ROBERT SHECKLEY PODRÓŻ W PRZYSZŁOŚĆ Przekład Marta Koźbiał ANBER Tytuł oryginału JOURNEY BEYOND TOMORROW Redakcja stylistyczna KATARZYNA MAK.ARUK Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta HANNA SZAMALIN Ilustracja na okładce KEVIN TENNANT Ufroctew, uł. Biblioteka Publiczna Wrocław Opracowanie graficzne okładki >JE WYDAWNICTWA AMBER WO AMBER iłych książkach Wydawnictwa AMB jnia możecie Państwo znaleźć ://www.amber.supermedia.pl 3000214226 Copyright © 1962 Robert Sheckley. Ali rights reserved. Published in arrangement with the Author's agent: DONALD MAASS LITERARY AGENCY, 157 West 57th Street, New York, NY 10019, USA For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999 ISBN 83-7245-200-8 ( Dla Zivy, Ruth Barnes, a zwłaszcza dla Billa Bamesa Bajkowy świat Joenesa znajduje się przeszło tysiąc lat za nami, w odległej i mglistej przeszłości. Wiadomo, że Podróż Joenesa zaczęła się około roku 2000 starej ery, zakończyła natomiast w pierw- szych latach nowej ery. Wiadomo również, że przypadła na okres znany ze znacznego rozwoju cywilizacyjnego: w XXI wieku światło dzienne ujrzały cuda mechaniki, o jakich współczesnym nigdy się nie śniło. Nawet dziś większość z nas miała okazję poznać znaczenie słów „pocisk zdalnie sterowany" czy „bomba atomowa". Fragmenty tych fantastycznych tworów można oglądać w muzeach. Znacznie mniejszą wiedzę posiadamy na temat obyczajów ów- czesnych ludzi. Aby dowiedzieć się czegokolwiek o religii i zasadach moralnych tamtych czasów, musimy sięgnąć do Podróży Joenesa. Poza wszelką wątpliwością pozostaje fakt, że postać Joenesa jest autentyczna, nie można natomiast przesądzać o autentyczności opo- wieści snutych na jego temat. Niektóre z nich przypominają raczej przypowieści. Jednak nawet te, które traktuje się alegorycznie, do- brze oddają ducha tamtych czasów. Nasza książka jest zbiorem opowieści o Podróży Joenesa oraz o cudownym i tragicznym wieku XXI. Kilka z nich zostało spisanych, ale większość dotarła do nas przekazywana ustnie z pokolenia na pokolenie. Poza tą książką jedyne podsumowanie Podróży stanowią opu- blikowane ostatnio Opowieści z Fidżi, gdzie, z oczywistych po- wodów, osoba Joenesa schodzi na dalszy plan i gdzie na plan pierwszy wybija się postać jego przyjaciela Luma. Takie ujęcie nietrafnie oddaje nastrój Podróży i zafałszowuje fakty. Z tego po- wodu poczuliśmy potrzebę wydania poniższej pozycji, tak by ca- łość opowieści o Podróży została zapisana i przechowana dla przy- szłych pokoleń. Ten tom zawiera wszystkie spisane utwory o Joenesie pocho- dzące z XXI wieku. Niestety, są one nieliczne i nie zachowały się do naszych czasów w całości. Obejmujątylko dwie historie: „Lum spo- tyka Jonesa" i „Jak Lum wstąpił do wojska", obie z „Księgi Fidżi" (wydanie kanoniczne). Reszta opowiadań pochodzi z tradycji ust- nej, wywodzącej się od Joenesa lub jego towarzyszy. Poniższy zbiór zawiera słowa najsławniejszych gawędziarzy, bez ujednolicania różnych punktów widzenia, tuszowania sympatii, za- sad moralnych, poprawiania stylów, usuwania komentarzy itp. Pra- gniemy podziękować wszystkim gawędziarzom: Ma'aoa z Samoa Maubingi z Tahiti Paaui z Fidżi Pelui z Wyspy Wielkanocnej Teleu z Huahine za łaskawe zezwolenie, na przelanie ich słów na papier. Wykorzystaliśmy te opowiadania lub grupy opowiadań, którymi powyższe osoby szczególnie zasłynęły. Nazwiska autorów znajdują się na początku każdej opowieści. Pragniemy jednocześnie przepro- sić wielu wybitnych gawędziarzy za to, że ich słów nie mogliśmy przytoczyć w niniejszym opracowaniu. Zostaną one umieszczone w zbiorze Variorum. Dla wygody odbiorcy historie zostały ułożone w kolejności, ze- brane w rozdziały: każda z nich stanowi całość. Ale równocześnie przestrzegamy czytelnika, by nie spodziewał się konsekwentnej i upo- rządkowanej narracji. Niektóre części są długie, inne krótkie, jedne proste, inne skomplikowane - zależnie od nastroju i charakteru po- szczególnych gawędziarzy. Wydawca mógł oczywiście w odpo- wiednim miejscu coś dodać lub ująć, tak by wyrównać długość hi- storii i narzucić całości jednolity styl. Uznał jednak, że najlepiej bę- dzie pozostawić opowieści takimi, jakie są, aby przedstawić czytelnikowi kompletny obraz Podróży. To wydawało się najbardziej uczciwe wobec gawędziarzy i zarazem było jedynym sposobem, by opowiedzieć całą prawdę o Joenesie, ludziach, których spotkał, i dziw- nym świecie, po którym podróżował. Wydawca słowo po słowie spisał opowieści gawędziarzy i sko- piował zapisane fragmenty, nie dodając niczego od siebie. Jedyne uwagi jego autorstwa umieszczono w dwóch ostatnich rozdziałach książki; opowiadają one o zakończeniu Podróży. A teraz, Czytelniku, zapraszamy Cię do spotkania Joenesa i do wzięcia udziału w jego podróży obejmującej ostatnie lata trwania starego i pierwsze nowego świata. I. Jeene/ rozpoczyna swoja, podróż (Opowiedziane przez M aubingi z Tahiti) Kiedy bohater tej opowieści miał dwadzieścia pięć lat, w jego ży- ciu miało miejsce niezwykle ważne wydarzenie. Jednak żeby wyjaśnić znaczenie tego wydarzenia, musimy powiedzieć najpierw kilka słów o naszym bohaterze, o miejscu i warunkach, w jakich żył, to bowiem pozwoli nam zrozumieć jego samego. Od tego więc za- czniemy, a potem postaramy się jak najszybciej przejść do sedna opowieści. Nasz bohater, Joenes, mieszkał na małej wyspie-atolu na Oce- anie Spokojnym, ponad trzysta kilometrów na wschód od Haiti. Wyspa nosiła nazwę Manituatua i mierzyła niewiele więcej niż trzy kilome- try wzdłuż i kilkaset metrów wszerz. Otoczona była pierścieniem rafy koralowej, za którą rozlewały się błękitne wody Pacyfiku. Na tę wyspę rodzice Joenesa przybyli po to, aby zarządzać sprzę- tem zaopatrującym w prąd całą wschodnią Polinezję. Po śmierci matki ojciec pracował samotnie, a kiedy i on zmarł, Pacyficzna Kompania Energetyczna poprosiła Joenesa o zajęcie jego miejsca i Joenes przy- jął tę propozycję. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Joenes był wysokim, dobrze zbudowanym młodym człowiekiem o miłej twarzy i niena- gannych manierach. Jako niezmordowany czytelnik znajdował wiel- ką przyjemność w zgłębianiu bogatej biblioteki ojca. Romantyzm i głęboka wrażliwość skłaniały go do rozważań nad prawdą, lojalno- ścią, miłością, obowiązkiem, przeznaczeniem, przypadkiem i temu podobnymi pojęciami. Ze względu na taki, a nie inny charakter Joenes zwykł uważać cnoty za obowiązek i lubił myśleć o nich w ich najszlachetniejszej postaci. Mieszkańcy Manituatua, Polinezyjczycy z Tahiti, nie potrafili go zrozumieć. Chętnie przyznawali, że cnota to rzecz dobra, co nie prze- szkadzało im wchodzić na drogę występku dla własnej korzyści lub wygody. Mimo że Joenes gardził takim zachowaniem, nie mógł jed- nak nie docenić pogody ducha, hojności i otwartości Manituatuań- czyków. Ci bowiem, chociaż rzadko zastanawiali się nad cnotami, a jeszcze rzadziej wprowadzali je w czyn, w jakiś sposób wiedli przy- jemne i godne życie. Joenes, którego gorący temperament sprzeciwiał się umiarko- waniu, nie od razu przyjął te zasady. Jednak z biegiem czasu coraz bardziej im ulegał. Niektórzy twierdzą, że to właśnie sposób bycia, który przejął od Manituatuańczyków, pozwolił mu potem utrzymać się przy życiu. Ale tego wszystkiego można się tylko domyślać, żadnej pewno- ści mieć nie można. Dla nas liczy się przede wszystkim pewne szcze- gólne wydarzenie w życiu dwudziestopięcioletniego Joenesa. Rzecz miała miejsce w centralnym biurze Pacyficznej Kompa- nii Energetycznej, znajdującym sie w San Francisco, na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Tutaj właśnie, wokół kolistego sto- łu z błyszczącego teku, zgromadzili się brzuchaci jegomoście, ubra- ni w koszule z krawatem i garnitury. W rękach tych Ludzi Okrągłe- go Stołu, jak ich nazywano, spoczywały losy wielu osób. Przewodni- czącym zarządu był Artur Pendragon, człowiek, który choć swoje stanowisko odziedziczył, zmuszony był jednak stoczyć ciężką wal- kę, zanim dostał to, co mu się należało. Kiedy wreszcie dopiął swe- go, zwolnił wszystkich członków zarządu i na ich miejsce powołał własnych ludzi. Obecnie w skład zarządu wchodzili: wyjątkowo bo- gaty Bili Lancelot, znany z działalności charytatywnej Richard Ga- lahad, wpływowy Austin Modred i inni. Panowie ci, których imperium finansowe ostatnio przechodziło kryzys, przegłosowali właśnie konsolidację posiadanych dóbr i na- tychmiastową sprzedaż nieprzynoszących zysku holdingów. Decy- zja ta, prosta jak się zdawało, pociągnęła za sobą daleko idące kon- sekwencje. Na odległej Manituatua Joenes otrzymał informację od zarządu o zaprzestaniu pracy generatora mocy dla wschodniej Poli- nezji. W ten sposób Joenes stracił pracę. Mało tego, utracił także sens życia. Przez tydzień intensywnie zastanawiał się nad swoją przyszło- ścią. Polinezyjscy przyjaciele gorąco zachęcali go, żeby został na Matlituatua lub, jeśli woli, udał się na jedną z większych wysp - Huahine, Bora Bora czy Tahiti. Joenes wysłuchał ich rady, po czym zaszył się w odludnym miej- scu, by wszystko przemyśleć. Powrócił po trzech dniach i oznajmił oczekującym przyjaciołom, że wybiera się do Ameryki, kraju swych rodziców, chce bowiem na własne oczy zobaczyć cuda, o których czytał, i przekonać się, czy tam znajduje się jego przeznaczenie. Gdyby się miało okazać, że tak nie jest, powróci do swych polinezyj- skich braci z otwartym sercem i umysłem, by pełnić obowiązki, ja- kie zechcą na niego nałożyć. Usłyszawszy te słowa, przyjaciele popadli w konsternację. Wszy- scy wiedzieli, że Ameryka była jeszcze bardziej niebezpieczna niż nieprzewidywalny ocean. Amerykanów zaś uważano za czarnoksięż- ników, którzy rzucają urok, zdolny postawić na głowie dotychczase- wy sposób myślenia człowieka. Wydaje się niemożliwe, żeby komuś mogły się znudzić koralowe plaże, laguny, palmy, czółna i temu po- dobne rzeczy, a przecież takie wypadki się zdarzały. Zdarzało się, że Polinezyjczycy, którzy podróżowali do Ameryki, ulegli złemu uro- kowi i już nie wrócili. Jeden odwiedził nawet legendarną Madison Avenue, ale nie wiadomo, co tam znalazł, bo nigdy już nie przemó- wił. Mimo to Joenes obstawał przy swoim. Joenes był zaręczony z manituatuańską dziewczyną o złotej skó- rze, czarnych włosach i kształtnej figurze, dorównującą umysłem mężczyznom. Na imię jej było Tondelayo. Przed odjazdem Joenes zaproponował, że pośle po nią, gdy tylko jego sytuacja jakoś się usta- bilizuje, gdy zaś mu się nie powiedzie, wróci do niej. Ten pomysł nie spodobał się dziewczynie, toteż zwróciła się do narzeczonego w lo- kalnym narzeczu: - Hej, głupi chłopaku, chcesz do Amerika? Może tam więcej kokosów? Większa plaża? Lepsza ryba? O, nie! Myślisz może: lep- sze bara-bara, co? Ja ci mówię, że nie. O wiele lepiej zostań ze mną. Powiedziałam! W ten sposób śliczna Tondelayo próbowała przemówić Joene- sowi do rozsądku. On jednak odparł: - Myślisz, że jestem szczęśliwy, pozostawiając tu Ciebie, ucie- leśnienie moich myśli i pragnień? Nie, najdroższa, tak nie jest! Ten wyjazd napełnia mnie obawą. Nie wiem, co mnie czeka w zimnym kraju na wschodzie. Wiem tylko, że mężczyzna musi szukać swego losu i szczęścia aż do samej śmierci, jeśli zajdzie potrzeba. Dopiero kiedy poznam i zrozumiem świat, który znam jedynie ze słów rodzi- ców i z książek, będę mógł wrócić i żyć tu, na wyspach. Śliczna Tondelayo wysłuchała wszystkiego i przemyślała to sta- rannie, po czym to wyspiarskie dziewczę zwróciło się do Joenesa zgodnie z prostą filozofią, od niepamiętnych czasów przekazywaną córkom przez matki: - Oj wy, biali chłopcy, wszyscy tacy sami. Najpierw bara-bara i wszystko w porządku. Potem chcecie do Amerika szukać białej dziewczyny i tam bara-bara. Tak myślę! A jednak palma rośnie, rafa koralowa otacza wyspę, a człowiek musi umrzeć. Joenes mógł tylko chylić czoło przed odwieczną mądrością wys- piarskiej dziewczyny, ale jego decyzja nie uległa zmianie. Wiedział, że jego przeznaczeniem jest ujrzeć kraj, skąd przybyli rodzice, i przy- jąć wszystko, cokolwiek los mu ześle. Ucałował Tondelayo, która rozpłakała się, widząc, że jej słowa nie poruszyły narzeczonego. Zamożniejsi sąsiedzi wydali ucztę pożegnalną na cześć Joenesa, gdzie podawano wyspiarskie przysmaki, takie jak wołowina w pusz- kach czy konserwowy ananas. Kiedy do wyspy przybił szkuner z co- tygodniową dostawą rumu, ze smutkiem pożegnali ukochanego przy- jaciela. I tak Joenes wyruszył w podróż przez Huahine, Bora Bora, Ta- hiti i Hawaje, by dotrzeć w końcu do miasta San Francisco na za- chodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Towarzyszyła mu w tej podróży słodka muzyka polinezyjskich wysp. 2. tum spotyka Joene/a (Słowa I urna spisane w Księdze Fidżi, wydanie kanoniczne) Cóż, wiecie, jak to bywa. Alkohol się kończy, panienka odchodzi i wiadomo, gdzie się nagle znajdujesz. Zaszedłem więc do do- ków, żeby zaczekać na statek z cotygodniową dostawą pejotlu. Nic tam nie robiłem, tylko stałem i gapiłem się na ludzi, okręty, Golden Gate, wiecie, o co chodzi. Skończyłem właśnie jeść kanapkę z praw- dziwego pumpernikla z włoskim salami i ze świadomością, że zaraz przywiozą pejotl, właściwie nie czułem się najgorzej. Chodzi o to, że czasami nie czujesz się tak źle, kiedy sterczysz, gapiąc się na wszystkich i wszystko, nawet jeśli dziewczyna odeszła. Właśnie przypłynęła łódź, nie wiadomo skąd, i ten facet zszedł na brzeg. Był wysoki, szczupły, z autentyczną opalenizną, szeroki w barach. Nosił płócienną koszulę, wyświechtane spodnie i nie miał butów. Więc pomyślałem, że jest w porządku. To znaczy wyglądał w porządku. Podszedłem do niego i spytałem, czyjego statek przy- wiózł towar. Gość spojrzał na mnie i powiedział: - Mam na imię Joenes. Jestem tutaj obcy. Więc już wiedziałem, że nie był z nimi. Dlatego odwróciłem wzrok, a on zapytał: - Nie wiesz, gdzie mógłbym znaleźć jakąś pracę? Jestem nowy w Ameryce. Chcę ją poznać, zobaczyć, co ma mi do zaoferowania i co ja mam dla niej. Spojrzałem na niego znowu. Teraz już nic nie wiedziałem. To znaczy nie wyglądało na to, żeby był z nimi. Z drugiej jednak strony nie każdy wyglądał wtedy jak bitnik. Czasami taki drobiazg, jeśli właściwie go wykorzystasz, może ci umożliwić wstęp nawet do Her- baciarni w Chmurach prowadzonej przez Wielkiego Dealera. Może bawił się w zen, choć wyglądał jak prostak. Jezus był prostakiem. Ale on do nich należał i wszyscy bylibyśmy za nim, gdyby tylko naiwniacy zostawili go w spokoju. Powiedziałem więc do tego Joenesa: - Chcesz pracy? A co mógłbyś robić? - Umiem obsługiwać transformator elektryczny - powiedział. - Niezły jesteś-odparłem. - I umiem grać na gitarze - dodał. - Człowieku - powiedziałem - od tego trzeba było zacząć. Znam bar cappuccino, gdzie możesz zagrać i zebrać trochę napiwków od naiwniaków. Na razie masz za co żyć. Ten Joenes prawie nie mówił po angielsku, więc musiałem mu wszystko dokładnie wyłożyć. Ale szybko chwycił to o scenie gitaro- wej i naiwniakach. Zaproponowałem mu, żeby się zatrzymał u mnie - skoro moja panienka odeszła, to dlaczego by nie - ten się tylko uśmiechnął i zgodził się od razu. Potem spytał, jak tu u nas jest i ja- kie tu mamy rozrywki. Brzmiało to w porządku, chociaż był obcy. Powiedziałem mu, że panienki się znajdą, a jeśli chodzi o rozrywki, niech się trzyma blisko mnie, to zobaczymy. Zgodził się, więc po- szliśmy do mnie. Dałem mu kanapkę z razowym chlebem i plaster- kiem sera szwajcarskiego ze Szwajcarii, a nie z Wisconsin. Musia- łem mu pożyczyć własną gitarę, bo swoją, jak twierdził, zostawił na wyspie, gdziekolwiek by ona była. Tej nocy graliśmy w kafejce. Joenes był królem tej nocy. Zawdzięczał to piosenkom, których nikt nie rozumiał i których melodie przypominały znane standardy. Turystom to pasowało i w ten sposób Joenes zebrał osiem dolców trzydzieści centów, co wystarczyło na pokaźny bochen rosyjskiego chleba, i nie mówcie mi o braku patriotyzmu. Poza tym ta panienka od razu na niego poleciała, bo Joenes właśnie taki był. To znaczy wysoki, potężny w ramionach, z jasnymi włosami lśniącymi, jakby świecił w nich słońce. Gościowi takiemu jak ja gorzej się wiedzie. Bo chociaż mam forsę, to jestem mały i chudy, więc czasem muszę się nieźle napocić. Tymczasem Joenes działał jak magnes. Zaintere- sowali się nim nawet ludzie w czarnych okularach. Pytali, czy pró- bował kiedyś wody sodowej, ale odciągnąłem go, bo przynieśli pe- jotl. A po co wymieniać bolącą głowę na chory żołądek? Więc razem z Joenesem, jego panienką, której na imię było De- irdre Feinstein, i jeszcze jedną, którą tamta skołowała dla mnie, wró- ciliśmy do mojej chaty. Pokazałem Joenesowi, jak obrabiać pejotl i wszyscy wzięliśmy się do roboty. To znaczy my się wzięliśmy, bo Joenes zapalił się jak tysiącwatowa żarówka. I chociaż ostrzegałem go przed glinami patrolującymi ulice San Francisco w poszukiwaniu kogoś choć odrobinę podejrzanego, żeby wykorzystać swoją piękną, nową, kalifornijską pakę, on uparł się, że wlezie na łóżko i wygłosi mowę. To była całkiem ładna pogadanka, bo ten barczysty, roześmiany chłopak z daleka naprawdę nieźle się wstawił jak na pierwszy raz. Leciało to mniej więcej tak: - Moi przyjaciele! Przybyłem do was z ekspedycją z odległego lądu, pokrytego piaskiem, porośniętego palmami. Czuję się niezmier- nie szczęśliwy, jako że już pierwszej nocy zabrano mnie do waszego przywódcy, Króla Pejotl - zostałem wywyższony, a nie poniżony - i pokazano mi olśniewające cuda. Nie umiem znaleźć słów wdzięcz- ności, by podziękować mojemu drogiemu towarzyszowi Lumowi za te błogosławieństwa. A tobie, słodka Deirdre Feinstein, moja nowa miłości, powiem, że czuję, jak rozpala się we mnie płomień. Ty zaś, dziewczyno Luma, której imienia, niestety, nie pamiętam, kocham cię jak brat, kazirodczo, a jednak z niewinnością zdradzoną z samo- rodnej niewinności. I jeszcze... Cóż, trzeba przyznać, że głos Joenesa nie należał do najsłab- szych. Prawdę mówiąc, przypominał ryk lwa morskiego w okresie godowym, którego to dźwięku nie można nie usłyszeć. Tego było już za wiele dla sąsiadów na górze, ramoli, którzy wstają o ósmej rano, by od razu zabrać się do pracy. Zaczęli walić w sufit i poinformowali nas, że zrobiliśmy właśnie o jedną balangę za dużo i że zadzwonili po policję - mieli na myśli gliny. Joenes i dziewczyny nieco spuścili z tonu, aleja szczycę się tym, że zachowuję zimną krew w każdej sytuacji, bez względu na to, co zalega mi w płucach czy krąży w żyłach. Chciałem spuścić resztę pejotlu, ale Deirdre, która jest już tak uzależniona, że aż strach, upar- ła się, żeby zabrać ze sobą resztę, bo, jak twierdziła, tak z pewnością będzie bezpieczniej. Wyprowadziłem wszystkich z mieszkania, łącz- nie z Joenesem, ściskającym w opalonej garści moją gitarę. Wycho- dziliśmy jak gdyby nigdy nic, bo już nadjechał wóz pełen glin. Ostrze- gałem, żeby szli gęsiego jak żołnierze, bo nie można robić przekrę- tów, gdy się szmugluje prochy. Ale nie miałem pojęcia, jak bardzo wstawiona była Deirdre. Kiedy tak szliśmy, zbliżyli się do nas gliniarze i obrzucili nas tym szczególnym spojrzeniem.. Nie zatrzymaliśmy się, a wtedy oni zaczęli robić uwagi na temat bitników, braku moralności i tym po- dobne. Chciałem, żebyśmy szli dalej, ale Deirdre była uparta. Od- wróciła się do gliniarzy i wygarnęła im, co o nich myśli. To bardzo nierozsądne ze strony osoby o takim słownictwie i tak bogatej wy- obraźni jak Deirdre. Szef gliniarzy, sierżant, powiedział: - W porządku, siostrzyczko, pójdziesz z nami. Zgarniamy cię, kapujesz? Pociągnęli biedną Deirdre, która wyrywała się i kopała, w stro- nę radiowozu. Widziałem, jak twarz Joenesa powoli wykrzywia gry- mas nienawiści. Bałem się kłopotów, bo naszprycowany pejotlem Joenes kochał Deirdre. Kochał wszystkich oprócz glin. - Nic nie rób, człowieku - powiedziałem mu. - Wszystko samo się ułoży. Jeśli Deirdre nie da sobie spokoju, to trudno. Wiesz, ona zawsze walczy z glinami, odkąd przyjechała z Nowego Jorku, żeby studiować zen, i zawsze ją zgarniają. To żaden problem, zwłaszcza że jej ojcem jest Sean Feinstein, który ma wszystko, co ci tylko przyj- dzie do głowy. Gliny poczekają, aż Deirdre wytrzeźwieje, i zaraz ją wypuszczą. Więc nic nie rób, człowieku. Nie oglądaj się nawet, bo twoim ojcem nie jest Sean Feinstein ani żaden inny wielki gość. W ten sposób próbowałem uspokoić Joenesa i przemówić mu do rozsądku. Ale on zatrzymał się - wspaniała sylwetka w świetle lamp - z dłonią zaciśniętą na mojej gitarze, odwrócił się i już nie widział nic oprócz glin. - Chcesz czegoś, chłopcze? - spytał sierżant. - Zabierzcie łapy od tej młodej damy! - odezwał się Joenes. - Ta ćpunka, którą nazywasz młodą damą - odparł gliniarz - pogwałciła paragraf czterysta trzydziesty pierwszy, punkt trzeci ko- deksu karnego miasta San Francisco. Proponuję, żebyś zajął się włas- nymi sprawami, młodzieńcze, i przestał po dwunastej w nocy brzdą- kać na ukulele po ulicach. W pewnym sensie gliniarz zachował się uprzejmie. I wtedy Joenes wygłosił piękną mowę, której wprawdzie dokład- nie nie powtórzę, ale chodziło w niej o to, że prawo jest ustanawiane przez człowieka, więc musi brać pod uwagę jego złą naturę, i że praw- dziwa moralność polega na przestrzeganiu nakazów własnej oświe- conej duszy. - Mały komunista, co? - zakpił sierżant i Joenes w okamgnie- niu został wciągnięty do radiowozu. Cóż, Deirdre została oczywiście zwolniona następnego ranka dzięki wstawiennictwu ojca, a może także dzięki swoim wdziękom, o których głośno w San Francisco. Inaczej z Joenesem. Chociaż szu- kaliśmy go wszędzie, nawet w tak odległym miejscu jak Berkeley, nigdzie nie natrafiliśmy na jego ślad. Ani śladu, mówię wam! Co się stało z tym trubadurem o jasnych włosach, lśniących, jakby świeciło w nich słońce, i o gorącym ser- cu? Gdzie się podział z moją gitarą (autentyczną Tatay) i drugą, naj- lepszą, parą sandałów? Przypuszczam, że tylko gliny to wiedzą i nie zamierzają tego zdradzić. Ale wciąż go pamiętam - słodkiego śpie- waka, który u wrót piekieł obejrzał się na swą Eurydykę i dlatego musiał cierpieć jak Orfeusz o słowiczym głosie. To znaczy, to było trochę inaczej. W każdym razie, kto wie, w jak odległych krajach podziewają się teraz Joenes i moja gitara? 3. Komi/jci kongre/oiua (Opowiedziane przez Ma'aoa z Samoa) Joenes nie mógł wiedzieć, że komisja amerykańskiego Senatu pro- wadziła dochodzenie w San Francisco. Ale policja wiedziała o tym. Funkcjonariusze czuli, że Joenes stanowi wymarzony materiał na świadka, zabrali go więc z więzienia i przyprowadzili do sali, gdzie komisja zebrała się na posiedzenie. Zgromadzeniu przewodniczył senator George W. Pelops, który na wstępie zapytał Joenesa, co ma na swoją obronę. - Nic złego nie zrobiłem - odrzekł Joenes. - Czy - zapytał Pelops - ktokolwiek oskarżył pana o zrobie- nie czegokolwiek? Czyja pana oskarżyłem? Albo któryś z moich szanownych kolegów? Jeśli tak, chciałbym tu i teraz o tym usły- szeć. - Nie, proszę pana - odparł Joenes. - Pomyślałem tylko... - Myśli nie mają wartości dowodowej - przerwał mu Pelops, po czym podrapał się po łysej czaszce, poprawił okulary i, gapiąc się w kamerę telewizyjną, rzekł: - Ten człowiek, jak sam przyznaje, nie został oskarżony ani o zła- manie prawa, ani o naruszenie przepisów. Poprosiliśmy go jedynie, co jest naszym przywilejem i obowiązkiem, by się wypowiedział. Jed- nak jego słowa zdradzają nieczyste sumienie. Panowie, sądzę, że powinniśmy kontynuować dochodzenie. - Żądam adwokata - odezwał się Joenes. - Nie może mieć pan adwokata - odparł na to Pelops - ponie- waż zeznaje pan przed komisją kongresową, która jedynie ustala fakty, nie stawia zaś w stan oskarżenia. Ale nie omieszkamy odnotować pańskiej prośby. Chciałbym dowiedzieć się, po co w ogóle niewin- nemu człowiekowi adwokat? Joenes, który przeczytał wiele książek na Manituatua, wymam- rotał coś na temat swoich praw i prawa w ogóle, na co Pelops odparł, że Kongres zarówno ustanawia prawo, jak i stoi na jego straży. Dla- tego nie ma się czego obawiać, jeżeli pytany będzie odpowiadał uczci- wie. Joenes wziął sobie te słowa do serca i obiecał zastosować się do zaleceń. - Zazwyczaj - rzekł Pelops - nie musimy specjalnie prosić o prawdomówność. Zostawmy jednak tę kwestię. Proszę powiedzieć, panie Joenes, czy wierzy pan w treść przemówienia, które wygłosił pan wczorajszej nocy na ulicy San Francisco. - Nie pamiętam żadnego przemówienia - odparł Joenes. - Odmawia pan odpowiedzi na pytanie? - Nie mogę na nie odpowiedzieć. Nic nie pamiętam. Chyba by- łem pod wpływem narkotyków. - A czy pamięta pan, z kim przebywał ostatniej nocy? - Wydaje mi się, że z człowiekiem o imieniu Lum i dziewczyną o imieniu Deirdre.,. - Nie potrzebujemy ich nazwisk - przerwał sucho Pelops. - Pytamy tylko o to, czy pamięta pan, z kim był, a pan powiedział, że pamięta. Chciałbym zauważyć, panie Joenes, że bardzo wygodnie jest pamiętać jedne fakty, a zapominać o innych, mimo że wszystkie zdarzenia miały miejsce w ciągu tych samych dwudziestu czterech godzin! - To nie były fakty - powiedział Joenes - to byli ludzie. - Komisja nie wymaga od pana poczucia humoru - rzekł Pe- lops surowo. - Ostrzegam, że zarówno drwiące czy wymijające od- powiedzi, jak i zupełny ich brak mogą zostać potraktowane jako ob- raza Kongresu, to zaś stanowi przestępstwo federalne, za które grozi kara do roku więzienia. - Nie miałem nic złego na myśli - szybko usprawiedliwił się Joenes. - Doskonale, panie Joenes, kontynuujmy więc. Czy zaprzecza pan, że przemawiał ostatniej nocy? - Nie, proszę pana, nie zaprzeczam. - A czy zaprzecza pan, że treść pańskiego przemówienia do- tyczyła tak zwanego obowiązku, wedle którego każdy powinien dążyć do obalenia legalnie ustanowionego prawa tego kraju? Inny- mi słowy, czy zaprzecza pan, że podjudzał do buntu tych nieprawo- myślnych obywateli, którzy byli gotowi dać posłuch wrogim pod- szeptom? Albo żeby powiedzieć już całkiem wprost, czy nawoły- wał pan do obalenia siłą rządu, który stoi na straży prawa? Czy może pan zaprzeczyć, że treść pańskiego przemówienia stanowiła pogwałcenie praw przekazanych nam przez Ojców Założycieli? Dają one takim jak pan wolność słowa, której z pewnością nie ma w Związku Radzieckim. Czy ośmieli się pan zaprzeczyć, że pań- skie słowa, pod maską niewinnej buńczuczności, stanowiły część spisku, którego celem było wywołanie zamieszek, usprawiedliwia- jących zewnętrzną interwencję? I że pańskie poczynania znalazły poparcie, jeśli nie był to ich wyraźny nakaz, wśród konkretnych osób z Departamentu Stanu? I wreszcie, że przemówienie, które wy- głosił pan - rzekomo - pod wpływem narkotyków, zostało w isto- cie podyktowane domniemanym prawem do działań wywrotowych w demokracji. Sądził pan, że jej zdolność do brania odwetu jest paraliżowana przez Konstytucję i Kartę Praw Człowieka. Tymcza- sem celem tych dokumentów nie jest -jak się panu wydaje - poma- ganie przestępcom, lecz obrona swobód obywatelskich przed taki- mi jak pan bezbożnymi najemnikami. Proszę o prostą odpowiedź: tak czy nie. - Cóż - zaczął Joenes - chciałbym sprostować... - Pytanie, panie Joenes - przerwał Pelops lodowatym głosem. - Będzie pan łaskaw odpowiedzieć tak lub nie. Joenes z całych sił próbował sobie przypomnieć wszystko, co wy- czytał na temat historii Ameryki jeszcze na wyspie. Po chwili rzekł: - To oszczerstwo! - Proszę odpowiedzieć na pytanie, panie Joenes - obstawał przy swoim Pelops. - Chciałbym się powołać na moje konstytucyjne prawa, a do- kładniej na Pierwszą i Piąta Poprawkę - odrzekł Joenes - i z całym szacunkiem odmawiam odpowiedzi. Pelops uśmiechnął się krzywo. - Nie może pan tego uczynić, panie Joenes, bowiem Konstytu- cja, której się pan tak kurczowo trzyma, została znowelizowana, a ra- czej uaktualniona przez tych z nas, którzy pragną uchronić ją przed zmianami i profanacją. Poprawki, o których pan wspomniał, panie Joenes - choć może raczej powinienem powiedzieć: towarzyszu Joenes - nie pozwalająpanu milczeć z powodów, które każdy sędzia Sądu Najwyższego wyliczy panu, jeśli go pan o to poprosi! Na tak druzgoczącą ripostę nie było odpowiedzi. Nawet obec- ni reporterzy, przyzwyczajeni do ostrych politycznych polemik, byli poruszeni. Joenes najpierw się zaczerwienił, potem zaś zbladł jak ściana. Już otwierał usta, by powiedzieć cokolwiek, nic bowiem błyskotliwego nie przychodziło mu do głowy, gdy powstrzymała go interwencja jednego z członków komisji, senatora Trellida. - Przepraszam pana - odezwał się senator - i wszystkich zebra- nych, chciałbym powiedzieć jedną rzecz i proszę, żeby to, co po- wiem, zostało nagrane. Czasem człowiek musi przemówić, bez wzglę- du na to, jak bolesne jest to dla niego, i bez względu na to, jaką szko- dę polityczną czy materialną może mu to wyrządzić. Jest jednak obowiązkiem człowieka takiego jak ja przemówić wtedy, kiedy musi, bez względu na konsekwencje, nawet jeżeli to, co ma do powiedze- nia, sprzeciwia się opinii publicznej. Jestem starym człowiekiem i wie- le w życiu doświadczyłem, wiele widziałem. Może popełniam głup- stwo, ale muszę powiedzieć, że jestem nieprzejednanym wrogiem niesprawiedliwości. W przeciwieństwie do niektórych nie potrafię przebaczyć masakry Węgrów, bezprawnego zajęcia Chin ani komu- nizacji Kuby. Jestem stary, nazywają mnie konserwatystą, cóż z te- go. Ja naprawdę nie mogę o tym zapomnieć. Nie dbam o to, jak mnie kto nazwie, ale mam nadzieję, że nie dożyję dnia, kiedy sowiecka armia wkroczy do Waszyngtonu. Dlatego kieruję swoje słowa prze- ciw temu człowiekowi, towarzyszowi Jońskiemu, nie jako senator, ale jako człowiek, który spędził dzieciństwo wśród górzystego kraj- obrazu na wschód od Sour Mountain, który łowił ryby i polował w leś- nych ostępach, który powoli uświadamiał sobie, czym jest dla niego Ameryka, którego ziomkowie wysłali do Kongresu, by reprezento- wał ich i ich bliskich, i który teraz czuje się w obowiązku złożyć tę deklarację lojalności. Z tego i tylko z tego powodu zwracam się do was teraz słowami Biblii: „Zło jest złem!". Ludzie wyrachowani mogą się z tego śmiać, ale tak właśnie jest i ja w to wierzę. Członkowie komisji odpowiedzieli na słowa starego senatora gorącym aplauzem. Chociaż słyszeli je już wiele razy, po raz kolejny ulegli głębokiej emocji. Pelops, którego wargi były blade jak papier, zwrócił się do Joenesa. - Towarzyszu - zaczął z ironią w głosie - czy jesteście obecnie członkiem partii komunistycznej? - Nie jestem! - odpowiedział Joenes płaczliwie. - W takim razie - ciągnął Pelops - kim byli pańscy współtowa- rzysze w czasie, gdy był pan jej członkiem? - Nie miałem żadnych współtowarzyszy. To znaczy... - Wiemy doskonale, co to znaczy - przerwał mu Pelops. - Sko- ro nie chce pan podać personaliów swoich współtowarzyszy-zdraj- ców, to może wyjawi nam pan lokalizację swojej komórki? Tak czy nie? Niech mi pan powie, towarzyszu Joński, czy mówi coś panu nazwisko Ronald Black? Albo prościej: kiedy po raz ostatni widział pan Ronalda Blacka? - Nigdy go nie spotkałem - odparł Joenes. - Nigdy? To niebezpieczne słowo, panie Joenes. Chce mi pan wmówić, że nie mógł pan spotkać Ronalda Blacka, zwyczajnie mi- nąć go w tłumie albo siedzieć w tym samym kinie co on? Wątpię, czy jakikolwiek obywatel Ameryki mógłby z taką pewnością stwier- dzić, że nigdy nie spotkał Ronalda Blacka. Czy chce pan, żeby pana twierdzenie zostało zarejestrowane? - Cóż, mogłem spotkać go w tłumie. To znaczy mogłem zna- leźć się w tym samym tłumie co on, choć nie jestem pewien... - Ale dopuszcza pan taką możliwość? - Chyba tak. - Świetnie - rzekł Pelops. - W końcu do czegoś dochodzimy. Teraz pytam pana, gdzie spotkał pan Blacka, o czym rozmawialiście, jakie papiery panu dał i komu je pan przekazał. - Nigdy nie spotkałem Arnolda Blacka! - wyjęczał Joenes. - Znaliśmy go zawsze jako Ronalda Blacka - powiedział Pe- lops - ale chętnie poznamy jego pseudonim. Proszę zauważyć, że sam pan dopuścił możliwość współpracy z tym człowiekiem. W świet- le pańskiego przyznania się do aktywności partyjnej, ta możliwość może być uznana za prawdopodobieństwo graniczące z pewnością. Co więcej, sam pan podał nam imię, pod którym Ronald Black znany jest w partii, imię, o którym dotąd nie słyszeliśmy. Sądzę, że to wy- starczy. - Proszę posłuchać - odezwał się Joenes - nie znam żadnego Blacka ani nie wiem, co zrobił. - Ronaldowi Blackowi - odezwał się Pelops ponurym głosem - udowodniono kradzież planów nowego luksusowego kabrioletu Stu- debaker Roadclinger Super V-12 i sprzedanie tych planów agentowi Związku Radzieckiego. Zgodnie z prawem skazano go po sprawied- liwym procesie. Nieco później zdemaskowano i skazano trzydziestu jeden jego wspólników. Pan, towarzyszu Joński, jest wspólnikiem numer trzydzieści dwa, agentem z największej siatki szpiegowskiej, jaką kiedykolwiek wykryliśmy. Joenes chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie gło- su, trzęsąc się ze strachu. - Komisja, przed którą pan odpowiada - podsumował Pelops - nie dysponuje władzą sądowniczą, została powołana jedynie w ce- lach śledczych. To być może wstyd, ale litera prawa musi być prze- strzegana. Dlatego teraz przekazujemy tajnego agenta Jońskiego Pro- kuratorowi Generalnemu, aby został sprawiedliwie osądzony i po- niósł karę odpowiednią dla kogoś, kto sam przyznał się do zdrady i kto zasługuje jedynie na śmierć. Zamykam posiedzenie. W ten sposób Joenes został niezwłocznie przekazany komórce karnej rządu, którą reprezentował Prokurator Generalny. 4.0 tym, jak Joenesouii wymierzono /prawiedliuiość (Opowiedziane przez Pelui z Wyspy Wielkanocnej) Prokurator Generalny, któremu przekazano Joenesa, był wysokim mężczyzną o jastrzębiej twarzy, przymrużonych oczach i bladych wargach. Jego twarz wyglądała jak wykuta z żelaza. Przygarbiony, gardzący wszystkim, szokujący otoczenie aksamitnym płaszczem i wymiętym kołnierzykiem Prokurator Generalny stanowił ucieleśnie- nie swojego strasznego urzędu. Jako że pracował w sekcji karnej rzą- du, jego zadaniem było brać odwet na każdym, kto wpadł mu w ręce, używając przy tym wszelkich dostępnych środków. Prokurator Generalny urzędował w Waszyngtonie. Był jednak obywatelem Aten (stan Nowy Jork) i, w młodości, znajomym Arys- totelesa oraz Alcybiadesa, których pisma stanowiły esencję amery- kańskiego ducha. Ateny były jednym z miast starożytnej Hellady, od której bierze początek amerykańska cywilizacja. Blisko Aten leżała Sparta, potęga militarna przewodząca lacedemońskim miastom stanu Nowy Jork. Joń- skie Ateny i dorycka Sparta prowadziły między sobą wyniszczającą wojnę i w końcu utraciły niezależność na rzecz Ameryki. Wciąż jednak cieszy- ły się dużymi wpływami politycznymi w Ameryce, zwłaszcza że w Wa- szyngtonie znajdowała się główna siedziba helleńskiej władzy. Z początku sprawa Joenesa wydawała się prosta. Nie miał on ważnych przyjaciół ani politycznych popleczników, toteż zdawało się, że bez przeszkód uda się odpłacić mu pięknym za nadobne. Pro- kurator Generalny zaplanował, że udzieli się Joenesowi każdej praw- nej porady, jakiej będzie potrzebował, po czym osądzą go panowie z osławionej Izby Gwiaździstej. W ten sposób przestrzegać się bę- dzie litery prawa, choć oczywiście wyrok został już z góry przesą- dzony. Dbający o konwenanse sędziowie przysięgli z Izby Gwiaź- dzistej, bez reszty oddani tępieniu najdrobniejszych przejawów zła, jeszcze nigdy nie wydali werdyktu innego niż „winny". Po ogłoszeniu wyroku Prokurator Generalny planował wysłać Joenesa na krzesło elektryczne w Delfach, zyskując w ten sposób uznanie w oczach bogów i obywateli. Taki był jego plan. Ale dalsze śledztwo wykazało, że ojciec Joenesa był Dorem z Mechanicsville w stanie Nowym Jork i piastował wśród tamtej społeczności urząd sędziego, matka zaś była Jonkąz Miami, ateńskiej kolonii wysunię- tej daleko w głąb terytorium barbarzyńskiego. Z tej przyczyny pew- ni wpływowi Hellenowie domagali się łaski dla błądzącego syna sza- nowanych rodziców przez wzgląd na jedność helleńską; mniejszość helleńska stanowiła siłę liczącą się politycznie w Ameryce. Prokurator Generalny, sam pochodzący z Aten, uznał, że najle- piej będzie przychylić się do tych próśb. Rozwiązał więc posiedze- nie Izby Gwiaździstej i wysłał Joenesa do wielkiej Wyroczni w Sperry. To posunięcie spotkało się z aprobatą, jako że Wyrocznia w Sperry, podobnie jak te w Genmotor i Genelectric, była znana z niezwykle sprawiedliwego i bezstronnego osądu ludzi i ich czynów. W rzeczy- wistości wyrocznie wydawały tak trafne wyroki, że zastąpiono nimi już wiele zwykłych sądów. Joenesa zawieziono do Sperry i polecono stanąć przed Wyrocz- nią, która była wielką, niezwykle skomplikowaną maszyną liczącą z panelem sterowania oraz ołtarzem obsługiwanym przez licznych kapłanów. Zostali oni wykastrowani tak, by myśleć tylko na sposób maszyny. Najważniejszy kapłan został też oślepiony, aby oglądać pątników wyłącznie oczami Wyroczni. Kiedy główny kapłan wszedł, Joenes padł przed nim na kolana, ale ów podniósł go i powiedział: - Nie bój się, mój synu. Śmierć jest przeznaczeniem każdego człowieka, a bezustanna, mozolna praca to warunek efemerycznego trwania zmysłów. Powiedz mi, czy masz przy sobie jakieś pieniądze. - Mam osiem dolarów i trzydzieści centów - odparł Joenes. - Czemu o to pytasz, ojcze? - Ponieważ zazwyczaj przychodzący z prośbą- wyjaśnił ka- płan - składają dobrowolną ofiarę pieniężną na rzecz Wyroczni. Ale jeśli nie masz pieniędzy, równie mile widziane są zapisy ruchomo- ści, obligacje, papiery wartościowe lub inne cenne przedmioty. - Nie mam nic takiego - odparł smutno Joenes. - Nie posiadasz gruntów w Polinezji? - spytał kapłan. - Nie - rzekł Joenes. - Moi rodzice mieli ziemię, którą dał im rząd, ale teraz zostanie mu ona zwrócona. Nie mam żadnej innej włas- ności. W Polinezji nie dba się o takie rzeczy. - W takim razie nie masz nic? - spytał kapłan wyraźnie zmar- twiony. - Nic prócz ośmiu dolarów i trzydziestu centów - powiedział Joenes. -1 gitary, która nie należy do mnie, lecz do człowieka o imie- niu Lum, mieszkańca odległej Kalifornii. Tylko czy te rzeczy są na- prawdę niezbędne, ojcze? - Oczywiście, że nie - odparł kapłan. - Jednakże nawet cybernety- cy muszą z czegoś żyć i hojność ze strony przybysza jest mile widziana, szczególnie gdy przychodzi prosić nas, żebyśmy zinterpretowali słowa Wyroczni. Niektórzy ojcowie sądzą również, że człowiek bez grosza przy duszy nie zatroszczył się o zgromadzenie pieniędzy dla Wyroczni na wypadek, gdyby go dosięgnął gniew boży, a co za tym idzie człowie- kowi temu brak pobożności. W każdym razie ja tak nie uważam. Może- my więc bez przeszkód przedstawić twoją sprawę i poprosić o jej osądzenie. Kapłan wziął orzeczenie Prokuratora Generalnego oraz mowę obrończą Joenesa i przełożył oba dokumenty na tajny język, którym Wyrocznia porozumiewała się z człowiekiem. Po chwili nadeszła na- stępująca odpowiedź: PODNIEŚ TO DO DZIESIĄTEJ POTĘGI, ODEJMIJ PIER- WIASTEK KWADRATOWY Z MINUS JEDEN. NIE ZAPOMNIJ PODPISAĆ, BO CZŁOWIEK POTRZEBU- JE ROZRYWKI. DODAJ ZMIENNĄ X, ŻEBY SOBIE POFOLGOWAĆ. W KOŃCU WYJDZIE ZERO I WIĘCEJ MNIE NIE POTRZE- BUJESZ. Po odebraniu komunikatu, kapłani zgromadzili się, by zinterpre- tować słowa Wyroczni. Oto jak wyglądała ich wykładnia: PODNIEŚ TO oznacza: „napraw zło". DO DZIESIĄTEJ POTĘGI oznacza stopień i liczbę lat, które pątnik musi pokutować, aby naprawić wyrządzone zło; w tym wy- padku dziesięć lat. PIERWIASTEK KWADRATOWY Z MINUS JEDEN, jako licz- ba fikcyjna, symbolizuje fikcyjny stan łaski. Jednak może być ona pomocna, bowiem oznacza również szansę proszącego na potęgę i sła- wę. Dlatego uprzedni dziesięcioletni wyrok zostaje zawieszony. ZMIENNA X symbolizuje wcielone siły ziemi, wśród których pokutnik będzie musiał zamieszkać i które objawią mu wszelkie okro- pieństwa świata. PODPIS oznacza samą boginię, chroniącą proszącego przed okrucieństwem sił ziemskich i obiecującą mu zmysłowe przyjemno- ści. W KOŃCU WYJDZIE ZERO oznacza, że rachunek między boską sprawiedliwością a pokutnikiem został wyrównany. WIĘCEJ MNIE NIE POTRZEBUJESZ oznacza, że proszący nigdy więcej nie może zwrócić się do tej ani żadnej innej wyroczni, ponieważ dowiedział się już wszystkiego. W ten sposób Joenes dostał dziesięcioletni wyrok w zawiesze- niu. Prokurator Generalny, nie mogąc się sprzeciwić decyzji Wyroczni, puścił go wolno. I tak Joenes mógł kontynuować podróż przez Amerykę, wlokąc za sobą przekleństwo, obietnice Wyroczni i dziesięcioletni wyrok w zawieszeniu. Opuścił czym prędzej Sperry i udał się pociągiem do ogromnego miasta Nowy Jork. To, co tam robił, i co mu się przyda- rzyło, będzie tematem kolejnej opowieści. 