naprawdę chciałem po prostu od wieźć cię do domu — zaryzykowałem z uśmiechem, — Kie dy będę cię mógł zobaczyć? Była całkowicie oszołomiona. v — Jake? — Co takiego? — Och, Jake, teraz! Chodź ze mną teraz na górę. Pozdrowiłem w myślach Josepha Morgana, ii mio mae stro, a także dr. Freuda, sprawcę owego kosmicznego zamę tu, i wraz z panną Peggy wbiegliśmy lekko do jej mieszka nia. Jakie to było pas de detix, co za entrechatl Wyszedłem stamtąd obiecując rozmaite wielkie rzeczy, którymi bynaj mniej nie miałem ochoty zawracać sobie głowy. Jeżeli się zważy, iż spisałem się tak doskonale owego po południa z panną Rankin, to należałoby raczej żałować, że do zapadnięcia zmroku i do mojej pierwszej naprawdę po tajemnej wizyty u Rennie nie miałem ochoty być Koniec drogi 113 Joe Morganem czy jakimkolwiek innym rodzajem tancerza. Nie miałem, nigdy wygórowanych potrzeb seksualnych. Je żeli .chodzi o mnie, to przerwy pomiędzy kobietami były zazwyczaj długie i nie odczuwałem normalnie żadnych za burzeń obchodząc się bez stosunków seksualnych. Stan pod niecenia erotycznego, jakiego doświadczyłem przez większą część owego pierwszego dnia pracy w szkole, pojawiał się nieomal tak rzadko jak moje manie i prawie tak samo łatwo dawał się rozproszyć. Po jednej zabawie miałem dosyć i by łem tak beznamiętny jak wykastrowane zwierzę. Przypuszczam jednak, że Rennie znalazła mnie w nieco innym stanie w wieczór naszego pierwszego cudzołóstwa, krótko po tym, jak podglądaliśmy wspaniałe wyczyny Joe ego — sama energia, niezbędna do tego, by być kochankiem z temperamentem, istnieje we mnie, choć nie zawsze — bo kiedy do niej pojechałem, nie byłem ani znudzony, ani zmę czony, ani smutny, ani podniecony, ani zuchwały, ani szczę śliwy: byłem po prostu łagodnym zwierzęciem. Sytuacja wyjściowa była czymś w rodzaju paradygmatu założonej z góry nieuchronności. Trzy dni po tym, jak pod glądaliśmy go w dużym pokoju przez szparę w żaluzji, Joe pojechał do Waszyngtonu, aby w Bibliotece Kongresu ze brać materiały do swojej dysertacji, i przed wyjazdem po prosił mnie, bym w czasie jego nieobecności dotrzymywał Rennie towarzystwa. Prośba bardzo w jego stylu. Pojecha łem zatem do niej i spędziłem popołudnie na zabawie z chłopcami. Nie było to konieczne, ale również w żaden oczywisty sposób nie było kompromitujące. Rennie, zupeł nie mimochodem, powiedziała, żebym został na kolacji, wo bec czego zostałem, chociaż równie dobrze mogłem zjeść, jak zazwyczaj, w restauracji. Prawie nie rozmawialiśmy ze sobą. Rennie powiedziała raz: „Bez Joeego czuję się za gubiona", na co nie mogłem wymyślić żadnej właściwej od powiedzi chyba i dlatego, iż nie byłem pewien, jakiego stop nia dosłowności sięgała powyższa konstatacja. Po kolacji z własnej woli asystowałem przy kąpieli chłopców, opowie działem im bajkę do poduszki i życzyłem dobrej nocy. Mo głem się potem wynieść, i fakt, że zostałem, aby wspólnie 114 z Rennie wypić drinka, nie da się z pewnością wytłuma czyć jednoznacznie. Zwracaliśmy się do siebie sporadycznie ; bezosobowo — milczeliśmy niemal przez cały czas, lecz milczenie nie było niczym niezwykłym ani dokuczliwym, kiedy przebywało się z Rennie — i naprawdę bardzo nie wiele pamiętam z naszej rozmowy poza tym, że Rennie •wspominała, iż jest zmęczona, i że podziękowała mi za po ftioc przy dzieciach. Chciałbym tu wykazać, że we wszystkim, co się wówczas odbywało, nie było żadnego otwartego działania, żadnego czynu ani słowa, które niedwuznacznie wskazywałyby na erotyczną żądzę u którejkolwiek ze stron. Naturalnie, wy pada mi przyznać, że Rennie była atrakcyjna tego dnia. Z całego jej zachowania przebijało wyczerpanie: w miarę upływu czasu jej ruchy stawały się coraz cięższe i powol niejsze, przypominając ruchy robotnika, który przepraco wał dwie zmiany pod rząd; wieczorem siedziała już prawie bez ruchu i często przymykała oczy na dobre pół minuty, a potem szeroko je otwierała, ciężko przy tyrn wzdychając. Wszystko to podobało mi się, ale raczej abstrakcyjnie, i ja kiekolwiek nachodzące mnie ciągoty seksualne były także, mniej lub więcej, abstrakcyjne. Niewiele mówiliśmy o Joe em, a o tym, co obejrzeliśmy przez okno, nie padło nawet jedno słowo. Potem, około pół do dziesiątej, Rennie powiedziała: „We zmę prysznic i idę spać", na co ja odparłem: „W porządku." Aby dojść do łazienki, musiała przejść przez mały przedpo kój obok dużego pokoju, a ja, chcąc zabrać kurtkę, również musiałem udać się do tego przedpokoju, gdzie znajdowała się wmurowana w ścianę szafa na garderobę. Nie należy się chyba zatem specjalnie dziwić, że wstaliśmy z krzeseł w tyrn samym momencie i razem udaliśmy się do przedpokoju. Kiedy z progu łazienki odwróciła się na chwilę w moją stronę, to czy ktoś ośmieliłby się stanowczo stwierdzić, że nie po to, byśmy sobie powiedzieli dobranoc? Tak sio jed nak stało, że zanim każde z nas poszło swoją własną droga, objęliśmy się, zamiast życzyć sobie dobrej nocy — ale je stem pewien, że nawet zwolnione zdjęcia filmowe nie po 115 kazałyby, które z nas wykonało pierwszy ruch — i stało się dalej choć nie powiedziałbym, iż w konsekwencji tak, że. nasze oddzielne drogi zaprowadziły nas do wspólnego łóżka. Gdybyśmy w owej chwili mogli myśleć świadomie o pierwszych krokach — jaz pewnością świadomie nie my ślałem — to nie wątpię, że musielibyśmy przyjąć oboje, iż pierwsze kroki zostały poczynione bez wzglądu na to, które z nas się do tego przyczyniło. Wspominam o tym, ponieważ ma to związek z komentarzami, jakimi ludzie nader często opatrują swoje zachowanie w sytuacjach, które po pewnym czasie przysparzają im wyrzutów sumienia. Można obserwo wać niebo od rana do północy albo analizować spektrum przechodząc od podczerwieni do ultrafioletu i mimo to trud no jest wskazać palcem punkt, w którym dokonuje się ja kościowa zmiana; nikt nie potrafi powiedzieć: „To dokład nie tutaj zmierzch zaczyna być nocą", albo że w tym miej scu błękit przechodzi w fiolet, czy, dla odmiany, niewinność w winę. Można w ten sposób brnąć bardzo daleko w sy tuację, nie znajdując słowa czy też gestu, które można by zręcznie obarczyć wstępną odpowiedzialnością — można za brnąć tak daleko, żeby się nagle przekonać, iż zmiana już się dokonała, stała się historią, i od tego momentu brnie się jeszcze dalej w poczuciu zapóżnienia i nieuchronności, w które niezupełnie się wierzy, lecz których z jakichś przy czyn nie ma się ochoty kwestionować. Mógłbym przejrzyście zilustrować powyższy fenomen przykładem, który mam akurat pod ręką, i dotrzeć tą drogą do istoty rzeczy — a nawet jeśli nie tak daleko, to przynaj mniej do momentu, w którym przyprawienie rogów Joeemu Morganowi było ponad wszelkie wątpliwości dokonanym faktem — ale delikatność, do której często się odwołuję, nie pozwala mi. Spędziliśmy z Rennie burzliwą noc, bez słów, pełną za to turlań, wygibasów, trzesionek i tym po dobnych, dostatecznie podniecającą, by chciało się ją prze żyć, lecz zbyt nudną do opisywania; ze względu na sąsia dów wyszedłem przed świtem. Nie bez przyczyny opowiadam tak skromnie o. naszym cudzołóstwie: cała ta historia nie posiadała dla mnie zad 116 znaczenia. Nie mam pojęcia, o czym myślała Ren — jej charakterystyczna małomówność zainteresowała dopiero potem — ale wiem, że ja miałem w głowie pustkę. Tym razem to nie był przypadek „braku pogody"; j nastrój można scharakteryzować jako mieszaninę po czątkowo abstrakcyjnego, a później już konkretnego pożą dania i określonej, choć umiarkowanej, męskiej ciekawości; innymi słowy, najpierw chciałem kopulować, a dopiero po te m chciałem kopulować z Rennie, i na dodatek pragnąłem się dowiedzieć nie tylko, „jaka ona jest w łóżku", lecz rów nież jaki rodzaj intymnej więzi w tym momencie nie myślę o więzi seksualnej zadzierzgnie się między nami po tej wspólnej nocy. Chociaż nie mam instynktu stadnego i rzad ko bywam bardzo towarzyski, mogę niekiedy odczuwać wyjątkową nawet ciekawość wobec jednej czy dwu osób. I to było wszystko. Innych uczuć, oprócz wyżej wspo mnianych, ledwie uświadomionych, trudno byłoby mi się w sobie doszukać. Rennie jako partnerka do łóżka, na mój powszedni gust nieco zbyt atletyczna, więcej niż zaspokoiła moje erotyczne wymagania, tak zwykłe, jak i te bardziej indywidualne, natomiast nurtująca mnie ciekawość została zaspokojona faktem, że może być zaspokajana w miarę upływu czasu. Mego udziału w tym zdarzeniu nie mogę nazwać czymś nieuzasadnionym, w sensie, że nie posiada łem motywów — wiedziałem, dlaczego brnę w tę sytua cję — ale mógłbym go nazwać w sensie węższym jeśli nie w szerszym — niezamierzonym i całkowicie bezrefleksyj nym. Jacob Horner, który popełnił cudzołóstwo, nie wy przedzał myślami swojej żądzy. Następnego dnia, pamiętając o poleceniach Doktora, po grążyłem się całkowicie w lekturze kilku tomów dramatów, które wypożyczyłem z biblioteki szkolnej, a o historii z Ren nie nie pomyślałem nawet przez chwilę. Była nieważna, bez znaczenia, i jeśli chodzi o mnie, bez konsekwencji. Nie zda rzało mi się czytać za często, lecz kiedy już zabierałem się do książek, pochłaniałem je żarłocznie; przez kolejne cztery dni prawie nie wychodziłem z pokoju, opuszczałem go tylko po to, aby coś zjeść, i przeczytałem siedem tomów sztuk 117 dramatycznych — w Sumie około siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu sztuk. Dzień, który nastąpił po tej obfitej lekturze, był pierwszym dniem roku szkolnego, dniem opi. sywanym w niniejszym rozdziale, i wydaje mi się, że to dzięki uwolnieniu od ostrej diety zastępczych przeżyć do starczonych przez dramaty, a nie dzięki przygodzie z Ren nie pięć dni wcześniej, znalazłem się w stanie tego nie zwykłego podniecenia erotycznego. Wieczorem, po kolacji, czułem się podle, nawet bardzo podle, i pozostawiony samemu sobie, zagrzebany w wygod nym odrętwieniu, bujałem się w fotelu aż do czasu pójścia do łóżka. Inercja, której w owej chwili doświadczałem, róż ni się zarówno od „nastrojów bez pogody", jak i od bez władu, któremu uległem swego czasu na dworcu Pensyl wania — jest w niej coś łagodnie euforycznego: mój umysł, nie będąc pustyni ani nieruchomym, przestaje niemal pra cować, a leniwy bieg uciekających myśli osnuwa się wokół czegoś w rodzaju wszechprzenikającej, kosmicznej świado mości, niemal dotykalnej i słyszalnej, którą mogę przy równać jedynie do słów „Czuję tchnienie innych planet" z Drugiego kwartetu smyczkowego Schbnberga, albo, mniej ezoterycznie, choć chyba nie mniej trafnie, do odgłosów atmosfery słyszalnych w radio, gdy potencjometr ustawiony jest na maksimum. Jest to stan, z którego mcgę się wydo być wysiłkiem woli, ale mimo to zazwyczaj pozwalam mu trwać. Stało się jednak tak samo jak w przypadku mojej lipcowej euforii: zadzwoniła Rennie i ponownie znalazłem? się w rzeczywistości. — Jake, myślę, że będzie lepiej, jak tu przyjedziesz — powiedziała. — Muszę się z tobą zobaczyć. — Dobrze. — Nie odczuwałem żadnych wzruszeń; w związku z tym zaproszeniem, poza tą specyficzną, niezbyt j naglącą ciekawością, o której wspomniałem przedtem. Kiedy? — Teraz. Joe jest z harcerzami na zbiórce. — Dobrze. Nader łatwo doszedłem do wniosku, że zanosi się na poi lerowanie rogów, które, tak czy owak, przyprawiliśmy już j 118 " l joeemu; gdy jechałem do Morganów, próbowałem bez prze konania pocieszyć się ironią losu, która sprawiła, że Joe był tej chwili na zbiórce harcerskiej. To jednak nie działało. Prawdę mówiąc, byłem nieco rozdrażniony, choć erotycznie zupełnie spokojny; czułem się podle i konwencjonalnie, chciałem się czuć konwencjonalnie i nie miałem chęci my śleć o sobie. Być może dlatego po raz pierwszy, odkąd po znałem Morganów, doznałem raptownego, zdumiewającego poczucia winy. Zaraz potem odczułem cały ciężar tej winy, która pora ziła mnie niczym szok, obezwładniła mięśnie twarzy, spra wiła, że straciłem panowanie nad kierownicą i poczułem mdłości. Spociły mi się dłonie i czoło. Cóż ja, na Boga, uczy niłem? Byłem przerażony. Czy naprawdę Jacob Horner zdradza człowieka, którego może uważać za swojego jedy nego przyjaciela, a potem, jakby tego było mało, ukrywa przed nim swój występek? Ogarnęła mnie trwoga, jakiej nie zaznałem w życiu. Co więcej, moja trwoga byia nie uświadomiona: nie byłem świadom, iż obserwuję Jacoba Homera osaczonego przez trwogę. Gdybym był, zobaczył bym z pewnością twarz bardzo podobną do oblicza Lao koona. Nagłe i przytłaczające odczucie owego brzemienia winy zmiażdżyło mnie. Chciałem, zawrócić albo, lepiej, jechać dalej, opuścić Maryland i nigdy już nie wracać. Było to nowe doznanie, lecz nie miałem siły ani odwagi, ani charak teru, aby się nim zainteresować, tak jak to dzieje się za zwyczaj, kiedy nawiedzają mnie rzadkie chwile intensyw nych doznań. Z drugiej strony, byłem zbyt roztrzęsiony, aby uciekać. Zaparkowałem przed domem Rennie i po chwili wszedłem do środka. Nie miałem pojęcia, co robić, Z pewnością nie byłem zdolny do recydywy. Drzwi otworzyła mi Rennie, blada jak trup. Kiedy zoba czyła, że to ja, próbowała coś powiedzieć, lecz nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa i zalała się łzami. — Co się stało, Rennie? — ująłem ją za ramiona i był bym ja objął tylko po to, by uspokoić nas oboje, lecz od skoczyła przerażona i opadła na krzesło. Intensywność obu 119 rżenia w jej odruchu powiększyła moje mdłości: się zimnym potem, kolana ugięły się pode mną i gotów by, łem zwymiotować. — Hennie, to niewiarygodne! — krzyknąłem. Spojrzała na .mnie, nadal niezdolna do powiedzenia czegokolwiek, a mnie łzy napłynęły do oczu. Musiałem usiąść. —• Boże, słabo mi! — powiedziałem. Ogrom krzywdy, jaką wyrządziłem Joeemu, był zbyt bolesny, by go znieść, On sam nigdy nie wydawał mi się lepszy ani silniejszy niż w tej chwili, kiedy przebywał ze swoimi harcerzami. •— Co ja sobie wyobrażałe m? Gdzie, u diabła, byłem? Rennie przymknęła oczy i pokiwała głową w obie strony. Po chwili uspokoiła się trochę i otarła oczy wierzchem dłoni. — Co zrobimy, Jake? —r Czy on już wie? Potrząsnęła przecząco głową przyciskając dłoń do czoła. — Pracował bardzo ciężko w Waszyngtonie, żeby mieć dosyć materiałów na dłuższy czas, a kiedy wrócił do do mu — ścisnęło ją w gardle — był dla mnie tak serdeczny jak nigdy przedtem. Chciałam umrzeć. A kiedy jeszcze po myślałam... że nosiłam jego dziecko, kiedy tamto się stało... Zrobiłem się czerwony ze wstydu. — Wiesz, na co się zdobyłam? Poszłam dzisiaj rano do .naszego doktora, żeby przerwać ciążę. Był dla mnie okrop ny. Zna mnie od dziecka i strasznie się zdenerwował, i po wiedział, że powinnam się wstydzić. — O Boże! — Potem okazało się, że niepotrzebnie do niego chodziłam. Dzisiaj po południu zaczęłam krwawić. Nie byłam, wcale w ciąży, po prostu menstruacja parę dni się spóźniła. Załamała się znowu. Fakt, że nie była w ciąży, widocznie pogarszał w jakiś sposób istniejący stan rzeczy. — Czy powiesz Joeemu? — zapytałem. — Nie wiem — odparła głucho. — Nie wyobrażam sobie, żebym mu mogła nigdy nie powiedzieć; Boże, ostatnia rzecz, którą .wolno nam zrobić, .to ukrywać cokolwiek przed sobą! Te pięć dni to był" koszmar!Przez cały czas musiałam 120 wesołą i swobodną. Przysięgam, nie zabiłam się tylko dlatego, że to byłoby dalszym oszukiwaniem, Joeego. — Jak on może to przyjąć? — Pojęcia nie mam! To okropna rzecz. Mogę go sobie vyobrazic, jak robi wszystko: może się roześmiać, a może zastrzelić nas oboje. Nie wiem, co by zrobił, i to jest naj gorsze, bo żadnemu z nas nigdy się nie śniło, że może coś takiego uczynić drugiemu! Uważasz, że powinnam mu po wiedzieć? — Nie wiem — odparłem, lecz tak byłem przytłoczony poczuciem winy, że sarna rnyśl o tym przeraziła mnie. — Boisz się go? — spytała Rennie. Całe szczęście, że zadała to pytanie, bo chociaż pogarda W jej głosie ledwo dawała się wyczuć — w gruncie rzeczy ona bała się również — była to jednak pogarda całkowita, być może największa, jaką jeden człowiek może okazać drugiemu. Natychmiast odzyskałem równowagę. — Boję się gwałtu — powiedziałem. — Boję się zawsze jakiegokolwiek gwałtu, nawet gwałtownych uczuć. Ale mu sisz zrozumieć, że kiedy w grę wchodzą rzeczy istotne, nie kiwnę nawet palcem, żeby uniknąć gwałtu. Lęk to nie to samo co tchórzliwość. Jeśli wolę, żebyś nie mówiła nic Joeemu, to dlatego, że boję się możliwości gwałtu, ale ni gdy nie powiem słowa, aby cię nakłaniać do milczenia. Na lęk nie ma lekarstwa, ale tchórzem jest się z wyboru. Tak było naprawdę, przynajmniej w owej chwili wyda wało mi się, że tak jest. Normalnie nie bywam tchórzliwy, chyba że zaskoczy mnie nieoczekiwana sytuacja. Ale teraz było mi słabo, żałośnie słabo: w pierwszym rzędzie dlatego, że poszedłem z Rennie do łóżka, a również dlatego, że nie powiedziałem o tym Joeemu zaraz po fakcie; było mi słabo i przez to, że się bałem, że Joe dowie się o wszyst kim. Z jednej strony bałem się jego rozczarowania, potępie nia i odrazy w stosunku do mnie — z drugiej zaś było mi niedobrze właśnie dlatego, że obawiałem się tych rzeczy, które kiedy indziej zupełnie by mnie nie obchodziły. Mógł bym się wytłumaczyć ze wszystkich słabości z. wyjątkiem tej głównej, a mianowicie, iż tak bezmyślnie zdradziłem 121 Joeego; jedna słabość rodzi inne słabości, podobnie jak je dna siła wyzwala inne siły, lecz dla tej pierwszej, zasadni czej słabości nie ma usprawiedliwienia. Byłem nędznikiem. Po chwili Rennie powiedziała: — Joe będzie w domu za kilka minut. Wstałem, by się pożegnać. — Rennie... Boże, przykro mi. Rób, co uważasz za. sto sowne. Nie popatrzyła na mnie. — Nie mam pojęcia, co zrobić. Czasami budzę się rano w świetnym nastroju: on... my zawsze śpimy obejmując się... — Wyznanie to na chwilę napełniło ją wzruszeniem. — Potem przypominam sobie, co myśmy zrobili, przypominam sobie mimo woli, i pragnę umrzeć. Chciałabym się nigdy nie obudzić. Nie mogę uwierzyć, że to się stało. I naprawdę chy ba nie wierzę, że to się stało. To nie mogło się stać, Jake: nie mogłam, wyrządzić mu takiej krzywdy. — Czuję to samo — oświadczyłem. Już byłem bliski po wiedzenia jej, jaka to dopiero będzie dla niego krzywda, gdy się o wszystkim dowie, lecz w porę ugryzłem się w ję zyk, przerażony, że mogłaby pomyśleć, iż chcę ją nakłonić do milczenia, co było prawdą. Ze wszystkich sił pragnąłem, aby milczała. — Rób tak, jak musisz zrobić — powiedziałem. — "Bądź silna, jak tylko możesz, Wyszedłem stamtąd i wróciłem do siebie. Nie było mowy o czytaniu albo o spaniu: możliwość wśliznięcia się w cu dzy świat czy też umkniecie jakimś innym sposobem od własnego, który mnie trzymał za gardło, nie istniała. Mo głem myśleć tylko o Rennie, przebywającej tam, w domu, razem z Joeem, może leżącej z nim. w łóżku; zastanawiałem się, na jak długo wystarczy jej sił, aby opierać się jego uściskom, spaniu w jego ramionach, jego nowej serdeczno ści. Wypełniony byłem w równym stopniu głęboką sympa tią dla Rennie, którą, jak czułem, wpędziłem w tę sytuacje, co strachem, że Joe dowie się o wszystkim. Musiał się zja wić jakieś dziesięć minut po moim wyjściu — spociłem się na myśl, że wyszedłem w samą porę. 122 przyszło mi do głowy, że skoro odczuwałem wobec Ren ie tę głęboką sympatię, miałem dla niej tyle tkliwości • ogólnego zainteresowania, to mogłem poczekać na Joeego i powiedzieć mu o wszystkim osobiście. Każda upływająca minuta powiększała wagę mojego występku. Tak więc wy padało w końcu przyznać, iż mimo wszystko byłem tchó rzem: cudzołożnikiem, oszustem, zdrajcą przyjaciół i tchó rzem. I znowu odzyskałem pełną świadomość: obserwowa łem, jak nie chcę dopuścić do siebie myśli, że obok łóżka stoi telefon, przy pomocy którego można zadzwonić do Mor gana; że przed domem stoi samochód, którym można do niego pojechać. Tchórzliwość rozmnaża się najwidoczniej równie obficie jak słabość. Wysiłek woli wymagający pod niesienia słuchawki telefonicznej przekraczał moje możli wości. Moja ciekawość powróciła wraz ze świadomością. Poło żyłem rękę na telefonie i przez jakiś czas obserwowałem z zainteresowaniem czerwieniącego się, udręczonego czło wieka, który nie podniesie słuchawki. T 8. Dręczące mnie poczucie winy i pogarda dla siebie były nie do zniesienia Drączące mnie poczucie winy i pogarda dla siebie byly nie do zniesienia. Nie dało się zabić ich snem, ponieważ spałem mało i niespokojnie. Nie było widoków na żaden dostatecz nie silny nastrój ani na wystarczająco ciekawe zajęcie, które pozwoliłyby zrzucić tę zmorę. Wstręt, jaki do siebie odczu wałem, zatruł mi do tego stopnia trawienie i świadomość, że jedzenie leżało w żołądku jak glina, a próby znalezienia jakiejś rozrywki — książki, kino — kończyły się żałosnym fiaskiem. Odgrywanie roli profesora przekształcało się w gorzką farsę. Jak gdyby dla dopełnienia tego nastroju przez następne trzy dni padał deszcz: człowiek przemakał biegając wciąż od budynków do samochodów i od samocho dów do budynków; w klasach unosiła się woń mokrej odzie ży, pyłu kredowego i stęchlizny; studenci wyglądali po sępnie przez okna. Słuchanie własnego głosu, paplającego o przysłówkach i przyimkach niczym pomylona papuga, przyprawiało mnie o mdłości; nikt nie zwracał na mnie uwagi. Zamknięty w swoim pokoju, sam ze sobą, myślałem, że zwariuję. Jestem przekonany, że tydzień takiej duchowej szamota niny doprowadziłby mnie do samobójstwa: prawdę mówiąc, prawie przez cały czas myślałem o skończeniu ze sobą. Za zdrościłem wszystkim martwym rzeczom — tłustym dżdżo wnicom, które leżały rozgniecione na mokrych ścieżkach, zwierzętom, których smażone ciała przeżuwałem w trakcie posiłków, ludziom rozkładającym się na zabłoconych cmen 124 tarzach — lecz pod ręką nie było żadnego instrumentu sa mozagłady, którego odważyłbym się użyć. Stendhal utrzymuje, że swego czasu odrzucił myśl o sa mobójstwie ze zwykłej ciekawości, jak rozwinie się sytua cia polityczna we Francji: chciał wiedzieć, co się dalej sta nie. I, pomijając tchórzliwość, podobna rzecz wstrzymywała moją rę,k:ę; od owego wieczora, kiedy po raz ostatni widzia jeni Hennie, Joe nie pokazał się w szkole. Shirley, sekre tarka dr. Schotta, zakomunikowała, że pan Morgan zachoro wał, ale że oczekiwany jest w pracy lada dzień. Napięcie •wywołane jego nieobecnością było dla mnie torturą. Nie wiedziałem, czy był naprawdę chory, czy też Rennie wy znała swoją zdradę. Jaki istniał związek pomiędzy jej wy znaniem a jego nieobecnością? I najważniejsze: jak on za reaguje? Były to przerażające pytania, choć, gdy z jednej strony wprawiały mnie w drżenie na myśl, że w końcu będę musiał spotkać Joeego twarzą w twarz, to z drugiej działały przeciwko jakimkolwiek samobójczym impulsom; nie mogłem zabić siebie przynajmniej dopóty, dopóki nie potrafiłem na nie odpowiedzieć, choćby dlatego, że z owe go bardzo specyficznego punktu widzenia nigdy nie dowie działbym się, czy moje samobójstwo było potrzebne. Trzeciego dnia po obiedzie Joe pojawił się w szkole i od był popołudniowe lekcje. Zbladłem, gdy spotkałem go przy padkowo w głównym hallu, w czasie przerwy; moja nerwo wość stała się bardziej dręcząca z powodu faktu, że mie liśmy tylko tyle czasu, by powiedzieć sobie „cześć". Joe był zupełnie spokojny, ale moja twarz musiała wyrażać wszy stkie nurtujące mnie uczucia. Nie mam pojęcia, jak prze brnąłem przez ostatnie dwie lekcje. O czwartej poszedłem do mego gabinetu, aby poprawić pierwszą partię ćwiczeń z kompozycji i parę minut później w drzwiach stanął Joe. Dwaj koledzy, z którymi dzieliłem ten pokój, poszli już do domu. Joe usiadł na krawędzi biur ka, które sąsiadowało z moim. — Jak leci? — zapytał. Potrząsnąłem głową, pragnąc wyznać mu wszystko, za nim zdążyłby powiedzieć, że już wie; tym razem jednak 125 poczułem się tak słaby, że zdobyłem się jedynie na myśl o odległej możliwości, iż Joe jeszcze nie wie. Dopóki taka możliwość istniała, nie starczyłoby mi sił na wyznanie choć jednocześnie bardzo dobrze wiedziałem, że z chwilą jej zniknięcia moja spowiedź okaże się bezcelowa. — Pierwsza partia ćwiczeń — powiedziałem, nie podno sząc głowy znad papierów. — Jak się czujesz? Shirley mó wiła, że byłeś chory. — Byłem — odparł Joe. Bez wątpienia jego twarz uzmy słowiłaby mi, jak rozumieć tę odpowiedź, lecz nie byłem w stanie podnieść głowy do góry. Udawałem, że sprawdzam ćwiczenie, i chwyciłem się nadziei, że Joe mówił dosłow nie. — A co u ciebie? — zapytał. W jego głosie nie było sar kazmu, jedynie ciekawość. Spadł mi ciężar z serca. — Och, jak zwykle. — Nie przeziębiłeś się od tego deszczu? — Nie. Nie przeziębiarn się łatwo. — Poczułem taką ulgę, że miałem ochotę głośno się śmiać! Wstyd niewątpliwie od czuwałbym później, ale w tym momencie bliskość ratunku napełniła mnie radosnym szałem. Nie wiedział! Podzięko wałem Rennie w duchu z całego serca — niemal kochałem ją w tej chwili. — A tobie co dolegało? — zapytałem radosny i uspoko jony. — Mononukleoza czy tryper? — Teraz ośmieliłem się nawet spojrzeć na niego, by zobaczyć, jak zareaguje na mój żart. — Horner — powiedział głosem pełnym cierpienia — dla czego, na Boga, zerżnąłeś Rennie? Pytanie było niczym cios w głowę: zrobiło mi się słabo i dostałem skurczu żołądka. Przez chwile w ogóle nie mo głem mówić. Czekał, obserwując mnie, chyba urzeczony odrazą. — Boże, Joe... — wykrakałem wreszcie. Na pierwszy dźwięk własnego głosu, przez sam wysiłek mówienia, łzy napłynęły mi do oczu, zaczerwieniłem się i oblałem potem. Nie miałem nic do powiedzenia. Joe wepchnął sobie okulary głębiej na nos, • Dlaczego chciałeś to zrobić? Co cię do tego skłoniło? .. Joe, teraz nie mogę o tym mówić. Możesz — powiedział bezbarwnie. — Będziesz teraz gadał albo ci gnaty poprzetrącam. Muszę powiedzieć, że powyższe oświadczenie, choć cał kiem pasujące do jego szczerej natury, było podwójnym błędem taktycznym ze strony Joeego. Po pierwsze: mimo iż groźba gwałtu napawała mnie strachem, spychała mnie natychmiast na stanowisko obronne, a jeżeli obrona wska zuje na poczucie winy, to jest jednocześnie od tej winy uwolnieniem; morderca zaaferowany wymigiwaniem się od kary niewiele ma czasu na kontemplację ohydy swojego czynu. Po drugie: wydaje mi się, że, ogólnie rzecz biorąc, jedyny sposób uzyskania od kogoś naprawdę szczerych od powiedzi, do których można by mieć zaufanie, polega na stworzeniu wrażenia, że każda odpowiedź zostanie przyjęta przychylnie, bez karcenia. — Nie chciałem tego zrobić, Joe. Nie wiem, dla czego to zrobiłem. — Gówno. Może nie pochwalasz samego uczynku, ale oczywiście chciałeś to zrobić, bo inaczej byś tego nie zrobił. To, co człowiek czyni, jest efektem tego, co chciał uczynić i za co powinien czuć się odpowiedzialny. Co my ślałeś, kiedy to zrobiłeś? — Ja nie myślałem, Joe. Gdybym myślał, na pewno bym tego nie zrobił. — Może myślałeś, że to mi się spodoba? Myślałeś, że kim jestem? — Ja nie myślałem, Joe. — Stajesz się celowo tępy, Horner, i to mnie denerwuje. — Być może tępy, ale nie celowo. Nie wiem, jakiego ro dzaju nieświadome motywy mogłem mieć, Joe, ale bez "względu na to, jakie one były, były nieświadome, wobec czego nic nie mogę o nich powiedzieć. — Myślałem natu ralnie, że nie mogę być za nie odpowiedzialny. — Ale przy sięgam, nie miałem żadnych świadomych motywów. — Nie chcesz być pociągnięty do odpowiedzialno ści? i zapytał Joe z niedowierzaniem. 126 127 — Joe, chcę, wierz roi — powiedziałem bez przekona nia. — Ale nie mogę podać ci motywów, skoro nie miałem żadnych. Czy "chcesz, bym tu zmyślał jakieś? — Jaki ty sobie wytworzyłeś wizerunek mnie i Rennie na litość boską? — powiedział Joe rozjątrzony. — Najbar dziej mnie mierzi to, co musiałeś sobie wyobrażać o naszym stosunku, żeby zrobić taki numer! Wiem dobrze, że wiele cię w nas śmieszyło; traktowałem zawsze pobłażliwie twoje brednie, ponieważ rnnie interesowałeś. Czy wydawało ci się, że Rennie jest łatwym łupem, dlatego że traktowałem ją dość ostro? Czy nie widzisz różnicy pomiędzy łatwą roz grywką a uczciwą rozgrywką? Czy naprawdę myślałeś, że uda ci się odciągnąć Rennie ode mnie na tyle, żeby ukry wała przede mną cokolwiek? — Joe, jak Boga kocham, wiem, że to był obrzydliwy po stępek! Nie bronię cudzołóstwa ani kłamstwa. — Ale je popełniłeś. Dlaczego to zrobiłeś? Czy myślisz, że obchodzi mnie twoje zdanie na temat szóstego przyka zania? Nie mam nic przeciwko cudzołóstwu i okłamywaniu jako grzechom, Homer; natomiast mam wiele przeciwko temu, że zerżnąłeś Rennie i potem próbowałeś ją namówić, żeby to przede mną ukryła. Słuchaj, ty mnie gówno obcho dzisz. Straciłeś już wszystkie prawa, jeżeli sądziłeś, że je masz, do mojej przyjaźni. Koniec z przyjaźnią. Być może, zerwę także i z Rennie, ale o tym będę wiedział, jak usły szę całą historie. Chcę znać twoją wersję wydarzeń, jeśli posiadasz jakąś. Wysłuchałem już wersji Rennie — tym zaj mowałem się przez ostatnie trzy dni. Ale jej pamięć nie jest •doskonała, a przy tym, jak każda pamięć, jest selektywna. Naturalnie, to, co usłyszałem, stanowi możliwie najkorzy stniejszą interpretację jej zachowania, a zarazem najbar dziej obciąża ciebie. Pamiętaj, chłopcze, mnie przy tym nie było. Rennie nie jest niewiniątkiem, ale chcę znać wszystkie fakty i wszystkie interpretacje faktów. — Co ja mogę powiedzieć, Joe? Zwinnie zeskoczył z biurka. — Przyjdę zobaczyć się z tobą po kolacji — powie dział. — Byłoby lepiej, żebym usłyszał, co masz do powie 128 dzenia, i żeby Rennie przy tym nie było. Nie obawiaj się, Taje — dodał z pewną pogardą — nie zastrzelę cię. Nie pominąłbym o użyciu siły, gdyby mi Rennie nie powie działa, że się tego spodziewasz! Zjadłem zatem posiłek w nie najlepszym stanie ducha. jUrno wszystko przestały mnie nawiedzać myśli o samobój stwie. Jak gdyby symbolizując zmianę mojej wewnętrznej pogody, deszcz przestał padać późnym popołudniem, a oko ło szóstej było już sucho, chociaż niebo przysłaniały jeszcze chmury. Przyłapałem się nawet na tym, że niedawne doj mujące poczucie winy wpisałem na listę innych moich sła bości i konsekwentnie ubolewałem nad nim, tak jak nad wszystkimi innymi. Nie czułem się wcale lepiej na myśl o moim wyczynie — baraszkowanie z żonami przyjaciół za plecami przyjaciół i potem oszukiwanie ich to było z mo jego punktu widzenia zło, oczywiście w chwilach, w których miałem jakiś punkt widzenia — ale moje odczucia z nim związane były odmienne. Teraz, kiedy wszystko już się wydało, czułem się naprawdę wyzwolony, a ścieranie się konkretnie z Joeem przesunęło centrum, mojej uwagi z po czucia winy na poczynania, które pozwoliłyby mi ocalić sza cunek dla samego siebie. Jeżeli miałem żyć, to musiałem żyć zachowując własną osobowość, a ponieważ przez cały czas w sensie moralnym byłem zwierzęciem, wysiłki nad ocaleniem owego szacunku stały się teraz rzeczą najważ niejszą. To, co się stało, już się stało, lecz przeszłość, mimo wszystko, istnieje jedynie w umysłach tych, którzy o niej myślą w teraźniejszości, stąd ich myślenie stanowi tylko interpretację. W tym sensie nigdy nie jest za późno uczynić coś z przeszłością. Nie o to idzie, że chciałem prze tworzyć całe wydarzenie w sposób dla siebie korzystny: moja trudność, ściśle mówiąc, polegała na tym, że nie pra gnąłem bronić tego, co zrobiłem, ani nie byłem zdolny do żadnych wyjaśnień. Jacob Homer, którego desperacko pra gnąłem bronić, nie był tym Homerem, który gimnastykował się idiotycznie na łóżku Joeego Morgana z żoną Joeego o Koniec drogi 129 Morgana, ani tym, który z tego powodu pogrążył się w tchó rzliwym strachu i czerwienił się ze wstydu całymi dniamij lecz tym, który był teraz przedmiotem odrazy Joeego — Homerem z chwili obecnej i wszystkimi Homerami, którzy się jeszcze mieli pojawić. Trzeba ponadto dodać, tak czy owak, że Horner, który miał się teraz bronić, był nadal skruszony — odczuwał głęboką skruchę — tyle że prze stał być pokorny. Joe przyszedł do mojego pokoju zaraz po siódmej i bez tej swobody co zazwyczaj usiadł na jednym z grotesko wych krzeseł. Sam fakt, że przyszedł do mnie, zamiast za prosić mnie do siebie, dla niego stanowiący bez wątpienia jedyną drogę do działania, mnie wydał się kolejnym błę dem taktycznym — przynajmniej jego zachowanie wskazy wało, że stracił na bojowości. Lecz gdybym znajdował się w położeniu, w którym byłoby mi łatwo zwrócić na ten fakt uwagę, Joe odparłby natychmiast, że z samej swojej natury nie posiada żadnej taktyki. Obrona moja była również utrudniona — jeżeli nie niemożliwa — przez to, że Joe, oczywiście, nie zamierzał wytaczać przeciwko mnie jakiego kolwiek oskarżenia. — Pozwól, że wytłumaczę ci moje stanowisko w tym wszystkim — rozpoczął. — Mój Boże, Joe, twoje stanowisko to jedyna rzecz nie wymagająca wyjaśnień. — Nieprawda. Fakt, że twierdzisz, iż ono jest właściwe, świadczy do pewnego stopnia o tym, że nie rozumiesz ani Rennie, ani mnie. — Joe, rozumiem doskonale, że byłbyś całkowicie uspraj wiedliwiony, gdybyś mi teraz wlał albo nawet gdybyśj mnie zastrzelił. Nie kwestionuję swojej winy. i — A mnie twoja wina nie interesuje — powiedział. — To rozwodzenie się nad twoją winą i moim prawem do uza sadnionego gniewu jest upraszczaniem sprawy. Udając, że1 całe zamieszanie powstało z powodu łamania przykazań, umożliwiasz sobie lekceważenie ich wszystkich i nietrakto wanie żadnego na serio, bo wiesz, tak samo dobrze jak ja, że te rzeczy nie są absolutami. Nie chcę nikogo potępiać. 130 C dybyś nas naprawdę rozumiał, zauważyłbyś to — ale ś nas naprawdę rozumiał, nie stałoby się to, CQ się Bóg mi świadkiem, że wolałbym, żeby się nie stało stało. powiedziałem żarliwie. — Mówisz głupio. Prawdę mówiąc, to wolę, że się stało, ponieważ odkryło problemy, o których istnieniu nie wie działem. Spróbuj zapamiętać, że mnie ani trochę nie obcho dzisz. Jeżeli to rani twoją dumę, to mogę jedynie powie dzieć, że twoja duma nie jest dla mnie w tej chwili najważ niejszą rzeczą. Kiedy wyjaśnię ci nasz problem, być może zrozumiesz, co jest istotne, a co nie. Oto, jak mi wyjaśnił: — Stosunek pomiędzy mną a Rennie jest dla mnie naj ważniejszą rzeczą pod słońcem — jednym z absolutów. Ren nie już mi powtórzyła to, co zdołała zapamiętać ze zwierzeń, którymi cię raczyła podczas waszych wspólnych przejażdżek konno. Fakt, że ci się zwierzała, to jeden z moich proble mów, ale skoro to już uczyniła, będzie może najlepiej, jeśli i ja wtrącę swoje trzy grosze. Wiesz o tym, że poznałem Rennie w Nowym. JorKU, kiedy studiowałem w Columbii. Tym, co mnie do niej przyciągnę ło, była jej samowystarczalność; nigdy nie spotkałem tak samowystarczalnej dziewczyny; może więcej jej podobnych nie istniało — nasza kultura nie obchodzi się z nimi zbyt łaskawie. Była nawet popularna wśród przyjaciół, ale wy dawało się, że nie potrzeba jej ani przyjaźni, ani popular ności. Jeśli kiedykolwiek przedtem czuła się osamotniona, to chyba dlatego, że nie zawsze rozumiała swoją samowy starczalność — chociaż na pewno niezbyt często odczuwała samotność. To mi się w niej wydawało atrakcyjne. Byłem w wojsku, zanim zacząłem studiować, a jeszcze przedtem w korporacji w collegeu, i nieźle zabawiałem się z kobie tami, ale nie należy tu mylić jednego rodzaju atrakcji z drugim. Dużo miałeś kobiet, .Jakie? — No, niezbyt — odparłem skromnie. — Zapytałem, bo przyszło mi do głowy, czy tego rodzaju pomieszanie atrakcji nie przydarzyło się tobie w tej całej 131. historii. Możliwe, że przydarzyło się Rennie: poza mną nie spała nigdy z żadnym mężczyzną. Skuliłem się, skruszony. — To z powodu owej samowystarczalności, którą, wyda wało mi się, że posiada, mogłem myśleć o związku z nią takim, jak ci przedstawiła — mniej lub bardziej trwałym. Jest on możliwy jedynie pomiędzy dwojgiem niezależnych ludzi, którzy całkowicie szanują swoją indywidualną samo wystarczalność. Fakt, że nie potrzebowaliśmy siebie wzaje mnie w żadnej z tych normalnych, „zasadniczych" sytuacji, zdawał się świadczyć o tym, że będziemy pasować do sie bie idealnie we wszystkich innych sytuacjach. Ale mam wrażenie, że już to wszystko słyszałeś. Tłumaczy to przy okazji, dlaczego owe zwierzenia Rennie w lasku sosnowym zaskoczyły i zmartwiły mnie zarazem: nie dlatego że uwa żani intymność za rzecz samą w sobie istotną. To, że ci to wszystko powiedziała, wskazuje, jakiego rodzaju niezależ ność, jak sądziliśmy, oboje posiadamy. Trzeba ci wiedzieć, że nie posiadam żadnych teorii na te mat moralności seksualnej. Rennie i ja nigdy o tym w ogóle nie rozmawialiśmy. Ale jestem przekonany, że oboje mil cząco przyjęliśmy, iż jakiekolwiek pozamałżeńskie stosunki seksualne nie wchodzą w rachubę, podobnie jak kłamstwa czy homoseksualizm: nie czuliśmy po prostu żadnej potrze by tego typu. Ponadto nie posiadam żadnej filozofii doty czącej moralności i seksu; nie znajduje też w sobie żadnych, by tak rzec, odruchowych uczuć z tym związanych. Ale Rennie je znalazła, i to bardzo silne. Jestem pewien, że nie byłaby w stanie uzasadnić ich racjonalnie — żaden etyczny program nie da się uzasadnić racjonalnie, jasno, aż do sa mego końca. Prawdopodobnie była to pozostałość z domu rodzinnego. Z drugiej strony, fakt, że przywiązywała taką wagę do wierności małżeńskiej, wystarczał, aby wszystko toczyło się tak, jak sobie życzymy: jej uczucie nie popadało w konflikt z moimi własnymi koncepcjami i w gruncie rze czy w pewien sposób odpowiadało stosunkom przez nas stworzonym, ponieważ wszystko, co się działo, nie wycho dziło poza ściany naszego domu. 132 Tak zatem wyglądał rnój ideał Rennie: samowystarczal ność, siła mógłbym ci opowiedzieć sporo o jej sile i in . mliość. I tu pojawia siq nasz problem. Zgodnie z moją JiedzH o Rennic, to, co się stało, nie mogło się. stać. Zgodnie z jej wiedzą o niej samej również nie mogło się stać. A mi mo to stało się. Nawet teraz z trudem możemy uwierzyć, że to rzeczywiście się stało: musimy więc przyjąć nie tylko fakt, że zrobiła to, co zrobiła, ale również fakt, że chciała to zrobić — nie myśl, że oskarżam cię O gwałt. Przyjmując te fakty, musimy skorygować naszą wiedzę o Rennie, a w tej chwili nie możemy stwierdzić, w jaki sposób do wolny jej wizerunek, sankcjonujący to, co się stało, dopusz cza zarazem możliwość takich stosunków, jakie, sądziliśmy, że nas łączą. Te stosunki były jakby drogowskazem w na szym życiu we wszystkim, co robiliśmy — ukazującym dro gę do wartości. To dla mnie ważniejsze niż być wielkim naukowcem czy inną wielkością. Jeżeli będziemy musieli z tego zrezygnować, to reszta spraw traci swój sens. Nie ma w tym wszystkim nic sentymentalnoemocjonalnego — przedstawiłem ci w sposób logiczny, jak patrzyłem na na sze małżeństwo, oraz przyczynę, dla której wszystko należy obecnie zawiesić do czasu, kiedy przekonamy się o rzeczy wistym znaczeniu tego, co się stało. Rennie jest tego same go zdania. O tym właśnie rozmawialiśmy przez ostatnie trzy dni i będziemy rozmawiać jeszcze długo, jeśli Rennie nie skończy ze sobą, korzystając z tego, że jestem teraz u cie bie. Sercem byłem z nim. — Przykro mi, Joe. — Ale to nie należy do rzeczy! — roześmiał się bez hu moru. — Twój udział w tej sprawie interesuje mnie tylko z tego względu dlatego pytam, w jakim celu to zrobiłeś i co musiałeś myśleć sobie o nas, że wpadłeś na pomysł przespania się z Rennie, że muszę wiedzieć, do jakiego sto pnia twoje postępowanie wpływało na jej postępowanie. — Joe, przysięgam, biorę na siebie całkowitą odpowie dzialność za wszystko, co się stało. — Widzę, że nie chcesz mi pomóc. Czy weźmiesz na się 133 bie pełną odpowiedzialność za fakt, że to Rennie była na wierzchu za pierwszym razem? Czy to ty ugryzłeś sam sie bie w lewe ramię? Do diabła, mówiłem już, że Rennie nie była niewiniątkiem! To, czego od siebie wymagamy, nit jest możliwe, dopóki nie stwierdzimy, że działamy całkowi cie swobodnie i bez żadnych wpływów; musimy nawet uda wać, że tak właśnie działamy, choćbyśmy podejrzewali, że jest inaczej. Dlaczego rozgrywasz to w ten sposób, Jake?; Widzisz, że jestem uczciwy, jak tylko mogę. Raz jeden, n miłość boską, przestań grać i bądź ze mną szczery. — Robię, co mogę, Joe — oświadczyłem udręczony. — Ale nie chcesz zapomnieć o sobie nawet przez minutę. O co ci chodzi? Jeśli zależy ci na tym, abym myślał o tobie dobrze, to nie tędy droga, przysięgam! Nie wiem, czy to, co powiesz, przyda się nam tutaj, ale jedyna szansa w tej chwili to być absolutnie uczciwym. — No dobrze, ale nie wydaje mi się., abyś uznał za ucz ciwe to, czego nie chcesz słyszeć, a ja nie jestem pewien, co ty chcesz usłyszeć. Gdybym był pewien, tobym ci po wiedział. Zadawaj pytania, a ja będę odpowiadał. — Dlaczego zerżnąłeś Rennie? — Nie wiem! — Jak ci się zdaje, jakie mogłeś mieć powody? —— Nie mogę podać powodu, o którym mógłbym powie dzieć, że jest prawdziwy. — Do diabła, Horner, komplikujesz sprawę. Co miałeś na myśli? — Nie miałem nic na myśli. Joe zaczął okazywać gniew. — Posłuchaj, Joe — broniłem się. — Powinieneś zgodzić się z faktem, że ludzie — może z wyjątkiem ciebie •— nie zawsze mają świadome motywy wszystkiego, co uczynili. Na pewno znajdą się jakieś rzeczy w ich życiorysach, kto, rych sami nie potrafią wytłumaczyć. Gdy coś takiego si zdarza, można oczywiście, mimo wszystko, znaleźć świado me motywy — być może w twoim przypadku przychodzą ci one do głowy natychmiast po tym, jak coś zrobisz — lecz będą to zawsze uzasadnienia po fakcie. 134 No tak — ciągnął dalej z uporem Joe. — Nawet gdy bym się zgodził ze wszystkim, co powiedziałeś, nadal był bym zdania, że choćby miały to być tylko uzasadnienia po fakcie, to powinny być dokonane, i osoba musi być pociąg nięta do odpowiedzialności — musi się poczuwać do odpo wiedziamości — za te uzasadnienia, o ile chce działać mo ralnie. — Powinieneś wobec tego pójść nieco dalej i przyjąć, że człowiek nie jest w stanie czasami nawet uzasadniać ex post. Nic mu nie przychodzi do głowy. Nie przyjmujesz do wiadomości, gdy mówię, że biorę na siebie całą odpowie dzialność, i tak samo nie przyjąłbyś, gdybym się wykręcił od jakiejkolwiek odpowiedzialności. A w tej historii nie widzę nic, co mogłoby znajdować się pośrodku. Zapaliłem papierosa. Byłem podekscytowany, szczęśliwy i nieszczęśliwy zarazem z powodu faktu, iż pomimo zde nerwowania czułem się bardzo dobrze, byłem pewien spra wności swego umysłu i miałem satysfakcję mogąc grać rolę, która wydawała mi się nieco odrażająca, lecz jednocześnie najwidoczniej nieuchronna. To znaczy, zdawało mi się, że to. jest rola, przy czym nie miałem pewności, czy cokolwiek innego nie byłoby także jakąś rolą, chociaż innych możli wych dla mnie ról nie byłem w stanie sobie wyobrazić. Je żeli, co nie wykluczone, jest to najlepsze, co ktoś może uczy nić — przynajmniej najlepsze, co ja mogłem uczynić — to wydaje mi się, że termin szczerość nic więcej ponad to oznaczać nie może. — To nie należy do rzeczy — powiedział Joe. — Nie ob chodzi mnie, ile odpowiedzialności skłonny jesteś na siebie przyjąć. Chcę dojść do tego, co się stało, żeby wiedzieć, ile odpowiedzialności przydzielić każdemu z nas, bez względu na to, czy ty zaakceptujesz ten podział, czy nie. Kiedy przy szło ci do głowy, że mógłbyś załatwić Rennie? — Nie wiem. Może dopiero wówczas, gdy znaleźliśmy się w łóżku, może już wtedy, kiedy was poznałem, a może w ja kimś momencie między tymi wydarzeniami... Nie byłem świadom tej myśli. 135 — Co takiego ona zrobiła czy też powiedziała, co mogło nasunąć ci tę myśl? — Nie jestem pewien, czy w ogóle o tym myślałem. Tego popołudnia i wieczora, kiedy tam byłem, jak ty wyjechałeś wszystko właściwie, co powiedziała i nie powiedziała, mógł bym interpretować jako chęć przespania się ze mną, ale równie dobrze mógłbym tego nie interpretować w ten spo sób. W tamtym momencie nie sądzę, żebym w ogóle inter pretował, i — Co zostało powiedziane? — Do licha, przecież nie mogę pamiętać rozmów! Rennie nie powiedziała ci? — Naturalnie, że powiedziała. Nie pamiętasz czy znowu zgrywasz się na tępego? — Nie pamiętam, — No to co, do jasnej cholery, ja mam teraz zrobić? — wykrzyknął Joe. — Twierdzisz, że nie kierowałeś się żad nymi świadomymi motywami. Motywów nieświadomych nie możesz sobie uprzytomnić. Nie chcesz nic uzasadniać po fakcie. Nie potrafisz świadomie zinterpretować tego, co zro biła Rennie. I nie pamiętasz żadnych rozmów. Czy mam się zgodzić z Rennie, że w ogóle nie istniejesz? Co, u diabła, innego z wyjątkiem tych rzeczy robi z człowieka istotę ludzką? Wzruszyłem ramionami. — Mógłbym jeszcze dodać parę innych rzeczy do listy rnoich niezdolności. — Nie trudź się. Nie zauważyłeś, Homer, że jeśli obu dzisz we mnie przekonanie, że Rennie działała pod twoim wpływem, to wcale nie będzie dobrze, bo Rennie nie powin na znajdować się w sytuacjach, w których byłaby zbyt po datna na zewnętrzne wpływy? Gdy znowu przekonasz mnie o tym, że nie działała albo w małym stopniu działała pod twoim wpływem, to też nie będzie dobrze, ponieważ, zgo dnie z naszym wizerunkiem Rennie, ona nie powinna była zdecydować się na zrobienie tego, co zrobiła. Jak więc wi dzisz, nie chce rozwiązywać tego problemu zwalając odpo wiedzialność na innych. Rzecz polega na tym, że nie wiem 136 •eszcze, jaki problem ma być rozwiązany, a żeby to wie dzieć, muszę poznać fakty i przyczyny. Czułem się wystarczająco silny w tym momencie, aby po siedzieć: Nie sądzę, żeby ten problem był tak poważny, gdybyś miał więcej szacunku dla odpowiedzi: „Nie wiem." To może być piekielnie uczciwa odpowiedź, Joe. Gdy ktoś bliski spra wia ci przykrość bez powodu i ty pytasz: „Dlaczego tak po stąpiłeś", a ten ktoś odpowiada: „Nie wiem", to wydaje mi sie, że ta odpowiedź warta jest szacunku. A jeśli do tego mówi to ktoś, kogo kochasz i komu wierzysz, i mówi to ze skruchą, to myślę, że taka odpowiedź jest nawet do przy jęcia. —• Ale gdy to już powie — ciągnął Joe — gdy znajdzie się w sytuacji, że będzie zmuszony coś takiego powiedzieć, to skąd możesz wiedzieć, czy miłość i zaufanie, które pozwo liły ci przyjąć taka odpowiedź, były uzasadnione? Rzeczywiście, skąd? Mogłem się zdobyć jedynie na to, by odpowiedzieć, że nie wyobrażam sobie, bym kiedykol wiek doszedł do tego rodzaju pytań, lecz że wierzę, iż Joe, oczywiście, dochodzi. — W ten sposób nic nie osiągniemy — powiedział, zbie rając się do wyjścia. — Jeżeli to ma być twoja odpowiedź, to nie wiem, jak z tobą postąpić, a jeżeli Rennie powie to samo, nie będę także wiedział, jak postąpić z nią. Ta odpo wiedź po prostu nie dociera do kosmosu Morgana. Może jestem w nieodpowiednim kosmosie, ale tylko w nim mogę myśleć poważnie. Trzeba ci wiedzieć, że Rennie wini cię prawie za wszystko, co się stało. Zaskoczyło mnie to, ale zmarszczyłem tylko czoło i wy dałem lewą stroną ust dźwięk „czsz". — Me rozumiem, dlaczego miałbyś jej nie wierzyć — zaprotestowałem. — Pewnie ci się zdaje, że to u niej normalne? Zawsze spodziewasz się po kobietach czegoś takiego? — Nie mam wyrobionego zdania na ten temat — powie działem. — Można by lepiej to ująć, że majn dwa sprzeczne zdania naraz. 137 Na tę uwagę Joe zacisnął z obrzydzeniem pięści i opuścił moje mieszkanie. Muszę przyznać, iż powyższa rozmowa obudziła we mnie pewien niepokój, a może raczej wprawiła mnie w stan pod niecenia: w niepokoju tym było więcej owej swoistej eksey tacji aniżeli poczucia winy; byi to niepokój, jaki wywołuje zazwyczaj skomplikowana dyskusja — ani przyjemny, ani nieprzyjemny, lecz jak to nieodmiennie bywa, rozwesela jący. Jest to efekt, by tak rzec, pojedynku na sformułowa nia, w którym, pojedynkujący się reprezentują wartości god ne wzajemnego starcia, a w każdym razie gry, poważnej gry. Artykulacja! Tutaj — na Joeego! — tkwił mój ab solut, jeżeli można powiedzieć, że mam jakiś absolut. A tak czy owak, jest to jedyna rzecz, wobec której żywi łem, od czasu do czasu, uczucia, które miewa się zwykle dla absolutów. Zamiana doświadczenia w mowę — owo klasyfikowanie, kategoryzowanie, konceptualizowanie, wpy chanie doświadczenia w gramatykę i składnię — stanowi nieuchronnie i zawsze zdradę doświadczenia, jest falsyfi katem; ale tylko w takiej zdradzonej postaci można mieć doń dostęp i tylko dzięki takiemu dostępowi mogłem się czuć czasami człowiekiem, żywym i wierzgającym. To wła śnie dlatego, kiedy pojawiły się przyczyny, by o tym w ogóle myśleć, reagowałem na owo wyraźne zafałszowa nie, na to zgrabne i staranne tworzenie mitów, z całym rozstrajającym ożywieniem, którego doświadcza przy pra cy każdy artysta. Kiedy moje mitotwórcze klingi były do brze naostrzone, z upodobaniem hobbysty przymierzałem je do rzeczywistości. Nie w każdym sensie, naturalnie, wierzę w powyższe mą drości. g. Jedna z rzeczy, których nie uważałem za stosowne ujawniać Joeemu Morganowi Jedna z rzeczy, których nie uważałem za stosowne ujawniać Joeemu Morganowi bo po co miałem dalej zeznawać prze ciwko samemu sobie, to moja łatwość wyrażania niekiedy, 2 doskonale równym brakiem entuzjazmu, całkowicie sprzecznych albd przynajmniej antagonistycznych opinii jednocześnie na ten sam temat. Przychodziło mi to wyjątko wo łatwo być może dlatego, że unikałem w ten sposób osta tecznego bezwładu. Wydawało mi się więc, że Doktor był nienormalny i bardzo mądry; że Joe był wspaniały, ale tak że absurdalny; że Jacob Horner — sowa, paw, kameleon, osioł i papuga, zbieg ze średniowiecznych przypowieści o zwierzętach — był zarazem olbrzymem i karłem, mnóst wem i nicością, że był podziwiany i godny pogardy. Gdy bym powiedział o tym Joeemu, stwierdziłby, iż to jeszcze jeden oczywisty dowód na to, że nie istnieję: według mo jego odczucia to był i nie był dowód tak oczywisty. Mówię o tym teraz, aby wykazać możliwie najjaśniej, o co mi idzie, gdy stwierdzam, że poczułem się zaszokowany, choć nie zaskoczony, ubawiony i pełen niesmaku, podniecony i znu dzony zarazem, kiedy następnego wieczora po opisanej nie dawno rozmowie Hennie wkroczyła do mojego mieszkania. Spędziłem wspaniały dzień w szkole na wyjaśnianiu rze czowników odsłownych, imiesłowów i bezokoliczników, i moja elokwencja doprowadziła mnie do tego, że afera z Morganami obudziła we mnie jednocześnie poczucie winy i nonszalancję. 139 — Niech mnie diabli! — powiedziałem1 ujrzawszy ją. —. Wejdź dalej! Zostałaś wyklęta czy co? — Nie chciałam tu przychodzić — powiedziała rzeczowo Rennie."— Nie chciałam cię w ogóle nigdy więcej oglądać, Jake, — Och, ale ludzie chcą przecież robić rzeczy, które ro bią. — Joe mnie tu przysłał, Jake. Kazał mi tu przyjść. To miała być bomba, lecz nie byłem usposobiony wybu chowo. — Po jakie licho? Rennie zaczęła mówić panując nad sobą zupełnie dobrze, teraz jednak zaniemówiła i nie mogła, a rnoże nie chciała, odpowiedzieć na pytanie. — Czy cię wypędził? — Nie. Nie rozumiesz, po co mnie tu przysłał? Nie każ mi tego wyjaśniać, proszę! — Oczy jej zwilgotniały. — Szczerze mówiąc, nie rozumiem, Rennie. Czy mamy może powtórzyć zbrodnię w sposób bardziej kontrolowany? W tym momencie przestała panować nad sobą całkowicie; zaczęły się znane ruchy głowy. Wydała mi się wspaniała. Niewątpliwie cierpiała głęboko przez ostatnie kilka dni i, podobnie jak wyczerpanie, cierpienie to przydawało jej jakiejś seksualnej atrakcyjności, którą udręczone kobiety niekiedy posiadają. Tkliwe, miłosne uczucia pojawiły się we mnie. — Wszystko, co się wydarzyło, bardzo mnie przygnę bia — powiedziałem, kładąc jej rękę na ramieniu. — Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo stoję po stronie Joeego, a jeszcze o wiele bardziej po twojej stronie. Ale powiedz sama, czy on nie robi z tego wszystkiego cyrku? Zmuszenie cię do przyjścia tutaj to najokropniejsza rzecz, jaką widzia łem. Czy to ma być kara? — To nie jest śmieszne, chyba że jesteś zmuszony tak na to patrzeć — powiedziała Rennie płaczliwie, choć gwałtow nie. — Oczywiście, t y powiedziałeś, że to śmieszne, dla tego nie musisz traktować Joeego serio. — O co tu w ogóle chodzi, na miłość boską? ,— Nie chciałam cię widzieć ponownie, Jake. Powiedzia łam o tym Joeemu. Joe powtórzył mi wszystko, co usły szał od ciebie ostatniego wieczora, i z początku myślałam, 26 kłamiesz. Przypuszczam, że wiesz, że znienawidziłam cię Od chwili, gdy zrobiliśmy tamto; kiedy opowiadałam o tym joeemu, nie opuściłam niczego, nawet najmniejszego dro biazgu, ale zrzuciłam całą winę na ciebie. .