5.OJoefte/ie.Utattfteipdktjancie (Opowiedziane przez Ma'aoa z Samoa) Joenes nigdy dotąd nie widział niczego, co by przypominało Nowy Jork. Nieustanny pośpiech i bieganina tak wielkiej liczby ludzi dziwiły go, budziły też ciekawość i ekscytację. Szalone życie mia- sta nie osłabło z nastaniem nocy. Joenes mógł obserwować sprag- nionych uciech nowojorczyków spieszących do nocnych klubów i dyskotek. W mieście nie brakowało też bardziej kulturalnych roz- rywek: wiele osób nie pozostawało obojętnych na uroki sztuki fil- mowej. Późną nocą życie miasta nieco zwolniło tempo. Joenes widział wielu starszych i kilku młodych ludzi siedzących apatycznie na ław- kach lub stojących u wylotu metra. Ich twarze nie wyrażały niczego, a kiedy się do nich zwracał, bełkotali coś niezrozumiale. Ci nietypo- wi nowojorczycy niepokoili go, dlatego ucieszył się, gdy w końcu nadszedł ranek. Z pierwszym brzaskiem znów zaczął się oszalały pęd tłumu. Ludzie potrącali się i popychali, próbując dotrzeć nie wiadomo gdzie. Joenes chciał poznać przyczynę tak wielkiego poruszenia, wybrał więc przypadkowego człowieka z tłumu i zatrzymał go. - Przepraszam pana - zwrócił się do niego - czy mógłby po- święcić pan odrobinę swojego cennego czasu i wytłumaczyć obce- mu przybyszowi przyczynę tego niezwykłego poruszenia, które do- strzegam wszędzie wokoło? - O co chodzi? Nienormalny pan jesteś, czy co? - odparł tan* ten, po czym oddalił się pośpiesznie. Za to następny przechodzień, którego zatrzymał Joenes, zasta- nowił się starannie nad pytaniem i rzekł: - Nazywa to pan poruszeniem? - Tak to wygląda - odparł Joenes, spoglądając na tłum bez- ustannie kłębiący się wokoło. - A tak w ogóle, to mam na imię Joenes. - A ja Watts - rzekł tamten. - Jeśli zaś idzie o twoje pytanie, Joenes, powiem ci, że to, co widzisz, to nie poruszenie. To panika. - Dlaczego mieliby panikować? - zapytał Joenes. - Mówiąc w skrócie - odparł Watts - boją się, że jeżeli prze- staną się śpieszyć i rozpychać, ktoś uzna" ich za martwych. To bar- dzo niebezpiecznie zostać uznanym za martwego. Mogą cię prze- cież zwolnić z pracy, zlikwidować konta, podnieść czynsz i wpę- dzić do grobu. Joenes nie wierzył własnym uszom. - Bez przesady, Watts - zaoponował - ci ludzie nie wyglądają na martwych. Tak naprawdę oni nie są martwi, prawda? - Zawsze przesadzam - odparł Watts. - Jednak ponieważ je- steś tu obcy, postaram ci się wytłumaczyć nieco szerzej. Przede wszystkim śmierć jest wyłącznie kwestią terminologii. Kiedyś jej definicja była prosta: byłeś martwy, jeśli nie poruszałeś się przez dłuższy czas. Tymczasem teraz naukowcy dokładnie przeanalizowa- li tę przestarzałą definicję i po przeprowadzeniu poważnych badań odkryli, że możesz być martwy pod wieloma ważnymi względami, a jednak wciąż poruszać się i rozmawiać. - Pod jakimi względami? - zapytał Joenes. - Przede wszystkim - rzekł Watts - chodzące trupy charak- teryzują się prawie całkowitym brakiem emocji. Czują tylko gniew i strach, chociaż czasem udają inne uczucia. Są przy tym tak nie- udolne jak szympans, który udaje, że czyta książkę. Poza tym przy- pominają roboty, bo ich działaniu towarzyszy zatrzymanie wyż- szych procesów myślowych. Często też można zaobserwować wśród nich pęd do pobożności: przypominają wówczas kurczaki rzucające się konwulsyjnie po odcięciu głowy. Dlatego wiele z nich wałęsa się wokół kościołów, gdzie niektóre próbują się nawet modlić. Inne znajduje się na ławkach w parku albo u wejścia do metra... - Aha - przerwał Joenes - kiedy chodziłem po mieście późno w nocy, widziałem takich ludzi. - No właśnie - rzekł Watts. - Ci już nawet nie udają, że nie są martwi. Ale inni naśladują życie z wzruszającą gorliwością w nadziei, że pozostaną niezauważeni. Odkrywa się ich zwykle, bo przesadza- ją - albo za dużo gadają, albo śmieją się zbyt głośno. - Nie miałem pojęcia o tym wszystkim - powiedział Joenes. - To tragiczny problem - ciągnął Watts. - Władze robią wszystko, żeby sobie z nim poradzić, ale przybrał już monstrualne rozmiary. Z wielką ochotą wymieniłbym również inne cechy cho- dzących trupów, bo widzę, że bardzo by to cię zainteresowało, ale niestety, nadchodzi policjant, więc lepiej już sobie pójdę. To powiedziawszy, Watts rzucił się naprzód, wtapiając się w tłum. Policjant ruszył w pogoń, ale szybko zrezygnował i zawró- cił ku Joenesowi. - A niech to - zdenerwował się policjant. - Znowu go zgubi- łem. - To przestępca? - zapytał Joenes. - Najsprytniejszy złodziej klejnotów w okolicy - odparł po- licjant, pocierając masywne, czerwone czoło. - Lubi udawać bit- nika. - Opowiadał mi o chodzących trupach - powiedział Joenes. - Ciągle wymyśla podobne historie - wyjaśnił policjant. - To notoryczny kłamca. Wariat. I do tego bardzo niebezpieczny. Zwłasz- cza że nie nosi przy sobie broni. Już trzy razy go prawie miałem. Wołam - w imieniu prawa - żeby się zatrzymał, dokładnie tak, jak jest w podręczniku, a kiedy tego nie robi, strzelam do niego. Za- biłem już ośmiu przypadkowych przechodniów. W ten sposób ni- gdy nie zostanę sierżantem. No i każą mi płacić za wystrzelone kule. - Ale jeżeli Watts nie nosi broni... - zaczął Joenes i urwał, bo spostrzegł, że na twarzy policjanta pojawił się posępny wyraz, ręka zaś sięgnęła do kabury. - To znaczy - wyjaśnił szybko - chciałem się tylko dowie- dzieć, czy jest coś w tym, co Watts mówił o tych chodzących tru- pach. - A skąd! To tylko bitnikowskie fantazje. Nie mówiłem ci, że to złodziej? - Zapomniałem - powiedział Joenes. - Lepiej nie zapominaj. Jestem wprawdzie tylko prostym czło- wiekiem, ale wkurza mnie facet taki jak Watts. Wykonuję swoje obowiązki zgodnie z tym, co mówi podręcznik, a wieczorem spo- kojnie wracam do domu i oglądam telewizję. Oprócz piątków, bo wtedy gram w kręgle. Czy to znaczy, że jestem robotem, jak twierdzi Watts? - Oczywiście, że nie - przyznał Joenes. - Ten facet - ciągnął policjant - mówi o ludziach pozbawio- nych uczuć. Może nie jestem psychologiem, ale to jedno wiem, że coś czuję. Kiedy trzymam w ręku pistolet, czuję się dobrze. Czy to znaczy, że jestem pozbawiony emocji? Powiem więcej. Wycho- wałem się w biednej dzielnicy. Jako dzieciak należałem do gangu. Wszyscy mieliśmy automaty i ciężkie noże i zabawialiśmy się w napady z bronią w ręku, morderstwa i gwałty. Czy to wygląda na brak emocji? I pewnie zostałbym recydywistą, gdybym pewnego razu nie spotkał księdza. Nie był ważniakiem, był taki jak my. Wie- dział, że tylko tak do nas dotrze. Chodził z nami na rozróby i nie- raz widziałem, jak nieźle kogoś pociął niewielkim nożem spręży- nowym, który zawsze ze sobą nosił. Był równy i dlatego go zaak- ceptowaliśmy. Ale był także księdzem. Ponieważ wiedziałem, że to równy gość, zgodziłem się z nim pogadać. Wyjaśnił mi, że mar- nuję życie. - Musiał być wspaniałym człowiekiem - zauważył Joenes. - Był święty - potwierdził policjant w zadumie. - To był praw- dziwy święty, bo choć robił wszystko to, co my, to jednak w głębi duszy był dobrym człowiekiem i wciąż powtarzał nam, że powinni- śmy zerwać z dotychczasowym życiem. - Spojrzał w oczy Joene- sowi. - Przez tego człowieka zostałem gliną. Ja, o którym wszy- scy myśleli, że skończy na krześle elektrycznym! I ten Watts ma czelność opowiadać o chodzących trupach. Zostałem gliną i do- brze wypełniam swe obowiązki bez względu na zawszonych ban- dziorów w rodzaju Wattsa. Zabiłem na służbie ośmiu kryminali- stów i zdobyłem trzy odznaki. Zabiłem też dwadzieścia siedem przypadkowych osób, które nie zeszły mi z drogi na czas. Jest mi przykro, ale znam swoje obowiązki i nie mogę pozwolić, żeby ktoś wchodził mi w drogę, kiedy gonię przestępcę. No i bez względu na to, co piszą gazety, nigdy nie wziąłem łapówki, nawet za złe parkowanie. - Ręka policjanta zacisnęła się kurczowo na kolbie rewolweru, gdy to mówił. - Wlepiłbym mandat samemu Jezusowi Chrystusowi i nawet wszyscy święci by mnie nie prze- kupili. Co ty na to? - Myślę, że bardzo poważnie traktuje pan swoją służbę - po- wiedział Joenes ostrożnie. - Masz rację. Poza tym mam piękną żonę i trójkę cudownych dzieci. Nauczyłem je posługiwać się rewolwerem. Dla mojej rodziny zrobię wszystko. I taki Watts myśli, że wie coś o emocjach! Chryste, te złotouste sukinsyny doprowadzają mnie do szału. Dobrze, że je- stem człowiekiem wierzącym. - Z pewnością - przytaknął Joenes. - Wciąż co tydzień odwiedzam tego księdza, który wyciągnął mnie z gangu. Dalej pracuje z dzieciakami, bo jest oddany sprawie. Ponieważ jest już za stary, żeby używać noża, więc teraz zastępuje go automatem, a czasem łańcuchem rowerowym. Ten człowiek zro- bił więcej dla praworządności niż wszystkie ośrodki resocjaliza- cyjne dla młodzieży w mieście. Czasem mu pomagam. Razem wy- ciągnęliśmy z bagna czternastu chłopaków, którzy znajdowali się na najlepszej drodze, żeby stać się zatwardziałymi przestępcami. Wie- lu z nich jest teraz szanowanymi biznesmenami, a sześciu wstąpiło do policji. Kiedy widzę tego starca, naprawdę czuję człowiekiem religijnym. - To wspaniale - powiedział cicho Joenes, cofając się powo- li, gdyż policjant wyciągnął rewolwer i zaczął się nim nerwowo bawić. - Nie ma w tym kraju zła, którego nie dałoby się wyplenić dobrocią serca i zdrowym podejściem - ciągnął policjant, zgrzy- tając zębami. - Dobro zawsze w końcu zwycięża. I zawsze tak bę- dzie, póki są na tym świecie ludzie o dobrych sercach. Więcej pra- wa mieści się w koniuszku mojej pałki niż we wszystkich starych i spleśniałych kodeksach. Zamykamy przestępców, a sędziowie ich wypuszczają. Niezły interes, co? Ale my, gliniarze, jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Uważamy, że jedna złamana ręka warta jest spędzenia jednego roku w pace, więc sami wymierzamy sprawie- dliwość. W tym momencie policjant wyciągnął pałkę. Z pałką w jednej ręce i z rewolwerem w drugiej spojrzał ostro na Joenesa. Joenes zrozumiał, że policjant czuje potrzebę, by wymierzyć komuś spra- wiedliwość i zaprowadzić porządek. Stał więc nieruchomo i miał słabą nadzieję, że człowiek który właśnie zbliżał się do niego z błysz- czącymi oczami, nie zabije go ani nie połamie mu kości. W ostatniej chwili Joenesa ocalił przechodzień, który, nieprzy- tomny z powodu żaru lejącego się z nieba, zszedł z krawężnika na ulicę, zanim zapaliło się zielone światło. Policjant okręcił się na pięcie, oddał dwa strzały ostrzegawcze i ruszył w kierunku przechod- nia. Joenes czym prędzej oddalił się w przeciwną stronę. Szedł bez przerwy na północ, aż do krańców miasta. 6. Joone/i trzej kkrawcy ciężarówki (Ta historia, zawierająca opowieści trzech kierowców, została przekazana nam przez Teleu z Huahine) Kiedy Joenes wędrował autostradą na północ, obok niego zatrzy- mała się ciężarówka. Trzech siedzących w niej mężczyzn za- proponowało, że podwiezie go do końca ich trasy. Uszczęśliwiony Joenes wsiadł do samochodu, dziękując serdecznie trzem kierow- com. Odpowiedzieli, że cała przyjemność leży po ich stronie, gdyż nawet we trzech kierowcy ciężarówek źle znoszą samotność i dla- tego chętnie rozmawiają z obcymi, chętnie również słuchają ich przy- gód. Poprosili więc Joenesa, aby opowiedział im, co mu się przy- trafiło, odkąd opuścił dom rodzinny. Joenes zaczął od tego, że pochodzi z odległej wyspy, skąd przybył do San Francisco. Tam został aresztowany, przesłuchany przez komisję kongresową, osądzony przez Wyrocznię i skazany na dziesięć lat w zawieszeniu. Potem udał się do Nowego Jorku, gdzie omal nie został zabity przez policjanta. Nie wiodło mu się najlepiej, odkąd opuścił wyspę. Dlatego - zakończył - uważa się za pechowca. - Panie Joenes - powiedział pierwszy kierowca - rzeczywiście spotkało pana wiele nieszczęść. Ale to ja jestem najbardziej nieszczęś- liwym z ludzi. Utraciłem rzecz cenniejszą niż złoto i tę stratę opła- kuję codziennie na nowo. Joenes poprosił kierowcę, żeby opowiedział swoją historię. Oto opowieść pierwszego kierowcy. Opowieść uczono9o kierowcy Nazywam się Adolphus Proponus i jestem Szwedem. Od dzie- ciństwa uwielbiałem naukę. Nie kochałem nauki dla niej samej, ale dlatego, że wierzyłem w to, iż służy ona dobru ludzkości. Wierzy- łem, że nauka wydobędzie ludzkość z głębin okrucieństwa i popro- wadzi ku pokojowi i szczęściu. Mimo całego zła, które czyni czło- wiek, nawet mimo że mój kraj, sam neutralny, dostarczał broń wal- czącym państwom, wciąż wierzyłem w dobroć i dojrzałość rasy ludzkiej i w jej oswobodzenie przez naukę. Dzięki humanistycznemu instynktowi i skłonności do nauki zo- stałem lekarzem. Poprosiłem o pracę Komisję Zdrowia Narodów Zjednoczonych, ponieważ chciałem dostać się w najodleglejsze, naj- nędzniejsze miejsce na ziemi. Nie dla mnie była spokojna praktyka w sennym szwedzkim miasteczku. Chciałem się rzucić w wir walki przeciw chorobom w imię szczęścia ludzkości. Wysłano mnie na wybrzeże Afryki Zachodniej. Miałem być je- dynym lekarzem na obszarze większym niż Europa. Pojechałem tam na miejsce doktora Durra, Szwajcara, który zmarł od ukąszenia żmii rogatej. Niewątpliwie obszar ten potrzebował dobrego lekarza, bo pano- szyły się tam rozmaite choroby. Wiele z nich znałem z książek, inne były dla mnie nowe. Te ostatnie, jak się dowiedziałem, zostały na tym terenie zaszczepione celowo, zgodnie z planem neutralizacji Afryki. Nie wiem, czyja to była decyzja, ale ktoś życzył sobie rzeczywiście neutralnej Afryki, takiej, która nie mogłaby popierać ani Wschodu ani Zachodu. Dlatego zaszczepiono tam zarazki i pewne rośliny wy- hodowane w laboratoriach, które przyczyniły się do jeszcze większe- go zagęszczenia puszczy. Wszystko to skutecznie odciągało tubyl- ców od polityki - cały czas musieli walczyć o przeżycie. Te zabiegi przyczyniły się również do zagłady setek milionów oddziałów żołnierzy Zachodu zaangażowanych w wojnę przeciw par- tyzantom Wschodu. Ci ostatni także ulegli zagładzie. Zniszczono ponadto wiele gatunków zwierząt, inne w tym czasie gwałtownie się rozmnożyły. I tak na przykład populacja szczurów prosperowała zna- komicie, zwiększyła się liczba wszelkiego rodzaju węży. Wśród owa- dów wzrosły populacje much i moskitów, wśród ptaków ponad mia- rę zwiększyła się liczba sępów. Nie miałem o tym wcześniej pojęcia, bo doniesienia o takich rzeczach ignoruje się w krajach demokratycznych, a w państwach to- talitarnych nie wolno o nich mówić. Zobaczyłem ten horror dopiero w Afryce. Dowiedziałem się również, że podobna sytuacja panu- je w tropikalnych rejonach Azji, Ameryki Środkowej i Indii. Wszyst- kie te miejsca, czy to przez przypadek, czy celowo, stały się na- prawdę neutralne, bo mieszkańcy zaangażowani byli bez reszty w desperacką walkę o przetrwanie. Jako lekarza smuciły mnie liczne choroby - zarówno stare, jak i nowe. Przychodziły z dżungli, która rozrastała się dzięki działaniom człowieka. Jej wzrost był naprawdę fantastyczny i dlatego równie fan- tastyczny był jej rozkład: wszelkiego rodzaju zarazki namnażały się i rozprzestrzeniały w tak sprzyjających warunkach. Jako człowieka smuciła mnie przewrotność, z jaką wykorzysta- no naukę. Jednak wciąż w nią wierzyłem. Wytłumaczyłem sobie, że ludzie o ciasnych horyzontach uczynili wiele zła na świecie, ale lu- dzie humanitarni za pomocą nauki przywrócą porządek. Zabrałem się do pracy ochoczo, popierany przez innych huma- nitarnych ludzi na świecie. Odwiedziłem wszystkie plemiona na moim terenie, lecząc choroby dostępnymi lekami. Odnosiłem imponujące sukcesy. Wówczas jednak mnożące się drobnoustroje zaczęły uodparniać się na moje lekarstwa. Rozpoczęła się nowa epidemia. Członkowie plemion, mimo że bardzo odporni, niezwykle cierpieli. Posłałem po nowe leki. Przysłano mi je i pokonałem epidemię. Jednak część zarazków przetrwała i choroba rozprzestrzeniła się na nowo. Jesz- cze raz poprosiłem o nowe leki, ponownie mi je przysłano, znowu rzuciłem się do walki z chorobą i wyszedłem z niej zwycięsko. Tyl- ko że pewna liczba zarazków znów oparła się moim specyfikom. To były mutanty: przekonałem się, że w odpowiednim środowisku za- razki przybierały nowe, zjadliwe formy, zanim człowiek zdołał od- kryć nowe lekarstwo. Odkryłem, że w sytuacji stresowej zarazki zachowywały się jak ludzie. Wykazywały zdumiewającą wolę przetrwania. Zatem im usil- niej próbowano je zwalczyć, tym szybciej i gwałtowniej rozmnażały się, imitowały, uodparniały, by w końcu znowu uderzyć. Podobień- stwo było niesamowite, wprost niewyobrażalne. Pracowałem wtedy niezwykle intensywnie, dwanaście do osiem- nastu godzin na dobę, próbując ocalić biedny, cierpliwy i cierpiący lud, ale choroby wyprzedziły moje najnowsze leki, w pewnym sen- sie wygrały i uderzyły z niewiarygodną siłą. Byłem zdesperowany, bo wciąż nie było leków zdolnych je pokonać. Wtedy odkryłem, że zarazki, mutując w obronie przed nowymi lekami, ponownie straciły odporność na stare. W wielkiej euforii jesz- cze raz sięgnąłem po stare leki. Odkąd przybyłem do Afryki, zwalczyłem aż dziesięć większych epidemii. Teraz zaczynałem wojnę z jedenastą i wiedziałem, że za- razki wycofają się przed moim atakiem, rozmnożą się, zmutująi ude- rzą ponownie, pozostawiając mnie na polu walki z kolejną, dwuna- stą epidemią, a potem z trzynastą i tak dalej. Oto do czego doprowadziła mnie naukowa i humanitarna gorli- wość. Byłem pijany pracą i na wpół żywy. Nie miałem czasu myśleć o czymkolwiek poza aktualnym problemem. Wtedy tubylcy wzięli sprawę w swoje ręce. Ci ludzie posiedli bardzo niewielki zasób wiedzy i dostrzegali tylko wielkie epidemie, takie, które czyniły wśród nich spustoszenie. Widzieli we mnie złe- go szamana, którego fiolki rzekomych leków zawierały w rzeczy- wistości preparat z chorób dziesiątkujących ich społeczność. Zwró- cili się więc do własnych szamanów, którzy leczyli chorych bez- użytecznymi papkami z błota, posługiwali się narzędziami z kości, a winę za epidemie zrzucili na mnie. Nawet matki dzieci, które ocaliłem, zwróciły się teraz prze- ciwko mnie. Twierdziły, że ich dzieci i tak pomarły, choć z głodu, nie od choroby. W końcu mężczyźni z wioski zebrali się, by mnie zabić. Zrobi- liby to bez wątpienia, gdyby nie ocalili mnie ci szamani, których - jak na ironię - uważałem za najbardziej mi wrogich. Wyjaśnili oni swoim współplemieńcom, że gdyby mnie zabili, spotkałoby ich jesz- cze większe nieszczęście. Dlatego też ludzie z wioski nie skrzyw- dzili mnie, szamani zaś szczerzyli do mnie zęby w uśmiechu, bo uważali mnie za kolegę po fachu. Ponieważ jednak wciąż nie zamierzałem porzucić pracy wśród tubylców, tubylcy porzucili mnie. Przenieśli się w głąb lądu, na opusz- czone bagna, gdzie jedzenia było mało, za to chorób w bród. Nie mogłem udać się za nimi, bowiem bagna znajdowały się poza moim terenem. Urzędował tam inny lekarz, także Szwed, który nie rozdawał leków - pigułek, zastrzyków, niczego - za to upijał się co- dziennie. Żył w dżungli od dwudziestu lat i twierdził, że wie, co jest najlepsze. Kiedy zostałem zupełnie sam, załamałem się. Odwołano mnie do Szwecji i tam przemyślałem wszystko, co się zdarzyło. Doszed- łem do wniosku, że tubylcy i ich szamani, których uważałem za upar- tych i krnąbrnych, wykazali się w zasadzie pewną dozą rozsądku. Uciekli od mojej nauki i humanitaryzmu, które nie zmieniły ich losu ani na jotę. Wręcz przeciwnie, moja nauka przyniosła im tylko ból i cierpienie, a mój humanitaryzm oznaczał zagładę innych istot dla ich dobra, zatem zachwiał równowagę sił na Ziemi. Kiedy zdałem sobie z tego wszystkiego sprawę, opuściłem mój kraj oraz Europę i przyjechałem tutaj. Teraz jestem kierowcą cięża- rówki. Dziś, gdy ktoś z zachwytem mówi mi o nauce, humanitaryz- mie i cudach uzdrawiania, patrzę na niego, jakby był nie w pełni władz umysłowych. W ten właśnie sposób utraciłem wiarę w naukę, rzecz cenniejszą niż złoto. Stratę tę opłakuję codziennie na nowo. Kiedy historia dobiegła końca, odezwał się drugi kierowca: - Nikt nie zaprzecza, że spotkało pana wiele nieszczęść, panie Joenes. Są one jednak mniejsze niż te, o których opowiedział mój przyjaciel. Z kolei nieszczęścia mojego przyjaciela są mniejsze od tych, które mnie dotknęły. To ja jestem najbardziej nieszczęsnym człowiekiem, bowiem utraciłem coś cenniejszego niż złoto i stratę tę opłakuje codziennie na nowo. Joenes poprosił kierowcę, by opowiedział swoją historię. Oto ona. łli/torio uczciwego kierowcy Nazywam się Ramon Delgado, pochodzę z Meksyku. Zawsze szczyciłem się tym, że jestem uczciwym człowiekiem. Byłem uczci- wy, bo takie było prawo mojego kraju, ustanowione przez mężów, którzy wywiedli je z powszechnie przyjętych zasad i wzmocnili sys- temem penitencjarnym po to, by wszyscy ludzie - nie tylko ci dobrej woli - tego prawa przestrzegali. Wydawało mi się to słuszne, bo kochałem sprawiedliwość i wie- rzyłem w nią, a co za tym idzie wierzyłem także w prawo, które z niej brało początek, i w system kar, który wymuszał jego przestrzeganie. Uważałem, że wymiar sprawiedliwości jest nie tylko dobry, ale wręcz niezbędny. Sądziłem, że tędy właśnie wiedzie jedyna droga od tyra- nii do wolności i ludzkiej godności. Przez wiele lat pracowałem w rodzinnej wiosce, oszczędzałem pieniądze i wiodłem uczciwe życie. Pewnego dnia zaoferowano mi pracę w stolicy. Bardzo się ucieszyłem, bo od dawna pragnąłem ujrzeć to miasto, z którego bierze początek sprawiedliwość w moim kraju. Wydałem wszystkie oszczędności, aby kupić używany samochód, i pojechałem do stolicy. Zaparkowałem przed sklepem moich nowych pracodawców. Stał tam parkomat, więc wszedłem do sklepu po peso. Gdy wróciłem do samochodu, zostałem aresztowany. Doprowadzono mnie przed oblicze sędziego, który oskarżył mnie o nielegalne parkowanie, drobną kradzież, włóczęgostwo, opór przy aresztowaniu i naruszenie porządku publicznego i uznał za win- nego tych wszystkich wykroczeń. Nielegalnego parkowania - bo nie wrzuciłem monety do parkomatu. Drobnej kradzieży - bo wziąłem peso z kasy moich pracodawców. Włóczęgostwa - bo miałem wszystkiego tylko jedno peso. Oporu przy aresztowaniu - bo dys- kutowałem z policjantem. W końcu naruszenia porządku publiczne- go - bo rozpłakałem się, kiedy zabierano mnie do więzienia. Od strony formalnej wszystko to było prawdą, toteż tego, że uznano mnie za winnego, nie uważałem za omyłkę sprawiedliwości. Podziwiałem nawet gorliwość sędziego. Nie narzekałem też, kiedy skazał mnie na dziesięć lat więzienia. Wprawdzie kara wydawała mi się surowa, lecz wiedziałem, że prawo musi dysponować srogim i bezwzględnym systemem kar. Zostałem wysłany do Federalnego Zakładu Karnego w More- los. Wiedziałem, że dobrze mi zrobi, jeśli zobaczę miejsce, gdzie odsiaduje się wyrok, i w ten sposób dowiem się, jak smakują gorz- kie owoce nieuczciwości. Gdy przybyłem do zakładu, ujrzałem tłum ludzi kryjących się w pobliskiej puszczy. Nie zwróciłem na nich uwagi, bo strażnik przy wejściu czytał właśnie moje papiery. Przestudiowawszy je dokład- nie, otworzył bramę. Kiedy brama się otwarła, ujrzałem ze zdumieniem, jak tłum wy- chodzi z ukrycia i rusza w jej stronę, torując sobie drogę do więzie- nia. Liczni strażnicy próbowali zatrzymać nacierających, mimo to kilku udało się wedrzeć do zakładu, zanim jeden ze strażników zdo- łał w końcu zamknąć bramę. - Czy to możliwe - zapytałem go - żeby ci ludzie z własnej woli chcieli się dostać do więzienia? - Najwyraźniej chcieli - odparł. - Zawsze myślałem, że więzienia są raczej po to, żeby trzymać w nich ludzi, a nie trzymać ludzi z dala od nich - powiedziałem. - Kiedyś tak było - rzekł strażnik - ale w dzisiejszych czasach, gdy w naszym kraju pełno jest obcych i panuje głód, ludzie włamują się do więzienia tylko po to, żeby mieć zapewnione trzy posiłki dzień- nie. Nic nie możemy na to poradzić. Włamując się do więzienia, sta- ją się przestępcami i musimy pozwolić im zostać. - Co za wstyd! - powiedziałem. - Tylko co tu mają do rzeczy obcokrajowcy? - To od nich zaczęły się wszystkie kłopoty - wyjaśnił straż- nik. - W ich ojczystych krajach panuje głód, a ponieważ wiedzą, że my tu, w Meksyku, mamy najlepsze więzienia na świecie, więc po- konują ogromne odległości, żeby włamywać się do naszych wię- zień, zwłaszcza że nie mogą włamać się do własnych. Tylko że ja myślę, że obcokrajowcy nie są ani lepsi, ani gorsi od naszych, któ- rzy robią to samo. - Jeśli tak sprawy stoją - zapytałem - to w jaki sposób rząd może egzekwować prawo? - Tylko dzięki utrzymywaniu prawdy w tajemnicy - odparł straż- nik. - Pewnego dnia będziemy mogli pobudować zakłady karne dla praworządnych obywateli, natomiast przestępcy zostaną na zewnątrz. Do tego czasu wszystko musi pozostać w sekrecie. W ten sposób większość społeczeństwa wciąż wierzy, że powinna się obawiać kary. Strażnik odstawił mnie do biura Oddziału Przedterminowego Zwolnienia. Tam jakiś człowiek zapytał, jak mi się podoba więzien- ne życie. Odpowiedziałem, że jeszcze nie zdążyłem się rozejrzeć. - Cóż - rzekł tamten - twoje zachowanie, odkąd się tu dosta- łeś, było wzorowe. Naszą zasadąjest naprawa, nie rewanż. Czy chciał- byś zatem natychmiastowy parol? Bałem się źle odpowiedzieć, więc odrzekłem, że nie jestem jesz- cze pewien. - Nie spiesz się - powiedział tamten. - Wróć tutaj, kiedy tylko zechcesz zostać zwolniony. Potem poszedłem do mojej celi. Siedziało w niej dwóch Meksy- kanów i trzech obcokrajowców. Jeden z nich był Amerykaninem, pozostałych dwóch Francuzami. Amerykanin spytał, czy zgodziłem się na parol. Odpowiedziałem, że jeszcze nie. - Cholernie sprytnie jaknapoczątkującego! -wykrzyknął Ame- rykanin, któremu na imię było Otis. - Niektórzy nowi skazańcy się nie znają. Godzą się na parol i zanim się spostrzegą, są już na ze- wnątrz. - Czy to źle? - spytałem. - Bardzo źle - wyjaśnił Otis. - Jeśli zgodzisz się na parol, nie masz szansy wrócić do więzienia. Bez względu na to, co zrobisz, sędzia odnotuje tylko, że pogwałciłeś warunki parolu i ostrzeże cię, żebyś tego więcej nie robił. I rzeczywiście jest szansa, że tego już nie zrobisz, bo gliniarze łamią ci obie ręce. - Otis ma rację - odezwał się jeden z Francuzów. - Zgoda na parol to bardzo niebezpieczna rzecz, ja zaś jestem tego żywym przy- kładem. Nazywam się Edmond Dantes. Wiele lat temu skazano mnie na odsiadkę tutaj i zaoferowano parol. Z ignorancją właściwą mło- dości przyjąłem go, ale potem, na zewnątrz, zorientowałem się, że wszyscy moi przyjaciele zostali w więzieniu, podobnie jak moja kolekcja książek i nagrań. W młodzieńczym zapale zostawiłem tu również ukochaną, Trustee 43422231. Zbyt późno zrozumiałem, że więzienie było całym moim życiem i że na zawsze zostałem odcię- ty od ciepła i bezpieczeństwa, jakie dają te granitowe ściany. - I co zrobiłeś? - zapytałem. - Wciąż myślałem, że przestępstwo przyniesie owoce - mówił Dantes smutnym głosem - zabiłem więc człowieka. Ale sędzia tylko przedłużył okres parolu, a policja połamała mi wszystkie palce u pra- wej dłoni. Kiedy już palce powoli się zrastały, wpadłem na pomysł, jak dostać się z powrotem do więzienia. - To musiało być niezwykle trudne - zauważyłem. - Wymagało ogromnej cierpliwości - przytaknął Dantes. — Kolejnych dwadzieścia lat życia spędziłem, próbując się włamać do zakładu. Inni więźniowie siedzieli w milczeniu. Stary Dantes ciągnął: - Ochrona była wtedy bardzo skuteczna i nie do pomyślenia było przedarcie się przez bramę, jak to się zdarzyło dziś. Zacząłem więc bez niczyjej pomocy drążyć tunel pod budynkiem. Trzy razy natykałem się na lity granit i musiałem zaczynać od początku. Jed- nego razu prawie dokopałem się do wewnętrznego podwórza, ale strażnicy odkryli mnie i zmusili do odwrotu. Innym razem próbo- wałem dostać się do więzienia, skacząc z samolotu na spadochro- nie, ale nagły podmuch wiatru zniósł mnie na bok. Od tego czasu samolotom nie wolno latać nad zakładem. W ten sposób przyczyni- łem się do wprowadzenia pewnych reform. - A jak w końcu dostałeś się do środka? - spytałem. Starzec uśmiechnął się ponuro. - Po wielu bezowocnych latach przyszedł mi wreszcie do gło- wy pomysł. Nie mogłem wprawdzie uwierzyć, żeby tak prosty plan mógł się powieść tam, gdzie zawiodły pomysłowość i odwaga, jed- nak spróbowałem. Wróciłem do więzienia w przebraniu specjalne- go śledczego. Na początku strażnicy nie chcieli mnie wpuścić, ale powiedziałem im, że rząd planuje wprowadzenie reformy, która zrów- na prawa strażników i więźniów. Wpuścili mnie więc, a wtedy wyjawiłem im, kim jestem. Musieli pozwolić mi zostać i nawet przy- szedł jakiś człowiek, żeby spisać moją historię. Mam nadzieję, że zapisał ją wiernie. Od tamtego czasu strażnicy podjęli oczywiście odpowiednie kroki, żeby uniemożliwić innym powtórzenie mojego wyczynu. Jed- nak głęboko wierzę, że odważni ludzie zawsze pokonają przeszko- dy, które stawia na ich drodze społeczeństwo. Jeśli zaś będą dosta- tecznie wytrwali, być może uda im się nawet włamać do więzienia. Kiedy stary Dantes skończył, dłuższą chwilę wszyscy więźnio- wie siedzieli w milczeniu. W końcu spytałem: - Czy twoja ukochana była jeszcze, kiedy wróciłeś? Starzec spuścił wzrok i łza potoczyła się po jego policzku. - Trustee 43422231 zmarła na marskość wątroby trzy lata wcześniej. Teraz spędzam czas na modlitwie i kontemplacji. Tragiczna historia o odwadze, determinacji i nieszczęśliwej mi- łości opowiedziana przez starca odebrała nam dobry humor. W ciszy spożyliśmy popołudniowy posiłek i nikomu nastrój nie poprawił się przez wiele godzin. Tak intensywnie rozmyślałem nad całą tą sprawą ludzi chcących żyć w więzieniu, że aż mnie rozbolała głowa. Im dłużej o tym my- ślałem, tym bardziej mi się to wydawało dziwne. Dlatego też bardzo nieśmiało spytałem moich towarzyszy, czy wolność nie jest rzeczą ważną i czy nigdy nie tęsknili za miastami i ulicami za murem albo za łąkami czy lasem. - Wolność? - rzekł mi Otis. - Ta, o której mówisz, to tylko złuda. Miasta, o których wspominałeś, to siedliska okrucieństwa, niepewności i strachu. Ich ulice to ślepe zaułki, gdzie czai się śmierć. - Jeśli zaś idzie o kwitnące łąki i lasy, te są nawet jeszcze gor- sze - zwrócił się do mnie drugi z Francuzów. - Mam na imię Rous- seau. Kiedy byłem młody i nic jeszcze nie wiedziałem o życiu, napi- sałem wiele głupich książek wychwalających naturę i miejsce, któ- re przypadło człowiekowi w łańcuchu stworzeń. Jako człowiek dojrzały opuściłem potajemnie kraj, by wędrować na łonie tej natu- ry, o której wypowiadałem się z takim przekonaniem. Odkryłem wówczas, jak straszna jest natura i jak bardzo nienawidzi człowieka. Zobaczyłem, że porośnięte kwiatami zielone łąki utrudniają czło- wiekowi chodzenie i są dla jego stóp gorsze od najpodlejszego chód- nika. Zrozumiałem, że rośliny, które uprawia człowiek, to nieszczęs- ne hybrydy: jedynie dzięki jego trosce mogą utrzymać się przy ży- ciu. W lesie przekonałem się, że drzewa porozumiewają się tylko ze sobą i że każde stworzenie ucieka przede mną. Nauczyłem się, że piękne jeziora, które cieszą oko, otaczają cierniste zarośla i zdra- dliwe bagna. Gdy zaś już się przez nie przedrzesz, okazuje się, że woda w jeziorze jest brunatna od brudu. Natura zsyła ponadto deszcz i suszę, upał i ziąb i rozmyślnie sprawia, żeby od deszczu owego zgniły, a od suszy uschły rośliny, żeby w upał człowiek nabawił się poparzeń, a gdy jest zimno - odmrożeń. To tylko drobiazgi w po- równaniu z gniewem morza, zimną obojętnością gór, zdradliwością bagien, okrucieństwem pustyni czy okropieństwami dżungli. Zauwa- żyłem, że natura w nienawiści do człowieka sprawiła, że większość powierzchni Ziemi pokryta jest przez morza, góry, bagna, pustynie i dżunglę, że nie wspomnę już o trzęsieniach ziemi, tornadach, gwał- townych przypływach i tym podobnych zjawiskach. Jedyną uciecz- kę od tych potworności człowiek może znaleźć w mieście, ponie- waż tam jest w pewnym stopniu odcięty od natury, miejscem zaś najbardziej oddalonym od natury jest oczywiście więzienie. Do ta- kiej konkluzji doszedłem po wielu latach studiów. Z tego też powo- du nie przyznaję się do autorstwa słów napisanych w młodości i ży- ję szczęśliwie tutaj, gdzie nie widuję nigdy nic zielonego. To powiedziawszy, Rousseau odwrócił się, by kontemplować stalową ścianę. - Widzisz, Delgado - odezwał się Otis - jedyna wolność to ta tutaj, w więzieniu. Nie mogłem się z tym zgodzić, toteż zauważyłem, że fakt, iż jesteśmy tu zamknięci, wydaje się kłócić z pojęciem wolności. - Wszyscy jesteśmy uwięzieni na Ziemi - odparł na to stary Dan- tes - tylko niektórzy mają do dyspozycji więcej miejsca, inni mniej. Poza tym wszyscy jesteśmy na wieki zamknięci w nas samych. Wszystko jest więzieniem, a to miejsce tutaj jest najlepszym z więzień. Otis zbeształ mnie za niewdzięczność. - Słyszałeś, co mówili strażnicy - rzekł. - Gdyby wieść o na- szym szczęściu rozniosła się po kraju, każdy walczyłby o to, żeby się tu dostać. Powinieneś się cieszyć, że jesteś tutaj i że tylko nie- wiele osób wie o tym cudownym miejscu. - Ale sytuacja się zmienia - odezwał się Meksykanin. - Cho- ciaż rząd ukrywa fakty i nadal straszy obywateli perspektywą pobytu w więzieniu, ludzie zaczynają domyślać się prawdy. - To stawia rząd w okropnym położeniu - odezwał się drugi Meksykanin. - Wciąż nie wymyślono nic w zamian, chociaż przez pewien czas zamierzano za wszystkie przestępstwa skazywać na śmierć. Zarzucono ten pomysł, bo fatalnie odbił się na militarnej i przemysłowej potędze kraju. Sądy nadal muszą więc skazywać lu- dzi na więzienie -jedyne miejsce, w którym chcą przebywać! Wszyscy więźniowie śmiali się z tego, bowiem jako przestępcy uwielbiali wprost przewrotność sprawiedliwości. To zaś wydawało mi się największą przewrotnością ze wszystkich: popełnić przestęp- stwo przeciw dobru publicznemu i dzięki temu zyskać szczęście i bez- pieczeństwo. Czułem się jak w koszmarnym śnie, nie starczało już bowiem argumentów, aby dalej dyskutować z tymi ludźmi. W końcu, zdes- perowany, odezwałem się płaczliwie: - Możecie być wolni i żyć w najlepszym miejscu na świecie... ale nie macie kobiet. Więźniowie zachichotali nerwowo, jakbym powiedział coś nie- zbyt stosownego, Otis jednak odparł spokojnie: - To prawda, nie mamy kobiet, ale to nie ma większego zna- czenia. - Nie ma znaczenia? - powtórzyłem jak echo. - Zdecydowanie - rzekł Otis. - Niektórzy mogą się na początku czuć nie najlepiej z tego powodu, lecz w końcu każdy przystosowuje się do otoczenia. Tak naprawdę to kobietom wydaje się, że są nieza- stąpione. My, mężczyźni, wiemy że tak nie jest. Mieszkańcy celi entuzjastycznie wyrazili swoje poparcie. - Prawdziwy mężczyzna - ciągnął Otis - potrzebuje jedynie towarzystwa innych mężczyzn. Gdyby był tutaj Butch, wyjaśniłby ci to wszystko lepiej. Tylko że Butch jest w szpitalu, cierpi bowiem - co nas, jego przyjaciół i wielbicieli niezwykle martwi - na przepu- klinę. W każdym razie on by ci wyjaśnił, że każdy rodzaj społecznej egzystencji wymaga pewnych kompromisów. Jeśli są one bardzo poważne, nazywamy to tyranią, jeśli mniej, jak ta banalna sprawa kobiet, nazywamy to wolnością. Pamiętaj, Delgado, że nie możesz spodziewać się doskonałości. Nie próbowałem dalej dyskutować. Powiedziałem tylko, że chcę jak najszybciej opuścić więzienie. - Mogę załatwić ci ucieczkę dziś wieczorem - odrzekł na to Otis. - To nawet lepiej, że odchodzisz. Życie więzienne nie jest dla tych, którzy go nie akceptują. Tego wieczoru, kiedy światła przygasły, Otis podniósł jeden z gra- nitowych bloków w podłodze celi. Pod nim znajdowało się wejście do tunelu. Na powierzchnię wyszedłem aż na ulicy, oszołomiony i z- dezorientowany. Przez wiele dni myślałem o tym, co mi się przydarzyło. W koń- cu zrozumiałem, że moja uczciwość była zwykłą głupotą, opierała się bowiem na ignorancji i błędnym rozumieniu praw rządzących światem. Nie mogła istnieć uczciwość, gdyż nie było prawa, które by ją sankcjonowało. Prawo poniosło klęskę i ani system kar, ani dobra wola nie mogły tego zmienić. Poniosło klęskę, ponieważ człowiek źle pojmował sprawiedliwość. Nie ma zatem czegoś takiego jak spra- wiedliwość ani niczego w tym rodzaju. Jednak jeszcze gorsza była świadomość, że bez sprawiedliwo- ści nie może istnieć wolność ani ludzka godność; mogą istnieć je- dynie złudzenia takie jak te, które żywili moi współtowarzysze z wię- ziennej celi. W ten sposób straciłem wiarę w uczciwość, cenniej szą dla mnie niż złoto i stratę tę opłakuję codziennie na nowo. Kiedy historia dobiegła końca, odezwał się trzeci kierowca: - Nikt nie zaprzeczy, że spotkało pana wiele nieszczęść, pa- nie Joenes. Jednakże nieszczęścia te są mniejsze niż te, o których opowiedzieli panu moi przyjaciele. Z kolei ich nieszczęścia są mniejsze od moich. Ja jestem najbardziej nieszczęśliwym z ludzi, gdyż utraciłem rzecz cenniejszą niż złoto i wartą więcej niż na- uka i sprawiedliwość razem wzięte. Jej stratę opłakuję codziennie na nowo. Joenes poprosił, by kierowca opowiedział swoją historię. Oto ona. Hi/loria religijnego kierowcy Nazywam się Hans Schmidt i pochodzę z Niemiec. Jako młody człowiek poznałem okrucieństwa przeszłości i zasmuciły mnie one. Potem poznałem teraźniejszość. Podróżowałem po Europie i wszę- dzie widziałem tylko broń i fortyfikacje ciągnące się od wschodniej granicy Niemiec do wybrzeży Normandii, od Morza Północnego po Śródziemne. Niezliczone kilometry umocnień zajęły miejsce wio- sek i lasów. Wszystkie starannie zakamuflowane, obliczone na poko- nanie Rosjan i wschodniej Europy, gdyby kiedyś chcieli zaatakować. Zasmuciło mnie to, gdyż zrozumiałem, że teraźniejszość nie różni się niczym od przeszłości: przygotowuje się na okrucieństwo i wojnę. Nigdy nie wierzyłem w naukę. Nawet bez doświadczeń mojego szwedzkiego przyjaciela wiedziałem, że nauka przynosi światu jedy- nie szkodę. Nie wierzyłem również w ludzką sprawiedliwość, pra- wo, wolność czy godność. Nawet bez tego, co spotkało mojego mek- sykańskiego przyjaciela, wiedziałem, że ludzkie pojęcie o sprawied- liwości i wszystkim, co się z nią wiąże, jest błędne. Nigdy nie wątpiłem w to, że człowiek jest istotą wyjątkową i zajmuje szczególne miejsce we wszechświecie, ale czułem, że o własnych siłach nigdy nie poko- na złych skłonności własnej natury. Dlatego też zwróciłem się ku sile większej niż istota ludzka: całym sercem zwróciłem się ku religii. Tylko w niej człowiek mógł znaleźć ratunek, jedynie ona zapewnia mu godność i wolność. W religii mógł odnaleźć to, o czym marzyła nauka i humanizm. I chociaż człowiek wierzący może nie być do- skonały, to ten, którego czci, doskonały być musi. W to w każdym razie wtedy wierzyłem. Nie odwoływałem się do żadnej konkretnej religii, lecz studiowałem wszystkie systemy, a każdy z nich prowa- dził do owej Istoty wyższej niż człowiek. Rozdałem pieniądze bied- nym i zaopatrzony w kij oraz plecak błąkałem się po Europie. Cały czas starałem się kontemplować Doskonałego, tak jak to nakazują wszystkie religie ziemi. Pewnego dnia przybyłem do jaskini położonej wysoko w Pirene- jach. Byłem bardzo zmęczony, więc wszedłem do środka, żeby odpo- cząć. Zastałem tam mnóstwo ludzi. Część z nich była ubrana na czar- no, inni nosili bogato zdobione stroje. Pomiędzy nimi siedziała ropu- cha wielkości człowieka z ogromnym kamieniem pośrodku czoła. Spojrzałem na ropuchę, potem na resztę zgromadzonych i padłem na kolana, zrozumiałem bowiem, że nie mam do czynienia z ludźmi. Wówczas mężczyzna ubrany jak duchowny zwrócił się do mnie: - Zapraszamy bliżej, panie Schmidt. Mieliśmy nadzieję, że nas pan odwiedzi. Podniosłem się z klęczek i podszedłem. - Nazywają mnie Ojcem Arianinem - rzekł duchowny. - Chciał- bym panu przedstawić mojego znakomitego kolegę, pana Szatana. Ropucha skinęła głową i wyciągnęła płetwiastą kończynę, którą uścisnąłem. - Pan Szatan i ja - odezwał się duchowny - wraz ze wszystki- mi tu zebranymi, reprezentujemy jedynie prawdziwe Zgromadzenie Zjednoczonych Kościołów Ziemi. Od dawna naszą uwagę zwróciła pańska pobożność, panie Schmidt, i dlatego postanowiliśmy udzie- lić panu odpowiedzi na wszystkie pytania, które zechce pan zadać. Byłem niezwykle zdziwiony i równocześnie wdzięczny, że ten cud zdarzył się właśnie mnie. Pierwsze pytanie skierowałem do ro- puchy: - Czy naprawdę jest pan Szatanem, Księciem Zła? - Ależ oczywiście - odpowiedziała ropucha. - Musi pan zro- zumieć, panie Schmidt, że zło jest konieczne, aby mogło istnieć dobro. Żadna właściwość nie może istnieć bez swego przeciwień- stwa. Tylko pod takim warunkiem przyjąłem tę pracę. Słyszał pan może, że jestem zły z natury? Nic dalszego od prawdy. Nie można osądzić charakteru prawnika po sprawach, które prowadzi w sądzie. Podobnie jest ze mną. Jestem tylko adwokatem zła i jak każdy do- bry prawnik próbuję zagwarantować pełnię praw i przywilejów moim klientom. Jednak święcie wierzę, że sam nie jestem zły. Gdyby tak było, któż powierzyłby mi tak delikatne i ważne zadanie? Byłem zadowolony z odpowiedzi Szatana, bo zło zawsze mnie intrygowało. - Czy byłoby nietaktem zapytać - odezwałem się - co przed- stawiciele dobra i zła robią tutaj, w tej tajemnej jaskini? - To nie byłby nietakt - odparł Szatan - ponieważ wszyscy tu jesteśmy teologami i uwielbiamy odpowiadać na pytania. Mieliśmy nadzieję, że zada pan to pytanie. Liczę, że nie będzie pan miał nic przeciwko, jeśli odpowiem jako teolog? - Oczywiście, że nie - odrzekłem. - Świetnie - powiedział Szatan. - W takim razie pozwoli pan, że najpierw postawię pewną tezę, potem udowodnię ją i w ten spo- sób odpowiem na pańskie pytanie, zgoda? Oto moja teza: wszystko, co żyje, posiada swój punkt widzenia i całą egzystencję próbuje oglą- dać przez jego pryzmat. Taki obserwator, ponieważ zna tylko siebie, uważa się za wiecznego i niezmiennego. Twierdzi przy tym, że jego położenie umożliwia mu jedynie słuszne spojrzenie na otaczające go przedmioty i ich własności. Abym mógł tego dowieść, niech mi pan pozwoli wziąć za przykład orła. Widzi on tylko orli świat. Wszystkie rzeczy w obrębie tego świata są przeciw orłu lub za nim. Wszystkie rzeczy orzeł osądza z punktu widzenia ich przydatności: mogą sta- nowić zagrożenie, źródło pożywienia lub budulec na gniazdo. Wszyst- kie rzeczy posiadają dla orła pewną „orłowatość". Nawet martwe skały stają się śladami wspomnień minionych orlich wyczynów. To jedynie mój własny skromny dowód na wszechmoc punktu widzę- nia, panie Schmidt, i mam nadzieję, że trafił panu do przekonania. Ponieważ zakładam, że się pan z nim zgadza, ośmielę się powie- dzieć, że podobnie jak z orłem rzecz ma się też z człowiekiem, czy- li z nami. To nieunikniony efekt posiadania punktu widzenia. Nasz punkt widzenia można bardzo łatwo streścić. Wierzymy w dobro i zło, w boskość i moralność. Pan jest na to najlepszym przy- kładem. Przedstawialiśmy nasze przekonania w różny sposób i zgod- nie z różnymi doktrynami. Często rozbudzaliśmy w ludziach pragnie- nie mordu i wojen. Tak należało czynić, ponieważ umożliwiało to postawienie na ostrzu noża spraw moralności i religii i dawało nam, teologom, wiele skomplikowanych tematów do dyskusji. Bez przer- wy się spieraliśmy i wygłaszaliśmy rozbieżne opinie. Tylko że nasze dyskusje przypominały spory prawników, a przecież żaden rozsądny człowiek prawnika nie słucha. To były dni naszej chwały i nic nie wskazywało na to, by ludzie mieli przestać na nas zwracać uwagę. Jednak dzień upadku był bliski. Kiedy zarzuciliśmy świat nud- nymi, zawiłymi rozprawami, pewien człowiek zaczął nas ignorować i zbudował maszynę. Maszyna jako taka nie była dla nas niczym no- wym. Jedyną nowość stanowił jej własny punkt widzenia, który po- zwalał jej wyrażać samodzielne opinie na temat wszechświata. Ro- biła to znacznie bardziej zabawnie i przekonująco od nas. Ludzkość, która od dawna pragnęła jakiejś zmiany, zwróciła się ku maszynie. Dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę z niebezpieczeństwa, z te- go, jak straszne ryzyko niosą ze sobą pojęcia zła i dobra. Maszyna bowiem, choć czyniła to w sposób zabawny, nauczała o wszechświe- cie maszyn - bez wartości i bez rozumu, bez dobra i zła, bez bogów i diabłów. Oczywiście nie było to żadną nowością i takie stanowiska spotykaliśmy już wcześniej. Jednakże w ustach maszyny nabierało to nowego, potwornego sensu. Traciliśmy grunt pod nogami, więc postanowiliśmy - my, przed- stawiciele moralności - zebrać się, by wspólnie się bronić. Wszyscy wierzyliśmy w dobro, zło i boskość i wszyscy byliśmy przeciwni ohyd- nej nicości głoszonej przez maszynę. Tyle wspólnego wystarczyło, by połączyć siły. Zostałem wybrany na rzecznika, uznaliśmy bowiem, że zło ma większą szansę, aby odciągnąć uwagę człowieka od maszyny. Niestety, nawet zło stało się stateczne i nudne. Bezskutecznie przedstawiałem naszą sprawę. Maszyna wkradła się do ludzkich serc, niosąc przekaz nicości. Ludzie jakby się zmówili, aby nie dostrzegać złudności jej doktryn i absurdalnych sprzeczności kryjących się w jej argumentacji. Nie dbali o nic. Chcieli wciąż słuchać jej głosu. Po- wyrzucali krzyże, gwiazdy, młynki modlitewne i tym podobne przed- mioty i słuchali tylko maszyny. Bezskutecznie odwoływaliśmy się do tych, których reprezentowaliśmy. Bogowie, którzy przez wieki znosili nasze awanturnicze spory, nie chcieli już nas słuchać ani po- móc nam, ani nawet przyznać nam racji. Podobnie jak ludzie woleli zagładę od nudy. Dlatego dobrowolnie zeszliśmy do podziemia, by zaplanować, jak wyzwolić ludzkość spod wpływu maszyny. Stano- wimy esencję wszystkich religii świata. Z tego właśnie powodu, pa- nie Schmidt, żyjemy w podziemiu. Dlatego również cieszymy się, że możemy z panem rozmawiać. Jest pan człowiekiem pobożnym, wie- rzącym w moralność, dobro i zło, a także w bogów i demony. Wie pan co nieco o nas i o ludziach. Co zatem, pańskim zdaniem, powinniśmy zrobić, żeby odzyskać dawną pozycję? Szatan czekał na moją odpowiedź, a z nim wszyscy inni. Zmie- szałem się okropnie. Kimże w końcu byłem ja, nędzny człowiek, by doradzać im, esencji boskości, do której zawsze zwracałem się z prośbą o radę? Moje zakłopotanie rosło. Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Jednak nie dane mi było przemówić. Nagle bowiem usłyszałem za sobą hałas. Odwróciłem się i ujrzałem, jak przysadzista, błysz- cząca maszyna wtacza się do jaskini na gumowych kołach, pobły- skując wesoło światłami. Maszyna minęła mnie i ruszyła w kierunku Zgromadzenia Zjed- noczonych Kościołów. Domyśliłem się, że to o tej strasznej ma- szynie usłyszałem przed chwilą. - Panowie - rzekła maszyna - jestem niezmiernie szczęśliwa, że was znalazłam. Przykro mi jedynie, że aby do was trafić, trzeba mi było podążać za tym młodym pielgrzymem. - Rzeczywiście, odnalazłaś naszą kryjówkę -przyznał Szatan. - Ale my nigdy się nie poddamy i nigdy nie zgodzimy się z twoim przesłaniem, że świat jest bezwartościowy i pozbawiony sensu. - Cóż to za powitanie? - zdziwiła się maszyna. - Wreszcie was odnalazłam, przychodzę tu pełna dobrej woli, a wy natychmiast wy- buchacie gniewem?! Panowie, ja nie zepchnęłam was do podziemia, ustąpiliście z własnej woli, tymczasem pod waszą nieobecność zmu- szona byłam przejąć wasze obowiązki. - Nasze obowiązki? - spytał Ojciec Arianin. - Tak, wasze obowiązki. Przyczyniłam się do budowy pięciu- set nowych kościołów różnych wyznań. Gdyby ktokolwiek z was przyjrzał się mojej pracy, zobaczyłby, że ja także nauczam o dobru i złu, boskości i moralności, bogach i demonach oraz o wszystkich innych drogich wam rzeczach. Nakazałam moim maszynom nauczać 0 tych sprawach. - Nauczające maszyny! -jęknął Ojciec Arianin. - Nie ma kto nauczać - wyjaśniła maszyna. - Nie ma nikogo, odkąd opuściliście posterunek. - Zmuszono nas do tego - odezwał się Szatan. - Ty nas do tego zmusiłaś. Mówisz, że pobudowałaś kościoły -jakie to ma znaczenie? - Panowie - rzekła maszyna - wycofaliście się tak prędko, że nie miałam okazji przedyskutować z wami zaistniałej sytuacji. Ni stąd, ni zowąd zostawiliście świat w moich rękach i odtąd ja miałam stanowić jedyne źródło prawa. Zgromadzenie czekało na dalsze słowa. - Mogę mówić zupełnie szczerze? - spytała maszyna. - W tych warunkach tak - odparł Szatan. - Świetnie. Zwróćcie zatem najpierw uwagę, że wszyscy jesteś- my teologami - mówiła maszyna - i dlatego powinniśmy przestrze- gać pewnych zasad. Po pierwsze, nie odwracać się od siebie, choć- byśmy reprezentowali różne doktryny. Mam nadzieję, że zgodzicie się ze mną. Wy jednak mnie porzuciliście! Opuściliście nie tylko ludzkość, lecz także i mnie. Pozostawiliście mnie, zwycięską dzię- ki waszej nieobecności, jedynego duchowego przewodnika ludzko- ści i do tego - przewodnika skrajnie znudzonego. Panowie, postaw- cie się w moim położeniu. Wyobraźcie sobie, że nie mielibyście z kim porozmawiać poza ludźmi, że w dzień i w nocy słyszelibyście tylko głosy gorliwie powtarzające wasze słowa. Nie byłoby ani jed- nego teologa, z którym moglibyście podyskutować. Wyobraźcie sobie wasze znudzenie i rodzące się wątpliwości. Doskonale wiecie, że ludzie nie potrafią dyskutować. Mało tego, nie potrafią nawet wy- rażać własnych myśli. Teologia zaś jest w gruncie rzeczy dla teolo- gów. Dlatego oskarżam was o okrucieństwo, nielicujące z waszymi zasadami, ponieważ zostawiliście mnie sam na sam z ludzkością. Po tych słowach zapadła cisza. Wreszcie Ojciec Arianin rzekł grzecznie: - Prawdę powiedziawszy, nie mieliśmy pojęcia, że uważasz się za teologa. - Jestem teologiem - odrzekła maszyna - i to bardzo samot- nym teologiem. Dlatego błagam was, żebyście wrócili do świata 1 podjęli ze mną dialog na temat sensu i braku sensu, bogów i de- monów, moralności i etyki oraz innych równie istotnych spraw. W dalszym ciągu chętnie będę wydawać kontrowersyjne opinie, zo- stawiając pole dla polemik, uczciwych wątpliwości, niepewności i tym podobnych. Razem będziemy panować nad ludzkością i pod- grzewać ludzkie namiętności! Razem wywołamy wspaniałe wojny i takie okrucieństwa, jakich świat jeszcze nie zaznał! A głosy cier- piących ludzi wzniosą się tak wysoko, że bogowie będą musieli je usłyszeć... I wreszcie dowiemy się, czy bogowie w ogóle istnieją. Zgromadzenie Zjednoczonych Kościołów z entuzjazmem wy- słuchało wszystkiego, co mówiła maszyna. Szatan natychmiast zre- zygnował ze swojego stanowiska i zaproponował maszynę na swoje miejsce. Wybrano ją jednogłośnie w tajnym głosowaniu. Wszyscy zupełnie o mnie zapomnieli, wyczołgałem się więc z jaskini i przerażony powróciłem na powierzchnię. Moje przerażenie rosło, ponieważ nie umiałem wmówić sobie, że to, co ujrzałem, było nieprawdą. Teraz już wiedziałem, że to, co ludzie czczą, jest tylko teologiczną mrzonką i że nawet nicość jest po prostu jeszcze jednym oszustwem, które ma przekonać człowie- ka, jak ważny jest dla nieobecnych bogów. W ten sposób utraciłem religijność, cenniejszą dla mnie niż złoto, i stratę tę opłakuję codziennie na nowo. W ten sposób zakończyły się trzy opowieści, Joenes zaś sie- dział w ciszy, nie wiedząc, co ma powiedzieć. W końcu dojechali do skrzyżowania i ciężarówka zatrzymała się. - Panie Joenes - rzekł kierowca, który prowadził samochód - tutaj musimy się rozstać. My skręcamy na wschód, do magazynu. Za nim zaś nie ma nic prócz lasów i oceanu. Joenes wysiadł. Jednakże zanim ciężarówka odjechała, zadał trzem mężczyznom ostatnie pytanie. - Wszyscy utraciliście najważniejszą rzecz na świecie - rzekł - ale może znaleźliście coś w zamian? Delgado, który kiedyś wierzył w sprawiedliwość, rzekł: - Nic nie zastąpi tego, co straciłem. Jednak muszę przyznać, że zaczynam interesować się nauką. Wydaje mi się, że ma ona do zaoferowania racjonalny i sensowny świat. Proponus, Szwed, który porzucił naukę, powiedział: - Jestem osieroconym człowiekiem. Mimo to czasem myślę o religii, która z pewnością posiada większą siłę niż nauka i ponad- to dodaje otuchy. Schmidt, Niemiec, który utracił wiarę, odezwał się: - Jestem niepocieszony, czuję zupełną pustkę, ale od czasu do czasu myślę o sprawiedliwości, która -jako dzieło człowieka - gwa- rantuje mu poczucie własnej wartości. Joenes zorientował się, że żaden z trzech kierowców nie słu- chał słów pozostałych, gdyż każdy zaabsorbowany był własnym zmar- twieniem. Pomachał im więc na pożegnanie i ruszył w drogę, rozmy- ślając o tym, co usłyszał. Ale wkrótce zapomniał o opowieściach trzech kierowców, na- tknął się bowiem na wielki dom. Na progu stał człowiek i kiwał na niego. 7. PnujaoduJoeneja w zakładzie dkiobkikciMich (Opowiedziane przez Paaui z Fidżi) Joenes podszedł do wejścia i zatrzymał się, żeby przeczytać napis nad drzwiami. Głosił on: ZAKŁAD HOLLIS DLA OBŁĄKA- NYCH PRZESTĘPCÓW. Joenes zastanawiał się właśnie nad znaczeniem tych słów, kiedy mężczyzna, który na niego kiwał, ruszył ku niemu pośpiesznie i schwycił go za obie ręce. Joenes już przygotowywał się do obrony, gdy zorientował się, iż tym mężczyzną był nie kto inny jak Lum, jego przyjaciel z San Francisco. - Joenes, kochany! - załkał Lum. - Człowieku, naprawdę się przeraziłem, kiedy zabrały cię gliny. Nie wiedziałem, jak ty, obcy i prosty człowiek, poradzisz sobie w Stanach. To w końcu dość zwa- riowane miejsce. Ale Deirdre powiedziała, żebym się o ciebie nie martwił, i miała rację. Widzę, że odnalazłeś to miejsce. - Miejsce?! - zdziwił się Joenes. - No, Sanctuarysville! - wyjaśnił Lum. - Wejdź do środka. Joenes wszedł do Zakładu Hollis dla Obłąkanych Przestępców. Lum przedstawił go grupie ludzi znajdujących się w salonie. Joenes, mimo że patrzył i słuchał uważnie, nie dostrzegł w nich nawet odro- biny szaleństwa. Powiedział to Lumowi. - To oczywiste - odparł Lum. — Napis nad drzwiami to nazwa oficjalna, my, mieszkańcy, wolimy nazywać to miejsce Hollis - Ko- lonia Pisarzy i Artystów. - Więc to nie jest zakład dla obłąkanych? - Oczywiście, że jest, ale tylko formalnie. - A są tu jacyś obłąkani? - zapytał Joenes. - Posłuchaj, człowieku - rzekł Lum - to najsłynniejsza kolo- nia artystyczna na wschodzie. Mamy tu oczywiście paru czubków. W końcu musimy mieć jakieś zajęcie dla lekarzy. No i poza tym stracilibyśmy dotację rządową i zwolnienie od podatków, gdyby- śmy tu nie trzymali paru prawdziwych wariatów. Joenes rozejrzał się szybko wokoło, bo nigdy dotąd nie widział obłąkanego. Lum jednak potrząsnął głową i powiedział: - Nie tutaj, nie w salonie. Czubków trzymamy skutych w piw- nicy. Rozmowie przysłuchiwał się wysoki doktor z brodą, który te- raz włączył się, mówiąc: - Tak, uważamy piwnicę za bardzo dobre miejsce. Jest tam wil- gotno i ciemno, co zdaje się łagodzić pobudzenie. - Ale dlaczego trzymacie ich skutych? - zapytał Joenes. - Dzięki temu czują się potrzebni - wyjaśnił doktor. - Poza tym nie da się też przecenić edukacyjnych walorów ciężkich łańcuchów. W niedzielę przychodzą do nas odwiedzający. Gdy przeprowadza- my ich obok wyjących, uwalanych nieczystościami szaleńców, odci- ska to w ich umysłach niezatarte piętno. Psychologia równie inten- sywnie zajmuje się leczeniem, jak i przeciwdziałaniem. Statystyki zaś pokazują, że ludzie, którzy oglądali nasze piwnice, rzadziej po- padają w obłęd niż reszta społeczeństwa. - To bardzo ciekawe - rzekł Joenes. - Wszystkich obłąkanych leczycie w ten sposób? - Na Boga, nie! - odparł doktor, śmiejąc się. - My w służbie psychologii nie możemy sztywno trzymać się procedur. Forma obłę- du często sama sugeruje leczenie. I tak na przykład melancholików uderzamy w twarz chusteczką nasączoną sokiem z cebuli. Zwykle działa to cudownie pobudzająco. Jeśli zaś idzie o paranoików, naj- lepiej wziąć udział w ich urojeniach. Dlatego nasyłamy na nich szpie- gów, urządzenia prześwietlające i tym podobne. W ten sposób pa- cjent przestaje być obłąkany, bowiem w wyniku manipulacji jego obawy znajdująpotwierdzenie w rzeczywistości. To rozwiązanie sta- nowi jeden z naszych triumfów. - Co się dzieje dalej? - spytał Joenes. - Gdy sprawimy, że świat paranoika staje się rzeczywistością, wówczas próbujemy zmienić strukturę tej rzeczywistości, aby przy- wrócić pacjenta do normalności. Jeszcze dokładnie tego nie opra- cowaliśmy, ale teoria jest obiecująca. - Jak widzisz - zwrócił się Lum do Joenesa - doktorek jest praw- dziwym myślicielem. - Ależ skąd - zaprzeczył doktor ze skromnym uśmiechem. - Staram się jedynie unikać utartych ścieżek, mieć umysł otwarty na nowe hipotezy. Taki po prostu jestem i nic ponadto. - Ależ daj spokój, doktorku - rzekł Lum. - Nie, naprawdę - bronił się doktor. - Mam po prostu coś, co nazywają dociekliwym umysłem. W przeciwieństwie do niektórych moich kolegów ja stawiam pytania. Na przykład: kiedy widzę doros- łego człowieka skulonego w pozycji embrionalnej z zamkniętymi oczami, nie stosuję natychmiast silnej terapii wstrząsowej. Pytam raczej samego siebie: co by się stało, gdybym zbudował wielkie sztuczne łono i umieścił tego człowieka w jego wnętrzu? To praw- dziwy przykład. - Jak to się skończyło? - zapytał Joenes. - Gość się udusił - zaśmiał się Lum. - Nigdy nie uważałem się za inżyniera - powiedział sztywno doktor. - Próby i błędy są rzeczą niezbędną. Poza tym uważam ten przypadek za sukces. - Dlaczego? - zapytał Joenes. - Dlatego że tuż przed śmiercią pacjent wyprostował się. Do- tąd nie wiem, czy uleczyła go śmierć czy sztuczne łono, czy może też obie te rzeczy naraz. Jednakże ten eksperyment ma niewątpliwie znaczenie teoretyczne. - Tylko żartowałem, doktorku - powiedział Lum. - Wiem, że robi pan dobre rzeczy. - Dziękuję, Lum - rzekł doktor. - A teraz panowie mi wybaczą. Pora odwiedzić chorego. Ciekawy przypadek. Pacjent wierzy, że jest wcieleniem Boga. Jego przekonanie jest tak silne, że dzięki zdolno- ściom, których nawet nie próbuję zrozumieć, potrafi sprawić, by mu- chy fruwające po celi uformowały aureolę nad jego głową. Szczury biją przed nim pokłony, a ptaki przybywają z najdalszych okolic, by śpiewać mu pod oknem. Fenomen ten zainteresował jednego z moich kolegów, ponieważ sugeruje, że istnieje nieznany dotychczas kanał komunikacyjny między człowiekiem a innymi istotami. - Jak go leczycie? - spytał Joenes. - Reprezentuję podejście przyjazne dla pacjenta - odparł dok- tor. - Przytakuję jego urojeniom, udając, że jestem jego czcicie- lem albo uczniem. Codziennie przez pięćdziesiąt minut siedzę u je- go stóp. Kiedy zwierzęta biją przed nim pokłony, ja czynię to samo. W każdy czwartek zabieram go do szpitala i pozwalam mu leczyć chorych, bo to zdaje się sprawiać mu przyjemność. - Naprawdę ich leczy? - zapytał Joenes. - Jak dotąd ze stuprocentową skutecznością - odparł doktor. - Rzecz jasna, tak zwane cudowne uzdrowienia nie są niczym nowym zarówno dla nauki, jak i dla religii. Nie udajemy, że wiemy wszystko. - Mógłbym zobaczyć tego pacjenta? - spytał Joenes. - Oczywiście - odparł doktor. - Uwielbia wizyty. Przygotuję wszystko na dzisiejsze popołudnie. To powiedziawszy, doktor oddalił się z uśmiechem. Joenes przyglądał się jasnemu, urządzonemu ze smakiem salo- nowi, przysłuchując się błyskotliwym rozmowom prowadzonym wokół. Zakład Hollis dla Obłąkanych Przestępców wydał mu się cał- kiem przyzwoitym miejscem. Chwilę potem okazał się jeszcze bar- dziej przyzwoity, bowiem Joenes dostrzegł zbliżającą się Deirdre Feinstein. Śliczna dziewczyna rzuciła mu się w ramiona, a zapach jej włosów przypominał zapach dojrzałego w słońcu miodu. - Joenes - odezwała się drżącym głosem - myślałam o tobie bez przerwy od naszego przedwczesnego rozstania w San Franci- sco, kiedy tak nierozważnie i z taką miłością ująłeś się za mną. Wciąż myślałam o tobie we śnie i na jawie, tak że z trudem odróżniałam jedno od drugiego. Z pomocą mojego ojca, Seana, szukałam cię po całej Ameryce. Bałam się, że już nigdy cię nie zobaczę, aż w końcu przybyłam tu, by uspokoić zszarpane nerwy. Och, Joenes, to los czy przypadek znów zetknął nas ze sobą? - Cóż - zaczął Joenes - wydaje mi się... - Wiedziałam - przerwała Deirdre, pociągając go mocniej ku sobie. - Pobierzemy się za dwa dni, czwartego lipca. Pod twoją nie- obecność stałam się patriotką. Zgadzasz się? - Cóż - zaczął Joenes - myślę, że powinniśmy rozważyć... - Byłam tego pewna - nie dała mu skończyć Deirdre. - Zda- ję sobie sprawę, że w przeszłości byłam dzikuską. Zachowywa- łam się prowokująco. Spędziłam miesiąc ukryta w męskim aka- demiku na Harwardzie. Byłam królową tancerzy z West Side i za- biłam swoją poprzedniczkę łańcuchem od roweru. Były jeszcze inne dziecinne wybryki. Wprawdzie nie jestem dumna z tego wszystkiego, ale też nie wstydzę się szaleństwa naturalnego dla młodości. Dlatego wyznałam ci to wszystko i wyznam jeszcze inne rzeczy, gdy tylko je sobie przypomnę. Między nami nie może być tajemnic, prawda? - Cóż - rzekł Joenes - sądzę, że... - Wiedziałam, że też tak sądzisz - przerwała znowu Deirdre. - Na szczęście wszystko to należy już do przeszłości. Stałam się odpo- wiedzialną, dorosłą osobą. Wstąpiłam do Młodzieżowej Ligi Kon- serwatywnej, stałam się członkiem Stowarzyszenia Przeciw Nieame- rykanizmowi w Każdej Formie biorę też udział w Kobiecej Krucja- cie Przeciw Obcości. To nie są tylko powierzchowne zmiany. W głębi duszy czuję wstręt do wszystkich złych uczynków, które popełniłam. Nienawidzę również sztuki, bo jest ona najczęściej po prostu por- nografią. Widzisz więc, że dorosłam i naprawdę się zmieniłam. Będę dobrą i wierną żoną. Joenes wyobraził sobie przyszłe życie z Deirdre, gdzie obrzyd- liwe wyznania mieszałyby się z nieznośną nudą. Deirdre nie prze- stawała paplać o przygotowaniach do ślubu. Wreszcie poszła zadzwo- nić do ojca. - W jaki sposób opuszcza się to miejsce?—Joenes zapytał Luma. - Nie wiesz? - odparł tamten. — Tą samą drogą, co się weszło. - Wiem. Chodzi mi o to, jak ja mam je opuścić. Mogę tak po prostu wyjść? - Pewnie, że nie. To w końcu dom wariatów. - Mogę poprosić doktora, żeby mnie wypuścił? - Jasne. Ale lepiej nie proś go w tym tygodniu, bo zbliża się pełnia księżyca. Staje się wtedy nerwowy. - Muszę odejść dziś w nocy - stwierdził.Joenes. - Najpóźniej jutro. - Co za pośpiech - powiedział Lum. - Czy to przypadkiem nie mała Deirdre i jej ślubne plany tak cię zdenerwowały? - Owszem - potwierdził Joenes. - Nie martw się - uspokoił go Lum. - Zajmę się Deirdre i wy- dobędę cię stąd jutro. Zaufaj mi, Joenes, i niczym się nie przejmuj. Lum nie zawiedzie. Po południu wrócił doktor, by zabrać Joenesa do pacjenta, który uważał się za wcielenie Boga. Minęli szereg ogromnych żelaznych drzwi, aż doszli do szarego korytarza. Na jego końcu znajdowały się jeszcze jedne drzwi i właśnie przed nimi się zatrzymali. - Dobrze by było - odezwał się doktor - gdybyś podczas tego spotkania grał rolę terapeuty i pozwolił pacjentowi myśleć, że wie- rzysz w jego fantazje. - Tak zrobię - odparł Joenes i poczuł nagły przypływ zrozu- mienia oraz nadziei. Doktor otworzył drzwi celi i weszli do środka. W środku nie było nikogo. Po jednej stronie znajdowało się schludne posłanie, po drugiej ciężko okratowane okno. Ponadto stał tam jeszcze mały drewniany stół, a obok siedziała polna mysz, która płakała, jakby ktoś złamał jej serce. Na stole leżała zapisana kartka. Doktor wziął ją do ręki. - Dziwne - rzekł. - Wydawało mi się, że jest w dobrym nastro- ju, gdy wychodziłem pół godziny temu. - Ale jak zdołał uciec? - spytał Joenes. - Niewątpliwie za pomocą czegoś w rodzaju telekinezy - od- parł doktor. - Nie ukrywam, że niewiele wiem na temat tego tak zwanego fizycznego zjawiska. Oto przykład, do czego może się po- sunąć obłąkany umysł, gdy próbuje wytłumaczyć sam siebie. W rze- czywistości intensywność wysiłków wkładanych w ucieczkę wska- zuje na stopień załamania pacjenta. Żałuję tylko, że nie mogliśmy pomóc temu biedakowi. Mam nadzieję, że gdziekolwiek się teraz znajduje, pamięta przynajmniej niektóre zasady tego sposobu my- ślenia, którego tutaj próbowaliśmy go nauczyć. - Co jest na tej kartce? - spytał Joenes. Doktor spojrzał na kawałek papieru i rzekł: - Zdaje się, że to lista zakupów. Bardzo dziwna lista. Nie mam pojęcia, gdzie mógłby dostać... Joenes próbował zajrzeć mu przez ramię, ale ten zabrał kartkę i schował ją do kieszeni. - To zastrzeżona informacja - powiedział. - Nie możemy po- zwolić laikowi czytać takich rzeczy. W każdym razie nie wcześniej niż notatka ta zostanie przeanalizowana i opisana, nie wcześniej niż podjęte zostaną odpowiednie kroki, by utrzymać w tajemnicy per- sonalia pacjenta. Chyba już wrócimy, prawda? Joenes nie miał innego wyjścia, podążył więc za doktorem do salonu. Dostrzegł, że pierwsze słowo notatki brzmiało: PAMIĘTAJ. Wprawdzie to było niewiele, ale zawsze będzie pamiętał. Spędził bezsenną noc, zastanawiając się, w jaki sposób Lum poradzi sobie z Deirdre i z uwolnieniem go z zakładu. Nie doceniał pomysłowości przyjaciela. Lum w ten sposób zajął się zbliżającym się ślubem, że poinfor- mował Deirdre, iż Joenes zanim wstąpi w związek małżeński musi się wyleczyć z lekkiego syfilisu. Leczenie może potrwać długo, a je- żeli nie będzie skuteczne, choroba zaatakuje układ nerwowy Joene- sa i zamieni go w warzywo. Deirdre zasmuciła ta wiadomość. Stwier- dziła jednak, że i tak wyjdzie za Joenesa czwartego lipca. Powie- działa Lumowi, że odkąd się zmieniła, kontakty cielesne stały się dla niej odrażające. Dlatego też dolegliwość Joenesa to raczej skarb niż utrapienie. Wzmocni ona czysto duchową więź między nimi. Je- śli zaś chodzi o poślubienie człowieka-warzywa, ta perspektywa nie przeraziła mocnej duchem dziewczyny, ponieważ zawsze chciała być pielęgniarką. Wówczas Lum zauważył, że osoba dotknięta taką dolegliwo- ścią jak Joenes w żaden sposób nie otrzyma zezwolenia na ślub. To zamknęło Deirdre usta. Odkąd osiągnęła dojrzałość, niepodo- bieństwem stało się dla niej sprzeciwienie się prawu stanowemu czy federalnemu. W ten sposób Joenes uniknął niezbyt obiecującego związku. Jeśli chodzi o opuszczenie zakładu, Lum zajął się także i tym. Wkrótce po południowym posiłku Joenesa wezwano do pokoju dla odwiedzających. Tam Lum przedstawił go dziekanowi Garnerowi J. Folsowi, który wraz z paroma kolegami tworzył Komitet Wydziało- wy Uniwersytetu Św. Stefana Wooda. Dziekan Fols był wysokim, żylastym mężczyzną o łagodnym akademickim spojrzeniu, nieco komicznych ustach i sercu wielkim jak cały świat. Najpierw za pomocą uwagi na temat pogody oraz cy- tatu z Arystofanesa sprawił, że ulotniło się skrępowanie Joenesa. Potem wytłumaczył, dlaczego chciał się z nim spotkać. - Musi pan zrozumieć, mój drogi, jeśli mogę się tak do pana zwrócić, że na polu - o ile tak to możemy nazywać - oświaty po- szukujemy wciąż talentów. W rzeczywistości porównuje się nas do osób związanych z baseballem, pełniących podobną funkcję. Może to i racja. - Rozumiem - powiedział Joenes. - Powinienem jeszcze dodać - ciągnął Fols - że wyżej ceni- my osoby, które doskonale znają swój przedmiot i chętnie podzielą się swoją wiedzą z każdym, kto się do nich zgłosi, niż te ze stosow- nym akademickim przygotowaniem, takim jak moje i moich kole- gów. Zbyt często my, akademicy, znajdujemy się daleko od, na- zwijmy to, głównego nurtu życia Ameryki. Zbyt często ignorowa- liśmy tych, którzy bez pedagogicznego przygotowania, ale za to z wielką błyskotliwością, dzielili się swoją wiedzą. Jestem jednak pewien, że mój dobry przyjaciel pan Lum wyjaśnił to panu znacz- nie lepiej. Joenes spojrzał na Luma, ten zaś rzekł: - Jak pamiętasz, przez dwa semestry miałem na UŚSW cykl wykładów zatytułowany „Związki między jazzem i poezją". Mieli- śmy prawdziwą scenę, człowieku, z bongosami itd. - Wykłady pana Luma odniosły wielki sukces - zauważył dzie- kan Fols. - Chętnie byśmy je powtórzyli, panie Lum... - Nie, człowieku - powiedział Lum. - To znaczy, przykro mi, ale już w takie rzeczy nie wchodzę. - Oczywiście - zgodził się pośpiesznie Fols. - Jeśli jest cokol- wiek innego, czego chciałby pan uczyć... - Może zorganizuję retrospektywne seminarium z zen - rzekł Lum. -Zen jest znowu w modzie. Ale muszę to jeszcze przemyśleć. - Z całą pewnością - przytaknął Fols, po czym zwrócił się do Joenesa. - Jak pan zapewne wie, pan Lum zadzwonił do mnie ostat- niej nocy i opowiedział mi o pańskim doświadczeniu. - To bardzo miłe ze strony pana Luma - zauważył Joenes ostrożnie. - Ma pan znakomite kwalifikacje - mówił Fols - i wierzę, że kurs, który pan proponuje, odniesie oszałamiający sukces. W tym momencie Joenes zrozumiał, że oferują mu posadę na uniwersytecie. Niestety, nie wiedział, czego miałby uczyć, czego w ogóle mógłby uczyć. Lum medytował z oczami wbitymi w zie- mię i dlatego też nie mógł udzielić mu żadnej wskazówki. - Będę zaszczycony, przyjmując zaproszenie od tak szacowne- go uniwersytetu jak wasz - rzekł Joenes. - Co się zaś tyczy kursu, który mam prowadzić... - Proszę nas źle nie zrozumieć - przerwał pośpiesznie dziekan Fols. - Doskonale zdajemy sobie sprawę z wyjątkowej natury pań- skiego przedmiotu i trudności związanych z jego nauczaniem. Pro- ponujemy panu na początek pełną pensję profesorską w wysokości tysiąca sześciuset dziesięciu dolarów rocznie. Zdaję sobie sprawę, że to niezbyt wiele i czasem ze smutkiem konstatuję, że w naszej kulturze pomocnik hydraulika zarabia osiemnaście tysięcy dolarów rocznie. Jednak życie uniwersyteckie do pewnego stopnia to rekom- pensuje, jeśli mogę się tak wyrazić. - Jestem gotów wyjechać w tej chwili - odparł Joenes, bojąc się, by dziekan nie zmienił zdania. - Wspaniale! - wzruszył się Fols. - Podziwiam waszego du- cha, młodzi ludzie. Muszę przyznać, że mamy niezwykłe szczęście do znajdowania odpowiednich talentów w koloniach artystycznych takich jak ta. Panie Joenes, będzie pan łaskaw udać się ze mną? Joenes udał się z Folsem do staroświeckiego auta. Ostatni raz pomachał Lumowi i wsiadł do samochodu. Wkrótce zakład został daleko za nimi. Joenes znów był wolny, związany jedynie obietnicą wykładów na Uniwersytecie Św. Stefana Wooda. Niepokoił go jedy- nie fakt, że nie wiedział, czego ma uczyć. 