— Wszystko w porządku. Nie mam żadnego zdania na ten temat. — Nie mogę dłużej cię obwiniać — ciągnęła dalej Ren nie. — To zbyt łatwe i niczego w ten sposób nie da się na prawdę rozwiązać. Myślę, że i ja również nie mam żadnego zdania, i Joe chyba też. — On nie ma zdania? — Jest załamany. Ja także. Ale postanowił pod żadnym pozorem nie wykręcać się od odpowiedzi ani nie zajmo wać stanowiska, które miałoby tylko załagodzić ból. Po jęcia nie masz, jaką to się stało u niego obsesją! Czasami wydaje mi się, że w ciągu minionego tygodnia oboje postra daliśmy zmysły. Zupełnie nas to wykańcza! Ale Joe wolałby być raczej zeszmacony niż fałszować tę historię w jakikol wiek sposób. Dlatego właśnie jestem tutaj. — Dlaczego? Zwiesiła głowę. — Powiedziałam mu, że nie zniosę teraz twojego widoku, obojętne, czy jesteś odpowiedzialny, czy nie. Zdenerwował się i stwierdził, że urządzam melodramaty, unikam odpo wiedzi. Wydawało mi się, że znowu "mnie uderzy! Ale za miast tego uspokoił się i nawet kochaliśmy się tej nocy, i powiedział, że jeśli nasze zmartwienie ma się kiedykolwiek skończyć, musimy być wyjątkowo ostrożni, żeby nie stwo rzyć jakiejś wersji wydarzeń, która mogłaby zaciemniać fakty. Jeżeli to możliwe, musimy kurczowo trzymać się fak tów, nawet gdy będzie to bardzo bolesne. Powiedział, że w obecnym stanie rzeczy jesteśmy pokonani, że jedyną mo żliwą szansą uratowania czegokolwiek jest nie zapominać o tym ani na chwilę. Oświadczyłam mu, że umrę, gdy bę dę musiała pamiętać o tym stale, ale powiedział, że on tak 140 141 że może umrzeć, lecz że jest to jedyne wyjście. Przypusz czam, że wyda ci się to zabawne. .— Nie mam zdania — odparłem, mając na myśli, że mia łem zdania sprzeczne. — Jednej rzeczy nie wolno nam teraz robić, mianowicie zerwać z tobą albo pozwolić tobie na zerwanie z nami. Dla tego mnie tu przysłał. Unikanie ciebie to uchylanie się od rozwiązania kwestii. — No dobrze, jestem piekielnie szczęśliwy, że cię widzę, ale muszę wyznać, że z największą ochotą omijam kwestie, których nie da się rozwiązać albo których rozwiązania są bolesne. A ty nie? Zauważyłem, że całym sercem podzielała tę moją ochotę. — Nie — odparła zdecydowanie. — Zgadzam się z Joeern całkowicie. — Co wobec tego rnamy robić? Rozmawiać o filozofii? : Kiwanie głową. — Jake, na Boga, powiedz mi uczciwie, co myślisz o Joeem? i — Zupełnie uczciwie, mam o nim wiele opinii — uśmiech t nąłem się. f — Jakie one są? ! — No, w pierwszym rzędzie, ale nie jest to kolejność • według intensywności cech, Joe jest diabełnie szlachetny. Rennie roześmiała się i zaszlochała jednocześnie. — Jest szlachetny, silny i dzielny w większym stopniu niż ktokolwiek inny. Jego klęska to klęska rozumu, inteli gencji i cywilizacji, ponieważ Joe stanowi kwintesencję tych rzeczy. Nie ma drugiego takiego człowieka w całych Stanach Zjednoczonych, Jestem o tym przekonany. Rennie tak się roztkliwiła. że gdybym się na to zdecydo wał, mógłbym ją objąć w tej chwili bez żadnych protestów. — Po drugie — powiedziałem — Joe jest strasznie śmieszny. Żałosny. Bufon, sofista i prostak. Arogancki, ma łostkowy, nietolerancyjny, trochę okrutny i nawet trochę głupi. Używa logiki i tej infantylnej uczciwości jako mię , cza i tarczy jednocześnie. Można by też powiedzieć, że jest 142 00 prostu nienormalny, monomaniak: opętany złudzeniem, że inteligencją da się rozwiązać wszelkie problemy. Ale wiesz dobrze, że potrafi na to wszystko znaleźć argumenty. — Z pewnością; może bronić swojej pozycji i swojej me tody, lecz z ich pomocą tego problemu pozytywnie roz strzygnąć nie potrafi. Chociaż pewnie widzisz, że wszystkie te jego wcielenia uzupełniają się wzajemnie, ponieważ są skrajne. Moja ostatnia opinia, przy której nie będę się bar dziej upierał niż przy poprzednich, jest taka, że być może Joe ma niewiele z tych wszystkich cech, a jest po prostu takim sobie przeciętnym chłopakiem, bardziej patetycznym aniżeli tragicznym i bardziej zabawnym niż żałosnym. Nie co groteskowym i w końcu nie tak znowu strasznie czaru jącym czy nawet miłym. Prostoduszny i okropnie naiwny. Taki jest nasz Joseph. Człowiek, którego nie można trakto wać zbyt poważnie, ponieważ on sam nie potrafi przedsta wić swego stanowiska dostatecznie jasno czy choćby sen sownie. Mógłbym jeszcze dodać, że wszystko, co powiedzia łem, stosuje się również do mnie samego, nie mówiąc już o kilku innych rzeczach poza tym. — Jake, wiesz dobrze, że Joe potrafiłby znaleźć na to wszystko odpowiedź. — Na pewno. Cała rzecz polega na tym, że nie czyni to najmniejszej różnicy, czy potrafiłby znaleźć, czy nie. To nie są zarzuty: to są opinie. Do diabła, Rennie, nie zrozum mnie źle: ja bardzo lubię Joeego. — Zachowujesz się z niesłychaną wyższością. Roześmiałem się. — Jedna z moich opinii — towarzysząca zresztą innej, w myśl której stoję pod każdym względem niżej od Joeego — polega na przekonaniu o mojej wyższości nad Joeem. Bądź ze mną teraz szczera; o co naprawdę chodziło Joeemu, kiedy cię tu przysłał? — Musimy się zgodzić, że nawet jeśli to ty zacząłeś eałą tę historię, nie powinnam była pozwolić, abyś wywierał na mnie wpływ, skoro tego nie chciałam. Wykorzystałeś chwilę słabości w moim życiu, ale mnie przecież nie zgwałciłeś. 143 Nie mogę negować twierdzenia Joe!ego, że skoro wylądo wałam z tobą w łóżku, to zważywszy, że to się stało, chcia łam, aby się tak stało, bez względu na to, jak odrażająca wydaje mi się ta myśl obecnie. Joe utrzymuje zatem, że teraz moja niechęć do ciebie jest bez znaczenia. Zapytał mnie, jak bym się poczuła trzy tygodnie temu, gdyby zasu gerował mi, abym przespała się z tobą, a ja powiedziałam: „Nie wiem." Potem zapytał, jak bym się poczuła teraz, gdy by mi coś takiego zaproponował, i ja mu powiedziałam, że sama myśl mnie przeraża. Na to on odrzekł, że to jest wła śnie rodzaj reakcji, której musimy się wystrzegać, ponieważ zaciemnia cały problem. Wobec tego, w co naprawdę wie rzymy, musimy być uczciwi, jak tylko można, i nie wolno nam tego mieszać z tym, co uważamy za bezpieczne i roz tropne, bo musimy działać w oparciu o prawidłowe przeko nanie, żeby wiedzieć, na jakim gruncie stoimy. I najwi doczniej — tak mówił Joe — jestem przekonana, że to nic złego spać z innymi mężczyznami, a przynajmniej z tobą, obojętne, czy zakładam to sobie z góry, czy nie, skoro tak właśnie postąpiłam. — Dobry Boże! — Jake, on przysłał mnie tutaj, abyśmy zrobili to jesz cze raz. — Ale chyba nie zgadzasz się z nim, co? Nie zgadzała się, oczywiście, tak samo, jak nie zgadzała się na konieczność szukania wyjścia za wszelką cenę, tyle że było już za późno. Zdołała się całkowicie zatracić w przy klaskiwaniu poglądom Joeego zarówno na tę sprawę, jak na wszystkie inne. Minęła chwila, zanim usłyszałem odpo wiedź. — Nienawidzę tej myśli, Jake! Wszystko we mnie wzbrania się przed nią. Ale ta nienawiść jest taka sama jak moje odczucia wobec ciebie. Nikt nie jest w stanie mi tego wyjaśnić. Jestem zgubiona, Jake! Nie jestem tak silna jak Joe czy nawet ty. Nie mam tyle siły, aby tkwić w tym wszystkim! Więc to tak. Przyszło mi do głowy, iż stanowisko Joeego, będąc całkowicie nielogicznym jedna zdrada Rennie nie do 144 wodziła oczywiście, że była ona przekonana, iż pozamałżeń kie życie seksualne było generalnie „w porządku", obojęt ne czy wiązało się z innymi mężczyznami w ogólności, czy ze mną w szczególności: zdrada ta co najwyżej dowodziła, że Rennie chciała zrobić to tylko raz, podsuwało mi szansę całkowitego pognębienia Rennie, gdyby mi na to przyszła ochota. Była to wielka pokusa: przerwać tę konwersację i powiedzieć: „No więc dobrze, tutaj jest łóżko", lecz nie miałemnastroju do torturowania Rennie. — Czy masz wobec tego chęć zrobić to? — zapytałem. — Nie! Boże, to ostatnia rzecz na świecie, jaką mogłabym jeszcze raz zrobić! — Joe jest nienormalny. Wiesz, mógłbym śmiało powie dzieć, że to świadczy, iż on jest zboczony. — Idź i powiedz mu to. Wtedy nie będziesz musiał próbo wać go zrozumieć. — Doskonała linia obrony — roześmiałem się. — Znosi wszelki możliwy krytycyzm pod jego adresem. Podobnie jak rozumowanie, że Joe jest dość silny, by być karykaturą samego siebie — tego typu obrona czyni każdego nietykal nym. — Ale w jego przypadku jest ona słuszna — upierała się Rennie. . — O której godzinie ma cię stąd zabrać? — Doszliśmy do wniosku, że odwieziesz mnie potem do domu — powiedziała niepewnie. — Po tym, jak skończymy? — Przestań, proszę! — No dobrze, czy jesteś gotowa? Mam na myśli, iść do domu? Popatrzyła na mnie zakłopotana. — Przecież nie będzie cię badał za każdym razem? — roześmiałem się. — Nie ma sposobu, żeby to sprawdził. Mu sisz tylko przysiąc na swój harcerski honor, że wypełniliśmy nasz obowiązek. W tej chwili po raz pierwszy ujrzała prawdziwą naturę dylematu, przed którym stanęła: musiała wybierać pomiędzy pójściem ze mną do łóżka, co było dla niej odrażające, 10 Koniec drogi 145 a oszukiwaniem Joeego, co także było odrażające — trzecia bowiem możliwość, oparcie się na własnym zdaniu i odmo wa stosowania się do jego decyzji najwidoczniej znajdowały się poza zasięgiem jej siły. — Och, Boże! Co byś uczynił na moim. miejscu, Jake? — Powiedziałbym mu, by sobie poszedł w diabły! — oświadczyłem radośnie. — Przede wszystkim nie przyszedł bym tutaj. Ale skoro już to zrobiłaś, to gdybym był tobą, nie zawahałbym się go oszukać. Przytocz mu szereg mro żących krew w żyłach szczegółów. Powiedz, że wykonali śmy pięć zwykłych numerów i dwa razy popełniliśmy so domię. On pyta o takie rzeczy. Mogę się założyć, że więcej cię nie przyśle, jeżeli twoja relacja zabrzmi dostatecznie pikantnie. Pozbywanie się niesprawiedliwego prawa przez nadmierne stosowanie się do niego to stara sztuczka. Hennie przygryzła kostki palców i krótko pokiwała głową. — Nie mogę go oszukiwać. I nie potrafię drugi raz pójść z tobą do łóżka. — No to powiedz mu, niech idzie do diabła. — Nie rozumiesz, jak on się tym przejął, Jake. On nie jest nienormalny; nie mogłabym nawet twierdzić, że ma cechy neurotyka. Jestem przekonana, że myśli teraz ja śniej i intensywniej aniżeli kiedykolwiek przedtem. Ale to stanowi dla niego kwestię życia i śmierci. Dla nas obojga zresztą. To największy kryzys, jaki kiedykolwiek przecho dziliśmy. — Co mógłby zrobić, gdybyś mu powiedziała, że w tej jednej sprawie nie zgadzasz się z nim? — Jestem w stanie wyobrazić sobie, że rzuci mnie na dobre albo zabije siebie, albo że zabije Bas wszystkich. Mogę nawet wyobrazić go sobie, jak przyprowadza mnie tutaj z powrotem i sam także przychodzi, żeby się upewnić... — Żeby się upewnić, że uczynisz to, co, jak należy ocze kiwać, chcesz uczynić? Boże, to śmieszne! — Mógłby pomyśleć, że go opuszczam na dobre. Że umy wam ręce. — No więc dobrze, na miłość boską, chodźmy zatem do łóżka. Jeśli nie potrafisz udawać, że traktujesz go poważnie, 146 to naprawdę potraktujemy go poważnie. Gwarantuję, że vięcej cię tutaj nie przyśle. — Wstałem. — Chodźmy, dziew czyno: możesz mu powtórzyć wszystko, co przedtem powie działem, i będziesz mówiła prawdę. Udzielimy staremu joeemu poglądowej lekcji. — Jak możesz o tym nawet myśleć? — wykrzyknęła Hen nie. prawdę mówiąc moje uczucia były, jak zwykle, ambi walentne. Konflikt Hennie był klasycznym starciem pomię dzy tym, co aprobowała — albo inaczej, pomiędzy niechęcią do dalszego cudzołożenia a niechęcią do oszukiwania Joeego — ja natomiast stanąłem wobec konfliktu pomiędzy dwiema rzeczami, które aprobowałem, a także pomiędzy dwiema innymi, które lubiłem. Aprobowałem odmowę ja kiegokolwiek dalszego uczestniczenia w historii, która tak nadszarpnęła niezwykły związek Morganów który, co mógł bym równie dobrze dodać, uważałem w istocie za godny podziwu, choć nie byłem aż tak nierozsądny, aby myśleć, iż mógłbym, w niektórych moich nastrojach, pozostawać w po dobnym związku osobiście, zgadzając się jednocześnie brnąć w całą tę sprawę razem z Joeem zarówno dlatego, że przy rzekłem moją współprace, jak i dlatego, iż naprawdę wie rzyłem, że jedna porządna dawka jego lekarstwa, zaapliko wana jemu samemu, zmusi go do zmiany całej kuracji. Po nadto, choć bywałem niekiedy zdolny do seksualnego sa dyzmu, w owym momencie nie miałem ochoty na stosunek, który dla Hennie byłby czystą torturą; niemniej, o czym wspomniałem już wcześniej, jej cierpienie bardzo silnie podnieciło mnie fizycznie. Dręczące mnie poczucie winy, mimo iż nadal uznawałem jego stosowność, zagubiło się tymczasem w melodramatyczności najnowszego posunięcia Joeego. Byłem zbyt zdumiony i zaintrygowany jego postępo waniem, aby poświęcać wiele uwagi własnemu poczuciu winy. — Nie zajmuję żadnego stanowiska — oznajmiłem. — Jestem tym, który omija niewygodne rozstrzygnięcia. Po stąpię tak, jak ty zadecydujesz. — Nie mogę tego zrobić! — rozpaczała Hennie. 147 — Jedźmy zatem do domu. — Nie mogę! Proszę cię, Jake, albo mnie stąd wyrzuć, albo mnie zgwałć. — Nie chce ci niczego podpowiadać — odparłem. To, jak mi się zdaje, było również sadystyczne, choć zarazem bar dzo uczciwe; nie mógłbym naprawdę zrobić bez przekonania żadnej z tych rzeczy, których się domagała, a przecież łat wiej jest siedzieć cicho bez przekonania aniżeli wykonywać dramatyczne gesty bez przekonania. Rennie, skulona w krze śle, szlochała przez pełne dwie minuty: afera ta była dla niej prawdziwą udręką. Ach, mój Boże, a było przecież tyle innych sposobów za łatwienia tego wszystkiego. Pomyślałem, iż rzeczą, która kiedyś może zniszczyć Morganów, będzie, mimo wszystko, brak wyobraźni. Spojrzałem na Laokoona: jego agonia była abstrakcyjna i nieprzekonywajaca. s 10. Dokonująca się we wrześniu dezintegracja osobowości Rennie stawała się niekiedy niezbyt przyjemnym widowiskiem Dokonująca się we wrześniu dezintegracja osobowości Ren nie stawała się niekiedy niezbyt przyjemnym widowiskiem, bo chociaż, jak ona sama twierdziła, nie jest zrozumiale samo przez się, iż każda osobowość posiada wartość tylko dlatego, że jest unikalna, to jednak nie lubiłem przyczy niać się do nieszczęścia ludzi, których zdarzyło mi się dobrze poznać. W tym fakcie nie ma nic humanitarnego: wobec ludzkości generalnie nie żywiłem, tak czy inaczej, żadnych uczuć, a położenie jakichś szczególnych osób, Peggy Rankin na przykład, muszę wyznać, nie obchodziło mnie zupełnie. Niniejsze stanowi jedynie opis moich reakcji — nie jest to próba obrony jakiegoś zajętego stanowiska. Kłopot, jak sądzę, polega na tym, że im lepiej poznaje się daną osobę, tym trudniejsze staje się przypisanie jej cech, które pozwoliłyby współistnieć z nią w sytuacjach o charakterze emocjonalnym. Krótko mówiąc, stosowanie Mitoterapii staje się nieporównanie trudniejsze, ponieważ jest się zmuszonym uznać nieodpowiedniość wyznaczanych tej osobie ról. Egzystencja nie tylko poprzedza esencję: w przypadku istot ludzkich raczej się jej przeciwstawia. A kiedy tylko daną osobę pozna się na tyle dobrze, aby mieć o niej sprzeczne zdania, Mitoterapia ulatnia się jak kamfora, chyba że jest się w stanie niezupełnie rozbudzonej świadomości. Chociaż rzadko znajdowałem się w takim stanie, to jednak dalszy ciąg wieczoru, o którym niedawno była mowa, upły nął mi w owym swoistym półśnie: gdy wreszcie zaniosłem 149 Rennie do łóżka podekscytowany ciężarem jej ciała, to wyłącznie dlatego, iż, tak czy owak, przestałem być czujny tak dalece, że mogłem patrzeć na całą tę sytuację jak na fragment romantycznej walki pomiędzy symbolami. Joe był Rozumem albo Bytem posługiwałem się terminologią Ren nie; ja byłem Nierozumem albo Niebytem; między nami dwoma rozgrywała się bezpardonowa walka o zdobycie Ren nie, podobna walce Boga i Szatana o zdobycie duszy czło wieczej. Ten ontologiczny manicheizm nie wytrzymałby z pewnością jakiejkolwiek głębszej krytyki, lecz dla mnie posiadał potrójną wartość: po pierwsze, zwalniał mnie od potrzeby przypisania Rennie jakichś bardziej szczegółowych cech niż te, które składają się na pojęcie osobowości jedno stki, po drugie, umożliwiał mi spółkowanie w nastroju me fistofelicznym, i na koniec, pozwalał mi zapomnieć o moty wach, skoro to, co robiłem, stanowiło, by tak rzec, esencję mojej esencji. Czy po Szatanie można spodziewać się intro spekcji? Jeżeli idzie o Rennie, to osiągnęła w owej chwili stadium niemal całkowitego paraliżu, i jestem przekonany, że z nie jaką ulgą pozwoliła przypisać sobie rolę ludzkości; jaki dramat rozgrywał się w jej głowie, tego stwierdzić nie mo głem. Po wszystkim odwiozłem ją do domu. — Nie wejdziesz na chwilę do środka? — zapytała sztyw no. Lecz ta mała gra skończyła się dla mnie wraz z wyczer paniem mego seksualnego zapału i czułem się teraz podle, — Nie. Do zobaczenia wkrótce. Odczuwałem głównie litość dla obojga Morganów, zwłasz cza dla Rennie. Joe mimo wszystko zachowywał się zgodnie z przyjętym stanowiskiem, a ponadto wiedział o tym. Wie dza tego rodzaju działa uspokajająco nawet wówczas, gdy przyjęta postawa prowadzi do przegranej czy wręcz klęski, jak to się dzieje na przykład, kiedy brydżysta olśniewa bez błędną rozgrywką, lecz pomimo to musi „leżeć", albo kiedy Otello okazuje się wspaniałym, ale nierozsądnym kochan kiem. Rennie, niestety, znalazła się w sytuacji, w której przestało istnieć jej stanowisko, nie miała zatem nic, z czym 150 mogłaby działać zgodnie czy choćby niezgodnie, gdy tym czasem jej osobowość, w przeciwieństwie do mojej, wyma gała, niby tarczy, posiadania określonego stanowiska. Trzy razy przyszia do mojego mieszkania we wrześniu i raz w październiku. Pierwszą wizytę już opisałem. Druga, która przypadła na środę następnego tygodnia, była zupełnie inna: z zachowania Rennie przebijało ciepło, ona sama spra wiała wrażenie radosnej, była silna i trochę agresywna. Ochoczo udaliśmy się natychmiast do łóżka — Rennie po sunęła się tak daleko, że wypomniała mi, iż nie jestem tak energicznym kochankiem jak jej małżonek — a potem pe rorowała przez około godzinę nad butelka wina, którą przy niosła ze sobą. — Boże, jakaż ja byłam głupia ostatnio! — śmiała się. — Snułam się bezmyślnie i płakałam jak uczennica. — O? — Jak w ogóle mogłam traktować całą tę sprawę tak poważnie? Wiesz, co mi się przydarzyło zeszłej nocy? — Nie. — Przebudziłam się o trzeciej nad ranem — zupełnie przytomna, tak jak to zdarza się co noc, od kiedy zaczęła się cała historia. Zwykle dostaję dreszczy po takich prze budzeniach i albo siedzę przez resztę nocy trzęsąc się i po cąc, albo budzę Joeego i zaczynamy całą sprawę wałkować od początku. No i ubiegłej nocy przebudziłam się jak zwy kle i ponieważ jasno świecił księżyc, widziałam dokładnie śpiącego Joeego — wygląda młodzieńczo, kiedy śpi! — i kiedy na niego patrzyłam, zaczął z jakiegoś powodu po cierać nos przez sen! — Zachichotała na to wspomnienie i lekko odbiło jej się wypite wino. — Przepraszam. — Nie szkodzi. — No i to mi przypomniało tamtą noc, kiedy podglądaliś my go przez okno, tylko że tym razem nie było mi przy kro, ale zachciało mi się śmiać! Cała ta historia i nasz sto sunek do niej rozśmieszyły mnie, Joe wydał mi się nasto latkiem próbującym robić tragedię z niczego, ty zaś wyda łeś mi się kompletnie bezsilny. Czy to cię denerwuje? — roześmiała się. : • 151 — Ale skądże. — A ja zachowywałam się jak smarkata, która tylko cho dzi i płacze, i pozwala wam obu zadręczać się taką głupią rzeczą. Poczułam się zupełnie tak samo jak wówczas, kiedy mnie zmęczą dzieci. Kiedy chłopcy hałasują i biją się przez cały dzień, czuję się tak wyczerpana, że w końcu sama za czynam krzyczeć i płakać, i potem zawsze jest mi głupio i trochę wstyd. Jak to możliwe, żeby dorośli ludzie robili tyle szumu o coś tak idiotycznego? Zwłaszcza ludzie zamęż ni, z dziećmi? — Mały biedny coitus — uśmiechnąłem się. W rzeczy wistości dobry humor Rennie wyzwalał we mnie całkowicie odmienne uczucia: im ona stawała się szczęśliwsza, tym ja bardziej pochmurniałem, im ona bardziej beztrosko trakto wała nasz problem, tym ja bardziejposępniałem. — Tak kompletnie nieważną rzecz traktować z taką po wagą! Przecież niewarta jest nawet tego, aby o niej myśleć, a co dopiero zrywać małżeństwo! Mogłabym spać z setką innych mężczyzn i nie zmienić swych uczuć wobec Joeego! — No tak — zaprotestowałem zgryźliwie — nic nie jest ważne samo w sobie, ale to, co chcesz traktować poważnie, jest poważne. Nie ma powodów, aby wyśmiewać powagę innych ludzi. — Och, przestań! — krzyknęła Rennie. — Jesteś równie zły jak Joe. Uważam, że cały kłopot bierze się stąd, że za dużo myślimy i za dużo mówimy. Przez to gadanie wpędza my się we wszelkie możliwe świństwa, których by nie było, gdybyśmy po prostu nie mówili o nich. — Wypiła kolejna szklankę wina, czwartą czy piątą, podczas gdy ja bawiłem się jeszcze z pierwszą. — Wiesz, co ja myślę? Myślę, że nic by się nie stało, gdybyśmy wszyscy nie mieli tyle wolnego czasu. Naprawdę tak myślę. Ty twierdzisz, że pojęcia nie masz, jak w ogóle mogłeś rozpętać całą tę aferę, ale mnie się wydaje, że dlatego ją rozpętałeś, że jesteś znudzony. — Czyżby? — Nie masz żadnych ambicji, nie jesteś specjalnie zajęty, nie jesteś bardzo przystojny, .żyjesz sam. Widzę cię, jak siedzisz tutaj przez cały dzień, bujasz się w tym fotelu na 152 biegunach, marzysz i pichcisz w głowie głupstwa właśnie dlatego, że jesteś znudzony. Myślę, że kluczem do całego twojego charakteru jest po prostu znudzenie. —. Ja nie jestem po prostu jakiś — powiedziałem bez przekonania. — Być może jestem także znudzony, ale ni gdy po prostu tylko znudzony. — Było oczywiste, iż Ren nie na swój dyletancki sposób również uprawiała Mitotera pię: każdy, kto zaczyna mówić o kluczach do ludzkich cha • rakterów, tworzy mity, ponieważ tajemnica człowieka nie da się wyjaśnić przy pomocy kluczy. Zbyt byłem przygnę biony w owej chwili, aby uczynić coś więcej poza powierz chownym spostrzeżeniem o scenariopisarstwie Rennie. — A ja myślę, że jesteś po prostu znudzony; nie obchodzi mnie, co ty uważasz. Przestało mnie obchodzić, co ty albo on myślicie o całym tym bigosie; przestałam traktować to poważnie. Przestałam nawet o tym myśleć. — Tym lepiej dla ciebie. — Działa ci to jednak na nerwy, co? — roześmiała się. — Przestaje być śmieszne, kiedy mnie już nie rani. Ach, do diabła z tobą! Mnie już nie rani. Popatrz, jak ci mina zrzed ła. Wyglądasz, jakbyś narobił w spodnie. — Ta myśl rozba wiła ją; zachichotała, lekko pijana. — Tak samo wyglądał Joe dziś rano: ponury jak prorok. Dąsasz się, bo zepsuto ci zabawę. No, rozchmurz się i napij się ze mną albo mnie od wieź do domu. Opróżniłem szklankę i napełniłem ją ponownie. — Zauważyłaś pewnie, że nie wierzę w ani jedno twoje słowo. To brzmi dumnie, ale nieprzekonująco. — Nie masz odwagi w to uwierzyć — urągała nii Rennie. — Ja nie mam odwagi, ale ty w ogóle byś nie mogła w to uwierzyć, gdyby od tego zależało twoje życie. — Nie obchodzi mnie to — oświadczyła Rennie. — Mam gdzieś. — Nie wierzę, żeby Joe o tym wszystkim wiedział. — Nie obchodzi mnie. — Załamałoby go to. Mógłby odejść. — Tylko tobie tak się wydaje. Jesteśmy związani znacz nie mocniej. Nie rozumiem, dlaczego tym właśnie zaczęłam 153 się z początku martwić; tego rodzaju głupstwa nie są w sta nie nas rozdzielić. Musiałby to być ktoś silniejszy aniżeli ty. Nie wiesz naprawdę nic o Joeem i o mnie. Nie masz zielonego pojęcia. — Ostatnim razem mówiłem ci: powiedz mu, żeby sobie poszedł do diabła. — Bardzo możliwe, że powiem wam obu, żebyście sobie poszli w diabły. — Świetnie, dziewczyno, ale zwracaj uwagę na jego le wego sierpa, gdy będziesz mu to komunikować. Powyższa uwaga zrównoważyła efekty przynajmniej trzech szklanek wina. — Nie sądzę, żeby Joe mógł mnie ponownie uderzyć — powiedziała poważnie. — No to wtocz się do domu mając w sobie tę butlę wina, uszczypnij go w nos i powiedz mu, że już więcej nie możesz myśleć poważnie o czymś tak głupim jak twoje życie seksu alne — zasugerowałem. — Powiedz mu, że cały kłopot bierze się stąd, że on za dużo myśli. — Nie uderzyłby mnie, Jake. Nie zrobiłby już tego nig dy. — Złamałby ci szczękę. Powiedz mu, że zachowuje się jak uczeń! Tak ci przyłoży, że zemdlejesz, wiesz o tym. Chodź, pojadę z tobą. Jeżeli masz rację, to będziemy się w trójkę cieszyć, pochichoczemy głośno, uściśniemy sobie dłonie i na sze kłopoty się skończą. Rennie była już całkowicie trzeźwa. — Nienawidzę cię — powiedziała. — Nie pozwolisz, abym się poczuła szczęśliwa nawet przez minutę? Nie wolno mi nawet udawać, że jestem szczęśliwa? I mirabile dżetu gdy tylko Rennie stała się ponura, uwol niła mnie od posępności, a ja z kolei przejąłem jej utraconą wesołość i nalałem sobie następną szklankę wina. — Czujesz się wspaniale? — krzyknęła. — Szczęśliwa ludzka przewrotność. Jest mi naprawdę przykro, Rennie. — Jesteś znakomity! — powiedziała, kiwając głową w obie strony. 