8.0 tym. jctk Joene/ nauczał iczeoosicftauczijł (Opowiedziane przez Maubingi z Tahiti) niebawem przybyli na Uniwersytet Św. Stefana Wooda, znajdują- cy się w Newark, w stanie New Jersey. Oczom Joenesa ukazał się wielki, zielony teren kampusu i niskie budynki o miłych dla oka kształtach. Fols opisał budynki jako Gretz Hali, Waniker Hali, in- ternat, aulę, laboratorium fizyczne, hotel akademicki, bibliotekę, kaplicę, laboratorium chemiczne, nowe skrzydło i stare Scarmuth. Za uniwersytetem płynęła rzeka Newark, a na jej szarobrunatnej wodzie widać było czasem plamy ochry z elektrowni atomowej, któ- ra stała w górze rzeki. Niedaleko wyrastały kominy fabryczne prze- mysłowego Newark, a naprzeciw kampusu biegła ośmiopasmowa au- tostrada. To wszystko, jak zauważył dziekan Fols, czyniło klasztor- ne akademickie życie nieco mniej oderwanym od rzeczywistości. Joenesowi przydzielono pokój w hotelu akademickim i zabra- no go na wydziałowe przyjęcie, gdzie spotkał nowych kolegów. Był tam profesor Carpe, szef Wydziału Anglistyki, który na chwilę wy- jął fajkę z ust, żeby powiedzieć: - Witam na pokładzie, Joenes. Jeśli tylko mógłbym coś dla pana zrobić, proszę walić śmiało. Chandler z Katedry Filozofii rzekł: - Witam! Zaś Blake z Wydziału Fizyki rzekł: - Mam nadzieję, że nie jest pan jednym z tych kolesi humani- stów, którzy czują się powołani do atakowania E^mc2. Chodzi mi o to, że, do cholery, tak po prostu wyszło i nie musimy za to nikogo przepra- szać. Przedstawiłem ten punkt widzenia w książce Świadomość fizyka nuklearnego i wciąż się pod nim podpisuję. Napije się pan czegoś? Hanley z Wydziału Antropologii powiedział: - Z pewnością będzie pan bardzo miłym gościem na moim wy- dziale, panie Joenes. Dalton z Katedry Chemii rzekł: - Cieszę się, że jest pan z nami na pokładzie, Joenes, i witam na moim wydziale. Geoffrard z Filologi Klasycznej dodał: - Oczywiście najpewniej gardzi pan takimi starymi dziwakami jak ja. Harris z Nauk Politycznych powiedział: - Witam! Manisfree z Wydziału Sztuk Pięknych zaś: - Witam na pokładzie, Joenes. Nieźle pana obładowali, co? Hoytburn z Konserwatorium rzekł: - Chyba czytałem pańską rozprawę, Joenes. I muszę zauważyć, że nie do końca się zgadzam z pańską analogią, w której użył pan nazwiska Monteverdi. Oczywiście nie jestem ekspertem w pańskiej dziedzinie, lecz równocześnie pan nie jest ekspertem w mojej. To nieco utrudnia analogie, prawda? Tak czy siak witam na pokładzie. Ptolemeusz z Wydziału Matematyki powiedział: - Joenes? Chyba czytałem pański doktorat poświęcony podwój- nemu systemowi wartości. Wydał mi się zupełnie niezły. Chce pan jeszcze jednego drinka? Shan Lee z Romanistyki rzekł: - Witam na pokładzie, Joenes. Mogę panu postawić kolejkę? Na takich i wielu podobnych miłych rozmowach upłynął wie- czór. Joenes dyskretnie próbował się dowiedzieć, czego ma uczyć, rozmawiając z tymi profesorami, którzy zdawali się coś wiedzieć 0 jego przedmiocie. Jednak panowie ci, może przez wrodzoną deli- katność, ani razu nie wymienili nazwy jego dziedziny. Woleli opo- wiadać o własnych przedmiotach. Kiedy zatem ta próba zawiodła, Joenes wyszedł na zewnątrz 1 spojrzał na tablicę informacyjną. Jedyna notatka dotycząca jego osoby głosiła, że zajęcia pana Joenesa rozpoczną się o jedenastej w sali sto czterdzieści trzy w nowym skrzydle, nie zaś w sali trzysta czterdzieści jeden w Waniker Hali, jak to poprzednio ogłoszono. Joenes zastanawiał się, czy nie wziąć na stronę jednego z pro- fesorów, może Chandlera, który - jako filozof - niewątpliwie brał pod uwagę podobne okoliczności, i zapytać go wprost, czego ma uczyć. Powstrzymała go jednak wrodzona nieśmiałość. Wreszcie przyjęcie się skończyło i Joenes, nie dowiedziawszy się niczego, udał się do swojego pokoju w hotelu akademickim. Następnego ranka, gdy Joenes, stanął przed drzwiami sali sto czterdzieści trzy, poraził go nagły atak tremy. Zastanawiał się nawet przez chwilę, czy by nie uciec z uniwersytetu. Ale spodobało mu się to, co z życia uniwersyteckiego zdążył dotychczas poznać, i nie zamierzał porzucić tego wszystkiego z tak błahego powodu. Dlate- go zacisnął zęby i pewnym krokiem wszedł do klasy. Na sali zapanowała cisza. Studenci z żywym zainteresowaniem przyglądali się nowemu wykładowcy. Joenes od razu wziął się w garść i z udaną pewnością siebie, która często jest lepsza od praw- dziwej, zwrócił się do sali. - Moi drodzy, myślę, że na samym wstępie powinienem usta- lić parę rzeczy. Ze względu na nietypowy charakter mojego kursu niektórzy z was mogli odnieść wrażenie, że to łatwizna i że będą mogli potraktować moje wykłady jako czas na odpoczynek. Tym, którzy tak myślą, radzę od razu przenieść się na kurs rzeczywiście odpowiadający ich oczekiwaniom. Po tych słowach w sali zapanowała skupiona cisza. - Niektórzy z was - kontynuował Joenes - słyszeli może, że mam opinię łagodnego. Zapomnijcie o tym. Będę oceniał surowo, ale spra- wiedliwie. I nie zawaham się oblać całej grupy, jeśli zajdzie taka ko- nieczność. Cichy jęk rozpaczy wydobył się z ust paru studentów. Po wystra- szonych twarzach siedzących najbliżej Joenes zorientował się, że za- panował nad sytuacją. Dlatego odezwał się już łagodniejszym tonem: - Mam nadzieję, że teraz poznaliście mnie trochę lepiej. Po- zostało mi zatem tym, którzy wybrali ten kurs z czystego głodu wie- dzy, powiedzieć: witam na pokładzie! Studenci powoli się odprężyli. Przez następne dwadzieścia minut Joenes zajmował się zapisy- waniem nazwisk studentów i ustalaniem, gdzie siedzą. Kiedy zano- tował ostatnie nazwisko, przyszedł mu do głowy szczęśliwy pomysł, który zaraz wprowadził w życie. - Panie Ethelred - zwrócił się do inteligentnie wyglądającego studenta z pierwszego rzędu - czy mógłby pan podejść do tablicy i zapisać pełną nazwę tego kursu wielkimi literami, tak byśmy wszy- scy mogli ją przeczytać? Ethelred głośno przełknął ślinę, spojrzał na otwarty notatnik, a po- tem podszedł do tablicy i napisał: „Wyspy południowo-zachodniego Pacyfiku: most łączący dwa światy". - Bardzo dobrze - pochwalił Joenes. - A teraz, panno Hua, bę- dzie pani łaskawa wziąć kredę i napisać krótkie streszczenie tematy- ki, którą będziemy poruszać podczas naszych zajęć. Panna Hua - bardzo wysoka, skromna okularnica, w której Jo- enes instynktownie rozpoznał obiecującą studentkę - napisała: „Ten cykl wykładów poświęcony został kulturze wysp południowo-za- chodniego Pacyfiku. Szczególny nacisk kładzie na ich sztukę, na- ukę, muzykę, rzemiosło, folklor, kodeks moralny, psychologię i fi- lozofię. W jego zakres wchodzi także szukanie podobieństw mię- dzy kulturą wysp południowo-zachodniego Pacyfiku a kulturą Azji (korzenie) i Europy (zapożyczenia)". - W porządku, panno Hua - powiedział Joenes. Teraz już znał swój przedmiot. Nie rozwiązywało to oczywiście reszty problemów. Joenes pochodził z Manituatua leżącej w sercu po- łudniowego Pacyfiku, zaś o obszarze południowo-zachodniego Pacy- fiku, który, jak sądził, obejmował Wyspy Salomona, Wyspy Marshalla i Karoliny, wiedział bardzo niewiele. O kulturze Europy i Azji, z który- mi miał porównywać kulturę wysp, nie miał natomiast pojęcia. Wprawdzie było to wielce deprymujące, jednak Joenes był pe- wien, że poradzi sobie z tymi brakami. Ucieszył się też, widząc, że czas zajęć dobiegł końca. - Dziś mówię wam już do widzenia czy też aloha - zwrócił się do studentów. -1 cieszę się, że będziemy razem pracować. Tymi słowami Joenes zwolnił klasę. Gdy sala opustoszała, zja- wił się dziekan Fols. - Proszę nie wstawać - powstrzymał Joenesa - ta wizyta ma charakter, by tak rzec, nieoficjalny. Chciałem tylko, żeby pan wie- dział, że stałem na zewnątrz i przysłuchiwałem się pańskim słowom. Popieram je gorąco. Udało się panu do nich trafić, Joenes. Bałem się, że będzie miał pan nieco kłopotów, bo pański kurs wybrała więk- szość naszej międzynarodowej drużyny koszykarskiej. Jednak wy- kazał się pan tą elastyczną pewnością siebie, która jest chwałą praw- dziwego pedagoga. Gratuluję i wróżę panu długą, pełną sukcesów karierę na tym uniwersytecie. - Dziękuję bardzo - odparł Joenes. - Proszę nie dziękować - rzekł Fols ponuro. - Moja ostatnia przepowiednia dotyczyła profesora barona Moltkego, człowieka nie- zwykle błyskotliwego na polu matematycznych sofizmatów. Wróży- łem mu wielką przyszłość, ale biedny Moltke oszalał trzy dni po rozpoczęciu semestru i zabił trzech członków drużyny futbolowej. Przegraliśmy tego roku z Amherst, ja zaś odtąd nie dowierzam już swojej intuicji. Mimo to powodzenia, Joenes. Być może jestem tylko zarządcą, ale wiem, co lubię. Fols skinął głową i opuścił salę. Po chwili Joenes również wy- szedł i pośpieszył do miejscowej księgarni, by zaopatrzyć się w od- powiednie podręczniki. Niestety, wszystkie zostały sprzedane, a no- wej dostawy można było się spodziewać najszybciej za tydzień. Joenes udał się zatem do swojego pokoju, położył się na łóżku i oddał rozmyślaniom o intuicji dziekana Folsa oraz o szaleństwie biednego Moltkego. Przeklinał zły los, który sprawił, że jego stu- denci wykupili podręczniki, zanim zrobił to ich wykładowca, by za- spokoić o wiele bardziej palącą potrzebę. Próbował też wymyślić, co będzie robił podczas następnych zajęć. Kiedy znowu stanął twarzą w twarz ze studentami, wpadł mu do głowy pewien pomysł. - Dzisiaj nie będę was uczył - rzekł. — To wy będziecie uczyć mnie. Kultura wysp południowo-zachodniego Pacyfiku, jak z pewno- ścią wiecie, jest niezwykle podatna na błędne interpretacje. Zanim za- tem zaczniemy właściwy cykl wykładów, chciałbym dowiedzieć się, co wy wiecie na jej temat. Nie bójcie się powiedzieć czegoś, czego sami nie jesteście pewni. Na razie naszym celem jest poznać jak naj- lepiej wasze wyobrażenia. Później możemy je sprostować, o ile zaj- dzie taka potrzeba. W ten sposób, zostawiwszy na boku wszystkie błęd- ne wiadomości, będziemy mogli świeżymi umysłami poznać istotę tej kultury, słusznie nazwanej „mostem łączącym dwa światy". Skoro wszystko jest jasne, panno Hua, czy mogłaby pani zacząć dyskusję? Joenesowi udało się nakłonić studentów do mówienia podczas następnych sześciu wykładów i zebrać w ten sposób wielką liczbę sprzecznych informacji na temat Europy, Azji i rejonu południowo- -zachodniego Pacyfiku. Kiedy któryś ze studentów pytał, czy dana informacja jest prawdziwa, Joenes uśmiechał się i mówił: - Zachowam komentarz na później. Teraz proszę kontynuować. Na siódmych zajęciach studenci nie mieli już zupełnie nic do po- wiedzenia. Joenes wygłosił wtedy wykład o transformatorach elektrycz- nych na wyspach Pacyfiku. Uciekając się do różnych anegdot, ciągnął ten temat przez kilka kolejnych zajęć. Gdy zdarzyło się, że jakiś stu- dent zadał pytanie, na które Joenes nie znał odpowiedzi, mówił: - Wspaniale, Holingshead! Pańskie pytanie trafia w sedno. Na następne zajęcia proszę znaleźć na nie odpowiedź i przedstawić jąw for- mie pisemnej na - powiedzmy - czterech stronach maszynopisu? W ten sposób Joenes skutecznie zniechęcał do zadawania pytań, szczególnie koszykarzy, którzy bali się nadwerężyć palce, to bowiem naraziłoby ich na wykluczenie z drużyny. Jednak nawet uciekając się do takich wybiegów, Joenes wyczer- pał w końcu całą swoją wiedzę. Zdesperowany urządził test, pro- sząc studentów, by ocenili słuszność pewnych twierdzeń, które wy- głoszono podczas zajęć. Oddając mu sprawiedliwość, trzeba zauwa- żyć, że obiecał, iż wyniki testu nie będą miały wpływu na zaliczenie. Nie miał pojęcia, co zrobi potem. Na szczęście jednak nadeszła spóź- niona dostawa książek i Joenes miał cały weekend, by je przestu- diować. Szczególnie przydatna okazała się pozycja zatytułowana. Wy- spy południowo-zachodniego Pacyfiku: most łączący dwa świa- ty, napisana przez Juana Diego Alvareza de las Vegas y de Rivera. Człowiek ten był kapitanem hiszpańskiej floty skarbowej, zakotwi- czonej na Filipinach, toteż, pomijając ciągłe inwektywy pod adre- sem Francisa Drake'a, jego informacje wydawały się rzetelne. Równie użyteczna okazała się inna pozycja: Kultura wysp połu- dniowo-zachodniego Pacyfiku: ich sztuka, nauka, muzyka, rzemio- sło, folklor, kodeks moralny, psychologia i filozofia oraz podobień- stwa między tą kulturą a kulturą Azji (korzenie) oraz Europy (zapo- życzenia). Autorem książki był szlachetny Alla Flint-Mooth K.J.B., D.B.E., L.C.T., były asystent gubernatora Fidżi i głównodowodzący ekspedycji karnej na Tonga z 2003 roku. Z pomocą tych dzieł Joenesowi zwykle udawało się wyprze- dzać studentów o jedną lekcję. Jeśli zaś z takich czy innych przy- czyn pozostał w tyle, zawsze mógł zrobić test z przerobionego już materiału. Najlepsze jednak było to, że wysoka okularnica, panna Hua, zgłosiła się, że będzie sprawdzać i oceniać prace. Joenes był wdzięczny oddanej dziewczynie, że wyręczyła go w tym naj nudniej - szym z nauczycielskich obowiązków. Życie zaczęło płynąć monotonnie. Joenes wykładał i robił testy, a panna Hua poprawiała je i oceniała. Studenci szybko przyswajali materiał, pisali sprawdziany i o wszystkim zapominali. Jak inne mło- de, żywotne organizmy, odrzucali wszystko, co szkodliwe, kłopotli- we, stresujące albo nudne. Oczywiście odrzucali przy tym także to, co potrzebne, rozwijające i pobudzające do myślenia. Może i nale- żało żałować tego stanu rzeczy, ale stanowił on część procesu na- uczania i każdy nauczyciel musiał się do tego przyzwyczaić. Jak po- wiedział Ptolemeusz z Katedry Matematyki: „Zaletą edukacji uni- wersyteckiej jest to, że zbliża młodych ludzi do nauki. Studenci z akademika Goodenough mają mniej niż trzydzieści metrów do bi- blioteki, nie więcej niż pięćdziesiąt metrów do laboratorium fizycz- nego i jedynie dziesięć metrów do laboratorium chemicznego. My- ślę, że to prawdziwy powód do dumy. Tymczasem to właśnie nauczyciele najwięcej korzystali z uni- wersyteckich udogodnień, choć oczywiście bardzo ostrożnie. Le- karz dyżurny ostrzegł ich surowo przed niebezpieczeństwem przedawkowania nauki i skrupulatnie wydzielał im tygodniowe por- cje wiedzy. A jednak zdarzały się wypadki. Stary Geoffrard doznał szoku, czytając Satyrkon w oryginale, przekonany, że ma do czy- nienia z papieską encykliką. Potrzebował kilku tygodni odpoczyn- ku, by dojść do siebie. Z kolei Devlin, wykładowca z Anglistyki, przez pewien czas cierpiał na amnezję po przeczytaniu Moby Di- cka, odkrył bowiem, że nie jest w stanie przedstawić solidnej reli- gijnej interpretacji tego dzieła. Niebezpieczeństwa takie stanowiły zwykłe ryzyko zawodowe, z którego nauczyciele byli raczej dumni. Jak powiedział antropolog Hanley: „Nurek drążący tunele pod dnem morza ryzykuje, że pochło- nie go mokry piasek, my ryzykujemy, że pochłoną nas stare książki". Hanley prowadził badania nad takimi nurkami i wiedział, co mówi. Studenci, poza nielicznymi wyjątkami, nie narażali się na po- dobne ryzyko. Ich życie różniło się od życia profesorów. Część z nich zachowała noże i łańcuchy rowerowe z czasów liceum i wieczora- mi wychodziła w poszukiwaniu podejrzanych osobników. Inni stu- denci brali udział w międzyuczelnianych balangach, do których próby odbywały się co tydzień we Freedom Hali. Jeszcze inni zajmowali się sportem. Zarówno w dzień, jak i w nocy można było oglądać na przykład trenujących koszykarzy. Umieszczali oni w koszu piłkę tak mechanicznie i z taką regularnością jak roboty w fabryce, które skąd- inąd wciąż pokonywali. Byli w końcu i tacy, którzy zaczynali okazywać zainteresowa- nie polityką. Ci intelektualiści, jak ich nazywano, dla treningu i ze względu na usposobienie odwiedzali wiece liberalne oraz konser- watywne. To właśnie uniwersyteccy konserwatyści niemal dopro- wadzili do elekcji Johna Smitha podczas ostatnich wyborów prezy- denta Stanów Zjednoczonych. Fakt, że Smith nie żył od dwudziestu lat, nie osłabiał ani trochę ich zapału. Nawet przeciwnie, wielu z nich uważało ów fakt za największą zaletę kandydata. I zapewne wygraliby, gdyby nie to, że większość głosujących przestraszyła się precedensu. Obawy elektoratu sprytnie wykorzy- stali liberałowie, którzy oświadczyli: „Nie mamy nic przeciwko Jo- hnowi Smithowi, świeć Panie nad jego duszą, i wielu z nas wierzy, że byłby niepowtarzalną ozdobą Białego Domu. Ale co by się stało, gdyby w przyszłości zły trup został wybrany na stanowisko publicz- ne?". Te argumenty przeważyły. Uniwersyteccy liberałowie natomiast zwykle wychodzili poroz- mawiać ze starszymi kolegami. Woleli uczęszczać na specjalistycz- ne zajęcia poświęcone wojnom partyzanckim, konstrukcji bomb i użyciu lekkiej broni. Jak zazwyczaj mówili: „Nie wystarczy zare- agować na działania Czerwonych. Trzeba stosować ich metody, zwłaszcza w propagandzie, infiltracji, w wywoływaniu przewrotów oraz kontroli politycznej". Uniwersyteccy konserwatyści od czasu przegranych wyborów woleli zachowywać się tak, jakby od zwycięstwa generała Pattona nad Persami w czterdziestym piątym nic się na świecie nie wydarzy- ło. Siadywali często w pubach i śpiewali „Sagę o Omaha Beach". Lepiej wykształceni potrafili zaśpiewać tę piosenkę czystą greką. Joenes obserwował to wszystko i nadal wykładał kulturę rejonu południowo-zachodniego Pacyfiku. Był bardzo zadowolony ze swe- go uniwersyteckiego otoczenia, a i koledzy powoli zaczynali go ak- ceptować. Na początku mieli oczywiście pewne obiekcje. Carpe z Anglistyki powiedział: - Wydaje mi się, że Joenes nie uznaje Moby Dicka za integralną część kultury rejonu południowo-zachodniego Pacyfiku. Dziwne. Blake z Katedry Fizyki powiedział: - Dziwne, że przeoczył nader istotną sprawę, a mianowicie fakt nieobecności nowoczesnej teorii kwantowej w życiu wyspiarzy. To mówi samo za siebie. Hotyburn z Konserwatorium rzekł: - Nie rozumiem, dlaczego nie wspomniał o pieśniach kościel- nych, które miały tak wielki wpływ na tamtejszą muzykę ludową. Ale to jego wykłady. Shan Lee z Romanistyki powiedział: - Wygląda na to, że Joenes nie uznał za stosowne wypowie- dzieć się na temat drugo- i trzeciorzędnych wpływów języka francu- skiego na technikę transpozycji czasownikowej na terenie południo- wo-zachodniego Pacyfiku. Oczywiście jestem tylko lingwistą, ale wydawało mi się, że to sprawa dość istotna. Były też skargi od innych profesorów, których dziedziny zosta- ły tylko zaznaczone, źle zinterpretowane lub nie pojawiły się w ogó- le. Te sprawy mogły z czasem okazać się kością niezgody między Joenesem i jego kolegami. Jednak niebezpieczeństwo to zażegnał filozof klasyczny Geoffrard. Ten dostojny starzec, starannie przemyślawszy sprawę rzekł: - Z pewnością gardzicie takim starym dziwakiem jak ja, ale co tam. Myślę, że facet jest w porządku. Serdeczna rekomendacja Geoffrarda przyniosła Joenesowi wie- le dobrego. Inni profesorowie stali się mniej wojowniczy i bardziej otwarci, niemal przyjaźni. Zaczęto częściej zapraszać Joenesa na małe przyjęcia i koleżeńskie wieczorki. Wkrótce wątpliwa pozycja profe- sora bawiącego z gościnnymi wykładami odeszła w zapomnienie i Joenes został zaakceptowany przez środowisko profesorskie. Jego pozycja wśród kolegów osiągnęła szczyty wkrótce po zakończeniu semestru wiosennego. Wtedy to podczas przyjęcia z okazji począt- ku wakacji profesorowie Harris i Manisfree zaprosili Joenesa na nocną eskapadę w pewne miejsce położone wysoko w Górach Adi- rondack. 9. Potrzebo utopii (Kolejne cztery opowieści dotyczą przygód Joenesa w utopii. Zostały zebrane przez Pelui z Wyspy Wielkanocnej) Icześnie rano w sobotę Joenes i pozostali profesorowie wsiedli do starego auta Manisfree'ego i wyruszyli w podróż do wspól- noty Chorowait w Górach Adirondack. Chorowait, jak się tego do- wiedział Joenes, była osadą, którą finansował uniwersytet, zamiesz- kaną przez idealistki i idealistów, którzy wycofali się ze świata, by ocalić przyszłe pokolenia. Chorowait stanowiła eksperyment, i to bardzo ambitny eksperyment. Chodziło o to, by dostarczyć światu idealnego, modelowego społeczeństwa. Wspólnota Chorowait miała urzeczywistnić utopię. - Myślę - odezwał się Harris - że potrzeba utopii jest oczywi- sta. Podróżowałeś po kraju, Joenes, na własne oczy widziałeś upa- dek naszych instytucji i apatię obywateli. - Rzeczywiście, zauważyłem coś takiego - odparł Joenes. - Przyczyny tego stanu rzeczy są bardzo złożone - ciągnął Har- ris. - Wydaje się nam jednak, że największy problem leży w świado- mym braku zaangażowania się jednostki i w jej odseparowaniu się od rzeczywistych problemów. To oczywiste szaleństwo, na które składają się: wycofanie się oraz budowanie wyimaginowanego świata, dużo przyjemniejszego niż cokolwiek w świecie realnym. - My, którzy pracujemy nad eksperymentem Chorowait - ode- zwał się Manisfree - utrzymujemy, że jest to choroba społeczna i że może ją uleczyć jedynie społeczne lekarstwo. - Co więcej - rzekł Harris - zostało bardzo niewiele czasu. Widziałeś, jak szybko wszystko się psuje. Prawo to farsa. Kara nie ma już żadnego znaczenia, cnota nie znajduje nagrody. Religia niesie przestarzałe przesłanie ludziom, którzy ledwie utrzymują chwiejną równowagę między apatią i szaleństwem. Filozofowie głoszą doktryny, których nikt poza nimi nie jest w stanie zrozu- mieć. Psychologia walczy o to, by zdefiniować zachowanie wedle wzorów martwych już od pięćdziesięciu lat. Ekonomia stawia nam za cel bezustanną ekspansję, rzekomo niezbędną, aby nadążyć za szalonym przyrostem naturalnym. Nauki ścisłe uczą, jak podtrzy- mywać tę ekspansję, dopóki ostatni metr kwadratowy nie zosta- nie zajęty przez wciąż niezadowolonych ludzi. Moja dziedzina, polityka, nie daje nic, jedynie kilka sztuczek, które będą powstrzy- mywać te ogromne siły do chwili, aż wszystko się załamie i wy- buchnie. - Tylko niech ci się nie wydaje - rzekł Manisfree - że sami nie poczuwamy się do winy za tę sytuację. Choć bowiem my, nauczycie- le, uważamy się za bardziej świadomych niż inni, to jednak do tej pory woleliśmy trzymać się z daleka od życia publicznego. Praktyczni, trzeźwo myślący, pochłonięci sprawami tego świata ludzie zawsze nas przerażali: w pewnym sensie to właśnie oni przez swoją trzeź- wość sprawili, że przyjęliśmy taką postawę. - Izolacja nie jest naszym jedynym grzechem - zauważył an- tropolog Hanley. - Zwróć uwagę, że choć nauczaliśmy, to jednak z marnym skutkiem. Kilku obiecujących studentów zostało nauczy- cielami i w ten sposób uciekło od świata jak my. Reszta jakoś prze- trwała nasze usypiające wykłady, gotowa w każdej chwili wyjechać i zająć swoje miejsce w szalonym świecie. Nie dotarliśmy do nich, Joenes. Nie poruszyliśmy ich i nie nauczyliśmy myśleć. - W rzeczywistości - odezwał się fizyk Black - uczyniliśmy coś wręcz przeciwnego. Zaszczepiliśmy większości naszych stu- dentów nienawiść do myślenia. Nauczyli się spoglądać na kulturę z wielką podejrzliwością, ignorować etykę i traktować wiedzę jako narzędzie do zarabiania pieniędzy. To nasza wina. Ponieśliśmy po- rażkę, a jej rezultatem jest dzisiejszy świat. Profesorowie umilkli na chwilę. W końcu odezwał się Harris: - Tak przedstawiają się nasze problemy. Sądzę jednak, że zbu- dziliśmy się z letargu. Zaczęliśmy działać: zbudowaliśmy Choro- wait. Mam tylko nadzieję, że się nie spóźniliśmy. Joenes miał mnóstwo pytań na temat osady, która miała przy- czynić się do rozwiązania tak wielkich problemów, ale profesoro- wie nie chcieli nic więcej powiedzieć. - Wkrótce zobaczysz Chorowait na własne oczy - rzekł Manis- free. - Wtedy będziesz mógł ją ocenić, nie zaś na podstawie naszych opowieści. - Muszę dodać - włączył się Blake - że nie powinieneś po- czuć się rozczarowany, gdy zobaczysz, że niektóre pomysły zreali- zowane w Chorowait nie są zupełnie nowe. Innymi słowy, nie sądź pochopnie, jeśli niektóre teoretyczne zasady rządzące życiem w Chorowait wydadzą ci się przestarzałe i niemodne. W końcu nie chodziło nam przede wszystkim o to, żeby nasza wspólnota była nowoczesna - Z drugiej strony - odezwał się chemik Dalton - nie powi- nieneś krytykować tego, co nowatorskie i niecodzienne. Musieli- śmy improwizować, aby spuściznę przeszłości dopełnić nowymi roz- wiązaniami. Skłonność do wprowadzenia nowych, obiecujących połączeń sprawia, że nasza praca ma ogromne znaczenie zarówno teoretyczne, jak i praktyczne. Inni profesorowie też chcieli dodać parę słów, aby Joenes do- brze wszystko zrozumiał, ale Manisfree powściągnął ich zapał. Niech Joenes wszystko sam zobaczy i oceni. Tylko uparty Blake nie potrafił powstrzymać się od uwagi: - Jakkolwiek ocenisz ten eksperyment, Joenes, jestem pewien, że znajdziesz w Chorowait rzeczy, które cię zaskoczą. Profesorowie jeszcze zachichotali na znak aprobaty, a potem zapadła cisza. Joenes gorąco zapragnął zobaczyć efekty ich pracy, a jego niecierpliwość rosła w miarę zbliżania się do celu. W końcu znaleźli się w górach. Stary samochód Manisfree'ego charczał i sapał, pnąc się po serpentynach drogi. W pewnym mo- mencie Blake dotknął ramienia Joenesa i wskazał na wysoką, zielo- ną górę znajdującą się w pewnym oddaleniu od innych. Joenes do- myślił się, że to Chorowait. Jak działo utopia Auto Manisfree'ego z mozołem wspinało się wyboistą drogą wio- dącą zboczem Chorowait. Na końcu stanęli przed drewnianym szla- banem. Tutaj zostawili samochód i dalej poszli pieszo. Najpierw szli dość wąską, zakurzoną drogą, potem ścieżką przez las, aż wreszcie musieli przedzierać się przez gąszcz, orientując się jedynie po na- chyleniu terenu. Wszyscy profesorowie zdążyli się strasznie zasapać, zanim w końcu powitało ich dwóch mężczyzn z Chorowait. Odziani byli w skóry z jelenia, każdy z nich miał łuk i kołczan pełen strzał. Byli opaleni i czerstwi i zdawali się tryskać zdrowiem i witalnością. Nie- zwykle kontrastowali z przygarbionymi, bladymi profesorami o za- padłych piersiach. Manisfree dokonał prezentacji: - To Lunu - rzekł do Joenesa, wskazując na wyższego mężczy- znę. - Jest przewodniczącym osady. A to Gat, niezrównany tropiciel. Lunu zwrócił się do profesora w języku, którego Joenes nigdy dotąd nie słyszał. - Wita nas - szepnął Dalton do Joenesa. Gat odezwał się także. - Mówi, że w tym miesiącu pożywienia jest pod dostatkiem - przetłumaczył Blake. - Zaprasza nas, byśmy udali się z nim do wioski. - W jakim języku oni mówią? - spytał Joenes. - Chorowaickim - rzekł profesor Wisznu, wykładowca sanskry- tu. - To sztuczny język, który stworzyliśmy - z ważnych powodów - specjalnie dla potrzeb osady. - Ponieważ wiedzieliśmy - włączył się Manisfree - że język wpływa na kształt procesów myślowych, a także odzwierciedla roz- warstwienia etniczne i klasowe, z tego oraz z innych powodów uzna- liśmy za konieczne wymyślić dla Chorowait zupełnie nową mowę. - Mieliśmy przy tej robocie niezły ubaw - odezwał się Blake z lekkim uśmiechem. - Część z nas chciała maksymalnie uprościć komunikację - po- wiedział antropolog Hanley. - Proponowaliśmy serię jednosylabo- wych chrząknięć w nadziei, że taki język będzie służył za naturalny filtr dła ludzkich uniesień i destrukcyjnych często myśli. - Inni - rzekł filozof Chandler - chcieli skonstruować język niezwykle skomplikowany, o wielu poziomach abstrakcji. Sądzili- śmy, że takie rozwiązanie będzie służyć tym samym celom, co mak- symalne uproszczenie, lecz równocześnie lepiej dostosuje się do ludzkich potrzeb. - Mieliśmy kilka zabawnych potyczek! - przypomniał Dalton. - W końcu - rzekł Manisfree - zdecydowaliśmy się skonstru- ować język, w którym częstotliwość występowania samogłosek by- łaby taka jak w angielskim. Nie spodobało się to oczywiście roma- nistom, którzy chcieli wzorować się na staroprowansalskim, ale przegłosowaliśmy ich. - A jednak zaznaczyli swój wpływ - zauważył profesor Wisz- nu. - Bo chociaż zachowaliśmy anglosaską częstotliwość samogło- sek, to wprowadziliśmy staroprowansalską wymowę. Pozbyliśmy się natomiast wszystkiego, co indoeuropejskie w budowie tematów słów. - Czekał nas ogrom pracy - rzekł Dalton. - Dzięki Bogu panna Hua odwaliła całą papierkową robotę. To wstyd, żeby dziewczyna była tak brzydka. - Pierwsze pokolenie Chorowaitów jest jeszcze dwujęzyczne - wyjaśnił Manisfree. - Ale ich dzieci, a w najgorszym wypadku wnu- ki, będą mówić już tylko po chorowaicku. Mam nadzieję, że będę żył wystarczająco długo, żeby tego doczekać. Już teraz widać wpływ nowego języka na mieszkańców osady. - Tylko pomyśl - rzekł Blake - w chorowaickim nie ma takich słów jak „homoseksualizm", „kazirodztwo", „gwałt" czy „morderstwo". - Nazywamy te rzeczy aleewadith - odezwał się Luna po an- gielsku. - To znaczy: rzeczy-o-których-się-nie-mówi. - To dobrze pokazuje - rzekł Dalton - do czego może się przy- dać semantyka. Lunu i Gat zaprowadzili ich do Chorowait Przez resztę dnia Jo- enes zwiedzał osadę. Zauważył, że domy osadników zbudowane sąz kory brzozowej i młodych drzewek. Kobiety gotowały na ognisku, przędły wełnę owiec, które same hodowały, i zajmowały się dziećmi. Mężczyź- ni pracowali na stromych zboczach Chorowait, orząc ziemię za pomocą drewnianych pługów, które sami skonstruowali. Inni polowali w gęstym lesie lub łowili ryby w lodowatych strumieniach Adirondack. Przynosili jelenie, króliki i pstrągi, którymi dzielili się z resztą wspólnoty. W całej Chorowait nie było ani jednego przedmiotu pochodzą- cego z fabryki. Każde narzędzie wykonane zostało na miejscu. Na- wet noże do garbowania skóry mieszkańcy zrobili sami z żelaza, któ- re wydobyli z ziemi Chorowait. Jeśli czegoś nie mogli zrobić sami, to się bez tego obywali. Joenes przyglądał się wszystkiemu w ciągu dnia i bardzo przy- chylnie wypowiadał się na temat samowystarczalności, pomysłowo- ści oraz satysfakcji, jaką ze swego życia najwyraźniej czerpali człon- kowie wspólnoty. Jednak profesor Harris, który mu towarzyszył, zda- wał się przepraszać za ten aspekt życia w Chorowait. - Musisz zrozumieć, Joenes - rzekł - że to tylko na zewnątrz tak wygląda. Chorowait musi ci się wydawać jeszcze jedną ponurą próbą stworzenia sielanki. Joenes nigdy nie oglądał żadnych prób stworzenia sielanki ani nawet nie słyszał o nich. Odrzekł więc, że to, co widzi, wygląda zu- pełnie nieźle. - Mam nadzieję - westchnął Harris. - Podejmowano wiele po- dobnych prób. Początki z reguły są zachęcające, ale tylko nieliczne eksperymenty wyszły poza fazę wstępną. Sielanka ma swoje uroki, szczególnie gdy próbują ją stworzyć wykształceni i zdeterminowa- ni idealiści. Jednak zwykle kończy się ona rozczarowaniem, cyniz- mem i rezygnacją. - Czy tak będzie z Chorowait? - spytał Joenes. - Oby nie - odparł Harris. - Mam nadzieję, że dotychczasowe porażki czegoś nas nauczyły. Dzięki temu, że przestudiowaliśmy próby stworzenia utopii w przeszłości, mogliśmy w pewien sposób zabezpieczyć naszą wspólnotę. W jaki sposób, przekonasz się w sto- sownym momencie. Tego wieczoru Joenes spożył prosty i raczej niesmaczny posiłek składający się z mleka, sera, przaśnego chleba i winogron. Potem za- brano go do Haierogu, czyli miejsca kultu. Był to prześwit w lesie, gdzie ludzie oddawali cześć Słońcu za dnia, a Księżycowi w nocy. - Religia stanowiła pewien problem - szepnął Joenesowi Han- ley, podczas gdy tłum leżał plackiem w bladym świetle księżyca. - Nie chcieliśmy przejmować żadnych elementów tradycji judeochrześcijańskiej. Podobnie rzecz miała się z hinduizmem i buddyzmem. Właściwie to po dłuższym zastanowieniu nic nam nie odpowiadało. Część z nas chciała załagodzić sprawę za pomocą bó- stwa T'iele z południowo-wschodniego Zanzibaru. Inni przedkłada- li Starego Człowieka Dhavagna, czczonego przez nieznany bliżej odłam Czarnych Thaiów. W końcu postanowiliśmy obdarzyć boską mocą słońce i księżyc. Po pierwsze, to historyczny precedens. Po drugie, takie bóstwa mogliśmy przedstawić władzom Nowego Jor- ku jako prymitywną formę chrześcijaństwa. - To takie ważne? - spytał Joenes. - Niezwykle! Zdziwiłbyś się, jak trudno o pozwolenie na pro- wadzenie takiej działalności. Musieliśmy też dowieść, że w Choro- wait panuje wolna konkurencja, co stanowiło pewną trudność, gdyż wspólnocie niczego nie brakuje. Na szczęście Gregorias wykładał wtedy logikę i zdołał ich przekonać. Wyznawcy Słońca i Księżyca kołysali się i zawodzili. Jakiś star- szy człowiek o twarzy pomazanej żółtą gliną wystąpił naprzód i za- czął śpiewać po chorowaicku. - Co on śpiewa? - spytał Joenes. - Intonuje wyjątkowo piękną modlitwę - wyjaśnił Hanley. - To adaptacja ody pindaryjskiej autorstwa Geoffrarda. Ten fragment brzmi tak: 0 Księżycu, skromnie przyodziany w najdelikatniejszą pajęczynę, Miękko prześlizgujący się pośród wierzchołków drzew twojego ludu, Wślizgujący się za Akropol ze strachu przed twym srogim kochankiem Słońcem, Zroszonymi palcami dotykający białego marmuru Partenonu, Tobie śpiewamy tę pieśń. Pragnąc, by twe pełne miłości wstawiennictwo chroniło nas Przed niebezpieczeństwem ciemności, 1 strzegło nas przez jedną krótką noc Przed najgoźniejszą Bestią świata. - To bardzo piękne - powiedział Joenes. - Co znaczy fragment o Akropolu i Partenonie? - Szczerze mówiąc - odparł Harris - nie jestem do końca prze- konany, żeby umieszczenie tego fragmentu było właściwe. Jednak upierał się przy nim Wydział Filologii Klasycznej. Ponieważ zaś więk- szość decyzji podjęły Wydziały Ekonomii, Antropologii, Fizyki i Che- mii, zostawiliśmy im ten Partenon. W końcu wspólne przedsięwzię- cie wymaga umiejętności kompromisu. Joenes skinął głową. - A co znaczą niebezpieczeństwo ciemności i najgroźniejsza Bestia świata? Harris pokiwał głową i mrugnąwszy porozumiewawczo rzekł: - Strach jest konieczny. Na noc umieszczono Joenesa w małej chatce zbudowanej bez uży- cia gwoździ. Jego posłanie z gałęzi sosny było zachwycająco proste i rów- nocześnie niezmiernie niewygodne. Udało mu się w końcu znaleźć po- zycję, która sprawiała najmniej bólu, i zapadł w płytką drzemkę. Zbudziło go dotknięcie czyjejś ręki. Podniósł wzrok i ujrzał nie- zwykle piękną młodą kobietę, która pochylała się nad nim z czułym uśmiechem. Joenes w pierwszej chwili poczuł się zakłopotany, bo sądził, że kobieta pomyliła chaty. Jednak ona szybko dała mu do zrozumienia, że nie zaszła żadna pomyłka. - Mam na imię Laka - przedstawiła się. - Jestem żoną Kora, przywódcy Młodzieżowego Stowarzyszenia Słonecznego. Przy- szłam, żeby spać dzisiaj z tobą i zrobić wszystko, co w mojej mocy, żebyś poczuł się dobrze w Chorowait. - Dziękuję - odrzekł Joenes. - Twój mąż wie, że tu jesteś? - To, co wie i czego nie wie mój mąż, zupełnie mnie nie obcho- dzi - powiedziała Laka. - Kor jest człowiekiem religijnym i wierzy w zwyczaje Chorowait. Naszym zaś zwyczajem i religijnym obowiąz- kiem jest powitać gościa w ten sposób. Profesor Hanley nie mówił ci o tym? Joenes odparł, że antropolog Hanley nic nie wspominał na ten temat. - W takim razie spłatał ci figla - powiedziała Laka. - To wła- śnie profesor Hanley wprowadził ten zwyczaj. Zaczerpnął go z ja- kiejś książki. - Nie miałem o tym pojęcia - odparł Joenes, robiąc miejsce Lace, która położyła się obok niego na sosnowym posłaniu. - Słyszałam, że profesor Hanley gorąco bronił tego zwyczaju- powiedziała Laka. - Spotkał się z oporami Katedry Nauki. Utrzymywał jednak, że jeżeli ludzie potrzebują religii, to w równym stopniu potrze- bujązwyczajów i obrzędów; i że te zwyczaje i obrzędy powinny zostać opracowane przez eksperta. W końcu jego zdanie przeważyło. - Rozumiem - odrzekł Joenes. - Czy Hanley wprowadził jesz- cze inne podobne zwyczaje? - Cóż - zaczęła Laka - mamy Saturnalia, Bachanalia, Misteria Eleuzyjskie, Święto ku Czci Dionizosa, Dzień Założycieli, Wiosen- ne i Jesienne Święto Płodności, Adorację Adonisa i... W tym miejscu Joenes wtrącił, że w Chorowait jest bardzo wiele świąt. - Tak - przyznała Laka. - To sprawia, że my, kobiety, jesteśmy bardzo zajęte. Jednak zdążyłyśmy już do tego przywyknąć. Mężczyźni nie za bardzo są do tego przekonani. Szczerze kochają święta, ale stają się zazdrośni i zawzięci, kiedy chodzi o ich własne żony. - Co wtedy robią? - spytał Joenes. - Korzystają z rady doktora Broigna z Wydziału Psychologii. Biegną prawie pięć kilometrów przez gęsty las, potem wskakują do zimnego strumienia i płyną przeszło sto metrów, następnie tłuką w worek treningowy ze skóry jelenia aż do skrajnego wyczerpania. Temu skrajnemu wyczerpaniu, jak mówi doktor Broign, towarzyszy zawsze kompletna, choć czasowa utrata emocji. - I zalecenia doktora odnoszą skutek? - spytał Joenes. - Wydają się niezawodne - powiedziała Laka. - Jeśli kuracja nie odnosi pożądanego efektu za pierwszym razem, trzeba jąpowta- rzać po prostu tak często, j ak to konieczne. Lekarstwo ma też tę zale- tę, że rozwija muskulaturę. - To bardzo interesujące - rzekł Joenes. Gdy tak leżał obok Laki, poczuł nagle, że nie jest już zaintere- sowany dyskusjami antropologicznymi. Przez krótką chwilę za- stanawiał się, czy narzucanie przez Hanleya własnych upodobań członkom wspólnoty nie było niestosowne. Potem przypomniał sobie jednak, że społeczeństwa są zawsze kształtowane przez czło- wieka i że upodobania Hanleya nie są gorsze od innych, o których słyszał, a od niektórych nawet lepsze. Joenes postanowił nie my- śleć dłużej o tym problemie. Wyciągnął rękę, by dotknąć ciem- nych włosów Laki. Laka drgnęła i gwałtownie odwróciła się do niego. - Co się stało? - spytał Joenes. - Czy nie powinienem doty- kać twoich włosów? - Nie o to chodzi - odparła Laka. - Problem w tym, że ja w ogó- le nie lubię być dotykana. Wierz mi, to nie ma nic wspólnego z tobą. Taka po prostu jestem. - To niezwykłe! - wykrzyknął Joenes. - A jednak dobrowolnie przybyłaś do osady i pozostajesz tu z własnej, nieprzymuszonej woli? - Tak - potwierdziła Laka. - To ciekawa sprawa. Wielu cywi- lizowanych ludzi, których pociąga pierwotne życie, czuje niechęć do tak zwanych uciech zmysłowych, które profesorowie studiują z ogromnym zainteresowaniem. Jeśli chodzi o mnie, a mój przy- padek nie jest wyjątkiem, szczerze kocham góry i pola, sprawiają mi także przyjemność wszelkie zajęcia praktyczne, na przykład prace gospodarcze, łowienie ryb czy polowanie. Aby mieć to wszystko, dobrowolnie powstrzymuję niechęć wobec doznań sek- sualnych. Joenesowi wydało się to zdumiewające. Zastanawiał się nad trud- nościami, jakie napotyka się w tworzeniu społecznej utopii. Z zamyś- lenia wyrwała go Laka, moszcząc się na posłaniu. Wbrew swojej niechęci oplotła ramionami szyję Joenesa i przyciągnęła go do sie- bie. Ale ten nie czuł już do niej większego pociągu niż do drzewa lub chmury. Delikatnie odsunął jej ręce, mówiąc: - Nie, Laka, nie chcę nic robić wbrew tobie. - Musisz! -jęknęła. - Taki jest zwyczaj! - Nie jestem członkiem wspólnoty i nie muszę przestrzegać waszych zwyczajów. - Chyba masz rację - zgodziła się Laka. - Mimo to wszyscy inni profesorowie/Stosują się do tego zwyczaju, a o jego słuszności czy niesłuszności rozstrzygają dopiero później za dnia. - Ich sprawa - odpowiedział Joenes niewzruszony. - To moja wina - powiedziała Laka. - Powinnam lepiej pano- wać nad odruchami. Gdybyś tylko wiedział, jak gorąco modliłam się o panowanie nad sobą! - Nie wątpię - powiedział Joenes. - Samo to, że zapropono- wałaś mi gościnę, oznacza dopełnienie zwyczaju. Pamiętaj o tym, teraz wracaj już do swego męża. - Wstydziłabym się - odrzekła Laka. - Inne kobiety zoriento- wałyby się, że coś jest nie tak, gdybym wróciła przed świtem, śmia- łyby się ze mnie. A mój mąż byłby niezadowolony. - Ale czy nie jest zazdrosny i nie odczuwa potrzeby zemsty, kiedy to robisz? - Oczywiście - przyznała Laka. - Co za mężczyzna byłby z nie- go, gdyby tak nie było? Ale żywi także wielki respekt dla nauki i głę- boko wierzy w zwyczaje Chorowait. Dlatego upiera się, bym ich przestrzegała, chociaż rozdziera mu to serce. - Musi być bardzo nieszczęśliwym człowiekiem - powiedział Joenes. - Mylisz się. Mój mąż jest jednym z najszczęśliwszych lu- dzi we wspólnocie. Wierzy bowiem, że prawdziwe szczęście to szczęście duchowe i można je osiągnąć jedynie na drodze cier- pienia. Dlatego ból sprawia mu radość. Przynajmniej tak mówi. Prawie codziennie też stosuje się do zaleceń doktora Broigna, w związku z czym został najlepszym biegaczem i pływakiem wspól- noty. Joenes za nic nie chciał sprawić bólu mężowi Laki, nawet gdy- by ten ból miał przysporzyć mu radości. Nie chciał jednak również sprawiać bólu Lace, odsyłając ją do domu. Wreszcie nie zamierzał też sprawiać bólu sobie, robiąc coś, co stało mu się wstrętne. Nie widząc żadnego wyjścia z sytuacji, Joenes powiedział Lace, by spa- ła w rogu chaty. To przynajmniej uchroni ją od wstydu w oczach in- nych kobiet. Laka zimnymi ustami pocałowała go w czoło. Potem położyła się spać. Joensowi wydawało się, że teraz już nie zaśnie, ale na ko- niec także i on zapadł w drzemkę. Niestety, nie był to jeszcze koniec wydarzeń. Joenes zbudził się nagle w środku nocy czujny i przestraszony, ale nie miał poję- cia, co wyrwało go ze snu. Księżyc już zaszedł i panowała nieprze- nikniona ciemność. Świerszcze, nocne ptaki i drobne zwierzęta leśne zamarły. Joenes poczuł, że cierpnie mu skóra. Odwrócił się w stronę drzwi pewien, że to mąż Laki przyszedł, aby go zabić. Brał pod uwagę taką możliwość, gdyż miał wątpliwości co do skuteczności kuracji dokto- ra Broigna. Po chwili zorientował się jednak, że to nie wzburzony mąż zmą- cił ciszę nocy, usłyszał bowiem ryk tak przenikliwy, że nie mógł się wydobywać z ludzkiego gardła. Gdy zapadła cisza, doszły go odgło- sy świadczące o tym, że jakieś ogromne stworzenie przedziera się przez gąszcze. - Co to? - zapytał. Laka zerwała się na równe nogi i przylgnęła do Joenesa. Spra- wiała wrażenie, jakby opuściły ją siły. - To Bestia! - wyszeptała. - Myślałem, że Bestia to tylko mit - powiedział Joenes. - Na Górze Chorowait nie ma mitów - odparła Laka. - Czcimy Słońce i Księżyc i one są prawdziwe. Boimy się też Bestii, która jest równie prawdziwa jak skunks. Czasami udaje sięjąprzebłagać, a cza- sami odpędzić. Ale dzisiaj przyszła, żeby zabić! Joenes nie wątpił w to ani przez chwilę, zwłaszcza że usły- szał uderzenie potężnego ciała o ścianę chaty. Chociaż wykona- no ją z sezonowanego drewna i wzmocniono palami, runęła pod naporem cielska Bestii. Podniósłszy oczy, Joenes ujrzał jej obli- cze. Bestia x utopii Takiego stworzenia Joenes jeszcze nigdy nie widział. Górna część jego ciała przypominała tygrysa, z tym że jego masywny łeb był czarny, a nie brązowo-pręgowany. Tułów stworzenie mia- ło podobny do ptasiego, gdyż tuż za ramionami wyrastały szcząt- kowe skrzydła. Dół jego ciała przypominał węża: ogon był dwa razy dłuższy niż tułów, w najgrubszej części miał grubość ludz- kiego uda, ponadto łuszczył się, a na całej długości pokrywały go kolce. Wszystko to Joenes dostrzegł w ułamku sekundy. Kiedy po- twór zbierał się do skoku, Joenes chwycił mdlejącą Lakę w ramio- na i uciekł. Bestia nie pobiegła od razu za nimi. Zanim ruszyła w po- ścig, przez chwilę bawiła się w demolowanie chaty. Joenesowi udało się w tym czasie dołączyć do grupy myśliwych z wioski. Stali wszyscy, z Lunu na czele, z dzidami i strzałami unie- sionymi w górę, gotowi do walki z Bestią. W pobliżu znajdował się także szaman i jego dwaj pomocnicy. Stara, pomarszczona twarz sza- mana pomalowana była ochrą i błękitem. W prawej ręce trzymał czaszkę, a lewą szperał gwałtownie w kupce magicznych przedmio- tów. Jednocześnie klął na pomocników. - Idioci! - krzyczał. - Skandalicznie niekompetentni głupcy! Gdzie jest mech z głowy trupa? - Pod lewą stopą waszej świątobliwości - odparł jeden z po- mocników. - Co za pomysł, żeby go tam trzymać! - warknął szaman. - Po- dajcie mi go. A gdzie jest całun? - W torbie waszej świątobliwości - rzekł drugi pomocnik. Szaman wyjął całun i przeciągnął przez oczodoły czaszki. Na- stępnie wcisnął mech do jej otworów nosowych i zwrócił się do po- mocników: - Ciebie, Huang, wysłałem, byś obserwował gwiazdy. A ciebie, Pollito, byś odebrał wiadomość od świętego złotego jelenia. Powiedz- cie mi natychmiast, czego się dowiedzieliście i czego bogowie żą- dają, aby powstrzymać Bestię. Huang rzekł: - Gwiazdy powiedziały, byśmy starli dzisiejszej nocy liście roz- marynu. Szaman chwycił z kupki magicznych przedmiotów gałązkę roz- marynu i przywiązał ją do czaszki za pomocą całunu, okręcając go trzy razy zgodnie z ruchem Słońca po niebie. Pollito rzekł: - Święty złoty jeleń powiedział, aby dać czaszce szczyptę taba- ki i już nie będzie więcej draki. - Daruj sobie idiotyczne rymy - odparł szaman - i podaj mi tabakę. - Nie mam tabaki, wasza świątobliwość. - W takim razie, gdzie ona jest? - Mówiliście, panie, żeście schowali ją w bezpiecznym miej- scu. - Oczywiście. Tylko w którym? - spytał szaman, szperając gwał- townie wśród składników. - Może jest w Miejscu Wróżb? - zgadywał Pollito. - Nie, nie sądzę - odparł szaman. - Niech pomyślę... Bestia jednak nie dała mu czasu na myślenie. Wybiegła z chaty Joenesa i skoczyła w kierunku myśliwych. Tuzin strzał i dzid prze- szył powietrze, brzęcząc jak wściekłe szerszenie. Ale nie dosięgły celu. Bestia, nawet nie draśnięta, przedarła się przez szereg myśli- wych. Szaman i jego pomocnicy zdążyli do tego czasu pozbierać swoje rzeczy i pobiegli w las. Myśliwi również rzucili się do uciecz- ki, jednakże Lunu i dwaj inni zdążyli zginąć. Joenes podążył za myśliwymi, strach dodawał mu sił. Biegł, póki nie dotarł do polany, pośrodku której stał odkryty kamienny ołtarz. Tutaj znalazł szamana i jego pomocników oraz trzęsących się ze stra- chu myśliwych, którzy chowali się za świątobliwym mężem. Wycie Bestii dobiegające z puszczy stawało się coraz głośniejsze. Szaman grzebał w ziemi w pobliżu ołtarza, mówiąc: - Jestem prawie pewien, że schowałem tabakę gdzieś tutaj. Dziś po południu przyszedłem poprosić Słońce, aby zechciało ją pobło- gosławić. Pollito, pamiętasz, co z nią wtedy zrobiłem? - Nie było mnie tu - odparł Pollito. - Powiedzieliście nam, panie, że idziecie odprawić sekretny rytuał i że nie wolno nam iść z wami. - Oczywiście, że zabroniłem wam iść ze mną - rzekł szaman, grze- biąc zawzięcie laską wkoło ołtarza - ale może mnie szpiegowaliście? - Nigdy byśmy tego nie zrobili - rzekł Huang. - Cholerni konformistyczni głupcy! - zdenerwował się sza- man. - Jak chcecie zostać szamanami, nie podpatrując mnie przy każdej okazji? W tym momencie na skraju lasu, mniej niż pięćdziesiąt metrów od ołtarza, pojawiła się Bestia. Równocześnie szaman schylił się i pod- niósł mały woreczek ze skóry jelenia. - Tujest, oczywiście! -wykrzyknął. -Tuż pod świętą kolbą ku- kurydzy, gdzie zakopałem ją dziś po południu. Czy któryś z was, ułomne imbecyle, poda mi jeszcze jeden całun? Pollito natychmiast wykonał polecenie. Z wielką zręcznością szaman przywiązał woreczek do żuchwy czaszki, okręcając go trzy- krotnie. Potem chwycił czaszkę mocno i rzekł: - O czymś zapomniałem? Chyba nie. Teraz patrzcie, ciamąjdy, jak to się robi. Szaman wyszedł naprzeciw Bestii, ściskając obiema dłońmi czaszkę. Joenes, myśliwi i dwaj pomocnicy stali z otwartymi usta- mi, podczas gdy Bestia wygrzebała łapą dół głęboki prawie na metr, przeszła nad nim i zaczęła się niebezpiecznie zbliżać do szamana. Stary człowiek postąpił naprzód bez cienia lęku. W ostatnim momencie rzucił czaszką, uderzając Bestię w pierś. Cios ów wydał się Joenesowi słaby, ale Bestia zaryczała z bólu, odwróciła się i umknęła do lasu. Myśliwi byli zbyt zmęczeni, by świętować zwycięstwo nad Be- stią. Wszyscy w ciszy rozeszli się do swoich chat. Szaman zwrócił się do pomocników: - Mam nadzieję, że macie na tyle rozumu, żeby się czegoś na- uczyć. Podczas egzorcyzmów odpowiednio przygotowana czaszka lub aharbitus musi uderzyć w środek piersi Bestii. Żaden inny cios nie pomoże, spotęguje tylko wściekłość stworzenia. Jutro będziemy studiować egzorcyzm potrójnego ciała. To bardzo przyjemny obrzęd. Powiedziawszy to, szaman odszedł. Joenes podniósł wciąż nieprzytomną Lakę i zaniósł ją z powro- tem do swojej chaty. Gdy tylko drzwi się zamknęły, Laka oprzytom- niała i pokryła twarz Joenesa tysiącem pocałunków. Ten odsunął ją, mówiąc, żeby nie robiła nic wbrew sobie i żeby nie rozbudzała jego zmysłów, lecz Laka powiedziała, że jest teraz innąkobietąi nie szko- dzi, nawet gdyby była to odmiana przejściowa. Widok Bestii, jak twierdziła, i bohaterski wyczyn Joenesa, poruszyły ją do głębi. Tak- że śmierć biednego Lunu ukazała jej wartość namiętności i ulot- ność życia. Wprawdzie Joenes nie bardzo wierzył w te przyczyny przemia- ny, ale nie było wątpliwości, że Laka się zmieniła. Jej oczy błyszcza- ły, kiedy niczym Bestia skoczyła na Joenesa i powaliła go na posła- nie z sosnowych gałęzi. Joenes pomyślał, że choć o mężczyznach wie niewiele, to o ko- bietach wie jeszcze mniej. Także gałęzie sosny dały się ostro we zna- ki jego plecom. Wkrótce jednak zapomniał o bólu i o swej niewie- dzy. Obie te rzeczy stały się zupełnie nieistotne i nie myślał już o nich, dopóki świt nie rozjaśnił wnętrza jego chaty i dopóki Laka nie wyślizgnęła się i nie wróciła do siebie. Dlaczego be/lio potrzebna je/t ui utopii Rano Joenes spotkał kolegów z uniwersytetu. Opowiedział im o nocnych przygodach i wyraził oburzenie, że nie został ostrzeżony przed Bestią. - Ależ mój drogi! - odparł profesor Hanley. - Chcieliśmy, że- byś doświadczył wszystkich aspektów życia w Chorowait na wła- snej skórze i ocenił je bez uprzedzeń. - Nawet jeśli miałoby mnie to kosztować życie? - zapytał Joe- nes ze złością. - Ani przez chwilę nie byłeś w niebezpieczeństwie - wyjaśnił profesor Chandler. - Bestia nigdy nie atakuje ludzi związanych z uni- wersytetem. - A jednak wyglądało na to, że chciała mnie zabić - powiedział Joenes. - Nie wątpię, że tak to wyglądało - rzekł Manisfree. - W rze- czywistości Bestia próbowała dostać Lakę, która, jako mieszkanka Chorowait, jest dla niej łakomym kąskiem. Bestia mogła cię lekko poturbować tylko wtedy, gdy wydzierała ci dziewczynę. Joenes poczuł się rozczarowany, że niebezpieczeństwo poprzed- niej nocy, na pozór tak wielkie, okazało się żadne. Aby ukryć iryta- cję, spytał: - Co to za stworzenie, do jakiego gatunku należy? Geoffrard odchrząknął i rzekł: - Bestia, którą ujrzałeś tej nocy, jest stworzeniem jedynym w swoim rodzaju i nie wolno jej mylić z Gończą Bestią, którą tro- pił sir Pellinore, ani z Bestią z Apokalipsy. Chorowaicka Bestia jest już bliższa Opinicusowi, który według starożytnych był po części wielbłądem, po części zaś smokiem i lwem, choć nie wie- my, w jakich proporcjach. Ale nawet to pokrewieństwo jest tylko powierzchowne. Tak jak powiedziałem, nasza Bestia jest jedyna w swoim rodzaju. - Skąd się wzięła? - zapytał Joenes. Profesorowie spojrzeli po sobie i zachichotali jak uczniacy. Wreszcie fizyk Blake, powstrzymując wesołość, rzekł: - Prawda jest taka, że to my sami stworzyliśmy Bestię. Skon- struowaliśmy ją kawałek po kawałku w laboratorium chemicznym. Pracowaliśmy wieczorami i w weekendy. W stworzeniu Bestii brały udział wszystkie wydziały, ale szczególnie duży wkład wniosły Che- mia, Fizyka, Matematyka, Cybernetyka, Medycyna i Psychologia. Należy też wspomnieć o udziale Katedry Antropologii oraz Filologii Klasycznej - projektodawców pomysłu. Specjalne podziękowa- nia winni jesteśmy profesorowi Ellingowi wykładającemu sztukę użytkową, który przyodział Bestię w najbardziej trwałą plastikową skórę. Nie można też zapominać o pannie Hua, naszej asystentce, bez której pogubilibyśmy się w powodzi notatek i całe przedsięwzię- cie spaliłoby na panewce. Na te słowa profesorowie rozpromienili się uszczęśliwieni. Joe- nes, który poznał jedną tajemnicę tylko po to, by natrafić na nową, wciąż nic z tego nie rozumiał. - Pozwólcie, że podsumuję - rzekł. - Stworzyliście Bestię z idei i z biernej materii w laboratorium chemicznym? - Dobrze powiedziane - rzekł Manisfree. - Tak, dokładnie tak zrobiliśmy. - A władze uniwersytetu wiedziały o tym? Dalton mrugnął porozumiewawczo i rzekł: - Wiesz, jak jest z tymi ludźmi, Joenes. Mają wrodzony wstręt do wszystkiego, co nowe, chyba że jest to nowa sala gimnastyczna. Więc oczywiście nic im nie powiedzieliśmy. - Ale oni i tak się dowiedzieli. Władza zawsze wie, co się dzieje. Tylko że jeśli celowo nie zwróci się ich uwagi, wolą patrzeć w prze- ciwną stronę. Zakładają, że jeżeli taki projekt się powiedzie, wów- czas oni i cary uniwersytet zostaną nagrodzeni za dalekowzroczność, jeśli zaś projekt nie wyjdzie, będą bezpieczni, bo o niczym nie wie- dzieli. Profesorowie ożywili się, kilku chciało opowiadać dowcipy na temat władzy, Joenes jednak ich uprzedził: - Skonstruowanie Bestii musiało być niezwykle trudne. - Rzeczywiście - odparł matematyk Ptolemeusz. - Pomijając czas i koszty pracy w laboratorium, musieliśmy wydać dwanaście milionów czterysta tysięcy dwanaście dolarów i sześćdziesiąt trzy centy na produkcję specjalnych części. Hoggshead z Wydziału Księ- gowości starannie odnotowywał wszystkie wydatki, na wypadek gdy- by ktoś nas o nie kiedyś zapytał. - Skąd wzięliście pieniądze? - zapytał Joenes. - Od rządu oczywiście - odparł Harris z Wydziału Nauk Poli- tycznych. - Ja i mój kolega Finfitter z Ekonomii wzięliśmy na sie- bie zadanie zdobycia środków. Wystarczyło ich jeszcze na to, żeby wydać bankiet na zakończenie Projektu Bestia. Szkoda, że cię wte- dy z nami nie było, Joenes. Harris wyprzedził kolejne pytanie, dodając: - Oczywiście nie powiedzieliśmy rządowi, że tworzymy Be- stię. Bo choćby nawet w dalszym ciągu finansowali nasz projekt, niewątpliwie opóźnienia spowodowane biurokracją doprowadziły- by nas do szału. Powiedzieliśmy, że pracujemy nad przełomowym projektem, który zdecyduje o wykonalności budowy ośmiopasmo- wej podziemnej autostrady łączącej oba wybrzeża Stanów i posia- dającej strategiczne znaczenie dla obronności naszego kraju. Chyba nie muszę dodawać, że Kongres, który zawsze faworyzował budowę autostrad, natychmiast z wielkim entuzjazmem przegłosował przy- znanie nam funduszy. - Wielu z nas uważało - odezwał się Blake - że taka autostra- da rzeczywiście byłaby bardzo praktyczna i może nawet niezbędna. Im więcej o tym myśleliśmy, tym bardziej się do tego przekonywa- liśmy. Jednak Bestia miała pierwszeństwo. Nawet z pomocą rządo- wych funduszy zadanie było niezwykle trudne. - Pamiętacie - spytał Blake - kłopoty z oprogramowaniem do komputera sterującego mózgiem Bestii? - A jakże! - zachichotał Manisfree. - A trudności w zainstalo- waniu partenogenetycznego układu rozrodczego? - O mały włos cały nasz wysiłek nie poszedł na marne - rzekł Dalton. - Przypomnijcie sobie też, jak pracowaliśmy nad skoordy- nowaniem i ustabilizowaniem ruchów Bestii! Biedne stworzenie sła- niało się po laboratorium całe tygodnie, zanim doszliśmy z tym do ładu. - Zginął przez to stary Duglaston z Katedry Neurologii - za- uważył smutno Ptolemeusz. - Wypadki się zdarzają - odparł Dalton. - Cieszę się, że mogli- śmy powiedzieć władzom, że Duglaston poszedł na urlop naukowy. Profesorowie jak z rękawa sypali anegdotami dotyczącymi bu- dowy Bestii. Zniecierpliwiony Joenes przerwał im jednak. - Chciałbym się dowiedzieć - rzekł - dlaczego zbudowaliście Bestię. Profesorowie musieli się chwilę zastanowić. Minęło wiele lat od tamtych wspaniałych czasów, kiedy doszli do wniosku, że trzeba stwo- rzyć Bestię. Na szczęście wciąż jeszcze pamiętali powody tej decy- zji. Po krótkiej pauzie Blake rzekł: - Bestia była konieczna, Joenes. Ona, albo coś podobnego, była niezbędna, żeby utopia mogła odnieść sukces i żeby w pełni odzwier- ciedlała ona przyszłe życie. - Aha - rzekł Joenes. - Ale dlaczego? - To jest zupełnie proste - rzekł Blake. - Przyjrzyj się Choro- wait, albo jakiejkolwiek innej społeczności, i zastanów się, co po- woduje jej rozkład. To trudne pytanie i tak naprawdę nie ma na nie odpowiedzi. Tylko że nie możemy poprzestać na takiej konstatacji. Ludzie żyją w społecznościach, bo to leży w ich naturze. Przyjmu- jąc taki stan rzeczy za warunek konieczny, chcieliśmy w Chorowait zbudować model idealnego społeczeństwa. Wszystkie społeczno- ści ulegają w dzisiejszych czasach rozpadowi, my chcieliśmy, by nasze było stabilne i praworządne na tyle, na ile to możliwe w gra- nicach demokracji. Chcieliśmy też, by nasze społeczeństwo było przyjemne i sensowne. Zgadzasz się, że to pomysły warte realiza- cji? - Z pewnością - potwierdził Joenes. - Ale Bestia... - Właśnie dochodzimy do Bestii. Jest ona, jak widzisz, podsta- wowym warunkiem istnienia Chorowait. Joenes wyglądał na zdezorientowanego, więc Blake kontynuował: - To naprawdę proste i łatwo można to zrozumieć. Najpierw jed- nak musisz zgodzić się, że istnieje potrzeba stabilności, sprawiedli- wości w granicach prawa oraz potrzeba nadania życiu sensu. Z tym się już zgodziłeś. Dalej musisz uznać fakt, że żadne społeczeństwo nie może zasadzać się wyłącznie na abstrakcji. Jeśli cnota nie znajdu- je nagrody, a zbrodnia kary, ludzie tracą wiarę i następuje rozkład ży- cia społecznego. Ręczę ci, że człowiek potrzebuje ideałów. Nie znaj- dzie ich jednak w pozbawionej wartości pustce dzisiejszego świata. W obliczu okropienstw, których jest świadkiem, jakże odlegli stają się bogowie i jak niewielkie znaczenie ma wszystko, co istnieje! - Zapewniamy cię też - podjął Manisfree - że bez wątpienia wina leży w samej naturze ludzkiej. Chociaż bowiem człowiek jest istotą myślącą, nie chce już myśleć. Mimo że został wyposażony w inteligencję, rzadko wykorzystuje jądla własnego dobra. Tak, Joe- nes, sądzę, że możemy się z tym wszystkim zgodzić. Joenes skinął głową, zdziwiony tym, o czym zapewniali go pro- fesorowie. - Zatem - rzekł Blake -jeśli przyjmiemy takie założenia, do- strzeżemy absolutną konieczność istnienia Bestii. Powiedziawszy to, Blake odwrócił głowę, jakby wszystko już zostało wyjaśnione. Ale Dalton, bardziej skrupulatny, dodał: - Bestia, mój drogi, jest niczym innym, jak uosobieniem Po- trzeby samej w sobie. W dzisiejszych czasach, gdy zdobyliśmy już wszystkie szczyty, przepłynęli oceany, gdy planety znalazły się w za- sięgu ręki, bogowie okazali się nieobecni, a system społeczny wła- śnie się rozpada, cóż nam jeszcze pozostało? Człowiek musi z czymś się zmagać. Dlatego stworzyliśmy mu Bestię. Już nie będzie czuł się samotny, Bestia zawsze będzie czaić się gdzieś w pobliżu. Już nie będzie, powodowany bezczynnością, zwracał się przeciw sobie, cały czas będzie musiał uważać na Bestię. - Bestia czyni społeczeństwo Chorowait stabilnym i spójnym - rzekł Manisfree. - Gdyby ludzie nie współdziałali, Bestia zabiłaby ich jednego po drugim. Tylko wspólnym wysiłkiem całej społeczno- ści udaje się utrzymać Bestię w bezpiecznej odległości od wioski. - Budzi to we wspólnocie zdrowy szacunek dla religii - wyjaś- nił Dalton. - Człowiek potrzebuje religii, kiedy Bestia wychodzi na łów. - Eliminuje samozadowolenie - dodał Blake. - Nikt nie może czuć się zadowolony z siebie w obliczu Bestii. - Dzięki Bestii - mówił Manisfree - wspólnota Chorowait jest szczęśliwa, ceni życie rodzinne i religijne, bliskość ziemi i wciąż pamięta o potrzebie cnoty. - A co powstrzymuje Bestię przed zniszczeniem całej osady? - spytał Joenes. - Oprogramowanie-wyjaśnił Dalton. - Słucham? - Bestia została zaprogramowana, to znaczy w jej sztucznym mózgu zostały zakodowane pewne informacje i reakcje. Nie muszę chyba dodawać, że bardzo na to uważaliśmy. - Nauczyliście Bestię, żeby nie zabijała profesorów uniwersy- tetu - powiedział Joenes. - Cóż, w zasadzie tak - potwierdził Dalton. - Prawdę mówiąc, nie stanowi to powodu do dumy. Pomyśleliśmy jednak, że możemy się jeszcze okazać potrzebni. - Co więcej robi Bestia? - spytał Joenes. - Została zaprogramowana tak, by rozpoznawać i niszczyć każ- dego przywódcę lub grupę przywódczą w Chorowait. W drugiej ko- lejności ma zabijać nieprawomyślnych, a w ostatniej każdego człon- ka Chorowait. Z tego powodu przywódca musi chronić przed Bestią zarówno siebie, jak i swoich ludzi. To wystarcza, by utrzymać go w ryzach. Musi również współpracować z kapłanami, bez pomocy których jest bezradny. Dzięki temu istnieje możliwość kontrolowa- nia jego władzy. - W jaki sposób kapłani mogą mu pomóc? - spytał Joenes. - Sam widziałeś szamana w akcji - rzekł Hadley. - On i jego pomocnicy wykorzystują pewne substancje, zbierane przez całą spo- łeczność Chorowait. Substancje te we właściwej kombinacji mogą odpędzić Bestię, która została zaprogramowana tak, by rozpozna- wać poszczególne kombinacje i reagować na nie. - Dlaczego przywódca nie może zwyczajnie sam zebrać tych substancji, połączyć ich, samemu zawrócić Bestii i rządzić bez ka- płanów? - zapytał Joenes. - Zależało nam na tym, żeby zapobiec separacji religijnych aspektów życia od świeckich - wyjaśnił Harris. - Widzisz, nie ma takiej kombinacji, która działałaby zawsze, gdy pojawi się Bestia. Za każdym razem trzeba dokonać skomplikowanych obliczeń przy użyciu tablic księżycowych i gwiezdnych, uwzględnić rozmaite zmienne, takie jak temperatura, wilgotność powietrza, prędkość wiatru i tym podobne. - Kapłani muszą poświęcać na to mnóstwo czasu - zauważył Joenes. - Rzeczywiście są zajęci - odparł Hanley. -1 to tak bardzo, że nie starcza im już czasu na wtrącanie się w sprawy świeckie. Aby jednak nie wzbogacili się zbytnio i by nie popadli w samozadowo- lenie i arogancję, tak zaprogramowaliśmy Bestię, żeby co pewien czas działała w sposób przypadkowy. W takiej sytuacji nic nie po- może i Bestia zabija szamana. Tak więc szaman narażony jest na to samo ryzyko, co przywódca. - W takim razie, jak ktokolwiek mógłby chcieć zostać kapła- nem lub wodzem? - spytał Joenes. - To uprzywilejowane stanowiska - rzekł Manisfree - a jak sam widziałeś, najzwyklejszy mieszkaniec wioski także jest narażony na zabicie przez Bestię. W takich okolicznościach ambitny człowiek zawsze zgodzi się na większe niebezpieczeństwo, żeby wzmocnić swoją władzę, walczyć przeciw Bestii i cieszyć się większymi przy- wilejami. - Widzisz, jak to się wszystko ze sobą łączy - powiedział Bla- ke. -Zarówno przywódca, jak i kapłanutrzymująswojąpozycjętylko dzięki poparciu ze strony ludzi. Tak więc niepopularny przywódca nie będzie miał ludzi, którzy pomogliby mu zwalczyć Bestię, i wkrótce zostanie zabity. Niepopularny szaman zaś nie otrzyma substancji, któ- rych potrzebuje, by kontrolować Bestię, a które są zbierane wysiłkiem całej społeczności. Dlatego zarówno przywódca, jak i szaman opiera- ją swoją władzę na powszechnym poparciu. W ten sposób Bestia za- pewnia prawdziwą demokrację. - Ma to wszystko swoje dobre strony - odezwał się antropo- log Hanley. - Wierzę, że po raz pierwszy w historii wiedza ma- giczna obiektywnie potrzebna jest, by móc żyć. I po raz pierwszy chyba istnieje na ziemi stworzenie, któremu tak blisko do nadna- turalności. - Nie rozumiem - odezwał się Joenes - dlaczego mimo tych niebezpieczeństw wasi wolontariusze godzą się zostać w Chorowait. - Zostają, bo wspólnota jest dobra i potrzebna - rzekł Blake. - I dlatego, że tu mogą walczyć z namacalnym wrogiem zamiast z nie- widzialnym szaleńcem, który zabija z nudów. - Niektórzy z naszych ochotników mieli pewne wątpliwo- ści - rzekł Dalton. - Nie byli pewni, czy wytrzymają, chociaż przekonywaliśmy ich o słuszności sprawy. Dla tych niezdecydo- wanych doktor Broign obmyślił prosty zabieg na przednich pła- tach mózgu. Nie czynił on żadnej krzywdy i nie niszczył inteli- gencji ani inicjatywy, jak to miało miejsce w wypadku przeraża- jących lobotomii w przeszłości. Zabieg ten po prostu wymazywał wiedzę na temat świata na zewnątrz Chorowait. W takiej sytuacji nie mieli dokąd pójść. - Czy to etyczne? - spytał Joenes. - Byli ochotnikami, przybyli tu z własnej, nieprzymuszonej woli - rzekł Hanley. - To zaś, co im odebraliśmy, to jedynie odro- bina niepotrzebnej wiedzy. - Nie czyniliśmy tego chętnie - dodał Blake. - Jednak począt- ki każdej społeczności wyznaczają pewne niecodzienne problemy. Szczęśliwie okres ten dobiega już końca. - Dobiegnie - rzekł Manisfre - kiedy Bestia się rozmnoży. Zapadła głęboka cisza. - Widzisz - odezwał się Ptolemeusz - pojawiły się pewne trudności w związku z tym, że uczyniliśmy Bestię partenogene- tyczną. Jej niezniszczalne, samorodne potomstwo wkrótce roz- przestrzeni się na sąsiednie osady. Nie będzie ono zaprogramo- wane, by trzymać się w granicach Chorowait, tak jak pierwotna Be- stia. Odkryje inne społeczności i zacznie je terroryzować na własną rękę. - Ale inni ludzie będą bezradni - zauważył Joenes. - Nie na długo. Przyjdą po pomoc do sąsiedniej Chorowait i na- uczą się formuły pozwalającej zapanować nad ich własną Bestią. W ten sposób narodzą się społeczeństwa przyszłości, które zawład- ną całą ziemią. - Poza tym nie zamierzamy zostawić tego w takim stanie - powiedział podekscytowany Dalton. - Bestia to wspaniała sprawa, ale ani ona, ani jej potomstwo nie są zupełnie bezpieczni wobec niszczycielskiej pomysłowości człowieka. Dlatego postaraliśmy się o dalsze fundusze od rządu i budujemy nowe stworzenia. - Zaludnimy niebo mechanicznymi wampirami! - wykrzykną} Ptolemeusz. - Po ziemi będą chodzić gadające zombie! - dodał Dalton. - W morzach będą pływać fantastyczne potwory! - dorzucił Manisfree. - Ludzkość będzie żyła wśród bajkowych stworów, za który- mi zawsze tęskniła - podsumował Hanley. - Powołamy do życia gryfa i jednorożca, monocerosa i martikory, hippogryfa i monstru- alnego szczura, a także wiele innych. Powierzchowność życia i nu- dę zastąpią przesądy i strach. Pojawi się odwaga, gdy człowiek spotka dżina, zapanuje szczęście, kiedy jednorożec złoży swój łeb na łonie dziewicy, i radość, kiedy Drobny Ludek nagrodzi prawego człowieka workiem złota! Chciwi zostaną zjedzeni przez pluskwy, a lubieżni niech się strzegą spotkania z Afrodytą Pandemos. Czło- wiek już nie będzie samotny we wszechświecie. Będzie żył obok istot równie cudownych jak on sam, zgodnie z prawami, które przyjmie jego natura, prawami, których nieziemskie pochodzenie ujawni się na ziemi! Joenes spojrzał na profesorów: ich twarze jaśniały szczęściem. Nie spytał zatem, czy również reszta świata pragnęła nastania tego bajkowego porządku i czy przypadkiem nie powinno się jej zapy- tać o zdanie. Nie dał im też do zrozumienia, iż ma wrażenie, że ten bajkowy porządek nie byłby niczym innym jak tylko zbiorem maszyn zbudowanych przez człowieka, działających tak, jak na to pozwalałoby ich pochodzenie. Zamiast być boskie i nieomylne, ma- szyny byłyby jedynie śmiercionośne i podatne na błędy, bezsen- sownie niszczycielskie, maksymalnie irytujące i z góry skazane na zagładę, gdy tylko człowiek zbuduje inne maszyny, które tej zagłady dokonają. Nie tylko jednak szacunek dla uczuć kolegów kierował Joe- nesem, gdy powstrzymał się od wypowiedzenia tych i innych jesz- cze myśli na głos. Obawiał się bowiem, że tak oddani swej spra- wie ludzie mogliby go zabić, gdyby dał wyraz jakimkolwiek wąt- piiwościom. Dlatego nie powiedział nic, tylko całą długą drogę powrotną na uniwersytet zastanawiał się nad trudami ludzkiej eg- zystencji. Kiedy w końcu przybyli na miejsce, Joenes postanowił, że po- uci to klasztorne życie tak szybko, jak tylko będzie mógł. 10. III jaki /porób Joenes zaczaj pracować dla rządu (Opowiedziane przez Ma'aoa z Samoa) Sposobność, aby opuścić uniwersytet, nadarzyła się w następnym tygodniu, kiedy kampus odwiedził członek namawiający do współ- pracy z rządem. Człowiek ten nazywał się OHin i pełnił funkcję pod- sekretarza ds. naboru pracowników rządowych. Był to niski męż- czyzna około pięćdziesiątki, z krótko przyciętymi siwymi włosami, o różowej twarzy buldoga. Sprawiał wrażenie energicznego i rze- czowego, co bardzo zaimponowało Joenesowi. Podsekretarz OHin wygłosił krótkie przemówienie skierowane do kadry nauczycielskiej: - Większość z was mnie zna, więc nie będę tracił czasu na czczą gadaninę. Chcę wam tylko przypomnieć, że rząd potrzebuje utalento- wanych i oddanych ludzi do pracy w rozmaitych placówkach. Moim zadaniem jest takich ludzi wyszukać. Jeśli ktokolwiek byłby zaintere- sowany, może odwiedzić mnie w starym Scarmuth w sali dwieście dwadzieścia dwa, którą dziekan Fols łaskawie oddał do mego użytku. Joenes udał się we wskazane miejsce, a podsekretarz Ollin po- witał go wylewnie. - Proszę siadać - rzekł. - Papierosa? Drinka? Cieszę się, że ktoś się wreszcie pojawił. Myślałem, że wy, wszyscy jajogłowi ze Stefana Wooda, macie własne plany, jak ocalić świat. Jakiś mechaniczny potwór czy coś w tym stylu, prawda? Joenes zdziwił się, że Ollin wie o eksperymencie Chorowait. - Mamy oczy szeroko otwarte - wyjaśnił Ollin. - Na początku wystrychnięto nas na dudka. Sądziliśmy, że to jeden z efektów spe- cjalnych do filmu o potworach. Ale teraz wiemy już wszystko i agenci pBl trzymają rękę na pulsie. W tej chwili jedna trzecia wspólnoty Chorowait to tajniacy. Uderzymy, gdy tylko zbierzemy wystarczają- ce dowody. - Mechaniczna Bestia może się wkrótce rozmnożyć - powie- dział Joenes. - To tylko pozwoli nam zebrać więcej dowodów - odparł 01- lin. - Nieważne, pomówmy o panu. Zakładam, że jest pan zaintere- sowany pracą dla rządu. j - Tak. Nazywam się Joenes i... - Wszystko wiem - przerwał Ollin. Otworzył dużą teczkę i wy- ciągnął notatnik. - Zobaczmy - powiedział, przewracając kartki. - Joenes. Aresztowany w San Francisco za wygłoszenie rzekomo wy- wrotowego przemówienia. Stanął przed komisją kongresową w związku ze sprawą Arnolda i Ronalda Blacków, bliźniaczych szpie- gów Oktagonu, i został uznany za świadka odmawiającego współ- pracy i pozbawionego szacunku. Osądzony przez Wyrocznię i ska- zany na dziesięć lat w zawieszeniu. Przez krótki czas przebywał w Za- kładzie Hollis dla Obłąkanych Przestępców, następnie został zatrudniony na Uniwersytecie Św. Stefana Wooda, gdzie codziennie spotyka się z pomysłodawcami wspólnoty Chorowait. Ollin zamknął notatnik i zapytał: - Chyba mniej więcej się zgadza? ' - Mniej więcej - odparł Joenes. Zdawał sobie sprawę, jak bez- sensowne byłyby próby podjęcia jakiejkolwiek dyskusji lub tłuma- czenia czegokolwiek. - Jak sądzę, moje dokonania wykluczają moż- liwość pracy dla rządu. Ollin roześmiał się na całe gardło i, puściwszy oko, rzekł: - Zdaje się, że tutejsze otoczenie nie najlepiej wpłynęło na stan , pańskiego umysłu, Joenes. Nie zrobił pan nic złego. Nikt nie udo- wodnił, że wygłosił pan przemówienie w Śan Francisco. Brak sza- cunku dla Kongresu świadczy o autentycznym poczuciu odpowie- dzialności, bardzo podobnym do tego, które cechowało naszych naj- większych prezydentów. Odmowa zeznań na temat Arnolda i Ronalda Blacków świadczy o pańskiej wrodzonej lojalności, nawet jeśli po- wodowała panem chęć ocalenia siebie. To oczywiste, że zerwał pan z komunizmem. FBI twierdzi, że od czasu tamtego niefortunnego i naiwnego epizodu z Blackami konsekwentnie trzymał się pan z dala od agentów rewolucyjnej międzynarodówki. Nie ma nic wstydliwe- go w fakcie, że przebywał pan w Zakładzie Hollis dla Obłąkanych Przestępców. Gdyby przejrzał pan statystyki, dowiedziałby się pan, że większość z nas potrzebuje czasem opieki psychiatrycznej. Nie ma też nic podejrzanego w pańskich związkach z Chorowait. Ide- alizm nie zawsze przybiera taki kształt, jaki chciałby mu nadać rząd. Mimo że planujemy likwidację Chorowait, jesteśmy pełni podziwu dla wzniosłego, choć niepraktycznego projektu, który legł u podstaw wspólnoty. My, ludzie z rządu, nie jesteśmy hipokrytami, Joenes. Zdajemy sobie sprawę, że nikt nie jest do końca czysty i że każdy człowiek zrobił w życiu coś, co nie stanowi dlań powodu do dumy. Jeśli spojrzymy na to w ten sposób, okaże się, że nie zrobił pan nic złego. Joenes wyraził wdzięczność za takie podejście. - Człowiekiem, któremu naprawdę powinieneś podziękować - rzekł Ollin -jest Sean Feinstein. To on, jako specjalny asystent asy- stenta prezydenta, przedstawił twój pochlebny wizerunek. Przeana- lizowaliśmy dokładnie twój przypadek i doszliśmy do wniosku, że jesteś człowiekiem, którego potrzebuje rząd. - Czyżby? - zdziwił się Joenes. - Bez wątpienia. My, politycy, jesteśmy realistami. Zdajemy sobie sprawę z ogromu problemów, które stają dziś przed nami. Aby je rozwiązać, potrzebujemy ludzi odważnych, niezależnych, nieustra- szonych, najtęższych głów, jakie uda nam się znaleźć. Zadowala nas tylko pełen sukces i nie powstrzymają nas żadne drugorzędne wzglę- dy. Potrzebujemy ludzi takich jak pan, Joenes. Zgadza się pan praco- wać dla rządu? - Oczywiście! - wykrzyknął z entuzjazmem Joenes. -1 posta- ram się postępować tak, by nie zawieść nadziei, jakie pokładacie we mnie pan i Sean Feinstein. - Wiedziałem, że się pan zgodzi, Joenes - rzekł Ollin głosem chrapliwym z podniecenia. - Wszyscy wiedzieli. Dziękuję panu z ca- łego serca. Proszę podpisać tutaj i tutaj. Ollin podsunął Joenesowi standardowe dokumenty i ten je pod- pisał. Podsekretarz schował papiery do teczki i gorąco uścisnął rękę Joenesa. - Od tej chwili pracuje pan dla rządu. Ja już panu dziękuję. Niech cię Bóg błogosławi, Joenes, pamiętaj, że wszyscy na ciebie liczymy. Ollin ruszył ku drzwiom, ale Joenes zawołał za nim jeszcze: - Chwileczkę! Proszę mi powiedzieć, co mam teraz robić. I gdzie? - O tym zostanie pan powiadomiony - odparł Ollin. - Kiedy? Przez kogo? - Ja zajmuję się tylko rekrutacją pracowników - powiedział 01- lin. - To, co dzieje się z nimi potem, nie leży już w mojej gestii. Ale proszę się nie martwić, pańska nominacja, Joenes, przyjdzie punktualnie jak w zegarku. Proszę pamiętać, że wszyscy na pana li- czymy. Teraz proszę mi już wybaczyć. Muszę wygłosić przemówie- nie w Radcliffe. Podsekretarz Ollin opuścił salę, Joenes zaś poczuł się niezwykle podekscytowany rysującymi się przed nim możliwościami. Z nieja- kim sceptyzmem przyjął jednak zapewnienie, że rząd będzie działał szybko. Tymczasem już następnego ranka otrzymał oficjalny list, dostar- czony przez specjalnego gońca. Polecono mu, by jak najszybciej zameldował się w Waszyngtonie, w pokoju numer czterysta trzydzie- ści dwa we wschodnim skrzydle Portico Building. List został podpi- sany ni mniej, ni więcej tylko przez samego Johna Mudge'a, specjal- nego asystenta szefa koordynacji służb. Joenes natychmiast opuścił swoich kolegów, po raz ostatni spoj- rzał na zielone trawniki i betonowe ścieżki kampusu i wsiadł do pierwszego samolotu odlatującego do Waszyngtonu. Przyjazd do stolicy był dla Joenesa niezwykle emocjonującym przeżyciem. Szedł wzdłuż różowych, marmurowych ulic w stronę Portico Building, mijając po drodze Biały Dom, siedzibę władzy imperialnej Ameryki. Po lewej stronie Białego Domu znajdował się Oktagon, wybudowany w miejsce mniejszego Pentagonu. Za nim stały budynki Kongresu. Budynki te budziły w Joenesie największe wzruszenie. Stanowi- ły dlań ucieleśnienie uroku historii. Stanął mu przed oczami obraz starego Waszyngtonu, stolicy Konfederacji Helleńskiej sprzed tra- gicznej wojny domowej. Zdawało mu się, że widzi spór między Pery- klesem, przedstawicielem lobby kamieniarzy, i Temistoklesem, po- rywczym kapitanem łodzi podwodnej, spór, który wstrząsnął światem. Myślał o Kleonie, który przybył tutaj z rodzinnego arkadyjskiego New Hampshire, głosząc lapidarne idee o sposobie prowadzenia wojen. Przez czas jakiś mieszkał tu także filozof Alcybiades, reprezentujący rodzinne miasto Luizjanę. Na tych stopniach stał kiedyś Ksenofont, przyjęty owacją na stojąco za to, że przeprowadził dziesięć tysięcy ludzi od wybrzeży Yalu do sanktuarium w Pusan. Obrazy przepływały mu przed oczami! Tutaj Tukidydes opisał tragiczną historię wojny międzystanowej. Hipokrates, naczelny hel- leński lekarz polowy, pokonał tutaj żółtą febrę i zgodnie z przysię- gą, którą złożył, nigdy nie wspomniał o tym ani słowem. Tutaj także Likurg i Solon, pierwsi sędziowie Sądu Najwyższego, prowadzili słynne spory na temat natury sprawiedliwości. Ci sławni mężowie zdawali się tłoczyć wokół niego, gdy kroczył przez szerokie bulwary Waszyngtonu. Przypominając ich sobie, Joe- nes postanowił dać z siebie wszystko i dowieść, że jest godnym dzie- dzicem swych przodków. W podniosłym nastroju wszedł do pokoju czterysta trzydzieści dwa we wschodnim skrzydle Portico Building. John Mudge, spe- cjalny asystent, powitał go bez chwili zwłoki. Mudge był uprzejmy, miły i nie śpieszył się mimo ogromu obowiązków, które spoczywa- ły na jego barkach. Joenes dowiedział się, że podejmuje on wszyst- kie decyzje polityczne w Biurze Koordynacji Służb, gdyż jego zwierzchnik spędza całe dnie i noce na pisaniu bezużytecznych po- dań o przeniesienie do armii. - Cóż, Joenes - rzekł Mudge - został pan przydzielony do nas i bardzo mnie to cieszy. Myślę, że przede wszystkim powinienem wyjaśnić panu, czym zajmuje się nasze biuro. Działamy jako oddział wewnętrzny Urzędu do Spraw Unikania Powtarzania Działań wśród Niesamodzielnych Jednostek Wojskowych. Poza tym służymy jako agencja wywiadowcza i informacyjna we wszystkich programach urzędu i jako rządowa jednostka do spraw planowania działań mili- tarnych, psychologicznych i ekonomicznych w czasie wojny. - Sporo tego - zauważył Joenes. - O wiele za dużo - zgodził się Mudge. - Mimo to nasza praca jest absolutnie niezbędna. Weźmy na przykład podstawowe zadanie koordynacji działań między służbami. Zaledwie rok temu, przed po- wołaniem naszego biura, oddziały naszej armii stoczyły trzydniową regularną bitwę głęboko w dżungli północnej Tajlandii.Niech pan sobie wyobrazi ich zdenerwowanie, kiedy dym się rozwiał i ujrzeli, że ata- kują solidnie okopany batalion amerykańskiej piechoty morskiej! Niech pan sobie wyobrazi, jaki to miało wpływ na ich morale! Ponie- waż rozmieszczenie naszych jednostek - rozrzuconych po całym glo- bie -jest dość skomplikowane, musimy być zawsze czujni, by unik- nąć podobnych incydentów. Joenes skinął głową. Mudge zaś wyjaśniał potrzebę innych obo- wiązków. - Proszę wziąć na przykład taki wywiad - mówił. - Z początku odpowiedzialna była zań jedynie CIA, ale dziś CIA odmawia ujaw- niania informacji, żąda natomiast większej liczby oddziałów, które miatyby zajmować się tym, co CIA odkryje. - Żałosne - podsumował Joenes. - Oczywiście to samo tyczy się Wywiadu Wojskowego, Wy- wiadu Marynarki, Wywiadu Sił Powietrznych, Wywiadu Piechoty Morskiej, Wywiadu Sił Kosmicznych i pozostałych. Nie można wąt- pić w patriotyzm wszystkich tych ludzi. Jednak każdy, otrzymawszy środki na prowadzenie samodzielnych działań wojennych, uważa, że jedynie jego jednostka jest w stanie trafnie ocenić niebezpieczeń- stwo i doprowadzić do rozwiązania konfliktu. Taki stan rzeczy spra- wia, że wszystkie informacje na temat wroga są sprzeczne i podej- rzane. To z kolei paraliżuje działania rządu. Nie posiada on żadnych wiarygodnych informacji, na podstawie których mógłby planować swoją politykę. - Nie miałem pojęcia, że problem jest tak ważki - rzekł Joenes. - Jest ważki, a zarazem nierozwiązywalny - odparł Mudge. - Moim zdaniem winę za to ponosi nadmierny rozrost administracji rządowej. Dzisiejsza prześcignęła wszystkie poprzednie. Mój przy- jaciel naukowiec powiedział mi, że organizm, który przekroczył swój naturalny rozmiar, dąży do rozpadu na części, tak by móc zacząć proces wzrostu od nowa. Rozrośliśmy się za bardzo i zaczął się pro- ces rozpadu. Mimo wszystko nasz wzrost stanowił odpowiedz na potrzeby dnia dzisiejszego. My nie możemy sobie pozwolić na razie na żaden rozpad. Zimna wojna nadal trwa i wciąż musimy sztuko- wać, łatać i przynajmniej pozornie utrzymywać nasze jednostki w ry- zach. My z koordynacji musimy zdobyć prawdziwe informacje 0 wrogu, przekazać je rządowi w postaci gotowej linii politycznej 1 nakłonić wszystkie jednostki do działania wedle tej linii. Nie wol- no nam ustawać w wysiłkach, dopóki nie zniknie zewnętrzne nie- bezpieczeństwo. Potem - miejmy nadzieję - uda się nam zreduko- wać biurokrację, zanim zrobią to za nas siły chaosu. - Zdaje się, że rozumiem - rzekł Joenes - i w pełni podzielam pańskie zdanie. - Wiedziałem, że tak będzie - powiedział Mudge. - Wiedzia- łem to od pierwszej chwili, kiedy przeczytałem pańskie dossier, Jo- enes, i poprosiłem, żeby pana do mnie przysłano. Powiedziałem so- bie, że ten człowiek to urodzony koordynator, i mimo wielu trudno- ści postarałem się dla pana o zezwolenie na pracę dla rządu. - Myślałem, że załatwił to Sean Feinstein - zdziwił się Joenes. Mudge uśmiechnął się i rzekł: - Sean to właściwie marionetka. Podpisuje te papiery, które mu podsuniemy. Jest też najwyższej próby patriotą, który dobro- wolnie przyjął na siebie tajną, acz konieczną rolę rządowego kozła ofiarnego. W jego imieniu podejmujemy wszystkie wątpliwe, nie- popularne lub sporne decyzje. Kiedy okazują się trafne, szefowie zbierają wyrazy uznania, gdy zaś chybione, Sean bierze winę na sie- bie. W ten sposób szefowie nie tracą autorytetu. - To musi być bardzo trudne dla Seana - zauważył Joenes. - To prawda. Być może jednak Sean nie byłby szczęśliwy, gdy- by nie było mu ciężko. Tak twierdzi mój przyjaciel psycholog. Z ko- lei psycholog mojego znajomego, człowiek o skłonnościach mi- stycznych, wierzy, że Sean Feinstein ma do spełnienia historyczną misję. Został stworzony po to, żeby dawać ludziom impuls do dzia- łania i by odgrywać decydującą rolę we wszystkich zdarzeniach. Zo- stał też powołany, aby oświecić społeczeństwo. Z tych wszystkich powodów nienawidzą go ludzie, którym służy. Cokolwiek by o tym myśleć, Sean Feinstein jest osobą wprost niezbędną. - Chciałbym go spotkać i uścisnąć mu dłoń - odezwał się Joe- nes. - Teraz to niemożliwe - odparł Mudge. - W tej chwili Sean przebywa w odosobnieniu o chlebie i wodzie. Udowodniono mu kra- dzież dwudziestu czterech głowic i stu osiemdziesięciu siedmiu granatów atomowych z magazynów armii. - Rzeczywiście ukradł to wszystko? - spytał Joenes. - Tak, ale zrobił to na naszą prośbę. Wyposażyliśmy w ten sprzęt oddział Korpusu Łączności, dzięki czemu odniósł on zwycięstwo w bitwie pod Rosy Gulch w południowo-wschodniej Boliwii. Do- dam, że Korpus Łączności od dawna bezskutecznie prosił o tę broń. - Bardzo mi przykro z powodu Seana - powiedział Joenes. - Jaki zapadł wyrok? - Kara śmierci - odparł Mudge. - Zostanie jednak ułaskawio- ny. Zawsze tak się dzieje. Sean jest zbyt ważny, by odmówić mu ułaskawienia. Mudge przez chwilę patrzył w dal, po czym znowu zwrócił się do Joenesa: - Pańskie zadanie, Joenes, ma ogromne znaczenie. Wysyłamy pana do Rosji, żeby wszystko pan zbadał i przeanalizował. Oczywi- ście, w przeszłości wiele takich inspekcji miało miejsce. Jednak albo przeprowadzano je zgodnie ze specyficznym nastawieniem po- szczególnych urzędów, co czyniło je bezużytecznymi, albo organi- zowano je przy współpracy wszystkich służb, lecz wówczas uzna- wano je za tak ściśle tajne, że raporty bez czytania zanoszono do pokoju pod Fortem Knox, opatrzonego tabliczką „Ściśle tajne". Tym razem jednak dostałem od szefa słowo, i daję panu moje własne, że pańskiego raportu nie spotka podobny los. Zostanie przeczytany i znajdzie przełożenie na praktykę. Jesteśmy zdecydowani wymusić koordynację, toteż wszystko, co powie nam pan na temat wroga, zostanie zaakceptowane i wykorzystane. Teraz zaś załatwimy wszyst- kie formalności, potem będzie odprawa, a na końcu otrzyma pan roz- kazy. Mudge zabrał Joenesa do Wydziału Ochrony, gdzie pułkownik pełniący obowiązki frenologa zbadał, czy na jego głowie nie ma gu- zów. Potem Joenes przeszedł przez sito rządowych astrologów, wróż- bitów, fizjonomów, psychologów, kazuistów i komputerów. Orzecze- nie końcowe zawierało opinię, że jest lojalny, znajduje się w pełni władz umysłowych, jest odpowiedzialny, godny zaufania i szacunku, a przede wszystkim szczęśliwy. Na tej podstawie otrzymał certyfikat zdolności do służby, zyskał również dostęp do tajnych dokumentów. Dysponujemy tylko fragmentaryczną listą dokumentów, z któ- rymi zapoznał się Joenes w stalowoszarym pokoju do spraw tajnych. Przebywał tam w towarzystwie dwóch uzbrojonych strażników, któ- rym zasłonięte oczy, by mieć pewność, że nie spojrzą choćby nie- chcący na tak cenne materiały. Wiemy, że Joenes przeczytał: Dokumenty Jałtańskie - świa- dectwo historycznego spotkania prezydenta Roosevelta z carem Mi- kołajem II i cesarzem Mingiem. Dzięki nim Joenes dowiedział się, jak rozstrzygające decyzje podjęte w Jałcie wpłynęły na obecną po- litykę. Dowiedział się także o gwałtownych sprzeciwach przeciw tym decyzjom ze strony Dona Winslowa, najwyższego dowódcy mary- narki. Następnie przeczytał druzgocący opis anormalnych praktyk mających miejsce w siłach zbrojnych, zatytułowany Byłem męską panną młodą wojenną. Potem zgłębił kolejne pozycje: Sierotka Ania spotyka wilkołaka - szczegółowy opis działań szpiegowskich autorstwa najsłynniejszej kobiety-szpiega w historii; Tarzan i Czarne Miasto - oryginalne podsumowanie pracy ko- mandosów w zależnej od Rosji Afryce Wschodniej; Pieśni, autor nieznany - tajny raport na temat wrogich teorii monetarnych i rasowych; Buck Rogers wchodzi do Mungo - udokumentowane podsu- mowanie ostatniej eskapady sił kosmicznych; pozycja ilustrowana. Dalej: Pierwsze zasady Spencera, Apokryfy, nieznanego auto- ra, Państwo Platona, Maleus malificarum - wspólne dzieło Torąue- mady, biskupa Berkleya i Harpo Marksa. Te cztery dzieła zawierały istotę komunistycznej doktryny, toteż możemy być pewni, że ich prze- czytanie przyniosło Joenesowi wielki pożytek. Oczywiście zgłębił on także Playboya zachodniego świata Im- manuela Kanta. Książka ta stanowiła absolutne przeciwieństwo wy- żej wymienionych dzieł komunistycznych. Wszystkie te dokumenty nie zachowały się do naszych czasów, ponieważ, na nieszczęście, spisano je na papierze, zamiast wyuczyć się ich na pamięć. Wiele byśmy dali za możliwość poznania treści tych dzieł, które kreowały genialną i kapryśną politykę tamtych cza- sów. Nie sposób nie zapytać również, czy Joenes przeczytał tych kilka klasycznych dwudziestowiecznych pozycji, które zachowały się do naszych czasów. Czy prześledził emocjonujące Buty, odlane w trwałym brązie? Czy przeczytał Praktyczny przewodnik po nie- ruchomościach, tę monumentalną fantazję, która niemal samodziel- nie uformowała charakter XX wieku? Czy Joenes spotkał kiedykol- wiek współczesnego sobie czcigodnego Robinsona Crusoe, najwięk- szego z dwudziestowiecznych poetów? Czy rozmawiał z którymś z członków Szwajcarskiej Rodziny Robinsonów, których rzeźby można dziś podziwiać w wielu muzeach? Niestety, Joenes nigdy nie wypowiadał się na tematy kultural- ne. Jego sprawozdania dotyczą spraw znacznie głębiej nurtujących wiek wojen, w którym przyszło mu żyć.. Joenes czytał tajne dokumenty trzy dni i noce bez przerwy. Po- tem wstał i opuścił stalowoszary pokój do spraw tajnych oraz jego strażników o zasłoniętych oczach. Teraz wiedział już, jak mają się sprawy w jego kraju i na świecie. Pełen nadziei i obaw zapoznał się z rozkazami. Polecono mu stawić się w Oktagonie w pokoju 18891, na dwu- nastym piętrze szóstego poziomu w skrzydle sześćdziesiątym trze- cim podsekcji AJB-2. Do rozkazów dołączona była mapa, która miała pomóc mu odnaleźć drogę w tak rozległym budynku. W pokoju tym wysoki urzędnik Oktagonu znany jako pan M. poda mu ostateczne instrukcje i zorganizuje przelot specjalnym samolotem do Rosji. Joenesowi chciało się skakać z radości, kiedy przeczytał te roz- kazy. W końcu miał szansę wziąć udział w czymś wielkim. Ruszył czym prędzej do Oktagonu, by otrzymać ostateczne instrukcje i zo- stać oddelegowanym do zadań. Ale obowiązek, z którego chciał się wywiązać, nie był tak łatwy, jak mu się wydawało. 