154 Lecz tak dobry, choć zmienny humor, jaki miała Rennie, i tak niepotrzebne okrucieństwo, jakie zaprezentowałem ja, należały do rzadkości. Podobnie jak druga wizyta niewiele przypominała pierwszą, tak samo trzecia i ostatnia we wrześniu całkowicie różniła się od drugiej. W tym czasie byłem pochłonięty nauczaniem i moje nastroje coraz częściej miały swoje źródło w tym, co się działo w szkole. Tego szczególnego dnia, był to ostatni piątek września, czułem, że jestem inteligentny i bystry, że jestem w świetnym na stroju po prostu dlatego, że podczas porannych ćwiczeń z gramatyki wyjaśniłem reguły rządzące formami przypad kowymi angielskich zaimków. Człowieka ogarnia poczucie pewności siebie lub zgoła zadziwienia, gdy zdolny jest nie tylko powiedzieć, ale także doskonale rozumieć, że jeżeli czasownik stoi w stronie biernej, to orzecznik zależnego od niego bezokolicznika stawia się w mianowniku i was tho ught to be hę; natomiast jeżeli czasownik jest w stronie czynnej, to orzecznik bezokolicznika stawia się w bierniku I thought John to be him. Zakomunikowałem niniejsze spostrzeżenie słuchającym mnie przyszłym młodym naukow com. Są jakieś pytania? — zakończyłem. — Zaraz — zaprotestował nieustannie przeszkadzający chłopak z tylnych ławek, którego już wcześniej postanowi łem przy pierwszej nadarzającej się okazji oblać za imper tynencję — co było najpierw, język czy podręcznik grama tyki? — O co ci chodzi, Blakesley? — zapytałem, nie dając się wciągnąć do jego gry. — No bo chyba jest prawdą, że ludzie mówili, zanim za częli pisać podręczniki gramatyki, a zasługą podręczników było tylko to, że opisały, jak ludzie mówili. Gdy, na przy kład, mój kolega dzwoni do kogoś, to ja pytam: „Z kim roz mawiałeś?" Każdy z tu obecnych powiedziałby: „Z kim roz mawiałeś?" Założę się, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent Amerykanów powiedziałoby: „Z kim rozmawiałeś?" Nikt by nie zapytał: „Do kogo mówiłeś właśnie teraz?", i założę się, że nawet pan profesor by tak nie zapytał. Przecież to brzmi dziwacznie! — Klasa chichotała. — A skoro żyjemy 155 w demokracji d nikt, E wyjątkiem paru profesorów, nie mó wi: „Do kogo mówiłeś właśnie teraz?", to dlaczego upierać się, że to my popełniamy błąd, a ,iide wy? Dlaczego by nie zmienić reguł? Typowy Joe Morgan ten chłopak: ścieżki należy wydep tywać, a nie korzystać z już wydeptanych. Nie podobała mi się jego fantazja. — Panie Blakesley, przypuszczam, że kurczaka je pan palcami? — Co takiego? No pewnie. A pan profesor nie? Klasa chichotała nadal, pochłonięta naszym pojedynkiem, chociaż po ostatniej, raczej mało dowcipnej uwadze, nie stała już tak bezkrytycznie po jego stronie. — A bekon na śniadanie? Palcami czy widelcem, panie Blakesley? — Palcami — odparł wyzywająco. — Tak właśnie trzeba, palce były wynalezione przed widelcem, tak jak język an gielski przed podręcznikami gramatyki. — Ale nie pańskie palce — uśmiechnąłem się chło dno — i nie pański jeżyk angielski! — Klasa była cały czas po mojej stronie: gramatyka normatywna zwyciężała. — Rzecz polega na tym — zwróciłem się do całej kla sy — że gdybyśmy nadal byli ludźmi dzikimi, pan Blakesley mógłby jeść jak ś winda, nie łamiąc żadnych reguł, ponieważ żadnych reguł by nie było; mógłby ku swemu zadowoleniu mówić: „To brzmi dziwacznie, prawda?", i nikt nie posą dzałby go o nieuctwo, ponieważ umiejętność czytania i pi .sania, reguły gramatyki nie były jeszcze wynalezione. Ale skoro już istnieje zbiór reguł określających zachowanie czy też gramatykę, zbiór ogólnie zaakceptowany jako norma traktująca, rzecz prosta, o stanie idealnym, a nie przecięt nym — wówczas ktoś, kto chce łamać reguły, chce tyrn sa mym być uważany za dzikusa albo analfabetę. Nie ma zna czenia, jak dogmatyczne czy nierozsądne bywają reguły, po nieważ stanowią one konwencję. A w przypadku języka jest jeszcze inny powód, dla którego należy przestrzegać nawet najgłupszych reguł. Panie Blakesley, do czego odnosi się słowo „koń"? 156 pan Blakesley sposępniał, ale odpowiedział: — Do zwierzęcia. Do czworonożnego zwierzęcia. — Eąuus caballus — zgodziłem się — Nieparzystokopyt ny roślinożerny ssak. A co oznacza algebraiczny symbol „X"? — „X"? Cokolwiek. To niewiadoma. — Dobrze. Zatem symbol „X" może reprezentować wszy stko, co będziemy chcieli, żeby reprezentował, z tym, że zawsze to samo w danym kontekście, tak jak w danym równaniu matematycznym. Ale koń jest także tylko symbo lem — to dźwięk wydobywający się z naszego gardła albo kilka znaków na tablicy. I teoretycznie moglibyśmy również podstawiać go za dowolną rzecz, prawda? Idzie mi o to, że gdybyśmy się umówili, tylko my dwaj, że słowo „koń" ozna czać będzie podręcznik gramatyki, to moglibyśmy wówczas powiedzieć: „Otwórz swojego konia na stronie dwudziestej", albo: „Czy przyniosłeś dzisiaj do szkoły swojego konia?" I tylko my dwaj wiedzielibyśmy, o co nam. chodzi, praw da? — Na pewno. Myślę, że tak. — Z całego serca pan Blakes ley nie miał ochoty zgodzić się ze mną. Przeczuwał, że wpadł w jakąś pułapkę, lecz nie miał już odwrotu. — Oczywiście, my wiedzielibyśmy. Tyle że nikt inny by nas nie rozumiał — oto cała zasada tajnych szyfrów. Natu ralnie nie istnieje żadna przyczyna, dla której symbol „koń" miałby zawsze odnosić się do podręcznika gramatyki, za miast do ssaka Eąuus caballus: znaczenia słów są przeważ nie arbitralnymi konwencjami; historycznymi przypadkami. Ale zostało ustalone, zanim pan i ja mieliśmy cokolwiek do powiedzenia na ten temat, że słowo „koń" odnosić się będzie do ssaka Eąuus caballus, i jeśli pragniemy, aby nasze wypo wiedzi były zrozumiałe dla większości ludzi, musimy się zgo dzić na tę konwencję. Musimy mówić „koń", gdy mamy na myśli ssaka Eąuus caballus, a „podręcznik gramatyki", kie dy mamy na myśli przedmiot leżący tutaj, przede mną, na siole. Wolno panu łamać reguły, ale nie wtedy, gdy pragnie pan być zrozumiany. Jeżeli chce pan być rozumiany, to je dynym sposobem „uwolnienia" się od reguł jest dogłębne, 157 mistrzowskie przyswojenie ich sobie, tak aby się stały pań ską drugą naturą. Oto paradoks: w każdym złożonym spo łeczeństwie człowiek jest zazwyczaj wolny do tego stopnia, do jakiego akceptuje normy obowiązujące w tym społeczeń stwie. Kto jest bardziej wolny w Ameryce? — zapytałem na koniec. — Człowiek, który buntuje się przeciwko wszystkim prawom, czy człowiek postępujący zgodnie z nimi tak auto matycznie, że nigdy nawet o nich nie pomyśli? Ostatnie stwierdzenie, trzeba przyznać, było dosyć dwu znaczne, lecz nie miałem zamiaru kogokolwiek pouczać; pragnąłem jedynie uwolnić gramatykę normatywną ze szpo nów zuchwałego pana Blakesleya, a jego samego, gdyby się udało, ukrzyżować po drodze. — Ale, panie profesorze — powiedział zatroskany młody człowiek, tym razem z przednich ławek — ludzie zawsze szukają lepszych sposobów robienia rozmaitych rzeczy. I za zwyczaj, aby dokonać ulepszeń, muszą zmieniać reguły. Gdyby się nikt nie buntował przeciwko regułom, nie było by w ogóle postępu. Obserwowałem dobrotliwie młodego człowieka: widać było, że będzie się czepiał każdego mojego wykrętu. — To jeszcze jeden paradoks — odpowiedziałem mu. — Buntownicy i radykałowie są to zazwyczaj ludzie, którzy widza, że reguły często bywają arbitralne •— zawsze osta tecznie arbitralne — i którzy nie mogą znieść arbitralnych reguł. Należą do nich wyznawcy wolnej miłości, kobiety palące cygara, typy z Greenwich Yillage, które nie strzygą włosów, i wszelkiego rodzaju reformatorzy. Ale najwięk szym radykałem w każdym społeczeństwie jest człowiek, który dostrzega całą dowolność reguł i konwencji społecz nych, lecz nie szanuje społeczeństwa, w którym żyje, i tak nim gardzi, że całą tę kupę nonsensów przyjmuje z uśmie chem. Największym buntownikiem jest człowiek, który za nic w świecie nie zgodziłby się na zmienianie społeczeń stwa. Tak. To, jestem pewien, zakłopotało do reszty bystrego młodego człowieka, a dla całej grupy było bez wątpieni; niezrozumiałe; dla mnie efekt własnego wywodu sprowadzi 158 się do powiększenia już ustalonego poczucia umysłowej przenikliwości o delikatny aromat lekko uśmiechniętego pa radoksu. Nastrój ów rozpierzchł się w ciągu dnia: opuściłem szkołą z głową przepełnioną Janusową ambiwalencją kos iniosu i kroczyłem przez pełen idealnej równowagi świat j jego wszechobecne rozdwojenie do mojego mieszkania, gdzie o dziesiątej wieczorem znalazła mnie Rennie, bujają cego się w fotelu i nadal uśmiechającego się do przyjaciela Laokodna, którego grymas stanowił jego piękno. Była zdenerwowana, ale spokojna. Powiedzieliśmy sobie „cześć" i Hennie stała niezdarnie przez minutę czy dwie, po czym usiadła. Zbliżała się najwidoczniej jakaś nowa od słona dramatu. — Co nowego? — zapytałem. Zamiast odpowiedzi poruszyła policzkiem i wykonała obo jętny gest prawą ręką. — Jak ma się Joe? — Tak samo. — Och! A ty? — Nie wiem. Chyba zwariuję. — Joe nie traktował cię chyba zbyt ostro? Popatrzyła na mnie przez chwilę. — On jest Bogiem — powiedziała. — Po prostu Bogiem. — Tak też myślałem. — Przez cały ten tydzień był cudowny. Nie taki, jak za raz po powrocie z Waszyngtonu — tamto nie było u niego normalne. Może myślisz, że wszystko jest już skończone i załatwione? — Czemu nie miałoby być? Tak samo uważałem następ nego dnia po fakcie. Westchnęła. — Wspomniałam mimochodem, że nie mam ochoty przy chodzić tutaj więcej, że nie widzę w tym żadnego sensu. — Dobrze. — Joe nie powiedział ani słowa. Patrzył na mnie długo w taki sposób, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Po tem, dzisiaj wieczorem, oświadczył, że skłonny jest zaakcep tować to wszystko jako część mnie samej, mimo iż nie ro 159 zumie, dlaczego się to wszystko zaczęło, ale bardziej by mnie szanował, gdybym była bardziej konsekwentna i nie uwa żała za odpychające tego, co zrobiłam. Potem jeszcze powie dział, że nie widzi potrzeby dalszego rozmawiania na ten temat, no i na tym stanęło. — No więc świetnie. Na Boga, zatem kłopot się skończył? — Tak, tylko że ja mu nie wierzę, a nawet gdybym wie rzyła, to nie poznaję samej siebie. — To nic strasznego. Ja prawie nigdy nie poznaję siebie. — W przeciwieństwie do Joeego. Tak więc nic nie zosta ło rozwiązane, skoro nie mogę być tak autentyczna jak on i nie mogę zrozumieć siebie w tym, co robię, tak jak zawsze rozumiem jego. Joeego zawsze można rozpoznać. Uśmiechnąłem się. — Prawie zawsze. — Myślisz o tym, jak szpiegowaliśmy go? O mój Boże! — Potrząsnęła głową. — Wiesz co, Jake? Szkoda, że nie oślep łam, zanim spojrzałam w to okno. Od tego się wszystko za częło. Cudowny paradoks! — Albo też wszystko się skończyło, ale jeżeli to zaczyna czy kończy cokolwiek, to tylko dła Morganów. Z pewnością nie dla Homera. W moim kosmosie każdy jest. po trosze szympansem, zwłaszcza kiedy jest sarn, i nikt nie dziwi się specjalnie temu, co robią inne szympansy. — Jednakże nie Joe. — Być może ten, kto ogłupia się najmniej, jest tym, któ ry w duchu przyznaje, że wszyscy po prostu żartujemy. Cudowny, cudowny paradoks! — Sam Proust nie zanalizowałby tego dokładniej od nas — powiedziała smutno Rennie. — Dyskutowaliśmy nad tym, przyjmując wszystkie możliwe punkty widzenia. Wy daje mi się czasami, że niczego w życiu nie zrozumiałam tak dokładnie jak tego właśnie, a kiedy indziej — jak na przy kład ostatnim razem czy dzisiaj — stwierdzam, że nadal nic z tego nie pojmuję. To wszystko jest w dalszym ciągu tajem nicą. Całkowicie mnie to załamuje, nawet kiedy widzę, że nie ma powodu do załamywania się. 160 — Co Joe myśli o mnie ostatnio? — Nie wiem. Nie sądzę, żeby cię jeszcze nienawidził, prawdopodobnie nie chce zawracać sobie tobą głowy. Uwa ża, że twój udział w tej historii jest chyba czymś charakte rystycznym dla ciebie. — Dla którego mojego „ja", u licha? — roześmiałem się. — A co ty o tym myślisz? — Wydaje mi się, że nadal tobą gardzę — powiedziała Rennie obojętnie. — Jesteś pewna? — Tak mi się zdaje. Wstrząsnęła mną ta uwaga. Dopóki Rennie nie powiedzia ła tego, była mi obojętna, teraz jednak moje zainteresowa nie wyraźnie wzrosło. — Czy to trwa, odkąd przespaliśmy się ze sobą? — Nie wiem, jak daleko sięga to wstecz, Jake; w tym momencie wydaje mi się, że nie lubiłam cię już wtedy, kie dy" cię poznałam, ale nie sądzę, żeby tak było naprawdę. Coś tam odczuwałam wobec ciebie, przynajmniej od kiedy zaczęliśmy jeździć konno; oceniając to z perspektywy czasu, było to coś w rodzaju niechęci. Może wstręt byłby lepszym słowem. Nie wierzę w żadne złe przeczucia, ale rnogę przy siąc, że już w sierpniu żałowałam, że w ogóle się spotkaliś my, chociaż nie potrafiłabym powiedzieć dlaczego. Czułem, jak szybko umysł mój osiąga szczyty; myśli mo ich nie przesłaniały żadne chmury, nawet sam stuoki Argus nie byłby chyba w tej chwili bardziej ode mnie daleko wzroczny. — Założę się, Rennie, że znam punkt widzenia, z którego nie rozpatrywaliście tej historii. — Niemożliwe — odparła. Poczułem się, jakbym kończył czytać powieść Ellery Queena. — Jest taki punkt. I to zgodny z Prawem Zwięzłości, po nieważ wyjaśnia większość faktów przy możliwie najmniej szej ilości założeń. To piekielnie proste, Rennie: my nie tyl ko spółkowaliśmy, myśmy się kochali. To, co czułaś do mnie 11 Koniec drogi 161 przez cały czas i do czego nie chciałaś się przed samą sobą przyznać, to była miłość. — To nieprawda — westchnęła Rennie, patrząc na mnie w napięciu. — A może jednak? Nie jestem próżny. A w każdym ra zie nie tylko próżny. — Nie o to mi chodzi — nie bez trudu odpowiedziała Rennie. — To znaczy, nieprawda, że nie chciałam się do tego przyznać przed samą sobą. W tej chwili jej oczy wyrażały prawdziwy wstręt, lecz nie bardzo było wiadomo, kogo ten wstręt dotyczył. Moje podniecenie wzrosło. — Niech mnie diabli! — To właśnie między innymi tak mnie gnębi — powie działa Rennie. — Myśl, że przez cały ten czas mogłam cię kochać, przyszła mi do głowy wraz z całą resztą — wraz z myślą, że gardzę tobą, i z myślą, że nie mogę niczego wo bec ciebie odczuwać, ponieważ nie istniejesz. Wiesz, o co mi chodzi. Nie wiem, która z tych myśli jest prawdziwa. — Przypuszczam, że wszystkie, Rennie — odparłem. — Ale skoro już jesteśmy przy tym, to czy nie przyszło ci do głowy, że, być może, Joe jest tym, który nie istnieje? — Nie. — Wolno pokręciła głową. — Nie wiem. — Nie sądzę, żebyś musiała obawiać się myśli, że w jakiś tam sposób mnie kochasz. Z pewnością nie rna to żadnego wpływu na uczucia, jakimi darzysz Joeego, chyba żebyś wprowadziła tutaj elementy romantyczne. Prawdę powie dziawszy, nie bardzo wiem, na co w ogóle miałoby to wy wierać wpływ. Myślę, że cała afera jest mniej tajemnicza, niż przypuszczaliśmy, i chyba mniej brudna. Rennie jednak najwidoczniej nie chciała się z tym zgo dzić, — Jake, dzisiaj nie rnogę iść z tobą do łóżka. — W porządku. Odwiozę cię do domu. W samochodzie pocałowałem ją delikatnie. — Myślę, że to wspaniałe. Cholernie śmieszne. — Może masz rację. — Czy powiedziałaś Joeemu o tym swoim odkryciu? 162 — Nie. — Spuściła oczy. — Nie mogę mu tego powie dzieć. W tym cały kłopot, Jake — powiedziała patrząc zno wu na mnie. — Kocham go nadal, bardziej niż on sam czy ktokolwiek mógłby się spodziewać, ale to, co było przedtem między nami, po prostu się skończyło. Stało się teraz nie możliwe. Nawet jeżeli to nieprawda, że cię kocham, to sama możliwość, że mogłam, że nie jestem pewna, czy cię nie ko cham, zabija wszystko. Nie rozwiązuje żadnych problemów, lecz przeciwnie, jest problemem. Możesz sobie wyobrazić, jak się czuję, gdy Joe mówi, że akceptuje moje stosunki z tobą, i próbuje zachowywać się, jak gdyby nic się nie stało? Cała ta przeklęta sprawa jest od tej chwili kłam stwem — mało, była kłamstwem, od kiedy po raz pierwszy przyznałam przed samą sobą, że mogę cię kochać. — Nic nie musi się rozpadać, Rennie. — Już się rozpadło to, co dotychczas łączyło mnie z Joeem, a była to najwspanialsza rzecz, jaka kiedykolwiek istniała pomiędzy kobietą i mężczyzną. Nie ma w niej miej sca na kłamstwa ani na podzielone uczucia. Czuję się, jak by mnie okradziono z miliona dolarów, Jake! Gdybym go zastrzeliła, nie czułabym się gorzej. — Czy chcesz, żebym wszedł z tobą do środka? — zapy tałem. — Nie. — Czy nie jest to po prostu odkładanie na później tego, co i tak musi się stać? — Odsuwam to od siebie tak daleko, jak tylko można — odpowiedziała — i będę to robiła tak długo, jak się tylko da. Jestem zrozpaczona i nie potrafię o niczym innym my śleć. — Joe mógłby również wpaść na to, że możesz mnie ko chać — zasugerowałem. — On nie boi się rozpatrywać wszystkich możliwości. — To nie robi żadnej różnicy. — Nie widzę po prostu, w którym miejscu sytuacja jest rozpaczliwa. W moim świecie nie byłaby taka. — Nie dziwi mnie to — powiedziała Rennie. Nie byłem Dewien, czy płakała, czy nie, ponieważ w samochodzie było 163 ciemno. Przypuszczam, że płakała. Siedzieliśmy kilka minut w milczeniu, a potem otworzyła drzwi samochodu i wy siadła. — Boże, nie wiem, dokąd to wszystko zaprowadzi, Jake. — Joe też nie wie — powiedziałem lekko. — Takie wła śnie były jego pierwsze słowa. — Ale, na miłość boską, pamiętaj chociaż o jednym: je żeli cię w ogóle kocham, to nie znaczy, że p o prostu cię kocham. Przysięgam, że oprócz tego uczciwie i szczerze cię nienawidzę! — Będę pamiętał — powiedziałem. — Dobranoc, Rennie. Weszła do domu nic już nie mówiąc, a ja pojechałem do siebie pobujać się trochę w fotelu i pomedytować nad tą nową rewelacją. Pochlebiała mi ona niesłychanie — reago wałem łatwo i spontanicznie na każdy przejaw uczucia ze strony ludzi, których lubiłem albo w jakiś sposób szanowa łem. Lecz cóż, wydać się to może słuszne tylko pozornie, ale Znawca z samej swojej natury jest tym, który rozszczepia włos na czworo. Rzecz polega na tym, iż nawet w obecnym moim nastroju nie mogłem doszukać się niczego szczególnie paradoksalnego w uczuciach Rennie, co z kolei bardzo mnie rozdrażniało. Znawca — a byłem nim od pół do dziesiątej tego ranka — domaga się od paradoksu jeżeli paradoks ma wydobyć z niego ów nikły uśmiech oznaczający, iż jest Znawcą, by był czymś więcej niż tylko zwykłą dwuznacz nością wynikłą z niejasności pewnych zwrotów językowych; paradoks, idealnie rzecz biorąc, winien być rzeczywiście, przykuwającą uwagę sprzecznością myśli, których faktycz na zgodność staje się dostrzegalna jedynie w wyniku sub telnej refleksji. Obawiam się, że widoczna ambiwalencja uczuć, jakimi darzyła mnie Rennie — podobnie jak owe jednocześnie sprzeczne opinie o jakiejś rzeczy, które często sam wygłaszałem — była jedynie pseudoambiwalencją, któ rej źródło istniało w języku, a nie w pojęciach przez język symbolizowanych. W gruncie rzeczy jestem pewien, że to, co Rennie odczuwała, nie było faktycznie ani ambiwalentne, ani specjalnie złożone; było zarazem jednostkowe i proste, jak wszystkie uczucia, lecz jak wszystkie uczucia było także 164 całkowicie indywidualne i szczególne. Kłopot zatem powsta wał dopiero wówczas, gdy Rennie próbowała przykleić swo im uczuciom etykietę w postaci rzeczowników pospolitych, takich jak miłość czy w s t r ę t. Rzeczy mogą być ozna czane przez rzeczowniki pospolite tylko wówczas, gdy ktoś lekceważy różnice między nimi; lecz to właśnie owe róż nice, gdy się je odczuwa głęboko, czynią rzeczowniki nie adekwatnymi i doprowadzają laika lecz nie Znawcę do przekonania, iż schwytał paradoks, że natknął się na ambi walencję, gdy w istocie jest to tylko kwestia tego, że „x" jest po części koniem, po części zaś podręcznikiem gramaty ki, nie mogąc stać się całkowicie ani jednym, ani drugim. Przypisywanie nazw rzeczom przypomina wyznaczanie ról ludziom: jest to z konieczności deformacja, lecz zarazem deformacja konieczna, jeżeli ktoś pragnie, by akcja posu wała się naprzód. Dla Znawcy stanowi to świetną zabawę. Rennie zatem kochała mnie i nienawidziła jednocześnie! Powiedzmy wobec tego, że mnie „iksowała", lecz niech nas U nie rozśmiesza. W ciągu tego miesiąca spotykałem oczywiście Joeego wiele razy w szkole, chociaż przestaliśmy utrzymywać sto sunki towarzyskie. Gdyby to było możliwe, unikałbym go w ogóle, nie dlatego, że przestałem go lubić, podziwiać i sza nować — przeciwnie, uczucia te przybrały na sile, wzboga cone jeszcze sympatią — lecz dlatego, że na jego widok nieodmiennie czułem wstyd i zażenowanie, pomijając owe uczucia, którymi darzyłem go przy innych okazjach. Ażeby, tak jak Joe, nie odczuwać żadnego żalu wobec tego, co popełnione zostało w przeszłości, należałoby mieć przynaj mniej silne poczucie wewnętrznej zwartości, a tego rodzaju poczucia zawsze mi brakowało. W istocie konflikt pomiędzy indywidualnymi punktami widzenia, który według Joeego znajdował się bardzo blisko sedna subiektywizmu, ja do prowadziłbym jeszcze dalej, bo subiektywizm zakłada ist nienie pojedynczej jaźni, a kiedy ktoś ma wiele jaźni, staje się przedmiotem tego samego konfliktu, tyle że rozgrywa 165 on się, by tak rzec, wewnątrz murów własnej osobowości, gdzie każda z owych poszczególnych jaźni stanowczo obstaje przy swoim specyficznym punkcie widzenia, tak jak w sy stemie Joeego instytucje i jednostki obstają przy swoich specyficznych punktach widzenia. Innymi słowy, sądząc na podstawie jasnego wizerunku mojej osobowości, jednostka nie jest w końcu jednostką, a jeśli tak, to nie bardziej, niż atom jest naprawdę atomem: rnoże być dzielona dalej, i su biektywizm dopóty nie stanie się zrozumiały, dopóki trwale nie umiejscowi się podmiotu. Gdyby to nie było ważne, ca łym sercem mógłbym się zgodzić na etykę Morganów. Sko ro jest jednak inaczej, to jeżeli mówię, iż czasami akceptuję tę etykę, a czasami nie, to nie czuję, aby w takim postępo waniu zawierało się więcej niekonsekwencji niż w stwier dzeniu, że niektórzy ludzie zgadzają się z Morganami, a nie którzy nie. Podobnie, gdy spotykałem Joeego na koryta rzach, w barze czy w gabinecie, okropnie było mi wstyd, że narobiłem mu tyle kłopotu — w duchu nie tylko żało wałem, iż dopuściłem się cudzołóstwa, wypierałem się go wręcz — i czułem, że nie mógłbym popełnić tego, co popeł nił inny Jacob Horner: nie identyfikowałem się z tamtym głupcem. Lecz honor w który ten czy inny Horner wie rzył nie pozwalał mi zdradzić przed Joeem owego plura lizmu, bo niewątpliwie poczytałby to za próbę obrony. Tylko raz we wrześniu przeprowadziliśmy coś, co można by nazwać rozmową. Był już prawie koniec miesiąca, gdy korzystając z tego, iż siedziałem sam w gabinecie, przy szedł Joe, by zamienić ze mną parę słów. Jak zwykle wy glądał świeżo, czysto i promieniował inteligencją. — Pan MacMahon narzeka, że konie robią się za gru be — powiedział. — Dlaczego przerwałeś lekcje? Zaczerwieniłem się. — Wydawało mi się, że kurs się skończył. — Chcesz może wrócić do tych lekcji? Panu MacMahon sprawia naprawdę wiele kłopotu poświęcanie trenowaniu koni tyle czasu, ile by należało. — Nie, myślę, że nie. Straciłem zainteresowanie, a i Ren nie chyba nie miałaby na to zbyt wielkiej ochoty. 16G — Nie chcesz? Czemu ona miałaby nie chcieć? Powinienem zaznaczyć, że w jego głosie nie było złośli wości, lecz nie mogłem powstrzymać się od myśli, że celowo starał się mnie speszyć. — Joe, ty wiesz dlaczego. Jak możesz coś takiego pro ponować? — W imieniu Rennie zacząłem nagle zachowywać się godnie. — Przykro mi, że muszę cię krytykować, ale nie rozumiem, dlaczego tak bardzo ci zależy, aby Rennie czuła się jeszcze gorzej, niż czuje się teraz? Wcisnął sobie okulary głębiej na nos. — Nie troszcz się o Rennie. — Uważasz, że trochę już za późno, żebym zaczai my śleć. Zgadzam się. Ale jeśli nie chcesz jej ukarać, to nie rozumiem, po co przysyłasz ją do mojego mieszkania. — Nie mam zamiaru nikogo karać, Jake; wiesz o tym. Próbuję ją po prostu zrozumieć. — A nie widzisz, jaka jest ostatnio rozbita? Dziwię się, że wytrzymuje to wszystko tak długo. — Jest dosyć silna — uśmiechnął się Joe. — Nie wiesz prawdopodobnie, że w ciągu ostatnich tygodni w pewien sposób byliśmy z sobą szczęśliwsi aniżeli przedtem. — Jak to jest możliwe? — Choćby dlatego, że odkąd to wszystko się zaczęło, od łożyłem na jakiś czas pisanie pracy, przez co mamy o wiele więcej czasu dla siebie niż zazwyczaj. Rozmawialiśmy o so bie więcej aniżeli kiedykolwiek przedtem. Byłem przerażony. — Nie możesz twierdzić, że Rennie jest szczęśliwa. — Przypuszczam, że nie w tym sensie, jak ty to sobie wyobrażasz. Nie byliśmy naturalnie beztroscy; ale można być dość szczęśliwym, choć nie jest człowiekowi lekko na sercu. Rzecz w tym, że zajmowaliśmy się sobą bardzo in tensywnie i bezstronnie — staraliśmy się przeniknąć siebie nawzajem. To było dobre. Poza tym przebywaliśmy sporo na powietrzu, ponieważ nie chcieliśmy zrujnować sobie zdrowia tą historią. Byliśmy sobie chyba tak bliscy jak nigdy, obojętne, czy rozwikłaliśmy cokolwiek, czy nie. — Myślisz, że rozwikłaliście coś? 167 — No, na pewno nauczyliśmy się kilku rzeczy. Uświadomiliśmy sobie wszystkie rodzaje łączących nas wię zów, o których nie wiedzieliśmy przedtem, tak że prawdo podobnie nie zerwiemy ze sobą, nawet jeżeli cała rzecz po zostanie nie wyjaśniona. Wątpię, czy mam dla Rennie tyle ; szacunku co przedtem... jakże mógłbym mieć? Przynajmniej l nie za te same rzeczy. Ale była w tym wszystkim znakomi f ta. Wyjątkowo silna prawie przez cały czas, a to misię po doba. A co ty myślisz ostatnio o mojej przyjaciółce Rennie? — Ja? — Nie zastanawiałem się specjalnie nad tym, co o niej myślę, przynajmniej odkąd usłyszałem jej rewelacyj ne stwierdzenie przedwczoraj wieczorem. Teraz musiałem szybko się nad tym zastanowić. — Och, nie wiem — wy kręciłem się. — Musiałeś mieć przedtem osobliwe wyobrażenie o nas. Chciałbym wiedzieć, co myślisz o niej teraz. Nie odczuwasz niechęci przez to, że wiesz, co ona czuje? Odchyliłem się w krześle i obserwowałem czerwony ołówek, którym poprawiałem ćwiczenia gramatyczne. — W gruncie rzeczy — powiedziałem — mógłbym być w niej zakochany. — Naprawdę? — zapytał szybko, nagle zainteresowany. — Nie byłbym zaskoczony. To było dokładnie dwa dni temu. Teraz nie odczuwam tego tak wyraźnie, ale nie mógł bym twierdzić, że nie jestem zakochany. — To wspaniałe! — roześmiał się Joe; jestem pewien, że miał na myśli: „To interesujące." — Czy to samo odczuwałeś, kiedy pierwszy raz poszedłeś z nią do łóżka? Mogłeś to powiedzieć. — Nie. Wtedy nie odczuwałem tego. — Rennie wie o tym? — Nie. — Co ona myśli o tobie? — Niedawno pogardzała mną. Chyba tydzień temu po wiedziała, że jej nie obchodzę. — Czy ona cię kocha? — zapytał, uśmiechając się. Przez cały czas trwania tej historii utrzymywałem, że Joe jest bez winy, lecz jest prawie niemożliwe wierzyć 168 naprawdę, że człowiek jest bez winy. Pewnie to wielka nie sprawiedliwość z mojej strony, iż nie mogłem całkowicie ufać otwartemu uśmiechowi i jasnemu obliczu Joeego, lecz przyznaję, nie mogłem. — Jestem pewien, że ona mną gardzi — powiedziałem. Joe westchnął. Siedział na obrotowym krześle obok mnie, a teraz wyciągnął stopy przed sobą na biurku i założył ręce za głowę. — Nie przychodzi ci czasem do głowy, że to ja jestem wszystkiemu winien? Wiele rzeczy dałoby się zgrabnie wyjaśnić, gdybyś po prostu stwierdził, że z jakichś perwer syjnych powodów ja sam zmontowałem całą tę aferę. Taka sama możliwość jak i inne. Co o tym sądzisz? — Perwersja? Nie wiem, Joe. Jeżeli jest tu coś perwer syjnego, to na pewno fakt, że każesz teraz przychodzić Ren nie do mojego mieszkania. Roześmiał się. — Myślę, że wszystkie moje propozycje dla was obojga mógłbyś nazwać perwersyjnymi, zwłaszcza teraz, gdy wie my, co się stało, ale jeśli którakolwiek z nich rzeczywiście była perwersyjna, to nie uświadamiałem sobie tego. Nie po winieneś wierzyć, że to perwersja każe mi przysyłać Rennie do ciebie. Chodzi mi o to, żeby ją wypróbować. Musi zde cydować raz na zawsze, co naprawdę czuje wobec ciebie i mnie, i siebie samej, i wiesz tak samo dobrze jak ja, że gdyby nie te wizyty u ciebie, to stłumiłaby w sobie wszyst ko tak szybko, jak tylko by mogła. — Nie sądzisz, że po prostu nie dajesz się zagoić ra nom? — Chyba tak. To właśnie robię. Ale w tym przypadku nie możemy pozwolić ranie zagoić się, dopóki nie przeko namy się, co to za rana i jak jest głęboka. — Wydaje mi się, że rany należy leczyć, obojętne, w jaki sposób. — Nadużywasz analogii — uśmiechnął się Joe. — To nie jest rana fizyczna. Jeżeli ją zlekceważysz, może się wy dać zagojona, ale w stosunkach pomiędzy dwojgiem ludzi ran tego rodzaju nie leczy się przy pomocy lekceważenia. 169 One się potem odnawiają. — Zmienił temat. — A więc ko chasz Rennie? — Nie wiem. Tak mi się wydawało raz albo dwa. — Ożeniłbyś się z nią, gdyby nie była moją żoną? — Nie wiem. Uczciwie: nie wiem. — Jak byś zareagował, gdyby się okazało, że najlepszym rozwiązaniem tej kwestii byłby jakiś rodzaj trwałego współ życia seksualnego, twojego z nią? Mani na myśli trójkąt bez konfliktów, bez sekretów i bez zazdrości. — Nie sądzę, żeby to było rozwiązanie. Jestem facetem, który mógłby prawdopodobnie żyć w tego rodzaju układzie, ale nie wierzę, żeby któreś z was mogło. — W gruncie rze czy z zaciekawieniem spostrzegłem, że na każde wspomnie nie małżeństwa i trwałych powiązań seksualnych myśl o Rennie zaczynała mnie męczyć. Nieoceniona ludzka per wersja! Bardzo niewiele było we mnie z małżonka. — Ja także nie wierzę. Jakie jest zatem rozwiązanie, Ja ke? Powiedz mi! Potrząsnąłem głową. — Zastrzelić was oboje? — wyszczerzył zęby. — Mam już pistolet, colta 45, i około dwunastu naboi. Kiedy po raz pierwszy zaczęliśmy z Rennie rozmawiać o tym wszystkim, wtedy, kiedy nie było mnie przez trzy dni w szkole, wy ciągnąłem starego colta z piwnicy, naładowałem go i po łożyłem w szafie, w pokoju, na półce, na wypadek gdyby któreś z nas chciało go użyć strzelając do siebie albo do kogoś innego. Oświadczenie powyższe napełniło mnie dreszczem. Być może to Joe Morgan był, mimo wszystko, tym, którego ko chałem. Wstał i klepnął mnie przyjacielsko w ramię. — Nie odpowiadasz, co? Potrząsnąłem głową. — Niech mnie diabli, jeśli wiem, co powiedzieć, Joe. i — Dobrze — odparł, prostując się i podchodząc dój drzwi. — Colt nadal leży na półce. Być może, jeszcze go użyjemy. Colt 45, używany jako broń boczna w armii Stanów Zjed noczonych, jest wielkim, ciężkim, morderczo wyglądającym 170 pistoletem. Wystrzał z tej broni podrywa ramię strzelają cego, a gruby ołowiany pocisk uderza z siłą zdolną zwalić człowieka z nóg. Obraz owego pistoletu całkowicie zawład nął moją wyobraźnią przez następne trzy czy cztery dni po tym, Jak J°e ° m wspomniał: myślałem o nim tak samo, jak Joe i Rennie musieli o nim myśleć: wielkim i czekają cym w szafie, w ich pokoju, przez wszystkie dni i noce, •w ciągu których wałkowali i badali każdy szczegół cudzo łóstwa — czekającym, aby ktoś doszedł wreszcie do jakiejś konkluzji. Nie można się dziwić, że noce Rennie były bez senne! Takie były także moje noce, z chwilą gdy owa ma szynka tak przypadkowo pojawiła się na horyzoncie. Prze rażała swoją wszech obecności ą, nawet w moim pokoju, jako konkretne wcielenie możliwości: fakt jej istnienia przeniósł grę na inne boisko; zabarwił wszystkie moje refleksje zwią zane z tą sprawą swego rodzaju groźbą niebezpieczeństwa, którą, jestem pewien, Morganowie odczuwali od samego początku, a której ja, dzięki mojej izolacji, jeśli tylko dzięki niej, nie odczuwałem. Śniłem o tym pistolecie w nocy i na jawie. W mojej wy obraźni widziałem go niby na zbliżeniu fotograficznym, jak leżał, ciężki i gładki, w ciemności, na półce w szafie, gdy tymczasem, spoza drzwi dochodziły niezrozumiałe głosy Joeego i Rennie, rozmawiających dniami i nocami. Rozma wiali, rozmawiali, rozmawiali bez końca. Słyszałem jedynie tony ich głosów: Rennie — łagodny, zrozpaczony i histerycz ny na przemian; Joeego — zawsze spokojny i rozsądny, go dzina za godziną, dopóki ów spokojny rozsądek nie stawał się upiorny i obłąkany. Jestem pewien, że nigdy przedtem nic nie wypełniało mojej głowy tak jak obraz tego pisto letu. Przybierał aspekty tak samo rozmaite jak uśmiech Laokoona, tyle że nieskończenie bardziej kategoryczne i, na turalnie, nieodwołalne. To sprawiało, że wizja colta stawa ła się natrętna. Towarzyszyła mi przez cały czas. Wyglądało to zatem jak urealnienie nocnego koszmaru, gdy niedługo potem skonfrontowany zostałem z tą bronią we własnym pokoju, w którym już zamieszkiwała ona du chowo, i dlatego zbladłem i zrobiło mi się słabo, bo nie od 171 czuwam abstrakcyjnego leku przed pistoletami. Rennie przyszła o ósmej, zadzwoniwszy przedtem godzinę wcze śniej, że chciałaby się ze mną zobaczyć, i ku memu zdziwie niu przyszedł z nią Joe, a z Joeem colt w papierowej tor bie. Wydawało mi się, że Rennie płakała — policzki miała blade, a oczy podpuchnięte — Joe natomiast sprawiał wra żenie rozradowanego. Zaraz po przywitaniu się ze mną wy ciągnął pistolet z torby i położył go uważnie na małej po pielniczce, którą umieścił na środku pokoju. — Mamy go tutaj, Jacob — roześmiał się. — Wszystko, co nasze, należy do ciebie. Podziwiałem pistolet nie dotykając go, roześmiałem się krótko razem z Joeem z jego kiepskiego zagrania i jak już powiedziałem, zbladłem. Była to straszliwa machina, tak duża faktycznie, jak ją sobie wyobrażałem, i nie mniej nie odwołalnie wyglądająca. Joe obserwował moją twarz. — Może piwa? — zapytałem. Im bardziej nie chciałem zdradzić strachu — wydawało mi się, że strach był ostatnią rzeczą, której tu brakowało — tym wyraźniej dostrzegałem go w moim głosie i w zachowaniu. — Proszę. Rennie? Chcesz piwa? — Nie, dziękuję — odparła Rennie głosem trochę podo bnym do mojego. Usiadła na krześle przy frontowym oknie, a Joe na kra wędzi mojego olbrzymiego łoża; gdy otworzyłem butelki z piwem i zająłem jedyne wolne miejsce, w moim fotelu na biegunach, utworzyliśmy — co było najbardziej żenujące — doskonały trójkąt równoboczny, z pistoletem w środku. Za uważyliśmy to z Joeem w tym samym momencie i chociaż nie mogę ręczyć za jego uśmiech, mój nie był z pewnością jowialny. — No dobrze, o co chodzi? — zapytałem. Joe wcisnął sobie okulary na nos i skrzyżował nogi. — Rennie jest w ciąży — powiedział łagodnie. Gdy mężczyzna spał z kobieta, obojętne, w jakich okolicz nościach, nowina ta dociera doń zawsze niczym kopnięcie konia. Pistolet przybrał jeszcze groźniejsze kształty i upły 172 kilka sekund, zanim na tyle przyszedłem do siebie, by stwierdzić, że nie mam się czym przejmować. — Gratulacje! Joe uśmiechał się nadal, lecz bez serdeczności, a Rennie vbiła wzrok w dywan. Przez chwilę panowało milczenie. —• Coś nie tak? — zapytałem, nie będąc pewnym, czego się należało obawiać. — Przypuszczam, że nie bardzo wiemy, komu gratulo wać — powiedział Joe. — Dlaczego? — Twarz mi płonęła. — Nie obawiasz się chyba, że j a jestem ojcem. — Nie obawiam się specjalnie niczego — odparł Joe. — Ale możesz być ojcem. — Tym nie musisz się martwić, Joe; wierz mi. — Z pew nym zdziwieniem spojrzałem na Rennie, która, jak sądzi łem, powinna być na tyle uświadomiona, żeby nie kompli kować niepotrzebnie sprawy. — Chodzi ci o to, że stosowałeś za każdym razem środki antykoncepcyjne? Wiem o tym. Wiem nawet, ile razy mu siałeś ich używać i co za firma je produkuje, Jacob. — Jaki więc kłopot, u diabła? — Taki, że ja również stosowałem je za każdym razem, tej samej firmy, prawdę mówiąc. Byłem oszołomiony. Obok czaił się pistolet. — Tak więc — ciągnął Joe — jeżeli, jak utrzymuje moja przyjaciółka Rennie, ten trójkąt nie był nigdy czworokątem i jeżeli jej ginekolog nie kłamie mówiąc, że prezerwatywy są skuteczne mniej więcej w osiemdziesięciu procentach, to gratulacje powinny być raczej wzajemne. Tak więc, ponie waż nasz udział był jednakowy, istnieje jedna szansa na cztery, że to ty jesteś ojcem. Ani głos, ani czoło Joeego nie wskazywały, co odczuwa myśląc o takiej możliwości. — Ile masz pewności, że jesteś w ciąży? — zapytałem Rennie. Ku memu ubolewaniu mój głos był niepewny. — No... miesiączka bardzo mi się opóźnia — powiedziała Rennie odchrząkując dwa albo trzy razy. — Poza tym okropnie wymiotowałam przez ostatnie dwa dni. 173 — Tak, ale pamiętasz, że już kiedyś wydawało ci się, że jesteś w ciąży. Potrząsnęła głową. — To były pobożne życzenia. — Musiała odczekać chwilę zanim przemówiła dalej. — Wtedy chciałam być w ciąży. — To prawie pewne — powiedział Joe. — Nie ma się co Judzić. Ginekolodzy wprawdzie nigdy nie mają pewności w pierwszym miesiącu, ale Rennie zna swoje objawy. Westchnąłem niepewnie; Joe w dalszym ciągu nie zdra dzał swoich uczuć. — Tak, to chyba komplikuje sprawę. — Komplikuje czy nie? Co to znaczy? — Myślę, że to zależy od tego, jak wy się czujecie. — Niby dlaczego? Słuchaj, Horner, musisz się zdecydo wać na jakiś punkt widzenia. Rennie jest tak samo oddalona ode mnie jak od ciebie, a wszyscy jesteśmy w tej samej od ległości od colta. — Przypuszczam, że powinniśmy byli dopuścić taką moż liwość — zasugerowałem ostrożnie, — Chodzi ci o to, że powinienem był być przygotowany i na taką możliwość, kiedy posyłałem Rennie do ciebie? By łem przygotowany na wszystkie możliwości. Co oczywiście nie znaczy, że podoba mi się myśl, iż Rennie nosi twoje dziecko. Nie podoba mi się ta możliwość ani trochę, jeżeli chcesz wiedzieć, i rzeczywiście nie przypuszczałem, że to się może zdarzyć. Ale dopuściłem tę możliwość z chwilą, gdy się dowiedziałem po raz pierwszy, że załatwiłeś Rennie. Jeśli wy jej nie dopuszczaliście, jesteście głupcami. — Jest to możliwość, której nie dopuszczam przy tego ro dzaju okazjach — uśmiechnąłem się żałośnie. — Kawaler powinien wieść życie samotne. — Czego niebiosa zabraniają. Wzruszyłem ramionami. Nie byłem pewien, do jakiego stopnia moja udręka spowodowana była jego zachowaniem: sprawa była zbyt skomplikowana. Przez chwilę panowała cisza. Joe bezmyślnie gryzł paznokieć, Rennie nadal wpa trywała się w dywan, a ja starałem się nie patrzeć na pisto let ani o nim nie myśleć. 174 — Co proponujesz, Joe? — Nie mów w ten sposób — zaoponował. — To nie jest •wyłącznie moje dziecko. Co ty proponujesz? — Nic nie mogę powiedzieć, dopóki się nie dowiem, czy i,vy chcecie utrzymywać to dziecko, czy oddać je komuś, czy jeszcze coś innego. Zapłacę za ginekologa, za szpital i za wszystko, co trzeba, dam na utrzymanie dziecka, jeśli zde cydujecie się je zatrzymać, albo pomogę, gdy będziecie je chcieli komuś oddać. Gdybym mógł, sam bym je wychował. — Ale nie możesz wymiotować za Rennie ani dzielić z nią bólów porodowych. — Nie, tego nie mogę zrobić. — Upraszczasz wszystko, nawet gdy mówisz: „jeżeli zdecydujecie się zatrzymać dzieck o." Zwa lasz na mnie odpowiedzialność. Mówisz, że chcesz wziąć na siebie koszty, ale to nie nie znaczy j ty wiesz o tym. Spro wadzenie tego do problemu praktycznego, na przykład pie niężnego, jest zbyt proste. Byłbym o wiele szczęśliwszy, gdybyś wziął na siebie swoją część odpowiedzialności. Mnie nie musisz oczyszczać z żadnego gówna. To także zbyt łatwe. — W jaki sposób mam wziąć tę odpowiedzialność? — za pytałem. — Przecież chcę. — Zajmij wobec tego wreszcie jakieś stanowisko, na mi łość boską, i trzymaj się go, żebyśmy wiedzieli, z kim ma my do czynienia! Nie zwalaj wszystkiego na moją głowę. Co według ciebie, u diabła, ja powinienem zrobić? Po wiedz Rennie, co według ciebie ona ma zrobić, powiedz, co ja mani zrobić, a potem my powiemy ci to samo. I wtedy będziemy mogli rozwiązać jakoś, do licha, ten problem! — Nie mam zdania, Joe — powiedziałem bezbarwnie. Kłopot naturalnie polegał na tym, że, jak zwykle, miałem zbyt wiele zdań na raz. Byłem po stronie każdego. Joe zeskoczył z łóżka, chwycił pistolet i wycelował go w moją twarz. — Jeżeli ci powiem, że zaraz pociągnę za spust, będziesz miał jakieś zdanie? Zrobiło mi się niedobrze. 175 — Pociągnij więc. r Gówno. Niczemu już potem nie musiałbyś stawiać czoła. — Odłożył z powrotem pistolet na popielniczkę. Ren nie obserwowała scenę ze łzami w oczach, lecz powodem tych łez nie był ani Joe, ani ja. — A co ty chcesz zrobić? — szorstko zwrócił się do niej Joe i kiedy zaczęła kiwać głową, zauważyłem, że on rów nież oczy ma wilgotne, mimo iż twarz mu się nie zmieniła. Nie było przeciwko mnie żadnego przymierza. — Nic mnie nie obchodzi — powiedziała Rennie. — Rób, co ci się podoba. — Niech to szlag trafi! — krzyknął Joe ze łzami na po liczkach. — Nie mani zamiaru myśleć również za ciebie. Myśl sama za siebie albo nie chce mieć z tobą nic wspól nego! Mówię poważnie! — Nie chcę tego dziecka — powiedziała do niego Rennie. — Czy chcesz, aby je ktoś adoptował? Potrząsnęła głową. — To niczego nie załatwia. Jeżeli będę je nosić przez dziewięć miesięcy, to je pokocham, a nie chcę go kochać. Nie chcę nosić tego dziecka przez dziewięć miesięcy. — W porządku, tutaj jest pistolet. Zastrzel się. Rennie spojrzała na niego smutno. — Zastrzelę się, jeśli chcesz, żebym się zastrzeliła, Joe. — Niech diabli porwą, co ja chcę! — Masz na myśli skrobankę, Rennie? — zapytałem. Rennie skinęła głową. — Chcę się pozbyć tego dziecka. Nie chcę go nosić. — Gdzie, u diabła, znajdziesz tutaj odpowiedniego leka rza? — zapytał Joe z niesmakiem. — To nie Nowy Jork. — Nie wiem — odpowiedziała. — Ale nie mam zamiaru nosić tego dziecka. Nie chcę go. — Masz zamiar pójść do dr. Walsha, jak ostatnio, żeby ci nawymyślał? — zapytał Joe. — Wyrzuci cię! Nie wierzę, żeby znalazł się odpowiedni lekarz w tym okręgu, — Nie wiem — powiedziała Rennie. — Ale pozbędę się tego dziecka albo się zastrzelę, Joe. Zdecydowałam się. — No, dobrze, Rennie, jesteś bardzo dzielna, ale zasta 176 nów się; przecież nie znasz tutaj żadnego takiego lekarza, prawda? — Nie znam. — Nie znasz też żadnego specjalisty w Baltimore, w Wa szyngtonie ani gdzie indziej. Nie znasz również nikogo, kto miał już skrobankę, prawda? — Nie znam. — No więc? Mówisz, że albo zabieg, albo się zastrzelisz. Przypuśćmy, że zaczniesz starania od jutra. Co zrobisz, aby znaleźć odpowiedniego lekarza? — Nie wiem! — krzyknęła Rennie. — Do diabła, jeżeli kiedykolwiek należało myśleć realnie, to właśnie teraz, ale ty nie myślisz realnie. Stawiasz na możliwości, które są ci niedostępne. Rennie zaszlochała i ruszyła w stronę popielniczki, lecz ponieważ widziałem równie jasno jak Joe, że została zmu szona do tego, co chciała zrobić, byłem przygotowany na każdy jej ruch. Skoczyłem z fotela na oślep w kierunku pistoletu. Źle obliczyłem odległość i upadłem za blisko ko ordynacja ruchów ciała nie była moją silną stroną, ale pal cami zdołałem chwycić podstawkę popielniczki i ściągną łem ją wraz z pistoletem w dół, na siebie. Rennie w swym zapędzie uderzyła mnie w głowę butem, ogłuszający cios, po czym upadła na kolana. Sięgnęła po pistolet, który wylą dował na mojej lewej łopatce i zsunął mi się pod pachę. Przekręcając się wraz z nim, zdołałem odsunąć się od niej na tyle, żeby nie mogła go dosięgnąć, chwyciłem go w ręce i potem odepchnąłem Rennie, sam tymczasem stając znowu na nogach. Nie próbowała odebrać rni pistoletu, ale powró ciła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Mocno wstrzą śnięty, pozostawiłem popielniczkę tam, gdzie leżała, a pisto let zatrzymałem przy sobie. — Jesteście obłąkani! — powiedziałem, Joe nie poruszył się, lecz najwidoczniej również był : wstrząśnięty. — Wyjaśnij, dlaczego, Horner — zażądał tonem pełnym ..przejęcia. 12 Koniec drogi 177 — Do diabla z wyjaśnieniami — powiedziałem. — Chcesz, żeby sobie rozwaliła tę swoją przeklętą głową? — Chcę, żeby myślała sama za siebie — powiedział Joe. — Skoro ją powstrzymałeś, musisz mieć jakieś inne zdanie. Albo może po prostu nie chcesz, żeby zdemolowano ci mieszkanie? Może myślisz, że powinniśmy wrócić do do mu i tam sobie postrzelać? — Na miłość boską, Joe, czy ty kochasz swoją żonę, czy nie? — Wykręcasz kota ogonem. A t y, kochasz ją? Dlatego ją powstrzymałeś? — Nikogo nie kocham w tej chwili. Myślę, że oboje je steście obłąkani. — Przestań mówić rzeczy, których nie potrafisz wyja śnić. Chciałbyś ją zmusić, aby urodziła dziecko, którego nie pragnie? — Nic mnie nie obchodzi, co wy zrobicie, ale nie wy puszczę z rąk tego pistoletu. — Pleciesz głupstwa —• powiedział Joe ze złością. — Nie chceszrnyśleć. W dalszym ciągu mówisz o nas wszyst kich, chociaż wiesz dobrze, że jest to zniekształcanie sta nu rzeczy, że nie obchodzi cię, co zrobi Rennie, ale odbie rasz jej możność wyboru. Robisz, co możesz, aby wszystko poplątać. — Czego chcesz, do diabła? — wykrzyknąłem. — Chcę, żebyś zapomniał o wszystkim, z wyjątkiem roz różnienia, co należy, a co nie należy do rzeczy! — powie dział Joe z pasją. — Ludzie działają, kiedy są do tego przy gotowani, obojętne, czy myśleli jasno, czy nie, i jeśli istnie je coś, za co zastrzelę cię, Horner, to za to, że plączesz wszy stko tak, że musimy działać, zanim pomyślimy, albo elimi nować możliwość wyboru rzeczy tak ważnych jak ta, którą chciała zrobić Rennie. Nie sądź, że mówię ot, tak sobie: za biję cię za to. — Co wobec tego nie należy do sprawy? — Twoje upraszczanie. Pytanie mnie, jako męża, jakie jest moje stanowisko; zwracanie się do nas tak, jak 178 byśmy konspirowali przeciwko tobie, uniemożliwianie dzia łań Rennie, gadanie o perwersji i obłąkaniu! — Do licha, Joe, gdybym nie skoczył, Rennie byłaby te raz martwa! Czy to by cię zadowoliło? — To nie zabawa, Jake! Zapomnij o wszystkich filmach, które obejrzałeś, i o powieściach, które przeczytałeś. Za pomnij o wszystkim, z wyjątkiem tego problemu. Wszystko inne zaciemnia go i komplikuje. Przestań patrzeć na mnie, jakbym był potworem! — krzyknął tracąc panowanie. — Jeżeli kiedykolwiek spotkałeś faceta, który myślał trzeźwo o tych rzeczach, to ja nim jestem, do ciężkiej cholery! Jeśli cię to interesuje, to ci powiem, że obaj bylibyśmy prawdo podobnie martwi w tym momencie, gdyby się Rennie za strzeliła, ale ja bym jej nie powstrzymał. Nikt, kogo do tychczas spotkałeś, Horner, nie kochał naprawdę kobiety: jedyne, co kochał, to własne wyobrażenie o niej. Gdybym nie kochał Rennie, to czy myślisz, że mógłbym siedzieć tu taj, gdy ona szła po pistolet? Na miłość boską, Horner, przejrzyj wreszcie na oczy! Choćby tylko ten jedyny raz przejrzyj na te swoje przeklęte oczy i spró buj zrozumieć kogoś drugiego! — Czy chcesz, żebym położył ten pistolet tam, gdzie le żał? — Przestań mnie pytać, co ja chcę! Czułem się zgubiony. v — Masz — powiedziałem, wręczając Joeemu colta. — Jeżeli tak bardzo chcesz działać zgodnie z własnymi kon cepcjami, to sam połóż go z powrotem. Joe wziąi pistolet i bez wahania podał go Rennie. — Masz — powiedział łagodnie, opierając się o poręcz jej krzesła. — Chcesz? Rennie nie patrząc na niego przecząco pokiwała głową. — Może wolałaby, żebyś ty za nią to zrobił? — powie działem możliwie na j zgryźli wie j, lecz tak byłem poruszony, że znowu zrobiło mi się słabo. Joe popatrzył na mnie. — Czy chcesz, żebym cię zastrzelił, Rennie? — zapytał sarkastycznie. Znowu potrząsnęła głową przecząco. Joe 179 podniósł przewróconą popielniczkę, umieścił na niej z po wrotem pistolet i powrócił na swoje miejsce na łóżku. — Wobec tego, Jake, zadecydowałeś, że będziemy mieli dziecko. Masz jeszcze jakieś sugestie? Nie mogłem mówić. Tak jak Rennie, potrząsnąłem głową. To bardzo demoralizująca rzecz mieć do czynienia z czło wiekiem, który dostrzega skrajne granice swoich koncepcji i bez wahania porusza się tuż przy nich. — Najwidoczniej nie masz — powiedział Joe z pogardą. Wstał i zaczął wkładać płaszcz. — Chcesz wrócić teraz do domu? — zapytał Rennie. Rennie wstała i również włożyła palto. W ostatniej chwili Joe wsunął pistolet do kieszeni. Był w najwyższym stopniu wytrącony z równowagi. — Słuchaj, Joe — zawołałem, gdy już wychodzili. — A gdyby Rennie zdołała znaleźć odpowiedniego lekarza, to co byś powiedział? — O co ci chodzi? Jakie to ma znaczenie, co bym powie dział? — Idzie mi o to, co byś powiedział, gdyby się udało za łatwić zabieg? — Nie podoba mi się to — stanowczo odparł Joe. — Gdy by to był rzeczywiście fachowo przeprowadzony zabieg, w dobrym szpitalu i przez dobrego ginekologa, to nie mia łoby znaczenia, ale tego prawdopodobnie nie da się załatwić. Rennie ma doskonałe zdrowie, a jedyny zabieg, jaki dałoby się załatwić w mieście, byłby partacką robotą jakiegoś fu szera, który by ją pokiereszował tak, że nie wyzdrowiałaby do końca życia. — Skierował się do wyjścia. —— Zobaczę, czy nie uda mi się znaleźć kogoś odpowied niego — powiedziałem — i jeżeli znajdę, zapłacę za zabieg. — Gówno — odparł Joe. 11. Następnego ranka, wcześnie, przebudziłem się gwałtoumie Następnego ranka, wcześnie, przebudziłem się gwałtownie i zlany zimnym potem wyskoczyłem z łóżka z koszmarnym przeczuciem, że Rennie nie żyje. Natychmiast zadzwoniłem do Morganów i ledwie uwierzyłem, że to Rennie odebrała telefon. — Przepraszam, że cię zbudziłem, Rennie. Boże, bałem się, że już się zastrzeliłaś. — Nie. — Słuchaj — błagałem. — Obiecaj mi, że wstrzymasz się z tym jeszcze trochę. — Nie mogę niczego obiecać, Jake. — Musisz, do diabła! — Dlaczego? — No, jeśli nie z innych przyczyn, to choćby dlatego, że cię kocham. — To, obawiam się, nie było prawdą, przynaj mniej w takim sensie, w jakim każde pozbawione znacze nia zapewnienie jest nieprawdziwe, jeśli wręcz nie fałszy we. Nie jestem pewien, czy wiedziałem, co mówię, gdy oświadczyłem Joeemu, że kocham Rennie, ale tak czy ina czej, w tym, co powiedziałem jej teraz, nie mogłem do patrzyć się żadnego znaczenia. — Joe też mnie kocha — dobitnie odparła Rennie. — Tak, naturalnie, powiedzmy, że kocha cię bardziej, aniżeli j a mógłbym kochać kogokolwiek. Kocha cię tak bar dzo, że chce pozwolić ci, abyś się zastrzeliła, a ja kocham cię tak mało, że tego nie chcę. 181 Rennie odwiesiła słuchawkę. Wykręciłem numer ponow nie. Tym razem odpowiedział Joe. — Rennie nie chce z tobą rozmawiać — powiedział. — To, co powiedziałeś jej przed chwilą, było głupie — głupie albo złośliwe. — Przepraszam. Posłuchaj, Joe. Myślisz, że ona popełni samobójstwo? — Skąd, u diabła, mogę wiedzieć? — Zostaniesz z nią dzisiaj w domu i przypilnujesz, żeby tego nie zrobiła? Tylko dzisiaj. — Oczywiście, że nie. Choćby dlatego, że wydaje mi się bardzo prawdopodobne, że może to zrobić jutro. — Ale nie chcesz, żeby zrobiła? — To nie należy do rzeczy. — Tylko dzisiaj, Joe! Słuchaj, może mi się uda znaleźć kogoś, kto by jej odpowiadał, jeżeli dopilnujesz, żeby dzi siaj nic sobie nie zrobiła. — Znasz jakiegoś specjalistę od przerywania ciąży? Dla czego nie powiedziałeś o tym wczoraj? — Nie mam pewności. Osobiście nie znam, ale mam zna jomych w Baltimore, którzy mogliby znać kogoś takiego. Zaraz do nich zadzwonię. Spróbuj coś zrobić, żeby obiecała, że będzie czekać spokojnie, dopóki nie dowiem się co i jak. — Rennie nie słucha moich poleceń. — Posłucha, posłucha, wiesz o tym. Powiedz jej, że znam pewnego lekarza, ale muszę do niego zadzwonić, żeby wszy stko uzgodnić. — My nie postępujemy w ten sposób. — Tylko dzisiaj, Joe! — Poczekaj — powiedział — Rennie? — Słychać było, jak do niej wołał. — Czy masz zamiar zabić się dzisiaj? Słyszałem, jak Rennie pyta, dlaczego chcę o tym wie dzieć. — Horner mówi, że jacyś jego przyjaciele z Baltimore mogą znać ginekologaspecjalistę — powiedział Joe. Ogar nęła mnie furia, gdy usłyszałem, że powiedział jej pra wdę. — Będzie do nich dzwonił i zobaczy co i jak, Rennie odpowiedziała coś, czego nie dosłyszałem. 182 — Ona mówi, że nie chce o niczym rozmawiać po wiedział Joe. — Joe, słuchaj, zadzwonią. Być może nie trzeba będzie robić zabiegu. Spróbuję zdobyć zastrzyk. To powinno wy starczyć. Powiedz Rennie, że pojadę na dwa dni do Balti more i,albo sam przywiozę zastrzyki, albo coś konkretnie załatwię. — Dobrze, powiem jej — odrzekł Joe i odwiesił słu chawkę. Niezupełnie to było prawdziwe — właściwie w ogóle nie było prawdziwe — że miałem przyjaciół w Baltimore, któ rzy mogliby znać ginekologówspecjalistów od przerywania ciąży, ponieważ nie miałem żadnych przyjaciół ani w Balti more, ani gdzie indziej. Na następne moje posunięcie zło żyła się seria telefonów do wszystkich lekarzy w Wicomico, według kolejności alfabetycznej. Pierwszemu z nich powie działem: — Halo. Nazywam się Henry Dempsey. Mieszkamy z żo ną od niedawna w tym mieście i nie mamy stałego lekarza. I, wie pan, moja żona znalazła się w ciężkim położeniu: mamy już dwoje dzieci, a ona twierdzi, że znowu jest w cią ży. Nie jest zdrową kobietą... to znaczy, fizycznie wszystko jest w porządku, ale psychicznie — niezupełnie. Prawdę powiedziawszy pozostaje pod opieką psychiatrów. Szczerze mówiąc, nie jestem przekonany, czy wytrzyma napięcie jeszcze jednej ciąży. — Naprawdę? — powiedział lekarz. — A jaki psychiatra się nią opiekuje? — Może go pan nie znać — odparłem. — On przebywa w White Plains, w stanie Nowy Jork, gdzie mieszkaliśmy dotychczas, Banks. Dr Joseph Banks. — Czy pańska żona dojeżdża na leczenie do White Plains? — zapytał niewinnie lekarz. — Niedawno przeprowadziliśmy się, jak już mówiłem, i nie mogliśmy dotychczas znaleźć nowego psychiatry. — Niestety, to nie moja specjalność. — Wiem, panie doktorze. Nie o to mi chodzi. Boję się, że moja żona może popełnić samobójstwo z powodu tej ciąży, 182 l chciałbym jej zadać kilka pytań, rozumie pan, mimo że nie jestem psychiatrą. — Oczywiście. Przyprowadzę ją prosto do pana. — Mia łem nadzieję, że dr Welleck od niedawna zamieszkuje w Wicomico. — Niech pan tak zrobi — powiedział — i niech pan po prosi dr. Siegrista, żeby do mnie zadzwonił. Uzgodnimy, czy będzie potrzebne oświadczenie, a poza tym chciałbym poznać szczegóły przypadku pani Dempsey. Perspektywa natychmiastowego wyjazdu dn Filadelfii i podszywania się pod lekarza psychiatrę przerażała mnie, lecz wszystko wskazywało na to, ze jest to moja jedyna szansa. — Oczywiście — zgodziłem się. — Zadzwonię do niego możliwie najszybciej i powiem mu, żeby się z panem skon taktował. — To świetnie — powiedział dr Welłeck. Przerwał na moment. — Chyba pan rozumie, panie Dempsey, że nie mogę obiecać niczego. Podobnie jak wiele innych małych miast, Wicomico jest zajadłym przeciwnikiem wtrącania się w sprawy Matki Natury. Trzeba przyznać, że najbar dziej przyczynili się do tego starsi lekarze: prawdopodobnie od lat nie zrobiono tutaj legalnej skrobanki. Pomijając etykę zawodową, jest to niezła kolekcja starych kołtunów. Gdyby oni wraz z pewnymi religijnymi stowarzyszeniami zwietrzyli coś takiego, ukrzyżowaliby biednego faceta, któ ry to robił. Nie zawsze możemy być tak liberalni, jak byśmy sobie tego życzyli. — Rozumiem doskonale, panie doktorze, ale to naprawdę kwestia życia lub śmierci. — No dobrze. Zobaczymy, co da się zrobić. Zachowanie dr. Wellecka wskazywało na to, że jest zdol ny popełnić szwindel. Przede wszystkim za dużo mówił: trzej lekarze, do których zadzwoniłem, nie chcieli w ogóle rozmawiać o niczym przez telefon, a żaden z pozostałych nie by! tak rozmowny jak młody dr Welleck. Ponadto, z charakteru przeprowadzonej z nim rozmowy wywniosko wałem, że niełatwo mu było dogadać się ze starszymi kole 186 gami, może dlatego, że był nowy w tym mieście. Człowiek każdej profesji, który krytykuje swoich kolegów przez tele fon wobec kogoś zupełnie obcego, da się namówić na różne rzeczy. Ale Filadelfia! Sfałszować list to była jedna sprawa — w liście mogę być kimkolwiek — lecz przecież trudnością nie do pokonania wydawało się udawanie przez telefon na wet Henryego Dernpseya: w jaki sposób mam się prze dzierzgnąć w dr. Harryego L. Siegrista? Nie należało tra cić czasu; była godzina dziesiąta, a od Filadelfii dzieliły mnie dwie i pół godziny drogi. Na szczęście była sobota, nie miałem żadnych zajęć i na szczęście w soboty nie zamykano szkolnej biblioteki. Pojechałem tam natychmiast, pożyczy łem pierwszą lepszą książkę dotyczącą psychopatologii i bez dalszego zwlekania ruszyłem do Filadelfii. Przejechałem ponad dziesięć mil, zanim zorientowałem się, że oświadcze nie musi być niewątpliwie napisane na maszynie i że z pewnością nie znajdę maszyny do pisania w nie znanym mi mieście. Zawróciłem więc do domu i naruszając przepisy drogowe na skutek jazdy z nadmierną szybkością, znalazłem się w końcu w moim mieszkaniu. Było po jedenastej. Niniejszym zaświadcza się — pisałem, gorączkowo szukając w książce zdań — iż Susan Bates Dempsey, lat 28, żona Henryego J. Dempseya, zamieszkała w Wicomico, stan Maryland, była moją pacjentką od 3 sierpnia 1951 roku do 17 czerwca 1953 roku, tzn. do momentu, kiedy wraz ze swoim małżonkiem prze prowadziła się do Wicomico. Pani Dempsey została moją pacjentką za namową swojego małżonka, a tak że wskutek sugestii filadelfijskiego lekarza, dr. Ed warda R. Ricea, kiedy to zaczęła zapadać w stany silnego przygnębienia. Dwukrotnie podczas pojawia jących się często okresów owego przygnębienia gro ziła, iż popełni samobójstwo, a raz nawet, używając kuchennego noża, skaleczyła sobie przeguby u rąk. Badanie wykazało u pani Dempsey skłonności mania kalnodepresyjne, tym niebezpieczniejsze, że w cza sie najsilniejszych depresji stawała się agresywna 187 wobec dwu swoich małych synów, chociaż kiedy in dziej była dobrą, a nawet wzorową matką. U mojej pacjentki pojawiały się również wyraźne stany lęko we: obawa przed utratą uczuć małżonka; w czasie trwania stanów depresyjnych utrzymywała, że uro dzenie dwojga dzieci pozbawiło ją urody, i to przeko nanie kierowało jej wrogość na synów. Ponieważ jed nak zdradzała jedynie objawy agresji, bez skłonności do prześladowania dzieci, i ponieważ okresy przy gnębienia występowały u niej na przemian z okresa mi intensywnego ożywienia, nawet wielkiej radości, postawiłem diagnozę: podostra psychoza maniakalno depresyjna raczej niż paranoja. i Podczas leczenia amplituda cyklów maniidepresji i u pani Dempsey wyraźnie malała i wkrótce potem, ; jak została moją pacjentką, przestała grozić odebra i niem sobie życia i przestała być agresywna wobec j swoich synów. Pacjentka reaguje dodatnio na odpo więdnie leczenie psychoterapeutyczne i jestem prze j konany, że dalsza kuracja doprowadzi jej stan do; normy. Gdy pacjentka i jej małżonek opuszczali Fi ladelfię, zaleciłem kontynuowanie leczenia, chociaż powiedziałem panu Dempseyowi, iż natychmiastowe podjęcie terapii nie jest konieczne. Niemniej zaleci łem pani Dempsey, ażeby do czasu całkowitego wy leczenia unikała zajścia w ciążę, ponieważ dwie po przednie ciąże w poważnym stopniu przyczyniły się do jej choroby. Jestem przekonany, iż przypadkowa ciąża w obec nym stanie pacjentki spowodować może krytyczny nawrót depresji; pacjentka prawdopodobnie zaczęła by znowu grozić odebraniem sobie życia i nie chcia łaby nosić płodu; mogłaby, mimo natychmiastowego podjęcia leczenia psychiatrycznego, rzeczywiście po pełnić samobójstwo. Dlatego zalecam, a nawet nale gam, mając na uwadze dzieci pacjentki i ją samą, aby możliwie jak najszybciej przerwać ewentualną ciążę pani Dempsey. , Podpisałem list „Harry L. Siegrist, dr med.", włożyłem go do koperty i pospieszyłem z powrotem do samochodu. Zatrzymałem się po drodze, aby zjeść lekki obiad i wkuć na pamięć wszystko o psychozie maniakalnodepresyjnej, i parę minut po trzeciej byłem już w magazynie Penna Whelana na Walnut Street w Filadelfii i z budki telefo nicznej zamówiłem rozmowę międzymiastową z dr. Wellec kiem w Wicomico. Oblewał mnie pot i trzęsły mi się ręce. Kiedy usłyszałem w słuchawce głos sekretarki dr. Wellecka i jednocześnie głos z centrali międzymiastowej, który prosił o wrzucenie do aparatu sześćdziesięciu centów, jedna z mo net upadła mi na podłogę: ledwo mi starczyło odwagi, aby ją podnieść i poprosić o rozmowę z dr. Welleckiem. — Bardzo mi przykro, panie doktorze — powiedziała sekretarka, kiedy się przedstawiłem •— dr Welleck jest te raz w szpitalu. — Och, to bardzo niedobrze! — wykrzyknąłem opryskli wie tonem pełnym rozczarowania. — Pewnie bardzo trudno byłoby go złapać teraz? — Obawiam się, że to niemożliwe, panie doktorze; dr Welleck jest właśnie na sali operacyjnej. — Co za kłopot! — Poczułem wielką ulgę, nieomal ra dość, że nie będę musiał z nim rozmawiać, chociaż jedno cześnie zacząłem obawiać się o mój plan. — Jeśli pan sobie życzy, powiem mu, żeby do pana za dzwonił zaraz po powrocie. — Boję się, że to niewiele pomoże — powiedziałem stra piony. — Jutro rozpoczynam urlop i razem z żoną jedziemy na Bermudy na cały październik. Pan Dempsey zjawił się u mnie, kiedy właśnie zamykaliśmy dom. Dzięki Bogu, że zdążył. Za chwilę już by nas nie było. Wie pani, to jest trochę wyjątkowa sprawa, a nasz samolot odlatuje za dwie godziny i trudno mi powiedzieć, gdzie będzie mnie można w tym czasie złapać. Doktor Welleck będzie mógł dać pani Dempsey zastrzyk przerywający ciążę, prawda? Inaczej to wszystko może się zamienić w paskudną sprawę. — Ale on chciał z panem porozmawiać, panie doktorze. — Wiem, wiem. Niech pani posłucha; zaraz podyktuj; 188 mojej sekretarce odpowiednie oświadczenie — to taka ru.: tynowa historia, wie pani — poświadczę je u notariusza i wyślę listem poleconym. Jaka szkoda, że nie mogę osobi ście porozmawiać z dr. Welleckiem! — powiedziałem z pew ną zapalczywością. — Listownie trudno przedstawić powagę tego cyklofrenicznego przypadku, jaki stanowi choroba pani Dempsey. W jednym momencie pacjentka zachowuje się zupełnie normalnie, a w drugim może się zastrzelić, jeśli już tego nie zrobiła. Naprawdę, dr Welleck powinien jak najszybciej zrobić jej iniekcję. Dziś wieczorem, jeżeli to możliwe, a najpóźniej jutro. Ustaliliśmy z panem Demp seyem, że podczas mojej nieobecności jego małżonką opie kować się będzie jeden z moich kolegów, ale najpierw na leży przerwać ciążę. — Powiem o tym dr. Welleckowi natychmiast — sekre tarka była najwyraźniej wstrząśnięta. — Bardzo proszę i niech pani powie, że moje oświadcze nie otrzyma jutro rano. — Mógłby mi pan podać swój adres na Bermudach, na wypadek gdyby dr Welleck chciał się z panem skontakto wać? Wielkie nieba! — Zatrzymamy się z małżonką w hotelu „Prince Geor ge" — powiedziałem, mając nadzieję, że istnieje tam taki hotel. — „Prince George". Dziękuję, panie doktorze. — I niech pani nie zapomni powiedzieć dr. Welleckowi, aby zrobił ten zastrzyk jak najszybciej. Nie chciałbym stracić pacjentki przez coś tak idiotycznego. Rozumiem ostrożność dr. Wellecka, ale muszę powiedzieć, że gdybym był na jego miejscu, pacjentka już dawno byłaby po zabie gu. Laik zorientuje się, że to cyklofreniczka, jej skłonności samobójcze widać na pierwszy rzut oka. A teraz żegnam panią. Odwiesiłem słuchawkę i nieomal zemdlałem. Pokonałem jedną wielką przeszkodę, lecz jeszcze większa była przede mną. Znalazłem notariusza, który wynajmował biuro dwa bloki za Walnut Street modliłem się, aby dr Siegrist nie 190 był przypadkiem jego opiekunem, i wszedłem do środka, zanim jeszcze całkowicie nie zawiodły mnie nerwy. Chwała Bogu, że wyglądam poważniej, niż mój wiek by na to wska zywał, lecz bardzo wątpiłem, czy ktokolwiek wziąłby rnnie za dyplomowanego psychiatrę. Poza tym o wiele trudniej jest odgrywać fikcję twarzą w twarz aniżeli łgać przez tele fon. Na koniec nie wiedziałem, czy przed złożeniem przy sięgi i postawieniem stempla notariusze nie sprawdzają tożsamości. Przybierając najbardziej światowe maniery za pytałem urzędnika, gdzie przyjmuje notariusz, i zostałem skierowany w drugi koniec pokoju, gdzie urzędował zastęp ca kierownika biura. — Serwus — uśmiechnął się zastępca kierownika, wci śnięty w krzesło łysy, żujący cygaro drobny człowieczek w drucianych okularach. — Nazywam się Siegrist — powiedziałem wesoło. — Har ry Siegrist. Mam tu mały papier do poświadczenia, jeśli nie zostawiłem go w biurze. — Uśmiechnąłem się i leniwie zacząłem przeszukiwać kieszenie. — No, jesteś, ty mały łobuzie. — Wyjąłem list z wewnętrznej kieszeni płaszcza, otworzyłem go i od niechcenia przebiegiem po nim wzro kiem. — Mmmhmm. Proszę bardzo. Zastępca kierownika niedbale przeczytał dokument. — O, ho, ho — powiedział — ona ma niezłego fioła, co, doktorze? — Miewamy jeszcze gorsze przypadki — zachichotałem. — Ha! — powiedział notariusz. — Powinien pan zobaczyć paru z tych bałwanóWj którzy do nas przychodzą. Zarobiłby pan na nich fortunę. Czekałem, aż zażąda dokumentów. — Mógłbym przysiąc — rozmyślał notariusz głośno, jak by nieobecny — że to wszystko to ich wymysły. Dobrze... — Zaczai gmerać w szufladzie biurka. — Niech pan podniesie trochę prawą rękę, doktorze, dobrze? Podniosłem, i on również. — Przysięga pan przed Bogiem, że tamta ramta tamta ramta tamta ramta tamta ramta i tak dalej? — zapytał, dru gą ręką grzebiąc nadal w biurku. •• 191 — Przysięgam. — Obojętne, czy pan przysięgnie, czy nie, jeżeli nie znaj dę pieczątki — powiedział radośnie. Zakręciło mi się w gło wie. Po takim szczęściu, jak znalezienie tego notariusza, który był równie cyniczny, co ufny, miałoby teraz wszystko zależeć od takiego głupstwa? — Ach, tutaj się ukryła — powiedział, wyławiając z głę bin szuflady pieczątkę. Przybił oficjalny stempel, po czym złoży! swój podpis. Potem zawołał dwu urzędników, żeby podpisali się jako świadkowie. — Nie macie co czytać — powiedział do nich. — Podpisz cie tylko, gdzie należy, i cześć. — Podpisali. — W porządku, doktorze: półtora dolara. Zapłaciłem mu banknotem z portfela, trzymając kartę identyfikacyjną z dala od jego wzroku, i opuściłem biuro z listem, który wrzuciłem do pierwszej napotkanej skrzynki pocztowej. Tyle było do zdziałania w Filadelfii — docho dziła już czwarta i należało szybko wracać do domu. Pra wdę powiedziawszy, byłem zdziwiony sukcesem mojego pla nu, lecz cztery rzeczy nie dawały mi spokoju. Po pierwsze, nie miałem pojęcia, czy dr. Wellecka przekona moje zupeł nie niefachowe oświadczenie, które, jak sądziłem, każdy lekarz na pierwszy rzut oka rozpozna jako podrobione; w każdym razie było całkiem możliwe, że jeśli w jego gło wie zalęgną się jakieś wątpliwości, to nagły wyjazd dr. Sie grista na wakacje przemieni te wątpliwości w sceptycyzm; jeżeli Welleck zwątpi tak dalece, że zadzwoni wprost do biura prawdziwego dr. Siegrista, no to wtedy .koniec. Po drugie, celowo nie zostawiłem Welleckowi swojego numeru telefonu, a oczywiście w książce telefonicznej Wicomico ża den Henry Dempsey nie istniał; pomijając fakt, że niektó rzy ludzie nie mają telefonów, niemożliwość skontaktowa nia się ze mną — gdyby po powrocie chciał do mnie za dzwonić — zwiększy niechybnie jego podejrzenia. Trzecia niewiadoma była chyba jeszcze bardziej niepokojąca: nawet gdyby wszystko inne poszło dobrze i gdyby Welleck zdecy dował się zrobić zastrzyk, to bardzo możliwe, że nie jest od tak niedawna w mieście i może znać Rennie. Wreszcie, 192 .... nawet jeżeli jej nie zna, istniało jeszcze jedno niebezpie ? czeństwo: byłem do tego stopnia laikiem w kwestiach ginę .• kologicznych, że nie miałem pojęcia, czy Welleck nie zechce z jakichś powodów położyć Rennie w szpitalu, skoro rzecz ma być zupełnie legalna, i nawet jeśli sam Welleck jej nie zna, to z pewnością w szpitalu ktoś ją pozna. Gdy tylko znalazłem się znowu u siebie, zadzwoniłem do domu dr. Wellecka. — Och, pan Dempsey — powiedział nieco ozięble. — Próbowałem do pana zadzwonić. — Przykro mi, panie doktorze, ale nie mamy jeszcze te lefonu i na razie korzystamy z aparatu naszych gospodarzy. Zadzwoniłbym do pana wcześniej, ale zabrałem żonę na małą wycieczkę, żeby nie myślała o tym, co ją czeka. — Dobrze, dr Siegrist dzwonił z Filadelfii. — Tak? To świetnie! Ledwo zdążyłem się do niego do dzwonić, bo właśnie wyjeżdżał na urlop. Czy panowie coś uzgodnili? — Nie rozmawiałem z nim. Byłem na sali operacyjnej. Rozmawiał z moja sekretarką i powiedział, że przesyła oświadczenie. O ile się zorientowałem, nalega na szybkie przerwanie ciąży. — Świetnie! — roześmiałem się. — Nie wyobraża pan sobie, jak odetchnąłem. — Tak. Mówił mojej sekretarce coś o zrobieniu zastrzyku dzisiaj wieczorem, ale, niestety, muszę mieć najpierw jego oświadczenie. Jeżeli je wysłał poleconym ekspresem, powin no przyjść najpóźniej w poniedziałek rano. : — To wspaniale. — Da mi pan numer telefonu gospodarzy, abym, jak będę miał oświadczenie, mógł zawiadomić pana, kiedy ma pan przywieźć do mnie żonę, — Wie pan, doktorze, mój gospodarz jest wyjątkowo uczulony na telefony do mnie i szczerze mówiąc nic go ta sprawa nie obchodzi. Wolałbym, żeby o niczym nie wie dział, bo to potworny plotkarz. Może lepiej ja do pana za dzwonię? — Może rzeczywiście tak będzie lepiej. Wprawdzie to le 13 Koniec drogi 193 galne, jednakże nie należy robić za. dużo szumu. Niech pan zadzwoni w poniedziałek około południa i jeżeli będę już miał oświadczenie, to spotkamy się po obiedzie. — Tak będzie najlepiej. — Och, byłbym zapomniał. Musicie oboje z żoną wypeł nić specjalne formularze, których używam przy steryliza cjach, przerywaniu ciąży i tym podobnych przypadkach, i musicie poświadczyć je u notariusza. Jeśli chcecie, może cie to zrobić w poniedziałek rano. Blankiety da wam sekre tarka. — Dobrze. W porządku. Dobranoc, panie doktorze. Jeszcze jeden dokument, jeszcze jeden notariusz, jeszcze jedna przeszkoda do pokonania — lecz w tym momencie j niewiele mnie to obchodziło. Zmęczony i triumfujący po jechałem do Morganów, aby obwieścić rnój sukces. Już na schodach dostałem zimnych dreszczy: prawie cały dzień byłem poza miastem — co będzie, jeżeli przyjechałem za póxno? Joe otworzył drzwi. — O, witaj, Jake. Wyglądasz, jakbyś był chory. — Z Rennie wszystko w porządku? — No, jest nadal z nami, jeżeli o to ci chodzi. Wejdź dalej. Rennie pastowała podłogo w kuchni. Ledwie zauważyła moją obecność. — Wszystko załatwione — powiedziałem udając spokoj nego. — Jeżeli nie chcesz dziecka, Rennie, to w poniedzia łek po południu możesz dostać zastrzyk. Joe nie zareagował na tq nowinę. Rennie podeszła do drzwi kuchennych i trzymając szmatę do pastowania w jed nym ręku, oparła się o futrynę. — W porządku. Dokąd mam pojechać? Baltimore? — Nie. To tu, na miejscu. Tylko mi nie powiedz, że znasz dr. Mortona Wellecka. — Dr Welleck? Nie, nie znam go. Ty go znasz, Joe? — Słyszałem o nim. Mieszka tu od jakichś dwóch lat. Myślisz, że ten dureń zna się na ginekologii? — Nie wiem — odparłem bez cienia dumy. — Jest leka rzem z uprawnieniami i podobno niezłym, jak słyszałem. 194 I wszystko odbędzie się całkowicie legalnie. Nie musisz czuć .się. winna ani nie musisz się go obawiać. — Jakim cudem? — zapytał Joe. — W gruncie rzeczy powiedziałem mu sporo prawdy. Po wiedziałem mu, że masz już dwoje dzieci i że w przyszłości chcesz mieć więcej, ale obecna ciąża tak cię przygnębiła, że przeraziłem się, że jesteś o krok od popełnienia samobój stwa. Oczywiście wszystko to wyraziłem bardziej kunsztow nie. — Co to znaczy? — z zainteresowaniem zapytała Ren nie. — No, musiałem to trochę podbarwić. Jesteś obecnie mo ją żoną, nazywasz się Susan B. Dempsey i jesteś spokrew niona z Dempseyami z Filadelfii. — Co takiego? Zacząłem się więc podniecać opowiadaniem, ożywiony wspomnieniem przygód, jakie miałem tego dnia; powtórzy łem im ze szczegółami rozmowy telefoniczne, opowiedziałem o wycieczce do Filadelfii, o liście, o podszywaniu się pod dr. Siegrista i o zastępcy kierownika z biura notarialnego. Słuchali w osłupieniu. — Tak więc pan i pani Dempsey muszą teraz tylko w po niedziałek rano podpisać oświadczenia, poświadczyć je u no tariusza i koniec. Nie powinnaś przejmować się tym wszy stkim, a kiedy już dostaniesz zastrzyk, powinnaś zapomnieć o całej sprawie. Joe obserwował Rennie z zaciekawieniem. — To absurd — powiedziała Rennie od razu. — Czyż to nie fantastyczne? — wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, nie chcąc wierzyć, że miała na myśli to, co, jak się obawiałem, miała na myśli. — To okropne! — Ale zdecydujesz się, prawda? — Oczywiście, że nie. Nie ma o czym mówić. — Nie ma o czym mówić! Dobry Boże, Rennie! Myślałem, że padnę, załatwiając dzisiaj to wszystko, a ty twierdzisz, że nie ma o czym mówić, Nic złego się nie stanic, przysięgam! 195 — To nie w tym rzecz, Jake. Mam dość kłamstw. Nawet gdybym nie musiała nic mówić ani niczego podpisywać, to i tak byłoby to oszustwem. Powinieneś wiedzieć, że nie będę chciała mieć z tym nic wspólnego. Cała budowla runęła. Joe nie zmienił wyrazu twarzy, lecz czułem wielką jednomyślność miedzy nimi. Ja sam byłem poza tą jednomyślnością. — No to zastrzel się i niech to diabli wezmą! — wykrzyk nąłem. — Nie wiem tylko, po co wypruwałem z siebie flaki dla ciebie, jeżeli naprawdę nie chcesz przerywać ciąży. Naj widoczniej byliście wczoraj po prostu melodramatyczni. Rennie uśmiechnęła się. — Zastrzelę się, Jake, gdy tylko się okaże, że nie możesz załatwić zabiegu. Ja nie byłam wcale melodramatyczna. Nie obchodzi mnie, kto zrobi zabieg, gdzie i w jakich oko licznościach, ale nie chcę łgać ani zgadzać się na łgarstwa i nie chce być nikim innym, tylko sobą. Ani ja, ani Joe nie znamy nikogo. Gdybyś ty nie powiedział, że wydaje ci się, że znasz ginekologaspecjalistę, nie czekałabym tak długo. — Przesunęła ręka po brzucha. — Nie chce tego dziecka, Jake. Ono może być twoje. Najwyraźniej mówiła szczerze. Popatrzyłem desperacko na Joeego w oczekiwaniu pomocy, lecz on nie chciał się mieszać. Ponownie odczułem ich jednomyślność. Przyszło mi do głowy, żeby ich oskarżyć, iż są romantyczni: wydrwić ten ich dziwaczny honor. Bóg świadkiem, że cała sytuacja nadawała się tylko do żartów i lwia część mojego „ja" mia ła ochotę zrobić to z całym przekonaniem — lecz nie ufa łem już tej strategii: mogłaby ona jedynie potwierdzić to, co najwyraźniej zostało już mocno postanowione. — Poczekaj jeszcze trochę, Rennie — powiedziałem zmę czonym głosem — Pomyślę o czymś innym. — O czym będziesz myślał, Jake? Gdybyś miał jakieś realne pomysły, nie wyskoczyłbyś z czymś tak fantastycz nym jak ta dzisiejsza historia. Jeśli ci się wydaje, że zmie nię zdanie dzięki twojemu zwlekaniu, to jesteś w błędzie. — A co z chłopcami? Pomyślałaś o nich, czy masz zamiar ich także zastrzelić? — Zadajesz pytania, których nie powinieneś zadawać — powiedział Joe. — Nie żartuj, Jake — powiedziała Rennie. — Masz jakieś możliwości czy nie? — Tak, mam. Znam tutaj pewną kobietę, która miała parę zabiegów. Gdybym nie był tak zdenerwowany, wcze śniej bym o niej pomyślał. Zobaczę się z nią jutro i dowiem się, kto to robił. — Nie wierzę ci — powiedziała Rennie. — To prawda, przysięgam. — Jak się nazywa? Tylko nie zmyślaj. — Peggy Rankin. Uczy angielskiego w szkole średniej. Rennie podeszła do telefonu i natychmiast zajrzała do książki telefonicznej. — 8401 — powiedziała. — Zadzwonię do niej i zapytam. — Nie wygłupiaj się! Ona nie ma męża. Czy będzie roz mawiać o takich sprawach z kimś nieznajomym? — Wobec tego ty do niej zadzwoń. Teraz. Nie jesteś chy ba nieznajomym, skoro wiesz o niej takie rzeczy. — To niemożliwe. Kobiety nie postępują w ten sposób — przynajmniej większość kobiet. Zobaczę się z nią jutro i dam ci znać wieczorem. — Myślę, że grasz na zwłokę, Jake. — Dobrze, myśl, co chcesz! Tak ci pilno palnąć sobie w łeb, że nie możesz poczekać dwudziestu czterech go dzin? — Wydawało mi się, że rozsadzi ranie desperacja. Joe nadal obserwował nas bez wrażenia. Na stole za telefonem leżały pootwierane książki i notatniki: pracował nad swoją dysertacją! Rennie myślała przez chwilę. — Poczekam do jutrzejszego wieczora — powiedziała i powróciła do pastowania podłogi. Rennie trafiła w sedno oskarżając mnie o granie na zwłokę, które miałoby zmienić jej decyzję, lecz dłużej już nie mogłem bawić się w kunktatora. Oczywiście nie mia łem najmniejszego pojęcia, czy Peggy Rankin przechodziła kiedykolwiek skrobankę, ponadto nie było się co łudzić, że 197 F mi pomoże, nawet jeśli te sprawy nie były jej obce, ponie waż nie widziałem się. z nią od początku września. Dzwoniła do mnie — początkowo z nadzieją, potem ze złością, wresz cie z pretensjami — wiele razy w ciągu minionych tygodni, lecz odbierałem te telefony w sposób, który ją musiał znie chęcić. Następnego ranka, w niedzielę, zadzwoniłem do niej. — Jake Horner, Peggy. Muszę się z tobą zobaczyć w bar dzo ważnej sprawie. — Tak? Nie chcę cię widzieć na oczy — powiedziała. — To piekielnie ważna sprawa, możesz mi wierzyć. — Tak? Minął prawie miesiąc, co? — Słuchaj, to nie ma z tym nic wspólnego. Próbuję ko muś pomóc, a ten ktoś wyjątkowo potrzebuje pomocy. — Jesteś rzeczywiście humanitarny. — Peggy, na miłość boską! Nie twierdzę, że myślałem o tobie, ale to naprawdę rozpaczliwa historia. Wiem, że nie ma powodów, abyś mi okazywała jakiekolwiek względy. — To prawda, — Posłuchaj, trzymasz mnie pod lufą. Być może nie bę dziesz mogła pomóc tym moim przyjaciołom, nawet gdybyś chciała, ale oni są w takich tarapatach, że uczynię wszystko, żeby im dopomóc. Postaw swoje warunki. — Co mam zrobić? — Proszę cię o kilka minut rozmowy. Jak powiedziałem, może nie będziesz mogła mi pomóc, ale zawsze istnieje szan sa, że może jednak. — Kim są ci przyjaciele? — Przez telefon wolałbym nie mówić. Mogę cię dzisiaj zobaczyć? — Jake, jeśli to jeszcze jeden wygłup, zabiję cię. — To nie wygłup — powiedziałem żarliwie. — To nie ma nic wspólnego ze mną. Kiedy cię mogę zobaczyć? Im szybciej, tym lepiej. — No dobrze. Przyjedź teraz. Ale, na Boga, bądź tym rażeni uczciwy. — To jest uczciwe. Pojechałem natychmiast i Peggy przyjęła mnie bardzo 198 podejrzliwie, jakby się spodziewała, że w każdej chwili mogę ją zgwałcić. — Przyjmuję cię tutaj niechętnie — powiedziała nerwo wo. — O co chodzi? — Żona jednego z nauczycieli jest w ciąży, Peggy, j po wiedziała, że się zabije, jeśli nie da się zrobić skrobanki. Twarz Peggy stężała. — Co za potwór z ciebie! T przychodzisz z tym do rnnie, żebym ja pomogła. — Nie rozumiesz. Oni oboje są moimi dobrymi przyja ciółmi, ale nie mają pojęcia, gdzie można by zrobić zabieg albo zastrzyk, o ile nie jest za późno... — A ja powinnam mieć pojęcie? Dlaczego nie chce mieć dziecka, skoro jest mężatką? — ostatnie zdanie powiedziała z pewną goryczą. — Ma już dwoje i szczerze mówiąc istnieją pewne wątpli wości, kto jest ojcem trzeciego. Dlatego jest taka zrozpa czona. Jej mąż wie o wszystkim. Po prostu raz przydarzyło jej się. —— Jake, ty możesz być tym ojcem? Pomyślałem, że jest to pytanie decydujące: jej chęć do pomożenia mi mogła zależeć od mojej odpowiedzi, a nie wiedziałem, co Peggy wolałaby usłyszeć. — Tak, to prawda, Peggy. — Spojrzałem jej prosto w oczy, stawiając wszystko na uczciwość. — To najgłupsza rzecz, jaką popełniłem w życiu, a teraz ona chce się za strzelić. Zrujnowałem ich kompletnie. Jedyne, co mogę te raz zrobić, to usunąć trochę brudu, który pozostał. — Kiedy zacząłeś usuwać brudy, które zostawiłeś za sobą? — Dwa dni temu. Jeżeli nie zdołam im dopomóc do wie czora, będzie za późno. Tyle zostało mi czasu. — Ona się nie zabije — powiedziała Peggy z pogardą. — Gdyby kobiety zabijały się przez wyrzuty sumienia, powin nam być martwa przynajmniej od lipca. — Zabije się, Peggy. Już by nie żyła, gdybym jej nie przeszkodził, a jeśli jej nie pomogę, jutro będzie na tamtym świecie. • . 199 : — A co to cię obchodzi? v • v ; Nadal patrzyłem jej prosto w oczy. .:. : .. ; , — Powiedziałem przecież, że usuwam brudyyktóre zo stawiłem. ... • .. — Masz na myśli ten brud. . .• . ; : w — Nie, wszystkie brudy. — Jest za późno, żebyś mógł usunąć niektóre z nich. — Być może. Ale zrobię wszystko, co w mojej mocy. — To coś nowego. — Nie wiem, Peggy. To coś nowego u mnie. W tej chwili robię tak, jak ludzie sobie tego życzą. Powiedziałem, żebyś postawiła swoje warunki. Peggy przypatrywała mi .się przez chwilę. — Kto to jest ta dziewczyna? — Rennie Morgan. Jej mąż uczy historii w collegeu. Lecz Peggy najwyraźniej zajęta była sobą. — Sądzisz, że kiedykolwiek przerywałam ciążę? Przy puszczam, że z góry założyłeś, że tak. — Nie zakładam niczego z góry. Miałem nadzieje, żo mo że znasz kogoś, kto przez to przechodził, albo słyszałaś o ja kimś lekarzu. — Przypuśćmy, że słyszałam. — Już powiedziałem, że nie ma powodów, abyś zechciała mi pomóc, a widzę, że Rennie Morgan jest ci obojętna. Może jej zresztą nie lubisz, nie wiem. Tyle tylko mogQ ci powie dzieć, że jest to moja ostatnia szansa, aby uchronić ją od samobójstwa, i zrobi? wszystko, bylebyś tylko zdecydowa ła się pomóc. — Chyba ją bardzo kochasz. — Nawet jeśli tak, to nieświadomie. Czy słyszałaś o ja kimś ginekologu, Peggy? Po chwili powiedziała: — Tak, słyszałam. Dwa lata temu mnie samej był po trzebny. — Kto to jest? — Jeszcze nie zdecydowałam sip, czy ci pomogę, Jake. — Posłuchaj — powiedziałem najuczciwszym tonem, na jaki się mogłem zdobyć — nie musisz przedstawiać mi swo 200 jego położenia. Znam je. Od niczego nie będę się wykręcał. Powiedziałem już, stawiaj warunki. — Mogłabym ci pomóc — powiedziała Peggy — ten czło wiek mieszka nadal w tym mieście i podjąłby się tego. Bierze dwieście dolarów. Pomyślałem że wyglądałoby efektownie, gdybym stanął blisko, naprzeciw niej, ujął ją za ramiona i zajrzał jej głę boko w oczy. Tak też uczyniłem. — A jaka jest twoja cena? — zapytałem odpowiednio ła godnie. — Och, Jake, może być bardzo wysoka. Ty rozpaczasz od dwu dni, a ja od piętnastu lat! — Podaj cenę. — Po co? Jak tylko będzie po zabiegu, opuścisz mnie. — Chcesz, żebym się z tobą ożenił, Peggy? — Tak, to byłaby moja cena. — Zrobię to. — Prawdopodobnie zrobiłbyś. A co potem? Puścisz mnie kantem czy będziesz mnie torturował do końca życia? — Ani jedno, ani drugie nie wydaje się dobrą receptą na usuwanie brudów — roześmiałem się. — Najpewniej tylko byś mnie nienawidził. Żaden męż czyzna nie kochał nigdy kobiety, z którą zmuszony był się ożenić. — Spróbuj. Peggy była w najwyższym stopniu zdenerwowana, pod niecona tym, że trzymała mnie w garści, i niecą przerażona swoją lekkomyślnością. — Jakże mogę ci wierzyć, Jake? Nie uczyniłeś nic, co pozwoliłoby mi uwierzyć, że można mieć do ciebie zaufa nie. — Wiem o tym. — A teraz mówisz, że tym razem jesteś szczery? — To prawda. — Nie kochasz mnie. — Nie kocham nikogo. Ale byłem bardzo długo kawale rem i nawet bez tej historii z zabiegiem zawdzięczam ci tyle, że długo musiałbym to spłacać. 201 Peggy odtrąciła moje ręce i pokiwała głową, zupełnie jak Rennie. — Co ty masz w sobie takiego? Nawet gdy jesteś uprzej my, stawiasz mnie w fałszywej sytuacji. W upokarzającej sytuacji. — Już dobrze, uspokój się. Pozwól, że ci się oświadczę. Powziąłem decyzję, że chcę się z tobą ożenić. Jeżeli kiedy kolwiek powiedziałem coś uczciwego, to właśnie teraz. — Nie powiedziałeś mi nigdy nic uczciwego, prawda, Ja ke? — Właśnie przed chwilą powiedziałem. Dziś weźmiemy ślub, jeśli mi wydadzą zezwolenie w niedzielę. Jeżeli nie, weźmiemy zezwolenie jutro i pobierzemy się we środę. — Powiedziałeś, że ona musi wiedzieć dziś wieczorem. — Tak, ale wystarczy, jak jej powiesz, że znasz odpo wiedniego faceta. Możesz do niej teraz zadzwonić. To po winno ją przekonać. Powiedz jej, że z przyczyn osobistych będziesz jej mogła podać nazwisko tego człowieka dopiero we środę. Jeśli się zgodzi zaczekać, będę zadowolony. — A jeśli się nie zgodzi? Kolejne krytyczne pytanie, lecz tym razem odpowiedź była oczywista. — Jeśli się nie zgodzi, to nic więcej nie mogę dla niej zrobić, ale nie widzę powodu, by miało to zmienić moje zobowiązania wobec ciebie. Ty uczynisz wszystko, o co cię prosiłem, a ja uczynię wszystko, co obiecałem. Peggy zaczęła płakać; trudno jej się było zdecydować. — Ożenię się z tobą i będę cię kochał tak bardzo, jak tyl • ko potrafię, przez resztę mojego życia — przysiągłem. Płakała przez chwilę nie odpowiadając, aż zacząłem się niepokoić. Należało zrobić coś jeszcze; natychmiast. Zasta nawiałem się, czy jej nie objąć: jaki byłby skutek? Czy to ją przekona, czy zepsuje wszystko? Wiedziałem, że każdy ruch był krytyczny; każde słowo, każde posunięcie •— albo milczenie i bezruch — może ją nagle przekonać o mojej szczerości albo nieszczerości. Peggy Rankin! Przekleństwem moim była wyobraźnia zbyt bujna na to, aby mi umożliwić przewidywanie zachowań związanych ze mną istot ludzkich: 202 obojętne, jak gruntowną wiedzę o nich posiadałem, zawsze byłem zdolny wyobrazić sobie i uzasadnić reakcje przeciw stawne do każdego możliwego sposobu ich zachowania. Za łóżmy, że ją teraz pocałuję; czy potraktuje to jako oczywis ty dowód, że szarżuję, czy jako oczywisty dowód, że jestem zbyt szczery na to, aby się przejmować tym, że ona może po myśleć, że jestem nieszczery? Jeżeli nie uczynię żadnego ru chu, to czy pomyśli sobie, że mój bezruch dowodzi, iż nie mogę łgać dalej, czy też że jestem tak pewny, iż połknęła haczyk, że nie muszę robić nic więcej, czy wreszcie, że moja głęboka szczerość nie pozwala mi wykonać żadnego ruchu, w obawie iżby nie pomyślała, że moje oświadczyny to tylko taktyczna zagrywka. Ująłem jej głowę w ręce i odwróciłem twarzą ku sobie. Wahała się przez chwilę, aż wreszcie pozwoliła na długi po , całunek. . . , — Dzięki Bogu, że mi uwierzyłaś, Peggy — powiedziałem , spokojnie. • — Nie uwierzyłam ci. — Co takiego? — Nie wierzę w ani jedno kłamstwo, które usłyszałam, •• odkąd tu wszedłeś. Powinnam była odłożyć słuchawkę, kiedy .usłyszałam twój głos. Proszę cię, wyjdź. . — Dobry Boże, Peggy! Musisz mi wierzyć! f — Jeśli nie wyjdziesz, zaczną krzyczeć. Naprawdę. — Nie wierzysz, że Rennie Morgan chce się zastrzelić? — " krzyknąłem. Zaczęła wrzeszczeć i aby ją uciszyć, musiałem zatkać jej usta ręką. Kopała, biła na oślep pięściami i próbowała ugryźć mnie w rękę. Wtłoczyłem ją w krzesło, usiadłem jej na kolanach, żeby nie mogła wierzgać, a drugą ręką chwy ciłem ją za gardło. Była stosunkowo silna, i nic więcej nie byłem w stanie zrobić — z Rennie nawet i to nie byłoby możliwe, — Niech to diabli! Jestem bardziej zdesperowany, niż są dzisz! Byłem taki, kiedy mówiłem, że się z tobą ożenię, i je stem taki sam, gdy mówię że jeśli mi nie pomożesz, to cię uduszę. ... 203 Wytrzeszczyła oczy. Zdjąłem rękę z jej ust, lecz kiedy znowu zaczęła wrzeszczeć, ścisnąłem ją mocno za gardło — naprawdę mocno, zaciskając kciuk i palec wskazujący wokół jej szyi. — Przestań! — wycharczała. Uwolniłem ją, przerażony, że naprawdę mogłem jej wyrządzić krzywdę. Nadal char cząc, odzyskiwała oddech. — Jak się nazywa ten lekarz? — zapytałem. — Nie ma żadnego lekarza — powiedziała trzymając się za gardło. — Nie znam żadnego! Chciałam po prostu... Trzasnąłem ją w twarz najsilniej, jak mogłem, i wybieg łem z pokoju. Nic więcej nie mogłem uczynić: czy byłem szczery, czy nie, czy ona kłamała, czy mówiła prawdę, nie miało już teraz znaczenia. Pojechałem do domu i usiadłem w fotelu na biegunach. Dochodziła jedenasta trzydzieści rano. Nie było się już czego uchwycić, nie miałem więcej siły, byłem całkowicie pokonany. Próbowałem wytężyć myśli i znaleźć choćby cień jakiejś szansy, lecz mogłem myśleć tylko o Ren nie, którą widziałem, jak za osiem, dziesięć godzin od tej. chwiłi bez słowa udaje się do przylegającego do dużego po koju gabinetu. Joe prawdopodobnie będzie siedział pochylo ny nad notatkami przy biurku. Może usłyszy, jak Rennie od kłada gazetę? i idzie do gabinetu obok salonu? Wyobrażam go sobie, jak patrzy nadal w notatki, lecz nie widzi już słów, które napisał, lub, być może, jak odwraca głowę i przypa truje się Rennie otwierającej drzwi do małego pokoju, Chłopcy będą już z pewnością spać. Nie wierzę, żeby Rennie wróciła do dużego pokoju i tam spełniła swój zamiar. W tym ciasnym pomieszczeniu przy na wpół otwartych drzwiach, które będą ją oddzielały od Joeego, sięgnie po pistolet, od bezpieczy go, przyłoży do skroni i od razu naciśnie spust, zanim zetknięcie z lufą spowodowałoby wymioty. Wydawa ło mi się nawet, że może to zrobić siedząc na podłodze. Tyle tylko pozwalała mi dostrzec moja wyobraźnia, po nieważ nigdy nie oglądałem na oczy zakrwawionych zwłok. 204 Przez około dwie godziny — to znaczy gdzieś do wpół do drugiej — ciąg owych działań powtarzał się w kółko w mo jej wyobraźni aż do momentu samego wystrzału. Drastycz ny bieg wydarzeń: mógłbym przecież tam pójść i... spróbo wać zabrać pistolet? Lecz cóż bym z nim zrobił? Popatrzą na mnie ze zdziwieniem, a potem Rennie użyje czegoś in nego. Schwytać Rennie i jeśli się uda, obezwładnić ją? Na zawsze? Wezwać policję i powiedzieć im... że kobieta miała zamiar popełnić samobójstwo? Cóż oni wtedy zrobią? Ona usiądzie i będzie czytać gazetę, a Joe uda zapracowanego przy biurku. Powiedzieć jej, że załatwiłem zabieg?... U ko go? Kiedy? Powiedzieć jej... ale co? Bujałem się już ledwie dostrzegalnie. Poza wyobrażeniem pistoletu dotykającego skroni Rennie i poza mglistą ideą ołowianego pocisku czekającego głęboko w komorze — nie były to nawet wyobrażenia, lecz swego rodzaju napięcie, coś jakby monotonne dudnienie pod czaszką — moja wyobraź nia nie była w stanie wytworzyć nic więcej. Pęcherz mia łem pełny; powinienem udać się do łazienki, lecz nie zrobi łem tego. Po chwili ów przymus minął. Zdecydowałem, że spróbuję wyrecytować PepsiCola na pragnienie, lecz po pierwszym kuplecie zapomniałem reszty. Znowu odczułem konieczność udania się do łazienki, tym razem silniej niż poprzednio. Nie mogłem jednak zdecydować się, żeby wstać. Ktoś na dole włączył radio na cały głos i zerwałem się na równe nogi. Była trzecia: owe półtorej minuty, które, jak sądziłem, dzieliły mnie od myśli o konieczności pójścia do łazienki, okazały się być godziną i kwadransem! Chwilę później pospieszyłem na dół do samochodu; minąłem dom Morganów z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę i skierowałem się w stronę Yineland, w kierunku Far my Rewalidacyjnej. W głównym hallu zastałem panią Dockey obwiązującą sznurkami duże pudła z karbowanej tektury. — Gdzie jest Doktor? Muszę się z nim widzieć natych miast. ••• • ":. 205 Wskazała głową na tył domu. Gdy przechodziłem przez pokój przyjęć, zauważyłem zrolowane dywany, porozstawia ne meble i jeszcze więcej tekturowych pudeł. — Jesteś roztrzęsiony — stwierdził Doktor, gdy tylko mnie zobaczył. Ubrany w czarny, wełniany garnitur, czy tał niedzielną gazetę siedząc na tylnym ganku, który w zim ne dni przemieniano na taras służący do kąpieli słonecznych. Na szczęście był sam: większość pacjentów przebywała na powietrzu przed frontem domu, część nudziła się w pokoju przyjęć. — Siadaj. — Znowu miałem kłopot, dzisiaj po południu — powie działem. — Bezwład? — odłożył gazetę i przyjrzał mi się nieco staranniej. — Wobec tego nie stosowałeś terapii. — Nie, skądże, stosowałem. Ale byłem okropnie zajęty ostatnio. Na zewnątrz było chłodno, nawet zimno, ale słońce świe ciło jasno i nad bagnistym strumykiem z tyłu farmy za wisnął nieruchomo na wietrze wielki szary jastrząb rybo łów. Nie wiedziałem, od czego zacząć. — Jeżeli stosowałeś terapię — powiedział Doktor kry tycznie •— to nie rozumiem, skąd ten nawrót paraliżu. — Wydaje mi się, że mogę to wyjaśnić. Byłem zajęty roz wiązywaniem pewnych problemów, które się właśnie poja wiły. — No, trudno. Obawiam się, że tym razem będę musiał poznać te problemy, skoro wynikły już po rozpoczęciu le czenia. Może lepiej przejdźmy do Gabinetu Rehabilitacji i Konsultacji. — Mogę opowiedzieć tutaj. To nie zabierze wiele czasu. — Nie. Chodźmy do Gabinetu Rehabilitacji i Konsultacji. 1 Idź tam od razu i powiedz o tym pani Dockey, żeby wie działa, gdzie jesteśmy, a ja za chwilę przyjdę. Zrobiłem, jak powiedział, i niebawem wszedł do gabinetu i zajął miejsce naprzeciw mnie. Przebrał się w biały lekar ski fartuch. 206 — No więc o co chodzi? Z kolanami wyprostowanymi i ze skrzyżowanymi na pier siach rękami opowiedziałem mu historię mojej krótkiej przygody z Rennie i jej konsekwencje. Ku memu zaskocze niu przychodziło mi to na ogół łatwo, przynajmniej w mo mentach, w których trzymałem się faktów i nie próbowałem wyjaśniać niczyich motywów.. Najtrudniejszą rzeczą było zapanować nad oczami; Doktor, jak zwykle, pochylał się do przodu, przesuwał nie zapalone cygaro z jednego kącika ust do drugiego i przez cały czas przypatrywał się mojej twa rzy; skoncentrowałem się najpierw na jego lewym oku, po tem na prawym, potem na jego czole, potem na kości noso wej, na cygarze — i najbardziej zbijało mnie z tropu to, że nie mogłem utkwić wzroku w jednym punkcie dłużej niż kilka chwil. Opowiedziałem mu wszelkie szczegóły związa ne z poszukiwaniem ginekologa, zreferowałem nawet moją wizytę u Peggy Rankin. Po tych zwierzeniach poczułem się ogromnie odświeżony. — Nie ma wątpliwości co do decyzji Rennie — powiedzia łem na koniec. — Popełni samobójstwo dziś wieczorem, jeśli nie zaproponuję jej czegoś konkretnego, ale moje możliwoś , oi wyczerpały się o jedenastej trzydzieści rano. To właśnie wtedy poraził mnie paraliż, który minął około godziny te mu, gdy sąsiad z dołu włączył głośno radio. Rennie zastrzel: się za jakieś sześć, siedem godzin. — Czy to jest twoja idea spokojnej egzystencji? — za pytał Doktor z irytacją. — Mówiłem ci, żebyś unikał kom plikacji. Mówiłem zwłaszcza, żebyś się nie plątał w afery z kobietami. Myślisz, że twoje terapie były głupią zabawą? Może po prostu dla własnej przyjemności poddałeś się mo jej kuracji? —• Nie wiem, panie Doktorze. — Wiesz dobrze. Przez długi czas uważałeś mnie za ko goś w rodzaju szarlatana, szamana albo kogoś jeszcze gor szego. Było to oczywiste, ale nie sprzeciwiałem się, żebyś tak uważał, tak długo, jak robiłeś, co ci kazałem, ponieważ w twoim przypadku ten typ postawy może być sam w sobie terapeutyczny. Ale kiedy zacząłeś lekceważyć moje po 207 rady, wówczas owa postawa stalą się niebezpieczna, o czym, jak sądzę, zdołałeś się teraz przekonać. — Tak, panie Doktorze. — Czy nie rozumiesz, że gdybyś stosował się do moich zaleceń, nie musiałbyś siedzieć teraz tutaj? Gdybyś studio wał codzienne Almanach Światowy i nie myślał o niczym, z wyjątkiem swoich lekcji gramatyki, gdybyś stosował Le wostronność, Poprzedzanie i Pierwszeństwo Alfabetyczne — nawet gdybyś uważał to wszystko za absurdalne, lecz mimo tego praktykował, co przykazałem — żadna z rzeczy, które się zdarzyły, nie stanowiłaby teraz problemu. — Szczerze mówiąc, panie Doktorze, bardziej się zajmo wałem ostatnio Morganami niźli samym sobą. — No i widzisz, co się stało! Mówiłem ci, żebyś nic za wierał przyjaźni! Powinieneś był myśleć wyłącznie o swo im paraliżu. Był najwyższy czas, żeby powiedzieć mu, po co do niego przyjechałem, lecz on mówił dalej. — Jest pewne, że twój niedawny paraliż różni się od te go, który poraził cię przedtem. Wówczas, na dworcu, spara liżowała cię niemożność dokonania wyboru. To był przypa dek, który mnie interesował i który leczyłem. Ale teraz to tylko kwestia zapędzenia się w ślepy zaułek — wulgarny, głupi stan, nawet nie dylemat, a pomimo to psuje wszystkie moje dotychczasowe osiągnięcia. — Panie Doktorze, przepraszam... ta dziewczyna chce się zastrzelić! — Przydałoby ca się, żeby jej mąż zastrzelił ciebie. Mito terapia... Mitoterapia trzymałaby cię z dala od wszelkich tego typu sytuacji, gdybyś ją praktykował pieczołowicie przez cały czas. Właściwie praktykowałeś ją, ale niczym pajac wyznaczyłeś sobie złą rolę. Nawet rola łajdaka byłaby do przyjęcia, gdybyś mógł być łajdakiem bez skrupułów i wyrzutów sumienia! Ale ty zrobiłeś z siebie pokutnika, kie dy jest już za późno na żale, a ta rola nadaje się idealnie do wywołania paraliżu. No tak! — powiedział rzeczywiście zmartwiony. —Twój przypadek był najbardziej interesu 208 : jacy i od lat czegoś takiego nie miałem, a ty po prostu wszystko zepsułeś. Przez pełne dwie minuty żuł cygara w gniewnym mil czeniu. Z przerażeniem uświadamiałem sobie upływający czas. — Nie mógłby pan... — Cicho! — powiedział zniecierpliwiony. Po chwili prze mówił: — Samobójstwo dziewczyny będzie całkowicie an ty terapeutyczne. Może nawet spowodować klęskę. Choćby dlatego, że mąż rnoże zastrzelić ciebie albo ty sam — przy ostrym nawrocie choroby — możesz popełnić samobójstwo. Obydwu ewentualnościom mógłbym zapobiec zatrzymując cię na farmie, ale on może zapolować na ciebie przy po mocy policji, kiedy stwierdzi, że zniknąłeś, a ja nie chcę ich tutaj oglądać. Zupełnie rozpieprzyłeś wszystko! Tą głupią aferą zepsułeś dwa lata mojej pracy. — Czy mógłby pan zrobić jej zastrzyk, Doktorze? — za pytałem szybko. Doktor wyjął na chwilę cygaro z ust, aby na mnie popa trzeć zgryźliwie. — Mój drogi przyjacielu, z jakich powodów miałbym tu taj trzymać tego rodzaju zastrzyki? Sadzisz, że te damy i ci dżentelmeni płodzą dzieci? Zaczerwieniłem się. — No, a może mógłby pan przepisać? — Nie udawaj bardziej naiwnego, niż jesteś. Równie do brze sam możesz sobie wypisać receptę. — Boże! Nie wiem, co robić. — Horner, przestań udawać niewiniątko. Przyjechałeś tu po to, aby mnie prosić o zrobienie skrobanki, a nie porozma wiać o swoim paraliżu. — Zrobi pan? — błagałem. — Zapłacę każdą stawkę. — Puste gadanie. Przypuśćmy, że zażądam siedmiu ty sięcy dolarów? A ty możesz zapłacić najwyżej pięćset. Zwa żywszy, że po zabiegu nic będziesz już taki hojny, wszy stko, co mogę dostać, to najwyżej sto albo dwieście dolarów. Chyba się zresztą nie pomylę, gdy powiem, że więcej pewnie nie masz. M Koniec tirowi 209 — Mam około dwustu siedemdziesięciu pięciu, panie Dok torze. Dam je panu chętnie. — Horner, ja nie jestem ginekologiem. Zrobiłem w ciągu mojej kariery najwyżej dziesięć skrobanek, i to bardzo daw no temu. Gdybym zrobił teraz coś takiego, naraziłbym na niebezpieczeństwo całą farmę, przyszłość moich pacjentów i własną wolność. Czy dwieście siedemdziesiąt pięć dolarów jest w stanie pokryć to wszystko? A nawet pięć tysięcy, prawdę mówiąc? — Nie mogę panu zaoferować nic innego. —• Owszem, możesz, i jeżeli się zdecydujesz, zrobię za bieg. — Zgadzam się na wszystko. — Oczywiście. Ale czy dotrzymasz słowa, to inna spra wa. Mam zamiar przenieść farmę gdzie indziej — bez wąt pienia zauważyłeś pakunki w hallu i w pokoju przyjęć. Przenosimy się dlatego, że chcemy, a nie dlatego, że jesteś my do tego zmuszeni; znalazłem lepsze miejsce w Pensyl wanii i wyruszamy stąd w środę. Pani Dockey zadzwoniłaby do ciebie jutro, gdybyś nie pojawił się dzisiaj. I gdyby nie to, skrobanka nie wchodziłaby w rachubę; skoro jednak wyprowadzamy się stąd, zrobię zabieg dziś wieczorem. Byłem tak zaszokowany, że łzy napłynęły mi do oczu i 2aśmiałem się krótko. — Najchętniej dałbym ci po prostu cewnik dla tej dziew czyny. Gdyby pochodziła z tym dzień lub dwa, nastąpiłoby zwyczajne poronienie. Krwawiłaby bardzo, ale szpital przy jąłby ją jako nagły przypadek. To byłoby lepsze, bo nie mu siałaby w ogóle tutaj przychodzić, ale, niestety, to trwa zbyt długo; efekt mógłby nie nastąpić do środy, a poza tym czu łaby się tak fatalnie z cewnikiem w macicy, że w końcu mogłaby sobie, mimo wszystko, odebrać życie. Przywieź ja tutaj wieczorem, zrobimy jej skrobanie i skończymy z tym wreszcie. — Przywiozę! Boże, to wspaniałe! — To nie jest wspaniałe. To jest brudne i odrażające, ale uciekam się do tej ostateczności, żeby uratować twój przy padek. W zamian musisz nie tylko dać mi wszystkie pie 210 niądze, jakie posiadasz — przydadzą się przy przeprowadz ce — ale również zrezygnować z pracy i udać się z nami. Żądam tego z dwu powodów: po pierwsze, i to jest najważ niejszy powód, chcę cię mieć pod ręką przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ażebym mógł znów zastosować cykl koniecznych terapii, po drugie, potrzebuję młodego czło wieka do wykonywania rozmaitych manualnych prac pr2y zagospodarowywaniu nowej farmy. To będzie twoja pierw sza terapia. Może wymagam za wiele? Pomyślałem o starcach w sypialni. — Nie trać niepotrzebnie czasu, Horner — surowo powie dział Doktor — bo się rozmyślę. Twój przypadek to moje hobby, ale nie obsesja i równie często mnie złościsz, jak ba wisz. — Zgadzam się — powiedziałem. — Bardzo dobrze. Dziś wieczorem zrobię skrobankę. Po nieważ mamy niedzielę, więc przynieś czek na pieniądze. Jutro zawiadomisz władze collegeu o rezygnacji, a w środę o ósmej trzydzieści rano stawisz się na dworcu autobuso wym w Wicomico. Spotkasz tam panią Dockey i kilku pacjentów, i razem pojedziecie autobusem. — W porządku. — Czy chcesz, żebym ci wyjaśnił, co jestem w stanie zro bić, żebyś dotrzymał obietnicy albo żebyś przynajmniej gorzko żałował, gdyby ci się zdarzyło ją złamać? —— Nie trzeba, panie Doktorze — powiedziałem. — Jestem wyczerpany. Dotrzymam słowa. —• Nie wątpię — uśmiechnął się — obojętne, czy jesteś wyczerpany, czy nie. W porządku. To wszystko. — Podniósł się. — Pacjenci idą spać o dziewiątej. Przywieź dziewczynę o pół do dziesiątej. Nie oświetlaj domu reflektorami i staraj się nie hałasować; mógłbyś postawić wszystkich na nogi. Weź ze sobą czek i książeczkę bankową, żebym mógł się upewnić, czy czek jest wystawiony na cały twój kapitał. Do widzenia. Gdy wychodziłem, w pokoju przyjęć natknąłem się na panią Dockey, która nadal flegmatycznie wiązała paczki. — Doktor mówił mi o przeprowadzce — powiedziałem. — .••• •..; 211 Wygląda na to, że wyjadę razem z wami, przynajmniej na jakiś czas. — Świetnie — warknęła nie patrząc na mnie. — Proszę być na dworcu punktualnie o ósmej trzydzieści. Autobus odjeżdża ósma czterdzieści. — Będę — powiedziałem i prawie pobiegłem do samo chodu. Zbliżała się już godzina piąta. 12. Stałem w pokoju Morganów nie zdejmując płaszcza, bo nie zanosiło się na to, że zostaną Stałem w salonie Morganów nie zdejmując płaszcza, bo nie zanosiło się na to, że zostanę na obiedzie czy na czymkol wiek innym. Joe i Rennie byli w kuchni i bez pośpiechu przygotowywali kolację dla chłopców. Zdawało się, że mają świetne humory, bo najwidoczniej stroili sobie z czegoś żarty. — Gdzie byłeś tym razem? — zapytała Rennie. — Wszystko .załatwione — odparłem. — Teraz pozostało ci tylko złapać samolot do Watyka nu — mówił do niej Joe, przedrzeźniając zmęczenie i ulgę wyczuwalne w moim głosie — i powiedzieć facetowi, że je steś kochanką papieża. — Oświadczyłam raz na zawsze, że nie będę kłamać — śmiała eię Rennie. — Przyjadę po ciebie o dziewiątej. Jesteśmy umówieni na dziewiątą trzydzieści. To nie będzie zastrzyk. Śmiech zniknął z warg Rennie; lekko przybladła. — Naprawdę znalazłeś kogoś? — Tak. Emerytowany specjalista, który ma coś w rodza ju prywatnej kliniki niedaleko Yineland. — Jak się nazywa? — zapytał Joe, już bez uśmiechu. — Woli pozostać anonimowy. To chyba zrozumiałe. Ale to dobry lekarz. Znałem go dłuższy czas, zanim tu przyje chałem. Prawdę mówiąc, przyjąłem tę pracę w collegeu za jego namową. Trochę ich to zdziwiło. , . 213 — Nigdy nie słyszałam, aby w tamtych stronach znajdo wała się jakaś klinika — powiedziała Rennie z powątpiewa niem. — Dlatego że unika rozgłosu, dla dobra pacjentów, a tak że dlatego, że to Murzyn, który ma wyłącznie białych pa cjentów. Niewiele osób słyszało o nim. — Czy jest pewny? — zapytał Joe lekko podejrzliwie. Tym razem oboje stali w kuchennych drzwiach. — To nie ma znaczenia — szybko powiedziała Rennie i cofnęła się z powrotem do kuchenki. — Będziesz gotowa na dziewiątą? — zapytałem. — Będę. — Może ty również będziesz chciał pojechać? — zapyta łem Joeego. — Nie wiem — odparł głucho. — Zastanowię się. ... .Czułem się tak, jakbym coś zepsuł. Znalazłszy się z powrotem w swoim pokoju, gdy napięcie opadło, odczułem wewnętrzny sprzeciw nie tylko przeciw podnieceniu, które nie opuszczało mnie w ciągu ostatnich dni, lecz również przeciw mojemu mieszaniu się w to wszy stko. Nie było trudno odetchnąć z ulgą na myśl, że Rennie jednak nie popełni samobójstwa, lecz o wiele trudniej było poczuć się oczyszczonym, a ja chciałem właśnie poczuć się oczyszczonym. Pragnąłem wyciągnąć z tej przygody nastę pujące wnioski: że pomijając niestabilność moich opinii w kwestiach etycznych w ogólności, nie byłem na tyle jedną i tą samą osobą byłem za mało „realny", by użyć sformu łowania Rennie, aby mieszać się poważnie w życie innych bez wyrządzania krzywdy dokoła i bez naruszania własnego spokoju; że mój irracjonalny głos sumienia, pojawiając się na przemian z przebłyskami okrucieństwa, owa mieszanina współczucia i cynizmu — krótko mówiąc, niezdolność do od grywania jednej roli wystarczająco długo — może mi przy sparzać cierpienia, podobnie jak innym, i że wspomniana przed chwilą niezdolność uniemożliwiała mi spokojne zno szenie dokuczliwej sytuacji przez dłuższy czas, z czym n a 214 . • : .. przykład Joe nie miał żadnych trudności. Nie pragnąłem ani nie potrzebowałem przyjaciół, lecz było oczywiste tego również chciałem się nauczyć, że zważywszy na moją bar dzo specyficzną, niejako poszatkowaną osobowość, jeżeli chciałem w ogóle mieć przyjaciół, to nie powinienem mie szać się w ich sprawy — powinienem nie wtrącać się po prostu. Łatwa lekcja, lecz nie potrafiłem pozbyć się, wszystkiego tak, jak sobie życzyłem. Moje uczucia były złożone: ulga, śmieszność, zażenowanie, gniew, urażona duma, ckliwy afekt wobec Morganów, wstręt do nich i do siebie i jeszcze wiele innych rzeczy, z zupełną obojętnością dla całej sprawy włącznie. Z drugiej strony, wcale nie byłem zmęczony ani sobą, ani własną wiedzą o moich licznych wcieleniach, ani moją małą osobistą tajemnicą. Chociaż w istocie nie miałem zamiaru dotrzymywać słowa danego Doktorowi i wyjeżdżać z nim do Pensylwanii, napisałem krótki list do dr. Schotta, informu jąc go o mojej rezygnacji: próby przejęcia na siebie odpo wiedzialności rzeczywiście mnie wyczerpały i chciałem już opuścić Wicomico i Morganów. W nowym mieście, wśród nowych przyjaciół — nawet pod innym nazwiskiem — być może, udałoby mi się poskładać siebie w jakąś całość, uzys kać osobowość, która umożliwiłaby istnienie w świecie; być może, gdyby udało się zostać dostatecznie rutynowanym ak torem... Może mógłbym ożenić się z Peggy Rankin, przybrać jej nazwisko, mieć z nią dziecko. Uśmiechnąłem się. Kilka minut przed dziewiątą pojechałem po Rennie; Mor ganowie kończyli właśnie kolację przy świecach. — Wielka okazja — powiedział Joe szorstko. Natychmiast zapalił światło i zdmuchnął świece. Zauważyłem, że jedli gorące parówki z kiszoną kapustą. Pozwalając Rennie samej włożyć płaszcz, Joe zaczął nosić naczynia do zlewu. — Jak długo to potrwa? — zapytał mnie. — Nie wiem, Joe — odparłem udręczonym tonem. •— Nie sądzę, żeby trwało za długo. — Jestem gotowa — powiedziała Rennie. Wyglądała źle: •" • . 215 była blada i roztrzęsiona. Joe pocałował ją lekko, odkrę cił kurek i zaczai zmywać naczynia. — Nie jedziesz? — zapytałem go. — Nie. — Dobrze... — powiedziałem. Rennie była już przy drzwiach. — Do zobaczenia niebawem. Wyszliśmy. Rennie szła szybko i bez wdzięku przede mną, i otworzyła sama drzwi samochodu. Pociągała lekko nosem, ale nie płakała. Wyjechałem na szosę prowadzącą w kierun ku Yineland. — Paskudnie się to wszystko pogmatwało, co? •— powie działem ujmująco. Wyglądała przez okno nie odpowiada jąc. — Cholernie mi przykro, że się to wszystko stało. Nie zdradziła swoich uczuć. Mimo to rozumiałem bardzo dobrze jej samotność w tym, co się już stało i co się jeszcze miało stać — fundamentalną, niezbywalną samotność wszy stkich ludzkich istot w krytycznych sytuacjach. Samotność, która nie bywa nigdy całkowicie realna, lecz niekiedy staje się po prostu bardziej widoczna, i właśnie w owym momen cie uświadomiłem sobie oderwanie Rennie od Joeego, ode mnie, od wartości, od motywów, ód świata, od historii — osamotnione zwierzątko w ciężkich tarapatach. I Joeego w domu zmywającego naczynia. Samotne zwierzęta! Nie po trafimy tak dalece zatracić się w przyczynach, rozwiąza niach, filozofii, żeby jakaś cząstka nas nie pozostała wolna, ulegając zdziwieniu i cierpiąc samotność. — Ten facet jest naprawdę dobrym lekarzem — powie działem w chwilę później. Rennie popatrzyła na mnie nie rozumiejąc, jakbym prze mówił w obcym języku. — Rennie, może chcesz, abym cię odwiózł do domu? — Nie, bo się zastrzelę — powiedziała ochryple. Kiedy dojechaliśmy do drogi wiodącej na farmę, wyga siłem światła i jak mogłem najciszej, zajechałem na podwó rze. Wyjaśniłem Rennie, że Doktor nie życzy sobie, abyśmy zakłócali wypoczynek innych pacjentów, lecz obawiam się, iż teatralność tego wszystkiego nie wpłynęła najlepiej na jej nerwy. Gdy wprowadzałem ją d» środka, czułem, że drża 218 ... ła. Pani Dockey wraz z Doktorem czekali na nas w pokoju przyjęć. Przypatrywali siq jej natarczywie, a na twarzy pani Dockey malowała się nawet pogarda. — Witam, pani Morgan — powiedział Doktor. — Możemy zaczynać od razu. Pani Dockey zaprowadzi panią do Gabi. netu Zabiegowego. Pani Dockey bez słowa ruszyła do Gabinetu Zabiegowego, a Rennie, po chwili wahania, pośpieszyła za tą straszną ko bietą. Łzy napłynęły mi do oczu. Nie mam pojęcia, w jaki sposób odróżnia się współczucie od miłości: być może odczu wałem tylko współczucie? — Przyniosłeś czek i książeczkę bankową? — zapytał Doktor. — Tak. — Wręczyłem mu obie rzeczy. Na odwrocie przed ostatniego czeku widniała suma dwustu osiemdziesięciu sie dmiu dolarów i trzydziestu dwu centów, a kolejny czek opiewał na tę właśnie sumę i opatrzony był moim podpi sem. — Nie wiedziałem, na kogo wystawić czek. — Ja to wpiszę. Bardzo dobrze, chodźmy. Chcę, żebyś dla własnego dobra przyjrzał się, jak to wygląda. — Nie, wolę poczekać tutaj. • — Jeśli chcesz, żebym zrobił skrobankę — powiedział ;VDoktor — to chodź i przyglądaj się. " Poszedłem za nim z największą niechęcią. Doktor przebrał się. w biały fartuch i weszliśmy do Gabinetu Zabiegowego. Rennie leżała już na stole, przykryta po szyję prześciera dłem. Bałem się, że będzie się sprzeciwiała mojej obecności, lecz nie okazała ani aprobaty, ani dezaprobaty. Pani Dockey stała obojętnie z boku. Doktor umył ręce i przesunął w gó rę prześcieradło odsłaniając brzuch Rennie. — No dobrze, przekonajmy się najpierw, czy pani jest w ciąży. Gdy dotknął jej palcami i rozpoczął badanie, Rennie pod skoczyła mimo woli. Mniej więcej minutę później, gdy Doktor założył gumowe rękawice, natłuścił palce i rozpoczął badanie wewnętrzne, Rennie zaczęła szlochać. — Proszę przestać — powiedział Doktor z irytacją. — 217 Przecież pani ma dzieci. — Po chwili zapytał: — Jak długo nosi pani płód? Hennie nie odpowiedziała, a Doktor nie pytał już o nic więcej. — W porządku, możemy zaczynać. Proszę mi podać wzier nik i łyżkę — zwrócił się do pani Dockey, która podeszła do sterylizatora. Instrumenty chirurgiczne dzwoniły w stery lizatorze, a szlochanie Rennie stało się mniej rytmiczne, ale za to głośniejsze. Przekręciła się lekko na stole i nawet próbowała się podnieść. — Proszę leżeć spokojnie i być cicho! — ostro rozkazał Doktor. — Wszystkich pani obudzi. Rennie położyła się z powrotem i zamknęła oczy. Gdy tyl ko Doktor wziął z rąk pani Dockey błyszczącą łyżkę, zrobiło mi się słabo; postanowiłem nie patrzeć na operację, tylko na twarz Rennie. — Niech pani zapnie pasy — powiedział Doktor do pani Dockey. — Należało to zrobić wcześniej. — Szeroki skórza ny pas zacisnął się wokół przepony Rennie. — Teraz niech pani trzyma jej prawą nogę, a ty, Horner, trzymaj lewą. Ponieważ nie zajmujemy się tutaj specjalnie ginekologią, nie widziałem potrzeby kupowania fotela ginekologicznego. Nogi Rennie zostały rozstawione szeroko, do pozycji lito tomicznej. Pani Dockey trzymała jedną, przyciskając łydkę do swojego uda, ja z wahaniem przytrzymywałem drugą. — Przepraszam, Rennie — powiedziałem. Rennie jęknęła i pokiwała głową na boki. Kilka chwil później — domyślałem się, że Doktor rozpoczął łyżeczkowa nie, lecz nie chciałem sprawdzać tego naocznie — zaczęła krzyczeć i kopać, usiłując się wyswobodzić. — Trzymajcie te nogi! — warknął Doktor. — Rozszarpie się sama na kawałki! Ucisz ją, Horner! — Rennie... — szepnąłem, lecz nic ponadto nie mogłem z siebie wydobyć. Przerażenie wywołało szok, myślę, że mnie nawet nie poznawała. Jej twarz widziałem zamazaną po przez łzy. Uspokoiła się na moment, próbując odzyskać pa nowanie nad sobą, lecz niemal natychmiast — kolejne uży cie łyżki? — krzyknęła znowu i usiłowała się podnieść. 218 — No, dobrze — zwrócił się z niesmakiem Doktor .do , pani Dockey. — Łyżeczkowanie skończone. Niech pani puści tę nogę i proszę ją uciszyć. Pani Dockey przycisnęła głowę Rennie do stołu i położy • ła dłoń na jej ustach. Rennie wierzgnęła dziko wolną nogą; Doktor uskoczył, przewrócił stołek i zaklął. Zerknąłem mi mowolnie i zobaczyłem krew na prześcieradle przy brzuchu Rennie, krew na wewnętrznej stronie jej ud i krew na ręka wicach Doktora. Poczułem, że za chwilę zwymiotuję. — Już krwawi — powiedział Doktor do pani Dockey. — Niech ją pani trzyma cicho przynajmniej przez minutę, a ja przygotuję narkozę. Zauważyłem, że Rennie się boi. Leżała przez chwilę spo kojnie, a jej oczy błagały mnie o pomoc. — Niech pani zabierze tę rękę — powiedziałem do pani .Dockey. — Ona nie będzie krzyczeć. — Pani Dockey ostroż :nie cofnęła rękę, gotowa w każdej chwili położyć ją zno !• wu. — Jake, okropnie się boję — wykrzyknęła Rennie nie za głośno, drżąc na całym ciele. — On mi robi krzywdę. Nie znoszę strachu, ale to jest silniejsze ode mnie. — Czy już za późno, żeby przerwać, panie Doktorze? — krzyknąłem do niego przez pokój. Doktor zajęty był podłą czaniem gumowego węża do dwóch butli z gazem, które leżały na małym wózku. — Teraz to już nie ma sensu — powiedział. — Byłbym już skończył, gdyby potrafiła panować nad sobą. — Czy chcesz pojechać do domu, Rennie? — Tak — płakała, — Ale niech on skończy. Chciałabym leżeć cicho, ale nie mogę. — Postaramy się o to — powiedział Doktor bez cienia dokuczliwości w głosie. Podciągnął wózek z butlami do szczytu stołu. — Przez to skakanie mógłbym pani przebić macicę. Niech się pani teraz rozluźni. Rennie zamknęła oczy. Doktor wręczył maskę pani Doc key, która z wyraźną przyjemnością założyła ją na nos i usta Rennie. Odkręcił zawory i gaz z cichym szumem za czął napływać do maski. — Proszę oddychać głęboko — powiedział sprawdzając ciśnienie gazu. Rennie zrobiła dwa, trzy, cztery głębokie wdechy, jak gdyby obawiając się utraty przytomności. Przestała dygotać, a nogi zaczęły jej wiotczeć. — Proszę sprawdzić puls — powiedział Doktor do pani Dockey. Lecz gdy pani Dockey już wyciągała rękę, aby spełnić polecenie Doktora, Rennie dostała gwałtownego skurczu żo łądka i głośno zwymiotowała w maskę. W sekundę później okropny dźwięk wydobył się z jej gardła, a za chwilę drugi. Było to jakby głośne, przerażające ssanie. Oczy Rennie otwo rzyły się na moment. — Bronchoskop! — krzyknął Doktor zrywając maskę. Twarz Rennie była fioletowa: ssanie ustało. — Odepnij pas, Horner! Szybko! Szarpałem pas palcami, ale łzy utrudniały mi widzenie. Jeszcze jedno głośne bulgotanie dobyło się z piersi Rennie. — Bronchoskop! — krzyknął Doktor. Pani Dockey podbiegła do stołu z długim, przypominają cym rurkę instrumentem, który Doktor wyrwał jej z rąk i zaczął wpychać w usta Rennie. Jej twarz pokryta była wy miocinami, które zaczęły ściekać do tyłu, na włosy. Robiła się coraz bardziej sina; oczy otworzyły się i źrenice bez wyrazu uciekły gdzieś do góry. Kręciło mi się w głowie. — Tlen! Szybko! — rozkazał Doktor. — Horner, zbadaj tętno! Ująłem przegub Rennie. Może poczułem jedno uderze nie — w każdym razie potem nie czułem już nic. — Nie czuję tętna! —• krzyknąłem. — Nie — powiedział Doktor, mniej już podniecony. Wyjął bronchoskop z tchawicy Rennie i odłożył go na bok. — Już niepotrzebny tlen, pani Dockey. — Pani Dockey bez pośpie chu podeszła do stołu. I oto jaki obraz miałem stamtąd wynieść: Gabinet Zabie gowy, ciemny, z wyjątkiem stołu oświetlonego jednym bez cieniowym reflektorem; Rennie, martwa teraz na tym stole, z twarzą pokrytą plamami, z szeroko rozwartymi oczami 220 • i rozdziawionymi ustami; wymiociny wyciekające z ust do : kaluży pod głowa; szeroki czarny pas, odpięty teraz, leżał na prześcieradle zakrywającym piersi i kawałek brzucha; dolna część jej ciała naga i okrwawiona, nogi zwisające bez władnie i niezdarnie z krawędzi stołu. — No tak — westchnął Doktor. ,; — Jak to się stało? — zapytała pani Dockey. ; — Musiała zjeść obfity posiłek, zanim tu przyszła — po wiedział. — Powinna była wiedzieć, że tego nie wolno ro bić. Zwymiotowała wszystko wskutek narkozy, a potem wciągnęła wymiociny do płuc. Co za obrzydliwość! x Oszołomienie nie pozwoliło mi płakać. To był szok, i żeby nie upaść, musiałem znaleźć jakieś krzesło. — Weź się w garść, Horner; to nic nie pomoże. Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Walczyłem z mdłościa mi i z osłabieniem. — Idź i połóż się na kanapie w pokoju przyjęć — rozka zał Doktor — i podeprzyj czymś nogi. To przejdzie. Obmy jemy ją i potem musisz ją stąd zabrać. — Dokąd? — krzyknąłem. — Co mam teraz zrobić? — Po prostu zawieź ją do domu. Sądzisz, że mąż nie bę dzie chciał ciała? Ruszyłem chwiejnie w stronę drzwi, lecz zanim dotkną łem klamki, zemdlałem. Gdy odzyskałem przytomność, le żałem w pokoju przyjęć, a Doktor stał nie opodal. —• Połknij to — powiedział dając mi dwie pigułki i szklankę wody. — A teraz uważaj. To poważna sprawa, ale wszystko bę dzie w porządku, o ile weźmiesz się w garść. Zanieśliśmy ją do twojego samochodu. Nie rób tylko głupstw i nie sta raj się potajemnie wyrzucić gdzieś ciała. Zadzwoniłem do jej męża i powiedziałem mu, że zaraz przebudzi się z nar kozy. Ty musisz zawieźć ją natychmiast do domu i powie dzieć, że nie żyje. Bądź przerażonj. Powiedz mężowi, że gdzieś do połowy drogi wszystko było w porządku i że po tem nagle zaczęła wymiotować i udusiła się — autopsja wy każe to samo. On zadzwoni po karetkę i w szpitalu odkryją skrobankę, ale to nie szkodzi. Będą się wypytywać, ale to . . ; 221 T też nie szkodzi. Powiedz im, gdzie to się odbyło, ale dopiero jutro; wtedy to już nie będzie miało znaczenia. Wyjeżdżam dzisiaj wieczorem z kilkoma pacjentami moim samochodem, a pani Dockey zostanie tutaj, żeby wszystko pozałatwiać. Dom i telefon są na jej nazwisko, a ona powie, że była jed ną z moich pacjentek i że tylko prowadziła gospodarstwo. Ty nie wiesz, jak się nazywam, a ona poda im fałszywe na zwisko i będzie udawała, że o niczym nie wie. Nie będą mo gli zatrzymać ani jej, ani ciebie, a mnie nie znajdą. A te raz schowaj to. — Wręczył mi kopertę, — To na bilet i na utrzymanie do środy. Nasze plany pozostają bez zmian. Spotkasz się z panią Dockey i z resztą pacjentów w środę, rano na dworcu autobusowym i ona ci wtedy powie, czy coś się zmieniło. Jesteś zdolny prowadzić teraz samochód? Nie mogłem odpowiedzieć: cała zgryzota powróciła w oka mgnieniu wraz ze świadomością. — Wyglądasz dobrze — stwierdził. —• W tej historii wszy scy popełniliśmy błędy, Horner. Niech to będzie nasza wspólna nauczka. Musisz już iść; trzeba to załatwić. Pigułki zaczęły chyba działać. Kiedy stanąłem wreszcie na nogach, nie odczuwałem już mdłości. Poszedłem do sa mochodu. Rennie leżała zwinięta na tylnym siedzeniu, ubra na, umyta, z zamkniętymi oczami. Była to zbyt poważna sprawa, żeby wiedzieć, co myśleć i co odczuwać. Zupełnie mechanicznie pojechałem do domu Morganów. Przybyłem tam około jedenastej. Szosa i dom Morganów pogrążone były w ciemnościach. Zadzwoniłem i kiedy Joe otworzył drzwi, powiedziałem: — Ona nie żyje, Joe. Drgnął i wcisnął okulary głębiej na nos. W oczach jego pojawiły się łzy i spłynęły w dół po policzkach. — Gdzie ona jest? — W samochodzie. Wymiotowała od eteru i udusiła się. Wyminął mnie i podszedł do samochodu. Z trudem wy ciągnął ją z tylnego siedzenia i zaniósł do domu. Delikatnie złożył ciało na łóżku. Łzy spływały mu po twarzy, ale nie szlochał ani nie wydawał żadnych dźwięków. Stanąłem obok bezradnie. 222 . . . . — Jak się nazywa ten lekarz? — Nie wiem, Joe. Przysięgam na Boga, że go nie ochra niam. Leczyłem się u niego, ale nigdy mi nie powiedział, jak się nazywa. Jak chcesz, mogę ci to wszystko wyjaśnić. — Gdzie on ją operował? — Niedaleko Vineland. Zawiadomię policję... — Wynoś się stąd. — W porządku — powiedziałem i wyszedłem natych miast. Przez resztę nocy oczekiwałem na jakiś znak od Joeego albo z policji, lecz nikt nie zadzwonił. Strasznie pragnąłem zadzwonić na policję, do szpitala, do Joeego — lecz nie było powodów, aby dzwonić do kogokolwiek. Nie miałem poję cia, co robił Joe; wszystko było możliwe — mógł nadal ob serwować ją leżącą na łóżku i zastanawiać się, co robić. Po stanowiłem, że pozwolę mu uczynić, co zechce — nawet za bić mnie — nie ingerując, skoro odrzucił moją pomoc. Chcia łem odpowiadać na wszystkie pytania zgodnie z prawdą, chyba że Joe życzyłby sobie inaczej, i miałem nadzieję, że Doktor się mylił: wierzyłem święcie, że istniał sposób, abym został legalnie pociągnięty do odpowiedzialności. Pożądałem odpowiedzialności. Lecz nikt nie zadzwonił. Rano musiałem zdecydować się, czy iść do szkoły, czy nie, i w końcu poszedłem. Nie mo głem zatelefonować do Joeego: może ktoś w szkole słyszał jakieś nowiny. Gdy przyjechałem do collegeu, udałem się wprost do ga binetu dr. Schotta pod pretekstem, że sprawdzam, czy nie ma jakiejś poczty. Dr Schott był w sekretariacie razem z Shirley i z dr. Carterem; z ich min wywnioskowałem, że słyszeli już o śmierci Rennie. — Dzień dobry — powiedziałem, niepewny, jak zostanę przyjęty. — Dzień dobry, panie Horner — odpowiedział skłopotany dr Schott. — Dowiedzieliśmy się o strasznej rzeczy! Żona Joeego Morgana umarła nagle ostatniej nocy! — Co takiego? — powiedziałem, symulując mechanicznie zdumienie i szok. Wyglądało na to, że nie podejrzewają, iż . • : , • " • " "223 przyczyniłem się do tej śmierci: moje udane zdumienie było zupełnie naturalne, dopóki nie zrozumiałem, o co chodziło Joeemu. — Straszna rzecz! — powtórzył dr Schott — Taka młoda kobieta, z dwojgiem dzieci! — Jak to się stało? Zaczerwienił się. ; — Trudno mi powiedzieć, panie Horner. Joe oczywiście ; nie mógł mówić składnie przez telefon, tak od razu... Szok, .rozumie pan... to dla niego straszny szok! O ile dobrze zro zumiałem, umarła zeszłej nocy w szpitalu, w trakcie narko zy. To była jakaś nagła operacja. . — To okropne! — powiedziałem, potrząsając głową. ; — Straszne! — Może zadzwonić do szpitala? — zapytała Shirley. — Pewnie wiedzą coś więcej. — Nie, nie — gwałtownie sprzeciwił się dr Schott. — Me możemy być wścibscy. Zadzwonię potem do Joełego i zapy tam, czy mu w czymś nie pomóc. Nie mogę uwierzyć! Taka , młoda, zdrowa kobieta! Było oczywiste, że wiedział więcej, niż mówił, lecz co . kolwiek usłyszał od Joeego, mnie to nie dotyczyło. Dr Car ter zauważył łzy w moich oczach i klepnął mnie po ramie niu. Wszyscy wiedzieli, że byłem przyjacielem Morganów. — Nigdy nie wiadomo — westchnął. — Dobrzy ludzie umierają młodo; może to i lepiej. — A co on zrobi z dziećmi? — Bóg jeden wie! To tragiczne! — Nie było zupełnie ja sne, o co mu chodziło. — No, ale nie mówmy na ten temat więcej, niż potrze ba — skonstatował dr Carter — dopóki nie poznamy szcze gółów. To wielki szok dla nas wszystkich. Domyśliłem się, iż dr Schott podzielił się z nim posiada nymi informacjami. Tak zatem w poniedziałek i we wtorek odbyłem swoje za jęcia jak zazwyczaj, chociaż nieustannie dręczył mnie nie 224 pokój. We wtorek po południu pochowano Rennie, lecz po nieważ college nie mógł ogłosić dnia wolnego, dr Schott był jedynym reprezentantem uczelni na pogrzebie. Panna Ban ning zbierała od nas pieniądze na wspólny wieniec: ofiaro wałem dolara z niewielkiej kwoty pozostawionej mi przez Doktora. W chwili gdy Rennie spuszczano do grobu, tłuma czyłem, zdaje się, moim uczniom zasady stosowania śred ników. W collegeu ogłoszono, że pani Morgan nie umarła w trak cie narkozy, ale że zakrztusiła się kęsem jedzenia, który utkwił jej w gardle, i udusiła się w drodze do szpitala. Ta sama informacja ukazała się we wtorkowej gazecie — dr Schott musiał być tutaj potęgą. Ponadto dochodziły słuchy, że pan Morgan złożył rezygnację z pracy w collegeu; wszy scy byli zgodni, że szok wywołany śmiercią żony przyczynił się do tego, iż Joe chciał na jakiś czas zmienić otoczenie. Dziećmi mieli się zaopiekować rodzice Rennie. Lecz nieco później tego popołudnia usłyszałem prawdę o tej sprawie od dr. Cartera, który zagadnął mnie, gdy opuszczałem szkołę po raz ostatni. — Wiem, że pan był przyjacielem Morganów — powie dział poufnie, odciągając mnie na bok, tak aby nas nie słyszała grupka studentów — więc może pan znać prawdę o tym wszystkim. Jestem pewien, że to zostanie między nami, — Naturalnie — zapewniłem go. — Co to było? — Dr Schott i ja byliśmy zupełnie zaszokowani — po wiedział. — Wszystko wskazuje na to, że pani Morgan umar ła podczas nielegalnie robionego zabiegu przerywania ciąży, gdzieś tu w okolicy. — Nie! — Obawiam się, że tak. W szpitalu stwierdzili, że udusiła się przy narkozie, i znaleźli wyraźne ślady skrobanki. — Co za straszny wstyd! — Prawda? Dr Schott zatuszował, co mógł, a policja pro wadzi dyskretne śledztwo, ale jak dotychczas, nie mieli szczęścia. Morgan twierdzi, że nie wie, kto był tym leka rzem ani gdzie to się wszystko odbyło. Mówi, że żona sama la Koniec tlrogi 225 to załatwiła, a on nie był przy tym obecny. Nie potrafię powiedzieć, czy kłamie, czy nie; nie ma jak tego sprawdzić. —• Dobry Boże! Czy coś mu grozi? — Nic. No ale są i nieprzyjemne strony tej sprawy: na wet gdyby Schott zdołał wszystko uciszyć, to i tak nie bę dzie mógł dalej trzymać Joeego w collegeu. Tak postano wił, żeby mieć czyste sumienie. To paskudna historia, a mo głaby się jeszcze bardziej powikłać, gdyby uczniowie coś zwęszyli. Wie pan, mały college w takim mieście jak Wico mico. Mogłoby być sporo nieprzyjemności. Szczerze mówiąc, dr Schott poprosił Joeego, żeby sam zrezygnował. — O, biedak! — Tak, szkoda. Nie powie pan nikomu o niczym, prawda? Potrząsnąłem głową. — Oczywiście, nie ma mowy. Odbierano mi więc szansę wzięcia na siebie publicznej odpowiedzialności. Rennie była pogrzebana. Ja nadal pra cowałem, opinię miałem nienaruszoną, a Joe został bez pracy. Boże, szniatławość tego wszystkiego, połowiczność! Cho dziłem tam i z powrotem po pokoju, dusiłem się, jęczałem głośno. Wyobrażałem sobie publiczną spowiedź, ale czy to nie byłoby dalszym, ostatecznym obrażeniem Joego, który najwidoczniej chciał mnie pozbawić szansy przejęcia na sie bie odpowiedzialności albo w każdym razie pragnął utrzy mać swoją tragedię jak najdalej ode mnie? Wyobrażałem sobie, że będę dźwigał ten szmatławy ciężar dyskretnie, w Wicomico albo gdzie indziej, ożeniony lub nieożeniony z Peggy Rankin, pod prawdziwym nazwiskiem czy pod in nym — ale czy nie byłoby to szalbierczym odbieraniem na leżności — którą byłem winien społeczeństwu, jawnym uni kaniem publicznej skruchy? Prawdę powiedziawszy, nie mo głem się zdecydować, czy poślubienie Peggy byłoby aktem łaski, czy okrucieństwa; czy nasłanie policji na Doktora by łoby słuszne, czy nie. Nie mogłem się nawet zdecydować, co powinienem odczuwać: wszystko we mnie przemienione . było w trwogę abstrakcyjną i skierowaną donikąd. Wariowałem. Zacząłem pisać z pół tuzina listów — do 226 Joełego, do Peggy, do policji, znowu do Jaeego — i nie mo głem skończyć żadnego. Nic nie pomagało: nie umiałem być wystarczająco prostolinijny w myśleniu, aby przez dłuższy okres czasu zrzucać winę na kogoś — na Doktora, na sie bie czy na kogokolwiek innego — albo aby zdecydować, jaki bieg wydarzeń byłby właściwy. Wyrzuciłem listy i, zbo lały, usiadłem bez ruchu w fotelu na biegunach, Poczucie okropnej połowiczności pobudzało mnie do czy nu; moje mięśnie domagały się działania, lecz moje ciało było spętane — niczym ciało Laokoona — przez dwa węże: Wiedzę i Wyobraźnię, które zogromniałe, gdy czas się do pełnił, przestają już kusić, lecz unicestwiają. Kozebrałem się i położyłem się na łóżku w ciemności, chociaż o śnie nie było co marzyć, i przeprowadziłem cichą rozmowę z moim przyjacielem. — Zaszliśmy za daleko — powiedziałem do Laokoona. — Kto potrafi dłużej żyć w tym świecie? Nie było odpowiedzi. ..•. . ; : ••• , 4 Gdzieś w środku nocy zadzwonił telefon. Byłem nagi, a ponieważ okna nie były zasłonięte, podniosłem słuchawkę w ciemności. Usłyszałem głos Joeego, czysty, spokojny, bliski, jakby z drugiego pokoju? — Jake? — Słucham, Joe. — Poczułem kłucie w całym ciele, my śląc między innymi o wielkim pistolecie spoczywającym na półce. — Wiesz już o wszystkim? ,.". , — Tak. Myślę, że tak. , •. Nastąpiła przerwa. . ; . . — Jakie masz plany? Postanowiłeś coś? ,. . • . — Nie wiem, Joe. Chyba nie. Postanowiłem zastosować się do ciebie, obojętne, co zechcesz zrobić. V Ł Jeszcze jedna przerwa. — Chyba również wyjadę stąd — powiedziałem. Tak? Dlaczego? • Żadnej zmiany w głosie, najmniejszego znaku, co myśli 6 wszystkim. — Nie wiem. A co z tobą, Joe? Co zamierzasz uczynić? Zignorował pytanie. — Dobrze, a co myślisz w ogóle, Jake? Co sądzisz o tym? Wahałem się. Moje tętno całkowicie ustało. — Boże, Joe... nie wiem, od czego zacząć ani co robić! — Co? Jego głos nadal rozbrzmiewał z bliska, czysty, spokojny. Łzy zimnym strumieniem ściekały mi po twarzy, wzdłuż szyi, na pierś i zatrząsłem się od nagłych dreszczy. — Powiedziałem, że nie wiem, co robić. — Och! Jeszcze jedna przerwa, dłuższa tym razem, a potem dźwięk odkładanej słuchawki, i zostałem w ciemności sam, z głuchym aparatem. ; Następnego ranka ogoliłem się, ubrałem, spakowałem rze czy i wezwałem taksówkę. Czekałem na nią bujając się w fotelu i paląc papierosa. Byłem „bez pogody". Kilka mi nut później usłyszałem dźwięk klaksonu; wziąłem obie wa lizki i wyszedłem zostawiając popiersie Laokoona, tam gdzie stało, na gzymsie nad kominkiem. Samochód, którego też już nie potrzebowałem, pozostawiłem również tam, gdzie stał, przy krawężniku, i wsiadłem do taksówki. — Dworzec. SPIS TREŚCI 1. W pewnym sensie jestem Jacob Homer .... 5 2. Stanowa Szkoła Nauczycieli w Wicomico znajduje się na wielkim, płaskim i odkrytym placu ...... ii 3. Odrzucenie zaproszenia na obiad stłumiło, nad wyraz subtelnymi sposobami ......... 27 4. Wstałem, zesztywnialy od spania w krześle ... 42 5. Toporna siła Rennie była rzeczą, która przyciągała mnie .............. 60 6. We wrześniu należało znowu odwiedzić Doktora . . 83 7. Taniec seksu: jeżeli nie macie innych powodów, aby zachłysnąć się akurat .......... 10; 8. Dręczące mnie poczucie winy i pogarda dla siebie były nie do zniesienia . . . . . . . . . . , 124 9. Jedna z rzeczy, których nie uważałem za stosowne ujawniać Joeemu Morganowi ....... 139 10. Dokonująca się we wrześniu dezintegracja osobowości Rennie stawała się niekiedy niezbyt przyjemnym wi dowiskiem .............. 149 11. Następnego ranka, wcześnie, przebudziłem się gwał townie .............. 181 12. Stałem w pokoju Morganów nie zdejmując płaszcza, bo nie zanosiło się na to, że zostanę ..... 213