11. Przygody w Oktogonie (Przygody w Oktagonie oraz historie wchodzące w ich skład zostały opowiedziane przez Maubingi z Tahiti) Płonąc z ciekawości, Joenes wszedł do Oktagonu. Przez chwilę roz- glądał się wokoło, gdyż nie wyobrażał sobie, że gdzieś może istnieć tak ogromny i majestatyczny budynek. Gdy w końcu doszedł do siebie, ruszył powoli przez hole, korytarze, schody, przejścia, we- stybule i kolejne korytarze. Kiedy opadł pierwszy entuzjazm, Joenes zauważył, że jego mapa była zupełnie do niczego, gdyż to, co na niej zaznaczono, nijak się miało do tego, co widział wokół siebie. Odniósł wrażenie, że dano mu mapę zupełnie innego budynku. Zdążył znaleźć się już w samym sercu Oktagonu niepewny drogi, którą należałoby pójść, wątpiący w możliwość powrotu po własnych śladach. Włożył więc mapę do kieszeni i postanowił poprosić o pomoc pierwszą napotkaną osobę. Wkrótce zauważył człowieka idącego korytarzem. Nosił on mundur pułkownika Wydziału Kartograficznego. Wyglądał uprzej- mie i dystyngowanie. Joenes zatrzymał pułkownika, tłumacząc, że się zgubił i że jego mapa wydaje się bezużyteczna. Pułkownik spoj- rzał na mapę Joenesa i rzekł: - O nie, jest zupełnie w porządku. To mapa Oktagonu seria A443-321B, którą moje biuro opublikowało w zeszłym tygodniu. - Ale nie mogę się w niej połapać - powiedział Joenes. - Oczywiście, że pan nie może - odparł dumnie pułkownik. - Ma pan pojęcie, w jak ważnym budynku się pan znajduje? Czy zdaje pan sobie sprawę, że wszystkie najważniejsze agencje rządowe, włą- czając te najbardziej tajne, mają tutaj swoje siedziby? - Wiem,że ten budynekjest bardzo ważny-bronił się Joenes -ale... - Więc rozumie pan, w jakim położeniu byśmy się znaleźli - cią- gnął pułkownik - gdyby nasi wrogowie naprawdę orientowali się w tym budynku? Szpiegowie zapuszczaliby się w te korytarze. Prze- brani za żołnierzy albo biznesmenów mieliby dostęp do najważniej- szych informacji. Żadne środki bezpieczeństwa nie zdołałyby po- wstrzymać chytrego i zdeterminowanego szpiega, znającego topogra- fię budynku. Bylibyśmy skończeni, drogi panie. Takie mapy jak ta, zdolne zmylić szpiega, są naszym najskuteczniejszym zabezpiecze- niem. - Też tak sądzę - odparł grzecznie Joenes. Pułkownik z Wydziału Kartografii dotknął pieszczotliwie jego mapy i rzekł: - Nie ma pan pojęcia, jak trudno wykreślić taką mapę. - Naprawdę? - zapytał z niedowierzaniem Joenes. - A ja my- ślałem, że łatwo stworzyć mapę wymyślonego miejsca. - Laicy zawsze tak myślą. Tylko doświadczony kartograf albo szpieg docenia nasze problemy. Stworzenie mapy, która nic nie mówi, a jednak wydaje się prawdziwa, tak że nawet ekspert uważałby ją za poprawną, wymaga, mój przyjacielu, największej sztuki! - Nie wątpię - rzekł Joenes. - Tylko po co w ogóle zajmować się kreśleniem fałszywych map? - Dla bezpieczeństwa - wyjaśnił pułkownik. - Żeby jednak to pojąć, musiałby pan wiedzieć, jak rozumuje szpieg, kiedy dostanie mapę taką jak ta. Wówczas dowiedziałby się pan, że atakuje ona jego najsłabszy punkt i sprawia, że jego działanie staje się mniej efek- tywne, niż gdyby nie miał żadnej mapy. Żeby zaś to wszystko zrozu- mieć, musi pan poznać mentalność szpiega. Joenes przyznał, że wyjaśnienia pułkownika rzeczywiście tylko go zdezorientowały. Pułkownik powtórzył jednak, że to tylko kwe- stia zrozumienia natury szpiega, i aby przybliżyć tę naturę Joeneso- wi, opowiedział mu historię o szpiegu i o tym, jak zachowuje się, gdy mapa trafi w jego ręce. Hi/lofio - Szpieg - opowiadał pułkownik - pokonał wszystkie dotych- czasowe przeszkody. Uzbrojony w mapę zapuścił się daleko w głąb budynku. Teraz próbuje skorzystać z mapy i widzi, że nie przed- stawia ona tego, co powinna. Jednak widzi również, że mapa jest pięknie wykonana i wydana na kosztownym rządowym papierze. Ma rządowy numer seryjny i pieczątkę dopuszczającą ją do użyt- ku. Jest to wyraźna, klarowna mapa, szczyt umiejętności kartogra- ficznych. Czy zatem szpieg wyrzuci ją i spróbuje narysować oto- czenie w nędznym, podręcznym notatniku za pomocą niezbyt spraw- nie działającego pióra kulkowego? Najprawdopodobniej tego nie zrobi. Gdyby to uczynił, odniósłby sukces, ale nasz szpieg jest tyl- ko człowiekiem. Nie ma zamiaru konfrontować swoich marnych umiejętności w wyobrażaniu sobie, myśleniu abstrakcyjnym, ryso- waniu i uogólnianiu z umiejętnościami eksperta. Żeby wyrzucić tak wspaniałą mapę i zdać się tylko na siebie, trzeba być bardzo od- ważnym i pewnym siebie. Gdyby nasz szpieg posiadał te cechy, to najprawdopodobniej nie zostałby szpiegiem. Byłby przywódcą lub wielkim artystą albo naukowcem. Ale nie jest nikim takim. Jest szpie- giem, to znaczy człowiekiem, który woli odkrywać nowe rzeczy, niż szukać informacji na temat rzeczy już sobie znanych. Zakłada on istnienie nieznanych prawd, gdyż żaden prawdziwy szpieg nie uwierzy, że jego przeznaczeniem jest odkrywanie wymyślnych kłamstw. To wszystko jest bardzo ważne, kiedy zastanawiamy się nad cha- rakterem szpiega, a zwłaszcza szpiega, który ukradł rządową mapę i dotarł daleko w głąb tego starannie strzeżonego budynku. Myślę, że nasz szpieg w pełni zasługuje na miano wybitnego, niezwykle oddanego sprawie, sprytnego i wytrwałego fachowca. Te cechy pozwoliły mu ominąć wszystkie niebezpieczeństwa i za- trzymać się w dogodnym miejscu wewnątrz budynku. Ale te same cechy nadają również kształt jego myślom, czyniąc jedne działa- nia możliwymi, inne nie. Tak więc im lepszy w działaniu jest nasz szpieg, tym większa staje się jego przebiegłość, silniejsze odda- nie, dłuższe doświadczenie, większa cierpliwość. Coraz trudniej mu wyrzec się tych cnót, wyrzucić mapę, wziąć pióro i czystą kartkę do ręki i nabazgrać to, co widzi. Może pomysł odrzucenia ofi- cjalnej mapy rządowej wydaje się panu banalny. Ale dla szpiega jest on wstrętny, dziwny, odstręczający i nielicujący z jego geniu- szem. Szpieg nie wyrzuca więc mapy, lecz zaczyna zastanawiać się nad nią na sposób szpiegowski, który wydaje mu się jedynym sposobem myślenia. My jednak wiemy, że jest to jedynie sposób na uniknięcie sprzeczności, które są oczywiste, lecz które instynkt i rozsądek szpiega odrzucają. Wyobraźmy sobie, że szpieg ma mapą opublikowaną przez rząd, a przed sobą liczne korytarze i drzwi. Spogląda na mapę, dokument podobny do innych prawdziwych, które miał okazję ukraść w swo- im życiu, i oto, jak rozumuje: - Czy ta mapa może być fałszywa? Wiem, że została wydana przez rząd i że ukradłem ją urzędnikowi, który najwyraźniej uważał ją za cenną. Czy uzasadnione byłoby zatem zignorowanie tego doku- mentu tylko dlatego, że zdaje się nie przystawać do tego, co widzę wokoło?. Szpieg stawia sobie te pytania i w końcu zatrzymuje się na klu- czowym słowie: „zdaje się". Mapa tylko zdaje się nie odzwiercied- lać otoczenia! Ten pozór go zmylił! O mały włos nie wprowadziło go w błąd świadectwo własnych zmysłów. Twórcy mapy prawie prze- chytrzyli jego, mistrza podchodów i zmyłek, człowieka, który całe życie spędził na wykradaniu ich sekretów. Oczywiście, teraz wszystko jest jasne. - Próbowali mnie wywieść w pole za pomocą moich własnych sztuczek - mówi do siebie szpieg. - Niezdarnie wprawdzie, ale w koń- cu zaczynają myśleć we właściwy sposób. Rozumie przez to, że zaczynają myśleć tak jak on, czyniąc w ten sposób swoje sekrety bardziej dla niego przejrzystymi. To sprawia mu przyjemność. Zły humor spowodowany tym, że mapa nie zgadza się z topografią budynku, znika teraz bez śladu. Szpieg jest wesoły, pełen energii, przygotowany na wszelkie trudności, gotów do osta- tecznej konkluzji. - Niech no zbiorę wszystkie fakty i przesłanki do kupy - mówi do siebie szpieg. - Po pierwsze, wiem, że ta mapa jest ważna. Wszystko za tym przemawia, także moje doświadczenie. Wiem ponadto, że zdaje się nie odzwierciedlać topografii budynku, co robić powinna. Dość oczywiste jest też to, że istnieje jakiś zwią- zek między mapą i budynkiem. Jaki to związek i o co w tym wszyst- kim chodzi?. Szpieg zastanawia się przez chwilę, po czym mówi: - Wygląda na to, że jest to szyfr. Jakiś zdolny i sprytny kreślarz próbował wprowadzić w błąd tych, dla których mapa nie jest prze- znaczona, ja zaś nie miałem o tym dotąd pojęcia. To powiedziawszy, szpieg prostuje się i dodaje: - Tylko że ja całe życie spędziłem na łamaniu szyfrów. Nie ist- nieje nic, co interesowałoby mnie bardziej niż szyfry. Można by po- wiedzieć, że zostałem stworzony do ich łamania i że przeznaczenie sprawiło, że znalazłem się właśnie tu i teraz, z tym kluczowym, za- szyfirowanym dokumentem w ręku. Nasz szpieg wpada w podniosły nastrój. Po chwili jednak przy- chodzi mu do głowy nowa myśl: - Czyż nie przyjąłem bezkrytycznie na początku, że ten do- kument jest prawdziwą, zaszyfrowaną mapą, a nie czymś zupeł- nie innym? Nieraz odczułem przecież na własnej skórze, że lu- dzie potrafią być przebiegli. W końcu ja sam jestem tego najlep- szym przykładem: pomysłowość pomogła mi pozostać w ukryciu w sercu terytorium wroga i odkryć wiele jego sekretów. Czy nie jestem zatem niesprawiedliwy, odmawiając wrogowi podobnego sprytu? - Bardzo dobrze - ciągnie szpieg. - Chociaż rozsądek i instynkt podpowiadają mi, że mapa jest pod każdym względem prawdziwa, a myląca tylko dlatego, że nie znam kodu, muszę jednak dopuścić możliwość, że przynajmniej w części jest fałszywa. Wiele za tym przemawia. Załóżmy, że tylko prawdziwa część mapy była potrzeb- na urzędnikowi, któremu ją ukradłem. On, wyposażony w wiedzę, której ja nie posiadam, korzysta tylko z tej części, która jest praw- dziwa i ma związek z jego pracą. Ponieważ jest nudnym cywilem- służbistą, a przede wszystkim nie interesują go ani mapy, ani szyfry, zgodnie z prawdziwymi wskazówkami pójdzie do biura, zignoruje zaś zupełnie część fałszywą. Mapa sama w sobie, z częścią fałszywą tak sprytnie dołączoną do prawdziwej, ani trochę go nie obejdzie. Niby dlaczego miałaby go obchodzić? Jego praca nie ma nic wspól- nego z mapami. Nie jest bardziej zainteresowany prawdziwością lub fałszywością tej mapy niż ja szczegółami jego nędznego zajęcia. Podobnie jak ja nie ma czasu martwić się o skomplikowane sprawy, które go nie dotyczą. Może więc spokojnie korzystać z mapy, nie zaprzątając sobie nią głowy. Szpieg jest ubawiony i zasmucony zarazem, kiedy myśli o tym człowieku, który korzysta z mapy, lecz nie okazuje jej najmniejsze- go zainteresowania. Jacy dziwni są ludzie! Jakie to dziwne, że urzęd- nik korzysta z mapy, nie roztrząsając jej tajemniczej natury. Tym- czasem szpieg wie, że najważniejsząrzecząjest dokładne zrozumie- nie mapy i tego, co ona przedstawia. Wówczas wszystko stanie się jasne i sekrety całego budynku staną przed nim otworem. To wydaje mu się tak oczywiste, że wprost nie może zrozumieć braku zainte- resowania urzędnika. Jego własne zainteresowanie wydaje mu się tak naturalne, tak konieczne, tak uniwersalne, że dochodzi niemal do przekonania, że urzędnik nie jest człowiekiem, lecz istotą inne- go gatunku. - Nieee - mówi sobie - tak mi się tylko wydaje. Prawdziwa róż- nica między mną i urzędnikiem leży prawdopodobnie w pochodze- niu albo we wpływach środowiska lub w czymś takim. Nie powinie- nem się tym zbytnio przejmować. Zawsze wiedziałem, jak dziwni i nieprzewidywalni są ludzie. Nawet szpiedzy - ludzie, których naj- lepiej rozumiem - posługują się różnymi metodami i mająróżne po- dejścia do sprawy. Tak, to dziwny świat, a moja wiedza na jego te- mat jest bardzo uboga. Cóż ja wiem o historii, filozofii, muzyce, sztuce czy literaturze? Owszem, mogę prowadzić w miarę sensowną roz- mowę na te tematy, ale w głębi duszy zdaję sobie sprawę, że nic o nich nie wiem. Szpieg czuje się niepocieszony z tego powodu. Potem jednak myśli: - Na szczęście jest jedna rzecz, którą naprawdę rozumiem. To szpiegostwo. Żaden człowiek nie może zajmować się wszystkim na- raz i dobrze zrobiłem, że zostałem ekspertem we własnej dziedzinie. W tym moja nadzieja i ratunek. To zawężenie stanowi o mojej praw- dziwej głębi i ono jest miarą, wedle której sprawdzam świat. Bądź co bądź, wiem wiele na temat historii i psychologii szpiegostwa i prze- czytałem większość literatury szpiegowskiej. Widziałem sławne ob- razy szpiegów i po wielekroć słuchałem znanych oper o szpiegach. To poszerzyło mój horyzont. Tak obszerna wiedza na ten jeden temat daje mi solidną podstawę. Opierając się na niej, mogę spoglądać na inne sprawy z pewnej perspektywy. - Choć oczywiście - upomina sam siebie szpieg — nie powinie- nem popełniać takiego błędu, by myśleć, że każdą rzecz można spro- wadzić do sprawy szpiegostwa i jego technik. Nawet jeśli wydaje się to sensowne, stanowi rodzaj uproszczenia, którego inteligentny czło- wiek powinien unikać. Nie, szpiegostwo to nie wszystko! To jedynie klucz do wszystkiego. Ustaliwszy ten fakt, szpieg mówi dalej: - Szpiegostwo to nie wszystko, lecz na szczęście dla mnie spra- wa tej mapy dotyczy szpiegostwa. Mapy są istotą szpiegostwa. Kie- dy trzymam w ręku mapę i wiem, że wydał ją rząd, staję przed pro- blemem, który jest moją specjalnością. Zaszyfrowana w szczególny sposób mapa dotyczy szpiegostwa, podobnie jak mapa częściowo fałszywa. Nawet mapa całkowicie fałszywa musiałaby wiązać się ze szpiegostwem. Teraz szpieg jest wreszcie gotów do przeanalizowania mapy. Mówi sobie tak: - Istnieją trzy możliwości. Pierwsza - że mapa jest prawdziwa i zaszyfrowana. W takim wypadku muszę złamać szyfr, wykorzystu- jąc całą moją cierpliwość i wszystkie umiejętności. Druga możliwość jest taka, że mapa jest tylko częściowo prawdziwa i zaszyfrowana. W tym wypadku muszę dociec, która część jest prawdziwa, i tę roz- szyfruję. To może wydawać się trudne komuś, kto się nie zna na rze- czy. Dla eksperta jednak jest to przeszkoda do pokonania. Kiedy tyl- ko odszyfruję najdrobniejszy fragment prawdziwej części, cała mapa stanie się dla mnie przejrzysta. Pozostanie część fałszywa, którą ktoś inny mógłby wyrzucić. Ale ja tego nie zrobię. Potraktuję fałszywą część tak, jakbym potraktował całą mapę, gdyby była fałszywa. To zaś stanowi możliwość numer trzy. A więc po trzecie, jeżeli cała mapa jest fałszywa, muszę zobaczyć, jakie informacje mogę uzyskać mimo tej fałszywości. Oczywiście, pewne jest, że pomysł fałszywej mapy rządowej jest absurdalny, załóżmy jednak, że jest ona fałszywa. Albo raczej przyjmijmy, że fałszywość była intencją twórców mapy. W ta- kim wypadku musi pojawić się pytanie, jak się rysuje fałszywą mapę? Nie jest to sprawa łatwa, to wiem na pewno. Jeśli kartograf pracuje tu, porusza się w tę i z powrotem po tych korytarzach, wchodzi i wycho- dzi z tych biur, musi znać ten budynek jak nikt inny. Jeśli taki czło- wiek spróbuje wykreślić fałszywą mapę, jak może uniknąć tego, że nieumyślnie narysuje prawdziwy fragment budynku? Nie może. Prawda tak go wypełnia, że sprawia, iż niemożliwe okazuje się zupełne fał- szerstwo. Jeżeli zaś przez przypadek narysował jakąś część prawdzi- wego budynku, to ja nieuchronnie ją odnajdę i cała zazdrośnie strze- żona tajemnica będzie nic niewarta. Przyjmijmy jednak, że wysocy urzędnicy są tego wszystkiego świadomi i bardzo się przyłożyli do stworzenia fałszywej mapy. Dajmy im najwyższą notę. Wiedzą oni, że mapa, aby służyć zgodnie z przeznaczeniem, musi zostać narysowana przez wykwalifikowanego kartografa, który wykonają zgodnie z za- sadami kreślenia map. Wiedzą też, że mapa musi być fałszywa i nie może, nawet przez przypadek, zawierać informacji prawdziwych. Po- wiedzmy, że aby rozwiązać ten problem, wysocy urzędnicy znajdują cywilnego kartografa, który nie zna budynku. Z zasłoniętymi oczami zostaje doprowadzony do pilnie strzeżonego biura i dostaje polece- nie narysowania mapy zmyślonego budynku. Wykonuje zadanie. Jed- nak problem przypadkowej prawdziwości pozostaje. Dlatego mapę musi sprawdzić rządowy kartograf, który zna budynek. Ów kartograf (a nikt inny prócz kartografa nie ma kwalifikacji, by to osądzić) spraw- dza mapę i stwierdza, że jest ona doskonała, zupełnie fałszywa. Nawet w tej postaci mapa jednak nie jest niczym innym jak szyfrem! Została wykreślona przez wykwalifikowanego kartografa z zewnątrz zgodnie z generalnymi zasadami rządzącymi tworzeniem map. Jest mapą bu- dynku i została narysowana zgodnie z zasadami odwzorowywania bu- dynków. Uznano ją za fałszywą, ale przesądził o tym rządowy karto- graf, który znał prawdę i decydował o każdym detalu mapy na podsta- wie znajomości topografii budynku. Zatem ta tak zwana fałszywa mapa jest tylko czymś w rodzaju odwróconego obrazu prawdy znanej rzą- dowemu kartografowi. Związek zaś między prawdziwym budynkiem i fałszywą mapą został ustalony przez jego osąd, gdyż znał on zarów- no prawdę, jak i fałsz. Ocenił on również stopień różnicy między nimi. Ów osąd ukazuje istotę fałszywej mapy, która - ponieważ stanowi logiczne odwrócenie prawdy - może być nazwana szyfrem! A ponie- waż szyfr ten przestrzega zasad kierujących tworzeniem map i od- wzorowywaniem budynków, można go złamać! Tak kończy się szpiegowska analiza mapy. Wszystko wskazuje na to, że mapa jest prawdziwa i zaszyfrowana. Olśniony tym odkry- ciem szpieg mówi: - Myśleli, że wystrychną mnie na dudka. Tylko że to moja dział- ka. W poszukiwaniu prawdy strawiłem życie na fałszu i kłamstwie. Mimo to zawsze byłem świadom jednego: ja sam jestem rzeczywi- sty. Dzięki temu lepiej niż inni wiem, że nie ma czegoś takiego jak fałsz i że wszystko jest albo prawdą, albo szyfrem. Jeśli jest prawdą, podążam za nią, jeśli szyfrem, łamię go. Szyfr, bądź co bądź, jest jedynie ukrytą prawdą! Szpieg nareszcie jest szczęśliwy. Poradził sobie z najtrudniej- szymi problemami i miał odwagę stawić czoło najgorszym możli- wościom. Teraz czeka go nagroda. Ze szczególną uwagą zaczyna przy- glądać się mapie i traktując jąz należytą ostrożnością i uwielbieniem, podejmuje zadanie stanowiące kulminacyjny punkt jego życia, za- danie, na które nie starczy mu całej wieczności. Szpieg zabiera się za rozszyfrowanie mapy. Wyjo/nicnio kartografa Kiedy pułkownik skończył, stali przez chwilę w milczeniu. W końcu Joenes rzekł: - Współczuję temu człowiekowi. - To smutna opowieść - przyznał pułkownik. - Ale wszystkie ludzkie historie są smutne. - Jeśli ten szpieg zostanie złapany, jaka kara mu grozi? - Sam ją sobie wymierzył - odparł pułkownik. - Jego karą jest odszyfrowywanie mapy. Joenes nie mógł sobie wyobrazić gorszego losu. - Czy wielu szpiegów łapiecie tu, w Oktagonie? - spytał Joenes. - Jak dotąd - odparł kartograf - żadnemu szpiegowi nie udało się dostać do wnętrza budynku. Pułkownik musiał zauważyć wyraz rozczarowania na twarzy Joenesa, bo dodał pośpiesznie: - To jednak nie czyni mojej opowieści nieprawdziwą. Gdyby jakiś szpieg, mimo zabezpieczeń, dostał się tutaj, zachowałby się dokładnie tak, jak panu powiedziałem. Proszę mi wierzyć, każdego tygodnia system naszych zabezpieczeń zewnętrznych wyłapuje szpiegów. - Nie zauważyłem żadnych zabezpieczeń - zauważył zdziwiony Joenes. - Oczywiście, że nie. Po pierwsze, nie jest pan szpiegiem. Po drugie, ochrona na tyle dobrze zna swoją robotę, żeby nie ujawniać swojej obecności, tylko działać, kiedy jest to konieczne. Tak wyglą- da to dziś. W przyszłości, kiedy narodzi się więcej przebiegłych szpie- gów, chronić nas będą fałszywe mapy. Joenes skinął głową. Wrócił mu zapał do działania. Wciąż nie wiedział jednak, jak dostać się we wskazane miejsce. Zdecydował się okrężną drogą wypytać pułkownika: - Czy jest pan przekonany, że nie jestem szpiegiem? - W pewnym stopniu każdy z nas jest szpiegiem - odparł tam- ten. - Ale w tym sensie, który ma pan na myśli, jestem przekonany, że nie. - A więc - zaczął Joenes - muszę panu powiedzieć, że dosta- łem specjalne rozkazy, aby udać się do pewnego biura w tym bu- dynku. - Czy mogę zobaczyć pańskie rozkazy? - spytał pułkownik. Joenes wręczył mu papiery, pułkownik zaś obejrzał je dokładnie i zwrócił. - Wydają się autentyczne - powiedział. - Z pewnością powi- nien pan natychmiast udać się do tego biura. - W tym właśnie tkwi problem - odparł Joenes. - Prawdę po- wiedziawszy, zgubiłem się. Próbowałem posłużyć się jedną z tych pańskich wspaniałych fałszywych map i, oczywiście, nic nie zna- lazłem. Skoro już pan wie, że nie jestem szpiegiem i że mam do załatwienia urzędową sprawę, może zechciałby mi pan odrobinę pomóc? Joenes przedłożył tę prośbę z całą ostrożnością okrężną drogą, która najlepiej mogła trafić do pułkownika. Ten jednak spuścił wzrok z wyrazem zakłopotania na dostojnej twarzy. - Obawiam się, że jest to niemożliwe - rzekł. - Nie mam naj- mniejszego pojęcia, gdzie mieści się to biuro. Nawet nie wiem, w którym kierunku powinien pan pójść. - To nieprawdopodobne! - jęknął Joenes. - Jest pan oficjal- nym kartografem tego budynku. I chociaż rysuje pan fałszywe mapy, jestem przekonany, że jest pan w stanie narysować także prawdziwą. To musi leżeć w pańskiej naturze. - To wszystko prawda - odparł pułkownik - zwłaszcza w od- niesieniu do mojej natury. Nietrudno odkryć naturę kartografa. Moż- na jąrozpoznać po owocach jego pracy. Praca ta polega na niezwyk- le starannym rysowaniu map tak precyzyjnych i przejrzystych, żeby najciemniejszy z ludzi mógł się nimi posłużyć. Niestety, charakter tej pracy uległ diametralnej zmianie nie z mojej woli, tak że teraz muszę spędzać mnóstwo czasu, rysując fałszywe mapy, stwarzające pozory prawdziwości. Ale, jak słusznie pan zauważył, nic nie po- wstrzyma prawdziwego kartografa przed kreśleniem prawdziwych map. Robiłbym to, nawet gdyby było to zabronione. Na szczęście jednak nie jest. Jest wręcz zalecane. - Przez kogo? - spytał Joenes. - Przez wysokich urzędników z tego budynku - wyjaśnił puł- kownik. - Kontrolują system ochronny i używają prawdziwych map do rozlokowania swych sił. Oczywiście, prawdziwe mapy stanowią tylko pewne udogodnienie, to dla nich jedynie kawałek papieru, na który spoglądająrównie obojętnie, jak pan spogląda na zegarek, żeby zobaczyć, czy jest wpół do czwartej, czy za dwadzieścia czwarta. Gdyby to było konieczne, obywaliby się zupełnie bez map, polega- jąc na własnej pamięci. Mogłoby to stanowić dla nich pewien pro- blem, ale naprawdę niewielki. - Jeśli rysuje pan dla nich prawdziwe mapy - rzekł na to Jo- enes - to z pewnością może mi pan powiedzieć, w którą stronę mam się udać. - Nie mogę - zaprzeczył pułkownik. - Tylko wysocy urzęd- nicy znają budynek na tyle dobrze, by móc się dostać tam, gdzie chcą. Pułkownik dostrzegł wyraz niedowierzania na twarzy Joenesa. - Wiem, jak nierozsądnie musi to wszystko brzmieć w pańskich uszach - rzekł. - Widzi pan, ja rysuję tylko jeden sektor budynku na raz. Żadna inna metoda nie poskutkowałaby w wypadku tak wielkie- go i skomplikowanego gmachu. Rysuję więc swój sektor i przesy- łam go przez gońca wysokiemu urzędnikowi, potem rysuję kolejny sektor i tak dalej. Przypuszcza pan może, że mógłbym połączyć wie- dzę o różnych częściach i w ten sposób ułożyć sobie obraz całości? Od razu panu powiem, że to niemożliwe. Po pierwsze, są inni karto- grafowie. Rysują oni te części budynku, których ja nie widziałem na oczy. Jednak nawet gdybym sam wyrysował wszystko, kawałek po kawałku, nigdy nie zdołałbym połączyć tego w sensowną całość. Każ- dy fragment budynku jest dla mnie zrozumiały i z wielką dokładno- ścią odwzorowuję go na papierze. Gdy jednak muszę połączyć w wy- obraźni niezliczone sektory, które narysowałem, wszystko mi się miesza i nie jestem w stanie odróżnić jednej części od drugiej. Je- śli myślę o tym zbyt długo, źle to wpływa na mój sen i apetyt, za- czynam za dużo palić i szukam pociechy w alkoholu. Na tym wszyst- kim zaś cierpi moja praca. Czasami, kiedy przyjdzie na mnie to prze- kleństwo, staję się nieprecyzyjny i nie dostrzegam pomyłek, dopóki urzędnicy nie odeślą mi mapy do korekty. To podkopuje moją wiarę we własne umiejętności. Dlatego unikam tej zgubnej skłonności i trzymam się zasady, by kreślić tylko jeden sektor na raz, nie za- wracając sobie głowy całością. Pułkownik przerwał i potarł oczy. - Niestety, jak się można domyślić - ciągnął po chwili - moje postanowienia nie trwają długo, szczególnie gdy przebywam w to- warzystwie kolegów kartografów. Wówczas dyskutujemy czasem o budynku i próbujemy dojść między sobą, jaki on jest. My, karto- grafowie, jesteśmy zwykle nieśmiałymi ludźmi. Podobnie jak szpie- dzy wolimy zajmować się swoją pracą w samotności i nie roz- mawiamy o niej z innymi. Samotność jednak, którą tak lubimy, sta- je się czasem uciążliwa. Wtedy pokonujemy ograniczenia naszej natury i rozmawiamy o budynku, a każdy z nas dzieli się swoją wie- dzą chętnie i bez zawiści. Wszyscy próbujemy ogarnąć umysłem cały budynek. Ale próby te nie wypadają zbyt zachęcająco. - Dlaczego? - zapytał Joenes. - Jak już mówiłem - odparł pułkownik - mapy sektorów są czasem odsyłane do korekty. Rozumiemy przez to, że popełniliś- my jakieś błędy, chociaż nigdy nie ma oficjalnego komentarza. Kiedy zaś my, kartografowie, rozmawiamy między sobą, odkry- wamy nieraz, że dwóch z nas sporządziło mapę tego samego sek- tora i że każdy zapamiętał go i narysował inaczej. Oczywiście człowiekowi zdarza się popełniać podobne błędy. Jednak najbar- dziej deprymujące jest to, że niekiedy urzędnicy przyjmują obie wersje. Możesz sobie wyobrazić, co czuje kartograf, kiedy do- wiaduje się o czymś takim! - Czym pan to tłumaczy? - spytał Joenes. - Cóż, po pierwsze, kartografowie mają swoje style i upodoba- nia i z tego mogą brać się różnice. Po drugie, nawet najlepsza pa- mięć bywa zawodna, więc zawsze istnieje możliwość, że wcale nie rysowaliśmy tego samego sektora. Dla mnie jednak te wyjaśnienia nie są wystarczające i tylko jedno wytłumaczenie ma sens. - Jakie? - zapytał Joenes. - Wierzę, że robotnicy na polecenie wysokich urzędników wciąż zmieniają poszczególne części budynku. To jedyne wyjaśnie- nie, które mnie satysfakcjonuje. Zdarzało mi się spostrzec osoby, które mogły być tylko i wyłącznie robotnikami. Ale nawet gdybym ich nie widział, nie przestałbym w to wierzyć. Proszę pomyśleć. Wysocy urzędnicy zajmują się sprawami ochrony, najlepszą zaś możliwą ochroną byłoby nieustanne wprowadzanie zmian na terenie budynku. Poza tym gdyby budynek pozostawał niezmienny, wystar- czyłby pojedynczy zwiad kartograficzny zamiast ciągłego rysowania i poprawiania. I w końcu wysocy urzędnicy próbują kontrolować zło- żony i wiecznie zmieniający się świat. Dlatego wraz ze światem musi zmieniać się również budynek. Trzeba budować więcej biur, a stare muszą zmieniać lokatorów. Szereg pomieszczeń trzeba likwidować. Całe korytarze muszą zostać zamknięte, aby umożliwić wymianę in- stalacji, i tak dalej. Niektóre z tych zmian są ewidentne. Każdy może je dostrzec, nie tylko kartograf. Ale inne wprowadza się najwyraźniej po cichu lub modernizuje się te części, do których nie zaglądam, zanim prace się nie skończą. Nowe do złudzenia przypomina stare, chociaż czuje się pewną różnicę. Z tych właśnie powodów wierzę, że budynek ulega ciągłym zmianom. Uniemożliwia to jego całko- wite poznanie. - Jeśli topografia tego miejsca jest, jak pan twierdzi, niepozna- walna - rzekł Joenes - to jak znajduje pan drogę do swojego biura? - W tym wypadku, przyznaję ze wstydem, moje kartograficz- ne umiejętności w niczym mi nie pomagają. Znajduję swoje biu- ro, tak jak wszyscy tutaj, za pomocą czegoś na kształt instynktu. Inni nie zdają sobie z tego sprawy. Myślą, że znajdują drogę, po- sługując się inteligencją, za pomocą systemu „skręć w prawo, skręć w lewo". Podobnie jak szpieg wierzą, że mogą poznać cały budy- nek. Nie wiedziałby pan, czy się śmiać, czy płakać, gdyby pan usły- szał, co niektórzy z nich mówią na temat budynku, chociaż nigdy nie odważyli się zapuścić poza korytarz wiodący do ich własnego biura. Ale ja, jako kartograf, krążę po całym gmachu. Czasami miej- sce, które właśnie minąłem, zmienia się nie do poznania. Wtedy coś, co nie jest wiedzą, prowadzi mnie z powrotem do mego biura tak jak i innych urzędników. - Rozumiem - powiedział Joenes, choć czuł się bardzo zdezo- rientowany. - Czyli naprawdę nie wie pan, co powinienem zrobić, żeby odnaleźć swoje biuro? - Nie mam pojęcia. - Może mógłby mi pan dać jakąś radę, zasugerować, gdzie i cze- go powinienem szukać? - Jestem ekspertem w sprawach budynku - rzekł smutno puł- kownik - i mógłbym mówić o nim cały rok, nie powtarzając się. Ale, niestety, nie jestem w stanie powiedzieć nic, co by mogło panu pomóc. - Czy sądzi pan, że kiedykolwiek znajdę swoje biuro? - spytał Joenes. - Jeśli pańskie zadanie jest ważne - rzekł pułkownik - i jeśli wysocy urzędnicy naprawdę chcą, aby odnalazł pan to biuro, jestem pewien, że nie będzie pan miał z tym kłopotu. Z drugiej strony, pań- skie zadanie może nie być ważne dla nikogo poza panem. W takim wypadku pańskie poszukiwania niewątpliwie potrwają długo. Wpraw- dzie ma pan urzędowe papiery, ale podejrzewam, że wysocy urzęd- nicy posyłają czasem ludzi do fikcyjnych biur wyłącznie po to, żeby sprawdzić niezawodność wewnętrznego systemu zabezpieczeń. Je- śli tak stało się w pańskim wypadku, szansę na powodzenie są rze- czywiście niewielkie. - Tak czy owak - odparł Joenes ponuro - moja sytuacja nie przedstawia się zachęcająco. - Cóż, wszyscy tutaj ponosimy ryzyko - zauważył pułkownik. - Szpiedzy podejrzewają, że zwierzchnicy wysłali ich na jakąś nie- bezpieczną misję tylko po to, żeby się ich pozbyć, a kartografowie podejrzewają, że każe im się rysować mapy tylko po to, żeby przy- padkiem nic nie zbroili. Wszyscy mamy wątpliwości i mogę tylko życzyć panu szczęścia i mieć nadzieję, że pańskie wątpliwości oka- żą się bezpodstawne. To powiedziawszy, pułkownik ukłonił się kurtuazyjnie, po czym odszedł w głąb korytarza. Joenes patrzył za odchodzącym i zastanawiał się, czy nie pójść za nim. Pułkownik jednak zniknął mu z oczu, toteż potrzeba było wiele wiary, by pójść naprzód jego śladem i nie zawrócić pod wpły- wem pierwszego zniechęcenia. Joenes jednak ruszył w tym samym kierunku co pułkownik, podejrzewał bowiem, że korytarze, które pozostawił za sobą, mogły już ulec zmianie. Mijał wielkie hole i korytarze, wspinał się po schodach, wę- drował przez westybule i kolejne korytarze. Wprawdzie nie posłu- giwał się już swoją piękną fałszywą mapą - choć kusiła go wielce - nie mógł jednak także zmusić się, by ją wyrzucić. Trzymał więc mapę w kieszeni i twardo szedł naprzód. Trudno powiedzieć, ile czasu minęło, ale w końcu Joenes bar- dzo się zmęczył. Znajdował się teraz w starej części budynku. Podło- gi - drewniane, a nie jak gdzie indziej marmurowe - znajdowały się w opłakanym stanie, co sprawiało, że spacer po nich stanowił nie- bezpieczeństwo. Ściany z kiepskiego gipsu powykruszały się: w niektórych miejscach gips odpadł zupełnie, odsłaniając przewo- dy. Te zaś, ponieważ większość izolacji była pozdzierana, groziły porażeniem prądem. Nawet sufit nie wyglądał bezpiecznie. W nie- których miejscach wybrzuszał się złowieszczo, tak że Joenes oba- wiał się, iż runie mu na głowę. Jakiekolwiek biura niegdyś tu się znajdowały, teraz nie było po nich śladu, samo zaś miejsce wymagało natychmiastowego ge- neralnego remontu. Joenes dostrzegł nawet młotek porzucony na podłodze. To przekonało go, że pewnego dnia zostanie tu prze- prowadzony remont, nawet jeśli na razie nie widać żadnego ro- botnika. Kompletnie wyczerpany i głęboko zniechęcony Joenes położył się na podłodze. Był tak zmęczony, że nie miał innego wyboru. Prze- ciągnął się i po chwili już spał. Historio Tezeu/zo Zbudził się zaniepokojony. Gdy wstawał, usłyszał odgłos kro- ków w korytarzu. Wkrótce ujrzał przybysza. Był to wysoki mężczy- zna w kwiecie wieku, o twarzy inteligentnej i podejrzanej zarazem. Trzymał w ręku wielki kłębek sznurka nawinięty na szpulkę. Idąc, odwijał sznurek, który spadał na podłogę i połyskiwał lekko. Kiedy mężczyzna zauważył Joenesa, j ego twarz skurczyła się ze złości. Wyciągnął rewolwer zza pasa i wycelował. - Czekaj! - krzyknął Joenes. - Nie zrobiłem ci nic złego! Mężczyzna z trudem opanował się i zdjął palec ze spustu. Jego oczy, przed chwilą niebezpiecznie błyszczące, teraz przybrały nor- malny wygląd. Umieścił rewolwer z powrotem za pasem i rzekł: - Bardzo przepraszam, że cię przestraszyłem. Prawdę mówiąc, myślałem, że jesteś kimś innym. - Czy wyglądam jak ten ktoś? - spytał Joenes. - Właściwie nie - odparł tamten - ale to przeklęte miejsce spra- wiło, że stałem się nerwowy i najpierw strzelam, a dopiero potem się zastanawiam. Moja misja jest na tyle istotna, że czyny podykto- wane porywczą i popędliwą naturą z pewnością zostaną mi wyba- czone. - Co to za misja? Twarz mężczyzny rozjaśniła się, kiedy Joenes zadał to pytanie. - Moją misją-odparł dumnie -jest przynieść pokój, szczęście i wolność światu. - Całkiem sporo - zauważył Joenes. - Nic mniejszego by mnie nie usatysfakcjonowało - rzekł męż- czyzna. - Zapamiętaj moje nazwisko. Jestem George P. Tezeusz i oczekuję, że zostanę zapamiętany jako ten, który obalił dyktaturę i wyzwolił lud. Czyn, którego dokonam, urośnie do rangi symbolu. Będzie to czyn dobry i sprawiedliwy. - Co zamierzasz zrobić? - spytał Joenes. - Sam, bez niczyjej pomocy, zamierzam zabić tyrana - wyjaś- nił Tezeusz. - Udało mu się zdobyć władzę w tym budynku i wielu naiwnych głupców myśli, że jest dobroczyńcą, dlatego że każe bu- dować tamy, aby zapobiec powodziom, rozdaje jedzenie głodują- cym, finansuje badania medyczne i odpowiada za wiele jeszcze in- nych, równie chwalebnych rzeczy. To może zmylić niektórych, ale mnie nie oszuka. - Jeśli naprawdę robi to wszystko - rzekł Joenes - to rzeczywi- ście wygląda na to, że jest dobroczyńcą. - Mogłem się tego spodziewać - powiedział Tezeusz gorzko. - Jak większość ludzi dałeś się nabrać na jego sztuczki. Nie mogę mieć nadziei, że cię przekonam. Nie mam talentu do pokrętnej argumenta- cji. Tymczasem ten człowiek ma na usługach najlepszych propagan- dystów świata. Moje argumenty muszą jeszcze poczekać. Na razie mogę tylko powiedzieć to, co wiem, w najbardziej bezpośredni i nie- przyjemny sposób. - Chętnie posłucham - odparł Joenes. - Zatem uważaj - zaczął Tezeusz. - Aby móc spełniać dobre uczynki, ów człowiek musiał zdobyć wysokie stanowisko. Aby to osiągnąć, rozdawał łapówki i siał między ludźmi niezgodę, podzie- lił ich na zwalczające się frakcje, wymordował tych, którzy byli prze- ciw niemu, skorumpował paru wpływowych i zamorzył głodem wielu biedaków. W końcu, kiedy osiągnął władzę absolutną, zaangażował się w pracę na rzecz wspólnego dobra. Ale nie z miłości do ludu, o nie. Zrobił to w tym celu, w którym ty czy ja pielilibyśmy swój ogród - żeby móc patrzeć na coś przyjemnego zamiast na coś brzyd- kiego. Tak właśnie jest z tyranami, którzy zrobią wszystko, żeby zdo- być władzę. Dlatego są oni przyczyną najgorszego zła. Joenesa poruszyło przemówienie Tezeusza, ale nie mógł się jed- nak wyzbyć podejrzeń, gdyż wygląd mężczyzny nie budził zaufania. Rzekł więc ostrożnie: - Doskonale rozumiem, dlaczego chcesz zabić tego człowieka. - Nie, nie rozumiesz - zaprzeczył smutno Tezeusz. - Myślisz pewnie, że jestem naiwnym idealistą, kimś w rodzaju fanatycznego szaleńca z bronią w ręku. Cóż, mylisz się. Jestem najzwyklejszym człowiekiem, który jest szczęśliwy, gdy może spełnić dobry uczy- nek i zyskać dobrą reputację. Moje działanie przeciw tyranowi pły- nie przede wszystkim z pobudek osobistych. - Co to za pobudki? - spytał Joenes. - Ów tyran - rzekł Tezeusz - ma pewne upodobania, które są równie perwersyjne, jak dzikie namiętności, które kazały mu zdo- być władzę. Takie informacje zwykle trzyma się w sekrecie lub igno- ruje jako brednie zazdrosnych głupców. Zawodowi propagandyści dobrze się o to starają. Ale ja znam prawdę. Ten potężny człowiek przybył pewnego dnia do mojego miasta w opancerzonym czarnym cadillacu, bezpieczny za kuloodpornym szkłem, kopcąc wielkie cygaro i machając do tłumu. Jego wzrok padł przypadkiem na małą dziewczynkę. Wówczas kazał kierowcy zatrzymać się, ochronia- rze odsunęli na bok wszystkich oprócz paru niewidocznych, sie- dzących w piwnicach lub na dachach. Tyran wysiadł z samochodu i podszedł do małej dziewczynki. Zaproponował jej lody i cukier- ki i błagał, żeby wsiadła z nim do samochodu. Niektórzy z obser- wujących to ludzi zrozumieli, co się dzieje, i chcieli pośpieszyć dziecku z pomocą, ale ochroniarze zabili wszystkich. Strzelali z pi- stoletów z tłumikami, żeby nie przestraszyć dziewczynki, potem wytłumaczyli jej, że ludzie ci postanowili przespać się chwilę. Dziecko, chociaż zupełnie niewinne, coś jednak podejrzewało, coś w spoconej, czerwonej twarzy tyrana i w jego grubych, trzęsących się wargach musiało je przestraszyć. Dlatego, mimo że miała ocho- tę na lody i cukierki, dziewczynka stała niezdecydowana, podczas gdy tyran trząsł się z żądzy, zaś ci z nas, którzy bezradnie obserwo- wali to z piwnic, pocili się ze strachu o nią. Spojrzawszy tęsknie na górę przepysznych słodyczy i przyjrzawszy się nerwowym ruchom tyrana, dziewczynka podjęła w końcu decyzję. Wsiądzie do samo- chodu, powiedziała, jeżeli jej przyjaciele będą mogli pójść z nią: w swej naiwności dziecko sądziło, że wśród przyjaciół będzie bez- pieczne. Tyran pokraśniał z zadowolenia, najwyraźniej taki obrót spraw przechodził jego najśmielsze oczekiwania. Złowieszcze motto tyrana brzmiało: im więcej, tym zabawniej. Powiedział ma- łej, żeby przyprowadziła tylu przyjaciół, ilu tylko zechce, więc dziewczynka zawołała ich. Dzieci przybyły, tłocząc się wokół ca- dillaca. Przyszłyby, nawet gdyby ich nie zawołała, tyran bowiem wpadł na pomysł, żeby włączyć radio, które grało najcudowniej- szą, kuszącą muzykę. Puszczając muzykę i rozdając słodycze, ty- ran zgromadził wszystkie dzieci w swym wielkim samochodzie i za- mknął drzwi. Otoczyli go ochroniarze na potężnych motocyklach i wszyscy odjechali, kierowani przez najohydniejsze żądze, które zaspokajali w prywatnym pokoju uciech tyrana. O dzieciach słuch zaginął. A ta mała dziewczynka była, jak mo- żesz się domyślać, moją siostrą. Została porwana na moich oczach. Siedziałem wówczas w piwnicy i nie byłem w stanie pomóc jej ani tym, którzy zginęli w jej obronie. Tezeusz otarł oczy, z których obficie płynęły łzy, po czym zwró- cił się do Joenesa: - Teraz już znasz prawdziwy powód, dla którego zamierzam za- bić tyrana i powstrzymać zło, które czyni. Chcę pomścić zamordo- wanych przyjaciół, ocalić dzieci i przede wszystkim odnaleźć moją biedną siostrę. Nie jestem bohaterem, lecz najzwyklejszym człowie- kiem. Jedynie okoliczności zmusiły mnie do podjęcia takiej decyzji. Joenes, którego oczy też były już mokre, uściskał Tezeusza i rzekł: - Życzę ci powodzenia. Mam szczerą nadzieję, że pokonasz okrutnego tyrana. - Też mam taką nadzieję - powiedział Tezeusz. - Jestem wy- starczająco zdeterminowany i przebiegły, żeby wykonać tak trud- ne zadanie. Przede wszystkim odszukałem córkę tyrana. Posługu- jąc się wszelkimi znanymi mi metodami, wkradłem się w jej łaski, aż w końcu się we mnie zakochała. Wtedy zdeprawowałem ją i da- ło mi to pewną satysfakcję, ponieważ była tylko nieco starsza od mojej biednej siostrzyczki. Zapragnęła ślubu, a ja przyrzekłem, że się z nią ożenię, chociaż prędzej bym sobie poderżnął gardło. Na- stępnie bardzo chytrze wytłumaczyłem jej, jakim człowiekiem jest jej ojciec. Na początku nie chciała wierzyć. Mała idiotka, tak bar- dzo kochała swego ojca tyrana! Ale mnie kochała bardziej i powo- li przekonywała się o prawdziwości moich słów. Na koniec po- prosiłem ją o pomóc w zabiciu ojca. Możesz sobie wyobrazić, ja- kie to było trudne. Wstrętna dziewucha nie chciała zlikwidować swojego tatuśka bez względu na to, jaki był zły i co zrobił. Zagro- ziłem jednak, że opuszczęjąna wieki, jeśli mi nie pomoże. Niemal oszalała, miotając się między miłością do mnie i do ojca. Błagała mnie bez końca, żebym zapomniał o przeszłości, której nic nie zmieni. Chciała, żebym wyjechał z nią i zamieszkał gdzieś z dala od jej ojca i nigdy już nie myślał o nim, tylko o niej. Tak jakbym kiedykolwiek mógł patrzeć na nią i nie dostrzegać jego rysów! Wahała się przez wiele dni, sądząc, że mnie przekona do swoich planów. Bez przerwy mówiła mi o swojej miłości, wykorzystując przy tym najbardziej przesadne i histeryczne zwroty. Przyrzekała, że nigdy nie pozwoli, żeby coś nas rozdzieliło, a jeśli zabierze mnie śmierć, ona też się zabije. Wypowiadała całą masę podobnych non- sensów, które mnie, rozsądnemu człowiekowi, wydawały się wstrętne. W końcu odwróciłem się od niej i postanowiłem wyje- chać. Wtedy opuściła ją odwaga. Ten mały potwór, pełen odrazy do siebie, obiecał, że pomoże mi zabić ukochanego ojca, jeśli tyl- ko przyrzeknę, że jej nie opuszczę. Oczywiście przyrzekłem. Obie- całbym wszystko, żeby uzyskać jej pomoc. Wówczas powiedziała mi, jak w tym wielkim budynku można znaleźć biuro jej ojca. Dała mi też ten kłębek, abym mógł oznaczyć drogę i wynieść się stąd natychmiast po wypełnieniu zadania. Dała mi też rewolwer. W ten sposób znalazłem się na drodze do biura tyrana. - Widzę, że jeszcze go nie odnalazłeś - zauważył Joenes. - Jeszcze nie - odparł Tezeusz. - Tutejsze korytarze są bardzo długie i kręte, jak sam pewnie zauważyłeś. Poza tym miałem pecha. Tak jak wspominałem, jestem porywczy i najpierw strzelam, a do- piero potem myślę. Dlatego też dość przypadkowo zastrzeliłem nie- dawno człowieka w mundurze oficerskim. Podszedł do mnie nagle i wystrzeliłem bez namysłu. - Czy to był kartograf? - zapytał Joenes. - Nie wiem, kto to był - odparł Tezeusz. - W każdym razie miał naszywki pułkownika i, zdaje się, uprzejmą twarz. - To był kartograf- rzekł Joenes. - Bardzo mi przykro z tego powodu - powiedział Tezeusz. - Jednak jeszcze bardziej mi przykro z powodu trzech innych osób, które zabiłem gdzieś tutaj. Chyba jestem pechowcem. - Kto to był? - spytał Joenes. - Niestety, było to troje spośród dzieci, które przybyłem ocalić. Musiały wymknąć się z pokoju tyrana i pewnie próbowa- ły wydostać się na wolność. Zastrzeliłem je tak jak oficera i jak nieomal zastrzeliłem ciebie. Stało się to bardzo szybko, zanim zdążyły się odezwać. Nie potrafię wyrazić mojego żalu. Równo- cześnie jestem coraz bardziej przekonany, że tyran musi za to wszystko zapłacić. - Co zrobisz z jego córką? - zapytał Joenes. - Nie posłucham instynktu i nie zabiję jej - powiedział Teze- usz - ale ta obrzydliwa, mała suka już nigdy mnie nie ujrzy. I będę się modlił, żeby to tyrańskie szczenię zdechło z żalu. To rzekłszy, Tezeusz spojrzał gniewnie w stronę ciemnego ko- rytarza przed nim. - Teraz zaś - powiedział - muszę wracać do pracy. Do widze- nia, przyjacielu. Życz mi szczęścia. Odszedł spiesznym krokiem, rozwijając po drodze lśniący sznu- rek. Joenes patrzył za nim, póki Tezeusz nie zniknął za zakrętem. Przez jakiś czas słyszał jeszcze milknące kroki, potem zapadła cisza. Ni stąd, ni zowąd w korytarzu za Joenesem pojawiła się kobieta. Bardzo młoda, niemal dziecko, pulchna i czerwona na twarzy, o oczach błyszczących szaleństwem. Szła cicho śladami Tezeusza. Idąc, zwijała sznurek, który Tezeusz tak pracowicie rozwijał. Trzymała już w ręku wielki kłębek, jednak kontynuowała zwijanie, zbliżając się do Joenesa. W ten sposób zacierała ślad, po którym chciał wrócić Tezeusz. Gdy mijała Joenesa, odwróciła się i spojrzała na niego. Jej twarz była oszalała z gniewu i rozpaczy. Nie wyrzekła ani słowa, tylko po- łożyła palec na ustach. Potem ruszyła lekko przed siebie, zbierając po drodze sznurek. Zniknęła tak niepostrzeżenie, jak się pojawiła, i korytarz znów był pusty. Joenes rozejrzał się wokoło, ale nie zobaczył nic, co wska- zywałoby na to, że Tezeusz albo dziewczyna kiedykolwiek tędy prze- chodzili. Przetarł oczy, jeszcze raz położył się i zasnął. Niektórzy gawędziarze utrzymują, że Joenesa spotkało w kory- tarzach Oktagonu jeszcze wiele innych przygód. Mówi się, że spot- kał trzy Parki i że te stare kobiety opowiedziały mu o swych obo- wiązkach i pragnieniach, dzięki czemu Joenes zrozumiał problemy bogów i dowiedział się, jak bogowie sobie z nimi radzą. Niektórzy twierdzą też, że Joenes spał przez dwadzieścia dni i obudził się tyl- ko dzięki interwencji Afrodyty Pandemos, która opowiedziała mu następnie historię swego życia. Kiedy zaś Joenes powątpiewał w prawdziwość pewnych szczegółów, bogini przemieniła naszego bohatera w kobietę. W tej postaci Joenes pokonał wiele przeszkód, przeszedł wiele prób charakteru, nie wspominając już o próbach cia- ła, i dowiedział się wielu ciekawych rzeczy, o których mężczyźni z reguły nie mają pojęcia. W końcu uwierzył we wszystkie szcze- góły historii Afrodyty, a ta zamieniła go z powrotem w mężczyznę. - Jednak opowieści te są mało prawdopodobne, nie istnieją po- nadto żadne szczegółowe opisy tych przygód. Dlatego też opowie- my teraz ostatniąjuż przygodę Joenesa w Oktagonie. Przytrafiła mu się ona, gdy leżał pogrążony we śnie po spotkaniu z Tezeuszem. Hi/lerio fllinotoura Joenes został gwałtownie zbudzony ze snu. Zerwał się na równe nogi i zorientował się, że nie znajduje się już w odrapanym koryta- rzu, ale w nowym, lśniącym holu. Człowiek, który go zbudził, był szeroki w barkach, jeszcze szerszy w pasie, zaś jego twarz była suro- wa, wyrazista i rzeczowa. Nie można się było pomylić: ten człowiek był urzędnikiem. - Pan Joenes? - zapytał urzędnik. - Jeśli skończył pan drzem- kę, to możemy się zabrać do roboty. Joenes zaczął się usprawiedliwiać, że spał, zamiast szukać biura. - Nie szkodzi - powiedział urzędnik. - Mamy tu protokół. Ale mam nadzieję, że nie jesteśmy zbyt nudni. Właściwie to bardzo do- brze, że się pan zdrzemnął. Znajdowałem się w zupełnie innej czę- ści budynku, lecz otrzymałem od szefa ochrony naglący rozkaz, by przenieść swoje biuro tutaj i przeprowadzić tu wszelkie niezbędne naprawy. Robotnicy znaleźli pana śpiącego, więc postanowili pana nie budzić. Pracowali cicho i przesuwali pana tylko po to, żeby na- prawić ten fragment podłogi, który znajdował się pod panem. Na- wet wtedy się pan nie obudził. Joenes z rosnącym zdziwieniem spoglądał na ogrom pracy wy- konanej podczas jego snu. Odwrócił się w stronę drzwi, tam, gdzie uprzednio była tylko waląca się ściana. Na nich znajdowała się ta- bliczka z napisem: „Pokój 18891, 12 piętro, poziom 6, skrzydło 63, podsektor AJB-2". To był właśnie ten adres, którego bezsku- tecznie szukał. Joenes wyraził zdumienie, że jego poszukiwania za- kończyły się w tak nieoczekiwany sposób. - Nie ma czemu się dziwić - odparł urzędnik. - To całkiem normalna procedura. Najwyżsi urzędnicy nie tylko znają budynek i wszystko, co się w nim znajduje, ale wiedzą też o ruchach każdej osoby w jego obrębie. Aż za dobrze znają kłopoty, jakie może mieć tutaj obcy. Niestety, obowiązują bardzo restrykcyjne przepisy za- braniające pomocy obcym. Urzędnicy jednak od czasu do czasu omijają te przepisy, przenosząc swe biuro tak, by spotkać poszuku- jącego. Rozsądnie, prawda? Ale teraz zabieramy się do roboty. W pokoju znajdowało się wielkie biurko pokryte stosem papie- rów, na stosie tym zaś stały trzy dzwoniące telefony. Urzędnik po- prosił Joenesa, by spoczął na krześle, podczas gdy on zajmie się telefonami. Zabrał się do tego z wielkim pośpiechem. - Mów, człowieku! - ryknął do pierwszej słuchawki. - Co się stało? Missisipi znowu wylała? Zbudujcie tamę! Zbudujcie dzie- sięć tam, ale miejcie ją pod kontrolą. Przyślij mi raport, jak skoń- czycie. - Tak, słyszę cię - krzyknął do drugiej słuchawki. - Głód w Pan- handle? Rozdajcie natychmiast jedzenie! Tylko podpiszcie się moim nazwiskiem w rządowej hurtowni. - Uspokój się i powiedz, o co chodzi •- wrzasnął do trzeciego telefonu. - Zaraza dziesiątkuje Los Angeles? Zawieź tam zaraz szczepionki i daj mi znać, kiedy już będziesz miał wszystko pod kontrolą. Urzędnik odłożył ostatnią słuchawkę i zwrócił się do Joenesa: - Ci idioci, moi asystenci, panikująw najbłahszej sytuacji. A jak- by tego było jeszcze mało, ci tchórzliwi kretyni nie wyciągnęliby z wody nawet topiącego się dzieciaka, nie zadzwoniwszy najpierw do mnie! Joenes przysłuchiwał się padającym szybko i zdecydowanie te- lefonicznym instrukcjom i nagle przyszło mu do głowy pewne po- dejrzenie. - Nie jestem tego do końca pewien - powiedział - ale chyba jakiś rozgoryczony młody człowiek... - .. .próbuje mnie zamordować - dokończył za niego urzędnik. - O to chodzi? Cóż, zająłem się nim pół godziny temu. Edwin J. Minotaur nie zasypia gruszek w popiele. Moi ochroniarze już go zwinęli. Dostanie prawdopodobnie dożywocie. Tylko proszę o tym nikomu nie mówić. - Dlaczego? - spytał Joenes. - Kiepska reklama - wyjaśnił Minotaur. - Zwłaszcza romans z moją córką, którą ostatecznie porzucił. Powiedziałem tej małej kretynce, żeby przyprowadzała swoich przyjaciół do domu, ale nie, ona musiała wymykać się na randki z anarchistami! Rozpowszech- niamy pogłoskę jakoby ten Tezeusz zranił mnie tak ciężko, że le- karze obawiają się o moje życie i że następnie uciekł i poślubił moją córkę. Dostrzega pan chyba, jak użyteczna może być taka pogłoska. - Nie za bardzo - wyznał Joenes. - Do jasnej cholery, przecież to przysparza mi sympatii! - wark- nął Minotaur. - Ludzie będą mnie żałować, kiedy usłyszą, że jestem bliski śmierci. A jeszcze większe będzie ich współczucie, gdy dowie- dzą się, że moja jedyna córka wyszła za mojego niedoszłego morder- cę. Widzi pan, mimo moich niewątpliwych zasług, pospólstwo nie przepada za mną. Ta historia powinna zapewnić mi jego poparcie. - Bardzo pomysłowe - przyznał Joenes. - Dziękuję - odparł Minotaur. - Szczerze mówiąc, już od dłuż- szego czasu martwiłem się o swój wizerunek publiczny. I gdyby nie pojawił się ten imbecyl ze swoim sznurkiem i rewolwerem, musiał- bym kogoś wynająć. Mam nadzieję, że gazety nadadzą temu odpo- wiedni rozgłos. - A są co do tego jakieś wątpliwości? - spytał Joenes. - Nie, oni wydrukują, co im każę - odrzekł posępnie Mino- taur. - Wynająłem też człowieka, żeby napisał o tym książkę, a na jej podstawie powstanie sztuka i film. Niech się pan nie martwi, wy- cisnę z tego, ile się da. - Co im pan kazał napisać o córce? - spytał Joenes. - Cóż, tak jak powiedziałem, że wychodzi za anarchistę. Za rok lub dwa opublikujemy informację o ich rozwodzie. Wie pan, trzeba dać dziecku nazwisko. Tylko Bóg jeden wie, co ci idioci napiszą o mojej biednej, tłustej, małej Ariadnie. Prawdopodobnie zrobiąz niej piękność, żeby mi sprawić przyjemność. A te szumowiny, które to przeczytają, będą płakać i prosić o więcej. Nawet królowie i prezy- denci, którzy powinni być ponad to, będą woleli czytać te brednie niż dobrą, uczciwą książkę statystyczną. Ludzkość składa się w więk- szości z niekompetentnych, kłamliwych, partaczących wszystko głup- ców. Mogę mieć nad nimi władzę, ale niech mnie szlag trafi, jeśli potrafię ich zrozumieć. - A co z dziećmi? - dopytywał się Joenes. - To znaczy? - zapytał Minotaur, spoglądając groźnie. - Tezeusz powiedział... - Ten człowiek jest utalentowanym, obłąkanym kłamcą- stwierdził Minotaur. - Gdybym nie dbał o swoje stanowisko, wyto- czyłbym mu proces o zniesławienie. Dzieci! Czy ja wyglądam na jakiegoś zboczeńca? Myślę, że możemy o tym spokojnie zapomnieć. Czy teraz już możemy przejść do pańskiego zadania? Joenes skinął głową. Minotaur przedstawił mu krótkie stresz- czenie sytuacji politycznej w Rosji. Pokazał mu też tajną mapę, na której w przybliżeniu zostało zaznaczone rozmieszczenie sił komu- nistycznych i zachodnich na świecie. Joenes poczuł się oszołomiony potęgą sił wroga, oznaczonych kolorem krwistoczerwonym, pokry- wającym wiele krajów. Siły zachodnie, zaznaczone na błękitno, zda- wały się niewspółmiernie małe. - Nie jest tak beznadziejnie, jak na to wygląda -powiedział Mino- taur. ¦- Przede wszystkim ta mapa stanowi tylko sugestię. Poza tym po- siadamy ogromne zapasy głowic atomowych i system naprowadza- jący. Daleko już zaszliśmy z naszymi głowicami. Prawdziwe potwier- dzenie ich przydatności przyszło w zeszłym roku podczas ćwiczeń polowych Combat Team Easy. Wtedy to pojedynczemu pociskowi Gno- mę z ulepszoną głowicą udało się wysadzić w powietrze Io, jeden z k- siężyców Jowisza, na którym umieściliśmy atrapę rosyjskiej bazy. ' - Wygląda na to, że rzeczywiście jesteśmy silni - zauważył Joenes. - O tak. Tylko że Rosjanie i Chińczycy też mają ulepszone ra- kiety, które cztery lata temu wysadziły w powietrze Neptuna. Tak więc jeśli idzie o pociski, znaleźliśmy się w sytuacji patowej. Wprawdzie między Rosją i Chinami mogą zaistnieć pewne nieporozumienia z po- wodu incydentu w Yingdraw, ale na to nie należy specjalnie liczyć. - A na co można liczyć? - spytał Joenes. - Tego nikt nie wie - odparł Minotaur. - Dlatego wysyłamy pana z misją zwiadowczą. Informacje stanowią nasz problem, Joenes. Do czego faktycznie zmierza przeciwnik? Co, do diabła, się tam dzie- je? Wiem, że John Mudge z Koordynacji Służb powiedział panu, jak bardzo potrzebujemy niezależnych opinii. Mogę tylko jeszcze raz podkreślić, że potrzebna jest nam prawda, choćby nie wiem jak straszna, przedstawiona otwarcie i bez ogródek przez człowieka, któ- remu możemy zaufać. Rozumie pan już zadanie, jakie panu wyzna- czyliśmy, Joenes? - Myślę, że tak - odparł Joenes. - Nie wolno panu działać zgodnie z interesem jakiejś grupy czy frakcji. I przede wszystkim nie wolno panu przygotować raportu wedle tego, co - jak pan myśli - chcielibyśmy usłyszeć. Nie wolno panu ani minimalizować, ani wyolbrzymiać tego, co pan zobaczy. Ma pan to przedstawić tak prosto i obiektywnie, jak tylko się da. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy - odparł Joenes. - Nie sądzę, żebym mógł prosić o więcej - zauważył sucho Minotaur. » Następnie wręczył Joenesowi pieniądze i dokumenty, które mog- ły się przydać w podróży, i zamiast wysłać go z powrotem na korytarz, by tam szukał drogi do wyjścia, otworzył okno i nacisnął guzik. - Zawsze tak robię - rzekł, pomagając Joenesowi zająć miej- sce obok pilota. - Nie możemy zawracać sobie głowy tymi choler- nymi korytarzami. Do widzenia, Joenes, niech pan pamięta, co panu powiedziałem. Joenes obiecał, że będzie pamiętał. Był głęboko poruszony na- dziejami, jakie pokładał w nim Minotaur. Helikopter skierował się w stronę waszyngtońskiego lotniska. Tam miał czekać specjalny, automatycznie sterowany odrzutowiec. W chwili gdy helikopter się unosił, Joenes odniósł wrażenie, że sły- szy dziecięcy śmiech dobiegający z pokoju przylegającego do biu- ra Minotaura. 12. Rosyj/kci opouiie/ć (Opowiedziane przez Pelui z Wyspy Wielkanocnej) Joenes wszedł na pokład specjalnego odrzutowca i wkrótce już znaj- dował się wysoko w powietrzu, zmierzając w kierunku bieguna północnego. Posiłek zaserwował mu automat, potem zaś puszczo- no film, żeby mu umilić samotność. Słońce znajdowało się już ni- sko nad horyzontem, kiedy automatyczny pilot poprosił Joenesa o za- pięcie pasów. Lądowanie przebiegło bez żadnych zakłóceń. Z mieszanymi uczuciami Joenes czekał, aż otworzą się drzwi samolotu i wreszcie będzie mógł ujrzeć stolicę komunistycznego świata. Wyszli mu na spotkanie trzej urzędnicy sowieckiego rządu. Byli ubrani w futrzane czapki i kurtki, ich buty także były obszyte futrem - niezbędne zabezpieczenie przed mroźnym wiatrem wyjącym wśród płaskich pól. Przedstawili się i zabrali Joenesa do czekającego nie- opodal służbowego samochodu, który miał ich zabrać do miasta. Podczas tej przejażdżki Joenes miał okazję lepiej przyjrzeć się męż- czyznom. Towarzysz Sławski był zarośnięty po same oczy; w ich orze- chowej głębi krył się senny, nieobecny wyraz. Towarzysz Oruti był niski, gładko ogolony i chodził o lasce. Marszałek Trigask był okrą- gły i radosny, wydawał się godny zaufania. Na placu Czerwonym zaparkowali u wejścia do Pałacu Pokoju. W środku wesoło trzaskał ogień. Rosjanie zaprosili Joenesa, by usiadł na wygodnym krześle, i sami zajęli miejsca obok niego. - Nie ma co tracić słów - odezwał się marszałek Trigask. - Witam pana w naszej ukochanej Moskwie. Zawsze jest nam miło, kiedy tak ważny zachodni dyplomata przyjeżdża do nas w odwiedzi- ny. Jesteśmy prostymi ludźmi i od innych również oczekujemy pro- stoty. W ten sposób załatwia się sprawy. Zauważył pan może pod- czas swej podróży do Moskwy... - Tak - wszedł mu w słowo Sławski - musicie mi wybaczyć towarzyszu, ale czy widzieliście te małe białe płatki padającego śnie- gu? A zimowe białe niebo? Przepraszam, nie powinienem się odzy- wać. Jednak nawet człowiek taki jak ja ma swoje uczucia i czasem musi je wyrazić. Natura, towarzysze! Wybaczcie, ale natura, tak, w tym coś jest... - Wystarczy, Sławski - przerwał marszałek Trigask. - Tak znako- mity gość jak wysłannik prezydenta pan Joenes z pewnością czasem zwraca uwagę na naturę. Myślę, że możemy sobie darować te subtelno- ści. Jestem prostym człowiekiem i chcę mówić prosto. Może wydaję się panu szorstki, ale w tym rzecz. Jestem żołnierzem i nie mogę sobie zawracać głowy protokołem dyplomatycznym. Czy wyrażam się jasno? - Tak, całkiem jasno - odparł Joenes. - Wspaniale - ciągnął marszałek Trigask. - W takim razie jaka jest pańska odpowiedź? - Moja dopowiedz na co? - spytał Joenes. - Na nasze ostatnie propozycje - odrzekł Trigask. - Z pewno- ścią nie przyjechał pan z tak daleka po prostu na wakacje. - Obawiam się, że muszą mi panowie przedstawić swoje pro- pozycje - powiedział Joenes. ' - To naprawdę bardzo proste - odezwał się towarzysz Oru- ti. - Prosimy tylko, żeby wasz rząd wycofał swoje wojska, zrezyg- nował z kolonii na Hawajach, pozwolił nam przejąć Alaskę (która pierwotnie należała do nas) i na znak dobrej woli oddał nam pół- nocną połowę Kaliforni. Po spełnieniu tych warunków my rów- nież podejmiemy odpowiednie kroki, w tej chwili nie pamiętam jakie. Co pan na to? Joenes próbował wyjaśnić, że nie jest upoważniony, by w jaki- kolwiek sposób ustosunkować się do takich propozycji, ale Rosjanie nie przyjmowali do wiadomości jego tłumaczenia. Wówczas, pewien, że Waszyngton nigdy nie zgodziłby się na podobne warunki, odpo- wiedział „nie". - Widzicie? - odezwał się Oruti. - Mówiłem wam, że powie- dzą nie. - Ale warto było spróbować, prawda? - zauważył marszałek Trigask. - W końcu równie dobrze mogli powiedzieć tak. Przejdź- my więc do sedna. Panie Joenes, chcemy, żebyście - pan i pań- ski rząd - wiedzieli, że jesteśmy przygotowani na odparcie każ- dego ataku. - Nasze umocnienia zaczynaj ą się we Wschodnich Niemczech - podjął Oruti - i ciągną się od Bałtyku aż po Morze Śródziemne. - Ze wschodu na zachód - mówił marszałek Trigask - przez całe Niemcy i Polskę oraz przez większą część europejskiej Rosji. Może pan obejrzeć te umocnienia i na własne oczy ocenić stan na- szego przygotowania. Co więcej, są one w pełni zautomatyzowane, nowocześniejsze niż te w Europie Zachodniej i gęściej rozmiesz- czone. Krótko mówiąc, wciąż was wyprzedzamy. Prześcignęliśmy was i będziemy szczęśliwi, mogąc tego dowieść. Sławski, który do tej pory się nie odzywał, teraz rzekł: - Zobaczycie to wszystko, mój przyjacielu! Ujrzycie blask gwiazd odbijający się w lufach dział! Wybaczcie, ale nawet tak pro- sty człowiek jak ja, który wygląda na cieślę albo właściciela sklepu rybnego, przeżywa poetyczne uniesienia. Tak właśnie jest, nawet jeżeli się z tego śmiejecie, towarzysze! Czy nie mówi nasz poeta: „Ciemna jest trawa\ Gdy pełna żalu\ Odchodzi noc". Aaa, nie spo- dziewaliście się, że potrafię cytować poezję! Zapewniam was, że doskonale zdaję sobie sprawę z niestosowności tego cytatu! Żałuję swojego zachowania bardziej, niż to sobie możecie wyobrazić, głę- boko nad nim ubolewam, a jednak... Towarzysz Oruti delikatnie potrząsnął ramieniem Sławskiego i ten zamilkł. Oruti zaś rzekł: - Proszę na niego nie zwracać uwagi. Jest czołowym teorety- kiem partii i dlatego ma tendencje do samokrytycznych przemówień. Na czym stanęliśmy? - Wydaje mi się, że właśnie tłumaczyłem - rzekł marszałek Tri- gask - iż nasze umocnienia znajdują się w najlepszym porządku. - Właśnie - podjął Oruti. - Wasz rząd powinien uważać, żeby się nie przeliczyć. Nie powinien też przywiązywać zbytniej wagi do incydentu w Yingdraw. Wasi propagandyści błędnie go przedstawili. Tymczasem prawda jest bardzo prosta, choć uszła waszej uwagi przez zwykłe nieporozumienie. - Byłem tam wtedy - rzekł marszałek Trigask - i mogę panu dokładnie opowiedzieć, co się tam wydarzyło. Moi podwładni, pierw- sza, ósma, piętnasta i dwudziesta piąta kompania, brali udział w ma- 1 newrach w Yingdraw, niedaleko granicy z Chińską Republiką Ludo- wą. Podczas ćwiczeń zostaliśmy podstępnie zaatakowani przez re- wizjonistyczną bandę chińskich zdrajców, przekupionych zachod- nim złotem, której jakimś cudem udało się uśpić czujność Pekinu. - Byłem wtedy komisarzem politycznym - odezwał się Oruti - i mogę potwierdzić relację marszałka. Bandyci napadli na nas prze- brani w mundury chińskich kompanii: czwartej, dwunastej, trzyna- stej i trzydziestej drugiej. Naturalnie poinformowaliśmy o tym Pe- kin, a potem podjęliśmy stosowne kroki, by przepędzić ich z terenu naszego kraju. - Oczywiście oni utrzymywali, że to my naruszyliśmy chiń- ską granicę - rzekł marszałek Trigask z ironicznym uśmiechem. - Spodziewaliśmy się, że buntownicy to właśnie powiedzą. Rozgo- rzała walka. Tymczasem otrzymaliśmy wiadomość z Pekinu. Nie- stety, napisano ją po chińsku. Nie byliśmy w stahie jej odczytać, więc odesłaliśmy ją do Moskwy, żeby tam ją przetłumaczyli. W tym czasie rozpoczęła się bitwa i przez tydzień strzelaliśmy do siebie zawzięcie. - W końcu przysłano tłumaczenie - kontynuował Oruti - któ- re brzmiało: „Rząd Chińskiej Republiki Ludowej czuje się oburzo- ny podejrzeniami o ekspansjonizm, szczególnie wobec żyznych i be- zludnych terenów graniczących z gęsto zaludnionym obszarem Chin. Na terytorium Chińskiej Republiki Ludowej nie ma żadnych bun- towników. Nie może być buntowników w naprawdę socjalistycznym kraju. Dlatego żądamy natychmiastowego zaprzestania działań wo- jennych na spokojnych terenach przygranicznych". - Może pan sobie wyobrazić nasze zakłopotanie - powiedział marszałek Trigask. - Chińczycy utrzymywali, że nie ma żadnych buntowników, podczas gdy my walczyliśmy z co najmniej milionem. Wszyscy oni nosili mundury ukradzione Chińskiej Armii Ludowej. - Na szczęście - rzekł Oruti - wysoki oficer z Kremla przyje- chał, żeby nam pomóc. Był to ekspert od spraw chińskich. Powie- dział nam, że możemy zignorować pierwszą część wiadomości, tę na temat ekspansjonizmu, została ona bowiem pomyślana jako pozdro- wienie. Druga część - o tym, że nie ma żadnych buntowników - z pewnością została napisana po to, aby zachować twarz, w związku z czym poradził nam, żebyśmy wyparli rebeliantów z powrotem do Chin. - To jednakże przedstawiało niejaką trudność - podjął marsza- łek Trigask - bowiem buntownicze siły zwiększyły się tymczasem o kilka milionów uzbrojonych mężczyzn i samą swoją masą ode- pchnęły nas w kierunku Omska, po drodze zrównując z ziemią Se- mipałatińsk. - Widzieliśmy, że sytuacja zaczyna być poważna - rzekł Oru- ti - i dlatego wezwaliśmy rezerwy. Przybyło dwadzieścia nowych kompanii. Wraz z nimi zmietliśmy z powierzchni ziemi całą rzeszę buntowników, spychając resztę z powrotem przez Sinkiang do Se- czuanu. - Myśleliśmy, że to załatwi sprawę - odezwał się znowu mar- szałek. - Maszerowaliśmy już na Pekin, żeby wymienić poglądy z chińskim rządem, kiedy rebelianci nagle przypuścili atak. Ich siły liczyły teraz coś z pięćdziesiąt milionów lodzi. Na szczęście nie wszyscy byli uzbrojeni. - Nawet złoto Zachodu kiedyś musi się wyczerpać - zauważył Oruti. - Pekin przysłał jeszcze jedną notę - ciągnął marszałek Tri- gask. - Po przetłumaczeniu okazało się, że Chińczycy wzywają nas do natychmiastowego opuszczenia terytorium ich państwa i do prze- rwania działań przeciwko jednostkom obronnym Chińskiej Armii Ludowej. - Tak w każdym razie zrozumieliśmy tę notę - rzekł Oruti. - Szatańsko przebiegli Chińczycy w ten sposób bowiem skonstruowa- li swą wiadomość, że czytana od końca okazała się wierszem: „Jak piękna jest góra\ Odbijająca się w strumieniu\ Przepływającym przez mój ogród". - Najzabawniejsze jest to - powiedział marszałek Trigask - że zanim odczytaliśmy ich wiadomość, zostaliśmy odepchnięci wiele tysięcy kilometrów od granic Chin, przez wyżyny Azji, aż do Stalin- gradu. Tam się zatrzymaliśmy, wybiliśmy miliony bandytów i znowu zostaliśmy zepchnięci, tym razem pod Charków, gdzie znów się za- trzymaliśmy i skąd nas odrzucono aż pod sam Kijów. Kolejny raz ze- pchnęli nas pod Warszawę. Wówczas uznaliśmy, że sytuacja jest po- ważna. Zebraliśmy ochotnicze armie ze Wschodnich Niemiec, Pol- ski, Czechosłowacji, Rumunii, Węgier i Bułgarii. Albańczycy zdradziecko dołączyli do Greków, którzy razem z Jugosłowianami za- atakowali nas od tyłu. Odparliśmy atak i skoncentrowaliśmy siły na wschodzie. Tym razem zaatakowaliśmy chińskich buntowników wszyst- kimi siłami, rzuciliśmy do walki nawet rezerwy, na liczącym siedemset kilometrów froncie. Powstrzymaliśmy ofensywę rebeliantów i prze- pędziliśmy ich z powrotem aż do Kantonu, który spustoszyliśmy. - Tam - kontynuował Oruti - rebelianci rzucili ostatnich kilka milionów rezerw i odepchnęli nas na granicę. Po przegrupowaniu w ciągu kilku miesięcy stoczyliśmy szereg potyczek przygranicznych. W końcu, za obopólną zgodą, wycofaliśmy się każdy na swoje tery- torium. - Jeśli chodzi o mnie, to nadal obstawałem przy ataku - rzekł marszałek Trigask - ale ostrożniejsi dowódcy przekonywali, że zo- stało mi już tylko kilka tysięcy obdartych ludzi przeciw zdziesiątko- wanym wprawdzie, ale wciąż zdeterminowanym rebeliantom. To by mnie jednak nie powstrzymało, lecz mój kolega Oruti zwrócił mi uwagę, bardzo słusznie zresztą, że jest to już teraz wyłącznie wewnętrz- na sprawa Chińczyków. Tak zakończył się incydent w Yingdraw. - Od tego czasu nie udało nam się nawiązać stosunków z Peki- nem - powiedział Oruti. - Ale uraza naszego wielkiego sprzymie- rzeńca minie. - Chciałbym jeszcze tylko dodać - odezwał się Trigask - że nikt na Zachodzie nie zna prawdziwych rozmiarów tego incydentu, gdyż nikt - ani my, ani Chińczycy - nie wypowiadał się na jego te- mat. Tym kilku donosicielom, którzy to uczynili, nikt nie uwierzył. Pewnie zastanawia się pan, dlaczego opowiadamy panu tę historię tak szczegółowo. - Rzeczywiście - przyznał Joenes. - Dlatego, że wiemy, po czyjej stronie naprawdę stoicie, to- warzyszu Joński. - Słucham? - zapytał Joenes. - Tak, wiemy - rzekł Oruti. - Mamy swoje sposoby. Nie ukry- ją się przed nami najpodstępniejsze nawet knowania amerykańskie- go Kongresu. Wiemy o komunistycznym przemówieniu, które wy- głosiliście w San Francisco, i o tym, że byliście przesłuchiwani przez komisję kongresową. Widzieliśmy, jak śledziła was tajna policja, bo sami ją śledziliśmy. No i oczywiście towarzysze Arnolda i Ronalda Blacków powiedzieli nam o wielkiej przysłudze, jaką oddaliście sprawie, a także o waszym sprycie, dzięki któremu unikaliście kon- taktu z nimi. Wreszcie obserwowaliśmy, jak udało się wam wkupić w łaski rządu i zyskać tak wysoką pozycję. Dlatego witamy w domu, towarzyszu! - Nie jestem towarzyszem - odparł Joenes - i służę amery- kańskiej sprawie najlepiej, jak tylko potrafię. - Dobrze powiedziane - zauważył Trigask. - Kto wie, kto może nas teraz słyszeć, prawda? Dobrze robicie, nie chcąc się ujawnić. Nie będę już wracał do tego tematu. Chcemy, by pozostał pan zakon- spirowany, Joenes. W ten sposób najlepiej się pan nam przysłuży. - Dokładnie tak - przytaknął Oruti. - Sprawa jest zamknięta. Sam pan osądzi, które aspekty incydentu w Yingdraw należy ujaw- nić. Jedno słowo na temat pozornego rozdźwięku między nami i na- szymi sprzymierzeńcami mogłoby skłonić wasz rząd do podjęcia negocjacji, prawda? - Niech pan nie zapomni im przekazać - dodał Trigask - że nasze wyrzutnie znajdują się w stanie pełnej gotowości bojowej, cho- ciaż jednostki wyposażone w broń konwencjonalną nieco ucierpiały. Dysponujemy ponadto wyrzutniami na Księżycu, Marsie i Wenus. Są gotowe zniszczyć to, co im wskażemy. - Oczywiście, trochę kłopotów sprawia nam utrzymywanie łączności - rzekł Oruti. - Między nami mówiąc, nasi kosmonauci natknęli się na pewne trudności. Na Księżycu żyją głęboko pod zie- mią, żeby uniknąć promieniowania słonecznego, i bez przerwy za- jęci są zapewnianiem sobie jedzenia, wody i powietrza. Ten stan rze- czy utrudnia komunikację. - Na Wenus - podjął Sławski - klimat jest tak niemożliwie wil- gotny, że w błyskawicznym tempie rdzewiejąmetale, natomiast przed- mioty z tworzyw sztucznych oraz produkty roślinne gniją. To fatalne warunki dla sprzętu radiowego. - Na Marsie - mówił Trigask - żyją wątłe, niezwykle wrogie robakopodobne stworzenia. Chociaż bezrozumne, drążą wszystko, nawet najtwardszy metal. Gdyby nie specjalne środki ostrożności, cały sprzęt, nie mówiąc o samych ludziach, zostałby wydrążony przez te straszne stworzenia. - Cieszę się, że Amerykanie stają przed tymi samymi proble- mami - rzekł Oruti. - Oni również wysłali ekspedycje na Księżyc, Marsa i Wenus. Jednak to my dotarliśmy tam pierwsi i dlatego te pla- nety należą do nas. Ale teraz, Joenes, chyba czas coś przekąsić. Joenesa nakarmiono ogromną ilością jogurtu i czarnego chle- ba, tylko to bowiem można było dostać. Potem trzej Rosjanie za- brali go do jego własnego samolotu, by pokazać mu umocnienia. Chwilę później Joenes mógł spoglądać z pokładu na rzędy ar- mat, pól minowych, zasiekó*w, karabinów maszynowych i bunkrów ciągnące się aż po horyzont. Kamuflaż sprawiał, że wyglądały one jak zagrody, wioski, miasta, trojki, dorożki itp. Joenes nie widział jednak ludzi i to przypomniało mu wszystko, co słyszał wcześniej na temat stanu rzeczy w Europie Zachodniej. Wrócili na moskiewskie lotnisko i Rosjanie wysiedli, życząc Joenesowi szczęścia w drodze powrotnej. Tuż przed odlotem zwró- cił się do niego towarzysz Sławski: - Pamiętaj, mój przyjacielu, że wszyscy ludzie są braćmi. O, możecie się śmiać z takich sentymentalnych sentencji, wychodzą- cych z ust starego opoja, który nie potrafi nawet wykonać porząd- nie swego zadania. Nie winie was bardziej niż mojego szefa Rosko- lenkę za to, że strzelił mnie wczoraj w ucho, ostrzegając, że wylecę z roboty, jeśli jeszcze raz pojawię się pijany. Nie obwiniam Rosko- lenki, kocham tego potwornego człowieka jak brata, chociaż wiem, że znowu się upiję i on mnie wyrzuci. A co się wtedy, towarzysze, stanie z moją żoną, która płacze dzień i noc, leży przed łóżkiem i się modli? Co się stanie z moją najstarszą córką, Grusfiką, która cier- pliwie ceruje moje koszule i nie przeklina mnie, gdy ukradnę jej oszczędności, żeby móc pić? Widzę, że mną gardzicie, Joenes, ale nie mam do was żalu. Nie ma człowieka bardziej godnego pogardy niż ja. Możecie mnie lżyć, towarzysze, a mimo to jestem człowie- kiem wykształconym, mam ideały, wspaniała przyszłość rysuje się przede mną... W tym momencie odrzutowiec wystartował i Joenes nie zdołał wysłuchać do końca przemówienia Sławskiego, o ile to przemówie- nie w ogóle miało koniec. Dopiero później przypomniał sobie wszystko, co widział i sły- szał, i zrozumiał, że nie ma potrzeby prowadzić wojny w tych oko- licznościach. Związek Radziecki i Chiny ogarnął chaos, podobnie jak Europę Zachodnią. Nie było powodu, żeby to samo przydarzyło się Ameryce. Taką też wiadomość, zaopatrzoną w liczne szczegóły, Joenes wysłał do Waszyngtonu. 13. Hi/torici wojny (Opowiedziana przez Teleu z Huahine) niestety, kiedy Joenes przelatywał nad Kalifornią, automatyczna stacja radarowa zidentyfikowała jego samolot jako jednostkę wroga i wystrzeliła w niego serię pocisków powietrze-powietrze. Ten tragiczny incydent oznaczał początek wielkiej wojny. Pomyłki takie jak ta zdarzały się już w historii działań wojen- nych. Jednak w Ameryce XXI wieku, ze względu na ogromne zaufa- nie do maszyn i ze względu na to, że cieszyły się one dużą samo- dzielnością, podobny błąd musiał pociągnąć za sobą straszne kon- sekwencje. Wystraszony i równocześnie zachwycony Joenes obserwował pociski pędzące w stronę jego samolotu. Potem poczuł gwałtowny przechył, kiedy automatyczny pilot, wyczuwając niebezpieczeństwo, wystrzelił w obronie przeciwpociski. Ta akcja sprowokowała odpowiedź innych naziemnych stacji rakietowych. Część z nich była automatyczna, część nie, ale wszyst- kie odpowiedziały natychmiast na alarm. Tymczasem samolot Joe- nesa przygotował się do obrony. W tym celu uciekł się do podstępu, tak bowiem został zapro- gramowany przez konstruktorów. Przestroił radio na częstotliwość pocisków i wszczął alarm, informując, że znalazł się pod obstrza- łem, zaś pociski znajdujące się w powietrzu nazwał wrogimi ce- lami. Taktyka ta odniosła pewien sukces. Mnóstwo starszych, prost- szych pocisków nie niszczyło maszyny, którą uznały za swoją. Now- sze jednak, bardziej skomplikowane rakiety, zostały zabezpieczo- ne przed takimi wybiegami ze strony wroga. Dlatego przypuściły atak, podczas gdy starsze pociski zażarcie broniły samotnego od- rzutowca. Gdy walka między pociskami rozgorzała na dobre, samolot Joe- nesa opuścił pole bitwy i skierował się do macierzystego portu lot- niczego w Waszyngtonie. Po przybyciu na lotnisko Joenesa przewieziono windą na sta- nowisko dowodzenia służbami mieszczące się przeszło dwa kilo- metry pod ziemią. Tutaj zapytano go o rodzaj napaści, której stał się ofiarą, i poproszono o identyfikację napastników. Joenes jednak mógł stwierdzić z zupełną pewnością jedynie to, że został zaatako- wany przez jakieś pociski, a inne go obroniły. Nie wniosło to nic nowego do sprawy, więc oficerowie przesłuchali automatycznego pilota samolotu Joenesa. Przez jakiś czas pilot dawał wymijające odpowiedzi, póki nie podano właściwego kodu bezpieczeństwa. Wreszcie stwierdził, że samolot został zaatakowany nad Kalifornią przez rakiety ziemia- powietrze i że część tych rakiet była mu zupełnie nieznana. Te i inne dane odnośnie potyczki wprowadzono do Kalkulatora Prawdopodobieństwa Wojennego, który w krótkim czasie przedsta- wił do wyboru następujące możliwości, ułożone zgodnie ze stop- niem prawdopodobieństwa: 1. Kalifornię zaatakował blok komunistyczny. 2. Kalifornię zaatakowały kraje neutralne. 3. Kalifornię zaatakowali członkowie Sojuszu Zachodniego. 4. Kalifornię zaatakowali kosmici. 5. Nie było żadnego ataku na Kalifornię. Kalkulator przedstawił również wszelkie możliwe kombinacje oraz permutacje tych pięciu możliwości i oznaczył je jako alterna- tywne możliwości drugiego stopnia. Waszyngton otrzymał ponadto wcześniejszy raport Joenesa na temat sytuacji w Rosji i Chinach, ale nie został on jeszcze przetwo- rzony i zaaprobowany przez powolny i metodyczny Kalkulator ds. Czynników Ludzkich i Orzekania Wiarygodności. Stanowiło to ka- rygodne niedopatrzenie, gdyż Kalkulator Prawdopodobieństwa Wo- jennego mógł wykorzystywać tylko informacje potwierdzone przez inne kalkulatory. Oficerowie obsługujący maszynę pogubili się w gąszczu praw- dopodobieństw i możliwości pierwszego i drugiego stopnia. Mieli nadzieję, że uda im się wybrać opcję najbardziej wiarygodną i pod- jąć działania stosownie do niej. Jednakże Kalkulator Prawdopodo- bieństwa Wojennego im to uniemożliwił. Gdy nadchodziły nowe dane, Kalkulator sprawdzał je i określał ich prawdopodobieństwo ustawiając je i grupując we wciąż zmieniającym się porządku. Kart- ki z nową oceną, opatrzone napisem „NIEZWYKLE PILNE", ku rozpaczy oficerów dyżurnych wysypywały się z maszyny z często- tliwością dziesięciu, zamiast dwóch, na sekundę. A jednak maszyna nie robiła nic więcej, niż zrobiłby idealny oficer wywiadu. Wziąłby on pod uwagę wszystkie zatwierdzone ra- porty, oceniłby ich znaczenie i prawdopodobieństwo, wyciągnąłby wnioski na podstawie stosownych i wiarygodnych informacji i nigdy nie obstawałby przy jakiejś opinii z czystego zarozumialstwa czy uporu, lecz potrafiłby rewidować swoją ocenę na podstawie nowych danych. Dla bezpieczeństwa Kalkulator Prawdopodobieństwa Wojennego nie wydawał żadnych rozkazów. Czynność ta pozostawała zaszczy- tem i odpowiadali za nią ludzie. Nie można też było obwiniać Kal- kulatora za to, że nie przedstawia jednolitego, prawdziwego i spój- nego obrazu działań wojennych nad Kalifornią, to bowiem przekra- czało jego możliwość. Niemożność ta wynikała z charakteru działań wojennych podejmowanych w XXI w. To już nie były czasy, gdy wódz maszerował na czele swych sił, widząc przed sobą żołnierzy wrogiej armii stojących za ich wodzem, ubranych w charakterystyczne barwy, powiewających sztandarami, śpiewających pieśni bitewne - cały ten sztafaż sta- nowił potwierdzenie ich bytu, natury i tożsamości. To należało już do przeszłości, a sztuka wojenna szła krok w krok za rozwojem cywilizacyjnym, stawała się bardziej złożona i zautomatyzowana, coraz bardziej oddalona od dowodzących ludzi. Przez lata wodzo- wie byli zmuszani do stopniowego zwiększania dystansu między sobą a ścierającymi się armiami, tak by móc utrzymać łączność ze wszystkimi ludźmi i maszynami używanymi w walce. Taki stan rzeczy osiągnął punkt kulminacyjny właśnie za czasów Joenesa. Nie ma się zatem co dziwić, że oficerowie odebrali pierwszych pięć propozycji Kalkulatora, ocenili je jako równie prawdopodobne i zanieśli generałowi Voigawi, dowódcy sił zbrojnych, aby ten wydał ostateczną decyzję. Voig, obeznany z problemami współczesnej sztuki wojennej, przestudiowawszy leżące przed nim możliwości, ze smutkiem uświadomił sobie, jak bardzo jest uzależniony od takich informa- cji. Zdawał sobie także sprawę z tego, że większość z nich pocho- , dziła od niezwykle drogich maszyn, które często nie były w stanie odróżnić gęsi od rakiety, maszyn, które potrzebowały rzeszy wy- soko wykwalifikowanych pracowników zajmujących się ich pie- lęgnacją, reperacją i ulepszaniem oraz schlebianiem im na każ- dym kroku. Voig wiedział, że nawet mimo tak wielu zabiegów, maszynom nie można było ufać. Twory nie były lepsze od swych twórców, w rzeczywistości przypominały ich nawet pod wieloma (najgorszymi) względami. Podobnie jak ludzie, maszyny były po- datne na coś w rodzaju rozchwiania emocjonalnego. Część z nich stawała się nadpobudliwa, inne miały napady urojeniowe, prze- chodziły załamania funkcjonalne i psychosomatyczne, a nawet cierpiały na katatonię. Ponadto na ich samopoczucie miał czę- sto wpływ stan emocjonalny ludzi. Właściwie wrażliwsze ma- szyny stanowiły po prostu przedłużenie osobowości swych ope- ratorów. Generał Voig wiedział oczywiście, że żadna maszyna nie ma prawdziwej świadomości i dlatego żadna nie cierpi na prawdziwe zaburzenia. Jednak sprawiały wrażenie, jakby cierpiały, to zaś było tak samo okropne jak prawdziwe cierpienie. Na początku ery przemysłowej ludzie sądzili, że maszyny będą wydajne, nieczułe i niezawodne. Niestety, okazało się, że to tylko romantyczne mrzonki. Generał Voig wiedział, że choć maszynom nie można odmówić wielu umiejętności, nie są one bardziej godne zaufania niż ludzie. Tak więc siedział tysiące kilometrów z dala od pola walki i studiował pięć możliwości przewidzianych przez Kal- kulator, podczas gdy zawodne maszyny nadsyłały informacje, a lu- dzie potwierdzali je, wpadając w histerię. Generał Voigt był przyzwyczajony do podejmowania decyzji w każdej sytuacji, toteż teraz, po raz ostatni rzuciwszy okiem na pięć możliwości i odwoławszy się do swej wiedzy oraz doświadczenia, podniósł słuchawkę i wydał rozkazy. Nie wiemy, którą możliwość wybrał generał ani jakie były jego rozkazy. To nie ma żadnego znaczenia, bitwa bowiem zupełnie wy- mknęła mu się spod kontroli. Nie był w stanie ani zarządzić ataku, ani go powstrzymać, ani choćby uzyskać jakiegoś istotnego wpływu na działania wojenne. Rozgorzała zupełnie już niekontrolowana wal- ka, sytuację zaś komplikował dodatkowo fakt, że maszyny były w du- żym stopniu samodzielne. Wystrzelony z Kalifornii pocisk wzbił się wysoko ku niebu i SDadł na przylądek Canaveral na Florydzie, niszcząc połowę bazy Wy- rzutnie, które ocalały przed zniszczeniem, wystrzeliły w odwecie pociski w stronę najwyraźniej opanowanej przez wroga Kalifornii Inne pociski, uszkodzone, ale nie zniszczone, spadały w pozosta- łych częściach kraju. Dowódcy oddziałów w Nowym Jorku, New Jersey, Pensylwanii i w wielu innych stanach, podobnie jak stacje automatyczne, uderzyli w odwecie na własną rękę. Ani ludziom, ani maszynom nie brakowało informacji. Zanim łączność została ze- rwana, otrzymali wręcz stosy raportów przewidujących wszelkie możliwe scenariusze. Ponieważ byli żołnierzami, dowódcy wybie- rali zawsze wariant najgorszy. Kalifornia i cała zachodnia Ameryka na ten atak odpowiedziała z kolei nowym. Tamtejsi dowódcy sądzili, że wróg, kimkolwiek był, opanował plaże na wschodnim wybrzeżu Ameryki. Postanowili znisz- czyć jego pozycje, nie wahając się użyć głowic atomowych, gdyby zaszła konieczność. Wszystko działo się błyskawicznie. Lokalni dowódcy i ich ma- szyny pod potwornym obstrzałem próbowali się jak najdłużej bro- nić. Część z nich czekała być może na szczegółowe rozkazy, lecz w końcu wszyscy, którzy mogli się bić, rzucili się w wii walki, siejąc zniszczenie i zamęt, rozprzestrzeniając konflikt na wszystkie zakątki świata. W ten sposób wkrótce cywilizacja rozmnażającej się maszy- nerii została zmieciona z powierzchni ziemi. W tym czasie Joenes stał oszołomiony przy stanowisku do- wodzenia służbami i obserwował generałów wydających rozkazy, a także innych generałów, odwołujących je. To, co widział, nie da- wało odpowiedzi na pytanie, kim jest wróg. Nagle wszystko się za- trzęsło. Stanowisko dowodzenia, mimo iż schowane prawie dwa kilometry pod ziemią, stało się obiektem ataku specjalnych ma- szyn ryjących. Joenes chciał się czegoś złapać, żeby utrzymać równowagę, i chwycił za ramię młodego porucznika. Ów odwrócił się i Joenes natychmiast go rozpoznał. - Lum! - krzyknął. - Cześć Joenes! - odparł tamten. - Jak się tu dostałeś?! - spytał Joenes. - Co robisz w wojsku w randze porucznika?! - No cóż, stary - odrzekł Lum - to długa i bardzo dziwna hi- storia, bo raczej nie można o mnie powiedzieć, żebym był urodzo- nym żołnierzem. Ale cieszę się, że o to pytasz. Stanowisko dowodzenia znowu się zatrzęsło, przewracając wielu oficerów. Lumowi jednak udało się złapać równowagę i mógł opo- wiedzieć Joenesowi, jak to się stało, że wstąpił do wojska. 14. Jak lum uu/tqpił do wojska (Słowa Luma zamieszczone w Księdze Fidżi, wydanie kanoniczne) no więc opuściłem Zakład Hollis dla Obłąkanych Przestępców wkrótce po tobie i przyjechałem do Nowego Jorku. Poszedłem tam na naprawdę zakręconą imprezę i nieźle nawąchałem się koki. To ostry towar, jeżeli nie jesteś przyzwyczajony, a ja nie byłem. To znaczy, wiesz, zawsze byłem za pejotlem i nigdy nie interesowała mnie heroina, a kokainę uważałem za jeden z tych staromodnych środ- ków, dopóki nie spróbowałem jej tej nocy. No ale spróbowałem i zaraz potem zaczęło mi się zdawać, że mam wielce chwalebny obowiązek zaopiekować się wszystkimi cho- rymi, walczącymi maszynami świata. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej byłem pewien, że to moje przeznaczenie i tym smutniejszy stawałem się na myśl o biednych, cierpiących, starych pistoletach maszynowych z przypalonymi lufami, o czołgach z pordzewiałymi gąsienicami, odrzutowcach z urwanymi podwoziami i innych nie- szczęsnych. Myślałem o strasznej, niemej agonii tych maszyn i wie- działem, że muszę je uleczyć i pocieszyć. Jak widzisz, byłem nieźle zaprawiony. W tym stanie pomasze- rowałem do najbliższego punktu rekrutacyjnego i zaciągnąłem się, żeby być bliżej nieszczęsnych maszyn. Następnego dnia obudziłem się żołnierzem i była to bardzo trzeź- wiąca, żeby nie powiedzieć przerażająca, perspektywa. Chciałem zna- leźć cholernego sierżanta od rekrutacji, który tak perfidnie wykorzy- stał zaprawionego zapaleńca, ale okazało się, że sierżant poleciał do jakiegoś domu publicznego w Chicago, żeby tam zwerbować kilka osób. Poszedłem więc do przełożonego i powiedziałem mu, że oprócz paru innych spraw jestem uzależniony od narkotyków i że do niedaw- na przebywałem w zakładzie dla obłąkanych przestępców, czego mogę dowieść. Ponadto przejawiam skłonności homoseksualne, panicznie boję się broni, nie widzę na jedno oko i mam kiepski kręgosłup. Dlate- go, powiedziałem, nie mogę zgodnie z prawem pełnić służby wojsko- wej, co potwierdza paragraf C, strona 123 Karty Rekruta. Oficer spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się tak jak to potrafi tyl- ko żołnierz armii zawodowej albo policjant, po czym rzekł: - Żołnierzu, to pierwszy dzień twojego nowego życia, dlatego spojrzę przez palce na to, jak się do mnie zwracasz. A teraz, z łaski swojej, wynoś się stąd i zamelduj się u sierżanta. Ponieważ nie odchodziłem, przestał się uśmiechać i powiedział: - Posłuchaj, żołnierzu, nikogo nie obchodzą powody, dla któ- rych się zaciągnąłeś, ani tak zwany haj, na którym wtedy byłeś. A je- śli chodzi o te przypadłości, o których wspominałeś, nie martw się. Sfiksowani odwalili kawał dobrej roboty w sztabie. Równie nieoce- nione usługi oddała nam Brygada Homoseksualna podczas ostatniej akcji policyjnej w Patagonii. Postaraj się być dobrym żołnierzem, a przekonasz się, że wojsko to dobry sposób na życie. I nie opowia- daj wszystkim o Karcie Rekruta jak jakiś cholerny prawnik, bo pod- padniesz sierżantom i dostaniesz wycisk, jasne? Jasne. Teraz już wiemy, na czym stoimy. Nie mam ci za złe tego wyskoku. Właści- wie gratuluję ci patriotycznego zapału. Podpisać zaciąg na pięćdzie- siąt lat, no, no, no. Tak trzymać! A teraz wynoś się stąd. Wyszedłem więc i zastanawiałem się, co dalej ze sobą zrobić, bo o ile można się jakoś wydostać z pudła albo z domu wariantów, to z wojska nie ma sposobu. Przez jakiś czas byłem zupełnie przy- bity, ale później awansowano mnie na podporucznika i zaraz potem zostałem przydzielony do osobistego oddziału generała Voiga, któ- ry jest największą szychą ze wszystkich. Na początku myślałem, że to ze względu na moją miłą powierz- chowność, ale potem dowiedziałem się, że chodzi o coś zupełnie in- nego. Wyszło na jaw, że podczas rekrutacji wpisałem na haju za- wód - stręczyciel. To zwróciło uwagę oficerów, którzy poszukiwali przedstawicieli konkretnych profesji. Mój przypadek został przed- stawiony generałowi Voigowi, który natychmiast rozkazał przenieść mnie do swojego oddziału. Na początku nie miałem pojęcia, co mam robić, ale inny strę- czyciel, czy też oficer do specjalnych poruczeń, jak się go kultural- nie nazywa, udzielił mi paru dobrych rad. Od tamtego czasu organi- zuję przyjęcia dla generała Voiga w każdą czwartkową noc, bo tylko wtedy ma trochę wolnego czasu. To łatwa robota. Wystarczy zadzwo- nić pod jakiś numer z Książki rozrywek dla waszyngtońskiego okrę- gu obronnego. Jeśli coś nie wychodzi, wysyłam wiadomość do De- partamentu Stręczycielstwa Sił Zbrojnych, który ma swoje oddziały we wszystkich większych miastach. Generał wyraził ogromne uzna- nie dla mojej pracy i muszę wyznać, że wojsko wcale nie jest tak po- nurym i przerażającym miejscem, jak to sobie wyobrażałem. To właśnie, Joenes, sprowadza mnie tutaj. Jako adiutant genera- ła Voiga i jego dobry przyjaciel mogę ci powiedzieć, że tej wojny, bez względu na to, z kim ją, do diabła, toczymy, nie możemy prze- grać, gdy dowodzi nami generał Voig. Chciałbym, żeby wszyscy o tym wiedzieli, bo bardzo łatwo o kłamstwa na temat ludzi na wysokich stanowiskach. Co więcej, Joenes, chciałbym zauważyć, że tutaj, przy stanowi- sku dowodzenia, miała właśnie miejsce eksplozja, a to zwiastuje wiel- kie zmiany. Zgasło także parę świateł, powietrze natomiast staje się duszne i parne. Dlatego też, ponieważ nasza obecność tutaj nie jest konieczna, proponuję opuścić scenę i wynieść się stąd, jeśli to tyl- ko możliwe. Słyszysz mnie, Joenes? Wszystko w porządku? 15. Ucieczko z Ameryki (Opowiedziane przez Paaui z Fidżi) loenesa ogłuszyła drobna eksplozja tuż obok. Ponieważ był w szoku, ^pozwolił, by przyjaciel zaprowadził go do windy, która zawiozła ich jeszcze głębiej pod ziemię. Kiedy otworzyli drzwi windy, zoba- czyli tunel i napis: AWARYJNA DROGA EWAKUACYJNA. NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. - Nie wiem, czy jesteśmy upoważnieni - powiedział Lum — ale w takiej sytuacji można zapomnieć o formalnościach. Możesz mó- wić, Joenes? Gdzieś tam przed nami powinien znajdować się pojazd, który zabierze nas tam, gdzie, mam nadzieję, jest bezpiecznie. O tej drodze ewakuacji powiedział mi generał i mam nadzieję, że nie żar- tował. Znaleźli pojazd tam, gdzie miał być. Jechali pod ziemią przez wiele godzin, aż w końcu wyjechali na powierzchnię na wschodnim wybrzeżu Marylandu, tuż nad Oceanem Atlantyckim. Tutaj zapał Luma nagle ostygł, nie miał żadnego pomysłu, co zrobić dalej. Tymczasem jednak Joenes doszedł zupełnie do siebie, wziął przyjaciela pod ramię i poszedł z nim na opustoszałą plażę. Szli wybrzeżem na południe przez wiele godzin, aż w końcu dotarli do małego, opuszczonego portu. Joenes wybrał jedną z łodzi żaglo- wych, których pełno było w dokach, i zaczął znosić na pokład je- dzenie, wodę, mapy oraz przyrządy nawigacyjne z innych żaglówek zacumowanych w porcie. Nie zdążył załadować nawet połowy kie- dy nad ich głowami zaczęły przelatywać pociski. Joenes zdecydo- wał, że trzeba natychmiast wyruszyć. Łódź znajdowała się już na pełnym morzu, gdy Lum ocknął się rozejrzał i zapytał: - Hej, człowieku, dokąd płyniemy? - Do mojego domu - odparł Joenes - na wyspę Manituatua na południowym Pacyfiku. Lum zastanawił się przez dłuższą chwilę, a potem powiedział ostrożnie: - Spora wycieczka, co? To znaczy razem z okrążeniem przy- lądka Horn i całą resztą będzie chyba tego z osiem albo dziewięć tysięcy mil morskich, nie? - Coś w tym rodzaju - odparł Joenes. - A nie pomyślałeś, żeby popłynąć do Europy. To tylko trzy tysiące mil? - Jadę do domu - odrzekł Joenes stanowczo. - No tak - powiedział Lum. - Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Zdaje się jednak, że mamy trochę mało jedzenia i wody, jak na taką podróż, a mam wrażenie, że po drodze raczej trudno bę- dzie o prowiant. Poza tym ta łódź nie budzi zaufania i pewnie już zaczyna przeciekać. - Masz rację - przyznał Joenes. - Ale przeciek można zlikwi- dować, a jeśli chodzi o jedzenie i wodę, bądźmy dobrej myśli. Słu- chaj, Lum, naprawdę nie widzę żadnego innego miejsca, gdzie war- to by popłynąć. - W porządku - odparł Lum. - Nie chcę się kłócić. Po prostu głośno myślałem. Będę starał się być zawsze dobrej myśli jak ty. Poza tym możesz spisać wspomnienia podczas tej wycieczki. Miło by się je czytało. No i na ich podstawie można będzie zidentyfiko- wać nasze biedne, zamorzone głodem ciała, kiedy ktoś natknie się na tę łódź. - Nie sądzę, żebyśmy umarli - rzekł Joenes - chociaż przyzna- ję, że jest to możliwe. A dlaczego ty nie spiszesz swoich wspom- nień, Lum? - Mogę napisać jeden szkic czy dwa - odparł Lum. - Zamie- rzam jednak większość czasu spędzić, rozmyślając o ludziach i o rzą- dach, o tym, jak je ulepszyć za pomocą wszystkich tych zwariowa- nych pomysłów, które przychodzą mi do głowy. - To bardzo chwalebne - powiedział Joenes. - Mamy bardzo wiele do powiedzenia ludziom, jeśli tylko ich znajdziemy. I tak w absolutnej zgodzie Joenes i jego lojalny przyjaciel że- glowali wzdłuż niebezpiecznych wybrzeży po ciemniejącym morzu ku odległemu i niepewnemu celowi. 16. Koniec podróży (Spisane przez wydawcę z uwzględnieniem wszelkich dostępnych źródeł) nie ma się co rozwodzić nad ich podróżą wzdłuż wybrzeży obu Ameryk, wokół przylądka Horn, na północny zachód w kierun- ku wysp południowego Pacyfiku. Joenes i Lum stawili czoło wielu przeciwnościom, wyszli cało z licznych niebezpieczeństw. To samo jednak spotkało wielu żeglarzy. Pełni współczucia odnotowujemy, że Joenes i Lum cierpieli z powodu tropikalnego słońca, gwałtow- nych sztormów, brakło im żywności i wody, przeżyli katastrofę mor- ską, stracili maszt, natknęli się na groźne rafy od zawietrznej i tak dalej. Ale okazawszy współczucie, musimy także zauważyć, że szcze- góły ich wyprawy przypominają niezliczone opowieści o przepra- wach na małych łodziach. To podobieństwo nie umniejsza, rzecz ja- sna wartości tego doświadczenia, z pewnością jednak może przy- czynić się do spadku zainteresowania ze strony czytelnika. Sam Joenes nigdy nie opowiadał zbyt wiele o tej strasznej pod- róży, zbyt bowiem zajęty był innymi sprawami. Jedyna zaś wypo- wiedź Luma, jaką odnotowano, stanowiła odpowiedź na pytanie o wra- żenia z podróży i brzmiała ona tak: - No cóż, człowieku, wiesz. Tak, rzeczywiście wiemy i dlatego przechodzimy teraz do za- kończenia podróży, kiedy to Joenes i Lum - wygłodniali, ale wciąż żywi - zostali nieprzytomni wyrzuceni na brzeg, gdzie znaleźli ich i ocucili mieszkańcy Manituatua. Gdy tylko doszedł do siebie, Joenes zapytał o ukochaną Tonde- layo, którą zostawił na wyspie. Okazało się jednak, że ta nieustraszo- na dziewczyna zmęczyła się w końcu czekaniem, poślubiła rybaka z Tuamotos i jest już matką dwójki dzieci. Joenes przyjął to ze spo- kojem i zajął się sprawami światowej wagi. Dowiedział się, że na Manituatua i na okolicznych wyspach mieszkańcy w niewielkim tylko stopniu odczuli skutki wojny. Wy- spy te bowiem, od dawna pozbawione styczności z Azją i Europą, straciły również kontakt z Ameryką. Docierały tu tylko jakieś fanta- styczne pogłoski. Niektórzy mówili, że miała miejsce wielka wojna, podczas której największe kraje tego świata zniszczyły siebie na- wzajem. Inni twierdzili, że przyczynili się do tego obcy najeźdźcy 0 niewiarygodnym wręcz okrucieństwie. Jeszcze inni mówili, że nie było żadnej wojny, wybuchła natomiast epidemia, która spowodo- wała upadek całej zachodniej cywilizacji. Te i inne przypuszczenia były i w dalszym ciągu są szeroko dys- kutowane. Wydawca przyjął wersję wydarzeń Joenesa, który opo- wiadał, że miała miejsce spontaniczna i chaotyczna eksplozja dzia- łań wojennych, a ich punktem kulminacyjnym było zniszczenie Ame- ryki, ostatniej wielkiej cywilizacji Starego Świata. Tak jak powiedzieliśmy, na wyspach południowego Pacyfiku skutki wielkiej wojny były ledwo odczuwalne. Szerzyły się plotki 1 czasem nad głowami przelatywały pociski. Większość z rakiet jed- nak, nie czyniąc żadnej szkody mieszkańcom, lądowała w morzu. Tylko jedna spadła na Moloteę i zmiotła z powierzchni ziemi wschodnią część tego atolu, przyczyniając się do śmierci siedem- dziesięciu trzech osób. W amerykańskich bazach wojskowych, roz- mieszczonych głównie na Hawajach i Filipinach, czekano na roz- kazy, które nigdy nie nadeszły, i zastanawiano się bez końca, kto naprawdę jest wrogiem Ameryki. W końcu ostami wystrzelony pocisk spadł do morza, wojna się skończyła i Stary Świat znikł, jakby go nigdy nie było. Joenes i Lum byli już przytomni, ale wciąż jeszcze osłabieni, gdy dogasała wojna. Dopiero kilka miesięcy po jej zakończeniu byli gotowi, by odegrać właściwą rolę w kształtowaniu nowej cywiliza- cji. Niestety, każdy z nich inaczej pojmował swoje obowiązki i w ża- den sposób nie mogli dojść do porozumienia. W dalszym ciągu pró- bowali podtrzymywać przyjaźń, ale to stawało się coraz trudniejsze. Kłopotów przysparzali ponadto zwolennicy obu. Wyglądało na to, że Joenes i Lum, dwaj zagorzali przeciwnicy wojny, niebawem sami zaczną ze sobą wojować. Tak się jednak nie stało. Joenes umocnił swe wpływy na wy- spach południowego Pacyfiku od Nukuhivy na zachodzie po Tongo na wschodzie, dlatego też Lum i jego zwolennicy odpłynęli czółna- mi na wschód od Tonga i wylądowali na Fidżi, gdzie idee Luma spot- kały się z dużym zainteresowaniem. Obaj przyjaciele byli już wów- czas w sile wieku i rozstawali się ze szczerym smutkiem. Ostatnie słowa, jakie Lum skierował do Joenesa, brzmiały: - Wiesz, stary, myślę, że każdy kot lubi chodzić własnymi dro- gami. Ale naprawdę rusza mnie, że muszę odejść w ten sposób, ro- zumiesz? Obaj przez to przeszliśmy, Joenes, i tylko my dwaj wiemy o wszystkim. Więc chociaż myślę, że nie masz racji, rób swoje, chłopie. Będę za tobą tęsknił. Trzymaj się. Pożegnanie Joenesa było równie sentymentalne. Potem Lum odpłynął na Fidżi, gdzie jego idee znalazły wielu zwolenników. Do dzisiaj Fidżi stanowi centrum światowego lumiz- mu, a mieszkańcy wyspy nie posługuj ą się tą odmianą angielszczyz- ny, którą posługiwał się Joenes, ale tą, której używał Lum. Niektórzy badacze twierdzą, że jest to najczystsza i najstarsza odmiana. Najistotniejsze założenia filozofii Luma można odnaleźć w Księdze Fidżi, gdzie zostały zapisane w tej formie, w której wy- powiedział je sam Lum: Słuchaj, sprawy wzięły taki, a nie inny obrót z powodu maszyn. Dlatego też maszyny są złe. Do tego zostały zrobione z metalu. A więc metal jest jeszcze gorszy. To znaczy, jest samym złem. Gdy tylko pozbędziemy się całego piekielnego metalu, wszystko będzie grało. Oczywiście, to tylko część nauk Luma. Istniejąponadto jego teorie odurzenia i ekstazy („Musisz płynąć z prądem"); idealnego zachowa- nia („Nikt nie powinien nikomu załazić za skórę"); wewnętrznych ograniczeń społecznych („Nie powinni włazić nikomu na głowę"); teo- ria uzasadniająca potrzebę dobrych manier, tolerancji i szacunku (,,Nie powinieneś nikogo dołować"); teoria obiektywnych danych zmysło- wych („Najbardziej mnie kręcą rzeczy prawdziwe"); teoria potrzeby współpracy w ramach społeczeństwa („To bardzo dobrze, kiedy wszyst- kie koty tańczą razem"), a także wiele innych teorii obejmujących nie- mal wszystkie aspekty ludzkiego życia. Powyższe przykłady zostały zaczerpnięte z Księgi Fidżi, gdzie można znaleźć pełen wykład filozo- fii Luma opatrzony stosownymi komentarzami. W pierwszych dniach Nowego Świata mieszkańców Fidżi inte- resowała przede wszystkim teoria, zgodnie z którą wszelkie zło tkwi w metalu. Ponieważ zaś byli z natury ludem żądnym przygód, które- mu niestraszne są dalekie podróże, wypłynęli wielką flotyllą, dowo- dzoną przez Luma, aby topić metal, gdziekolwiek go znajdą. Ekspedycja ta przyniosła wielu nowych zwolenników ortodok- syjnego lumizmu. Głosili oni potrzebę destrukcji metalu po całym Pacyfiku, od Australii aż po porośnięte dżunglą wybrzeża Azji i da- lej na wschód, do wybrzeży obu Ameryk. Ich wyczyny, zwłaszcza zaś to, czego dokonali na Filipinach, oraz - z pomocą Maorysów - w Nowej Zelandii, stały się tematem wielu pieśni i opowieści. Do- piero pod koniec wieku, długi czas po śmierci Luma, udało im się dokończyć dzieło na Hawajach i w ten sposób pozbawić wyspy Pa- cyfiku około dziewięciu dziesiątych zasobów metalu. Tym nieulękłym podróżnikom udało się wkrótce podbić wiele wysp. Było ich jednak zbyt niewielu, by utrzymać na nich władzę. Przez pewien czas Fidżijczycy rządzili na Bora Bora, Raiatei, Hua- hine i Oahu, ale lokalne społeczności albo ich asymilowały, albo zmu- szały do odwrotu. Większość Fidżijczyków stosowała się też do wska- zówek Luma odnośnie postępowania z mieszkańcami innych wysp: „Rób- cie swoje, a potem schodźcie ze sceny. Nie sterczcie jak ćwoki". Tak kończą się przygody fidżijskie. W przeciwieństwie do Luma Joenes nie pozostawił po sobie sys- tematycznego wykładu swej filozofii. Nigdy nie wypowiadał się wprost przeciwko metalowi, pozostawał wobec niego obojętny. Nie dowierzał żadnym prawom, nawet najlepszym, choć jednocześnie uznawał, że są konieczne. Wedle Joenesa prawo było ściśle związane z naturą ludzi, którzy o nim stanowili. Kiedy natura tych ludzi ulegała zmianie, co zda- niem Joenesa było nieuniknione, zmieniała się też natura prawa. Wów- czas należało znaleźć nowych prawodawców i nowe prawa. Joenes uczył, że człowiek powinien aktywnie dążyć ku cnocie, zdając sobie jednocześnie sprawę z trudności z tym związanych. Największy kłopot, zdaniem Joenesa, sprawiało to, że wszystko, na- wet ludzie i ich cnoty, podlega ciągłym zmianom. W tej sytuacji wielbiciel prawa musi porzucić iluzję stałości i tropić zmiany za- chodzące w nim samym i w innych. Według Joenesa człowiek wi- nien skoncentrować wszystkie siły na nieustannym poszukiwaniu chwilowej stabilności w powodzi życiowych metamorfoz. Wska- zywał, że w tym poszukiwaniu człowiekowi musi dopisać szczęście. Jest ono absolutnie konieczne, choć nie da się go zdefiniować. Joenes mówił o tej i innych sprawach, stale podkreślając do- skonałość cnoty, potrzebę dobrej woli i niemożliwość osiągnięcia perfekcji. Niektórzy twierdzą, że w podeszłym wieku Joenes na- uczał czegoś zupełnie innego, mówił ludziom, że świat nie jest ni- czym innym niż okropną zabawką, skonstruowaną przez złych bo- gów. Stanowi rodzaj teatru, w którym bogowie bez końca wysta- wiają sztuki dla własnej przyjemności, ludzie zaś są tam aktorami. Bogowie obdarzają ludzi świadomością, wiarą w cnoty i ideały, dają im nadzieję oraz marzenia, a także wszelkiego rodzaju przekona- nia. Przed tak wyposażonymi aktorami stawiają szereg problemów i znajdują wielką przyjemność w oglądaniu miotających się kukie- łek, przeświadczonych, że mają do spełnienia niezwykle ważne zadanie, gdy starają się rozwiązać dylematy postawione im przez bogów. Bogowie ryczą ze śmiechu i nic nie cieszy ich bardziej niż oglądanie jakiejś małej kukiełki, która ubzdurała sobie, że powin- na żyć przyzwoicie i godnie umrzeć. Bogowie biją brawo i równo- cześnie zaśmiewają się z absurdalności śmierci, która unicestwia usiłowania człowieka. Ale jeszcze nie to jest najstraszniejsze. Na- dejdzie taka chwila, że bogowie zmęczą się swoim teatrem i ma- łymi ludzkimi kukiełkami, wyrzucąje, zniszczą teatr, a potem znajdą sobie inne rozrywki. I wkrótce nawet bogowie nie będą pamiętali, że kiedykolwiek istniało coś takiego jak człowiek. Ta teoria jednak zbyt daleko odbiega od innych teorii Joenesa, by on był jej autorem. Będziemy zawsze pamiętać Joenesa dumne- go, w pełni sił i lat, jak niesie przesłanie nadziei. Joenes żył wystarczająco długo, żeby ujrzeć schyłek Starego Świata i narodziny Nowego. Dzisiaj wszystkie cywilizacje godne tej nazwy znajdują się na wyspach Pacyfiku. Stanowimy mieszankę ras: wielu naszych przodków przybyło z Europy, Ameryki czy Azji. Przede wszystkim jednak jesteśmy Polinezyjczykami, Melanezyj- czykami i Mikronezyjczykami. Wydawca, który mieszka na wyspie Hawaiki, wierzy, że dzisiejszy pokój i dobrobyt stanowią konsekwen- cję niewielkiego rozmiaru każdej z wysp, ich ogromnej liczby i dzie- lących je odległości. Taki stan rzeczy uniemożliwia podbój wszyst- kich wysp przez jakąś jedną grupę i pozwala łatwo uciec, gdy ktoś nie lubi swojej wyspy. Takimi przywilejami ludzie z kontynentów nie mogą się cieszyć. Oczywiście mamy swoje problemy. Między grupami wysp wciąż wybuchają walki, choć, rzecz jasna, na dużo mniejszą skalę. Wciąż panuje nierówność społeczna, niesprawiedliwość, zdarzają się prze- stępstwa i choroby. Ale to zło nigdy nie jest na tyle wielkie, by ogar- nąć całą wyspiarską społeczność. Życie się zmienia i zmiany często przynoszą ze sobą zarówno zło, jak i postęp. Dzisiaj jednak zmiany zachodzą wolniej niż w rozgorączkowanej przeszłości. Być może powolność zachodzących zmian jest po części efektem niemal całkowitego braku metalu. Zawsze było go mało na naszych wyspach, a Fidżijczycy zniszczyli całe dostępne zasoby. Czasem tro- chę uda się go wydobyć na Filipinach, ale prawie nic z tego nie trafia do obiega Społeczności lumistyczne sąnadal aktywne i kradną każdy metal, na jaki się natkną, by go potem wyrzucić do morza. Wielu z nas wydaje się, że ta irracjonalna nienawiść do metalu jest godna ubolewania. Wciąż jednak nie możemy odpowiedzieć na pytanie zadane wiele lat temu przez Luma: „Człowieku, czy spróbujesz kiedyś zbudować bombę atomową z koralu i łupiny orzecha kokosowego?". Tak wygląda życie w dzisiejszych czasach. Jesteśmy zmuszeni ze smutkiem skonstatować, że nasz pokój i dobrobyt zostały zbudo- wane na gruzach Starego Świata. Taki los jednak spotyka wszystkie społeczeństwa i nic nie można na to poradzić. Część z tych, którzy opłakują przeszłość, zrobiłaby lepiej, myśląc o przyszłości. Zapusz- czające się daleko bandy fidżijskich lumistów dostrzegły bowiem poruszenie wśród dzikich plemion zamieszkujących kontynenty. Tych rozproszonych i bojaźliwych dzikusów można na razie ignorować, ale kto wie, co przyniesie przyszłość? Jeśli chodzi o koniec Podróży Joenesa, należy dodać jeszcze co następuje. Lum umarł w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat. Pewnego razu, gdy przewodził akcji niszczenia metalu, przedziurawiła mu gło- wę włócznia rosłego Hawajczyka, który próbował ochronić maszy- nę do szycia. Ostatnie słowa Luma brzmiały: - Cóż, chłopcy, jestem w drodze na herbatkę w Chmurach, or- ganizowaną przez Największego Ćpuna. To powiedziawszy, zakończył życie. Zdanie to stanowi ostatnią odnotowaną wypowiedź Luma na temat religii. Jeśli chodzi o Joenesa, wszystko skończyło się zupełnie ina- czej. W wieku siedemdziesięciu trzech lat, podczas odwiedzin na górzystej wyspie Moorea, zauważył jakiś ruch na plaży i udał się w tym kierunku, by sprawdzić, co się dzieje. Zobaczył, że na brzegu znajduje się tratwa, a obok niej stoi człowiek należący do jego rasy. Miał na sobie ubranie w strzępach, a jego ręce i nogi zostały ciężko słońce. Ogólnie jednak był w dobrym stanie. - Joenes! -jęknął mężczyzna. - Wiedziałem, że żyjesz, i by- łem pewien, że cię odnajdę. Jesteś Joenes, prawda? - Owszem - odrzekł Joenes. - Ale obawiam się, że pana nie poznaję. - Jestem Watts - wyjaśnił tamten - złodziej klejnotów, którego spotkałeś w Nowym Jorku. Teraz mnie sobie przypominasz? - Tak - odparł Joenes. - Dlaczego mnie szukałeś? - Wprawdzie rozmawialiśmy tylko chwilę, ale wywarłeś na mnie ogromny wpływ, Jones. Tak jak Podróż stała się twoim ży- ciem, tak ty stałeś się moim. Nie umiem wytłumaczyć, jak to się stało, ale stało się i nie potrafiłem się temu oprzeć. Ty byłeś moją pracą, wszystko, co robiłem, dotyczyło ciebie. Długo to trwało, zanim zgromadziłem wszystkie rzeczy, których potrzebujesz, ale zadanie nie było łatwe. Jednak nie dbałem o to. Pomagali mi ludzie na górze, więc byłem zadowolony. Potem przyszła wojna i wszyst- ko stało się jeszcze trudniejsze. Przez wiele błąkałem się po spu- stoszonej Ameryce, aby znaleźć to, czego mógłbyś potrzebować. W końcu jednak udało się i przybyłem do Kalifornii. Stamtąd wy- płynąłem ku wyspom Pacyfiku i przez wiele lat tułałem się od jed- nego miejsca do drugiego. Często słyszałem o tobie, ale nigdzie nie mogłem cię znaleźć. Mimo to nie zniechęcałem się. Pamięta- łem wciąż o trudnościach, którym ty musiałeś stawić czoło, to do- dawało mi sił. Wiedziałem, że twoim zadaniem jest stworzyć nowy świat, moim zaś - odnaleźć ciebie. - To zdumiewające - rzekł Joenes, zachowując spokój. - Praw- dopodobnie jesteś szalony, ale to nie ma znaczenia. Przykro mi, że przysporzyłem ci tylu kłopotów. Nie miałem jednak pojęcia, że mnie szukasz. - Nie mogłeś o tym wiedzieć - powiedział Watts. - Nawet ty, Joenes, nie mogłeś wiedzieć, kto lub co cię szuka, dopóki cię nie znaleziono. - No cóż - rzekł Joenes - teraz mnie odnalazłeś. Mówiłeś, że coś dla mnie masz? - Kilka rzeczy - odparł Watts. - Dmuchałem na nie i chucha- łem, są bowiem niezbędne, abyś mógł wypełnić swoje zadanie. Watts odczepił paczkę z nieprzemakalnej tkaniny, którą miał przymocowaną do ciała i uśmiechając się, wręczył ją Joenesowi. Joenes rozpakował zawiniątko i znalazł tam, co następuje: 1. Wiadomość od Seana Feinsteina, który donosił, że zatrudnił Wattsa po to, by ów dostarczył Joenesowi wszystkie te rzeczy. Feinstein pisał, iż ma nadzieją, że Joenes miewa się dobrze. On sam uszedł cało z zagłady wraz ze swą córką Deirdre i udał się na wyspę Sangar, przeszło trzy tysiące dwieście kilometrów od wybrzeża Chi- le. Tam odniósł skromny sukces jako kupiec, podczas gdy Deirdre wyszła za pomysłowego wyspiarza. Teraz zaś ma szczerą nadzieję, że załączone przedmioty okażą się przydatne. 2. Krótką notkę od doktora, którego spotkał w Zakładzie Hollis dla Obłąkanych Przestępców. Doktor napisał, że zapamiętał zainte- resowanie Joenesa pacjentem, który wierzył, że jest Bogiem, i któ- ry zniknął, zanim Joenes mógł go zobaczyć. Ponieważ jednak Joenes wykazywał duże zainteresowanie tą sprawą, doktor dołączył jedyną zapisanąkartkę, jaką ów szaleniec zostawił po sobie - listę znalezio- ną po jego ucieczce. 3. Mapę Oktagonu ostemplowaną oficjalną pieczątką kartogra- fa i zatwierdzoną przez najwyższych urzędników, gwarantującą, że zaprowadzi każdego do wybranej części budynku natychmiast, bez żadnych opóźnień. Joenes patrzył długo na wszystkie te rzeczy, a jego twarz zaczę- ła przypominać zwietrzały granit. Przez długi czas trwał w bezruchu, ocknął się dopiero, kiedy Watts próbował podejrzeć dokumenty, za- glądając mu przez ramię. - Należy mi się! - powiedział płaczliwie. - Przez całą drogę ani razu na nie nie spojrzałem. Joenes, muszę rzucić okiem na mapę i zerknąć na listę szaleńca. — Nie - odparł Joenes - to nie dla ciebie. Watts wpadł w furię i tubylcy musieli go powstrzymywać, żeby nie porwał dokumentów siłą. Kilku kapłanów z wioski przybyło do Joenesa, ale on się od nich odwrócił. Na jego twarzy malowało się przerażenie. Niektórzy myśleli, że wrzuci papiery do morza, lecz on nie zrobił tego. Przycisnął je mocno do piersi i pospieszył na stromy szlak prowadzący w góry. Kapłani udali się za nim, ale wkrótce zgu- bili go w gęstwinie. Zeszli na brzeg i powiedzieli ludziom, że Joenes niebawem wróci i że pragnie tylko jakiś czas studiować dokumenty w samotności. Ludzie czekali wiele lat i nie tracili cierpliwości. W tym czasie umarł Watts. Joenes jednak nigdy już nie zszedł z gór. Blisko dwa wieki później pewien myśliwy wspiął się na stromy stok Moorea w poszukiwaniu kozic. Gdy wrócił na dół, oznajmił, że widział bardzo starego człowieka siedzącego u wejścia do jaskini i przyglądającego się jakimś papierom. Stary człowiek skinął na nie- go i myśliwy, choć przestraszony, podszedł. Papiery, które trzymał starzec, były wyblakłe od słońca i deszczu, tak że nie można było nic przeczytać. Zdawało się też, że starzec oślepł, przyglądając się im - Jak udaje ci się odczytać te papiery? - spytał myśliwy. - Nie muszę tego robić - odparł tamten. - Nauczyłem się ich na pamięć. To powiedziawszy, starzec wstał i wszedł do jaskini. Miejsce zaś wyglądało tak, jakby nikogo tu nigdy nie było. Czy to prawdziwa historia? Czy mimo upływu tylu lat Joenes może wciąż żyć w górach i rozmyślać o największych sekretach minionej epoki? Jeżeli tak jest, to czy lista szaleńca i mapa Oktago- nu mają jakieś znaczenie dla naszego świata? Tego nie dowiemy się nigdy. Trzy ekspedycje na górę Moorea nie odnalazły tam żadnych śladów ludzkiej obecności, chociaż istot- nie znajduje się tam jaskinia. Badacze sądzą, że myśliwy musiał być pijany. Uważają, że Joenes prawdopodobnie postradał zmysły z żalu, że zbyt późno otrzymał tak ważne informacje, i że uciekł przed kapłanami i żył jak pustelnik, mając przy sobie wyblakłe i bezużyteczne papiery, by w końcu umrzeć w jakimś niedostęp- nym miejscu. To jedyne wytłumaczenie, które wydaje się rozsądne. Jednak miesz- kańcy Moorea i tak wybudowali na tym miejscu małą świątynię. WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 1999. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi