ROBERT JORDAN CONAN TRYUMFATOR TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN THE TRIUMPHANT PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI Dla Jacques’a Chazaud PROLOG Wielki granitowy pagórek, znany jako Tor Al Kiir, nocą przypominał przyczajoną do skoku złowrogą ropuchę. Był otoczony koroną zwalonych ścian i obróconych w ruinę kolumn, a nad tym wszystkim krążyły wspomnienia o licznych ophirskich dynastiach, które bez powodzenia próbowały tam coś zbudować. Ludzie z dawien dawna zapomnieli, skąd wzięła się nazwa owej góry, niemniej uważali to miejsce za pechowe i złowróżbne, wyśmiewając przy tym dawnych królów, którzy nie mieli podobnych przeczuć. Śmiech ich wszelako przesycony był niepokojem, bowiem góra należała do tych nielicznych miejsc, o których lepiej było nawet nie myśleć. Zdawać by się mogło, że toczące się po niebie czarne, burzowe chmury, upodobały sobie tę właśnie niezwykłą górę. Były popędzane przez wiatr, którego podmuchy chłostały Janthe, rozległe, szczycące się złotymi kopułami i kolumnami z alabastru, miasto na południu. Jednak ani gromy, wstrząsające w posadach miejskimi budowlami, ani błyskawice z chmur niby płomień ze smoczej paszczy, nie docierały do mrocznego serca Tor Al Kiir. Lady Synelle wiedziała o szalejącej burzy, chociaż jej nie słyszała. To była idealna oprawa dla tej nocy. „Niechaj niebiosa rozedrą się na pół — pomyślała — a góry popękają i obrócą się w proch, na cześć JEGO powrotu do świata ludzi”. Smukłą sylwetkę kobiety ledwie przesłaniał przepasany złotym łańcuchem, czarny jedwabny kaftan, spod którego przebijały cudowne krągłości pełnych jędrnych piersi i bioder. Nikt z tych, kto znał ją jako księżniczkę Ophiru, nie zdołałby jej teraz rozpoznać, miała ciemne rozpalone oczy, piękne, niczym wyzute z marmuru oblicze, włosy jak utkane z platyny, splecione w misterne warkocze i przyozdobione diademem ze złotych ogniw. Na wysokości czoła diadem zdobiły cztery rogi oznaczające, iż ta kobieta była Wielką Kapłanką boga, któremu zgodziła się służyć. Symbolem kapłaństwa były również bransolety z czarnego żelaza, opasujące jej nadgarstki. Tego akurat nie lubiła, gdyż przypominało jej stale, że bóg Al Kiir akceptował tylko te służebnice, które godziły się być jego niewolnikami. Czarny jedwab, sięgający do kostek, ozdobiony na brzegach złotymi paciorkami, falując ocierał się o jej długie, smukłe nogi, gdy boso wiodła niezwykłą procesję w głąb góry, topornie wydrążonymi w skale tunelami, oświetlonymi przez pochodnie osadzone w z ciemnym żelazie, uformowanym na kształt potwornego, czterorogiego łba. Dwudziestu wojowników w czarnych kolczugach prezentowało się dość niesamowicie. Z twarzami ukrytymi pod przyłbicami hełmów, ozdobionych dwoma parami rogów — jedną po bokach, a drugą, zakrzywioną opadającą w dół — przypominali bardziej demony z Gehanny aniżeli ludzi. Kilony przy ich mieczach również miały kształt czterech rogów. Na piersiach mieli wyszyty szkarłatną nicią wizerunek monstrualnego łba. Był on podobny do ozdób żelaznych koszy, zwieszających się na łańcuchach z sufitu tuneli. Jeszcze dziwniejsza była kobieta, którą eskortowali. Przyodziana w strój ophirskiej panny młodej, miała zgrabnie udrapowane zwoje cienkiego, jasnoniebieskiego jedwabiu, upięte w talii złotym sznurem. Długie kruczoczarne włosy sięgały jej do ramion, a w kędziory wplecione były białe kwiaty tarli; symbol niewinności. Bose stopy miały świadczyć o pokorze i oddaniu. Szła powłócząc nogami, a silne dłonie, brutalnie ściskające za ramiona, podtrzymywały ją w pozycji pionowej. — Synelle! — zawołała niewyraźnie ciemnowłosa kobieta. W jej przyćmionym opiatami umyśle coś nagle zaczęło świtać. — Gdzie jesteśmy, Synelle? Jak się tu znalazłam? Orszak szedł dalej. Synelle nie dała po sobie poznać, że usłyszała wołanie ciemnowłosej. W głębi duszy cieszyła się, że narkotyk przestawał działać. Był niezbędny przy wykradaniu kobiety z pałacu w Ianthe i poczynieniu niezbędnych przygotowań, lecz podczas nadchodzącej ceremonii jej umysł powinien być czysty. Władza, pomyślała Synelle. W Ophirze kobieta nie mogła marzyć o jakiejkolwiek władzy, ale ona tego właśnie pragnęła. Mocy i władzy. I zdobędzie je. Mężczyznom wydawało się, że była zadowolona mogąc sprawować pieczę nad odziedziczonymi majątkami, które, gdy wyjdzie za mąż, ofiaruje w wianie oblubieńcowi. W swym idiotycznym zaślepieniu ani przez chwilę nie pomyśleli o królewskiej krwi płynącej w jej żyłach. Gdyby stare prawa nie broniły kobiecie przyjęcia korony, byłaby pierwszą pretendentką do tronu bezdzietnego króla, sprawującego obecnie rządy w Ianthe. Valdric piastując urząd, przez cały czas nakłaniał swych wiernych lekarzy i czarodziejów do znalezienia lekarstwa na wyniszczającą chorobę, która z wolna go zabijała. Ani myślał wyznaczyć następcę, jakby nie zdając sobie sprawy, że jeżeli tego nie uczyni, po jego śmierci szlachetni lordowie Ophiru rzucą się sobie do gardeł, w walce o tron i schedę. Na pełnych czerwonych ustach Synelle zakwitł uśmiech zadowolenia. Niechaj ci durni mężowie puszą się w swych zbrojach i mordują wzajemnie, jak wygłodniałe ogary podczas walk w specjalnych jamach. Ockną się ze swego zadufania, by stwierdzić, że Synelle, hrabina Asmark, została królową Ophiru. Nauczy ich wtedy służyć, a opornych oćwiczy batogami, jak nieposłuszne kundle. Korytarz kończył się wielką, kopulaste sklepioną jaskinią, o której istnieniu większość ludzi zdążyła już zapomnieć. Gładką kamienną posadzkę oświetlały stożkowate bierwiona osadzone w uchwytach wyrżniętych w litej skale. Jedyną dekoracją w tym pomieszczeniu były dwa smukłe drewniane słupy, ozdobione wszechobecnymi wizerunkami rogatego łba. Ci, którzy w zamierzchłej przeszłości drążyli ten tunel, nie myśleli o jego wystroju. Miało to być więzienie dla twardej jak diament figury o barwie starej krwi, która domino wała w tej grocie tak, jak dominowałaby w każdym, największym nawet stworzonym ludzką ręką pomieszczeniu. Sprawiała wrażenie posągu, a jednak nim nie była. Masywne ciało wyglądało jak ludzkie, choć było o połowę wyższe od najroślejszego mężczyzny. Szerokie dłonie obu rąk miały po sześć zakończonych szponami palców. Złowrogą głowę, zwieńczoną rogami, zdobiło troje oczu pozbawionych powiek, pałających czernią tak straszną, że zdawała się pochłaniać całe światło. Lekko rozchylone szerokie i pozbawione warg usta, ukazywały dziąsła wypełnione rzędami ostrych, jak igły, zębów. Potężne ramiona postaci otaczały bransolety i ochraniacze, zdobione jej własnymi wizerunkami. W talii ściśnięta była grubym pasem, a na biodrach miała przepaskę z osobliwie tkanego złotego materiału. U jednego boku tkwił zwinięty i błyszczący metalicznie czarny bicz, u drugiego zaś monstrualny sztylet z rogatymi kilonami. Synelle poczuła, że zapiera jej dech w piersiach, jak za pierwszym razem, gdy ujrzała swego boga i za każdym kolejnym spotkaniem. — Przygotujcie narzeczoną Al Kiira — rozkazała. Z gardła kobiety, odzianej w szaty panny młodej, wydobył się zduszony krzyk, gdy dwaj eskortujący strażnicy pchnęli ją naprzód. Pospiesznie, nie zwracając uwagi na rzemienie, wrzynające się w delikatne ciało, przywiązali ją do dwóch drewnianych słupów. Klęczała przed nimi, z rękoma uniesionymi wysoko nad głową. Jej niebieskie oczy nieomal wyszły z orbit. Nie była w stanie oderwać wzroku od górującej nad nią, gigantycznej postaci. Gdy klęczała z otwartymi w niemym krzyku ustami, sprawiała wrażenie, jakby groza wysączyła z niej wszelkie myśli o wzywaniu pomocy czy stawianiu oporu oprawcom. — Taramenon — rzekła Synelle. Usłyszawszy to imię, związana kobieta drgnęła gwałtownie. — On także? — zawołała. — Synelle, co się dzieje? Proszę, powiedz mi to! Synelle nie odpowiedziała. Na to wezwanie kapłanki jeden ze zbrojnych postąpił naprzód, z niewielką, obitą mosiądzem szkatułką. Klęknął przed kobietą, która była jednocześnie księżniczką Ophiru i kapłanką mrocznego Al Kiira. Wypowiadając niewyraźnie zabezpieczające zaklęcia, Synelle otworzyła szkatułkę i wyjęła z niej kolejno kilka przedmiotów. Kapłanka po raz pierwszy usłyszała o Al Kiirze od swojej niani. Opiekunka mówiła o nim jak o bogu, pamiętanym jedynie przez garstkę wiernych. Została zwolniona, gdy tylko wyszło na jaw, jakie historie opowiada małemu, niewinnemu dziecku. Starucha nie zdążyła wyjawić wiele, zanim ją wydalono. Zdołała jednak zaszczepić w Synelle pragnienie potęgi i władzy, otrzymywanej rzekomo przez kapłanki Al Kiira. Synelle pożądała też mocy, którą obdarzone były kobiety zaprzedające swe dusze i ciała bogu wszelakich żądz, bólu oraz śmierci. Odprawiały one odrażające ceremonie, nakazywane im przez złowrogie i wymagające bóstwo. Od tej pory marzyła o władzy i potędze. Księżniczka odwróciła się od szkatułki i trzymając w dłoni małą fiolkę z kryształowym korkiem, podeszła do skrępowanej kobiety. Jednym ruchem wyjęła korek i jego wilgotnym końcem nakreśliła na ciele ciemnowłosej znak rogów. — To ci pomoże osiągnąć nastrój, który przystoi pannie młodej, Telimo — rzekła łagodnym, nieco drwiącym tonem. — Nie rozumiem, Synelle — szepnęła Telima. W jej głosie pojawiła się dziwna zadyszka. Stęknęła i zarzuciła głową, a gęste czarne włosy, jak burzowa chmura przesłoniły jej twarz. — Co się dzieje? — Jęknęła. Synelle włożyła fiolkę z powrotem do szkatułki. Używając sproszkowanej krwi i kości ponownie nakreśliła ślad rogów, lecz tym razem na podłodze i znacznie większymi znakami. Uwięziona kobieta znalazła się w punkcie zetknięcia rogów. Nefrytowa buteleczka zawierała krew dziewicy. Synelle musnęła pędzelkiem z włosów dziewicy usta Al Kiira oraz jego potężne lędźwie. Teraz pozostało już tylko zaczynać. Synelle wahała się. Nie znosiła tej części rytuału, podobnie jak nienawidziła żelaznych bransolet. Jedynymi świadkami ceremonii mieli być strażnicy, gotowi oddać życie dla swej pani. Telima zaś i tak już wkrótce przestanie być użyteczna dla świata, a prawdę będzie znać tylko ona. Trzeba było to zrobić. Nie miała wyboru. Musiała. Z wahaniem uklękła przed wielką figurą, zaczerpnęła tchu i padła na twarz, rozkładając szeroko ręce. — O wielki Al Kiirze — zaintonowała — panie krwi i śmierci, patrz na swą niewolnicę, co korzy się przed tobą. Jej ciało należy do ciebie. Twoja jest jej dusza. Przyjmij jej oddanie i użyj wedle swojej woli. Rozdygotana wysunęła dłonie, by zacisnąć je na masywnych kostkach posągu, powoli poczołgała się do przodu, by ucałować szponiaste stopy. — O wielki Al Kiirze — wyszeptała — panie bólu i żądzy, twoja niewolnica przywiodła ci dziś w ofierze oblubienicę. Jej ciało należy do ciebie. Twoja jest jej dusza. Przyjmij jej oddanie i użyj wedle swojej woli. W zamierzchłej przeszłości, gdy w miejscu, gdzie dziś jest Acheron postawiono pierwszy szałas, w krainie będącej obecnie Ophirem, kult Al Kiira rozkwitał w najlepsze. Najdumniejsze i najpiękniejsze kobiety, na żądanie boga składane mu były w ofierze. Przyprowadzano mu je całymi orszakami. Odprawiano ceremonie kalające po wieczność dusze tych, co je przywiedli i nie dające zapomnieć o mrocznych wspomnieniach tym, którzy w nich uczestniczyli. W końcu grupa magów poprzysięgła, że uwolni świat od monstrualnego bóstwa i zjednała sobie w tym celu błogosławieństwo Mitry, Ażury oraz wielu innych zapomnianych bogów, którzy namaścili ich ciała. Z całej tej grupy ocalał jedynie czarodziej Avanrakash i dzięki łasce mocy uwięził Al Kiira poza granicami świata ludzi. To, co znajdowało się w jaskini pod Tor Al Kiir, nie było posągiem boga, lecz jego prawdziwym ciałem, uwięzionym od wieków w skalnej pułapce. Dwaj wojownicy zdjęli hełmy i wyjęli flety. Wnętrze jaskini wypełniły piskliwe, ponure dźwięki muzyki. Dwaj inni ustawili się za plecami klęczącej przy słupach kobiety. Pozostali odpięli od pasów pochwy z szerokimi, obosiecznymi mieczami i zaczęli wybijać nimi o posadzkę rytm, nadawany przez flety. Synelle podniosła się z gracją, miękkim, wężowym ruchem i zaczęła tańczyć. Jej stopy dotykały podłoża równocześnie z uderzeniami mieczów. Poruszała się zwinnie i miękko, jak kotka. Każdy krok zgodny był z tradycyjnym, pradawnym układem. Ruchom tancerki towarzyszyła pieśń, nucona przez nią w zapomnianym od wieków języku. Wirowała jak fryga, a poły szaty unosiły się wysoko, ukazując jej nagie ciało, od talii, aż po kostki. Synelle kołysała się i nachylała zmysłowo zza gigantycznego posągu, ku klęczącej kobiecie. Pot zaperlił się na twarzy Telimy, a jej oczy zrobiły się szkliste. Przestała zdawać sobie sprawę, gdzie jest, i zaczęła się wić w niewysłowionej ekstazie. Jej oblicze wykrzywił grymas rozkoszy zmieszany z przerażeniem, wywołanym świadomością tego doznania. Dłonie Synelle niczym blade ptaki pomknęły ku Telimie, odgarniając kosmyki ciemnych włosów z jej twarzy, muskając ramiona i zdzierając jedną z warstw wytwornego stroju oblubienicy. Telima krzyknęła, gdy strojący za nią mężczyźni jęli ją chłostać szerokimi rzemieniami, od łopatek po pośladki. Spazmatyczne ruchy wywołane były zarówno przez chłostę, jak też przez płyn, którym posmarowano jej ciało. Zgodnie z wolą boga, do żądzy dodano bólu. Synelle wciąż tańczyła i śpiewała. Z ciała Telimy zdarto kolejną warstwę cienkiego jak mgiełka jedwabiu, a gdy ze słowami pieśni zmieszał się jej krzyk, natychmiast stał się częścią zaklęcia. Postać Al Kiira zaczęła nagle wibrować. Gdzie nie istniały czas, miejsce ani przestrzeń, coś poruszyło się, na wpół przebudzone z długiej drzemki. Macki rozkosznie przyjemnego uczucia zaczęły to pieścić, przerywając wątłe nici rytuału. Ale dokąd? Był taki czas, że jego pragnienie zaspokajano z pełnym oddaniem. Przyprowadzano doń mnóstwo kobiet. Ich duch pozostawał żywotny przez nieskończone stulecia, przyodziany w wiecznie młode powłoki cielesne, ku uciesze i radości boga, lubującego się w bólu i żądzach zmysłowych. Pojawiły się wspomnienia, przebłyski, ulotne niczym sny. Pośrodku wiecznej nicości powstała nagle rozległa podłoga. Mnóstwo kobiet, zrodzonych przed dziewięcioma tysiącami lat, tańczyło nago. One wszelako były zaledwie nieciekawymi powłokami. Nawet bóg nie był w stanie utrzymywać kruchych, ludzkich jaźni w nieskończoność. Tancerki zniknęły. Skąd pochodziły te doznania, tak ostatnimi czasy częste, po nieskończonych się stuleciach pustki, przynoszące ze sobą irytujące wspomnienia tego, co zostało utracone? Nie sposób było określić kierunku. Uformowała się osłona i pojawił się błogosławiony spokój. Wraz z nim powrócił sen. Synelle osunęła się na kamienne podłoże, dysząc ze zmęczenia. W jaskini nie było słychać niczego, oprócz szlochów wychłostanej ciemnowłosej piękności, klęczącej nago, między dwoma drewnianymi słupami. Kapłanka z trudem podniosła się z ziemi. Znów jej się nie udało. To już kolejny raz. Tak wiele przeżyła porażek. Chwiejnym krokiem podeszła do szkatułki, lecz jej dłoń pewnie zacisnęła się na rękojeści sztyletu, który był małą repliką noża zwieszającego się u pasa Al Kirra. — Taramenonie, misa — rozkazała Synelle. Ceremonia nie przebiegła pomyślnie, niemniej trzeba było doprowadzić ją do końca. Telima jęknęła, gdy Synelle schwyciła jej włosy i odchyliła głowę. — Proszę — zaszlochała. Płacz dziewczyny ucichł, gdy ostrze noża podcięło jej gardło. Wojownik, który wcześniej przyniósł szkatułkę, podstawił misę pod buchającą z rany krew. Synelle patrzyła obojętnie, jak lęk w oczach Telimy zamienia się w szklisty spokój śmierci. Kapłanka rozmyślała o przyszłości. Jeszcze jedna pomyłka, jak wiele innych w przeszłości. Musi kontynuować swą misję, nawet gdyby w tej komnacie miało umrzeć tysiąc kobiet. Sprowadzi Al Kiira z powrotem do świata ludzi. Nie spojrzawszy więcej na martwą kobietę, odwróciła się, by dokończyć ceremonię. I Długi tabor zbliżający się do wysokich, zwieńczonych blankami, granitowych murów Ianthe przemierzał kraj, w którym najwyraźniej nie panował wewnętrzny spokój. Cztery dziesiątki konnych w spiczastych hełmach i ciemnoniebieskich wełnianych, poszarzałych od kurzu płaszczach, jechały gęsiego, po obu stronach kolumny powolnych, jucznych mułów. Nawet tu, na przedmurzach stolicy, wojownicy bacznie rozglądali się na wszystkie strony. Połowa z nich wciąż trzymała w gotowości krótkie łuki, do strzelania z siodła. Spoceni poganiacze zaczęli energiczniej popędzać muły, gdy cel ich wędrówki znalazł się już w polu widzenia. Jedynie dowódca straży, o potężnych barach, rozsadzających niemal ogniwa metalowej kolczugi, nie wyglądał na przejętego. W jego lodowato–niebieskich oczach nie było ani krzty zaniepokojenia, tak wyrazistego w spojrzeniach innych gwardzistów. Jednak podobnie jak oni, bacznie lustrował otoczenie. Odkąd wyruszyli z kopalni złota i drogich kamieni, na granicy nemedyjskiej, ich tabor był trzykrotnie atakowany. Dwakroć czujne barbarzyńskie zmysły wypatrzyły pułapkę, nim zdążyli w nią wpaść. Za trzecim razem atakujący ich ustąpili przed zaciekłymi ciosami obosiecznego, prostego miecza dowódcy. W srogich górach jego rodzinnej Cymmerii ludzie, którzy nie potrafili unikać zasadzek, nie dożywali starości. Tam właśnie poznał smak walki i zasłużył na miejsce przy ognisku, wśród wojowników, podczas gdy jego rówieśnicy przesiadywali jeszcze na kolanach u swoich ojców. Tabor zatrzymał się przed północnowschodnią bramą Ianthe, zwaną Złotą. — Otworzyć bramy! — krzyknął dowódca. Ściągnął hełm, ukazując gęstą grzywę równo przyciętych, czarnych włosów. Jego młode oblicze zdradzało mnogość najróżniejszych doświadczeń, obcych większości mężczyzn w tym wieku. — Czy wyglądamy jak łupieżcy? Oby Mitra pozbawił was męskości, otworzyć bramy! U szczytu muru pojawiła się głowa w stalowym szyszaku. Mężczyzna miał złamany nos i krótką bródkę. — To ty, Conanie? — Odwrócił się, by zawołać: — Otworzyć bramę! Prawe skrzydło obitej żelazem bramy uchyliło się powoli z głośnym skrzypieniem. Conan na swym czarnym, aquilońskim ogierze, wjechał do miasta galopem, z trudem mieszcząc się w prześwicie, jeszcze nie do końca otwartych wrót. Gdy tylko ostatni juczny muł znalazł się za bramą, natychmiast zaczęli ją zamykać zbrojni w kolczugi wojowie. Wielkie drewniane skrzydła zawarły się z głuchym łoskotem, a po chwili zablokowała je ogromna, kanciasta sztaba. Wojownik, z którym rozmawiał dowódca, pojawił się z szyszakiem pod pachą. — Powinienem był rozpoznać was, po tych przeklętych wschodnich hełmach, Cymmerianinie — zaśmiał się. — Wasza Wolna Kompania zyskała sobie naprawdę olbrzymią sławę. — Czemu zamykacie bramy, Juniusie? — rzucił Conan. — Do zmierzchu będzie jeszcze dobre trzy godziny. — Rozkazy. Może dzięki temu nie wpuścimy do miasta niepożądanych kłopotów. — Junius rozejrzał się dookoła i zniżył głos. — Byłoby lepiej, gdyby Valdric umarł jak najrychlej. Wówczas hrabia Tiberio mógłby położyć kres wszystkim sporom i waśniom. — Sądziłem, że generał Iskandrian trzyma armię z dala od tych rozgrywek — odparł chłodnym tonem Conan. — Ale może ty sam zdecydowałeś się opowiedzieć po którejś stronie. Wojak ze złamanym nosem cofnął się i nerwowo oblizał wargi. — Tak tylko mówię — wymamrotał. Nagle wyprężył się, a w jego głosie zabrzmiała buńczuczna, złowroga nuta. — Lepiej już jedź, Cymmerianinie. Nawet miejscowym nie wolno wałęsać się w pobliżu bramy, a co dopiero najemnym żołdakom. Zdecydowanym ruchem, jakby dla dodania sobie autorytetu, nasadził szyszak na głowę. A może po prostu zmroziło go przenikliwe spojrzenie Cymmerianina. Zdegustowany Conan mruknął coś pod nosem. Dźgnął piętami boki rumaka i pogalopował w ślad za drużyną. Jak dotąd Iskandrianowi, przez jednych zwanemu Białym Orłem Ophiru, a przez innych najlepszym generałem swojej epoki — udawało się ocalić Ophir przed pożogą wojny domowej. Robił to, utrzymując armię w lojalności wobec Valdrica, chociaż sam król zdawał się o tym nie wiedzieć, ba, nie był nawet świadom, że jego państwo balansowało na granicy totalnej zagłady. Jeśli jednak staremu generałowi wojsko wymykało się spod kontroli… Conan skrzywił się i pojechał dalej. Nie przepadał za podstępnymi gierkami w walce o królewski tron, lecz dla bezpieczeństwa własnego i swojej kompanii zmuszony był jak najlepiej zrozumieć. Postronny obserwator nie był w stanie zorientować się, że w obrębie murów Ianthe prywatne armie notabli prowadzą między sobą cichą i bezlitosną wojnę podjazdową. Wąskie mroczne uliczki i rozległe skwery roiły się od zagonionych ludzi; kupców w wytwornych strojach, nędzarzy w łachmanach, dam w jedwabiach, robiących zakupy w otoczeniu świty, niosących wielkie kosze służących, napuszonych młodych dziedziców w satynach i brokatach, wielmożów przytykających do nosów kulki pachnideł, by zabić wszechobecny odór nieczystości, oraz zadziornych czeladników flirtujących, miast pracować, z młodymi dziewkami niosącymi kosze pełne pomarańczy, granatów, gruszek i śliwek. Na każdym rogu przykucali odziani w łachmany żebracy. Przed ich ślepymi oczami i nad nieudolnie obandażowanymi kikutami kończyn unosiły się roje much. Liczba tych oczekujących na zmiłowanie rosła w miarę, jak przeróżne kłopoty sprowadzały do miasta coraz więcej mieszkańców z okolicznych wiosek i farm. Nierządnice stąpały lubieżnie, pobrzękując złotymi łańcuchami i prężąc zmysłowo swe gibkie ciała, przyodziane w bardziej lub mniej skąpe jedwabie. Przystawały w prowokujących pozach przed kolumnami pałaców, a nawet na szerokich marmurowych stopniach świątyń. Jednak w tym tłumie można było dostrzec coś, co przeczyło pozorom normalności. Rumieniec na obliczu, które powinno wydawać się spokojne. Przyspieszony oddech, choć nikt się nie spieszył. Nerwowo rzucane spojrzenia, bez widocznych powodów owej podejrzliwości. Świadomość tego, co działo się za murami, kładła się mrocznym cieniem na całym Ianthe. Choć powszechnie starano się temu zaprzeczać, to wszyscy mieszkańcy lękali się, że wkrótce piekło może rozgorzeć w samym mieście. Conan dogonił tabor, który wolno przedzierał się wśród tłumów. Zrównał się ze swym porucznikiem, brodatym Nemedyjczykiem. Żołnierz ów musiał ongiś wybierać między dezercją z szeregów Straży Miejskiej Belverusu a daniem gardła za zbyt gorliwe wykonywanie rozkazów, co okazało się zgubne dla tamtejszego lorda. — Bądź czujny, Machaonie — rzekł Cymmerianin. — Gdyby ci ludzie wiedzieli, co wieziemy, mogliby próbować ataku na nas. Machaon splunął. Osłona nosowa jego hełmu nie zakrywała długiej szpetnej szramy, przecinającej szeroki nos. Lewy policzek mężczyzny zdobił niebieski tatuaż, przedstawiający sześcioramienną kothyjską gwiazdę. — Sam zapłaciłbym sporą sumkę w srebrze, by dowiedzieć się jakim cudem baron Timeon zdobył tę dostawę. Nie sądziłem, że nasz gruby zleceniodawca ma jakiekolwiek związki z kopalniami. — Nie ma. Zostanie mu trochę złota i może kilka drogich kamieni, reszta trafi gdzie indziej. Ciemnooki weteran rzucił Conanowi pytające spojrzenie, lecz dowódca nie powiedział nic więcej. Cymmerianin bez większego trudu zorientował się, że Timeon był jedynie narzędziem hrabiego Antimidesa. Ten zaś był chyba jednym z niewielu lordów Ophiru, którzy nie spiskowali, by przejąć tron po śmierci obecnego króla. Nie powinien więc mieć sekretnych popleczników, a ponieważ było inaczej, to oznaczało, że rozgrywał bardziej złożoną grę, niż się komukolwiek zdawało. Antimides bowiem również nie miał żadnych związków z kopalniami, a co za tym idzie, nie powinien był otrzymać lwiej części transportu w postaci złotych sztab i kufrów pełnych szmaragdów i rubinów. Był to kolejny powód, by człek roztropny trzymał język za zębami, póki nie zorientuje się lepiej w sytuacji. Niemniej taki stan rzeczy drażnił popędliwego i dumnego młodego Cymmerianina. Dzięki zrządzeniu losu, choć nie bez własnych zasług, zdobył w Nemedii przywództwo Wolnej Kompanii. Już w rok od przekroczenia granicy Ophiru, cieszyła się ona do skonała reputacją. Konni łucznicy kompanii znani byli z waleczności i niezwykłych umiejętności swego przywódcy. Szanowali ich nawet ci, którzy mieli powody do nienawiści. Długa i żmudna była droga Conana od profesji złodzieja, we wczesnej młodości, do rangi dowódcy oddziału najemników, w wieku, kiedy większość mężczyzn mogłaby o tym jedynie marzyć. Była to, jak uznał barbarzyńca, wędrówka ku wolności, nigdy bowiem nie znosił wysłuchiwania rozkazów. Tu wszelako był pionkiem w grze człowieka, którego nawet nie znał i ta sytuacja nie zadowalała go. Gdy ujrzeli przed sobą pałac Timeona — a była to pretensjonalnie zdobiona, otoczona kolumnami bryła białego marmuru z szerokimi schodami, wciśnięta pomiędzy świątynię Mitry i zakład garncarski — Conan nagle zsunął się z siodła i cisnął swój hełm oraz wodze zdezorientowanemu Machaonowi. — Gdy tylko to wszystko znajdzie się bezpieczne w piwnicznych skarbcach — rzucił swemu przybocznemu — daj ludziom, którzy z nami przyjechali, czas wolny do świtu. Niech się zabawią. Zasłużyli na to. — Baronowi może się nie spodobać, że opuszczasz tabor, zanim całe złoto zostanie wyładowane i umieszczone pod kluczem. Conan pokręcił głową. — Gdybym spotkał się z nim teraz, mógłbym nieopatrznie rzec coś, co lepiej pozostawić nie wypowiedziane. — Pewnie będzie tak zajęty swoją nową kochanką, że nawet nie starczy mu czasu, by zamienić z tobą dwa słowa. Jeden z członków drużyny, który stał za nimi wybuchnął śmiechem. Był to zdumiewający dźwięk, zważywszy iż mężczyzna ów miał ogólnie posępny wygląd. Wydawał się niezwykle chudy i wynędzniały, jakby jego ciało trawiła jakaś wyniszczająca choroba. — Timeon miał prawie tyle kobiet co ty, Machaonie — mruknął. — Ale on jest przynajmniej bogaty. Zupełnie nie pojmuję, jak ty to robisz. — Gdybyś mniej czasu marnotrawił na grach hazardowych, Narusie — odpowiedział Machaon — a więcej polował, być może poznałbyś moje sekrety. A może to dlatego, że nie jestem tak kościsty, jak ty. Kilku drużynników wybuchnęło gromkim śmiechem. Narus nie mógł narzekać na powodzenie u kobiet. Wszystkie pragnęły go choć trochę podtuczyć i sprawić, by doszedł do zdrowia. — Machaon ma dość kobiet, by starczyło dla pięciu mężów — zaśmiał się Tarianus, szczupły, ciemnowłosy Ophirczyk. — Narus podrywa za dziesięciu, a Conan za dwudziestu. Tarianus był jednym z tych, którzy dołączyli do kompanii, gdy tylko przybyła do Ophiru. Z dwudziestki zostało ich dziewięciu. Jednych zabrała śmierć, innych po prostu zmęczył ciągły widok krwi i nieustające zagrożenie. Conan zaczekał, aż śmiech całkiem ucichnie. — Jeśli Timeon ma nową kochankę, a to przecież koniecznie, by mógł wrócić do formy, prawdopodobnie w ogóle nie zwróci uwagi, czy jestem w taborze. Zajmij się wszystkim, Machaonie. Nie czekając na odpowiedź Cymmerianin wmieszał się w tłum. Chciał trzymać się z dala od Timeona, dopóki nie poprawi mu się nastrój. Poza tym nie bardzo wiedział, czego szuka. Może kobiety. Będąc osiem dni w siodle w drodze do kopalni i z powrotem, pomijając bezzębne staruchy, nie spotkał żadnej dziewki, na której mógłby zawiesić oko. W kopalni nie było miejsca dla kobiet. Mężczyzn skazanych na dożywotnie drążenie skał i tak trudno było utrzymać w ryzach, a co dopiero, gdyby jakaś ponętna niewiasta zaczęła kusić ich swymi wdziękami. Zdecydował się zatem na kobietę, lecz nie było to nic pilnego. Na razie będzie się po prostu wałęsał i przepłukiwał gardło w tutejszych oberżach, wśród zgiełku miasta, tak odmiennego, od jawnej grozy szalejącej w najlepsze poza warownymi murami. Ophir, prastare królestwo, istniał obok imperium czarnoksiężników, zwanego Acheronem, które z górą trzy tysiąclecia temu obróciło się w proch. Był też jedną z nielicznych krain, które oparły się podbojowi mrocznych hord owego mocarstwa. Prawdopodobnie w przeszłości stolica Ianthe była starannie i przemyślnie wzniesionym miastem, z wyraźnie zarysowanymi i odrębnymi dzielnicami, lecz w miarę upływu lat wielka metropolia spiczastych wieżyc i pałaców o złotych kopułach rozrosła się i uległa wielkim przemianom. Pojawiło się mnóstwo nowych, krętych uliczek, a na każdej większej wolnej przestrzeni powstały nowe budynki. Marmurowe świątynie z nieskończonymi rzędami kolumnad, milczące, jeśli nie liczyć płynących z ich wnętrza pieśni kapłanów oraz wiernych, wciśnięte były pomiędzy murowane ściany zamtuzów i kuźni wypełnionych brzękiem kowalskich młotów. Marmury i alabastry posesji wielmożów graniczyły z szorstkimi belkami ścian oberży i warsztatów snycerzy. Miasto posiadało kanalizację, lecz zwykle nieczystości, po wylaniu ich do rynsztoka, zalegały tam, wraz z błotem i brudem, których na ulicach nie brakowało. Mimo ohydnego odoru i ciasnoty uliczek, mimo lęków trawiących to miasto, cieszyło się ono pełnią życia. Nierządnica opleciona w talii paskiem z monet, z którego zwieszał się wąski skrawek jedwabiu, uśmiechnęła się zapraszająco do postawnego młodzieńca, przeczesując palcami gęste kędzierzawe, ciemne włosy, wypinając krągłe piersi i oblizując, na widok szerokich barów Cymmerianina, czerwone zmysłowe usta. Conan odpowiedział jej uśmiechem, od którego aż zadygotała. Pomyślał, że może jeszcze do niej wróci, lecz teraz pomaszerował dalej, odprowadzany smętnym spojrzeniem kobiety. Rzuciwszy monetę sprzedawczyni owoców, zgarnął garść śliwek, by je natychmiast zjeść. Po drodze wrzucał pestki do zauważonych przy chodniku otworów kanalizacyjnych. Przy kramie płatnerza przyglądał się przez chwilę bacznym okiem znawcy ostrym klingom. Jak dotąd nie napotkał miecza, który mógłby się równać jego orężowi, pradawnemu mieczowi Atlanto w, spoczywającemu, jak zawsze, w pochwie z wytartej skóry, u jego boku. Zaczęły go nachodzić myśli o kobiecie, wspomnienie ud nierządnicy. Może powinien znaleźć sobie dziewkę nieco szybciej, niż zakładał. U złotnika kupił mosiężny pozłacany naszyjnik z bursztynami. Powinien dobrze wyglądać na szyi tej kędzierzawej, ciemnowłosej dziewki, albo na szyi jakiejś innej, równie atrakcyjnej ladacznicy. Biżuteria, kwiaty i perfumy były, jak zdołał się niejednokrotnie przekonać, najlepszymi sposobami na zdobycie kobiety, czy to pospolitej dziewki sprzedajnej, czy córy zamożnego notabla. Były lepsze nawet od mieszka złota, choć ladacznica, rzecz jasna, nie zrezygnowałaby dla nich z umówionej zapłaty. Perfumy nabył u jednookiego handlarza, który trzymał swe towary na tacy zawieszonej na chudej, jak patyk szyi. Buteleczka zawierała płyn pachnący różami. Teraz był już gotowy. Wypatrywał otworu kanału, by cisnąć doń ostatnią pestkę. Nagle jego wzrok padł na beczkę stojącą przed warsztatem rzemieślnika wytwarzającego wyroby z mosiądzu. Była wypełniona kawałkami mosiądzu i spiżu, czekającymi zapewne na przetopienie. Wśród tych metalowych szczątków leżała spiżowa figurka długości jego przedramienia, najwyraźniej dość stara, bo pokryta śniedzią. Statuetka przedstawiała potwora z czterema rogami, o szerokiej, płaskiej głowie trojgiem oczu i szparą ust wypełnionych cienkimi jak igły zębami. Conan zachichotał i przyjrzał się baczniej posążkowi. Było to zaiste nie lada szkaradzieństwo. W dodatku nagie i bez wątpienia rodzaju męskiego. Idealny podarek dla Machaona. — Widzę, że jesteście, panie, prawdziwym koneserem sztuki. To jedno z moich najlepszych dzieł. Conan zmierzył wzrokiem uśmiechniętego, przysadzistego małego człowieczka, który pojawił się w drzwiach warsztatu, składając pulchne dłonie na pokaźnym brzuszku, opiętym materiałem żółtej tuniki. — Jedno z twych najlepszych dzieł, powiadasz? — W głosie Cymmerianina wyraźnie pobrzmiewało rozbawienie. — I tak sobie leży na stercie śmieci? — To przez pomyłkę, szlachetny panie. Mój czeladnik, rozumiecie, to nicpoń i obibok, nie rozumie, co się do niego mówi. — Majster przyjął ton przesyconego smutkiem gniewu. — Ani chybi oćwiczę go za to pasem. Jedyne dwie sztuki złota i możecie… Conan przerwał mu, unosząc dłoń. — Jeszcze jedno kłamstwo, i w ogóle niczego nie kupię. Jeśli masz mi do powiedzenia coś sensownego, mów, jeżeli nie, to milcz. — Powiadam wam, dostojny panie, ta figurka warta jest co najmniej… Conan odwrócił się na pięcie, a rzemieślnik aż jęknął, głośno. — Panie, proszę zaczekajcie! Na Mitrę, powiem wam prawdę! Conan zatrzymał się i obejrzał przez ramię, z udawanym powątpiewaniem. Pomyślał, że ten kupiec nie wytrwałby nawet jednego dnia wśród sprzedawców ulicznych z turami. Choć dzień był chłodny na twarzy tłuściocha zaperlił się pot. — Proszę, szlachetny panie. Wejdźcie do mego składu, porozmawiamy. Proszę. Conan pozwolił wprowadzić się do środka, wciąż udając wahanie, lecz nim przestąpił próg, wyłuskał figurkę z beczki. Wewnątrz warsztatu znajdowały się stoły z wyłożonymi na nich dziełami rzemieślnika. Na półkach stały misy, wazy, dzbanki i kielichy najróżniejszych kształtów i wielkości. Postawny Cymmerianin położył posążek na stole, który aż zaskrzypiał pod jego ciężarem. — A teraz — oznajmił. — Podaj mi cenę. I ani słowa o złocie za coś, co zamierzałeś przetopić. Na pulchnym obliczu handlarza skąpstwo walczyło z obawą utraty klienta. — Dziesięć sztuk srebra — rzekł w końcu, wysilając się na przymilny uśmiech. Conan z namaszczeniem wyjął z sakiewki pojedynczą sztukę srebra i położył na stole. Następnie, skrzyżowawszy ręce na piersiach, czekał w milczeniu. Usta tłuściocha poruszały się przez chwilę bezgłośnie, a jego głowa wykonywała energiczne, przeczące ruchy, lecz w końcu handlarz uległ i z westchnieniem pokiwał głową. — Jest wasza — wymamrotał z goryczą. — Za jedną sztukę srebra. Tyle jest warta i na dodatek oszczędzę sobie zachodu przetapiania. Ale wiedzcie, że ona przynosi pecha. Dał mi ją wieśniak pragnący uwolnić się od nękających go nieszczęść. Wykopał ją na swoim polu. Stary spiż zawsze dobrze się sprzedawał, ale tego nikt jakoś nie chciał. Zresztą odkąd mam ją w swoim składzie, mnie również szczęście przestało dopisywać. Jedna z moich córek jest brzemienna, lecz niezamężna, druga zadaje się ze stręczycielem, który kupczy jej wdziękami trzy domy stąd. Żona odeszła z furmanem. Ze zwykłym furmanem. Powiadam wam, panie, ta rzecz… Zamilkł, uświadomiwszy sobie, że odwodzi potencjalnego nabywcę od dokonania zakupu. Pospiesznie zgarnął ze stołu sztukę srebra i ukrył za pazuchą. — Jest wasza, za sztukę srebra, szlachetny panie, a to okazja, jakich mało. — Skoro tak twierdzisz — mruknął Conan. — Ale daj mi coś, w co mógłbym to zawinąć. Nie chciałbym nieść tego ot tak, przez całe miasto. Spojrzał na posążek i uśmiechnął się, wyobraziwszy sobie wyraz twarzy Machaona, gdy podaruje mu statuetkę. — Na widok tego zapłoniłaby się nawet najbardziej wyuzdana dziewka sprzedajna. Kiedy handlarz znikł na tyłach składu, do środka weszło dwóch krępych mężczyzn w niegdyś wytwornych, lecz obecnie zaniedbanych strojach miejscowych notabli. Jeden, noszący zabrudzoną tunikę z czerwonego brokatu, nie miał nosa ani małżowin usznych, co było powszechnie stosowaną karą za pierwsze i powtórne przyłapanie na kradzieży. Za następne zostanie zesłany do kopalni. Drugi, łysy o gęstej czarnej brodzie, nosił postrzępiony wełniany płaszcz, który niegdyś musiał być ozdobiony złotą lub srebrną lamówką, teraz jednak znikł po niej wszelki ślad. Ich wzrok natychmiast podążył ku spiżowej figurce na stole. Conan spojrzał na nowo przybyłych. Przynajmniej ich miecze były dobrze utrzymane, a owijki rękojeści wyglądały na wytarte, jakby od częstego używania. — Słucham? — spytał właściciel składu, wracając z szarym, pokaźnym workiem w ręku. Nie nazwał tych dwóch „szlachetnymi panami”. — Chcę ten posążek — burknął bezuchy, wskazując dłonią spiżową statuetkę. — Dam jedną sztukę złota. Handlarz zakrztusił się, i aż splunął, spoglądając znacząco na Cymmerianina. — Jest mój — odparł ze spokojem Cymmerianin. — Nie zamierzam go sprzedawać. — Dwie sztuki złota — rzucił bezuchy. Conan pokręcił głową. — Pięć — zaproponował łysy. Bezuchy spiorunował go wzrokiem. — Chcesz, to oddaj swoją zapłatę, ale od mojej ci wara! Wiem już, jaką cenę zaproponuję temu osłu! — obrócił się na pięcie, jednocześnie dobywając miecza. Conan nie sięgnął po swój oręż. Schwyciwszy posążek cisnął nim w bok. Trzask pękających kości towarzyszył wrzaskowi bezuchego, gdy statuetka rozłupała mu obojczyk. Łysy tymczasem wyciągnął miecz z pochwy, lecz Conan zwinnie usunął się przed sztychem i trzasnął go statuetką w głowę, niczym maczugą, rozbryzgując dookoła krew i strzępki mózgu. Martwy rzezimieszek runął z impetem na stoły, przewracając te, których nie zdołał połamać i strącając na podłogę ustawione na nich misy oraz wazy. Conan obrócił się jak fryga i w tej samej chwili drugi z napastników pchnął go w pierś trzymanym w lewym ręku sztyletem. Ostrze omsknęło się po ogniwach kolczugi, a w chwilę później dwaj mężczyźni zwarli się w morderczym uścisku. Przez czas nie dłuższy niż zaczerpnięcie oddechu, gdy tylko trwali zetknięci pierś w pierś, Conan wpatrywał się w przepełnione desperacją, czarne oczy przeciwnika. Tym razem barbarzyńca nie użył broni. Jego pięść przebyła odcinek nie dłuższy niż pół przedramienia i bezuchy potoczył się w tył, by z twarzą zalaną krwią runąć na podłogę, gdzie przysypały go zerwane ze ściany półki. Conan nie wiedział czy złodziej żył, czy też nie i wcale go to nie obchodziło. Rzemieślnik stał pośrodku składu, przestępując z nogi na nogę. — Mój warsztat! Mój skład! — jęczał. — Całkowita ruina! Ukradliście mi za sztukę srebra coś, za co ci dwaj gotowi byli zapłacić pięć sztuk złota, a potem jeszcze obróciliście w perzynę moje miejsce pracy! — Obaj mają sakiewki — warknął Conan. — Skonfiskuj ich zawartość na poczet pokrycia strat… Przerwał i pociągnąwszy nosem zaklął, bowiem poczuł nagle silny zapach róż. Sięgnąwszy do sakiewki wyjął z niej resztki potłuczonej buteleczki. Perfumy zalały mu połę płaszcza i kolczugę. — Niechaj ich obu Erlik pochłonie — burknął. Zważył w dłoni spiżową statuetkę. — Czemu to coś miałoby być warte pięć sztuk złota? Albo ludzkie życie? Właściciel warsztatu, zajęty przetrząsaniem mieszków dwóch zabijaków, nie odpowiedział. Klnąc z cicha, Conan otarł posążek z krwi i włożył go do przyniesionego przez handlarza, płóciennego worka. Tymczasem rzemieślnik aż krzyknął, wysypując z sakiewki garść srebrnych monet. Lecz natychmiast je schował, w obawie, że barbarzyńca może mu je odebrać. Drgnął, po czym spojrzał na dwóch mężczyzn leżących na podłodze, jakby zobaczył ich tam po raz pierwszy. — Ale co ja mam z nimi zrobić? — jęknął płaczliwie. — Przyjmij ich do terminu — odparł Conan. — Założę się, że nie wrzucanie cennego do beczki z odpadkami. Pozostawiając klęczącego na podłodze z rozdziawionymi ustami tłuściocha, Conan wyszedł na ulicę. Najwyższy czas, by znalazł sobie jakąś dziewkę. W swym pośpiechu nie zauważył kobiety otulonej od stóp do głów w płaszcz z kapturem, której zielone oczy rozszerzyły się ze zdumienia na jego widok. Patrzyła, jak barbarzyńca znika wtapiając się w tłum, po czym, otuliwszy się szczelnie płaszczem, wolno podążyła za nim. II Oberża pod „Bykiem i niedźwiedziem” świeciła pustkami. Panująca wewnątrz cisza i spokój doskonale współgrała z jego nastrojem. Sprzedajna dziewka o kędzierzawych włosach odeszła z klientem, zanim barbarzyńca dotarł do miejsca, gdzie stała. Po drodze do karczmy nie napotkał żadnej innej. W izbie kominkowej powietrze przesycone było wonią kwaśnego wina i potu. Nie było to z pewnością miejsce dla ludzi wysokiego urodzenia. Kilku mężczyzn, woźniców i czeladników w grubych, wełnianych tunikach, siedziało samotnie przy topornych, drewnianych stołach, popijając w zadumie. W kącie, oparta plecami o ścianę stała nierządnica i miast oferować gościom swe wdzięki, sprawiała wrażenie, jakby ignorowała obecnych w izbie mężczyzn. Kasztanowe włosy łagodnymi falami opadały jej na ramiona. Owinięta w zwoje zielonego jedwabiu, wyglądała skromniej niż większość szlachcianek z Ophiru i choć nie szokowała krzykliwymi ozdobami, jak kobiety jej profesji, to podmalowane na czarno oczy oraz obecność w tym właśnie miejscu świadczyły, czym się trudniła. Było wszelako w jej młodej i świeżej jeszcze twarzy coś, co pozwoliło Conanowi sądzić, iż nie para się tym fachem od dawna. Cymmerianin tak się na nią zapatrzył, że w pierwszej chwili nie zauważył siwiejącego mężczyzny, z długą brodą uczonego, opadającą mu aż na piersi, który mamrotał coś pod nosem, siedząc z nadtłuczonym kubkiem w dłoni, przy stole pod drzwiami. Gdy go spostrzegł, westchnął, zastanawiając się, czy już wkrótce nie pożałuje, iż oderwał wzrok od ladacznicy. W tej samej chwili brodacz zauważył Conana i jego ogorzałe oblicze rozjaśniło się w pijackim uśmiechu, ukazującym pieńki poczerniałych zębów. Miał na sobie tunikę we wszystkich kolorach tęczy pokrytą plamami po winie i jadle. — Conan! — zakrzyknął i skinął na barbarzyńcę tak energicznie, że omal nie spadł ze stołka. — Chodź. Usiądź. Napij się. — Ty, Borosie, masz już chyba dosyć — rzucił oschle Conan. — I nie licz, że postawię ci choć jeden kubek. — Nie musisz kupować mi wina — Boros zaśmiał się. Sięgnął po dzbanek. — Nie potrzeba. Widzisz? Woda. Ale z odrobiną… Urwał i zabełkotał coś niezrozumiale, wolną ręką wykonując nad dzbankiem kilka energicznych ruchów. — Na Croma! — zawołał Conan podrywając się od stołu. Kilka osób spojrzało w jego stronę, lecz widząc, że nie szykuje się żadna bijatyka, ponownie zajęli się opróżnianiem swych kubków. — Nie rób tego więcej, gdy jesteś pijany, stary głupcze! — dorzucił pospiesznie Cymmerianin. — Narus wciąż nie może pozbyć się tych brodawek, które mu pozostały po tym, jak usiłowałeś usunąć mu czyraki. Boros cmoknął i podsunął mu dzbanek. — Spróbuj. To wino. Nie masz się czego obawiać. Conan ostrożnie wziął od niego dzbanek i pociągnął nosem. Aż się skrzywił i oddał naczynie. — Ty wypij pierwszy, bądź co bądź sam to uwarzyłeś. — Strach waści? — Boros zaśmiał się. — A taki jesteś wielki. Gdybym miał takie muskuły jak ty… — Zanurzył nos w dzbanku, odchylił głowę i niemal tym samym ruchem odsunął naczynie od ust, parskając i plując. — Na łaskę Mitry! — wykasłał przesuwając po wargach wierzchem kościstej dłoni. — Nigdy w życiu nie kosztowałem czegoś podobnego. Musiałem wypić dobry łyk tego napitku. Co to jest, na Azurę? Conan stłumił śmiech cisnący mu się na usta. — Mleko. Sądząc po zapachu kwaśne mleko. Boros wzdrygnął się i kaszlnął, ale nie zwrócił wypitego napoju. — Podmieniłeś dzbanki — rzekł, kiedy w końcu odzyskał głos. — Masz zwinne ręce, ale moje oko jest szybsze. Jesteś mi winien wino, Cymmerianinie. Conan usiadł na stołku naprzeciw Borosa, kładąc worek z figurką ze spiżu na podłodze. Nie przepadał za czarodziejami, ale w gruncie rzeczy Boros nie był magiem. Starzec był adeptem ciemnych sztuk, lecz pociąg do alkoholu przywiódł go raczej do rynsztoka niż do panteonu mistrzów praktyk czarnoksięskich. Na trzeźwo potrafił leczyć pewne drobne dolegliwości lub spreparować napój miłosny. Po kielichu zaś mógł stanowić zagrożenie nawet dla siebie samego. Był zeń wszelako dobry kompan do wypitki, tak długo, jak nie zaczynał stosować czarów. — Ejże! — zawołał karczmarz i podszedł do nich ocierając dłonie w biały ongiś fartuch. Z chudymi kończynami i obwisłym kałdunem wyglądał jak tłusty pająk. — Co to za bałagan na podłodze? Wiedzcie, że to powszechnie szanowana karczma i… — Wina — uciął Conan rzucając mu do stóp garść miedziaków. — I niech je przyniesie ta sprzedajna dziewka. — Skinął na dziwnie obojętną ladacznicę. — Może być ta w kącie. — Ona dla mnie nie pracuje — karczmarz chrząknął, nachylając się po dzbanek i monety. Osunął się na kolana, by wyłuskać spod stołu pojedynczego miedziaka i uśmiechnął z zadowoleniem. — Ale bez obaw, będzie dziewucha jak się patrzy. — Znikł na tyłach przybytku i po chwili w izbie pojawiła się pulchna dziewka, której obfite piersi z trudem przesłaniał pojedynczy pasek jedwabiu, drugi zaś niezbyt udatnie zakrywał jej srom. Dziewucha postawiła przed mężczyznami dzbanek wina i dwa pełne wgnieceń kubki. Przysunęła się bliżej Conana, a w jej ciemnych oczach zabłysły pożądliwe iskierki. Barbarzyńca prawie jej nie zauważył, wciąż patrzył na kasztanowowłosą kobietę. — Głupcze! — warknęła dziewka służebna. — Równie dobrze jak ją, mógłbyś objąć ramionami bryłę lodu. — I wydawszy wargi, odwróciła się. Conan ze zdumieniem odprowadził ją wzrokiem. — Co w nią wstąpiło, na Dziewięć Piekieł Zandru — wybełkotał. — Któż zrozumie kobiety? — mruknął obojętnie Boros. Pospiesznie napełnił kubek i jednym haustem wychylił połowę. — Poza tym — dodał niewyraźnym już głosem, gdy zaczerpnął tchu — teraz, kiedy Tiberio nie żyje, będziemy mieli moc innych problemów… Resztę słów utopił w kolejnym łyku wina. — Tiberio nie żyje? — rzucił z niedowierzaniem Conan. — Rozmawiałem o nim niedawno i nic mi o tym nie wspomniano. Na Czarny Tron Erlika, przestańże pić i mów. Jak to się stało? Boros z wyraźnym wahaniem odstawił kubek. — Wieści dopiero zaczęły się rozchodzić. Stało się to ubiegłej nocy. Podciął sobie żyły w kopalni. A przynajmniej tak mówią. Conan chrząknął. — Kto by w to wierzył, zwłaszcza że to on, z uwagi na więzy krwi, miał największe szansę objęcia spuścizny po Valdricu? — Lud uwierzy w to, co zechce, Cymmerianinie. Lub raczej w to, w co ludzie nie będą się bali uwierzyć. „To było nieuniknione” — pomyślał Conan. Liczne były przypadki uprowadzenia żon, synów i córek. Czasami wysuwano najróżniejszej natury żądania, a wszystkie dotyczyły złamania paktu, wyznania jakieś tajemnicy. Niekiedy po porwaniu zapadała głucha cisza, a wielmoży w jego zamku paraliżował śmiertelny strach. Teraz zaczęły się skrytobójcze zamachy. Cymmerianin był zadowolony, że jedna trzecia jego Wolnej Kompanii stale strzegła pałacu Timeona. Utrata mocodawcy z takiego powodu nie wpłynęłaby korzystnie na reputację kompanii. — To wszystko jest ze sobą powiązane — ciągnął niepewnie Boros. — Myślę, że ktoś próbuje wskrzesić Al Kiira. Widziałem światła na szczycie tej przeklętej góry i słyszałem plotki, jakoby poszukiwano pewnych mrocznych sekretów wiedzy tajemnej. Tym razem nie będzie Avanrakasha, aby uwięził go raz jeszcze. Potrzebujemy odrodzenia Moranthesa Wielkiego. Teraz tylko on mógłby zaprowadzić tu porządek. — Co ty tam gadasz? Nieważne. Kto jest następny w kolejności po Tiberio? Valentius, czyż nie? — Valentius — zachichotał drwiąco Boros. — Nigdy nie pozwolą mu zasiąść na tronie. Jest za młody. — To dorosły mężczyzna — rzekł gniewnie Conan. Niewiele wiedział o Valentiusie i w gruncie rzeczy mało go obchodził, ale hrabia był o całe sześć lat starszy od niego. Boros uśmiechnął się. — Między tobą a nim, Cymmerianinie, jest pewna różnica. Ty przeżyłeś już dość, by starczyło na dwa żywoty obfitujące w mnóstwo przygód. Valentius zna jedynie życie dworskie, pełne kurtuazji, gładkich słówek i pachnideł. — Bredzisz — warknął Conan. Jakim cudem tamten mógł czytać w jego myślach? Wielki wzrost nie łagodził jego drażliwości na temat młodego wieku, ani gniewu na tych, co uważali, że był zbyt młody, by piastować tak wysoką, bądź co bądź, pozycję. Mógł spędzać czas przyjemniej, aniżeli przy jednym stole z pijanym niedorobionym czarodziejem. Choćby w towarzystwie tej kasztanowowłosej ladacznicy. — Reszta wina jest twoja — powiedział. Podnosząc z podłogi worek ze statuetką począł oddalać się od stołu, pozostawiając Borosa sam na sam z niedopitym winem. Dziewczyna nie ruszyła się z kąta nawet, nie zmieniła pozycji, odkąd Conan ją tam po raz pierwszy zobaczył. Jej twarz, o kształcie serca, nie zmieniła wyrazu, gdy się zbliżał, lecz w spuszczonych oczach barwy północnego nieba o świcie pojawił się wyraz przerażenia. Zadygotała, niczym spłoszona łania, jakby chciała zerwać się do ucieczki. — Wypij ze mną kubek wina — zaproponował Conan wskazując pobliski stolik. Dziewczyna spojrzała na niego, jej duże oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej. Zamrugał ze zdumienia. Ta niewinna twarzyczka mogła temu przeczyć, ale jeśli chciała, żeby wyrażał się bardziej bezpośrednio… — Jeśli nie masz ochoty na wino, co powiesz na to, że dam dwie sztuki srebra za ciebie? Dziewczynie opadła szczęka. — Janie… To znaczy… Chciałam powiedzieć… — Nawet gdy się jąkała, jej głos brzmiał dźwięcznym, miłym dla ucha sopranem. — Wobec tego trzy sztuki srebra, a cztery, jeśli okażesz się tego warta. Wciąż gapiła się na niego. Zaczął zastanawiać się, czemu mitręży z nią czas, skoro mógł poszukać sobie innej ladacznicy. Pewnie dlatego, że przypominała mu Karelę. Ta dziewka nie miała tak rudych włosów, ani tak wysokich kości policzkowych, ale przypominała mu wojowniczkę–grasantkę, która dzieliła z nim łoże i obracała jego życie w perzynę, za każdym razem, gdy ich ścieżki się przecinały. Karela była kobietą dla każdego mężczyzny, a nawet dla samego króla. Po cóż jednak odgrzebywać stare wspomnienia? — Dziewczyno — burknął — jeśli nie chcesz mego srebra, to powiedz, a pójdę szukać szczęścia u innej. — Zostań — szepnęła. Najwyraźniej mówienie przychodziło jej z wielkim trudem. — Karczmarzu! — ryknął Conan. — Izbę! Na zaróżowionych policzkach ladacznicy wykwitły rumieńce. Osobnik przypominający pająka, pojawił siew okamgnieniu i wyciągnął łapsko po zapłatę. — Cztery miedziaki — mruknął i odczekawszy, aż Conan położy mu monety na dłoni dodał. — Na piętrze, po prawej. Conan chwycił gwałtownie za ramiona pokraśniałą dziewczynę i pociągnął ją po skrzypiących schodach na górę. Izba wyglądała, tak jak się tego spodziewał — mała klitka z zakurzoną podłogą i pajęczynami w kątach. Zapadnięte łóżko, twardy materac, niezbyt czyste koce, do tego trójnogi zydel i rozchybotany stół. Jednakże to, po co tu przyszedł, uprawiało się równie dobrze, a może nawet lepiej, w stodole, jak w pałacowych salonach. Upuścił z hukiem ciężki worek na podłogę, zatrzasnął drzwi kopniakiem i oparł dłonie na ramionach dziewczyny. Przyciągając do siebie, obnażył ją po pas. Miała pełne, jędrne piersi, o sterczących sutkach. Krzyknęła, nim pokrył jej wargi swoimi, a potem zesztywniała w jego ramionach. Równie dobrze mógł całować posąg. Odsunął się, lecz nie puścił jej ramion. — Co z ciebie za ladacznica? — stęknął. — Można by pomyśleć, że nigdy dotąd nie całowałaś się z mężczyzną. — Bo to prawda — ucięła i znów zaczęła się jąkać. — To znaczy, nie. Całowałam się z wieloma mężczyznami. Więcej, niż mógłbyś zliczyć. Jestem bardzo… doświadczona. — Obnażyła zęby w uśmiechu, który miał zapewne wyglądać zachęcająco, lecz był w rzeczywistości grymasem nieskrywanego przerażenia. Conan parsknął drwiąco i cofnął się na odległość wyciągniętych ramion. Dziewczyna przez moment próbowała uporządkować swe odzienie i nagle znieruchomiała. Oddychała ciężko. Jej piersi unosiły się i opadały w intrygujący sposób, a twarz powoli odzyskała poprzedni odcień. — Nie mówisz jak dziewucha ze wsi — rzekł w końcu. — Kim jesteś? Córką kupca, która uciekła z domu i boi się tam powrócić? Jej oblicze przybrało wyraz aroganckiej dumy. — Barbarzyńco, wiedz, że masz zaszczyt zaprosić do… swego łoża szlachciankę Ophiru. Nawet to zająknięcie nie odebrało jej wypowiedzi wyniosłości, powagi i namaszczenia. Jej słowa i ubiór — teraz raczej niedbały — okazały się dla Cymmerianinanie do zniesienia. Zwrócił głowę w kierunku upstrzonego przez muchy sufitu i wybuchnął gromkim śmiechem. — Śmiejesz się ze mnie? — wysapała. — Jak śmiesz…? — Okryj się — odparował, jego wesołość znikła w jednej chwili. Niezaspokojone żądze obudziły w nim gniew. Była smakowitym kąskiem, nie mógł doczekać się, by zakosztować jej wdzięków. Nie zamierzał wszelako pakować się w kłopoty, a dziewica szlachetnego rodu, która uciekła z domu, nie mogła oznaczać niczego innego. Nie mógł jednak odmówić jej pomocy, jeśli takowej potrzebowała. Ta myśl pojawiła się po krótkim wahaniu. Miał miękkie serce i to był jego problem. Warknął do dziewczyny. — Zrób to, nim złoję ci skórę moim pasem. Łypnęła na niego błękitnymi oczami, które ścierały się przez chwilę z jego lodowatymi szafirami. Conan zwyciężył to bezgłośne starcie, a dziewczyna mamrocząc pod nosem poprawiła rozchełstany przyodziewek. — Jak cię zwą? — zapytał. — I nie kłam, bo osobiście odprowadzę cię do tutejszego klasztoru. Oprócz pomagania chorym i złaknionym, umieją radzić sobie z dziewczętami, które zeszły na złą drogę oraz niesfornymi dziećmi, a jedno i drugie doskonale do ciebie pasuje. — Nie masz prawa. Zmieniłam zdanie. Nie chcę twojego srebra. — Uczyniła władczy gest. — Odsuń się od drzwi. Conan spojrzał na nią ze spokojem i nawet nie drgnął. — Jeszcze kilka słów, a czeka cię spotkanie ze srogą kobietą, która witką nauczy cię dobrych manier i właściwego zachowania. Jak się nazywasz? Spojrzała gniewnie na drzwi. — Jestem lady Julia — odparła oschle. — Nie zhańbię mego rodu wymieniając jego imię w takim miejscu, nawet gdybyś torturował mnie rozpalonym żelazem. Nawet gdybyś szczypcami rozrywał moje ciało i chłostał je… — Czemu zjawiłaś się tu w przebraniu ladacznicy, lady Julio, miast wyszywać makatki, u boku swej rodzicielki? — Jakie masz prawo, by o to…? Niechaj cię Erlik pochłonie! Moja matka od dawna już nie żyje, ojciec zaś od trzech miesięcy. Miał długi i nasze włości zostały zajęte na ich poczet. Nie mam krewnych, którzy by mnie przygarnęli, ani przyjaciół, którzy chcieliby wziąć sobie na głowę dziewczynę, mającą to jeno, co na sobie. I zwracaj się do mnie lady Julio, wciąż jestem przecież szlachcianką. — Jesteś głupią dziewką — odparował. — Ale dlaczego wybrałaś akurat to? Czemu nie dziewka służebna? Albo chociaż żebraczka… Julia parsknęła wyniośle. — Nie upadłabym tak nisko. Moja krew… — A więc postanowiłaś zostać dziwką? Zauważył, że się zarumieniła. Cóż jednak, ostatnio czyniła to dość często. — Myślałam — zaczęła z wahaniem, po czym umilkła. Kiedy znów się odezwała, jej głos brzmiał jak szept. — Nie wydawały się różnić zbytnio od kochanek mego ojca i wyglądały na prawdziwe damy. Odnalazła wzrokiem jego twarz i dorzuciła spiesznie. — Ale nic jeszcze nie uczyniłam. Wciąż jestem… To znaczy… Och, dlaczego mówię ci to wszystko? Conan oparł się o drzwi topornie przycięte deski zaskrzypiały pod naporem jego ciała. Gdyby nie był barbarzyńcą, nie zawracałby sobie nią głowy. Wziąłby ją wedle swych upodobań i pozostawił zapłakaną z pieniędzmi, lub nawet bez nich, tak bowiem postępowali ci, co mienią się ludźmi cywilizowanymi. Wszystko inne byłoby zadawaniem sobie trudu, którego nie była warta. Tylko bogowie wiedzą, z kim była związana poprzez swe pochodzenie, gdyż jak dotąd nikt nie próbował ulżyć jej losowi. Nie wiadomo też jakiej frakcji mógłby nadepnąć na odcisk ten, kto zechciałby jej pomóc. Skrzywił się, a Julia drgnęła, sądząc, że była tego przyczyną. Ostatnio za dużo myślał o frakcjach, zbyt wiele czasu spędzał na błądzeniu w labiryntach ophirskiej polityki. Pozostawi to bogom. I dziewce. — Zwą mnie Conan — rzucił nagle. — Jestem kapitanem Wolnej Kompanii. Mamy swojego kucharza, bo w kuchni naszego mocodawcy przygotowują frykasy zbyt wykwintne dla prostych, żołnierskich żołądków. Ten kucharz, Fabio, potrzebuje dziewki do sprzątania i usługiwania. Jeśli chcesz, możesz do nas dołączyć. Posada może być twoja. — Służąca w kuchni! — wykrzyknęła. — Ja! — Zamilcz, dziewko! — ryknął tak przeraźliwie, że aż się zakołysała. Chciał mieć pewność, że go usłucha. Skinął głową z zadowoleniem, ujrzawszy jak przyłożyła obie dłonie do ust. Wreszcie zamilkła. — Jeśli uznasz, że to nie jest dla ciebie zbyt poniżające, staw się przed zmierzchem w pałacu barona Timeona. Jeżeli nie, wiesz jak potoczy się twoja przyszłość. Pisnęła cichutko, gdy postąpiwszy krok naprzód, przytulił ją nieco za mocno do swej szerokiej piersi. Zatopił palce w długich włosach dziewczyny i nieomal zmiażdżył jej usta brutalnym pocałunkiem. Przez chwilę kopała go w golenie, lecz już wkrótce jej opór osłabł. Gdy ją puścił i odsunął od siebie stwierdził, że chwiała się na nogach rozdygotana i wpatrując się błękitnymi oczami w jego ogorzałe oblicze. — Wiedz, że w porównaniu z niektórymi uchodzę za za delikatnego — mruknął. Podniósłszy z podłogi worek z posążkiem, wyszedł, pozostawiając ją w izbie samą. III Kiedy Conan wrócił do izby kominkowej, Borosa już tam nie było i Cymmerianin przyjął to z niekłamaną radością. Przypominający pająka karczmarz postąpił ku niemu zacierając energicznie dłonie. — Niedługo zabawiliście z tą dziewką, panie. Byłem pewien, że was nie zadowoli. Moja Selina natomiast… Conan parsknął gniewnie, a mężczyzna czym prędzej zrejterował. Na Croma! Co za dzień! I pomyśleć, że wyruszył na poszukiwanie zwykłej ladacznicy, a skończył ratując głupią dziewczynę z opresji, w jaką się wpakowała. Dotąd sądził, że tak idiotyczne bohaterskie odruchy wywietrzały mu już z głowy dawno temu. Uliczka na zewnątrz była wąska i kręta, upstrzona błotnistymi wyrwami w miejscach, gdzie spękane płyty chodnika zostały wydłubane i znikły, bogowie wiedzą gdzie. Niemniej i tu koczowali wszechobecni żebracy. Conan cisnął garść miedziaków do najbliższej, podsuniętej mu miski i przyspieszył kroku, nim czereda pozostałych jałmużników zdążyła go osaczyć. W powietrzu unosiła się woń gnijącej rzepy i łajna, a budynki po obu stronach ulicy zdawały odchylać się w bok, jakby pragnęły umknąć przed tym fetorem. Nie dotarł daleko, gdy zorientował się, że żebracy miast pospieszyć za nim, domagając się jałmużny, zniknęli. Takie typy miały instynkt drapieżnika, potrafiły wyczuwać zagrożenie. Sięgnął po miecz, zanim jeszcze u wylotu uliczki pojawiło się trzech posępnych drabów. Przywódca miał prawe oko zasłonięte brudną, postrzępioną szmatą. Dwaj pozostali nosili brody, jeden gęstą, drugi wyjątkowo rzadką. Wszyscy trzej dzierżyli w dłoniach miecze. Z tyłu za Cymmerianinem rozległo się szurnięcie stopą o bruk. Nie czekał, by jeszcze bardziej zbliżyli się ku niemu. Cisnął w najbliżej stojącego, jednookiego bandziora, workiem z ciężką, spiżową figurką, po czym dobył miecza i jednym płynnym ruchem przyjął niską, bojową pozycję. Miecz świsnął mu nad głową, a barbarzyńca ciął z obrotu. Ostrze jego broni wgryzło się głęboko w bok stojącego za nim napastnika. Buchnęła krew, mężczyzna wrzasnął i ugięły się pod nim nogi. Conan uskoczył gwałtownie, przeturlał się obok padającego rzezimieszka i poderwawszy na nogi z mieczem w dłoni, przeszył nim na wylot jednookiego, który skoczył ku niemu, z uniesionym w górę orężem. Przez krótką chwilę Conan wpatrywał się w jedyne brązowe oko wypełnione rozpaczą i zasnuwające się śmiercią, lecz zaraz podbiegli do niego pozostali, usiłując zarąbać potężnego Cymmerianina, póki jego miecz tkwił w ciele zabitego. Conan wyszarpnął sztylet zza pasa herszta bandy i dźgnął nim w gardło jednego z napastników. Mężczyzna dławiąc się krwią zatoczył się w tył. Posoka tryskając spomiędzy jego zaciśniętych na szyi palców barwiła brudną brodę szkarłatem. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że dopiero teraz zbiór nadziany na miecz Conana zaczął osuwać się na bruk. Gdy upadł, Cymmerianin wyrwał ostrze z jego martwego ciała. Napastnik drgnął konwulsyjnie po raz ostatni i znieruchomiał w powiększającej się kałuży krwi. Mężczyzna z kędzierzawą, zmierzwioną brodą nawet nie zdążył włączyć się do walki. Stał teraz, z na wpół uniesionym mieczem, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego trupa i marszcząc cienki nos. Wyglądał jak szczur, który uświadomił sobie właśnie, że walczy z lwem. — To nie jest tego warte — mruknął. — Niezależnie od zapłaty, nie warto ginąć za żadną, choćby nawet okrągłą sumkę w złocie. — Jął wolno wycofywać się, a gdy dotarł do najbliższej przecznicy, rzuciwszy ostatnie przerażone spojrzenie barbarzyńcy, wbiegł w nią i po chwili już go nie było. Conan nie próbował go ścigać. Nie interesowali go rabusie, od których w tym mieście aż się roiło. Ci tutaj zaryzykowali i zapłacili za to słoną cenę. Nachylił się, by otrzeć miecz z krwi i zamarł, gdyż coś sobie przypomniał. Jeden z rabusiów wspomniał o złocie. Tylko bogaci notable mieli przy sobie złoto, a on nie wyglądał na wielmożę. Złotem można było opłacić zabójstwo, choć życia najemnika, nawet gdy był to kapitan, nie wyceniono by na więcej niż kilka sztuk srebra. Niewiele było osób, za usunięcie których zgodzono by się zapłacić w złocie, chyba że… w grę wchodził zamach. Z głośnym okrzykiem, odbijającym się echem wśród kamiennych ścian, Conan podniósł z ziemi worek z posążkiem i puścił się pędem, ściskając w dłoni ociekające szkarłatem ostrze. Może w ten sposób będzie mu łatwiej dostać się do Timeona. Oczywiście, jeśli już nie było po wszystkim. Jego masywne nogi pracowały jak szalone. Barbarzyńca wybiegł co sił na główną ulicę. Kwiaciarka na widok giganta z okrwawionym mieczem w ręku wrzasnęła przeraźliwie i uskoczyła mu z drogi. Sprzedawca owoców nie był dość szybki. Potrącony przez rozpędzonego barbarzyńcę poleciał w bok, pomarańcze z koszyka, który trzymał, posypały się na wszystkie strony. Przekleństwa handlarza, przeznaczone tyleż dla Cymmerianina, co dla czeladników usiłujących skraść rozsypane owoce, towarzyszyły Conanowi, gdy biegł w głąb zatłoczonej uliczki. Lecz olbrzym ani na chwilę nie zwolnił kroku. Zaskoczeni przez barbarzyńcę tragarze gubili rytm i wywracali lektyki z klnącymi na czym świat stoi wielmożami. Kupcy w wytwornych szatach i dziewki służebne robiące zakupy dla swoich panów, pierzchali na wszystkie strony, klnąc z przerażenia. Wreszcie Conan ujrzał przed sobą pałac Timeona. Gdy wbiegł po alabastrowych schodach, dwaj wartownicy stojący przed kolumnowym portykiem postąpili naprzód i nałożyli strzały na cięciwy, wypatrując podążającego za barbarzyńcą zagrożenia. — Drzwi! — ryknął do nich. — Niechaj Erlik żywcem obedrze was ze skóry! Otwierać drzwi! Pospiesznie rzucili się, by otworzyć przed nim jedno skrzydło masywnych spiżowych odrzwi, ozdobionych herbem rodu Timeona, a Conan wpadł jak burza do pałacu. W rozległej sieni powitał go Machaon z dziesiątką wojaków, których buty stukały na polerowanych, marmurowych płytkach. Na wpół ubrani i w większości z kubkami w dłoniach, zjawili się tu, wyrwani przez jego wrzaski ze swych komnat, gdzie odpoczywali, spali lub raczyli się mocniejszymi trunkami. Wszyscy jednak dzierżyli w dłoniach miecze. — Co się dzieje? — rzucił Machaon. — Usłyszeliśmy twoje krzyki… — Gdzie Timeon? — przerwał mu Conan. — Widzieliście go, od czasu naszego przybycia? — Jest na górze z nową kochanką — odparł Machaon. — Co…? Conan obrócił się na pięcie i pognał na piętro po alabastrowej kondygnacji schodów, która bez żadnej widocznej podpory pięła się z gracją w górę. Machaon i reszta niezwłocznie pospieszyli za nim. Przy wysokich drzwiach łożnicy Timeona, ozdobionych wizerunkami niesamowitych bestii, Conan nie zatrzymał się choćby na chwilę. Sforsował je barkiem i wpadł do środka. Baron Timeon ze zdławionym krzykiem poderwał się z wielkiego łoża z baldachimem. Zgarnął leżącą tuż obok długą szatę z czerwonego brokatu, by zakryć swą nagość i wielki, rozkołysany brzuch. Smukła, naga dziewczyna na łóżku zasłoniła małe, acz kształtne piersi narzutą. Pochylając głowę zerknęła nieśmiało na Conana przez woal długich, czarnych i jedwabistych włosów, które sięgały jej do pasa. — Co to ma znaczyć? — rzucił Timeon zawiązując pasek swego wytwornego szlafroka. Zgodnie z obowiązującą wśród notabli modą miał małą trójkątną bródkę. W połączeniu z okrągłą jak księżyc twarzą i wyłupiastymi oczami nadawała mu ona wygląd tłustego capa. A teraz jeszcze rozjuszonego. — Żądam natychmiastowej odpowiedzi! Wdzierasz się do moich komnat z obnażonym mieczem. — Spojrzał na oręż w dłoni Conana. — Krew! — wysapał i zadygotał. Oplótł ramieniem jeden z grubych, ozdobnych wsporników baldachimu, jakby chciał utrzymać się w pozycji pionowej, lub może ukryć za słupkiem. — Zostaliśmy zaatakowani? Musisz powstrzymać napastników, póki nie zdołam uciec. To znaczy, nim pojadę po pomoc. Powstrzymaj ich, a dostaniesz tyle złota, ile tylko zapragniesz. — Nie zostaliśmy zaatakowani, lordzie Timeonie — rzekł pospiesznie Conan. — W każdym razie nie tutaj. Padłem ofiarą napaści w mieście. Timeon spojrzał na dziewczynę. Chyba zdał sobie sprawę, że dla niej nie był już bohaterem. Wyprężył się energicznie, obciągnął szatę wygładzającym ruchem i przyczesał rzedniejące włosy. — Twoje utarczki z mętami z Ianthe ani trochę mnie nie obchodzą. A moja śliczna Tivia to kwiatuszek zbyt delikatny, byś przerażał ją widokiem okrwawionej stali i budzącymi grozę opowieściami o bijatykach w ciemnych alejkach. Odejdź, a postaram się zapomnieć o twym nieprzystojnym zachowaniu. — Lordzie Timeonie — rzekł Conan, siląc się na cierpliwość. — Gdyby ktoś chciał ci wyrządzić krzywdę, może najpierw spróbować usunąć mnie. Wczoraj w nocy z ręki zamachowca zginął hrabia Tiberio. Wystawię straże pod drzwiami twych apartamentów oraz pod ich oknami, pani. Korpulentny wielmoża znów skierował swe wodniste, błękitne oczy na smukłą dziewczynę. — Nie zrobisz tego. O ile wiem, Tiberio sam odebrał sobie życie. A co się tyczy skrytobójców — podszedł do stołu, gdzie leżał jego miecz, cisnął pochwę w kąt i przyjął pozycję walki — gdyby któryś z nich zdołał ci się wymknąć, rozprawię się z nim osobiście. Teraz już idź. Mam tu sprawy nie cierpiące zwłoki. — Łypnął na dziewczynę, która wciąż niezbyt skutecznie usiłowała zasłonić się swą nagość. Conan skłonił się i z wahaniem opuścił łożnicę. Gdy drzwi zamknęły się za nim, warknął: — Cóż za osioł. Nawet na wpół ślepa i bezzębna starucha z pogiętym pogrzebaczem przetrzepałaby mu skórę. — I co teraz? — spytał Machaon. — Skoro nie zgadza się na nasze straże… — Tak czy owak, będziemy go strzec — parsknął Conan. — Może odmówić i wzbraniać się przed tym, by wywrzeć wrażenie na nowej kochance, ale nie możemy przecież pozwolić, by stracił życie na własną prośbę. Wystaw dwóch ludzi w ogrodzie, tak by nie zobaczył ich przez okno. I po jednym na każdym końcu tego korytarza. Nie stanę za załomem muru, gdzie mogliby się ukryć, gdyby Timeon wyszedł, lecz skąd mogliby obserwować drzwi komnaty. — Dopilnuję tego. — Wojownik o twarzy pooranej bliznami urwał. — Co tam masz? Conan uświadomił sobie, że wciąż ściska pod pachą worek ze spiżową figurką. W szaleńczym biegu o życie Timeona zupełnie o nim zapomniał. Teraz zaczął się zastanawiać. Jeżeli rabusie, którzy go zaatakowali, nie próbowali dokonać zamachu na barona — a na to coraz wyraźniej wskazywało — to może chodziło im właśnie o posążek. Bądź co bądź dwaj z nich próbowali go zabić i przypłacili tę próbę życiem. Sądzili, że jest warta okrągłą sumkę w złocie. Może warto byłoby sprawdzić, dlaczego tak uważali, zanim podaruje Machaonowi prezent, na który polują żądni krwi awanturnicy. — Taką tam rzecz, kupioną w mieście — odparł. — Wystaw warty natychmiast. Nie chcę ryzykować. Kto wie, może moje wcześniejsze przypuszczenia były słuszne. — Wcześniejsze? — powtórzył Machaon, ale Conan już się oddalił. Pokój, który przydzielono Cymmerianinowi, był przestronny i najwyraźniej Timeon uznał go za dogodny dla dowódcy oddziału najemników. Kobierce na ścianach były pośledniej jakości, lampy miast ze srebra i złota — z cyny i mosiądzu, a podłoga wyłożona prostymi, czerwonymi płytkami. Dwa łukowate okna wychodziły na ogród trzy piętra niżej, nie było jednak balkonu. Grunt, że materac na wielkim łóżku okazał się miękki, a stoły i krzesła, z prostego lakierowanego drewna, dość wytrzymałe i wygodne, w przeciwieństwie do kruchych złoconych mebli w pokojach dla dostojnych gości. Cisnął w kąt worek, a statuetkę postawił na stole. Posążek wydawał się emanować złą aurą. Był jak żywy; potwór gotowy rozszarpywać wszystko na strzępy. Musiał stworzyć go prawdziwy mistrz. Niewątpliwie parał się jakimiś plugawymi praktykami, w to Conan nie wątpił, gdyż w przeciwnym razie nie zdołałby tchnąć w swoje dzieło tak wiele zła. Dobywszy sztyletu, postukał w posążek rękojeścią. Nie był wydrążony i nie zawierał ukrytych klejnotów. Nie wyglądało też na to, by warstwą spiżu pokryto szczere złoto. Barbarzyńca nie wyobrażał sobie, aby ktoś mógł zadać sobie tak wiele trudu. Gdy tak przyglądał się z uwagą rogatej maszkarze, usiłując odkryć jej tajemnicę, rozległo się pukanie do drzwi. Zawahał się, po czym nakrył ją workiem i dopiero wtedy otworzył. W progu stał Narus. — Jakaś dziewka pyta o ciebie — rzekł mężczyzna o zapadniętych policzkach. — Jest ubrana jak ladacznica, ale twarz ma czystą i nadobną, niby świątynna dziewica. Mówi, że ma na imię Julia. — Znam ją — rzekł z uśmiechem Conan. Posępny wyraz twarzy Narusa nie zmienił się, jak zwykle zresztą. — Stawiam złoto przeciwko srebru, że ona oznacza kłopoty. Zjawiła się przy frontowych drzwiach i zażądała wpuszczenia. Jest arogancka jak księżniczka. Kiedy odesłałem ją do tylnych drzwi, usiłowała opowiedzieć mi o swym pochodzeniu. Twierdzi, że jest szlachcianką. Czasy nie są dobre na zadawanie się z takimi jak ona. — Zaprowadź ją do Fabia. — Conan wybuchnął śmiechem. — To jego nowa posługaczka do kuchni. Niech każe jej obierać cebulę na zupę. — Z przyjemnością — rzekł Narus i uśmiechnął się lekko. — Zwłaszcza po tym, jak mnie potraktowała. Tego dnia przynajmniej jedno poszło po jego myśli, uznał Conan, odwracając się od drzwi. Wtem jego wzrok padł na zakryty workiem spiżowy posążek i niemal natychmiast opuścił go dobry nastrój. Miał wiele spraw do załatwienia, a niejasne przeczucie mówiło mu, że przez to znów wpakuje się po uszy w poważne tarapaty. IV Galbro, mężczyzna, którego twarz nie wzbudzała zaufania, krążył nerwowo po zakurzonym pokoju, gdzie polecono mu zaczekać. Jedynymi ozdobami pomieszczenia były dwa wypchane orły. Bursztynowe paciorki, którymi zastąpiono ich oczy, zdawały się płonąć silniejszym ogniem niż u jakiegokolwiek żyjącego drapieżnego ptaka. Wystroju sali dopełniał długi stół, na którym Galbro położył skórzany worek z tym, co zamierzał sprzedać. Nie lubił tych spotkań, pomimo srebra i złota, które trafiało wówczas do jego kieszeni. Nie lubił też kobiety, która mu płaciła. Nie znał jej imienia, ani znać nie chciał, nie interesowało go nic, co wiązało się z jej osobą. Wiedza taka byłaby niebezpieczna. A jednak niepokój wzbudzała w nim nie tylko kobieta. Był przecież jeszcze ten mężczyzna. Urias mówił, że to jakiś przybłęda z północy. Skądkolwiek przybył, zabił pięciu najlepszych ludzi Galbro i odszedł nawet nie draśnięty. Nigdy przedtem coś takiego się nie wydarzyło, a przynajmniej od czasu jego przybycia do Ophiru. To był zły omen. Po raz pierwszy od wielu lat zapragnął znów znaleźć się w Zingarze, w uwielbianych przez złodziei labiryntach uliczek na nabrzeżu Kordawy. A nie było to pragnienie zbyt rozsądne, bo miałby małe szansę, aby przeżyć tam choć jedną noc, bowiem straż miejska czyhała na jego głowę, a i kompani po złodziejskim fachu chętnie poderżnęliby mu gardło. Na uczestników tej gry, bez względu na to, po której ze stron się opowiadali, czekały surowe kary, zwłaszcza gdy obie frakcje wyczuwały, że robi się je w konia. Odgłos kroków sprawił, że zamarł w bezruchu. ONA weszła do pokoju, a po plecach Galbro przebiegły lodowate ciarki. Widział tylko jej oczy — ciemne, zimne i bezwzględne. Otuliła się ciasno srebrnym płaszczem, który sięgał do samej podłogi. Dolną część jej twarzy przesłaniała woalka, a włosy ukryte miało pod białym, jedwabnym czepkiem upiętym szpilką ze sporym rubinem. Rubin nie wywoływał w nim uczucia chciwości. Wszystko, co się z nią wiązało, wzbudzało jedynie strach. Nie znosił lęku przed kobietą, ale ta przynajmniej sowicie mu płaciła. Pożądał tylko złota, które od niej dostawał, i to musiało mu wystarczyć. Z pewnym niepokojem uświadomił sobie, że czeka, by się odezwał. Zwilżył wargi, które zawsze miał spierzchnięte w jej obecności, otworzył skórzany worek i wyłożył na stół to, co przyniósł. — Jak widzisz, pani, tym razem mam dla was sporo. Bardzo cenne rzeczy. Spod płaszcza wysunęła się blada, szczupła dłoń, by dotknąć po kolei wszystkich przedmiotów. Mosiężna tabliczka z wizerunkiem głowy demona, który tak ją fascynował, została pogardliwie odrzucona. Mężczyzna usiłował zachować niewzruszoną powagę. Leandros sporo nad tym pracował i ostatnimi czasy zdołał wcisnąć jej kilka korynthiańskich podróbek. Z uwagą przyjrzała się trzem porwanym i postrzępionym fragmentom manuskryptów, po czym odłożyła je na bok. Zatrzymała dłoń nad glinianą głową, tak starą, że trudno było stwierdzić, czy przedstawiała istotę, o którą jej chodziło. Dołożyła ją do pergaminów. — Dwie sztuki złota — rzuciła krótko, kończąc oglądanie. — Jedna za głowę, druga za kodeksy. To i tak duplikaty tego, co już posiadam. Sztuka złota za glinianą głowę była wygórowaną ceną, spodziewał się dostać za nią najwyżej garść miedziaków, lecz oczekiwał co najmniej dwóch sztuk złota za każdy z manuskryptów. — Ależ, pani — wychlipiał. — Przynoszę ci wszystko, co tylko zdołam odnaleźć. Nie potrafię odczytać tych manuskryptów, ani nie wiem, czy już takowe posiadasz. Nie masz pojęcia, jakim trudnościom muszę stawić czoło, ani jakie ponoszę koszta. Zabito pięciu moich ludzi. Za każdą kradzież muszę zapłacić ze swojej kiesy. Dobrych ludzi niełatwo… — Zostało zabitych pięciu ludzi? — Głos kobiety zabrzmiał niczym strzał z bicza, choć wcale go nie podniosła. Pod jej spojrzeniem mężczyzna przeżywał katusze, pot wystąpił mu na czoło. Ta zimnooka kobieta nie tolerowała porażek i nie cierpiała, gdy ktokolwiek zwracał na siebie uwagę, pozostawiając łańcuszek trapów, porzuconych w rynsztokach. Baraca był tego doskonałym przykładem. Kothyjczyka znaleziono powieszonego za nogi i choć odartego ze skóry, to jeszcze żyjącego. Konał w męczarniach przez wiele godzin, wyjąc jak opętaniec. — W co się wmieszałeś, Galbro — ciągnęła, a jej słowa raniły jak sztylet — że straciłeś aż pięciu ludzi? — W nic, pani. To była sprawa prywatna. Powinienem był o tym wspomnieć, pani. Proszę, wybacz mi. — Głupcze! Tak łatwo można przejrzeć twoje kłamstwa. Wiedz, że bóg, któremu służę i któremu ty służysz za moim pośrednictwem, obdarza mnie mocą sprawiania bólu. Wypowiedziała słowa, których nie zrozumiał, a jej dłoń zakreśliła w powietrzu kilka skomplikowanych znaków. Gdzieś, poza zasięgiem jego oczu, rozbłysło oślepiające światło. Wypełniło go przejmujące przeświadczenie agonii. Wszystkie mięśnie odmówiły posłuszeństwa i zaczęły drgać konwulsyjnie. Runął bezradnie do tyłu, dygocząc jak osika. Jego ciało wygięło się w łuk i w efekcie tylko jego głowa i rozedrgane pięty dotykały posadzki. Próbował krzyczeć, lecz żaden dźwięk nie był w stanie dobyć się ze sparaliżowanych strun głosowych, nie mógł nawet oddychać. Czerń przesłoniła mu oczy i gdzieś w głębi swego jestestwa domagał się śmierci i uwolnienia za wszelką cenę od tego wszechogarniającego cierpienia. Wtem ból minął, a mężczyzna, szlochając, osunął się na podłogę. — Nawet śmierć cię nie ocali — wyszeptała — bowiem śmierć to jedna z domen mojego pana. Patrz. — Znów wypowiedziała słowa, które rozpaliły jego umysł do białości. Spojrzał na nią błagalnie, usiłując prosić, by go oszczędziła, lecz głos uwiązł mu w gardle. Orły poruszyły się. Wiedział, że były martwe, dotykał ich. A jednak poruszyły się, rozpostarły skrzydła. Jeden z nich wydał przeciągły, ochrypły skrzek. Drugi sfrunął ze swojej żerdzi na stół, chwytając szponami skraj blatu i przekrzywiając łebek. Po zapadłych policzkach mężczyzny spływały strużki łez. — Na mój rozkaz rozerwą cię na strzępy — oznajmiła kobieta w woalce. — A teraz mów. Opowiedz mi wszystko. Galbro zaczął mówić. Bełkotliwe słowa wylewały się z jego ust, niczym woda z fontanny. Szczegółowo opisał spiżową figurkę. Opowiedział o tym, jak się o niej dowiedział i jak usiłował ją zdobyć. Mimo swego przerażenia nie podał kobiecie pełnego, prawdziwego opisu ogromnego przybysza z Północy. Postanowił przyczynić się do śmierci człowieka, który stał się dla niego tak wielkim zagrożeniem, ale jeszcze bardziej pożądał pieniędzy, które kobieta w woalce miała mu zapłacić za posążek. Gdyby wymyśliła sposób na zdobycie statuetek bez jego pomocy, mogłaby uznać, iż jest już jej niepotrzebny. Wiedział, że korzystała również z usług innych, a Baraca przypomniał mu, jak zabójczy mógł okazać się jej gniew. Po zakończeniu swej obszernej relacji czekał z niepokojem na jej reakcję. — Nie cierpię tych, co odbierają rzeczy mnie przeznaczone — rzekła w końcu, a mężczyzna zadrżał na myśl o jej wściekłości. — Zdobądź dla mnie tę figurkę, Galbro. Bądź mi posłuszny i uczyń co każę, a wybaczę ci twoje kłamstwa. Jeśli zawiedziesz… Nie musiała kończyć tej groźby. Wyobrażał ją sobie aż nadto wyraziście, w wielu przerażających wersjach. — Będę posłuszny, pani — zaszlochał, szorując twarzą po podłodze. — Będę posłuszny, będę posłuszny. Przerwał tę litanię dopiero wtedy, gdy usłyszał, jak kobieta wychodzi z komnaty. Podnosząc wzrok, rozejrzał się po pokoju z poczuciem radosnej ulgi, że jest sam i wciąż jeszcze żyje. Jego spojrzenie przyciągnęły orły, na których widok aż jęknął. Znów były nieruchome, ale jeden z nich wychylił się lekko do przodu z uniesionym skrzydłem, jakby lada moment miał zaatakować. Drugi wciąż wpijał się szponami w blat stołu i przyglądał mu się bursztynowymi ślepiami. Chciał rzucić się do ucieczki, lecz wiedział, że nie zdołałby umknąć zbyt daleko, bo nie był na to dość szybki. To ten przeklęty barbarzyńca z Północy był sprawcą wszystkich jego kłopotów. Gdyby nie on, wszystko byłoby jak dawniej. Narastał w nim gniew, wściekłość przyćmiewała trawiące go przerażenie. Dopilnuje, by włóczęga z Północy zapłacił za wszystko, co go spotkało, i to z nawiązką. Synelle zaczekała, aż znajdzie się w swej nieoznakowanej lektyce, Chciała zachować anonimowość i zdjęła woalkę dopiero, gdy wokół niej opadły bladoszare zasłony. Tragarze wynieśli ją z podwórza niewielkiego domu, gdzie spotkała się z Galbrem. Pozbawieni języków, by nie mogli mówić, dokąd ją transportują, wiedzieli, że tej służbie muszą wykazać się perfekcją, podobnie jak przebiegły złodziej. To dobrze, że zawsze szła na takie spotkania odpowiednio przygotowana. Ręcznik, w który Galbro wycierał spocone ciało, zdobyty przez jednego z jej sług, oraz kilka orlich piór, wystarczyły do zastraszenia złodzieja. Mogła teraz odetchnąć, wiedząc, że dusza tamtego przepełniona jest pragnieniem absolutnego posłuszeństwa i oddania dla niej. Mimo to po raz pierwszy łagodne kołysanie lektyki nie skłoniło jej do drzemki wśród jedwabnych poduszek. Coś, w podanym przez złodzieja opisie spiżowej statuetki, wywołało niepokój i dręczącą irytację. Natknęła się na wiele ozdób przedstawiających Al Kiira. Były to na medaliony i amulety z wizerunkami jego głowy lub symbolu rogów, nigdy jednak nie napotkała całej figurki. Opis był tak dokładny, że może faktycznie taka statuetka istniała. Na jej twarzy pojawiło się zdumienie. Chyba w jednym z manuskryptów natrafiła na wzmiankę… Lekko rozchyliła zasłony. — Szybciej! — rozkazała. — Niechaj Erlik pochłonie wasze dusze, szybciej! Tragarze zaczęli biec, przedzierając się zwinnie przez tłum i nie bacząc na wyzwiska, jakimi ich obrzucano. Gdyby zawiedli, Synelle potraktowałaby ich znacznie surowiej. Ich pani zaś siedząc wśród poduszek uderzała nerwowo piąstką o udo, denerwując się, że tak długo trwa przemarsz przez miasto. Gdy tylko lektyka znalazła się na dziedzińcu jej posesji, nim tragarze postawili ją na kamiennych płytach, Synelle wyskoczyła na zewnątrz. Na widok domu poczuła zalewającą ją falę wściekłości. Był wielki, jak inne pałace w mieście, lecz nie mógł uchodzić za jeden z nich. Wyłożone białym stiukiem ściany i czerwony dach stosowne były dla kupca. Albo kobiety. Zgodnie ze starym prawem, w murach Ianthe żadna kobieta, nawet księżniczka, nie mogła mieć swego pałacu. Ale ona to zmieni. O bogowie, jeżeli to, co przypuszczała, miało okazać się prawdą, zmiany zaczną się w ciągu miesiąca. Czemu miałaby czekać, aż Valdric wyzionie ducha? Nawet wojsko nie będzie w stanie się z nią zmierzyć. Iskandrian, Biały Orzeł Ophiru i inni lordowie padną jej do stóp. Rzucając służce swój płaszcz podkasała długą szatę i wbiegła na schody, ukazując zgrabne łydki. Dotarła na najwyższe piętro posesji, do pozbawionego okien pokoju, gdzie wstęp prócz niej miała tylko jedna osoba, w dodatku będąca w mocy zaklęcia wymazującego z jej umysłu wspomnienia wszystkiego, co się tam znajdowało, i nakazującego popełnienie samobójstwa, gdyby ktoś siłą próbował wydobyć z niej informacje. Na ścianach, w złotych uchwytach, tkwiły blade, wonne świece. Jednak żaden blask nie był w stanie rozświetlić mrocznej aury obecnej w tym pomieszczeniu, które zdawało się być świątynią zła. Bo była to świątynia, choć brakło w niej posągów bożków czy wotywnych podarków. Znajdowały się tu tylko trzy stoły, wypolerowane na wysoki połysk. Na jednym z nich stały zakorkowane butle z bulgocącymi płynami lub substancjami roztaczającymi osobliwy blask oraz fiolki ze wstrętnymi i szkodliwymi proszkami. Były to narzędzia jej mozolnie zdobytych umiejętności. Drugi stół zasłano amuletami i talizmanami. Niektóre z nich miały przeraźliwą moc, którą Synelle wyczuwała, lecz jak dotąd nie potrafiła wykorzystać. Al Kiir jej to umożliwi. Podeszła spiesznie do trzeciego stołu. Na nim spoczywały fragmenty zwoju — postrzępione pergaminowe i welinowe stronice, które żmudnie gromadziła przez całe lata. Zawierały mroczne tajniki czarodziejskich praktyk, o których świat usiłował zapomnieć, a które obdarzają mocą. Zaczęła je energicznie przeglądać, po raz pierwszy nie zwracając uwagi na strzępki sypiące się z prastarych stronic. Z łatwością odczytała treść zapisu, sporządzonego w martwym od tysięcy lat języku. Być może była ostatnią osobą na świecie potrafiącą się nim posługiwać. Uczonego, który przekazał jej tę umiejętność, udusiła jego własną brodą. W swej ostrożności uśmierciła później także jego żonę i dzieci. Śmierć strzegła sekretu dużo lepiej niż złoto. W jej ciemnych oczach rozbłysły pożądliwe iskierki, gdy odczytywała znaleziony fragment. „Przeto przyzywając wielkiego boga błaganiem, nakłaniać go należy, przez postawienie przed sobą wizerunku onego, substytutu, pomostem między światami będącym jako wyraz uwielbienia dla tego wszystkiego, co bóg sobą reprezentywa”. Myśląc o słowach czytanego tekstu, do tej pory zawsze widziała siebie przed wizerunkiem Al Kiira, lecz to, co znajdowało się w trzewiach góry, nie było rzeźbą. To było materialne ciało boga. Podczas ceremonii przed kapłanką powinien znajdować się posążek. Wizerunek. Statuetka ze spiżu. To musiało być to. Wybiegając z pokoju poczuła ogarniającą ją falę triumfu. Służka gorliwie zapalająca srebrne lampy zwieszające się ze ścian korytarza, skłoniła się przed nią niezdarnie, nie wypuszczając z dłoni szczypiec i wiaderka z węglem. Synelle nie zdawała sobie sprawy, że do zmierzchu było już tak blisko. Prawie zapadła już noc, a cenny czas płynął nieubłaganie. — Znajdź lorda Taramenona — rozkazała — poleć mu, by natychmiast przybył do mej ubieralni. Biegnij, dziewczyno. Służka pobiegła, gdyż niewypełnienie polecenia lady Synelle mogło sprowadzić na nią niewyobrażalne wręcz cierpienie. Księżniczka nie musiała pytać, czy przystojny młody lord jest na terenie posesji. Taramenon chciał zostać królem, co nie było zbyt mądre, zwłaszcza w przypadku kogoś, kto nie miał odpowiedniego urodzenia ani pieniędzy i wydaje mu się, że starannie to przed nią skrywa. Fakt, że był najwytrawniejszym szermierzem w Ophirze, a Synelle postawiła sobie za punkt honoru, by zatrudnić na służbę najlepszych fechmistrzów, w walce o tron nie był szczególnie liczącym się atutem. Towarzyszył Synelle w jej poszukiwaniach, gdyż w swej arogancji wierzył, że nie będzie ona w stanie sprawować rządów, nie mając u swego boku męża. Był na tyle pyszny, by sądzić, iż to właśnie on nim zostanie, a co za tym idzie, zdobędzie koronę. Synelle nie uczyniła nic, by wyprowadzić go z błędu. Przynajmniej na razie. Gdy weszła do ubieralni, cztery garderobiane — smukłe blondynki w szatach wyglądających niczym opary muślinu — przystanęły, by się pokłonić, po czym pospieszyły ku niej, z gracją tancerek. Agenci księżniczki sporo się natrudzili, by znaleźć tę czwórkę. Były to siostry szlachetnej, korynthiańskiej krwi, które przychodziły na świat w równorocznych odstępach. Synelle sama zajęła się ich szkoleniem i łamaniem oporu. Podążały za nią usłużnie i bezgłośnie, gdy krążyła po pokoju, pozbawiając ją odzienia tak zgrabnie, że ani razu nie zmyliła kroku. Nago prezentowała się jeszcze bardziej ponętnie aniżeli w jedwabiach czy satynie. Miała długie nogi, pełne piersi i bardzo szczupłą sylwetkę. Jedna z garderobianych trzymała w dłoni lustro oprawione w kość słoniową, druga za pomocą delikatnego pędzelka poczerniła węglem powieki Synelle, a potem nałożyła róż na jej wargi. Pozostałe zwilżyły jej ciało chłodnymi, zmoczonymi ręcznikami i uperfumowały rzadkimi wonnościami z Vendhii, których kropla kosztowała sztukę złota. W przedpokoju rozległ się ciężki tupot męskich butów, więc garderobiane pospieszyły, by podać swej pani długą, powłóczystą szatę ze szkarłatnego aksamitu. Synelle rozłożyła ramiona, by mogły jej nałożyć ten wspaniały ubiór, dopiero wtedy, gdy kroki zbliżyły się do samych drzwi ubieralni. Taramenon aż westchnął na widok kuszących, jedwabistych krągłości, które powitały go, gdy wszedł i natychmiast zostały skrzętnie zasłonięte. Był to mężczyzna wysoki, barczysty o szerokiej klatce piersiowej, orlim nosie i głęboko osadzonych brązowych oczach, które stopiły niejedno niewieście serce. Synelle cieszyła się, że nie podążył za modą i miast zapuścić brodę, zawsze gładko się golił. Uradował ją również jego przyspieszony oddech, wywołany ujrzeniem jej nago. — Odejdźcie — rozkazała, zawiązując satynowy czerwony pasek swojej szaty. Dziewczęta posłusznie opuściły ubieralnię. — Synelle — rzekł ochryple Taramenon, gdy służki wyszły, i postąpił naprzód, jakby chciał wziąć ją w ramiona. Powstrzymała go uniesieniem ręki. Nie było czasu na igraszki, choć z przyjemnością popatrzyłaby, jak się wije trawiony pożądaniem, którego nie zamierzała zaspokoić. Dzięki swoim studiom poznała, jaką władzę może zyskać kobieta nad mężczyzną oddając się mu i postanowiła oddać się Al Kiirowi. Wiedziała wszakże o planach Taramenona wobec niej. Widziała zbyt wiele dumnych, niezależnych kobiet oddających się mężczyznom tylko po to, by odkryć, że wraz z cnotą traciły również swą pychę i niezależność. Nie dla niej nasłuchiwanie z niepokojem kroków nadchodzącego kochanka, dzielenie z nim smutków i radości, ani spełnianie jego zachcianek niby pokorna, uległa niewolnica. Nie mogła ryzykować takiego obrotu spraw. Nigdy nie odda się żadnemu mężczyźnie. — Wyślij dwóch najlepszych szermierzy, aby odnaleźli i śledzili Galbro — poleciła. — Tylko tak, żeby się nie zorientował. Poszukuje on spiżowej statuetki, wizerunku Al Kiira wielkości męskiego przedramienia, lecz ten posążek jest zbyt ważny, aby można było powierzyć go temu złodziejowi. Gdy Galbro znajdzie statuetkę, niech twoi ludzie ją zdobędą i natychmiast dostarczą mnie. Rozumiesz, Taramenonie? Słuchasz? — Słucham — rzekł ochrypłym głosem, w którym dało się wyczuć gniewną nutę. — Sądziłem, że jeśli wezwałaś mnie, o tej porze do twej przebieralni, chodzi ci o coś innego niż o jakąś przeklętą spiżową figurkę. Na jej pełnych wargach pojawił się kuszący uśmiech. Podeszła tak blisko, że piersiami dotknęła jego ciała. — Będziemy mieć na to dość czasu, gdy tylko osiągniemy nasz cel. Tron — szepnęła. Przesunęła palcami po wargach mężczyzny. — Będziemy mieli tyle czasu, ile dusza zapragnie. Uniósł ręce, aby ją objąć, lecz zgrabnie wyślizgnęła się z jego uścisku. — Najpierw tron, Taramenonie, a żeby go zdobyć, niezbędna jest nam ta, jak ją nazywasz, przeklęta spiżowa figurka. Wyślij ludzi. Jeszcze dziś. Natychmiast. Obserwowała zmienność emocji pojawiających się na jego obliczu, i znów zaczęła zastanawiać się nad łatwością przejrzenia mężczyzn. Niewątpliwie wydawało mu się, że jego twarz jest niczym beznamiętna maska, lecz Synelle wiedziała doskonale, że dołączał właśnie ten incydent do wielu innych, równie bolesnych, z zamiarem odpłacenia jej za doznane upokorzenia, gdy tylko ją zdobędzie. — Tak się stanie, Synelle — wychrypiał w końcu. Kiedy odszedł, na jej ustach pojawił się uśmiech triumfu i spełnionych ambicji. Zdobędzie władzę i moc. Wybuchnęła śmiechem. Tak, zyska władzę i moc. Całą. Tylko dla siebie. Niepodzielną. V Uliczki Ianthe były mroczne i puste, niemniej w pobliżu pałacu barona Timeona poruszył się cień. Postać w płaszczu z kapturem przywarła do bogato zdobionego marmurowego muru, a chłodne, zielone oczy ponad wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi bacznie obserwowały straże czyniące obchód wśród grubych, żłobkowanych, alabastrowych kolumn. Strażnicy nie stanowili problemu, lecz czy mężczyzna, który spał wewnątrz budynku, stosował nadal swoje złodziejskie sztuczki, asekurując siew ten sposób? Poły płaszcza rozchyliły się ukazując kobiece ciało, przyobleczone w ciasną tunikę, bryczesy ze skóry i miękkie, czerwone buty. Blask księżyca spowił rude włosy zaczesane do tyłu i przewiązane rzemykiem. Kobieta pospiesznie odpięła pas z mieczem i przełożyła przez ramię, tak że turański scimitar zwieszał się jej na plecach, po czym sprawdziła uwiązany u boku skórzany mieszek. Silnymi, szczupłymi palcami zbadała wyżłobienia płaskorzeźb w marmurowym murze i po chwili, zwinnie jak małpa, zaczęła piąć się w górę. Zatrzymała się poniżej krawędzi płaskiego dachu. Na gontach dachu zaszurały podeszwy butów. A więc pamiętał swe sztuczki i nadal je stosował. Niemniej, pomimo dobrej reputacji, jaką zyskiwała sobie Wolna Kompania, byli to tylko żołnierze. Ci na dachu krążyli w tę i z powrotem jak obozowi wartownicy. Rytmiczny krok przybliżał się coraz bardziej, by w końcu zacząć się oddalać. Zwinnie, niczym pantera wślizgnęła się na dach i bezszelestnie przebiegła niewielką odległość, by skryć się w cieniu czterdziestu kominów. Przy wewnętrznej krawędzi dachu legła na brzuchu i spojrzała w dół. Poniżej rozciągał się ogród centralny, wokół którego zaaranżowano cały pałac. Ujrzała okna jego sypialni. Było w nich ciemno. A więc spał. Podejrzewała raczej, iż będzie zabawiał się z kolejną ze swoich niezliczonych dziewek. To jedna z rzeczy, która najbardziej się z nim kojarzyła. Pamiętała, jak patrzył na kobiety i jak one patrzyły na niego. Informacje pozyskała bez trudu. Obyło się nawet bez łapówek. Musiała tylko udawać dziewkę służebną, choć zważywszy na jej niepoślednią urodę nie było to łatwym zadaniem. Służki o takich jak jej ponętnych krągłościach, raczej prędzej niż później zapraszane są do pana na pokoje. Musiała również porozmawiać na targu z kobietami z pałacu Timeona. Chętnie opowiadały zarówno o wielkim domu, gdzie służyły, o ich tłustym panu i jego nieustannych niezwykłych hulankach, jak tezo zimnookich wojownikach, których najął. Plotkowały najchętniej o tych ostatnich, przekomarzając się i fantazjując o upojnych chwilach spędzonych na sianie bądź w zakamarkach ogrodu. Mogła się założyć, że podobnie jak na dachu, warty wystawiono również w ogrodzie, lecz się tym nie przejęła. Wyjęła ze skórzanego mieszka linkę z barwionego na czarno jedwabiu, do której końca przymocowana była kotwiczka. Zaczepiwszy haki o ślimacznicę na skraju dachu, spuściła sznur w ciemność. Lina była dość długa, by kobieta mogła dostać się do okna. Po krótkim zjeździe w dół znalazła się wewnątrz pokoju. Panowała w nim ciemność. W dłoni kobiety pojawił się sztylet… i nagle zamarła w bezruchu. A jeśli uzyskała złą informację? Nie chciała zabić innego mężczyzny. Musiała mieć pewność. Przeklinając w duchu własną głupotę, sięgnęła po ciemku w stronę stołu po lampę… błyskawicznie przypominając sobie również o szczypcach oraz pudle z węglem. Podmuchała lekko na węgiel, aż się rozżarzył, i przytknęła do knota. Rozbłysło światło, a ona jęknęła, ujrzawszy upiora przycupniętego na blacie stołu, tuż obok. Rogaty czart łypnął na nią złowrogo. Mimo iż był to spiżowy posążek, czuła tkwiące w nim zło, a pierwotny, zakorzeniony w niej instynkt podpowiadał, że było ono skierowane przeciw kobietom. Czy mężczyzna, którego szukała, mógł zmienić się do tego stopnia, że trzymałby w swym pokoju coś równie odrażającego? Mężczyzna, którego szukała! Z walącym mocno sercem obróciła się, unosząc sztylet. On wciąż spał, młody gigant rozciągnięty jak długi na łóżku. Conan z Cymmerii. Podkradła się bezgłośnie bliżej posłania, chłonąc wzrokiem jego widok, ogorzałe oblicze, szerokie bary, masywne ramiona, które… „Dość” — rozkazała sobie. Ile zła wyrządził jej ten człowiek? Była wolna jak sokolica, żyjąc na równinach Zamory i Turami, póki on się nie zjawił, przynosząc ze swymi grasantami śmierć i zniszczenie. Przez swój męski honor i za sprawą głupiej obietnicy, do złożenia której zmusiła go w chwili zagniewania, pozwolił, by sprzedano ją w niewolę, do Zenany w Sultanapurze. Za każdym razem, gdy witka smagała jej pośladki i gdy zmuszano ją, by tańczyła nago, ku uciesze pana, tłustego kupca oraz jego przyjaciół, pragnęła dopaść Conana i odpłacić mu za swe poniżenia. Kiedy w końcu uciekła i zbiegła do Nemedii, by zostać królową tamtejszych przemytników, on znów się pojawił. Nim tu dokonał dzieła zniszczenia, zmuszona była pospiesznie spakować swe ciężko zapracowane dobra na juczne zwierzęta i ponownie uciekać. Umknęła wtedy, lecz nie zapomniała o nim. To wspomnienie rozpalało w jej sercu ogień, żar który nauczyła się kochać, niczym palacz żółtego lotosu swoją fajkę. Owo wspomnienie prześladowało ją i popychało do awanturniczego życia i ekscesów, szokujących nawet na słynącym z rozwiązłości dworze Aquilonii. Dopiero kiedy przepuściła całe złoto, ponownie poznała sens wolności. Powróciła do życia, które kochała, gdzie o jej losie decydowały jedynie rozum i miecz. Zdecydowała się na przebywanie w Ophirze i zebrała nową bandę wyrzutków. Ile miesięcy upłynęło, odkąd doszły ją pierwsze pogłoski o wielkim przybyszu z Północy, którego Wolna Kompania siała strach i zgrozę wśród wszystkich, co ośmielili się jej przeciwstawić? Jak długo przekonywała siebie, że nie był to ten sam mężczyzna, który gdy się pojawiał, obracał jej życie w ruinę? Znów ich drogi się skrzyżowały, lecz tym razem nie będzie uciekać. W końcu uwolni się od niego. Szlochając w głos, uniosła sztylet wysoko i opuściła z impetem. Sen Conana rozproszył dziwny dźwięk, który podświadomie skojarzył ze szlochem kobiety. To go obudziło. Zdążył jeszcze dostrzec czyjąś postać obok łóżka, opadający sztylet — i odturlał się w bok. Sztylet zagłębił się w materac, na wysokości piersi Cymmerianina, a siła z jaką zadano uderzenie, zwaliła nań napastnika. Conan natychmiast schwycił atakującego, konotując zaskakującą miękkość jego ciała, i cisnął na drugi koniec pokoju. W tym samym odruchu zerwał się z łóżka, zacisnął dłoń na pokrytej starą owijką rękojeści swego miecza i wyszarpnął go z pochwy. Dopiero wtedy po raz pierwszy wyraźnie ujrzał napastnika. — Karela! — wykrzyknął. Płowowłosa piękność, podnosząc się z podłogi pod ścianą, wyszczerzyła do niego zęby. — Tak, oby Derketo odjęła ci wzrok! — Gdybyż zdołała przedłużyć twój sen o tę jedną chwilę… Przeniósł wzrok na sztylet tkwiący w materacu i pytająco uniósł brwi. Rzekł jednak tylko: — Sądziłem, że wyruszyłaś do Aquilonii, by wieść tam żywot damy. — Nie jestem damą — wysapała. — Jestem kobietą! I to dość silną, by rozprawić się z tobą raz na zawsze! Sięgnęła dłonią za bark i błyskawicznie rzuciła się na niego, wymachując długim na trzy stopy, złowrogo zakrzywionym szabliskiem. W lodowato niebieskich oczach Conana zapłonął gniew. Młodzieniec machnął ręką i dwie klingi zderzyły się z głośnym brzękiem. Na twarzy Kareli pojawił się wyraz wielkiego zaskoczenia. Jej usta otwarły się z niedowierzaniem, gdy siła ciosu omal nie wytrąciła jej z ręki oręża. Cofnęła się o krok i od tej chwili broniła się już tylko przed jego śmigającą klingą. Nie zmuszał jej do odwrotu, ale wykorzystywał każdy krok wstecz, by natychmiast podążyć za nią. Ona zaś mogła jedynie rejterować, przed potężnymi, zamaszystymi cięciami, zdyszana i nadal gotowa do ataku. Jednakże przeciwnik nie pozostawiał jej po temu najmniejszej okazji. Gdy miał pewność, że trafi tylko w szablę, uderzał, wkładając w cios całą swoją siłę, od której dziewczyna się chwiała. Zuchwały uśmieszek na jego ustach i spokój, z jakim walczył, ubodły ją do żywego. Drwił z niej, raniąc bardziej niż najostrzejsza stal. — Niech cię Derketo porwie, ty przerośnięty barbarzyński mięśniaku — wysapała. I w tej samej chwili z głośnym brzękiem scimitar został wytrącony z jej ręki. Znieruchomiała na czas nie dłuższy niż zaczerpnięcie tchu, po czym rzuciła się po szablę. Conan odrzucił swój miecz i gdy skoczyła, chwycił ją za tunikę na plecach. Materiał opinający jej jędrne, pełne piersi pękł naprzodzie, a impet skoku sprawił, że szata podarła się jeszcze bardziej. Pochwycona przez barbarzyńcę w jednej chwili została niemal na wpół rozebrana. Conan nie zasypiał gruszek w popiele i rozdartą tuniką unieruchomił jej ręce wzdłuż boków. Miał wrażenie, jakby mocował się z prychającym i miotającym dziko rysiem. Niemniej, jak zauważył, ten okaz miał największe piersi, jakie widział od wielu już dni. — Tchórzu! — zakrzyknęła. — Pomiocie chromego kozła! Walcz ze mną orężem, a nadzieję cię na mą klingę, jak na rożen kapłona, którym jesteś! Bez trudu przyciągnął ją do łóżka, usiadł, i ułożył ją sobie na kolanach. Teraz z łatwością już poradził sobie z szamoczącą się kobietą. — O nie! — wykrztusiła. — Tylko nie to! Wytnę ci serce, Cymmerianinie! Pozbawię cię męskości… Jej monolog przerwał dziki skowyt, gdy wielka jak bochen chleba dłoń barbarzyńcy plasnęła silnie w jej pośladki, opięte ciasno skórą. Nagle ktoś załomotał do drzwi i z korytarza dobiegł głos Machaona. — Co się tam dzieje, Conanie? Wszystko w porządku? — Tak — odparł Cymmerianin. — Po prostu besztam pewną źle ułożoną dziewkę. Na te słowa Karela zaczęła miotać się jeszcze gwałtowniej, lecz w jego żelaznych ramionach wszelki opór mijał się z celem. — Puść mnie, Cymmerianinie — warknęła — albo, obiecuję ci, zawiśniesz za nogi nad ogniskiem. Puść mnie, oby Derketo skurczyła twoją męskość! Conan odpowiedział uderzeniem, po którym ponownie wrzasnęła. — Próbowałaś mnie zabić, dziewko! — rzekł wolno, po każdym słowie wymierzając jej kolejnego siarczystego klapsa. — Nie można było ci nigdy ufać, nawet gdy ujrzałem cię po raz pierwszy. W Shadizarze bez słowa ostrzeżenia poderżnęłabyś mi gardło lub pozwoliłabyś, aby mnie zamordowano. Wykrzykiwane przez Karelę inwektywy zmieniły się w niezrozumiały bełkot. Wierzgała wściekle nogami, lecz on był nieugięty i nie zaprzestał wymierzać kary. — W górach kezankiańskich zdradziecko oddałaś mnie czarownikowi. Ocaliłem ci wtedy życie, lecz w Nemedii złotem przekupiłaś oprawców, by wzięli mnie na tortury. Dlaczego? Czemu próbowałaś zamordować mnie we śnie? Czemu chciałaś wbić mi nóż w serce? Czy kiedykolwiek cię skrzywdziłem? Czy twoja dusza jest aż tak zdradziecka, dziewczyno? Urywane słowa, wypowiedziane błagalnym tonem rozległy się wśród jej krzyków. Przeniknęły opokę jego gniewu, kojąc wściekłość i wstrzymując dłoń. Karela błagała go? Cokolwiek zrobiła, lub teraz próbowała uczynić, jego postępowanie nie było właściwe. Nie mógł jej zabić, lecz nie był też w stanie do końca złamać jej duszy. Zepchnął ją ze swych kolan. Z głuchym łupnięciem, ciężko wyładowała na czworakach na podłodze. Wciąż szlochała, a jej twarz wykrzywił grymas bólu, gdy sięgnęła dłońmi do palących żywym ogniem pośladków. I nagle, jakby przypomniawszy sobie o obecności Conana, cofnęła ręce, a jej zielone oczy jęły miotać weń nienawistne błyskawice. — Oby Derketo odjęła ci wzrok, Cymmerianinie — rzuciła zjadliwie — a Erlik dla zabawy igrał twoją duszą. Żaden mężczyzna, którzy mnie tak potraktował, nie pozostał potem przy życiu. — A mnie — odparował Cymmerianin — nikt, żaden mężczyzna, ani kobieta nie zdradziła równie podle, nie będąc moim wrogiem. Mimo to nie czuję wobec ciebie nienawiści. Lecz decydować się na coś takiego! Karelo, wszak morderstwo nigdy nie było twoją domeną. Czemu chciałaś to zrobić? Dla złota? Zawsze, ponad wszystko inne, wielbiłaś złoto. — Zrobiłam to dla siebie! — wybuchnęła, uderzając małą piąstką w jego udo. Przymknęła powieki, i ściszyła głos do szeptu. — Twoja obecność zmienia moje mięśnie w wino. Gdy na mnie patrzysz, zupełnie tracę głowę. Jak mogłabym nie pragnąć twej śmierci? Conan pokręcił głową ze zdumieniem. Nigdy nie twierdził, że potrafi zrozumieć kobiety, a co dopiero tę nieposkromioną diablice. Ponownie utwierdził się w przekonaniu, że bogowie, którzy stworzyli mężczyzn, z całą pewnością nie byli tymi samymi, co stworzyli kobiety. Gdy uklękła zaszlochana, półnaga i sponiewierana, Conan poczuł, że prócz zdumienia budzi się w nim coś jeszcze. Jej ponętne krągłości przykuwały wzrok, a ciało, delikatne i jędrne zarazem, wydawało się cudowne w dotyku. Zawsze budziła w nim pożądanie, mimo iż często próbowała wykorzystywać swe najsilniejsze atuty, gdy chciała, by postąpił wedle jej woli. Nagle stwierdził, że na razie może wstrzymać się z pytaniem, jak i po co przybyła do Ophiru. Delikatnie przysunął ją do siebie, między rozchylone nogi. Uniosła powieki, ukazując piękne, wciąż pełne łez, zielone oczy. — Co robisz? — zapytała niepewnie. Zdjął z jej ramion rozdartą tunikę i cisnął na podłogę. Przygryzła małymi, białymi zębami dolną wargę i pokręciła głową. — Nie — wydyszała. — Nie chcę. Nie. Proszę. Jednym ruchem uniósł kobietę i położył na łóżku, zdejmując jej buty i ściągając z długich nóg ciasne skórzane bryczesy. — Nienawidzę cię, Conanie — lecz jak na tak ostre słowa, w jej głosie pobrzmiewała zaskakująca, błagalna nuta. — Przybyłam tu, aby cię zabić. Nie zdajesz sobie z tego sprawy? Wyciągnął sztylet z materaca i uniósł w dwóch palcach tuż nad jej twarzą. — Weź go więc, jeśli naprawdę pragniesz mojej śmierci. Ich spojrzenia skrzyżowały się na kilka chwil. Wreszcie, jakby z wysiłkiem, odwróciła głowę. Conan uśmiechnął się, cisnął sztylet na podłogę, po czym sprawił, że z ust Kareli zaczęły wydobywać się jęki, które nie miały nic wspólnego z bólem i cierpieniem. VI Conana obudziło wdzierające się przez okno światło słoneczne. Otworzył oczy i jego wzrok padł na sztylet Kareli, który znów był po rękojeść wbity w materac. Ostrze przebijało kawałek pergaminu. Karela zniknęła. — Niechaj Gehanna porwie tę dziewuchę — mruknął odrywając pergamin. Pismo było zamaszyste, a litery smukłe i długie. Dług, który masz u mnie, jeszcze się powiększył. Następnym razem umrzesz, Cymmerianinie. Nie ucieknę przed tobą z kolejnego kraju. Wierzaj mi, na sutki Derketo, nie pozwolę się przegnać. Zmarszczył brwi i zmiął kartkę w dłoni. To było w jej stylu, odejść gdy jeszcze spał, pozostawiając groźby i ani jednej odpowiedzi na nękające go pytania. Sądził, że skończyła już z pogróżkami. Wiedział też, że ta noc podobała się jej, tak jak i jemu. Ubrał się szybko i ruszył do pałacowych podziemi. Zapinał jeszcze pas, gdy dotarł do długiego pomieszczenia, w pobliżu kuchni, gdzie jego kompani spożywali posiłek. Przygotowywane przez Fabia proste, pożywne jadło, zdaniem lorda, obrażało jego doborowych kucharzy. Ponad trzydziestu najemników, bez pancerzy bojowych, lecz z bronią u pasa, siedziało za ustawionymi na kozłach, prymitywnymi stołami, wyciągniętymi ze stajni, gdzie je przechowywano. Machaon i Narus siedzieli osobno. Byli do tego stopnia zajęci trzymanymi w dłoniach skórzanymi kubkami z ciemnym piwem i polewką w drewnianych misach, że nie zauważyli, gdy wszedł dowódca. — Witaj, Cymmerianinie — zawołał głośno Machaon. — A jak ci poszło z tą… nieułożoną dziewką, wczorajszej nocy? — Głośny rechotliwy śmiech dowodził wyraźnie, że wojownik nie omieszkał podzielić się tą informacją z resztą drużyny. „Czy ten przeklęty cap nie umiał trzymać języka za zębami?” — pomyślał Conan. Głośno natomiast rzekł: — Podwój straże na dachu, Machaonie. I dopilnuj, by mieli oczy i uszy otwarte. Jak dotąd, mogłaby przemknąć niepostrzeżenie między nimi gromada świątynnych dziewic. Conan przysiadł na ławie naprzeciw nich. — Dziewka była nazbyt nieułożoną, prawda? Tak to już jest z kobietami, im bardziej ich pragniesz, tym więcej z nimi kłopotów — zarechotał Narus. — Czy musisz je wszystkie bić? — zawołał Taurianus, a w jego głosie pobrzmiewała nuta zazdrości. — Wrzeszczała tak głośno, że myślałem, iż lada moment dach zwali mi się na głowę. — Jadła! — zakrzyknął Conan. — Mamże umrzeć z głodu? — W tej kuchni jest pewien wyjątkowo smakowity kąsek — zachichotał Machaon. — Schrupałbym go w całości. Szturchnął Narusa łokciem, gdy z kuchni wyłoniła się Julia, balansując tacą z misą polewki, bochenkiem chleba i kubkiem ciemnego piwa. Sporo się zmieniła, odkąd Conan widział ją po raz ostatni. Długie, kasztanowe włosy miała przewiązane zieloną wstążką, a na jej twarzy miast różu i węglowych smug, można było dojrzeć krople potu, wyciśnięte przez żar kuchennych pieców. Jej długa szata z miękkiej, białej wełny pobrudzona sadzą i plamami wilgoci, miała wyglądać skromnie, lecz opinała krągłości dziewczyny tak, że przyciągnęła wzrok wszystkich obecnych w izbie mężczyzn. — Musisz pomówić z tym człowiekiem — rzekła, stawiając tacę przed Conanem. Spojrzała na niego pytająco i dramatycznym gestem pokazała ręką na kuchnię — Z tym mężczyzną Fabiem. Groził mi… rózgą. Powiedz mu, kim jestem. Conan nabrał polewki kościaną łyżką. Służyły one jego ludziom do spożywania posiłków każdego dnia, rano i wieczorem. — Pracujesz w kuchni — mruknął. — To domena Fabia. Nawet gdyby królowa szorowała u niego garnki i czyniła to źle, złoiłby jej skórę rózgą, aż miło. Słuchaj co ci mówi i staraj się. Julia parsknęła z oburzeniem, a Machaon zarechotał ochryple. — Jesteś zbyt harda, dziewko — rzucił chichocząc brodaty weteran. — I dobrze zaokrąglona, tam gdzie trzeba. Nic ci nie będzie — dodał, podszczypując dziewczynę, na poparcie swoich słów. Kasztanowo włosa złośnica pisnęła w głos, po czym chwyciła miskę Conana i wylała jej zawartość na głowę Machaona. Narus aż zakrztusił się ze śmiechu. — Głupia dziewka — warknął Conan. — Przecież ja to jadłem. Przynieś mi nową porcję, a żywo. — Sam sobie przynieś — odparowała. — Albo zdychaj z głodu, jeśli lubisz jadać z takimi jak on. — Obróciwszy się na pięcie wmaszerowała do kuchni sztywno, jakby połknęła kij. Zdenerwowany Machaon palcami ścierał z twarzy gęstą polewkę. — Nadchodzi mnie ochota, by samemu przetrzepać skórę tej dziewce — mruknął. — Bądź dla niej łagodny — rzucił Conan. — W swoim czasie nabierze ogłady, czy będzie tego chciała, czy nie. Przywykła wszakże do lżejszego i wystawniejszego życia niż to, które obecnie przyszło jej prowadzić. — Chciałbym ją poskromić — powiedział Machaon. — Lecz skoro jest twoja, Cymmerianinie, będę się trzymać od niej z daleka. Conan pokręcił głową. — Ona nie jest moja. Ani wasza, póki sama tego nie powie. W mieście jest wiele ladacznic, jeśli macie ochotę na uciechy z jakąś nadobną dziewką. Dwaj mężczyźni spojrzeli na niego zdeprymowani, lecz posłusznie skinęli głowami, a tylko o to mu chodziło. Mogli uważać, że słusznie rości sobie prawo do dziewczyny, choć bez wątpienia zastanawiają się, czemu robił z tego tajemnicę. Jednak nie będą próbowali zdobyć jej bez przyzwolenia. Co więcej, nakażę reszcie drużyny, aby dbali o jej bezpieczeństwo. Conan sam nie wiedział, dlaczego tak się krył. Może z uwagi na Karelę? Trudno mu było myśleć o innych kobietach, gdy w pobliżu znajdowała się ta ognista dziewka. Mogła sprawić mu dziesięć razy tyle kłopotów co Julia. I to bez większego trudu. Karela umiała dotrzymywać słowa. Jeśli nie wymyśli sposobu, by ją powstrzymać, może skończyć z jej nożem między żebrami. Co gorsza, w kwestii zemsty była bardzo zawzięta, jak Stygijka. Można było spodziewać się po niej, że spróbuje zniszczyć Wolną Kompanię, zanim zdecyduje się uśmiercić jego. — Czy słyszeliście może plotki o kobiecie, grasantce? — zapytał z głupia frant. — Będę musiał wziąć kąpiel, aby się tego pozbyć — warknął Machaon wyjmując kawałek mięsa spomiędzy włosów i wkładając go do ust. — Nic mi o tym nie wiadomo. Kobiety nie bywają grasantkami, służą do innych celów. — Ja również nic nie słyszałem — rzekł Narus. — Kobiety nie trudnią się tak brutalnym fachem. Nie nadają się do tego. Może z wyjątkiem tej rudej dziewki, którą spotkaliśmy w Nemedii. Twierdziła, że jest grasantką, choć nigdy o niej nie słyszałem. Uraziło ją, że nie znałem jej wyczynów. Pamiętacie? — Ona nie jest dziewką — rzekł Conan — i wypruje ci flaki, jeśli usłyszy, że tak ją nazywasz. Natychmiast pożałował swoich słów. — Ona tu jest! — zawołał Machaon. — Jak jej było na imię? — Karela — rzekł Narus. — Ma dziewucha charakterek, nie ma co. Machaon roześmiał się nagle. — To ona była tą dziewką, ubiegłej nocy. — Wzruszył ramionami na piorunujące spojrzenie Conana. — Cóż, w pałacu nie ma takiej dziewki, której przed ułożeniem się na twym posłaniu należałoby rozgrzać zadek. To musiała być ona. Nie położyłbym się z nią do łóżka bez zbroi i miecza, a może i drużynnika, by pilnował moich pleców. — To była ona — potwierdził Cymmerianin i dodał posępnie: — Próbowała pchnąć mnie sztyletem. — Można się tego po niej spodziewać. — Narus zarechotał. — Sądząc po dzikich wrzaskach, chyba nauczyłeś ją moresu. — Byłoby miło — wtrącił Machaon — spiknąć razem ją i naszą Julię. Zapakować je obie do jednego worka i zobaczyć, co się stanie. Narusowi od śmiechu aż łzy pociekły po policzkach. — Za taką walkę zapłaciłbym brzęczącą monetą. — Niech Erlik pochłonie was obu — warknął Conan. — Ta kobieta jest naprawdę niebezpieczna. Wydaje się jej, że wyrządziłem jej poważną krzywdę i jeśli tylko zdoła, napyta nam wszystkim biedy. — A co może uczynić kobieta? — burknął Narus. — Nic. — Nie założyłbym się o moje życie — odparł Conan. — Nie w przypadku Kareli. Chcę, żebyście zaczęli wypytywać o nią po karczmach i zamtuzach. Możliwe, że przybrała jakieś inne imię, ale wyglądu nie zmieniła. Ktoś na pewno musiał widzieć rudowłosą rozbójniczkę, z ciałem służki Derketo. Powiedzcie innym, aby również mieli oczy szeroko otwarte. — Czemu nie potraktujesz jej, jak ubiegłej nocy? — zapytał Machaon. — Spierz ją na kwaśne jabłko, i weź do łóżka. No dobrze, już dobrze. — Uniósł dłonie w geście poddania, gdy Conan otworzył usta, by zgromić go srogą reprymendą. — Zacznę wypytywać po zamtuzach. W ten sposób będę miał wymówkę, by zabawić dłużej w Domu Gołębic. — Nie zapomnij o Domu Słodkich Dziewic — dorzucił Narus. Conan skrzywił się z niesmakiem. Ci głupcy nie znali Kareli tak dobrze jak on. Miał nadzieję, że dla dobra całej kompanii zdążają docenić, zanim będzie za późno. Nagle uświadomił sobie, że wciąż trzymał w ręku kościaną łyżkę z resztką polewki i czym prędzej włożył ją do ust. — Fabio znów przyrządził konia — mruknął przełknąwszy. Narus zatrzymał dłoń z łyżką w powietrzu. — Konia? — wykrztusił. Machaon spojrzał na zawartość miski, jakby spodziewał się, że lada moment wypryśnie z naczynia i przegalopuje po nim. — Konia — potaknął Conan, rzucając łyżkę na nieheblowane deski. Narus zakrztusił się. Dopiero po wyjściu z izby Cymmerianin pozwolił sobie na uśmiech. Mięso smakowało jak wołowina, ale ci dwaj zasłużyli sobie, by pogłówkować trochę nad rodzajem mięsa, użytego przez Fabia do tego posiłku. — Conanie! — Julia wybiegła z pomieszczenia, i zderzyła się z nim, gdy się odwrócił. Nerwowo załamywała dłonie. — Conanie, ty przecież nie… to znaczy, zeszłej nocy… chodzi o to, że… Urwała i zaczerpnęła tchu. — Conanie, musisz rozmówić się z Fabiem. Uderzył mnie. Spójrz. — Odwróciwszy się, podkasała szatę, by pokazać mu alabastrowe krągłości swych pośladków. Conan dostrzegł na nich ledwo widoczną różową pręgę. Spojrzał na jej twarz. Julia miała zamknięte oczy i wciąż zwilżała pełne wargi koniuszkiem języka. — Pomówię z nim — oznajmił ponuro. Otworzyła oczy, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. — Powiem mu, że musi tłuc mocniej, jeżeli chce wywrzeć wrażenie na upartej posługaczce. — Zeszłej nocy… w twojej komnacie… była kobieta. Akurat przechodziłam obok i… usłyszałam. Uśmiechnął się i patrzył, jak na jej policzkach wykwitają rumieńce. A więc podsłuchiwała z uchem przy drzwiach? — A co cię to obchodzi? — zapytał. — Twoim zadaniem jest szorować garnki, mieszać polewkę i robić wszystko inne, co ci poleci Fabio. — Ale ty mnie pocałowałeś — obruszyła się — I to jak. Nie możesz tak robić, a potem mnie ni stąd ni zowąd porzucać. Jestem kobietą, niech cię Derketo pochłonie! Mam osiemnaście lat! Nie pozwolę się traktować jak zabawkę! Po raz drugi w przeciągu kilku godzin dziewczyna usiłowała przekonać go o swojej kobiecości. Jakaż była jednak między nimi dwiema różnica. Karela była odważna i zuchwała, nawet gdy miękła pod wpływem gwałtownej namiętności. Julia, choć z pozoru gniewna i zajadła była śmiertelnie przerażona. Karela znała się na sprawach damsko–męskich, Julię porażał zwykły pocałunek. Karela wiedziała, kim była i czego pragnęła, Julia… — Chcesz bym wziął cię do mego łóżka? — zapytał półgłosem, ujmując ją pod brodę i lekko unosząc głowę. Na jej twarzy i szyi pojawiły się rumieńce, lecz nie próbowała się uwolnić. — Powiedz tak, a zaniosę cię tam w jednej chwili. — Inni — wyszeptała. — Będą wiedzieli. — Zapomnij o nich. To ty musisz dokonać wyboru. — Nie mogę, Conanie. — Zaszlochała, kiedy ją puścił i nachyliła się ku niemu, jakby pożądała jego dotyku. — Chciałabym powiedzieć tak, ale boję się. Nie mógłbyś mnie tak po prostu… wziąć? Wiem, że mężczyźni robią takie rzeczy. Czemu składasz na mnie to brzemię, którego nie chcę przyjąć? Było między nimi ledwie cztery lata różnicy, lecz w tej chwili miał wrażenie, jakby zmieniły się w czterysta. — Ponieważ nie jesteś niewolnicą, Julio. Twierdzisz, że jesteś już kobietą, lecz gdyby to była prawda, umiałabyś powiedzieć tak lub nie i wiedziałabyś, czy naprawdę chcesz tego. Kiedyś to nastąpi, do tego jednak czasu… cóż, zabieram do mego łoża tylko kobiety, nie zaś przerażone dziewczęta. — Niechaj cię Erlik przeklnie — rzuciła z goryczą. I natychmiast zmieniła ton. Wyciągnęła rękę, by dotknąć jego policzka. — Nie. Wcale tak nie myślałam. Mieszasz mi w głowie. Kiedy mnie pocałowałeś, sprawiłeś, że zapragnęłam stać się kobietą. Pocałuj mnie znowu, spraw, bym to sobie przypomniała. Pocałuj mnie i natchnij odwagą, której potrzebuję. Conan sięgnął po nią i w tej samej chwili korytarz rozbrzmiał echami krzyku, bólu i gniewu. Odwrócił się na pięcie, sięgając dłonią do wytartej skórzanej rękojeści swego miecza. Krzyk powtórzył się, i o czym barbarzyńca był przekonany, dochodził z góry. — Timeon — wymamrotał. Miecz pojawił się w jego dłoni i w chwilę później Cymmerianin krzycząc w głos popędził korytarzem. — Ruszać się, obiboki. To wasz baron wrzeszczy, niczym rodząca kobieta! Do broni, łamagi, przeklęte! Na jego zawołanie służący i niewolnicy wylegli na korytarz i rozbiegli się we wszystkie strony, pokrzykując histerycznie. Wojownicy kompanii, wyrwani ze swych komnat, biegnąc na wezwanie swego dowódcy, bezceremonialnie usuwali ich z drogi. Nakładając pospiesznie hełmy i wymachując mieczami, rosnąca w siłę drużyna biegła po marmurowych schodach za potężnym Cymmerianinem. W korytarzu przed komnatą Timeona, dwaj wystawieni przez Conana wartownicy patrzyli zdezorientowani na bogato zdobione drzwi. Cymmerianin jednym uderzeniem ciała, sforsował je, nie zwalniając nawet kroku. Timeon leżał pośrodku wielobarwnego iranistańskiego kobierca, a jego ciałem wstrząsały gwałtowne konwulsje, pięty tłukły w posadzkę, tłuste dłonie sięgały do gardła. Odrzucił głowę do tyłu i za każdym razem, gdy udało mu się zaczerpnąć tchu, wydawał z siebie głośny krzyk. Jego kochanka Tivia, owinięta szczelnie płaszczem, stała oparta plecami o ścianę i z oczyma rozszerzonymi przerażeniem patrzyła na wijącego się bezradnie mężczyznę. Obok Timeona leżał przewrócony puchar, a w dywan wsiąkała duża kałuża wina. — Na Dziewięć Piekieł Zadra! — warknął Conan. Odnalazł wzrokiem Machaona, przedzierającego się przez zebrany na korytarzu tłumek. — Machaonie, sprowadź medyka! Szybko! Otruto Timeona! — Boros jest w kuchni — odkrzyknął wytatuowany mężczyzna. Conan zawahał się, a tamten to zauważył. — Na Gehannę, Cymmerianinie, sprowadzenie innego zajmie pół dnia. Timeon miotał się coraz słabiej. Jego wrzaski przeplatały się teraz z jękami agonii. Conan pokiwał głową. — Wobec tego sprowadź go. Machaon zniknął, a Conan odwrócił się w stronę leżącego. Jak to się stało, że ten głupiec dał się otruć? Od odpowiedzi na pytanie mogło zależeć życie lub śmierć jego i reszty kompanii. Musiał rozwiązać te zagadkę, zanim sprawę wezmą w swoje ręce królewscy kaci. Valdric mógł zignorować wiele z tego, co działo się w jego kraju, lecz z pewnością nie odpuści morderstwa wielmoży, które na dodatek wydarzyło się w cieniu jego tronu. — Narasie! — zawołał Conan. Mężczyzna o zapadniętych policzkach wsunął głowę do pokoju. — Zabezpiecz pałac. Niech nikt nie wychodzi, i żadnych informacji o tym, co zaszło, póki na to nie zezwolę. Pośpiesz się, człowieku! Gdy Narus oddalił się, Machaon wprowadził do komnaty Borosa. Były uczeń czarnoksiężnika, wydawał się trzeźwy, co Conan przyjął z zadowoleniem. — Został otruty — wyjaśnił Cymmerianin. Boros spojrzał na niego jak na dziecko. — Widzę. Sięgnąwszy do sakiewki, siwobrody mężczyzna ukląkł przy Timeonie. Pospiesznie wyjął z mieszka gładki, biały kamyk wielkości męskiej pięści oraz niewielki nożyk. Z niemałym trudem rozprostował baronowi jedną rękę, podciągnął rękaw jego szaty i wykonał głębokie nacięcie. Gdy pociekła krew, przytknął do rany biały kamień. Po chwili cofnął dłoń. Lecz kamyk pozostał, niczym wrośnięty w ciało, a na jego powierzchni pojawiły się czarne nitki. — Kamień bezoar — oznajmił Boros. — Niezastąpiony, gdy wchodzą w grę trucizny. Narzędzie medyków, lecz niewątpliwie użyteczne. Tak. Zaczął skubać swą gęstą brodę i nachylił się, by spojrzeć na kamyk. Był teraz całkiem czarny i mroczniał jeszcze bardziej, przypominając bryłę żużlu. Miał już odcień kruczego skrzydła, lecz i ten pogłębiał się z każdą chwilą. I nagle z gardła Timeona wypłynęło ostatnie, rzężące tchnienie, po którym tłusty baron znieruchomiał. — Nie żyje — rzucił Conan. — Wydawało mi się, że wspomniałeś, jakoby ten kamień był niezastąpiony przy wszelkich truciznach. — Spójrz na niego! — jęknął Boros. — Mój kamień nie nadaje się już do niczego. Trucizny było tyle, że wystarczyłoby do uśmiercenia dziesięciu ludzi. Nie ocaliłbym go, mając nawet cały worek bezoarów. — A zatem to morderstwo — wyszeptał Narus. Tłum w korytarzu zaczął szemrać. Dłoń Conana zacisnęła się na mieczu. Większość spośród sześćdziesięciu wojowników, którzy mu obecnie towarzyszyli, zaciągnęła się w Ophirze. Była to mówiąca różnymi językami zbieranina z kilku krain, nie związana z nim tak bardzo, jak grupa stanowiąca podstawę drużyny. Ci często stawali do boju pod jego dowództwem, takie bowiem wiedli życie, lecz jeżeli nie zdołajak najszybciej odnaleźć zabójcy, lęk dokona tego co nie udało się żadnemu dotąd wrogowi. Sprawi, że pójdą w rozsypkę i rozproszą się na cztery wiatry. — Chcesz bym dowiedział się, kto dodał trucizny do wina? — zapytał Boros. Conanowi na moment odebrało mowę. — A możesz tego dokonać? — zapytał w końcu. — Niechaj cię Erlik pochłonie, jesteś na to dość trzeźwy. Jeśli popełnisz jakąś omyłkę, jak ci się to często zdarza „pod dobrą datą”, przysięgam, że będzie ona ostatnią w twoim nędznym życiu. — Jestem trzeźwy jak kapłan Mitry — odrzekł Boros. — Nawet bardziej niż większość z nich. Ty tam, dziewczyno. Wino pochodziło stąd? Wskazał na kryształową butelkę wypełnioną do połowy rubinowym winem, stojącą na stole opodal łóżka. Tivia otworzyła usta, lecz nie odezwała się słowem. Boros pokręcił głową. — Nieważne. Nie widzę innej butli, więc to musi być ta. — Podnosząc się, z głuchym stęknięciem sięgnął raz jeszcze do sakiewki. — Czy on naprawdę jest trzeźwy? — Conan zwrócił się półgłosem do Machaona. Brodaty mężczyzna nerwowo pociągał trzy cienkie złote kolczyki, zwisające z jego prawej małżowiny. — Chyba tak. Fabio lubi jego towarzystwo, ale nie pozwala mu pić. Zazwyczaj. Cymmerianin westchnął. Wyglądało, że od wzięcia na tortury i przypalania rozpalonym do białości żelazem mógł uchronić ich człowiek, który przez pomyłkę był w stanie zarazić ich wszystkich trądem. Kawałkiem węgla Boros jął kreślić na stole, wokół butli z winem, jakieś wzory. Zaintonował również pieśń, tak cichą, że inni zebrani w komnacie nie zdołali usłyszeć jej słów. Lewą ręką rozsypał nad butlą odrobinę zebranego w pergaminowym rulonie proszku, prawą tymczasem wykonywał w powietrzu złożone ruchy. W kryształowym naczyniu pojawiła się czerwona poświata. — I już — rzekł Boros, opuszczając ręce. — To wcale nie było trudne. — Spojrzał na butelkę i zmarszczył brwi. — Cymmerianinie, truciciel jest w pobliżu. Tak mówi poświata. — Na Croma — burknął barbarzyńca. Tłum stojący w progu wycofał się na korytarz. — Im bliżej butli znajdzie się ten, kto zatruł jej zawartość, tym silniejsza będzie poświata — wyjaśnił Boros. — Rób swoje — rozkazał Conan. Podnosząc butlę ze stołu, Boros zbliżył się do Machaona. Poświata nie zmieniła się. Gdy wyszedł na zewnątrz, energicznie kierując butlę w stronę ludzi zebranych na korytarzu, blask przygasł. Nagle brodacz przytknął do połowy wypełnione naczynie do piersi Narusa. Mężczyzna o zapadniętych policzkach odskoczył w tył; blask nie przybrał na sile. — Szkoda — mruknął Boros. — Wyglądałeś mi na współwinowajcę. Pozostaje więc tylko… Wzrok wszystkich padł na Tivię, która wciąż przywierała plecami do ściany. Pod wpływem spojrzeń drgnęła i energicznie pokręciła głową, lecz nic nie powiedziała. Boros podreptał do niej, unosząc butlę z winem przed sobą. Z każdym krokiem blask stawał się silniejszy a gdy mężczyzna przystanął o krok przed dziewczyną, wydawało się, że wewnątrz kryształowego naczynia goreje czerwony ogień. Starał się nie patrzeć na buchające światłem naczynie. — Nie! — zawołała. — To jakaś sztuczka. Ten, kto zatruł wino, obłożył je jakimś zaklęciem. — Nie dość, że trucicielka, to jeszcze mag? — mruknął łagodnie Boros. Conan energicznym krokiem ruszył w stronę dziewczyny. — Mów prawdę! — rzucił gniewnie. — Kto ci za to zapłacił? — Pokręciła głową przecząco. — Nie przepadam za torturowaniem kobiet — dorzucił — ale może Boros ma w zanadrzu zaklęcie, które zmusi cię do wyznania prawdy. — Cóż, niech no pomyślę. — Starzec zasępił się. — Ależ tak, chyba mam coś odpowiedniego. Zaklęcie postarzające. Im dłużej będziesz zwlekać z wyznaniem prawdy, tym bardziej się zestarzejesz. Wiedz, dziecko, że ono postępuje bardzo szybko. Na twoim miejscu pospieszyłbym się z opowiedzeniem nam wszystkiego, w przeciwnym razie możesz opuścić tę komnatę jako zgrzybiała, bezzębna starucha. Szkoda. Tivia desperacko przeniosła wzrok z posępnego Cymmerianina na z pozoru łagodnego staruszka, który gładząc leniwie brodę niemal beznamiętnie wypowiedział tak okropną groźbę. — Nie znam jego imienia — powiedziała, osuwając się na ścianę. — Nosił maskę. Dostałam pięćdziesiąt sztuk złota i proszek, drugie pięćdziesiąt miałam dostać, gdy Timeon umrze. To wszystko, co mogę powiedzieć. — Szlochając osunęła się na podłogę. — Cokolwiek teraz uczynisz, nie dowiesz się ode mnie nic więcej. — Co z nią zrobimy? — spytał Machaon. — Oddamy pod sąd? — Za zabójstwo wielmoży skażą ją na ścięcie — rzekł Narus. — Szkoda by jej było. Jest zbyt ładna, by miała tak skończyć, a zabicie takiego głupca jak Timeon nie powinno zostać poczytane za wielką zbrodnię. — Oddanie jej sędziom nic nam nie da — powiedział Conan. Wolałby kontynuować tę rozmowę z Machaonem i Narusem na osobności, lecz drzwi były otwarte, a w korytarzu zebrała się większość jego kompanii. Gdyby je zamknął, mogliby się rozejść, a na to nie mógł sobie teraz pozwolić. Zaczerpnął tchu i rzekł: — Nasz mocodawca został zamordowany. W normalnych okolicznościach oznaczałoby to koniec Wolnej Kompanii. — Z korytarza dobiegły stłumione szepty, z wolna przeradzające się w pełne niepewności szemranie. — W normalnych okolicznościach, powiadam. Timeon był wszelako stronnikiem hrabiego Antimidesa i uważał, iż powinien on przejąć tron po Valdricu. Może zaciągniemy się na służbę do Antimidesa, jeżeli przekażę morderczynię w jego ręce. „Była to przynajmniej jakaś szansa” — pomyślał. Antimides mógł ich zatrudnić ot, choćby po to, by zachować w sekrecie trawiące go ambicje. — Antimides? — rzekł z powątpiewaniem Machaon. — Ależ Cymmerianinie, przecież wszyscy wiedzą, że on jest jedynym, który nie zabiega o przejęcie tronu po śmierci Valdrica. Członkowie zebranej w korytarzu drużyny zgodnie przytaknęli jego słowom. — Timeon zbyt chętnie rozprawiał przy kielichu — rzekł Conan. — o tym, że Antimides był tak sprytny, że zdołał oszukać wszystkich i o tym, że on sam stanie się jednym z najpotężniejszych lordów Ophiru, kiedy Antimides zasiądzie w końcu na tronie. — No dobrze — mruknął Machaon — ale czy Antimides przyjmie nas na służbę? Skoro udaje, że nie bierze udziału w walce o sukcesję, po co miałby potrzebować usług Wolnej Kompanii? — Przyjmie nas — rzekł Conan z większą, niż odczuwał, pewnością siebie. — Albo znajdzie nam jakieś zajęcie. Gotów jestem to przysiąc. Poza tym, czego już nie dodał, obecnie nie mieli innego wyboru. — To zaklęcie postarzające — odezwał siew końcu Narus — wydaje się co najmniej dziwne. Nawet jak na czarodzieja, mającego powszechnie opinię nie lada dziwaka i ekscentryka. Po co się go nauczyłeś? — Ze względu na ser — odparł Boros i zachichotał. — W młodości uwielbiałem mocno dojrzały ser i stworzyłem w tym celu odpowiednie zaklęcie. Mój mistrz wychłostał mnie potem, uważając to, co zrobiłem, za stratę czasu. Prawdę mówiąc wątpię, aby podziałało na człowieka. — Oszukałeś mnie — wysapała Tivia. — Przeklęty psi synu! — wrzasnęła i rzuciła się na staruszka z rozcapierzonymi i wygiętymi w szpony palcami. Conan schwycił ją za ręce, ale nadal szarpała się, usiłując dopaść starca, który patrzył na nią, nie ukrywając zdumienia. — Wydłubię ci oczy, stary oszuście! Ty pomiocie żuka–gnojaka! Potnę twoją męskość na plasterki! Twoją matką była wiecznie pijana dziwka, a ojcem ospowaty cap! — Dajcie sznur, żebym mógł skrępować jej ręce — powiedział Conan i dodał po chwili. — I knebel. Jej tyrada stała się nie mającą końca litanią inwektyw, którym Machaon przysłuchiwał się z jawnym zaciekawieniem. Cymmerianin znacząco spojrzał na Narusa. Ten, skarcony wzrokiem, pospieszył, by wypełnić polecenie dowódcy. To było wszystko, czego potrzebował, żeby przenieść rozwścieczoną dziewczynę przez miasto. Po chwili wrócił Narus rwąc kilka pasów materiału, a Conan mrucząc cicho pod nosem, wprawnie skrępował nimi rozszalałą, szamoczącą się dziko trucicielkę. VII Podczas przemarszu przez Ianthe, Conan był obiektem ostrożnego zainteresowania wielu osób, głównie ze względu na wijącą się, okutaną płaszczem kobietę, którą dźwigał na ramieniu. A może to na nią wszyscy patrzyli? Na ulicach stolicy, spowitej aurą lęku i podejrzliwości, nikt nie chciał mieszać się w coś, co mogło zaowocować niepotrzebnymi kłopotami poza murami miasta. Byli świadkami porwań i zabójstw, lecz przechodzili mimo, obojętnie odwracając wzrok. Nie chcieli wiedzieć, kim mógł być ten młody olbrzym, niosący na ramieniu, niczym worek ziarna, dorodną, hożą dziewkę. Ta wiedza mogła być niebezpieczna. Nie należało nawet sprawiać wrażenia, że jest się tym zainteresowanym. I z tej właśnie przyczyny nikt nie przyglądał się baczniej postawnemu Cymmerianinowi, ani jego słodkiemu brzemieniu. Był już w pałacu Antimidesa. Z niemałym trudem, gdyż otyły szambelan o wyniosłych manierach, jak zresztą każdy szlachcic w tym kraju, nie był chętny udzielić obcemu barbarzyńcy jakiejkolwiek informacji, Conan dowiedział się, że hrabia był gościem króla. Król Valdric lubił konwersować z Antimidesem, twierdząc, jakoby to pomagało mu bardziej niż jakiekolwiek środki serwowane mu przez medyków i czarodziejów. Lord Antimides spędził w pałacu kilka dni. To zadziwiające, jak rozmowny stał się szambelan, gdy wielka dłoń przybysza z Północy uniosła go na pół łokcia nad marmurową posadzkę. Królewski pałac w Ophirze był bardziej fortecą niźli marmurowo–alabastrową szykowną budowlą, które wznosili co zamożniejsi notable. Nie przez przypadek król żył za masywnymi, granitowymi murami, podczas gdy jego lordowie w stolicy mieszkali w posesjach służących bardziej wygodzie niż bezpieczeństwu. Niejeden raz na tronie Ophiru zasiadał król, szukający w tych murach schronienia, przy czym kilkakroć zdarzało się, iż władca lękać się musiał swoich własnych poddanych. Wielmożowie, nie mający w Ianthe warowni, zawsze zmuszani byli do opuszczenia miasta i pozostawienia go ludowi. Kontrolowanie Ianthe zaś było kluczem do utrzymania korony, i jak mawiano, ten, kto rządził w pałacu, rządził Ophirem. Strażnicy na wieżyczkach barbakanu, przy bramie pałacu, na widok Conana ożywili się. Korpulentny sierżant z małą, trójkątną bródką, na modłę popularną wśród szlachty, opadającą mu aż na obwisłe podbródki, postąpił naprzód i wyciągnięciem ręki zmusił Cymmerianina, by się zatrzymał. — A cóż to? Czy wam, najemnikom, wydaje się, że możecie oddawać nam tanie dziewki, gdy już się wam znudzą? — Zachichotał przez ramię do pikinierów stojących za nim, rozbawiony własnym poczuciem humoru. — Odejdźcie. Pałac królewski to nie miejsce, byście mieli szwendać się tu, spici jak świnie. A jeżeli już musisz wiązać swoje kobiety, trzymaj je w ukryciu, by wojsko tego nie widziało. W przeciwnym razie będziemy zmuszeni się tym zainteresować. — To podarek dla hrabiego Antimidesa — odrzekł Conan, mrugając porozumiewawczo. — Smakowity kąsek od mego mocodawcy. Może pragnie zaskarbić sobie przychylność wielkiego lorda. Tivia zaczęła szamotać się gwałtowniej. Knebel skutecznie tłumił rzucane przez nią słowa, zmieniając je w niezrozumiały bełkot. — Chyba niezbyt jej się to podoba — zarechotał sierżant. Conan uśmiechnął się do niego. — Założę się, że lord Antimides będzie wiedział, co z nią zrobić. Czy jej się to podoba, czynie. — Z pewnością. Zaczekaj tutaj. Z trzęsącym się ze śmiechu kałdunem, żołnierz zniknął za bramą. Po kilku chwilach wrócił, ze szczuplejszym mężczyzną o czarnych, przyprószonych siwizną włosach i w tunice złotozielonej barwy, kolorach Antimidesa. Nowo przybyły mężczyzna otaksował wielkiego barbarzyńcę spojrzeniem. — Jestem Ludovic — rzucił oschle. — Rządca hrabiego Antimidesa. Przybyłeś, by się z nim spotkać? Kim jesteś? Najwyraźniej ignorował dźwigane przez Conana brzemię. — Jestem Conan z Cymmerii, kapitan Wolnej Kompanii, w służbie barona Timeona. Ludovic z zamyśleniem pogładził się po brodzie jednym palcem, przesunął wzrok na szamoczącą się na ramieniu Conana dziewczynę i skinął głową. — Za mną — rozkazał. — Może hrabia znajdzie dla ciebie wolną chwilę. Conan zacisnął wargi. Całe to udawanie i uniżoność przyprawiały go o mdłości. Poszedł jednak za szczupłym mężczyzną i minąwszy sklepione łukowato wejście znalazł się wewnątrz pałacu. Nawet jeśli z zewnątrz była fortecą, wewnątrz siedziba władców Ophiru była mimo wszystko pałacem. Miała lśniące, ściany z białego marmuru, mozaikowe wielobarwne posadzki, żłobkowane, alabastrowe kolumny. Z sufitu na srebrnych łańcuchach zwieszały się złote lampy, sklepienie pokrywały freski, przedstawiające chwalebne wydarzenia z historii Ophiru. Ogrody, otoczone zadaszoną kolumnadą, pyszniły się najwspanialszymi kwiatami i roślinami z najdalszych zakątków świata. Po brukowanych dziedzińcach uganiały się skąpo odziane dworki, a z ozdobnych fontann tryskały strugi spienionej wody. Dziewczęta rozpierzchły się z chichotem na widok postawnego Cymmerianina i jego nieznośnego brzemienia. Bez najmniejszych obaw przyglądały się nowo przybyłym i śmiało komentowały to między sobą. Wysoko urodzone kobiety o gorącym spojrzeniu rozprawiały w głos o rozkoszach takiej sytuacji, naturalnie bez więzów krępujących ruchy. Ludovic skrzywił się i mamrocząc coś pod nosem, przyspieszył kroku. Conan również, choć chciałby, aby rządca mógł iść jeszcze szybciej. Wreszcie Ludovic przystanął przed szerokimi drzwiami zdobionymi w herby Ophiru. — Zaczekaj — powiedział. — Zobaczę, czy hrabia zechce udzielić ci audiencji. Conan otworzył usta, lecz zanim zdążył się odezwać, mężczyzna znikł za drzwiami, które niezwłocznie za sobą zamknął. Audiencja, pomyślał z niesmakiem Conan. Antimides już teraz zachowywał się tak, jakby nosił na głowie koronę. Drzwi otworzyły się i Ludovic skinął na niego. — Pospiesz się, człowieku, hrabia Antimides poświęci ci kilka chwil. Mamrocząc pod nosem, Conan wniósł swoje brzemię do środka. Ujrzawszy wnętrze pomieszczenia, aż uniósł brwi ze zdumienia. Może dla przeciętnego człowieka ten pokój nie wyglądał osobliwie, lecz każdy, kto wiedział o ambicjach Antimidesa, natychmiast zorientowałby się, iż była to niewielka sala tronowa. Na jednej ze ścian wisiał arras przedstawiający Moranthesa Wielkiego pokonującego niedobitki wojsk Acheronu na przełęczy w górach Karpash, słynną scenę batalistyczną. Na podwyższeniu przed wielkim arrasem stał masywny fotel, z ciemnego drewna, którego nogi i poręcze wyrzeźbiono na kształt orłów i lampartów, będących pradawnymi symbolami ophirskich królów. Jeśli fotel nie był dość wytworny, by uchodzić za tron, wrażenia tego przydawał siedzący na nim mężczyzna. Miał wydatny nos, głęboko osadzone, przenikliwe ciemne oczy, mocny podbródek ze starannie przystrzyżoną bródką i zacięte usta. Długie palce z odciskami od rękojeści miecza bawiły się łańcuchem z wielkim rubinem, zwieszającym się na piersiach jego wytwornej szaty ze złotogłowiu, pod którą nosił szmaragdową jedwabną koszulę. — Wielmożny panie hrabio — zaanonsował Ludovic, chyląc głowę przed mężczyzną na fotelu — ten człowiek nazywa siebie Conanem z Cymmerii. — Tak się nazywam — rzekł Conan. Położył Tivię na podłodze wyłożonej grubymi, wielobarwnymi kobiercami z Vendhii i Iranistanu. Skuliła się bez słowa, najwyraźniej strach zdominował gorejącą w niej wściekłość. — Hrabia Antimides — oznajmił władca Ludovic — pragnie wiedzieć, co cię do niego sprowadza. — Ta dziewczyna nazywa się Tivia — odparł Conan — była nałożnicą barona Timeona. Dopóki go dziś rano nie otruła. Antimides uniósł do góry jeden palec, a Ludovic odezwał się ponownie. — Ale dlaczego przyprowadziłeś ją tutaj? Powinna zostać oddana pod sąd królewski. Conan zastanawiał się, dlaczego hrabia nie przemawiał osobiście. Poczynania szlachetnie urodzonych były jednak równie nieodgadnione jak zachowanie czarowników. Poza tym dręczyło go kilka innych spraw. Nadszedł czas, by wejść do gry. — Jako że baron Timeon wspierał hrabiego Antimidesa w jego dążeniu do osiągnięcia sukcesji po Valdricu, wydało mi się słuszne przynieść ją właśnie tutaj. Moja Wolna Kompania została pozbawiona mocodawcy. Może hrabia znalazłby… — W moim dążeniu! — wybuchnął Antimides, z twarzą pokraśniałą wściekłością. — Jak śmiesz oskarżać mnie o… Urwał, zgrzytnąwszy zębami. Ludovic spojrzał na niego z nieskrywanym zdumieniem. Tivia bezskutecznie usiłująca wypluć knebel wydawała się zahipnotyzowana jego spojrzeniem. — Ty dziwko — wychrypiał. — A zatem otrułaś swego pana i zostałaś pochwycona na gorącym uczynku przez tego barbarzyńskiego najemnika. Módl się, by miłosiernie wymierzono ci szybką karę. Odprowadź ją, Ludoviku. Rozpaczliwie, lecz na próżno Tivia próbowała powiedzieć coś przez zatykający jej usta knebel. Zaczęła szarpać więzy, gdy rządca ją pochwycił, lecz szczupły mężczyzna bez większego trudu przeniósł ją za arras. Drzwi w ścianie otworzyły się i natychmiast zamknęły, głusząc krzyki morderczyni. Cymmerianin przypomniał sam sobie, że Tivia była bezlitosną zabójczynią. Zrobiła to dla zapłaty i sama się przyznała. Mimo to bolało go, że przyłożył rękę do jej śmierci. W jego przekonaniu, kobiety nie powinny umierać brutalną śmiercią, tak jak mężczyźni. Zmusił się, by przestać o niej myśleć i skupił uwagę na bystrookim mężczyźnie naprzeciw niego. — Hrabio Antimidesie, sprawa Wolnej Kompanii pozostaje wciąż nie załatwiona. Nasza reputacja jest powszechnie znana i… — Wasza reputacja! — wybuchnął Antimides. — Wasz mocodawca zostaje zamordowany, a ty śmiesz mówić o waszej reputacji. Co gorsza, przychodzisz do mnie z jakimiś plugawymi oszczerstwami. Winienem kazać, by wyrwano ci język! — Ależ Antimidesie, jakie oskarżenia wprawiły cię w taką wściekłość? Na to pytanie obaj mężczyźni drgnęli gwałtownie. Byli tak sobą wzajemnie zaaferowani, że nie zauważyli nadejścia trzeciej osoby. Teraz, gdy Conan ją zauważył, z miejsca jął napawać oczy wspaniałym widokiem. Długonoga, egzotyczna piękność o pełnych piersiach, gęstych włosach barwy czystego srebra i ciemnych oczach, pełnych namiętności, poruszała się z gracją tancerki. Przyodziana była w lśniącą, szkarłatną szatę, półprzeźroczystą i rozciętą z jednej strony aż do biodra, opinającą jakby z trudem krągłości biustu i ud. — Co cię tu sprowadza, Synelle? — rzucił ostro Antimides. — Nie mam ochoty wysłuchiwać dziś twoich ciętych uwag. — Nie widziałam tej komnaty, odkąd przybyłeś do pałacu królewskiego, Antimidesie — odrzekła z groźnym uśmiechem. — Ujrzawszy ją, podejrzliwy umysł mógłby pomyśleć, że jednak mimo wszystko pragniesz korony, bez względu na to, jak wiele razy zaprzeczałeś temu publicznie. Oblicze Antimidesa spochmurniało, a kłykcie palców zaciśniętych na poręczach fotela zbielały; uśmiech Synelle pogłębił się. — Właśnie dlatego przyszłam. W pałacu mówią, że zjawił się u ciebie olbrzym z Północy, niosąc na ramieniu kobietę spętaną jak prosię. Nie mogłam tego przeoczyć. Ale gdzież ten podarunek? Bo to wszak podarunek, czyż nie? — To nie twoja rzecz, Synelle — warknął Antimides. — Zajmij się swoimi kobiecymi sprawami. Nie masz niczego pilnego do wyhaftowania? Synelle uniosła brwi i podeszła do Conana. — To ten barbarzyńca? Faktycznie, tak duży jak mi mówiono. Lubię dużych mężczyzn. — Wzdrygając się ostentacyjnie, dotknęła palcem jednej ze stalowych płytek jego kolczugi. — Jesteś najemnikiem mój przystojny przybyszu z Północy? Uśmiechnął się do niej i nieomal wbrew sobie, pod wpływem ponętnego spojrzenia, wyprężył pierś. — Pani, jestem kapitanem Wolnej Kompanii. Nazywam się Conan. — Conan. — Jej usta wypowiedziały to imię jak pieszczotę. — Co cię sprowadza do Antimidesa, Conanie? — Dosyć, Synelle — rzucił Antimides. — To sprawa między mną a barbarzyńcą. Łypnął gniewnie na postawnego Cymmerianina, bezgłośnie nakazując mu, by milczał. Conan zjeżył się i odpowiedział, patrząc spode łba. — Pani, przybyłem w poszukiwaniu zatrudnienia dla mojej kompanii, lecz hrabia nie ma dla nas nowego mocodawcy. Czy ten kretyn sądził, że brak mu piątej klepki? Wzmianka o Timeonie i koneksjach barona z Antimidesem nic by mu nie dała, a mógłby stracić wiele. — Nie ma? — spytała ze smutkiem Synelle. — Właściwie czemu nie mielibyście wstąpić na służbę do mnie? — Spojrzała mu zuchwale prosto w oczy i odniósł wrażenie, że ujrzał w nich iskierkę pożądania. — Nie chciałbyś mi… służyć? Antimides parsknął drwiąco. — Chyba trochę przesadzasz, Synelle. Nie wystarczy ci już Taramenon? Potrzebujesz całego zastępu żołdaków, by cię zadowolić? A może sama pragniesz zasiąść na tronie? Ten żart wywołał u niego gwałtowny wybuch śmiechu, ale mimo to gniew i zazdrość dodały zajadłości jego spojrzeniu, które skierował na Conana. Oblicze Synelle stężało, a Conan pomyślał, że musiała ugryźć się w język. Dopiero po chwili przemówiła lodowatym tonem. — Mój ród jest równie stary jak twój, Antimidesie. I gdyby sukcesja zależała tylko od krwi, byłabym bezpośrednią następczynią Valdrica. — Nerwowo zaczerpnęła tchu i uśmiech powrócił na jej usta. — Przyjmę twoją kompanię na służbę, Conanie. Za dwukrotnie wyższą zapłatę w złocie, niż otrzymalibyście od Antimidesa. — Zgoda — rzekł Conan. Nie była to do końca służba, jakiej pragnął, lecz przynajmniej jego ludzie ucieszą się z wypłacanego w złocie żołdu. Hrabia sposępniały i najwyraźniej nie mógł jeszcze pojąć, co się wydarzyło. — Chyba nie mówisz poważnie, Synelle? — zapytał z niedowierzaniem. — Po co ci najemnicy? Wyrzucasz pieniądze w błoto, jak rozkapryszona, nieroztropna dziewczynka. — Zali moje włości nie są, jak inne, obiektem napaści bandytów, zwłaszcza teraz, kiedy wojska stacjonują w miastach? Poza tym — dodała z kuszącym uśmiechem, spoglądając na Cymmerianina — podobają mi się jego bary. — Jej głos stał się nagle oschły i zimny. — A może chcesz powiedzieć, że nie mam prawa brać na służbę zbrojnych? — Kobiety potrzebujące zbrojnych — odrzekł surowo Antimides — powinny sprzymierzać się z mężczyzną, który ich posiada. — Ale ja już mam najemnika — odparła, odzyskując w jednej chwili radosny nastrój. — Pójdź ze mną, Conanie. Nic tu po nas. Conan wyszedł za nią z komnaty, pozostawiając siedzącego na tronie, pochmurnego Antimidesa. W korytarzu odwróciła się gwałtownie do niego. Otworzyła usta, jakby chciała coś rzec. Zaskoczony Conan omal na nią nie wpadł. Przez chwilę stała w bezruchu, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, zapatrzona w barbarzyńcę swymi ciemnymi oczami. — Nigdy jeszcze nie widziałam takiego mężczyzny — wyszeptała, jakby do siebie. — Czy to możliwe, że właśnie ty… — urwała, lecz wciąż wpatrywała się weń, jak w transie. Na ustach Conana wykwitł znaczący uśmieszek. W komnacie nie był jeszcze pewien, czy flirtowała z nim, by dopiec Antimidesowi, teraz nie miał już wątpliwości. Unosząc ją w ramiona, wycisnął na jej ustach gorący pocałunek. Oddała mu go z równą namiętnością, ujmując w dłonie jego twarz i przywierając doń całym ciałem. Wtem odsunęła się, pobladła ze zgrozy i spoliczkowała go siarczyście. — Puść mnie! — wrzasnęła. — Zapominasz się! Skonfundowany opuścił ją na ziemię. Cofnęła się chwiejnie dwa kroki, przykładając drżącą dłoń do ust. — Racz wybaczyć, pani — rzekł powoli. Czy ta kobieta grała z nim w jakąś grę? — Nic to — wydyszała nerwowo. — Nic to. — Z wolna odzyskiwała panowanie nad sobą, a jej głos stawał się lodowaty, jak wtedy, gdy mówiła do Antimidesa. — Zapomnę o tym, co tu zaszło i tobie radzę to samo. Przy ulicy Koron mam dom, możesz tam zakwaterować swoją kompanię. Na tyłach są stajnie dla waszych koni. Zapytaj, wskażą ci drogę. Idź tam i oczekuj dalszych poleceń. I zapomnij, barbarzyńco, jeśli ci życie miłe. Ciekawe, czy kobiety wiedzą, o co im właściwie chodzi, zastanawiał się Conan, patrząc jak odchodzi dumna, sztywna i wyniosła w głąb korytarza. Jak zatem można było spodziewać się, że zrozumieją je mężczyźni? Jego konsternacja nie trwała jednak długo. Jeszcze raz udało mu się ocalić kompanię. Przynajmniej na razie, a to było wszystko, czego mógł teraz oczekiwać. Pozostało tylko przekonać ich, że zaciągnięcie się na służbę u kobiety nie było bynajmniej hańbą. Z tą myślą jął rozglądać się za wyjściem z pałacu. VIII Masywne mury i wielkie zewnętrzne wieżyce pałacu królewskiego były nie zmieniane od stuleci. Wnętrza natomiast przerabiano podczas trwania każdej dynastii, aż stały się w istnym labiryntem korytarzy i ogrodów. Conan odniósł wrażenie, że zwiedził je wszystkie, nie docierając jednak do celu — bramy barbakanu. Służący, którzy biegli korytarzami, by wypełnić swe obowiązki, nawet nie przystanęli, by odpowiedzieć na pytania barbarzyńcy w znoszonej zbroi. Byli niemal równie aroganccy jak notable, krążący po placach z fontannami. Kilkakrotnie ironiczna odpowiedź z ust bogatych wielmoży o mało nie skłoniła Conana do sięgnięcia po miecz. Smukłe, zmysłowe kobiety uśmiechały się doń pożądliwie, oferując mu swe wdzięki równie otwarcie, jak tania dziewka sprzedajna. Kilka było na tyle atrakcyjnych, że zastanawiał się, czy nie opóźnić nieco powrotu do swych towarzyszy, lecz nawet one kpiły z jego nieznajomości pałacu i śmiejąc się udzielały mylnych wskazówek, wskutek czego błądził jeszcze bardziej. Conan wszedł na kolejny dziedziniec i nagle ujrzał przed sobą samego króla Valdrica, krążącego, jak zawsze, w towarzystwie swego orszaku. Król wyglądał gorzej niż Narus, pomyślał młody Cymmerianin. Szaty ze złotogłowiu zwisały luźno na wynędzniałym ciele, wychudłym i zwiędniętym, a przecież kiedyś ważył dwa razy tyle. Mężczyzna niczym laski używał wysokiego, inkrustowanego klejnotami, berła Ophiru. Korona, bogato zdobiona szmaragdami i rubinami z kopalni na granicy z Nemedią, opadła mu nisko na czoło, a jego oczy, zapadnięte głęboko w podkrążonych oczodołach, płonęły gorączkowym blaskiem. Orszak składał się głównie z mężczyzn o długich, gęstych brodach, nielicznej grupki szlachty w barwnych jedwabiach i lśniących złocistymi zbrojami żołnierzy trzymających pod pachą grzebieniaste hełmy. Brodaci mężczyźni szli na przedzie, przekrzykując się nawzajem tak, by Valdric ich usłyszał. Orszak wolno przemierzał dziedziniec. — Tej nocy gwiazdy będą przychylne inwokacji Mitry — zawołał jeden z nich. — Wasza wysokość, zalecam upuszczenie krwi — wykrzyknął drugi. — Właśnie otrzymałem nowy transport pijawek z mokradeł Argos. — To nowe zaklęcie z całą pewnością wypędzi z was ostatnie demony — wtrącił trzeci. — Czas postawić wam bańki, królu. — Ten napar… — Równowaga pływów i humorów… Conan skłonił się sztywno, choć nic nie wskazywało, by ktokolwiek go zauważył. Wiedział, że było to typowe dla królów. Kiedy się wyprostował, króla i jego orszaku już nie było, tylko jeden siwowłosy żołnierz pozostał na dziedzińcu i przyglądał mu się z uwagą. Conan rozpoznał go natychmiast, choć nigdy go wcześniej nie spotkał. Iskandrian, Biały Orzeł Ophiru, generał, który trzymał armię w ryzach, by nie włączała się w szlacheckie rozgrywki o sukcesję po Valdricu. Mimo wieku i siwizny, sprażona słońcem, pomarszczona skóra na twarzy generała była twarda niczym mury pałacu, a oczy poniżej gęstych, krzaczastych brwi przenikliwe, czyste i żywe. Pokryta odciskami dłoń, którą oparł na rękojeści miecza, była silna i nieruchoma. — To ty przyniosłeś dziewczynę do Antimidesa — rzekł nagle siwowłosy generał. — Jak cię zwą? — Conan z Cymmerii. — Najemnik — rzucił oschle Iskandrian. Powszechnie znany był jego stosunek do najemników. Uważał, że żaden obcy wojownik nie powinien stąpać po ophirskiej ziemi, nawet gdy służył Ophirczykom. — Słyszałem o tobie. Służysz temu tłustemu głupcowi, Timeonowi, czyż nie? — Służę jeno samemu sobie — odrzekł cierpko Conan. — Moja kompania pracowała dla barona Timeona, lecz ostatnio zmieniliśmy front i podjęliśmy pracę u lady Synelle. A w każdym razie tak będzie, gdy już wbiję im to do tępych głów, używając po temu niezbędnych argumentów. Iskandrian zagwizdał przez zęby. — Zatem napytasz sobie biedy, podobnie jak twoja mocodawczyni. Masz bary jak wół i jak podejrzewam, kobiety uważają cię za przystojnego. To rozpali żar w głowie Taramenona, gdy dowie się, że mężczyzna taki jak ty znajduje się blisko Synelle. — Taramenon? — Conan przypomniał sobie, że Antimides również o nim wspominał. Hrabia nadmienił, że ów Taramenon jest żywo zainteresowany Synelle, lub na odwrót. — Jest najlepszym szermierzem w Ophirze — dodał Iskandrian. — Lepiej naostrz dobrze swój miecz i módl się, by dopisało ci szczęście. — O szczęście człowiek troszczy się sam — odparł Conan. — A mój miecz jest zawsze naostrzony. — Słuszne poglądy jak dla najemnika — Iskandrian roześmiał się — lub dla żołnierza. Nagle sposępniał. — Co cię sprowadza do tej części pałacu, barbarzyńco? Daleko stąd do bramy głównej i komnat Antimidesa. Conan zawahał się, po czym wzruszył ramionami. — Zgubiłem się — przyznał, a generał znów wybuchnął śmiechem. — Niezbyt to przystaje do opinii na twój temat. Niemniej znajdę ci przewodnika. — Skinieniem ręki przywołał służącego, który skłonił się nisko przed generałem, zupełnie ignorując Conana. — Odprowadź tego mężczyznę do bramy barbakanu — rozkazał dowódca. — Dziękuję — powiedział Cymmerianin. — Usłyszałem od ciebie pierwsze od dłuższego czasu słowa, które nie byłyby drwiną, szyderstwem, czy zwyczajnym kłamstwem. Iskandrian zmierzył go przenikliwym spojrzeniem. — Nie popełnij omyłki, Conanie z Cymmerii. Masz reputację śmiałka obdarzonego zmysłem taktycznym i gdybyś był Ophirczykiem, mianowałbym cię jednym z moich oficerów. Jesteś jednak najemnikiem i cudzoziemcem. Jeśli sprawy potoczą się po mojej myśli, przyjdzie taki dzień, że będziesz musiał opuścić Ophir najszybciej jak to możliwe, lub twoje prochy zostaną rozrzucone na tej ziemi. To rzekłszy oddalił się. Zanim Conan wrócił do pałacu Timeona jął zastanawiać się, czy kiedykolwiek miał tylu przeciwników, jak obecnie. Iskandrian najwyraźniej darzył go tak głęboką antypatią, że najchętniej ujrzałby go martwego, przy najbliższej nadarzającej się okazji. Antimides nienawidził go z całego serca i bez wątpienia posłałby go, martwego lub nawet żywego, na stos pogrzebowy. Synelle nie był do końca pewien; mówiła jedno, a jej ciało domagało się czegoś całkiem innego. Próba angażowania się w związek z taką kobietą prawie na pewno musiała zakończyć się tragicznie. Karela twierdziła, że pragnęła jego śmierci, choć nie wykorzystała sytuacji, ale nigdy, przenigdy nie należało jej lekceważyć. I była jeszcze ta po trzykroć przeklęta rogata figurka. Czy druga grupa napastników również jej pragnęła, tak jak dwaj pierwsi? Jeżeli tak, mógł założyć się o grubszą sumkę, że spróbują ponownie, choć wciąż nie miał pojęcia, co nimi powodowało. Naturalnie mógł uniknąć groźby ataku, pozbywając się figurki, lecz to nie byłoby w jego stylu. Zamierzał dowiedzieć się, dlaczego warto było dla niej zabijać i umierać i czemu budziła tak wiele grozy. Nie należał do ludzi, którzy z powodu byle utarczki podkulą ogon pod siebie i biorą nogi zapas. Cymmerianin omal nie wybuchnął śmiechem, uświadomiwszy sobie, że morderstwo Timeona było jednym z jego ostatnich problemów, który został w pełni rozwiązany. Straże jego kompanii, które napotkał przy zdobionym białą kolumnadą portyku, spojrzały nań wyczekująco, a on powitał je uśmiechem. — Wszystko w porządku — powiedział. — Mamy mocodawcę i złoto dla tutejszych nierządnic. Poklepał wartownika po plecach i odszedł, zarykując się śmiechem, lecz gdy tylko znalazł się za progiem budynku, jego oblicze sposępniało. Gdyby znali choć połowę prawdy, w te pędy cisnęliby broń precz i zdezerterowali. — Machaonie! — zawołał, a dźwięk jego głosu rozbrzmiał gromkim echem w marmurowych ścianach hallu. Narus, stojący na balkonie powyżej: odkrzyknął. — Jest w ogrodzie. Jak ci poszło u Antimidesa? — Zbierz ludzi — polecił mu Conan i przyspieszył kroku. Wytatuowany generał rzeczywiście był w ogrodzie, siedział na ławce z dziewczyną. Obejmowali się czule. „Typowe — pomyślał Cymmerianin, chichocząc — nawet kiedy ważą się ich losy i kto wie, czy nie przyjdzie im uciekać z kraju, on myśli tylko o jednym”. — Zostaw ją — rzekł jowialnie. — Na dziewki przyjdzie czas póź… Przerwał, gdy dziewczyna poderwała się z miejsca. Była to Julia. Dziewczyna pokraśniała, a jej piersi uniosły się gwałtownie. Obciągając obiema rękami suknię spojrzała na niego bezradnie, po czym przeniosła spojrzenie zapłakanych nagle oczu na Machaona i przebiegnąwszy obok Cymmerianina znikła w pałacu. Machaon uniósł obie ręce w górę, gdy Conan gniewnie zbliżył się do niego. — Zanim coś powiesz, najpierw wysłuchaj mnie, Cymmerianinie. Przyszła tu sama, kusząc mnie i zwodząc, domagała się pocałunku. Gdy to uczyniłem, nie krzyczała ani nie próbowała uciekać. Conan spiorunował go wzrokiem. Ocalił ją przed żywotem nierządnicy, załatwił uczciwą pracę, i po co? Aby sama…? — Ona nie jest markietanką, Machaonie. Jeśli jej chcesz, zabiegaj o jej względy. Nie obłapiaj jak dziewki w oberży. — Na łaskę Mitry, człowieku! Miałbym o nią zabiegać? Mówisz, jakby była twoją siostrą. Na Piekła Zandru, nigdy w życiu nie wziąłem kobiety wbrew jej woli. Młody Cymmerianin otworzył usta, by ostro zripostować tę tyradę, lecz w końcu nie odezwał się ani słowem. Skoro Julia sama tego chciała, czyż mógł jej zabronić? Jeżeli pragnęła stać się kobietą w pełnym znaczeniu tego słowa, Machaon był z pewnością dostatecznie doświadczony, by nauka ta okazała się przyjemna. — Usiłuję bronić kogoś, kto najwyraźniej nie życzy sobie tego, Machaonie — wycedził. Dopiero teraz przypomniał sobie, po co odnalazł starego wygę. — Sytuacja rozwija się tak jak przewidywałem. Mamy nowego mocodawcę. — Machaon zarechotał i triumfalnie uniósł nad głową zaciśniętą pięść. — Narus ma ściągnąć swoich ludzi do holu. Sprowadź resztę, a ja poinformuję o wszystkim kompanię. Rozległy, zdobiony wiszącymi na ścianach gobelinami hol szybko się zapełnił. Sześćdziesięciu zbrojnych, nie licząc straży, które pozostały na pozycjach, wszak ostrożności nigdy za wiele, zajęło pomieszczenie od ściany do ściany. Wszyscy patrzyli wyczekująco na Cymmerianina. Conan obserwował ich ze szczytu marmurowych schodów. Ujrzał wśród nich Borosa, lecz po tym jak siwobrody mężczyzna zdemaskował dla niego Tivię, wolał go mieć przy sobie. Przynajmniej dopóki mag będzie trzeźwy i odpuści sobie uprawianie czarów. — Kompania ma nowego mocodawcę — oznajmił, a w odpowiedzi rozległy się radosne gromkie okrzyki. Odczekał, aż zrobi się cicho i dodał: — Nasz żołd wzrośnie dwukrotnie. Bądź co bądź, pomyślał, gdy nastąpił kolejny wybuch radości, Synelle postanowiła przebić dwukrotnie ofertę Antimidesa, czemu nie miałaby uczynić tego samego dla Timeona? — Posłuchajcie! — rzucił. — Uciszcie się — Słuchajcie. Będziemy zakwaterowani w domu przy ulicy Koron. Udamy się tam za niecałą godzinę. — Ale komu mamy służyć? — zakrzyknął Taurianus. Inni podjęli jego wołanie. Conan wziął głęboki oddech. — Lady Synelle. Nastała głucha cisza. W końcu Taurianus buchnął zdegustowany: — Dlaczego naszym nowym mocodawcą ma być kobieta? — Dlaczego nie? — odparł Conan. — Czy za jej złoto kupicie mniej, gdy wyłożycie je na kontuar w oberży? Ilu z was musiałoby przejmować się, co czynić, gdyby po śmierci Valdrica okazało się, że opowiedzieliśmy się po niewłaściwej stronie? Nam to nie grozi. Nie będziemy mieszać się w walkę o sukcesję. Kobieta nie ma prawa do ubiegania się o tron. Jedyne, co nas czeka, to bronienie jej przed bandytami i wydawanie zarobionego złota. — Dwa razy większy żołd? — spytał Taurianus. — Tak — rzekł Conan. Miał ich w garści. Widział to w ich twarzach. — Zbierzcie swoje manatki, a żywo! I bez łupienia! Timeon ma tu gdzieś swoich następców. Nie chcę, by ktokolwiek z was, łazęgi, stanął przed tutejszym wymiarem sprawiedliwości za kradzież. Uradowana kompania zaczęła się rozchodzić. Conan przysiadł na stopniu. Niekiedy wydawało się, że dopiero bitwa pozwalała na skonsolidowanie tej najemniczej hołoty i potrzebowali tego, by stawić czoło wrogowi. — Nawet król lepiej by sobie nie poradził — rzekł Boros, pnąc się po schodach na górę. — Niewiele wiem o królach — odrzekł Conan. — Znam się jedynie na stali i bitwach. Siwobrody mężczyzna zachichotał oschle. — Jak sądzisz, w jaki sposób królowie zostają królami. — Nie wiem ani mnie to nie obchodzi — odpowiedział Cymmerianin. — Jedyne, czego pragnę, to utrzymać kompanię w ryzach. Krople potu błyszczały na ciele nagiej dziewczyny rozciągniętej na kole tortur. Narzędzie spowite było blaskiem ogni z węglowych koszy zawieszonych na kamiennych, przesyconych wilgocią ścianach lochu królewskiego pałacu. Nieopodal, z kosza pełnego gorejących węgli, wystawały rękojeści narzędzi tortur, gotowych do użytku, gdyby okazały się konieczne. Sądząc po tym, jak dziewczynie rozwiązywał się język, pomijając wrzaski, którymi od czasu do czasu przeplatała swój monolog, gdy ogolony na łyso kat delikatną perswazją nakłaniał ją do większej wylewności, przyrządy owe nie będą konieczne. Pobrała zapłatę za otrucie Timeona, ale nie znała człowieka, który jej płacił. Był zamaskowany. Przeraziła się, gdy pierwsza porcja trucizny zaaplikowanej baronowi nie wywołała widocznej reakcji, toteż wlała wszystko do jego wina. Na bogów, nie wiedziała, kim był człowiek, który ją wynajął. Antimides słuchał w milczeniu, podczas gdy kat czynił swoją powinność. Zdumiewało go, że człowiek może tak zaciekle walczyć o życie, skoro od początku wiadomo było, że nie ma już dla niego żadnej nadziei. Widywał takie zachowania u mężczyzn i kobiet, których kaźń zdarzało mu się niekiedy obserwować. Kiedy się odezwał i ujrzał wyraz twarzy Tivii, świadczący, że go rozpoznała, zrozumiał, że dziewczyna już wie, iż to jego oblicze skrywało się za czarną, jedwabną maską. Mimo to nawet łamana kołem i batożona, nie zdradziła go, wierząc, że ją oszczędzi, jeśli tylko przekona się, iż jego sekret nie wyjdzie na jaw. To dziwne, lecz odniósł wrażenie, że zagrożenie zaczęło rosnąć, gdy cel jego działań był już tak bliski. Gdyby dziewczyna codziennie podawała Timeonowi truciznę w małych dawkach, tak jak jej polecono, śmierć ofiary wyglądałaby na naturalną. On zaś uwolniłby się od głupca, który zbyt wiele pił, a po alkoholu stawał się nadmiernie rozmowny. I był jeszcze ten barbarzyńca o cudzoziemskim imieniu, który mu ją przyniósł, zwracając na niego uwagę w najbardziej niepożądanym momencie. Bez wątpienia można to było złożyć na karb gadatliwości Timeona. Skąd jednak wiadomo, że nie powiedział Synelle tego, co sam wiedział, lub może podejrzewał? On, Antimides, jako pierwszy dowiedział się o chorobie Valdrica, był pierwszym, gotowym do przejęcia tronu po jego śmierci i z całą pewnością nikt nie podejrzewałby go o zbrodniczą działalność. Podczas gdy inni walczyli między sobą na terytorium kraju, on pozostał w Ianthe. Kiedy Valdric wreszcie umrze, ci którzy pragnęli przejąć po nim tron, ci nieliczni którzy przeżyliby skrytobójcze zamachy na swoje życie, przekonaliby się, że to on rezyduje obecnie w pałacu królewskim. A ten kto rządzi w pałacu, włada całym Ophirem. Teraz zaś jego starannie przygotowane plany były zagrożone, a sekretowi groziło ujawnienie. Trzeba było coś zrobić z Synelle. Zawsze miał pewne plany względem tej parszywej suki. Miał dość tych bredni o szlachetnej krwi płynącej w jej żyłach. Czyż nadawała się do czegoś więcej prócz rodzenia dzieci? Zamierzał z ogromną przyjemnością złamać ją, skruszyć do cna i wykorzystać do spłodzenia dziedziców, którzy zdobędą jeszcze większą władzę od niego. Teraz jednak musiał coś z nią zrobić i to szybko. Podobnie jak z barbarzyńcą. Wytężył słuch. Tivia powtarzała się. — Dość, Raga — powiedział i kat opuścił dłoń, w której trzymał bat. Antimides wcisnął mu do łapska złotą monetę. Kupił Ragę dawno temu, ale nigdy nie zaszkodzi zadbać o zapewnienie sobie jeszcze żarliwszej lojalności u poddanych. — Jest twoja — rzekł do kata Antimides. Raga wyszczerzył w uśmiechu szczerbate zęby. — Kiedy skończysz, pozbądź się ciała w zwykły sposób. Kiedy hrabia opuścił lochy, wrzaski Tivii znów przybrały na sile. Zatopiony w rozmyślaniach nad dalszymi losami Synelle i barbarzyńcy, Antimides ich jednak nie słyszał. IX Dom przy ulicy Koron był duży, piętrowy i kanciasty. Na parterze po jego obu stronach znajdowały się stajnie. Drewniany rozklekotany balkon, na który wchodziło się po schodach, ciągnął się wokoło podwórza, na wysokości pierwszego piętra. Brudne, czerwone gonty pobłyskiwały słabo w promieniach popołudniowego słońca. Odpadający płatami tynk i plamy cienia sprawiały, iż budowla przywodziła na myśl trędowatego. Łukowata brama, której zardzewiałe zawiasy skrzypiały przejmująco, wiodła z ulicy na dziedziniec, gdzie zakurzoną fontannę wypełniały po brzegi zwiędłe, brązowe liście. — Do tego, bez wątpienia są tu jeszcze szczury i pchły — burknął smętnie Narus, zsiadając z konia. Taurianus wstrzymał swego wierzchowca i łypnął na niego. — I po to opuszczamy pałac? — Stadko gołębi wyleciało trzepocząc skrzydłami z okna na piętrze. — Spójrzcie! Mamy spać w gołębniku! — Nazbyt wszyscy przywykliście do pałacowych wygód — warknął Conan, zanim inni zaczęli sarkać. — Przestańcie zrzędzić jak gromada starych bab i przypomnijcie sobie czasy, kiedy sypialiście w błocie! — Błoto było lepsze niż ta rudera — bąknął Taurianus, ale zsiadł z konia. Mamrocząc pod nosem najemnicy z derkami i tobołami w dłoniach zaczęli szukać dla siebie dogodnych miejsc. Kilku odprowadziło do stajni swoje wierzchowce. Wkrótce dobiegły stamtąd zduszone przekleństwa na wielką liczbę szczurów i mnogość pajęczyn. Korpulentny Fabio pospieszył w poszukiwaniu kuchni. Julia natychmiast podążyła za nim z naręczem poczerniałych od sadzy garnków, zawiniątkami ziół i zawieszonymi na szyi warkoczami czosnku oraz papryki. Boros stanął przy bramie spoglądając na wszystko zdumiony, choć i on rzecz jasna sypiał często w gorszych warunkach. Conan uznał, że Synelle musi wiele się nauczyć o właściwym zakwaterowaniu dla jego Wolnej Kompanii. Jego zdaniem, zwracali zbyt wiele uwagi podczas poszukiwania tego domu. Sześć dziesiątek zbrojnych na koniach, z tobołami i węzełkami przydającymi im wyglądu ulicznych handlarzy, mimowolnie przykuwało wzrok nawet tu, w mieście, gdzie z natury wszyscy starali się unikać tego, co mogłoby okazać się niebezpieczne. Cymmerianin dopilnuje, by cała kompania trzymała się na uboczu, dopóki nie ucichnie sprawa zabójstwa Timeona. Poza tym nie miał ochoty zaglądać do zawiniątek, tobołów i pękatych juków, z których większość pobrzękiwała i wydawała się cięższa aniżeli być powinna. Mimo iż zabronił im łupienia, był pewien, że niektórzy z nich, delikatnie mówiąc, przywłaszczyli sobie znajdujące się w zasięgu rąk srebrne kielichy i złote cacuszka. Większość usłuchała jego rozkazu, głównie Ophirczycy, lecz pozostali mieli lepkie palce. Rzucając cugle swojego wierzchowca jednemu z najemników, postawny Cymmerianin udał się na poszukiwanie dogodnej dla siebie komnaty. Zarzucił derkę na ramię, a pod pachę wetknął worek z posążkiem. Z wyjątkiem broni, zbroi, wierzchowca i odzienia na zmianę było to wszystko, co posiadał. Wkrótce natrafił na ogromny, narożny pokój na piętrze, dobrze oświetlony, gdyż miał aż czworo okien. Sterta słomy w kącie wskazywała, iż gnieździł się tam szczur. Dwie ławy i stół pośrodku pomieszczenia pokrywała gruba warstwa kurzu. Łóżko, zapadnięte, lecz dość duże jak dla mężczyzny jego wzrostu, wciśnięte było pod ścianę. Materac zaskrzypiał, gdy go nacisnął, a Cymmerianin aż westchnął wspominając puchowe materace w pałacu Timeona. Pomyśl o błocie — upominał się srodze. Z dziedzińca dobiegł go głos Machaona. — Conanie, gdzie jesteś? Mam nowe wieści! Cisnąwszy swój dobytek na łóżko, Conan wypadł na balkon. — Cóż to za wieści? Synelle nas wzywa? — Jeszcze nie, Cymmerianinie. Zeszłej nocy skrytobójcy nie próżnowali. Valentius umknął z pałacu po tym, jak trzech ludzi z jego własnej straży usiłowało go zgładzić. Zostali co prawda usieczeni przez innych, wiernych swemu panu, lecz paniczyk najwyraźniej boi się teraz własnego cienia i zaszył się gdzieś, w jakiejś bezpiecznej kryjówce. Znalazł schronienie u hrabiego Antimidesa. Conan uniósł brwi. Antimides. Ten młody głupiec nieświadomie oddał się w ręce jednego ze swych rywali. Kolejny lord odchodził z tego świata, można by rzec, na własną prośbę. Kto był następnym pretendentem do tronu po Valentiusie? To jednak, co działo się wśród walczących między sobą frakcji, skonstatował, nie dotyczyło ani jego, ani jego kompanii. — Skończyliśmy z tym, Machaonie — roześmiał się. — Niech się po wyrzynają nawzajem. Brodaty weteran również zarechotał. — A gdy to nastąpi, może obwołamy królem ciebie. Ja byłbym za. Conan chciał odpowiedzieć, gdy wtem uświadomił sobie, że jakiś dźwięk, którego być nie powinno, od kilku chwili nie daje mu spokoju. Z komnaty, którą właśnie opuścił, dochodziło go skrzypienie desek. To nie były odgłosy szczura. Niemal bezszelestnie wysunął miecz z pochwy i dał nura do pokoju, przy wtórze zdumionego okrzyku Machaona. Na widok młodego olbrzyma czterech zbrojnych, w tym jeden wspinający się właśnie przez okno, okazało podobne zaskoczenie. Ich zdziwienie trwało ledwie chwilę. Gdy tylko barbarzyńca przestąpił próg pokoju, w ich dłoniach pojawiły się miecze i mężczyźni natychmiast rzucili się do ataku. Conan odbił w bok pchnięcie pierwszego, by się doń zbliżyć i tym samym ruchem wbił prawą stopę w brzuch przeciwnika, rozdzierając mu szarą jedwabną tunikę. Mężczyzna stracił dech i runął do stóp znajdującego się za nim mężczyzny o sumiastych wąsach. Ten potknął się i czubek miecza Conana rozpłatał mu gardło, rozpryskując fontannę krwi. Gdy umierający runął na pierwszego napastnika, mężczyzna z zygzakowatą blizną na lewym policzku przeskoczył ponad nim, wymachując dziko mieczem na prawo i lewo. Conan przykucnął. Świszcząca stal zmierzwiła mu włosy na czubku głowy, a jego własne ostrze prześlizgnęło się po brzuchu człowieka z blizną. Ten, z głośnym krzykiem, runął na podłogę, przytrzymując oburącz wnętrzności wylewające się z jego rozpłatanego brzucha. Leżący na ziemi mężczyzna w szarej tunice pchnął mieczem do góry, pod łuski metalowej kolczugi Conana i rozorał mu bok, lecz zaraz potem padł, cięty na odlew w twarz. — Niechaj cię Erlik pochłonie! — ryknął ostatni z mężczyzn, kościsty i wychudły na twarzy. Był ostatnim, który wdarł się do pokoju, lecz nie włączył do walki. — Zabiłeś ośmiu moich ludzi! Niechaj Erlik przeklnie całe twoje nasienie! — Z głośnym wrzaskiem skoczył na Conana, siekąc zamaszyście od ucha do ucha. Cymmerianin chciał go żywego, by uzyskać odpowiedź na kilka pytań, lecz nie można było przez dłuższy czas odpierać tak morderczego ataku. Mężczyzna, z twarzą zlaną potem, czerwonymi policzkami i szaleńczym błyskiem w oku, wrzeszczał przeraźliwie zadając kolejne cięcia. Ostrza mieczy zetknęły się trzykrotnie, krzesząc iskry, po czym z kikuta szyi kościstego napastnika buchnęła krew, a jego głowa potoczyła się po podłodze. Rozległ się tupot stóp i do pokoju wpadł Machaon z grupą najemników. Wszyscy mieli w rękach miecze. — Na Mitrę, Cymmerianinie — rzekł wytatuowany mężczyzna, lustrując krwawą jatkę. — Nie mogłeś zostawić dla nas choćby jednego napastnika? — Nie pomyślałem o tym — odparł oschle Cymmerianin. Julia przecisnęła się pomiędzy mężczyznami. Na widok ciał uniosła obie dłonie do twarzy i krzyknęła. Wtem jej wzrok padł na Conana i błyskawicznie odzyskała rezon. — Jesteś ranny — powiedziała. — Usiądź na łóżku, opatrzę cię. Po raz pierwszy Conan poczuł palący ból w okolicy żeber i wilgoć krwi pod kolczugą. — To tylko draśnięcie — mruknął. — Zabierzcie ich stąd — rzekł do Machaona, wskazując na trupy. Machaon polecił swoim ludziom, by wynieśli ciała. Julia jednak nie dała za wygraną. — Draśnięcie czy nie — powiedziała stanowczo — jeśli go nie opatrzę, może zacząć się jątrzyć. Przynieście gorącej wody i odzienie — rzuciła przez ramię, usiłując popchnąć Conana w stronę łóżka. — Tylko aby czyste! — Ku zdumieniu wszystkich, na jej rozkaz dwóch najemników natychmiast opuściło pokój. Rozbawiony Conan pozwolił jej działać. Mamrocząc pod nosem, zdjęła zeń metalowo–skórzaną tunikę. Delikatnie obmacała ciało wzdłuż długiego, płytkiego zranienia i wyraźnie się zatroskała. Wydawała się niepewna, mając na palcach jego krew. — Chyba znów masz nad nami przewagę — rzekł posępnie Machaon, zanim wyszedł z pokoju. — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała obojętnym tonem. — Nic nie mów. Niech rana się zasklepi. Żadne z żeber nie jest złamane i obejdzie się bez szycia, ale po zabandażowaniu nie wolno ci się będzie przemęczać. Może gdybyś się położył… — przerwała gwałtownie. — Na Mitrę, cóż to za diabeł? Conan podążył za jej przerażonym spojrzeniem ku spiżowemu posążkowi, który leżał na łóżku, wysunięty z worka. — Drobiazg, który kupiłem w prezencie dla Machaona — powiedział sięgając po posążek. Cofnęła się i stanęła o kilka stóp od niego. — Co cię ugryzło, dziewczyno? To tylko martwy metal. — Ma prawo się bać — rzekł od progu Boros. Patrzył na figurkę jak na żywego demona. — To niepojęte zło. Czuję, jak z tego emanuje. Fale są bardzo silne. — Ja również — odparła niepewnie Julia. — Chce mnie zranić. Skrzywdzić. Czuję to. Boros posępnie skinął głową. — Tak, kobiety wyczuwają takie rzeczy. Ceremonie Al Kiira były wyjątkowo odrażające. Dziesiątki mężczyzn zabijało się nawzajem, podczas gdy kapłanki śpiewały, zaś tym, co ocaleli, żywcem wyrywano serce z piersi. Rytuał tortur, był tak wymyślny, że ofiary całymi dniami wyły na ołtarzach, mordowane z niesamowitym okrucieństwem i bardzo powoli. Największym złem jednak było składanie ofiar z kobiet. A raczej, rzekłbym, było to coś więcej niźli składanie ofiar… — Cóż może być gorszego niż składanie ludzi w ofierze? — zapytała niepewnie Julia. — Oddawanie ich żywcem bogu, którego wyobraża ta figurka — odrzekł Boros — aby były jego zabawkami po wieczne czasy. Taki może być los kobiet oddawanych Al Kiirowi. Julia zachwiała się, a Conan warknął. — Dość już, starcze! Tylko ją wystraszyłeś. Przypomniałem sobie, że mówiłeś już wcześniej o Al Kiirze, kiedy byłeś pijany. Czyżbyś się znów upił? A może wciąż jeszcze wino nie wywietrzało ci z głowy? — Jestem trzeźwy jak niemowlę — odrzekł siwobrody mężczyzna — choć chciałbym być pijany jak bela. Jest to bowiem nie tylko wizerunek Al Kiira, Cymmerianinie. To konieczność, witalny element kultu tego potwornego bóstwa. Sądziłem, że wszystkie zniszczono wiele stuleci temu. Ktoś znów próbuje ściągnąć Al Kiira do naszego świata, a gdyby dysponował tym bluźnierczym posążkiem, to mogłoby mu się udać. Gdyby do tego doszło, wolałbym chyba nie żyć. Conan wbił wzrok w spiżową figurkę, którą trzymał w ogromnej dłoni. Dwaj ludzie zginęli, usiłując odebrać mu ją w warsztacie. Trzej kolejni padli podczas drugiego ataku i bez wątpienia chodziło im o to samo. Chudy mężczyzna o fałszywym obliczu, zanim skonał, oskarżył Cymmerianina o zabicie ośmiu jego ludzi. Liczba się zgadzała. Ci, co chcieli sprowadzić boga do tego świata wiedzieli, że Cymmerianin był w posiadaniu tego niezbędnego wizerunku. W pewnym sensie poczuł ulgę. Sądził dotąd, że przynajmniej jeden z zamachów, który zagroził jego życiu, był dziełem Kareli. Najemnicy przynieśli gorącą wodę i bandaże. Conan wcisnął posążek pod derkę i dał pozostałym znak, by milczeli, dopóki tamci nie wyjdą z pokoju. Gdy znów zostali tylko we trójkę, Julia powiedziała: — Opatrzę twoją ranę, ale nie wyjmuj już tego posążka. Nawet teraz czuję jego zły wpływ. — Zostawię go tam, gdzie teraz leży — zapewnił Conan, a dziewczyna uklękła i zaczęła przemywać, a następnie bandażować ranę na jego boku. — Mów dalej, Borosie — powiedział. — Jak do tego doszło, że ów bóg nie potrafi odnaleźć drogi do świata ludzi? Mimo rogów nie wygląda mi na bóstwo, którego należałoby się lękać. — Żartujesz sobie — mruknął Boros — ale zapewniam cię, tu nie ma się z czego śmiać. Aby opowiedzieć ci o Al Kiirze, muszę wspomnieć o odległej przeszłości. Wiesz, że Ophir jest najstarszym spośród wszystkich obecnie istniejących królestw, lecz mało kto zna jego prapoczątki. Ja wiem o nich bardzo niewiele. Przed powstaniem Ophiru, na tych ziemiach znajdowało się centrum kultu Al Kiira. Najsilniejsi i najprzystojniejsi mężczyźni oraz najdumniejsze i najzacniejsze z kobiet sprowadzono tu właśnie, by poddać ich najwymyślniejszym ceremoniom, o których już mówiłem. Jak możesz sobie jednak wyobrazić, znaleźli się tacy, co sprzeciwili się kultowi Kiira, a najbardziej znanymi spośród nich byli członkowie Kręgu Prawej Ręki. — Nie mógłbyś mówić nieco krócej? — rzekł Conan. — Nie musisz mi tego opowiadać jak jarmarcznej legendy. Boros parsknął. — Chcesz skrótów czy faktów? Posłuchaj. Krąg Ścieżki Prawej Ręki był prowadzony przez niejakiego Avanrakasha, zapewne najpotężniejszego praktyka białej magii, jaki kiedykolwiek istniał. — Nie wiedziałem, że istnieje coś takiego, jak biała magia — powiedział Conan. — Nigdy nie widziałem czarownika, który nie cuchnąłby złem i czarną magią, jak sterta końskiego łajna. Tym razem starzec zignorował go. — Ludzie ci weszli, jak powiadają, w kontakt z bogami i zawarli pakt. Żaden bóg nie chciał stanąć otwarcie do walki z Al Kiirem, gdyż powszechnie obawiano się, iż wszczynając wojnę między sobą, wszyscy oni mogliby zostać, koniec końców, unicestwieni. Niektórzy, jak na przykład Set, odżegnali się otwarcie od tego, co się miało zdarzyć. Inni wszelako przekazali adeptom ścieżki Prawej Ręki część swojej mocy, by w efekcie mogli stawić czoło pojedynczemu bóstwu. Pojmujesz zapewne, iż nie mogli dać jej jednemu człowiekowi, gdyż uczyniliby go w ten sposób co najmniej półbogiem. Nie dali też wszystkim dostatecznie dużo mocy, by nawet śmierć jednego lub dwóch spośród nich nie naruszyła równowagi sił. Nieomal wbrew sobie Conan zaczął przysłuchiwać się słowom starca. Julia chłonęła je z otwartymi ustami, zapominając o bandażach, zwisających u boku Conana. — Po bitwie, która potem miała miejsce, zmienił się wygląd całej tej krainy. Wypiętrzyły się góry, rzeki zmieniły bieg, stare morza przemieniły się w pustynie. Spośród tych, co wyruszyli przeciw Al Kiirowi, przeżył jedynie Avanrakash, a i on był śmiertelnie ranny. Mimo to, nim skonał, zdążył swoją magiczną laską oddzielić Al Kiira od ciała, które ów nosił w świecie ludzi, by odciąć bóstwo od naszego świata. Potem wszczęto rebelię przeciwko wyznawcom Al Kiira i dokonano koronacji pierwszego króla Ophiru. Całe miasto zrównano z ziemią, by po wyznawcach kultu nie pozostał żaden ślad. Uczyniono wszystko, by pamięć o Al Kiirze zaginęła na zawsze. A ziemskie ciało boga? Ludzie próbowali je zniszczyć, lecz nie imał się go najgorętszy ogień i kruszyły się na nim miecze z najtwardszej stali. W końcu zamknięto je w pieczarze pod wielką górą, a wszystkie wejścia zasypano, by z upływem czasu ludzie w ogóle zapomnieli o jego istnieniu. Ci, co próbowali zatrzeć pamięć o bogu i jego kulcie, odnieśli sukces i jednocześnie ponieśli porażkę, gdyż górze nadano nazwę Tor Al Kiir. Lecz przez stulecia tylko nieliczni wiedzieli skąd się ona wzięła, a wszyscy inni omijali ją, gdyż jakoby miała przynosić pecha. Sądziłem, że jestem ostatnim, który posiada tę wiedzę, i że przepadnie ona wraz ze mną w ogniu stosu pogrzebowego. Jednak nocą ujrzałem światła na Tor Al Kiir. Doszły mnie słuchy, że ktoś poszukiwał prastarej wiedzy. Ktoś próbuje znów sprowadzić Al Kiira do tego świata. Byłem pewien, że to mu się nie uda, z braku podobizny czy figurki bóstwa. Jeśli jednak wizerunek Al Kiira trafi w ręce tego osobnika, całą ludzkość czeka niewola, cierpienia i powolne konanie. Conan odetchnął głęboko, gdy starzec zakończył wreszcie swoją opowieść. — Odpowiedź jest prosta. Zabiorę tę przeklętą rzecz do najbliższego warsztatu i każę ją przetopić. — Nie — zakrzyknął Boros. Przeszedł go gwałtowny dreszcz i mężczyzna z ożywieniem przeczesał palcami długą siwą brodę. — Bez właściwych zaklęć uwolniłbyś tylko moce, które obróciłyby miasto w stertę gruzów. Kto wie czy nie spłonęłaby przy tym połowa całego tego kraju. Uprzedzę twoje pytanie. Nie znam odpowiednich zaklęć, zaś ci, co je znają, woleliby zrobić z posążka użytek, zamiast go unicestwić. — A ta laska — rzekła nagle Julia. — Ta, której użył Avanrakash. Czy mogłaby zniszczyć posążek? — Roztropne pytanie, moje dziecko — mruknął staruszek. — Odpowiedź brzmi — nie wiem. Możliwe, że tak. — Wątpię, by to się nam na coś przydało — burknął Conan. — Laska zapewne obróciła się w proch setki lat temu. Boros pokręcił głową. — Bynajmniej. Wszak to laska mocy, laska Avanrakasha. Ludzie z tamtych czasów znali i czuli jej moc, przeto uczynili z niej berło Ophiru, którym jest po dziś dzień, choć obecnie zdobią ją złoto i klejnoty. Mówi się, że obecność tego berła, dzierżonego jak sztandar przed wojskami Ophiru, pozwoliła Moranthesowi Wielkiemu odnieść druzgocące zwycięstwo nad siłami Acheronu. Gdybyś zdobył to berło, Conanie… — Nie podejmę próby kradzieży berła króla Valdrica — odrzekł oschle Conan — w nadziei, że może tkwi w nim jeszcze resztka mocy. Na Dziewięć Piekieł Zandru, ten człowiek podpiera się na tej lasce! Wciąż ma ją przy sobie! — Musisz zrozumieć, Cymmerianinie — zaczął Boros, lecz Conan nie pozwolił mu skończyć. — Nie! Ukryję tę po trzykroć przeklętą figurkę pod podłogą, póki nie znajdę dla niej lepszego miejsca, gdzie nikt jej nigdy nie odnajdzie. I nie zgrzytaj ze złości zębami, póki tego nie uczynię, Borosie. Ponadto trzymaj się do tego czasu z daleka od wina. Boros przywdział pozę urażonej godności. — Trzymałem to wszystko w sekrecie przez blisko pół wieku, Conanie. Nie musisz mnie pouczać. Conan chrząknął i pozwolił, by Julia uniosła jego rękę, by dokończyć bandażowania. Jeszcze jedno zgniłe jabłko do całej sterty, którą miał przed sobą. Jak unicestwić coś, czego nie mógł zniszczyć, z braku godnego zaufania czarodzieja, o których było równie trudno jak o dziewicę wśród nierządnic. Mimo to wciąż martwił się bardziej groźbami Kareli niż wszystkim innym. „Co knuła ta ognistowłosa dziewka?” — zastanawiał się w duchu. X Karela zatrzymała swoją gniadą klacz na skraju zagajnika, pośród głębokich cieni i przyjrzała się z uwagą małej chatce o spiczastym dachu, stojącej na leśnej polanie. Stał przy niej uwiązany do palika potężny, kary wierzchowiec bojowy, z czaprakiem godnym szlachcica, choć jego barwy, szkarłat i czerń, nie nosiły herbów żadnego z rodów. Miał spotkać się tam z nią pewien mężczyzna, lecz wolała zaczekać i upewnić się, że na pewno będzie sam. Trzask pękającej gałązki obwieścił przybycie mężczyzny w szorstkiej wełnianej tunice i bryczesach, których brąz zlewał się z wszechobecnymi cieniami. Wiedziała, iż dźwięk ten nie był przypadkowy, została w ten sposób ostrzeżona, by nie powitać gościa ciosem scimitara, który nosiła u pasa. Agorio potrafił przemykać przez las bezszelestnie, jak myśl, jeżeli tego zapragnął. Mężczyzna stracił obie małżowiny uszne, obcięto mu je za kradzieże, a jego pociągłe oblicze przecinała blizna, nadająca prawemu oku wyraz wiecznego zdziwienia. — Przybył sam, moja pani, jak kazałaś — oznajmił. Karela skinęła głową. Ludzie, którzy z nią obecnie wędrowali, nie byli tak dobrzy jak jej ogary z zamorańskich równin. Byli to głównie kłusownicy i drobni złodziejaszkowie, wykorzystujący każdą okazję. Nie przepadali za surową dyscypliną, którą im narzuciła, lecz z czasem uczyni z nich karną, wytrawną bandę jak inne, z którym ongiś grasowała. Wolno wyjechała na polanę, trzymając się w siodle sztywno, niczym królowa. Nie chciała okazywać większej ostrożności i dystansu. Zeskoczyła z siodła, dobyła zakrzywionej szabli i czubkiem klingi otworzyła toporne, zbite z desek drzwi chaty. Pojedyncza izba miała surowy wystrój, jak zresztą można było się tego spodziewać. Oświetlał ją gorejący w kominku ogień. Wszystko pokrywał kurz, a z gołych, spowitych mrokiem belek sufitowych zwieszały się pajęczyny. Pośrodku klepiska stał mężczyzna w prostej szkarłatnej opończy narzuconej na zbroję. Oba kciuki zatknięte miał za szeroki, nisko opuszczony pas, z przytroczoną doń pochwą z długim, prostym mieczem. Stwierdziła, iż wzrostem niemal dorównywał Conanowi, i był niemal tak samo jak on szeroki w barach. Był przystojny i ewidentnie lubił kobiety, gdyż na jej widok natychmiast się uśmiechnął. Zamknęła drzwi obcasem buta i czekała, aż mężczyzna przemówi. Nie schowała miecza. — Nie jesteś tym, kogo się spodziewałem, dziewczyno — rzekł w końcu. Z lubością wodził wzrokiem po jej krągłościach ukrytych pod obcisłym kaftanem i bryczesami. — Jesteś piękna. — I popełniłeś pierwszy błąd. — W jej głosie pobrzmiewała groźba, choć mężczyzna zdawał się tego nie pojmować. — Żaden mężczyzna nie mówi do mnie „dziewczyno”. Nim będziemy kontynuować, wyjaśnię ci kilka spraw. Twoja wiadomość dotarła do mnie w sposób, znany jedynie kilku zaufanym osobom. Skąd ty ich znasz? Kim jesteś i dlaczego przekazałeś mi pięćdziesiąt sztuk złota, skoro nie wiedziałeś nawet, czy przyjdę? Taka bowiem suma w gotówce towarzyszyła wiadomości. — A jednak przybyłaś — mruknął z chłodną pewnością siebie, Spod opończy wydobył dwie pękate, skórzane sakiewki i rzucił je na stół. Zabrzęczały donośnie. — To jest dodatkowe sto sztuk złota, jeśli przyjmiesz moje zlecenie, i drugie tyle czekać będzie na ciebie po wykonaniu zadania. Ton jej głosu stał się lodowaty. — Odpowiedz na moje pytania. — Przykro mi, ale to niemożliwe — odrzekł słodkim głosem. — Nie musisz lękać się pojmania, ślicznotko. Przybyłem tu sam, zgodnie z umową. Nie ukryłem moich ludzi w lesie. — Ty nie, ale ja tak — powiedziała. I z niemałym zadowoleniem stwierdziła, że się zdziwił. Szybko jednak odzyskał rezon. — Mogłem się tego spodziewać. Gdy doszły mnie słuchy o bandzie grasantów dowodzonej przez… kobietę, wiedziałem, że musi być dobra, skoro zdołała przeżyć tak długo. Widzisz, zyskujesz sławę. Schowaj szablę. Wschodnia, czyż nie? Czyżbyś pochodziła ze Wschodu, moja piękna grasantko? Nie masz jak tamte kobiety śniadej cery, lecz z pewnością przewyższasz je wszystkie urodą. Uśmiechnął się jeszcze pogodniej, a uśmiech ten, o czym mężczyzna doskonale wiedział, topił serca wszystkich kobiet, które nim obdarzał. „Najprawdopodobniej jego oczekiwania potwierdziły się” — skonstatowała. Sądził, że owinął ją sobie dookoła palca. I to jego zachowanie — dziewczyna! Ha, dobre sobie! Moja piękna grasantko! Ha! Takie słowa nie wywierały na niej żadnego wrażenia! Była na nie odporna. Gniew jeszcze wzmógł jej czujności wzmocnił ją wewnętrznie. Mimo to schowała szablę. — Nie opowiem ci mojej historii — warknęła — jeżeli nie usłyszę choćby twojego imienia. Mógłbyś przynajmniej powiedzieć mi, co mam zrobić za te dwieście sztuk złota. Jego gorejące oczy wciąż lustrowały ją od stóp do głów, lecz teraz nieco mniej intensywnie. — Baron Inaros opuszcza swoją twierdzę, by udać się do pałacu w Ianthe. Nie miesza się w toczące się tu rozgrywki. Lęka się ich. Właśnie dlatego zdecydował się na takie posunięcie. Szuka schronienia w stolicy. Nie będzie miał licznej ochrony, nie na tyle, by nie poradziła sobie z nią banda dobrze wyszkolonych zbójów. Za swoją zapłatę przyniesiesz mi jego księgozbiór, który zabrał ze sobą na dwóch wozach. Resztę, rzecz jasna, co tylko zdołasz złupić, możesz zabrać i podzielić się ze swoimi ludźmi. — Księgozbiór! — wybuchnęła Karela. — Czemu miałbyś płacić dwieście, nie, dwieście pięćdziesiąt sztuk złota za zbiór jakichś starych, zakurzonych zwojów? — Powiedzmy, że zbieram białe kruki, a wiem, że Inaros ma ich w swojej kolekcji sporo i gotów jestem słono za nie zapłacić. Karela omal nie wybuchnęła śmiechem. Nie wierzyła, że miała przed sobą kolekcjonera rzadkich ksiąg. Mimo to nie odważyła się nazwać go kłamcą. — Doskonale — rzekła — ale po dostarczeniu tych, hmm, białych kruków, zapłacisz mi jeszcze dwieście sztuk złota. — Tym razem to ona się uśmiechnęła. — Czy jesteś gotów zapłacić aż tyle? Powoli skinął głową, i znów otaksował ją spojrzeniem. — Powiedziałbym, że zapłacenie takiej sumy za te manuskrypty to pestka, zupełnie jakbym otrzymał je od ciebie za darmo, ale ostrzegam, nie przeciągaj struny, bo zlecę to zadanie komu innemu, kto może nie dorówna ci urodą, lecz zarazem nie będzie tak chciwy. A teraz dobijmy targu. Pora przypieczętować nasz układ. — Co… — zaczęła, ale zanim powiedziała coś więcej, postąpił krok w jej stronę i objął ją. Przytulił ją mocno do siebie, nie mogła sięgnąć ręką do boku, po szablę. — Mam swój własny, szczególny sposób pieczętowania układów z kobietami — zachichotał. — Walcz, jak chcesz, ale nim skończę, na pewno zdąży ci się to spodobać. Nagle znieruchomiał, gdy ostry czubek sztyletu wbił mu się z boku w szyję. — Poderżnę ci gardło — zaryczała — jak wieprzowi, którym jesteś! Cofnij się. Powoli. Posłusznie cofnął się o kilka kroków, jego oblicze zmieniło się w zastygłą maskę wściekłości. Gdy tylko znalazł się poza zasięgiem sztyletu, sięgnął po miecz. Podrzuciła sztylet, i schwyciła go za czubek. — Założysz się o życie, że nie trafię nim prosto w twoje oko? Opuścił dłoń do boku. Karela walczyła z narastającym pragnieniem zabicia tego mężczyzny. W jej mniemaniu na to właśnie zasłużył, jak jednak zdołałaby utrzymać w sekrecie, że zamordowała człowieka, który przybył, by ją wynająć? Takie rzeczy zawsze rychło wychodziły na jaw. Wszyscy pomyślą, że uczyniła to dla pieniędzy i przestaną ją wynajmować. — Ty bezmózgi pomiocie chromego, parszywego wielbłąda! — rzuciła z frustracją. — Ostatnio widziałam figurkę kogoś, kto jest bardzo do ciebie podobny. Równie gładko potrafi doprowadzić kobietę do pasji. Ma kły, rogi i dwa razy większą męskość niż u przeciętnego człowieka. Pewnie gdyby żył, tak jak ty, myślałby tylko przyrodzeniem. Naturalnie jeżeli w ogóle je masz. Zachowywał kamienny spokój przez cały czas trwania jej tyrady. Czerwień odpłynęła z jego policzków, w głowie zabrzmiało z trudem skrywane ożywienie, gdy zapytał: — Figurka? Ile ma rogów? A oczu! Czy była podobna do człowieka? Karela spojrzała na niego ze zdumieniem. Jeśli była to próba zbicia jej z pantałyku, to zaiste bardzo nietypowa. — Czemu cię to interesuje? — Nieważne. Za to bardziej, niż mogłabyś sądzić. Mów, kobieto. — Przypomina człowieka — rzekła powoli — lecz ma więcej palców u rąk i róg, a każdy z nich zakończony szponem. Ma czworo rogów i troje oczu. I jak ty, wręcz cuchnie złem. Złą aurą. Znów się uśmiechnął, lecz tym razem nie do niej. Ku jej zdumieniu był to uśmiech triumfu. — Zapomnij o Inarosie — oznajmił. — Przynieś mi ten posążek, a otrzymasz pięćset sztuk złota. — Sądzisz, że przyjęłabym od ciebie zapłatę — parsknęła — po tym, co przed chwilą zaszło? — Sądzę, że przyjęłabyś zapłatę nawet od samego Erlika. Pomyśl, kobieto. Pięćset sztuk złota! Karela zawahała się. Cena była kusząca. Tym bardziej że mogła zarobić tę sumę kosztem Conana. Niemniej robienie interesów z tym indywiduum… — Zgoda — rzekła, dziwiąc się samej sobie. — Jak spotkamy się ponownie, kiedy będę już miała towar? Zdjął swoją jasnoczerwoną opończę, ukazując złoconą zbroję pod spodem. — Wystaw człowieka w tej opończy nałożonej na tunikę, przed główną bramą pałacu królewskiego, gdy słońce stać będzie w zenicie, a o zmierzchu przybędę ze złotem do tej chaty. — Zgoda — powtórzyła Karela. — Pójdę już, i radzę ci, byś, zanim uczynisz to samo, policzył do tysiąca, bo w przeciwnym razie przekonasz się, czy twój pancerz oprze się bełtom z kusz. To rzekłszy wyszła z chaty i po chwili siedziała już w siodle. Gdy wjechała do lasu stwierdziła, iż było jej tak błogo, że miała ochotę śpiewać. Pięćset sztuk złota i kolejny cios zadany Cymmerianinowi, choćby nawet niezbyt bolesny. Ale grunt, by zadać ten pierwszy, potem pójdzie już łatwiej. Tym razem to Conan będzie zmuszony uciekać, nie ona. Pierzchnie stąd, albo zginie. Synelle krążyła po swojej sypialni niczym pantera w klatce, nie znosiła tego podniecenia, lecz nie była go w stanie stłumić. Srebrne lampy oświetlały komnatę przed mrokiem nocy napierającym na okna, rzucając jasny blask na muślinowe zasłony rozpostarte wokół łóżka. Jej jasne włosy były pozlepiane od potu, chociaż noc należała do chłodnych. Zazwyczaj zazdrośnie chroniła swe egzotyczne piękno pilnując, by każdy kosmyk włosów był należycie utrefiony, a policzki uróżowione, nawet gdy była sama. Teraz jednak całe jej wnętrze przepełniało niepohamowane wrzenie i nic się już więcej dla niej nie liczyło. Po raz setny przystanęła przed lustrem podziwiając swe pełne, zmysłowe usta. Nie wyglądały inaczej niż zwykle, lecz wydawało się jej, że są opuchnięte. Z gniewnym warknięciem znów zaczęła spacerować w koło. Długa suknia z najdelikatniejszego jedwabiu przywierała do każdej krągłości. Czuła najdrobniejszą cząstkę delikatnego, szarego materiału, przesuwającego się po jej skórze. Była w takim stanie odkąd ten… ten barbarzyńca ją pocałował. Nie potrafiła przestać o nim myśleć. Wysoki, barczysty z oczami jak górskie jezioro. Nieokrzesany, niecywilizowany osiłek. Dziki i nieokiełzany niczym lew, który mógł zmiażdżyć kobietę w uścisku swych potężnych ramion. Czuła, jakby w jej wnętrzu gorzał bulgoczący miód. Tej nocy nie mogła zasnąć, godzinami przewracała się na łóżku, przepełniona nieznanymi jej dotąd odczuciami. Dlaczego przyjęła na służbę Wolną Kompanię? Aby zrobić na złość Antimidesowi, co jak zawsze sprawiało jej niewypowiedzianą przyjemność. Nie musiała zatrzymywać oddziału, lecz zwolnienie go Antimides przyjąłby z pewnością za swoją wygraną i ostatecznie jego byłoby na wierzchu. I pozostał jeszcze ten barbarzyńca. Rozpaczliwie usiłowała odegnać od siebie myśli o Conanie. — Nie oddam mu się! — zawołała. — Ani jemu, ani żadnemu innemu! Nigdy! To nie wszystko. Były jeszcze inne sprawy, wymagające przemyślenia. Musiały być. Kobiety. Tak. Co się tyczyło spiżowej figurki Al Kiira, nie miała już żadnych wątpliwości. Ludzie, których Taramenon wysłał za Galbro, przyniosą jej posążek. Potrzebowała jednak kobiety, aby urządzić ceremonię i nie mogła to być pierwsza lepsza. Musiała wyróżniać się urodą, dumą i zuchwałością. O piękne kobiety nie było trudno, o dumne również, jeżeli dobrze poszukać, lecz takie, które łączyłyby w sobie obie te cechy, należały do rzadkości. A co z zuchwałością? Wszystkie bez wyjątku drżały przed gniewem mężczyzny i ostatecznie poddawały się jego woli, choć przez pewien czas mogły mu się opierać. Dlaczego musiało tak być? Teraz powoli zaczynała to pojmować. Jakaż kobieta mogłaby opierać się takiemu mężczyźnie, jak ów barbarzyńca? Znowu on! Z frustracją uderzyła się pięścią w udo. Czemu musiał stale nawiedzać jej myśli? Nagle jej oblicze przepełnił wyraz determinacji. Podeszła do stolika z marmurowym blatem, który stał pod ozdobioną kobiercem ścianą i dotknęła palcami leżącego na nim pergaminowego zwoju. Wewnątrz spoczywały trzy długie czarne, jedwabiste włosy, zostawione na jej szacie, gdy barbarzyńca… Jej dłoń zadrżała. Nie mogła teraz o tym myśleć. Potrzebowała czystego umysłu. Musiała być opanowana i spokojna. Dlaczego to musiał być on? Czemu nie Taramenon? Ponieważ nigdy nie działał na nią tak, jak barbarzyńca? Ponieważ bawiła się z nim, igrała tak długo, że przestał ją interesować jako mężczyzna? — To będzie Conan — wyszeptała. — Ale będzie tak, jak ja zechcę. — Zacisnęła dłoń na pergaminie i wyszła z komnaty. Niewolnicy, szorujący podłogi w czasie, gdy ich pani przebywała gdzie indziej, usuwali się trwożliwie z jej drogi, dotykając czołami posadzki, w wyrazie pokornego oddania. Nie zwracała na nich większej uwagi, niż na meble dokoła. Udała się wprost do swojej sekretnej komnaty, zamknęła drzwi i zapaliła lampy. Uczucie triumfu zmuszało ją do szybszego działania, była pewna, że już wkrótce jej wysiłki zaowocują wielkim sukcesem. Stanęła przy stole zastawionym zlewkami i butelkami, po czym delikatnie wyjęła ze zwoju jeden z włosów. Jeden wystarczy, pozostaną dwa, w razie gdyby musiała wykorzystać przeciw ogromnemu barbarzyńcy silniejsze czary. Na gładkiej srebrnej tabliczce nakreśliła znak rogów, znak Al Kiira. Uczyniła to krwią dziewicy, za pomocą pędzelka z włosiem nie narodzonego dziecka i obsadą z kości palca wskazującego jego matki. Po obu stronach płytki ustawiła świece. Zapaliła je. Były czarne, wytopione z łoju zamordowanych mężczyzn, wykradzionych z grobów na poświęconej ziemi. Teraz najważniejszy był pośpiech, lecz również dokładność, w przeciwnym razie jej wysiłki spełzłyby na niczym. Przygryzając język zębami, nakreśliła na brzegach płytki ostatnie symbole. Pożądanie. Żądza. Pragnienie. Potrzeba. Pasja. Tęsknota. Odrzuciła pędzelek, uniosła dłonie nad głowę i opuściła przed sobą, w błagalnym geście, odwrócone wnętrzami ku górze. W starym języku, który przyswoiła sobie z takim mozołem, zaczęła nucić śpiewną inkantację. Jej głos odbijał się gromkim echem od bladych ścian, budząc moc, powiązaną z Al Kiirem, lecz do niego nie należącą, moc tego świata, nie zaś pustki, gdzie bóg był uwięziony. Z początku kusiło ją, by wykorzystać tę moc do kontaktu z Al Kiirem. W rezultacie tych prób wybuchł pożar, który strawił wieżę je zamczyska, leżącego w połowie drogi od granicy z Aquilonią. Ognia, który ją ogarnął, nie sposób było ugasić wodą, a wygasł on dopiero wtedy, gdy z budowli nie pozostało nic, prócz popiołów. Jeszcze długo potem lękała się podjąć kolejną próbę, zaś ludzie przyglądali się jej znacząco, szepcząc o złowrogich czarach, odprawianych w zamku Asnark. Aby zrzucić z siebie podejrzenie, oskarżyła o czary pewną kobietę z zamku, starą służącą, która nawet wyglądem przypominała wiedźmę, i skazała na spalenie na stosie. Od tej pory Synelle nauczyła się ostrożności. Jak wiadomo człowiek uczy się na błędach. Świece wypaliły się powoli, rozlewając w kałużę czarnego tłuszczu. Synelle opuściła ręce, po raz pierwszy od wielu godzin oddychając powoli i głęboko. Namalowane na płytce symbole i włos zmieniły się w popiół. Okrutny uśmiech pojawił się na jej wargach. Teraz nie musiała już lękać się swoich żądz. Barbarzyńca należał odtąd do niej, uczyni z nim, co zechce. Był jej niewolnikiem. XI Przechodząc przez zakurzony dziedziniec domu, gdzie kwaterowała jego kompania, Conan poczuł, że cierpnie mu skóra na plecach. Włosy na całym ciele zdawały się poruszać, jakby żyły własnym życiem. Ze złotej kuli pnącej się na nieboskłon spływał jasny, silny blask. Zdawało się go otaczać chłodne powietrze. Tak było odkąd się obudził. Czuł się dziwnie i nie pojmował dlaczego. Potężny Cymmerianin nie tłumaczył tego, co się działo, strachem. Znał dobrze swoje własne lęki i umiał nad nimi panować. Zresztą żaden lęk nie był mu straszny, gdyż w swoim czasie zdarzało mu się widywać rzeczy, które zmroziłyby krew w żyłach większości śmiertelników. Co się tyczy wizerunku, a nawet samego Al Kiira, stawiał już czoło demonom i czarownikom. Zmagał się także z najróżniejszymi potworami, od olbrzymich, żywiących się ludzkim mięsem robaków, poprzez gigantyczne pająki toczące ze swych szczęk jad, mogący przeżreć na wylot najwspanialszą zbroję, po smoka z adamantowymi łuskami i ognistym tchnieniem. Pokonał ich wszystkich i jeśli tylko miał się na baczności, nie musiał się lękać. — Cymmerianinie — zawołał Narus — weź swój płaszcz. — Później — odkrzyknął Conan do mężczyzny o zapadniętej twarzy, grzebiącego wraz z innymi w wielkiej stercie bel i zawiniątek, które tego ranka przywieziono tutaj wozami. Synelle znalazła w końcu zajęcie dla najętej na służbę Wolnej Kompanii. Zawiniątka z długimi wełnianymi, szkarłatnymi płaszczami w barwach jej rodu zrzucono, bezceremonialnie na dziedzińcu, wraz z całą masą świeżej pościeli i przednich, wełnianych koców. Były tu sięgające do kolan Aquilońskie buty z najlepszej, czarnej skóry, małe lusterka z polerowanego metalu z Zingary, ostre korynthiańskie brzytwy i tuzin innych rzeczy z wielu krain, które mogły przydać się żołnierzowi. Był także ich pierwszy żołd, worek złotych monet. Najemnicy uczynili ten dzień swoim wielkim świętem. Fabio przez cały ranek nie dawał Julii spokoju, zmuszając padającą z nóg dziewczynę do przenoszenia worków z cebulą i grochem, ćwierci wołowych tusz, całych jagniąt oraz przetaczania beczek z winem i piwem do kuchni. Fabio odnalazł Conana przy nieczynnej fontannie. Gruby, pulchny kucharz ocierał twarz mokrą ścierką. — Conanie, ta leniwa dziewka, którą mnie obarczyłeś, uciekła i ukryła się gdzieś. Popatrz tylko, nawet jeszcze nie zamiotła podwórza. Twierdzi, że jest damą. Jeżeli tak, to niech ją Erlik pochłonie! Ma niewyparzony język. Zamachnęła się na mnie miotłą, w mojej własnej kuchni, i obrzuciła tak plugawym stekiem wyzwisk, że nie powstydziłby się ich żaden mężczyzna. Conan z irytacją pokręcił głową. Nie był w nastroju, by wysłuchiwać skarg kucharza, przez cały czas miał wrażenie, jakby mrówki chodziły mu po ciele. — Jeśli chcesz, by podwórze było zamiecione — warknął oschle — zrób to sam. Fabio odprowadził go wzrokiem, to co usłyszał, tak go zaskoczyło, że aż opadła mu szczęka. Conan przeczesał włosy palcami. Co się z nim działo? Czy to ta przeklęta spiżowa figurka? Zło, którym jakoby emanowała, a jakie rzekomo wyczuwała Julia, wywierało nań taki wpływ? — Cymmerianinie? — rzekł Boros, wychodząc mu na spotkanie. — Wszędzie cię szukałem. — Dlaczego? — burknął Conan, lecz zaraz wziął się w garść. — Czego chcesz? — zapytał, nieco bardziej pojednawczym tonem. — Jak to, tej figurki, ma się rozumieć. — Starzec rozejrzał się dookoła, po czym zniżył głos. — Czy porzuciłeś już myśli o jej unicestwieniu? Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że laska Avanrakasha to jedyne rozwiązanie. — Nie ukradnę tego przeklętego przez Erlika berła — syknął Conan. Na widok podchodzącego Machaona, Cymmerianin omal nie eksplodował. Brodaty najemnik spojrzał pytająco na posępnego młodzieńca, lecz powiedział tylko: — Jesteśmy obserwowani. To znaczy, obserwują nasz dom. Conan zacisnął obie dłonie na szerokim pasie. To była sprawa kompanii, możliwe że coś ważnego, a on zbyt długo i zbyt mocno się starał, by zniweczyć to wszystko przez swój nieokrzesany charakter. — Ludzie Kareli? — zapytał prawie już normalnym tonem. Zachowanie spokoju kosztowało go wiele wysiłku. — Nie, chyba że zaczęła przyjmować do swojej bandy nieopierzonych młodzieńców — odrzekł Machaon. — Jest ich dwóch, odzianych i przyozdobionych klejnotami jak paniczykowie na balu u królowej, wąchają pachnidła i spacerują wzdłuż ulicy w tę i z powrotem. Wygląda na to, że szczególnie interesują się właśnie naszym domem. „Młodzi szlachetkowie” — pomyślał Conan. To mogli być ludzie Antimidesa, jeśli hrabia chciał przekonać się, czy Cymmerianin zechce rozpowiadać na prawo i lewo o tym, czego się dowiedział. A może szukali figurki, choć szlachetnie urodzeni raczej nie pasowali do pospolitych rabusiów, którzy do tej pory przejawiali zainteresowanie posążkiem. Mógł to być nawet Taramenon, zazdrosny konkurent Synelle, z przyjacielem, który przybył tu, by samemu zobaczyć, kogóż to przyjęła na służbę srebrnowłosa piękność. Zbyt wiele możliwości, by rozwikłać tę zagadkę, zwłaszcza przy obecnym stanie jego umysłu. — Jeśli pochwycimy ich, gdy znów będą przechodzić przed budynkiem… — zaczął, a dwaj słuchający go mężczyźni aż wzdrygnęli się, zaskoczeni. — Chyba postradałeś rozum — wysapał Boros. — To ten posążek, Cymmerianinie. Źle na ciebie wpływa. Trzeba go jak najszybciej unicestwić. — Nie mam pojęcia, o czym gada ten stary grzyb — rzekł Machaon. — Ale porywanie szlachetnie urodzonych… w biały dzień, na środku ulicy Ianthe… Cymmerianinie, potrzeba by nam wiele szczęścia, byśmy wydostali się z tego miasta z głowami na karkach. Conan zmrużył powieki. Czuł pod czaszką upiorne wirowanie, wzrok mu się zaćmiewał. To było śmiertelnie niebezpieczne, musiał mieć jasny umysł, w przeciwnym razie pośle ich wszystkich na stracenie. — Milordzie Conanie? — rozległ się czyjś głos. Conan otworzył oczy, by ujrzeć bosonogiego mężczyznę w krótkiej, lamowanej białej tunice niewolnika, który przystanął tuż przy nich. — Nie jestem lordem — odburknął. — Tak, milor… wielmożny panie. Mam wam przekazać, że lady Synelle życzy sobie, byście niezwłocznie udali się do jej rezydencji. W umyśle Conana natychmiast pojawił się obraz piersiastej szlachcianki, wypierając wszystko inne. Jego niepokój zastąpiła fala gorącego pożądania. Roztropnie upomniał sam siebie, że zapewne pragnęła jedynie przedyskutować z nim obowiązki kompanii, lecz równie dobrze mogłaby próbować uciszyć szeptem sztorm na morzu Vilayet. Kiedy ją po raz pierwszy pocałował, zareagowała namiętnie. Niezależnie od tego co mówiła, jej ciało zdradzało prawdziwe uczucie. Nie mogło być inaczej. — Prowadź — rozkazał Conan, i nie zwlekając, dziarsko wymaszerował na ulicę. Niewolnik podreptał za nim. Conan prawie nie zwracał uwagi na niemal biegnącego przy nim mężczyznę i energicznym krokiem przedzierał się przez zatłoczone uliczki. Z każdą chwilą wizja Synelle stawała się coraz silniejsza, coraz bardziej zmysłowa, a jego oddech coraz szybszy. Widział ją teraz wyraźniej, każdy rys jej twarzy, każdą krągłość ciała, wypukłość piersi ponad kibicią tak cienką, że niemal mógłby ją objąć dłońmi, krzywiznę smukłych ud i zmysłowo kołyszących się bioder. Wypełniała jego umysł, przyćmiewając mu wzrok, tak że nie widział ludzi dokoła, ani nie pamiętał nic ze swej wędrówki do domu Synelle. Znalazłszy się wewnątrz ogromnego budynku, mężczyzna w krótkiej tunice pospieszył, by poprowadzić Conana po schodach na górę i dalej korytarzami, do komnaty swej pani, lecz Cymmerianin był pewien, że sam doskonale da sobie radę. Pociły mu się dłonie, spragnione, by dotykać jej gładkiej niczym jedwab skóry. Niewolnik skłonił się, wskazując drzwi sypialni Synelle. Blado — skóra piękność stała, wodząc ręką po alabastrowej szyi. Jej ciemne oczy zdawały się wypełniać twarz, otoczoną jedwabistymi falami platynowych włosów. Choć miała na sobie muślinowy peniuar, nie zakrywał on jej cudownych wdzięków, gdyż był cienki i przejrzysty niczym mgiełka. — Zostaw nas samych, Scypionie — rzekła niepewnie. Conan nie zdawał sobie sprawy, że sługa wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Oddech uwiązł mu w gardle, paznokcie wpiły się w pokryte stwardniałą skórą i odciskami wnętrze dłoni. Nigdy jeszcze nie wziął kobiety, która nie chciałaby tego, lecz tym razem był bliski złamania owej zasady. Jeden jej gest, jedno słowo wystarczyło, by uznał to za przyzwolenie. Niczego więcej nie potrzebował. W jego wnętrzu toczyła się bezgłośna walka, niepohamowana żądza wiodła zażarty bój z nieugiętą cymmeriańską wolą. Po raz pierwszy Conan poczuł, że jego wola zaczyna przegrywać. — Wezwałam cię tutaj, barbarzyńco — zaczęła, przełknęła ślinę i mówiła dalej: — Przywołałam cię do siebie… Zamilkła i podeszła do niego. Delikatnie położył dłonie na jej ramionach, tak niewiele było potrzeba, by zdarł z niej tę śmieszną, prawie przezroczystą szatkę. Z trudem się pohamował. Gdy spojrzał na uniesioną ku górze twarz kobiety, odczytał w niej strach i tęsknotę. Topniejące oczy Synelle były bezdennymi sadzawkami, w których mógł zanurzyć się na zawsze. W jego oczach płonęły błękitne ognie. — Nie obawiaj się mnie — rzekł ochryple. — Nie skrzywdzę cię. Przywarła policzkiem do jego torsu. Jej piersi przygniotło ciało barbarzyńcy. Nie widział tego, lecz usta Synelle rozpromienił delikatny uśmieszek, łagodzący nieznacznie wyraz lęku w jej oczach. — Jesteś mój — wyszeptała. — Pragniesz mnie, odkąd cię po raz pierwszy pocałowałem — wydyszał Conan. — Tak jak ja pożądam ciebie. Wiedziałem, że to nie wymysł mojej wyobraźni. — Chodź — powiedziała, ujmując go za rękę i cofając się o dwa kroki. — W sąsiednim pomieszczeniu znajduje się moja łożnica. Każę przynieść nam wina i owoców sprowadzonych z odległych krain. — Nie — warknął. — Nie zamierzam dłużej czekać. Zacisnął dłoń na jedwabnej cienkiej szacie, materiał pękł z trzaskiem i opadł, ukazując jej dorodną nagość. Nie bacząc na protesty Synelle, jakoby do komnaty w każdej chwili mogli wejść służący, delikatnie, acz zdecydowanie rozciągnął ją na podłodze. Niedługo potem już nie protestowała. XII Słońce znów zaczęło wznosić się na nieboskłon, gdy Conan opuścił dom Synelle, zastanawiając się ze znużeniem nad naturą upływających nie wiadomo kiedy chwil. Ona jednak zajęła go sobą na tyle, że zupełnie stracił poczucie czasu. Gdyby nie wstała z łóżka, kiedy się obudził, może wciąż jeszcze by się z nią zabawiał. Mimo że byli razem przez większość dnia i całą noc, i choć prawie nie zmrużył przez ten czas oka, każda myśl o niej rozpalała w nim płomień pożądania. Jedynie konieczność spotkania z Wolną Kompanią i nieobecność Synelle skłoniły go, by ubrać się i wyjść. Rozbawiony maszerował ulicami jakby nie było na nich żywego ducha. Oczyma duszy wciąż widział kobietę, która dzięki powabom ciała miała go w swojej mocy. Kupcy w wystawnych szatach z kapturami i nierządnice w skąpym przyodziewku, złożonym z cienkich złotych tasiemek i pasków przejrzystego muślinu, schodzili mu raźno z drogi. Sztachetko wie w jedwabiach i długobrodzi uczeni rezygnując z godności uskakiwali na bok, gdy z niedowierzaniem stwierdzali, że nie zamierza im ustąpić. Usłyszał słane za nim przekleństwa, lecz nie zwracał uwagi na wywrzaskiwane na całe gardło potoki inwektyw. Ów bezszmerowy bełkot zupełnie go nie dotyczył. Wtem mężczyzna, który nie ustąpił mu z drogi, odbił się od masywnego torsu Cymmerianina. Conan ujrzał przed sobą srogie, dumne oblicze, którego widok nie wymazał, lecz jedynie przyćmił na chwilę obraz ponętnych ud Synelle. Mężczyzna był młody, mniej więcej w jego wieku, lecz tunika z niebieskiego brokatu, przecięta na ukos żółtym pasem, złoty łańcuch na piersi, mała, modna bródka i pachnidło w dłoni, zdradzały jego szlachetne urodzenie. — Tuś mi, złodzieju — parsknął młody paniczyk. — Mam cię. — Zejdź mi z drogi, głupcze — warknął Conan. — Nie mam czasu, ni ochoty, by grać w wasze dworskie gierki. — Cymmerianin zauważył, że, co u szlachty było rzadkością, młodzian nosił u pasa miecz. Usiłował ominąć młodzieńca, lecz drugi młody sztachetka, z kozią bródką i cienkim wąsikiem na dokładkę, postąpił ku niemu chwiejnym krokiem. Na wszystkich palcach obu rąk nosił pierścienie i także był uzbrojony. — Ten cudzoziemiec — oznajmił w głos — ograbił mojego przyjaciela. Conan zastanawiał się, dla kogo były przeznaczone te słowa. Na zatłoczonej ulicy nikt nie zwracał na nich trzech uwagi. Wręcz przeciwnie, przechodnie, jakby przeczuwając co się święci, zaczęli omijać ich szerokim łukiem. Do czegokolwiek zmierzało tych dwóch typów, nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Pragnął jedynie upewnić się, że z jego kompanią było wszystko w porządku i możliwie jak najszybciej wrócić do Synelle. Synelle o alabastrowej, miękkiej jak atłas skórze. — Dajcie pokój — rzekł, zaciskając potężną pięść — albo porachuję wam wszystkie kości. Nic nie ukradłem. — On atakuje — zawołał paniczyk z wąsami i wyszarpnął miecz z pochwy, podczas gdy jego kompan rzucił różane pachnidełko w twarz barbarzyńcy. Nawet z umysłem przyćmionym wspomnieniem kobiety, potężny Cymmerianin przeżył zbyt wiele bitew, by dać się zaskoczyć. Ostrze, które miało zdjąć mu głowę z szyi, przecięło puste powietrze, gdy Conan odskoczył w bok. Gniew oczyścił jego umysł ze wszystkiego, z wyjątkiem bitewnej furii. Ci dwaj lalusie pragnęli jego śmierci, a z uwagi na niebezpieczną sytuację w kraju i fakt, iż był on cudzoziemcem, zapewne uszłoby im to na sucho. Wybrali sobie jednak złą ofiarę. W chwili gdy w jego dłoni pojawił się miecz, Conan potężnym kopnięciem w krocze powalił pierwszego szlachetkę. Młodzian zapiszczał jak dziewczyna i zgiąwszy się w pół, przyłożył dłonie do zbolałego przyrodzenia. Obróciwszy się na pięcie, Conan odbił pchnięcie wąsatego paniczyka, który zamierzał zdradziecko dźgnąć go w plecy. — Crom! — zaryczał. — Crom i stal! I rzucił się dziko do boju, a jego miecz jął słać śmierć i zniszczenie. Jego przeciwnik cofał się krok po kroku, na tunice szlachcica pojawiły się plamy krwi, gdy broniąc się rozpaczliwie, nie zawsze zdołał odbić na czas cymmeriańskie ostrze. Na jego obliczu pojawiło się niedowierzanie, jakby nie potrafił pojąć, że walczy z lepszym od siebie szermierzem. Nieroztropnie spróbował kolejnego ataku. Miecz Cymmerianina raz jeszcze przeciął powietrze, by w końcu rozrąbać czaszkę paniczyka, aż do jego czarnych wąsów. Gdy ciało osunęło się na ziemię, szurnięcie butów na chodniku ostrzegło Conana, odwrócił się, by sparować cios drugiego napastnika. Stanęli pierś w pierś ze skrzyżowanym orężem. — Jestem lepszy od Demetriosa — rzucił drwiąco szlachcic. — Zaprawdę dziś jeszcze dołączysz do swoich bogów, barbarzyńco. Pchnięciem potężnych ramion Conan odrzucił napierającego młodzieńca wstecz. — Biegnij do swojej matki i napij się mleka, to może nabierzesz sił, gołowąsie — odparował — i pożyjesz dość długo, by móc chełpić się swymi wyczynami przed kobietami. Jeżeli wiesz, co należy z nimi robić. Mężczyzna z okrzykiem wściekłości rzucił się na Conana. Osiem razy ich miecze stykały się, krzesząc skry, a brzęk stali rozbrzmiewał wzdłuż całej ulicy, niczym odgłosy z kuźni. Wreszcie długie obosieczne ostrze Cymmerianina rozpłatało żebra i tkanki, by dosięgnąć ukrytego pod nimi serca. Raz jeszcze, przez krótką chwilę, Conan zajrzał w ciemne oczy przeciwnika. — Byłeś lepszy — rzekł — lecz nie dość dobry. Paniczyk otworzył usta, lecz miast słów popłynęła z nich krew i śmierć zaćmiła mu wzrok. Conan pospiesznie wyrwał miecz z trupa i otarł ostrze w tunikę z niebieskiego brokatu. Wokół niego wciąż było sporo wolnej przestrzeni, jak gdyby niewidzialny mur odgrodził go, wraz z dwoma ciałami, od reszty przechodniów, spieszących dokądś, i tak zaaferowanych swoimi sprawami, że nawet nie spojrzeli w ich kierunku. Sądząc po nastrojach panujących w mieście, wątpliwe było, by ktokolwiek przyznał, że widział całe zajście, chyba że pod wpływem bardziej lub mniej łagodnej perswazji królewskiego kata. Lecz raczej niewskazane było stać i czekać, aż zjawi się tu oddział żołnierzy Iskandriana. Wsunąwszy miecz do pochwy, Conan wmieszał się w tłum. Zrobił kilka krokowi dał się pochłonąć ludzkiej ciżbie. Myśli o Synelle nie zaćmiewały już jego umysłu. Gdy zabił drugiego napastnika, przypomniał sobie, że Machaon mówił mu o dwóch młodych paniczykach obserwujących dom, gdzie stacjonowała Wolna Kompania. Wątpił, by mogło to być dwóch innych szlachetnie urodzonych młodzieńców. Jeden zawołał głośno, że Conan ograbił ich, jakby chciał zdobyć przez to świadków. Dziwny pomysł, gdy w grę wchodziło morderstwo, ale może zabicie go było częścią ich planu. Gdyby im się udało, kto w Ianthe przyjąłby stronę zabitego barbarzyńcy? Przechodnie starali się ignorować całe zajście, lecz gdyby wzięto ich na spytki, czyż nie przypomnieliby sobie, że Conan został oskarżony o kradzież, a potem zaatakował dwóch wielmożów, przypieczętowując tym swoją winę? Z gwardią królewską i oddziałem ophirskiej piechoty, Demetrios i jego przyjaciel odwiedziliby Wolną Kompanię, domagając się zwrotu rzekomo zagrabionej własności — a opisaliby ją równie dobrze jak Conana, po czym przetrząsnęliby cały dom, aby ją odnaleźć. Figurka trafiłaby do rąk tych, którzy zamierzali zrobić z niej użytek. Boros mógłby próbować opowiadać o złych bogach i rytuałach odbywających się pod Tor Al Kiir, podobnie jak Julia. Nikt jednak nie zechciałby uwierzył w bełkot nadużywającego alkoholu byłego ucznia czarnoksiężnika, ani pomywaczki. Conan przyspieszył kroku. Musiał upewnić się, że figurka wciąż znajdowała się pod deskami podłogi, w jego sypialni. Był pewien jednego, w Ophirze nie dane mu będzie zaznać spokoju, póki ten złowróżbny posążek nie znajdzie się poza zasięgiem tych, co chcieli go dostać w swoje ręce. Czarne świece zgasły, Synelle z zadowolonym westchnieniem opuściła ręce. Zaklęcie wiążące barbarzyńcę zostało zmienione. Wciąż go więziło, lecz w bardziej niż dotąd subtelny sposób. Z pełnym znużenia jękiem usiadła na niskim zydlu, krzywiąc się i odgarniając z twarzy kosmyk włosów. Otuliła się płaszczem. Szkarłatna, wełniana, pozbawiona ozdób peleryna była wszystkim, co zdążyła pochwycić uciekając, bo to była ucieczka — aby zakryć swą nagość. Piersi miała nabrzmiałe i nadwrażliwe, uda i podbrzusze pokryte sińcami, efektami dzikich karesów Conana. — Skąd mogłam wiedzieć, co w nim obudzę? — wyszeptała. — Kto by pomyślał, że mężczyzna może być tak bardzo… Zadrżała mimo woli. W ramionach barbarzyńcy poczuła się niczym w objęciach niekontrolowanego żywiołu, jak powódź czy lawina. Narastał w niej ogień, i to on go w niej rozpalił, sycił ich oboje, aż do utraty tchu i zmysłów. A kiedy rozbudzane płomienie pochłonęły wszystko na swojej drodze i poczęły przygasać, on podsycał je na nowo. Usiłowała przerwać ten nie kończący się cykl i to niejednokrotnie, lecz powalała ją fala wspomnień, wspomnień bezładnych, nieartykułowanych okrzyków, gdy nie potrafiła odnaleźć w sobie słów, a resztki rozsądku prawie nie docierały do oszołomionego rozkoszą umysłu. Jej magia nie tylko obudziła w nim namiętność, lecz również wzmogła ją, uczyniła nienasyconą niezaspokojoną i wszechogarniającą. Jego silne dłonie manipulowały nią jak lalką. Były tak silne, tak wprawne i tak doskonale ją znały. — Nie — wyszeptała gniewnie. Nie mogła myśleć o jego dłoniach. To droga ku pewnej słabości. Miast tego będzie wspominać, jak upokorzona i słaba zwlokła się z łóżka, kiedy barbarzyńcę zmógł wreszcie sen i lękając się, by go nie obudzić i nie ożywić w nim na nowo uśpionych żądz, cicho niczym złodziej wymknęła się z komnaty. Zasnęła na podłodze swego sekretnego pokoju, nakryta jedynie płaszczem, bez najcieńszego choćby siennika, na jakich sypiali najpodlejsi niewolnicy, zbyt wyczerpana, by myśleć, czy choćby śnić. Pamiętaj o tym, powiedziała sobie, a nie o rozkoszach, których wspomnienie tylko wystarczyło, by jej podbrzusze znów zapłonęło przyjemnym żarem. Z jej gardła dobył się zduszony krzyk i podniósłszy się chwiejnie na nogi, zaczęła krążyć po pokoju. Wzrok padł na srebrny talerz. Czarny łój stwardniał na brzegach naczynia, a na powierzchni znajdował się popiół z włosów i krwi. Zaklęcie uległo zmianie. Nie powtórzy się już noc, kiedy ona będzie niczym ćma pochwycona w moc żywiołu, burzą żądz cielesnych barbarzyńcy. Jej oddech spowolnił się, niemal powrócił do normy. Conan wciąż należał do niej, nadal miała go dla siebie, lecz teraz jego żądze będą bardziej kontrolowane. Przez nią, ma się rozumieć. Czemu tak długo się tego obawiałam? — zaśmiała się półgłosem. W sumie te rzeczy i mężczyźni są całkiem przyjemni. Należy ich tylko odpowiednio kontrolować, a wówczas ich siła i moc nie zdadzą się na nic. Tego właśnie kobiety nie potrafiły się nauczyć, a ona dopiero to sobie przyswajała. Jeśli kobieta nie jest kontrolowana przez mężczyznę, musi kontrolować jego. Zawsze pożądała mocy i władzy. Jakie to cudowne, że właśnie władza i potęga będą w tym przypadku jej gwarancją bezpieczeństwa! Pukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia. Kto śmie zakłócać jej spokój? I to tutaj! Pukanie powtórzyło się, tym razem bardziej natarczywie. Jedną ręką przytrzymała połę płaszcza, by zasłonić piersi, drugą zaś otworzyła na oścież drzwi, zamierzając zrugać niemiłosiernie głupca, który odważył się nachodzić ją w jej sanktuarium. Miast tego bąknęła tylko: — Ty! — ze zdziwieniem w głosie. — Tak, ja — rzekł Taramenon. Z trudem hamował wściekłość. — Przyszedłem ubiegłej nocy, chcąc z tobą porozmawiać, ale byłaś… zajęta. Położyła mu dłoń na piersi i delikatnie odepchnęła. Jakże łatwo było nim manipulować, nawet mimo gniewu, po czym zamknęła za sobą drzwi. Żaden mężczyzna, nawet on, nie miał prawa wejść do tej komnaty. — Dobrze, że tu jesteś — rzekła, jakby w jego głosie nie pobrzmiewała oskarżycielska nuta. — Są rzeczy, o których musimy porozmawiać. Trzeba znaleźć pewną kobietę. — Byłaś z nim — wychrypiał wysoki szlachcic. — Dałaś tej barbarzyńskiej świni, co obiecałaś mnie. Synelle wyprostowała się, a potem zaatakowała. — Dałam mu to, co było moje. Uczyniłam co chciałam i co uznałam za stosowne. Nikt nie ma prawa mówić mi, co powinnam robić, lub nie. — Zabiję go — jęknął w udręce Taramenon. — Usiekę jak psa. — Usieczesz tego, kogo ci wskażę i kiedy ci każę. — Głos Synelle złagodniał, wstrząs pokazał gniew Taramenona. Ten mężczyzna wciąż jeszcze mógł okazać się użyteczny, a ona dawno już nauczyła się nim kierować i to bez pomocy magii. — Barbarzyńca może się nam przydać. Później będziesz mógł go zabić, jeżeli zechcesz. Ostatnia myśl pojawiła się nagle. Conan był cudownym kochankiem, lecz dlaczego miała ograniczać się tylko do niego? Mężczyźni nie poprzestają na jednej kobiecie. Mimo to młody olbrzym miał swoje miejsce w jej sercu, z powodu bezmiaru rozkoszy, który przed nią roztoczył. Kiedy zostanie królową Ophiru, każe wznieść dla niego wspaniały grobowiec. — Znalazłem osobę, o którą ci chodziło — rzucił posępnie Taramenon. — Kobietę. — Grasantkę? Brwi Synelle wygięły się w łuk. Bez wątpienia była to bardzo brutalna, bezlitosna nierządnica z przetłuszczonymi włosami i przepitym wzrokiem. — To najpiękniejsza kobieta, jaką widziałem — odrzekł. Synelle drgnęła i zacisnęła zęby. Czemu ten głupiec zażądał widzenia, zanim dziewki służebne nie dopełniły jej porannej toalety? — Nieważne jak wygląda, grunt, by przyniosła mi zwoje z biblioteki Inarosa. Zachichotał, a ona spojrzała na niego. Wydawał się rozluźniony jakby sądził, że to on panuje nad sytuacją. — Jeśli zamierzasz naigrawać się ze mnie… — zagroziła. — Nie wysłałem jej po zwoje Inarosa — rzekł Taramenon. Głos uwiązł jej w gardle. Gdy znów go odzyskała, syknęła. — A to dlaczego? — Ponieważ zleciłem jej zdobycie figurki Al Kiira, o której wspomniałaś. Ona wie, gdzie ją znaleźć. Opisała mi ją bardzo dobrze. To ja dam ci to, czego tak rozpaczliwie pragniesz. Sądziłaś, że zdołasz ukryć swe zniecierpliwienie, swoje pragnienie i gorliwość za emocjami, które towarzyszyły gromadzeniu przez ciebie pergaminów i tych wszystkich drobiazgów? Ja dam ci to, czego pożądasz, Synelle, ja, nie ten barbarzyński zwierz, i oczekuję przynajmniej takiej samej, jak on nagrody. Zbladła. Wypuściła płaszcz z dłoni. Peleryna opadła na podłogę. Taramenon sapnął, a jego czoło zrosił pot. — Przyjdziesz do mej łożnicy — zaczęła miękko i nagle jej słowa stały się gwałtowne, jak chłośnięcia ostro zakończonym rzemieniem bicza — kiedy cię wezwę. Przyjdziesz tam, o tak, może nawet szybciej niż myślisz, na pewno wcześniej niż na to zasługujesz, lecz dopiero na mój wyraźny rozkaz. — Powoli, spokojnie, otuliła się płaszczem. — A teraz mów, kiedy ten posążek ma znaleźć się w twym posiadaniu? — Sygnałem, że go zdobyła — mruknął Taramenon — będzie mężczyzna w mojej czerwonej opończy, stojący w samo południe pod główną bramą królewskiego pałacu. Tego samego wieczora o zmierzchu, mam spotkać się z nią w leśnej chatce. Synelle pokiwała głową z zamyśleniem. — Mówisz, że jest piękna? Piękna kobieta, która robi to, co mężczyźni i przewodzi im, miast usługiwać. Musi być bardzo dumna. Pójdę z tobą na to spotkanie. Kątem oka dostrzegła niewolnika zmierzającego korytarzem w ich stronę i odwróciwszy się energicznie, wściekła, że im przerwano, rzuciła gniewnie: — O co chodzi? Mężczyzna upadł na kolana i dotknął czołem marmurowej posadzki. — Mam pilną wiadomość, o pani, od zacnego pana Aelfrica. Nie unosząc głowy podał jej zwój pergaminu. Synelle zmarszczyła brwi i wzięła zwój od sługi. Aelfric był seneszalem Asmark, jej rodowych włości. Służył jej dobrze, aczkolwiek na rękę mu było, że rzadko go odwiedzała, czy niepokoiła. Takie zachowanie nie leżało w jego naturze. Pospiesznie przełamała woskową pieczęć z odciskiem pierścienia Aelfrica. Do Mej Wielce Łaskawej Pani, Lady Synelle. Z prawdziwym bólem ślę do Was te słowa. Minionego dnia, banda plugawych grasantów tchórzliwie zaatakowała farmy na Waszych włościach, paląc pola, puszczając z dymem stodoły i przepędzając bydło do lasów. Nawet teraz, gdy wasz pokorny sługa kreśli te słowa, nocne niebo czerwieni się łuną nowych pożarów. Upraszam się łaski Miłościwej Pani, błagając o pomoc, bowiem w przeciwnym razie wszelakie zbiory przepadną, a Wasz lud, Pani, przymierać będzie głodem. Wasz pokorny sługa Szczerze oddany Aelfric Gniewnym ruchem zmięła list w dłoni. Bandyci atakowali jej włości? Gdy zasiądzie na tronie dopilnuje, by wszystkich grasantów w kraju ponabijano na pale na murach Ianthe. Na razie jednak Aelfric musiał radzić sobie sam. Poczekaj tylko, pomyślała. Z mocą Al Kiira mogła przejąć tron, budząc lęk pospołu wśród chłopów i szlachty, lecz czy nie powinna pokazać w jakiś inny sposób, że jest kimś więcej aniżeli tylko kobietą? Czyż nie powinna stanąć na czele najemników Conana i samej rozprawić się z tymi rozbójnikami? Szturchnęła niewolnika stopą. — Wyjeżdżam na wieś. Niech się wszyscy przygotują. Ruszaj. — Tak, pani — rzekł niewolnik, odpełzając tyłem w głąb korytarza. — Natychmiast, pani. — Podniósł się, skłonił nisko i popędził ile sił. — A ty, Taramenonie — ciągnęła. — Poślij zaufanego człowieka, niech wypatruje umówionego sygnału od tej kobiety i daj mi znać, potem zaś ruszaj niezwłocznie do zamku Asmarh. Tam mnie oczekuj, a być może jeszcze tej nocy twoja cierpliwość zostanie sowicie nagrodzona. Niemal wybuchnęła śmiechem na widok pełnego napięcia, lubieżnego wyczekiwania, malującego się na jego obliczu. — Idź — ponagliła go tym samym co niewolnika tonem, a Taramenon niezwłocznie pospieszył śladem sługi. Wszystko było kwestią utrzymywania właściwej kontroli, powiedziała sobie w duchu. I zaczęła rozglądać się za przyborami do pisania, aby przesłać wiadomość barbarzyńcy. XIII Conan sprawdził popręg, wyprostował się i rozejrzał dokoła. Orszak Synelle zatrzymał się na kolejny postój, z rozkazu swej pani. Dwadzieścia trzy ciężkie wozy, ciągnięte przez woły, załadowane były po brzegi różnościami niezbędnymi hrabinie Asmark, podczas pobytu w wiejskiej rezydencji. Były tam zrolowane puchowe materace, barwnie zdobione jedwabne poduchy, beczki najprzedniejszego wina z Aquilonii, Korynthii a nawet Khauranu, skrzynie najdelikatniejszych i najwspanialszych smakołyków, nie do zdobycia poza stolicą oraz nieskończona ilość kufrów pełnych satynowych, atłasowych, aksamitnych i koronkowych strojów. Sama Synelle podróżowała w złoconej lektyce, niesionej przez ośmiu muskularnych niewolników i otoczonej firanami z jedwabnej, delikatnej siatki, by dopuszczać do środka powietrze, lecz by promienie słońca nie dosięgały alabastrowo białej skóry szlachcianki. W cieniu wozu czekały cztery jasnowłose służki, wachlując się nawzajem, bo żar był tego dnia srogi. Ich gibkie, smukłe ciała przykuwały wzrok wielu, spośród trzydziestu najemników strzegących taboru, lecz kobiety zwracały uwagę wyłącznie na rozkazy płynące z lektyki. Taborowi towarzyszyło również sześciu służących i niewolników, gotowych spełniać rozkazy hrabiny, a prócz tego woźnice, służki, szwaczki a nawet dwóch kucharzy, którzy właśnie kłócili się o to, jak należy właściwie przyrządzać kolibrze języczki. — Uważajcie na drzewa, niech was Erlik pochłonie! — zakrzyknął Conan. Najemnicy z niechęcią oderwali wzrok od jasnowłosych dziewcząt i zaczęli przepatrywać las biegnący po obu stronach rozległej, trawiastej łąki, gdzie urządzono postój. Cymmerianin był temu przeciwny, podobnie jak sprzeciwiał się wszystkim poprzednim postojom. Spowalniani przez wozy mogli dotrzeć do zamku Synelle nie wcześniej niż po południu dnia następnego, a i to tylko wtedy, jeśli zwierzęta pociągowe dadzą z siebie wszystko. Nawet jedna noc w puszczy, z tym osobliwym orszakiem, niespecjalnie mu się uśmiechała, a co dopiero dwie. Trzeba było postawić wielki namiot dla Synelle, drugi, gdzie mogła zażyć kąpieli i trzeci, dla jej dworek. Ponadto rozpalano ogień, by ogrzać Synelle, ogniska dla kucharzy, dla dworek, by nie lękały się ciemności, a wszystko to bez wątpienia przyciągało wzrok i chyba tylko ślepiec nie zwróciłby na nich uwagi. Machaon podjechał do Conana. — Mam wieści o Kareli, Cymmerianinie — oznajmił. — Ostatniej nocy pod „Błękitnym Bykiem” napotkałem pewnego oślizgłego szczura, stręczyciela, który przegrał swoje kobiety do innego, a co za tym idzie utracił źródło dochodów i któremu po trzecim dzbanku gładko rozwiązał się język. Zamierzałem powiedzieć ci o tym wcześniej, ale nasza mocodawczym od rana tak cię wzięła do galopu, że zupełnie wyleciało mi to z głowy. — Czego się więc dowiedziałeś? — zapytał ze zniecierpliwieniem Conan. — Znów używa własnego, prawdziwego imienia, to po pierwsze. Nie przebywa w Ophirze długo, ale i tak ściga ją już ze dwudziestu łotrów i zyskała sobie taką reputację, że Iskandrian płaci za jej głowę dwadzieścia sztuk złota. — Tak niska cena musi wprawiać ją we wściekłość. — Conan zaśmiał się. — Obawiam się, że już wkrótce ją podwyższą. — Ale co z możliwością dostarczenia Kareli jakiejś wiadomości, lub odnalezieniem jej? Co o tym wiesz? — W którymś momencie nasz typek najwyraźniej uświadomił sobie, że zanadto kłapie dziobem, i nabrał wody w usta. — Widząc wyraz rozczarowania na twarzy Cymmerianina, Machaon uśmiechnął się. — Powiedział jednak dość, bym mógł zacząć wypytywać innych. Na północ od Ianthe, o godzinę jazdy dobrym wierzchowcem, w puszczy Saleliańskiej, stoją ruiny starej twierdzy. Tam stacjonuje nocami banda Kareli. Jestem tego pewien. Conan uśmiechnął się szeroko. — Zmuszę ją, by przyznała, iż nie żywi wobec mnie urazy, nawet gdybym musiał posunąć się w tym celu do rękoczynów i stłuc jej śliczny zadek na kwaśne jabłko. — To kuracja, która byłaby wskazana nie tylko dla niej — rzekł wytatuowany mężczyzna, spoglądając znacząco na lektykę. Conan podążył za jego wzrokiem i westchnął. — Zbyt długo już zwlekaliśmy — rzekł krótko. Kiedy młody Cymmerianin podchodził do osłoniętego siatkowymi firanami palankinu, po raz kolejny już usiłował doszukać się sensu w wydarzeniach ostatnich dwóch dni. Poprzedni dzień oraz noc wydawały się ulotne niczym sen, lecz sen gorączkowy i pełen szaleństwa, w którym pożądanie usuwa wciąż w cień wszystko inne, przyćmiewając umysł. Czy to, co pamiętał — mokre od potu uda Synelle i jej namiętne pojękiwania, to prawdziwe wspomnienie, czy może wytwór jego wyobraźni? Wszystko wydawało mu się odległe i mgliste. Gdy dziś rano go przywołała, nie odczuwał już tak niepohamowanego pożądania. Pragnął jej, chciał jej bardziej niż kiedykolwiek jakiejkolwiek kobiety, lecz coś w jego wnętrzu hamowało, jakiś bodziec, obcy jego naturze, trzymał go w ryzach. Nie miał w zwyczaju tracić nad sobą kontroli będąc z kobietą ale i nie stawał przed nimi skrępowany i dziwnie nieswój. Czy jego wspomnienia z dnia poprzedniego były prawdziwe? Na dodatek uległ jej! Gdy władcza i wyniosła, niczym królowa, rozkazała, by zwołał swoich ludzi do wymarszu, i przedstawiła mu swoje wskazówki, miał ochotę parsknąć w głos i powiedzieć jej oschle, że takie sprawy należą do jego obowiązków. Miast tego zaczął się korzyć i nieomal błagać, by pozostawiła w jego gestii dowodzenie kompanią. Nawet wobec królów i możnowładców nie zachowywał się w ten sposób. Jak to możliwe, że ta kobieta wywierała nań taki wpływ? Poprzysiągł sobie, że tym razem będzie inaczej. Stanął przed lektyką i pokłonił się. — Pani, jeśli nie masz nic przeciw temu, powinniśmy już ruszać. W głębi ducha złajał samego siebie. Nie zwykł łamać danych sobie obietnic, ale właśnie to uczynił. Co się z nim działo? Jednak nic nie mógł na to poradzić. — Pani, niebezpiecznie jest zostawać dłużej w jednym miejscu, mogą napaść na nas grasanci, albo i co gorszego. Delikatna dłoń rozchyliła firany i w szparze ujrzał oblicze Synelle, której pełne, zmysłowe usta zdobił delikatny uśmiech. Szata podróżna, którą miała na sobie, podkreślała jej ponętne wdzięki. Conanowi zaschło w ustach, a dłonie zwilgotniały na ten widok. — Niebezpieczeństwo byłoby mniejsze — oznajmiła — gdybyś mnie usłuchał i zabrał ze sobą całą waszą kompanię. Conan zgrzytnął zębami. W głębi duszy chciał powiedzieć tej dziewce, że powinna wojaczkę zostawić tym, co się na niej znają, lecz tylko wykrztusił przepraszająco: — Musimy ruszać, pani. Olbrzymim wysiłkiem było dlań wypowiedzenie nawet tych paru słów i obawiał się, że nie chciał usłyszeć tego, co jeszcze mogłaby z siebie wydusić. — Doskonale. Zajmij się tym — powiedziała, opuszczając zasłonę. Conan skłonił się i odwrócił od lektyki. W jego wnętrzu wrzało, gdy wracał do swego wierzchowca. Może faktycznie tracił rozum. — Do koni! — zakrzyknął, wskakując na siodło. — Na koń i przygotować się do wymarszu! Woźnice do wozów! — Rozgadani mężczyźni i chichoczące kobiety rozbiegli się do wozów. — Dziewki służebne niech nie wsiadają na platformy! — zawołał. — Musimy uzyskać możliwie największą szybkość i nie możemy nadmiernie obciążać wołów! Ruszać się! Uprząż zaskrzypiała, gdy silne zwierzęta ruszyły z miejsca, ciągnąc ciężkie wozy. Najemnicy przy wtórze szczęku pancerzy znaleźli się na grzbietach swych wierzchowców. Conan uniósł rękę, by dać sygnał do ruszenia w drogę, gdy wtem, od strony lasu wypadła zgraja jeźdźców w kolczugach. Przerażone kobiety podniosły głośny krzyk, a woły, wyczuwając lęk ludzi, zaryczały posępnie. Tego właśnie obawiał się Cymmerianin, odkąd opuścili Ianthe, ale z tego też powodu był na to przygotowany. — Łuki! — rozkazał i krótkie, wygięte łuki do strzelania z koni znalazły się w dłoniach trzydziestu najemników. Owe nader silne łuki, nieznane na zachodzie, z wyjątkiem Wolnej Kompanii Conana, napinało się inaczej niż tradycyjne. Nakładając strzałę na cięciwę i przytrzymując ją trzema palcami, olbrzymi Cymmerianin przyłożył je do policzka, po czym energicznym ruchem odciągnął łuk przed siebie. Napastników było prawie stu, jak oszacował. Nie nosili opończy z herbami rodowymi, nie mieli także sztandarów ani proporców, lecz wydawali się zbyt dobrze uzbrojeni, jak na rozbójników. Zwolnił cięciwę i w tej samej chwili za jego strzałą pomknęło trzydzieści innych. Wciąż znajdowali się zbyt daleko, by można było obierać pojedyncze cele, lecz zwarta masa napastników okazała się równie dobrą „tarczą”. Kilku spadło z siodeł, jednak piesi wojownicy parli przed siebie, z pozbawionym słów okrzykiem bitewnym na ustach. Zanim Conan wypuścił trzecią strzałę, upierzone drzewce przeszło przez szczelinę wizjera, w ozdobionym białymi piórami hełmie najbardziej wysuniętego naprzód konnego. Mężczyzna uniósł obie ręce do twarzy i wyleciał z siodła, przekoziołkowawszy przez koński zad. Wrogowie zbliżyli się na tyle, że łuki przestały być odpowiednią przeciw nim bronią. — Dobądźcie mieczy! — zawołał, wkładając łuk na powrót do lakierowanej drewnianej pochwy przy siodle. Kiedy dobył miecza i przełożył lewą rękę przez skórzane pasy ciężkiej tarczy, ze sterczącym pośrodku szpikulcem, uświadomił sobie nagle, że jego hełm wciąż zwieszał się z łęku. Omiotła go fala bojowych okrzyków, niech wiedzą, kto ich usiekł, pomyślał. — Crom! — zawołał. — Crom i stal! Ubodzony kolanami barbarzyńcy, wielki, czarny Aquiloński rumak zerwał się do galopu. Conan dostrzegł Synelle, stojącą obok lektyki, z ustami otwartymi w krzyku, którego nie słyszał, gdyż krew dudniła mu w uszach, a w chwilę potem jego wierzchowiec zderzył się z innym, powalając lżejsze zwierzę i tratując odzianego w zbroję jeźdźca podkutymi stalą podkowami. Ogromny Cymmerianin przyjął cięcie na tarczę i odpowiedział ciosem, który rękę dzierżącą miecz odrąbał na wysokości ramienia. Natychmiast też zaczął ciąć na odlew, rozrąbując szyję drugiemu napastnikowi. Jak przez mgłę widział innych swoich ludzi, włączających się w wir walki. Tak jak to zazwyczaj bywało, potyczka podzieliła się na wiele indywidualnych pojedynków. Dopiero gdy przebieg walki połączył dwóch towarzyszy broni, mogli oni wspólnie stawić czoło wrogowi. Mężczyzna w kolczudze zbliżył się, unosząc wysoko do cięcia prosty, długi miecz, a Conan dźgnął go w pierś szpikulcem swojej tarczy, potężnym pchnięciem wysadzając z siodła. Doskonale wyszkolony czarny rumak bojowy chłostał przednimi kopytami konie przeciwnika, podczas gdy jego pan torował sobie drogę w głąb ciżby nieprzyjaciół ciosami niosącej śmierć stali. Spoza zgiełku oręża i przeraźliwych wrzasków umierających dobiegł krzyk: — Conan! Za Cymmerianina! W samą porę, pomyślał Conan przytomnie i w tej samej chwili Narus wraz z dwudziestką najemników natarł na ariergardę oddziału wroga. Nie było czasu na dłuższe zastanawianie się, gdyż starł się właśnie z wymierzającym zamaszyste ciosy mężczyzną, którego kolczuga zbrukana była krwią, lecz nie jego własną. Ujrzał jak jeden z jego ludzi pada, z rozrąbaną na pół czaszką. Zabójca przegalopował mimo, wymachując okrwawioną stalą i wydając przeciągły okrzyk bojowy. Conan wyjął stopę ze strzemienia i kopnięciem strącił triumfującego wroga z siodła. Cymmerianin uwolnił miecz z klinczu i pchnął przeciwnika pod brodę, rozdzierając stalowe oka jego kolczugi oraz gardło, z którego natychmiast buchnęły potoki krwi. Mężczyzna, którego Conan wysadził z siodła, podniósł się z ziemi mniej więcej w tym samym czasie, gdy runął jego kompan, ale miecz młodego olbrzyma opadł z całej siły, na uniesione przezeń ostrze, zbijając je w dół, a potem raz jeszcze i pozbawione głowy ciało osunęło się na stygnące już zwłoki zabitego przed chwilą łotrzyka. — Crom i stal! — Conan! Conan! — Za Cymmerianina! Tego już było za wiele dla rozbójników w kolczugach, atakowano ich z przodu i z tyłu, a pośrodku szalał ogarnięty żądzą zabijania berserker z Północy. Nie sposób było w tym chaosie oszacować, z iloma przeciwnikami mieli do czynienia. Najpierw zrejterował jeden, potem drugi. Panika zakradła się, niczym złodziej, w ich szeregi i jęła się rozprzestrzeniać. Wkrótce umykali już z pola dwójkami i trójkami. Kilku najemników ruszyło w pogoń za pierzchającymi, wydając okrzyki niczym myśliwi ścigający jelenia. — Wracajcie, głupcy! — zagrzmiał Conan. — Wracajcie, bodajby was czarny Erlik wytracił! Najemnicy niechętnie zaniechali pościgu i po chwili ostatni z rozbójników, który mógł jeszcze biec, znikł w ciemnościach . Członkowie kompanii, którzy ich ścigali, dołączyli do oddziału, wymachując okrwawionymi mieczami i wydając przeciągłe okrzyki zwycięstwa. — Zaiste, wyborny plan, Cymmerianinie — Narus zaśmiał się, przynaglając konie do galopu — nakazać nam, byśmy zostali w tyle, jako niespodzianka dla niepożądanych gości. Jego płytową kolczugę pokrywała krew wrogów. Mężczyzna o wychudzonej twarzy, choć wydawał się schorowany, posługiwał się mieczem nie gorzej od Machaona, a od nich obu lepszym szermierzem był jedynie Conan. — Dziesięć sztuk złota przeciw jednej, że nawet nie wiedzieli, ilu na nich uderzyło. — Trudno to będzie rozstrzygnąć — rzekł Conan, który jednak myślał już o czymś innym. — Machaonie — zawołał po chwili — jakie mamy straty? — Właśnie je oceniam. — Tatuowany weteran szybko dokończył liczenia i podjechał do nich. — Dwóch zabitych — oznajmił — i tuzin rannych, których trzeba będzie wozami odtransportować do Ianthe. Conan sposępniał i pokiwał głową. Cóż, ponad dwudziestka nieprzyjaciół leżała na zrytej kopytami ziemi, trawa i grunt wyglądały tak jakby je zaorano. Tylko kilku mężczyzn poruszało się jeszcze. Mniej więcej drugie tyle spoczywało na skraju lasu, powalonych strzałami. W ponurym świecie najemnych żołdaków była to niemal sprawiedliwa wymiana, gdyż wrogów znajdowało się zawsze i wszędzie, bez trudu, natomiast o nowych kompanów zazwyczaj było bardzo trudno. — Sprawdź, czy któryś z nich jest w stanie odpowiedzieć na parę pytań — rozkazał Cymmerianin. — Chcę dowiedzieć się, kto wysłał tych ludzi przeciwko nam i dlaczego. Machaon i Narus pospiesznie zsiedli z koni. Przechodząc pomiędzy ciałami od czasu do czasu pochylali się nad którymś, a w końcu powrócili dźwigając we dwóch okrwawionego mężczyznę z paskudną raną, ciągnącą się od czubka głowy po szyję. — Litości — wychrypiał ledwie słyszalnym głosem. — Powiedz zatem, kto cię nasłał na nas — zażądał natychmiast Conan. — Zamierzaliście zabić nas wszystkich, czy chodziło wam o kogoś konkretnego? Cymmerianin nie zmierzał zabijać rannego i bezbronnego mężczyzny, ale więzień wyraźnie lękał się najgorszego. Niemal błagalnie wyszeptał: — Hrabia Antimides. Nakazał nam ciebie zabić i pojmać lady Synelle. Mieliśmy przynieść ją do niego nagą i w okowach. — Antimides! — syknęła Synelle. Mężczyźni rozstąpili się, by ją przepuścić, gdy ujrzeli, jak maszeruje po zbroczonym krwią gruncie. Taki widok, krew i rozkawałkowane ciała, ludzie porąbani na kawałki w bitewnym szale, nie był przeznaczony dla oczu kobiety. Synelle jakby nie zwracała na to uwagi. — Ośmielił się wystąpić przeciwko mnie? — ciągnęła. — Wyłupię mu oczy i pozbawię męskości! I nie tylko… — Pani — rzekł Conan. — Ci, co nas zaatakowali, mogą się przegrupować i ponownie spróbować szczęścia, aby cię dopaść. A także i mnie, pomyślał, choć nie przejął się tym tak bardzo jak zagrożeniem dla Synelle. — Musisz czym prędzej powrócić do Ianthe. Pojedziesz konno. — Mam wrócić do miasta? — Synelle pokręciła głową przecząco. — Tak. A gdy tam dotrę, Antimides srogo zapłaci za ten podstępny atak! — Jej oczy rozpromieniły się w wyrazie pełnego napięcia, rozkosznego oczekiwania. Conan zajął się przygotowaniami, wydając rozkazy swoim ludziom, którzy w mig jęli je wykonywać. Wojownicy zdawali sobie sprawę z zagrożenia, wiedzieli, że napastnicy w każdej chwili mogli powrócić, i do tego z posiłkami. — Machaonie, przydziel dziesięciu ludzi do ochrony wozów. Wyładuj z nich wszystko, z wyjątkiem biżuterii i klejnotów lady Synelle oraz jej strojów. Trzeba zmniejszyć obciążenie wozów, żeby nie przemęczać wołów. Lektyka zostanie tutaj, aby tamci myśleli, że lady Synelle nie podróżuje już z wozami. Na Croma, oczywiście, że zabierzemy naszych poległych! Rozlokuj rannych na kilku wozach, żeby się nie tłoczyli i niech ich służki opatrzą. Tak, rannych wroga również weźmiemy. — Nie! — ucięła Synelle. — Ludzie Antimidesa zostaną tutaj! Mieli dostarczyć mnie nagą i w kajdanach! Niech zdechną! Conan zacisnął cugle w dłoniach, aż pobielały mu kłykcie. W skroniach czuł upiorne pulsowanie. — Ich rannych także zabierzemy — powiedział i odetchnął z trudem. Ledwie mógł wydobyć z siebie głos. Synelle spojrzała na niego w dziwny sposób. — Silna wola — rzekła z rozbawieniem. — A jednak może być całkiem przyjemnie… Nagle uznała, że powiedziała za wiele, choć Cymmerianin i tak nic z tego nie zrozumiał. — Pani — mruknął — musisz pojechać na oklep. Nie mamy tu damskich, bocznych siodeł. Wyciągnęła do niego rękę. — Daj mi swój sztylet, barbarzyńco. Gdy brała od niego broń poczuł, jakby z jej palców przepłynęły do jego dłoni niewielkie iskierki. Jednym ruchem rozcięła z przodu dół swojej szaty. Narus podprowadził dla niej konia, a ona zwinnie wskoczyła na siodło, odsłaniając nagie, alabastrowe uda i gdy już znalazła się na grzbiecie wierzchowca, nie uczyniła nic, aby je zakryć. Conan niemal namacalnie czuł na sobie jej wzrok, lecz trudno mu było określić, jakiego rodzaju było to spojrzenie. Oderwał wzrok od długich nóg szlachcianki i usłyszał cichy śmiech dźwięk ten rozpalił jego umysł do czerwoności. — Ruszamy — rozkazał ochrypłym głosem i zajmując pozycję na czele kolumny, pogalopował z powrotem w kierunku Ianthe. XIV Karela nasunęła na czoło kaptur swego granatowego płaszcza podróżnego. Na zatłoczonych ulicach Ianthe było sporo ludzi, którzy porzuciliby typową dla nich obojętność, by podjąć ryzyko zdobycia, obiecanej przez Iskandriana, nagrody za jej głowę. Aż parsknęła na tę myśl. Dwadzieścia sztuk złota! Królowie Zamory i Turami gotowi byli zapłacić za jej śmierć tysiąc razy więcej. Kupcy tych krain oferowali jeszcze więcej, byle tylko zagwarantowało to bezpieczny przejazd dla ich karawan. Wysokie Rady debatowały nad zawarciem z nią ugody, była ścigana przez wojsko. Żaden mężczyzna nie wyruszył w drogę, z jednego miasta do drugiego, nie zmawiając, nieskutecznych skądinąd, modlitw o ocalenie własnej sakiewki. Teraz, gdy wyznaczono za nią tak żałośnie niską nagrodę, była naprawdę wściekła. Tak ją to ubodło i upokorzyło, że z trudem mogła skupić się na celu swej wizyty w mieście. Dom, gdzie obozowała zgraja najemnych żołdaków Conana, znajdował się dokładnie na wprost niej. Tego ranka obserwowała, jak wyjeżdżał stamtąd z połową swego oddziału. Niedługo potem inną bramą wyjechał drugi, większy kontyngent jego ludzi i podążył śladem pierwszego. Szczwany lis z tego Cymmerianina! Dawno już nauczyła się szanować jego przebiegłość i spryt. Nie miała szans wciągnąć go w zwyczajną pułapkę. Tyle że ona nie była zwyczajną kobietą. Powróciła myślami do szlachcianki, którą eskortował barbarzyńca. Zapewne odwiedził już jej łożnicę. Zawsze miał nosa do chętnych dziewek, a niewiele mogło oprzeć się jego zawadiackiemu uśmiechowi i spojrzeniu. Rudowłosa z chęcią dobrałaby się do jej skóry. Hrabianka, dobre sobie. Nie splamiłaby sobie rąk tą szlachcianką i podobnymi do niej. Karela pokazałaby jej, co to znaczy być prawdziwą kobietą, a potem odesłałaby ją Conanowi z powrotem, nagą i związaną w płóciennym worku. Kiedy ktoś zaoferował jej pokaźną sumkę w złocie za spalenie farm szlachcianki, nie zapytała dlaczego, ani nie dociekała, kim był mężczyzna o głęboko osadzonych, władczych oczach, z twarzą ukrytą pod jedwabną, czarną maską. Miała dzięki temu okazję ugodzić Conana oraz jego cenną damulkę, więc uczyniła to. Będzie go nękać i dręczyć, aż w końcu zmusi go do ucieczki, a jeżeli nie… Gniewnie powróciła myślami do swego ostatniego zlecenia. Nie przejmowała się już kobietami, które zdobywał Conan. Takie rozmyślania mogły przyprawić ją jedynie o ból głowy. Skoro wziął ze sobą tak wielu ludzi do ochrony tej kobiety, w domu musiało zostać zaledwie kilku. Mijając łukowato zwieńczoną bramę zerknęła do środka. Tak. Ujrzała ich tylko garstkę, grali w kości przy fontannie na dziedzińcu. Rzucający zaklął, a pozostali ryknęli śmiechem, rozdzielając między siebie wygraną. Karela uniosła dłoń do twarzy, jakby odganiała muchę, a wtedy dwaj mężczyźni pchający wózek ręczny, na platformie którego znajdowały się przywiązane sznurami drewniane skrzynie, skręcili nagle w alejkę za domem. Karela podążyła za nimi. Mężczyźni spojrzeli na nią pytająco. Złodziejka kiwnęła głową, na co tamci odwrócili się i zaczęli obserwować ulicę. Jeden z nich, smagłolicy Zamoranin z sumiastym wąsem, którego zabrała ze sobą, z uwagi na pamięć dawnych, lepszych czasów rzucił półgłosem: — Nikt nie patrzy. W jednej chwili Karela wspięła się po przemyślnie ustawionych skrzyniach i przez okno dostała się do pokoju na pierwszym piętrze. Był to pokój Conana. Jej informator zdobył tę wiadomość praktycznie bez żadnego trudu. Skrzywiła się pogardliwie, lustrując niemal puste pomieszczenie. A więc tu trafił, odrzucając luksusy pałacu w Nemedii. Nie znała i nie pojmowała przyczyn, dla których opuścił ten kraj, skoro król proponował mu tak wielkie bogactwa i zaszczyty, lecz z niejaką satysfakcją odnotowała fakt, że nie wzbogacił się na przygodzie, która zakończyła się jej niechlubną ucieczką. Miło wiedzieć, że nie opływał w dostatki. Łóżko było jednak równo posłane. Na suficie nie było pajęczyn, w kątach kurzu, podłogę niedawno zamieciono. „Kobieta — pomyślała — i z całą pewnością nie była to jego nadobna Synelle”. Cymmerianin przyciągał kobiety, jak mężowie nałożnice do swoich haremów. Upomniała się srodze, wszak miała przestać interesować się kobietami Conana. Przyszła tu po ową obsceniczną, spiżową figurkę i to wszystko. Gdzie jednak powinna rozpocząć poszukiwania? Nie było tu raczej zbyt wielu kryjówek. Może pod łóżkiem. Zanim zdążyła zrobić choć jeden krok, otworzyły się drzwi i do pokoju weszła odziana w prostą, białą szatę dziewczyna. Było coś osobliwie znajomego w jej twarzy i włosach, choć Karela mogła przysiąc, że nigdy dotąd jej nie widziała. — Ani słowa, dziewko! — rozkazała Karela. — Zamknij drzwi i odpowiadaj na moje pytania, a żywo, to nic ci się nie stanie. — Dziewko! — syknęła dziewczyna, a w jej oczach rozbłysły gniewne skry. — Co ty tu robisz… dziewko? Chyba dam ci zakosztować witki Fabia. A potem ty odpowiesz mi na kilka pytań. — Powiadam ci — zaczęła Karela, ale tamta odwróciła się już ku drzwiom. Złodziejka, tłumiąc w ustach przekleństwo, rzuciła się przez pokój i pochwyciwszy ją, kopniakiem zatrzasnęła drzwi. Sądziła, że dziewczyna się podda, lub co najwyżej spróbuje wzywać pomocy, lecz ta, wyjąc wściekle, zanurzyła palce w rudych lokach Kareli. Dwie kobiety runęły na podłogę okładając się zawzięcie pięściami, kopiąc, drapiąc i szarpiąc jedna drugą za włosy. „Derketo” — pomyślała Karela. Nie chciała zabić tej dziewczyny lecz od dawna zmuszona bronić się mieczem zapamiętała, by zawsze mieć się na baczności. Nieomal zawyła, gdy przeciwniczka zatopiła zęby w jej barku. Wojownicza dziewucha o mało nie wyrwała jej garści włosów z głowy. Rozpaczliwie kopnęła tamtą kolanem w brzuch. Dziewczyna straciła dech, a Karela wyślizgnęła się z uścisku i kolanami przygniotła jej ręce do podłogi. Sięgnęła po sztylet i uniosła go przed twarzą pokonanej. — A teraz milcz, niech cię Derketo porwie! — wysapała. Dziewczyna spojrzała na nią zuchwale, lecz nie odezwała się słowem. Nagle Karela uświadomiła sobie, co w tamtej wydawało się znajome. Barwa oczu była inna, lecz kolor włosów i kształt twarzy identyczne. Conan odnalazł kopię jej samej. Nie wiedziała czy ma się śmiać, płakać, czy może poderżnąć tamtej gardło. A może zaczekać na Cymmerianina i jemu rozpłatać gardło. „To mnie nie obchodzi” — powtórzyła sobie w duchu. — „To mnie w ogóle nie obchodzi”. — Jak ci na imię? — wychrypiała. To na nic. Starała się, by jej głos zabrzmiał przyjaźnie, jeśli to w ogóle było możliwe, zważywszy że wciąż machała dziewczynie przed nosem swoim sztyletem. — Jak cię zwą, dziewko? Chciałabym wiedzieć, z kim rozmawiam. Kobieta leżąca pod nią zawahała się, po czym odrzekła. — Julia. I to wszystko, czego się dowiesz ode mnie. Karela uśmiechnęła się. — Julio, Conan ma spiżowy posążek, który muszę zdobyć. Taką ohydną statuetkę z rogami. Jeśli ją widziałaś, na pewno musisz pamiętać. Żadna kobieta nigdy by jej nie zapomniała. Powiedz mi tylko, gdzie ona jest, a nic ci nie zrobię i zaraz sobie pójdę. — Nic ci nie powiem! — odparowała Julia. Jednak wzrokiem podążyła w kąt pokoju. Ale nic tam nie było, a przynajmniej tak się Kareli wydawało. Mimo to… — Dobrze Julio, znajdę ją bez twojej pomocy. Będę musiała cię jednak związać. Weź sobie do serca moje ostrzeżenie — spróbujesz stawiać opór, albo zaczniesz uciekać, a — groźnie machnęła sztyletem — to ostrze przeszyje twoje serce. Rozumiesz? Na twarzy Julii wciąż malowała się wściekłość, lecz pokiwała głową, choć nie bez pewnego wahania. Karela starannie rozcięła suknię Julii. Dziewczyna skrzywiła się, poza tym wyraz jej pełnej nienawiści twarzy nie uległ zmianie. Tnąc materiał na pasy Karela nie mogła nie zwrócić uwagi na zalety nagiego ciała Julii. Cymmerianin zawsze lubił kobiety o krągłych piersiach, pomyślała z goryczą. Ale jej piersi były lepsze. To znaczy byłyby, gdyby wciąż interesował ją jako mężczyzna, a przecież odcięła się od tego. I to stanowczo. — Odwróć się — rozkazała, szturchając Julię stopą. Kiedy dziewczyna wykonała polecenie, Karela szybko i sprawnie skrępowała jej ręce i nogi. Julia jęknęła przez zaciśnięte zęby, gdy złodziejka zaciskała więzy na jej plecach, ale groźba sztyletu skutecznie uciszyła wszelakie protesty. Nie będzie jej wygodnie — pomyślała złośliwie Karela, ale dziewka wszak nie była posłuszna. Wepchnęła do ust dziewczyny zwinięty kawałek materiału i przewiązała jej usta, lecz zanim z nią skończyła, podniosła głowę Julii za włosy i patrząc prosto w oczy wysyczała: — Conan lubi krągłe pośladki — a ty masz tyłeczek jak chłopiec — i uśmiechnęła się zjadliwie. Julia jęła mocować się dziko z więzami i wydawać gniewne, zduszone przez knebel odgłosy, ale Karela zajęła się już kątem pokoju wskazanym jej spojrzeniem dziewczyny. Nic tam nie było. Najdrobniejszej szczeliny w ścianie, mogącej świadczyć, że coś w niej ukryto, ani otworu w upstrzonym przez muchy suficie… Wtem pod jej stopą ugięła się jedna z desek. Złodziejka uśmiechnęła się. Uklękła żwawo i sztyletem podważyła deskę. We wnęce pełnej kurzu i szczurzych odchodów spoczywała złowroga statuetka. Sięgnęła po nią, lecz jej dłoń zastygła, drżąc w powietrzu, tuż nad rogatym łbem. Nie mogła zmusić się, by jej dotknąć. Zło, które wyczuwała już wcześniej, wciąż emanowało z posążka, powodując nieprzyjemny ucisk w dołku. Gdyby dotknęła figurki, zapewne dostałaby mdłości. Brutalnym ruchem zdarła z łóżka koc, owinęła weń figurkę i uniosła jak worek, z dala od ciała. Nawet teraz czuła złą aurę bijącą ze statuetki, lecz dopóki nie musiała na nią patrzeć, mogła to jakoś znieść. Przystanęła przy oknie, i odwróciła się. — Podziękuj ode mnie Conanowi — rzekła do szamoczącej się dziewczyny. — Powiedz, że dziękuję mu za pięćset sztuk złota. To rzekłszy wyskoczyła przez okno i zwinnie, po skrzyniach, zeskoczyła na ulicę. W alejce czym prędzej ukryła owiniętą kocem figurkę w jednej ze skrzyń, znajdujących się na wozie. Gdy to uczyniła ogarnęła ją gwałtowna ulga, kontakt z posążkiem, nawet tak krótkotrwały, okazał się wyjątkowo nieprzyjemny. Cieszyła się, że ma to już za sobą. — Spotkamy się za jeden obrót klepsydry — oznajmiła wąsatemu Zamoraninowi — przy karelańskich stajniach. Kiedy wtopiła się w tłum na zatłoczonej ulicy, z twarzą ponownie przesłoniętą kapturem, uniosła wzrok i ze smutkiem spojrzała na słońce. Tego dnia było już za późno, by posłać swego człowieka przed bramę królewskiego pałacu. Dopiero jutro będzie mogła przekazać umowny sygnał, a już o zmierzchu otrzyma swoją zapłatę — pięćset sztuk złota. Żałowała, że nie będzie mogła ujrzeć twarzy Conana, gdy dowie się, jak wiele stracił. XV Z rozwianymi srebrzystymi włosami i połami rozciętej szaty powiewającymi z tyłu, Synelle biegła szerokimi korytarzami swej rezydencji, nie zwracając uwagi na pełne przerażenia okrzyki służby i niewolników, zdumionych jej sponiewieranym wyglądem i nie słysząc skierowanych ku niej słów szacunku oraz troski, wywołanej tak nieoczekiwanym i nagłym powrotem z wyprawy. Conan zostawił dziesięciu swoich łuczników, rozstawionych teraz przy wejściach, aby jej strzegli, po czym odjechał, nim zdążyła go zatrzymać. Jeden z ludzi Cymmerianina poinformował ją, że ich dowódca poszedł porachować się z hrabią Antimidesem. Ona jednak nie zamierzała czekać, aż barbarzyńca rozprawi się z tym po trzykroć przeklętym łajdakiem. Antimides ośmielił się ją zaatakować — ją! — i tylko do niej mogła należeć zemsta na tym zdradzieckim psie. Zamierzała go zniszczyć, unicestwić, obrócić w proch, i uczynić to w taki sposób, że legendy o jej pomście krążyć będą po całym świecie, przez wiele następnych stuleci. Ludzie będą prawić o tym, jak pragnął dla siebie korony, a dla niej kajdan, w które mógłby ją zakuć, i jak to się skończyło. Zdjęła ze ściany zwierciadło ze szkła podlanego srebrem i udała się z nim do sekretnej komnaty. Tam spośród przeróżnych flaszek, retort i butli pełnych odrażających płynów, wyjęła niewielką fiolkę z krwią Antimidesa. Aż do tej pory był użytecznym, choć nieświadomym narzędziem, siejąc zamęt i osłabiając tych, przed którymi mogłaby się koniec końców ukorzyć. Zawsze jednak zdawała sobie sprawę, iż może okazać się dla niej groźny. Uzyskała tę krew od jego służki, uprzednio rzuciwszy na nią urok. Dziewka ta czasem dzieliła z Antimidesem łoże i oprócz krwi, powodowana magicznym impulsem, przekazywała Synelle informacje o wszelkich planach strategicznych swego kochanka. Czar wciąż działał i trwało to już dość długo. Płyn w fiolce pozostawał świeży. Nekromantyczne zaklęcie, które potrafiło zachować ludzkie szczątki nie tknięte przez stulecia, spisywało się doskonale. Z ogromną pieczołowitością nakreśliła na lusterku krwią hrabiego znak korony Ophiru. Później narysowała krwawy łańcuch. — Ujrzysz się w koronie na głowie, skoro tak tego pragniesz, Antimidesie — wyszeptała. — Ale to nie będzie trwać długo. I będzie to dla ciebie czas wielkiego bólu i smutku. — Zaśmiała się złowrogo i nachylając nad zwierciadłem, kontynuowała swe mroczne dzieło. — Zwracamy na siebie uwagę — rzekł Machaon do swych towarzyszy. Kolumna dziewiętnastu zbrojnych jeźdźców w spiczastych hełmach i z okrągłymi tarczami na ramionach, pod wodzą Conana sunęła wolno ulicami Ianthe, a tłumy, które rozstępowały się przed nimi, rzeczywiście bezczelnie się na nich gapiły. Zabójcza aura otaczała ich niczym gęsta mgła, porażając nawet tych, którzy zgodnie ze swą naturą odwracali wzrok udając, że nic się nie dzieje. — Będą kłopoty — mruknął posępnie Narus, jadący tuż za Machaonem. — Nawet jeżeli zabijemy Antimidesa, a tylko bogowie wiedzą jak liczną ma on straż, Iskandrian nie pozwoli ujść bezkarnie zabójcom szlachcica, którzy dokonali swego dzieła w murach miasta, bądź co bądź, stolicy kraju. Będziemy musieli uchodzić z Ophiru, o ile rzecz jasna wyjdziemy z tej kabały cało. — Nawet jeśli go nie uśmiercimy — dorzucił ponuro Conan — i tak będziemy musieli stąd czmychnąć. W przeciwnym razie musielibyśmy przez cały czas siedzieć oparci plecami o mur, chyba że chcielibyście przez resztę naszych dni tutaj, oglądać się stale przez ramię? Ataki zaś następowałyby coraz częściej i byłyby coraz brutalniejsze, co do tego Conan nie miał wątpliwości. Niezależnie od przyczyn, dla których Antimides chciał pojmać Synelle, na pewno będzie pragnął śmierci Conana, aby zamknąć barbarzyńcy usta. Ataki nie ustaną, dopóki któryś z nich, Cymmerianin lub Antimides, nie wyzionie ducha. — Nie mówię, że nie powinniśmy go zabić — westchnął Narus. — Powiedziałem tylko, że zaraz potem musimy wziąć nogi za pas. — Skoro tak czy owak musimy uciekać — wtrącił Taurianus — to po co w ogóle ryzykować? Niech sobie panisko żyje, a my uchodźmy z Ianthe, póki jeszcze nie utoczono nam krwi. — Chudy mężczyzna wydawał się jeszcze bardziej chmurny niż Narus, a ciemne włosy wypływające spod okapu jego hełmu były pozlepiane w strąki i wilgotne od wywołanego strachem potu. — Nigdy nie zostaniesz kapitanem — odparował najemnik o wychudłym obliczu. — Wolna Kompania rządzi się i żyje wedle własnych praw. Jeśli atak na nas uszedłby komukolwiek bezkarnie, utracilibyśmy reputację i bylibyśmy tak samo martwi, jak gdyby poderżnięto nam wszystkim gardła. Poza tym nie bylibyśmy lepsi niż byle włóczykije czy żebracy. Taurianus mruknął coś, lecz przestał skarżyć się w głos. — Oto i pałac Antimidesa — rzekł nagle Machaon. Podejrzliwie zmarszczył brew na widok ozdobionej złotą kopułą budowli z marmuru i alabastru. — Nie widzę żadnych straży. Nie podoba mi się to, Cymmerianinie. W całym Ianthe od rezydencji Antimidesa większy był jedynie pałac królewski. Budowla hrabiego miała imponujące rozmiary. Z ulicy wiodły do niej szerokie, wielkie, marmurowe stopnie, gmach zaś zdobiły liczne kolumny, tarasy i wieżyce. Na schodach nie było straży pałacowej, a jedno skrzydło wielkich spiżowych wrót było uchylone. „Może to pułapka” — pomyślał Conan. Czyżby Antimides dowiedział się już o nieuchronnym odwecie? Czy był teraz w pałacu, otoczony kordonem wiernej gwardii przybocznej? Byłoby to głupie posunięcie, zaprotestowałby przeciw niemu każdy kompetentny dowódca. Mimo to Antimides mógł w swej arogancji nie usłuchać dobrych rad doświadczonego żołnierza i postawić na swoim. Conan odwrócił się w siodle, spoglądając na swoich ludzi. Było to siedmiu żołnierzy, którzy oprócz Narusa i Machaona wraz z nim przekroczyli granicę Nemedii. Dotarli z nim aż tutaj i byli wobec niego lojalni. Pracował długo i ciężko, aby utworzyć ten oddział i utrzymać go, niemniej z niezłomną szczerością powiedział: — Nie wiem z iloma przyjdzie nam się zmierzyć w tym pałacu. Jeśli któryś z was chce odejść, niech to uczyni teraz. — Nie gadaj bzdur — rzucił Machaon. Taurianus otworzył usta, lecz zaraz je zamknął, nie wypowiedziawszy ani słowa. Conan skinął głową. — Czterech ludzi zostaje, by pilnować koni — rzekł, zeskoczywszy z siodła. Miarowym, spokojnym krokiem weszli po białych, marmurowych schodach, dobywając po drodze mieczy. Conan przestąpił próg, minął drzwi ozdobione herbem rodu Antimidesów i znalazł się w długim, kopułowo sklepionym hallu, skąd majestatyczne alabastrowe schody pięły się łukiem ku otoczonemu kolumnami balkonowi. Piersiasta służka w prostej, zielonej szacie, z podkasaną po uda spódnicą, spod której wyzierały całkiem ponętne i szczupłe nogi, wybiegła z jednego z pomieszczeń niosąc na ramieniu sporych rozmiarów i najwyraźniej dość ciężki worek. Z jej ust dobył się krzyk, gdy ujrzała wojowników z mieczami w dłoniach, wdzierających się do pałacu. Upuściwszy worek, znikła za drzwiami, zza których się wyłoniła. Narus w zamyśleniu zlustrował stertę złotych pucharów i sreber, które wysypały się z upuszczonego na podłogę wora. — Domyślasz się, co tu się stało? — Antimides umknął przed naszym gniewem? — rzekł z nadzieją w głosie Machaon. — Nie możemy pozwolić, aby nam uciekł — powiedział Conan. Nie wierzył w ucieczkę hrabiego, lecz działo się tu ewidentnie coś dziwnego i to go zaniepokoiło. — Rozproszcie się. Znajdźcie go. Rozbiegli się we wszystkie strony, lecz przez cały czas byli czujni i gotowi do walki. Wzięli udział w zbyt wielu bitwach i wyszli cało ze zbyt wielu pułapek, by mogli pozwolić sobie na zbytnie rozluźnienie i niefrasobliwość. Najemnik, jeśli chciał przeżyć, musiał być gotów do walki w każdej chwili. W każdym momencie. „Komnata hrabiego znajduje się zapewne na piętrze” — pomyślał Conan. Ruszył po schodach na górę. Przeszukiwał jeden pokój za drugim, nie znajdując żywego ducha. Wszędzie natrafiał na ślady pospiesznej ucieczki i plądrowania co cenniejszych rzeczy. Na ścianach widniały puste miejsca po gobelinach i kobiercach, zwinięto także dywany. Stoły były powywracane, to co na nich stało, zniknęło. Złote lampy poukręcano w połowie, gdy nie udało się wyrwać ze ścian obsad, w które je zamontowano. To dziwne, lecz na wszystkich lustrach, które napotkał, widniały długie, podłużne pęknięcia. Wreszcie pchnąwszy mieczem drzwi dotarł do pomieszczenia, które wydawało się nie tknięte. Meble stały na swoich miejscach, podobnie jak złote misy i srebrne wazony, na ścianach wciąż wisiały gobeliny przedstawiające heroiczne sceny z przeszłości Ophiru. Jednak jedyne lustro, znajdujące się w pokoju, również było pęknięte. Stało przed nim bogato zdobione krzesło, odwrócone oparciem w stronę drzwi, a ze złoconego podłokietnika zwieszał się rękaw zielonej, obszywanej złotem, jedwabnej szaty. Stąpając miękko, niczym polujący wielki kot, ogromny Cymmerianin przeszedł przez pokój i przyłożył ostrze miecza do szyi mężczyzny siedzącego w fotelu. — Teraz, Antimidesie — wtem Conanowi głos uwiązł w gardle, a krótkie włoski na karku zjeżyły się. Hrabia Antimides siedział na krześle sztywno, jakby kij połknął, oczy wychodziły mu z orbit, twarz spurpurowiała, a spomiędzy zębów zaciśniętych w agonalnym skurczu wysuwał się spuchnięty, poczerniały płat języka. W obrzmiałe wola na jego szyi werżnięte były ogniwa złotego łańcucha, którego końce trzymał w rękach, w żelaznym uścisku, jakby nawet po śmierci starał się zadzierzgnąć mocniej złotą pętlę. — Na Croma! — mruknął Conan. Nie mógł uwierzyć, że to lęk przed jego zemstą skłonił Antimidesa, aby zasiadł przed lustrem i patrząc na swoje odbicie, zadusił się. Conan zbyt wiele razy miał do czynienia z czarami, by nie zorientować się, że w grę wchodziła tu jakaś paskudna czarna magia. — Gdzie jesteś, Conanie? — Tutaj! — odparł, słysząc wołanie z korytarza. Do komnaty weszli Narus i Machaon, prowadząc szczupłego, przerażonego młodzieńca w brudnych łachmanach, które ongiś musiały być wytworną, satynową szatą. Na jego nadgarstkach widniały krwawe ślady po obręczach kajdan, bladość skóry i wynędzniałe oblicze świadczyły, iż wiele dni musiał spędzić w ciemnicy o chlebie i wodzie. — Spójrz, kogo znaleźliśmy na dole zakutego w kajdany — rzekł wytatuowany mężczyzna. „Nie taki znowu z niego młodzieniec” — skonstatował po namyśle Conan. Zachowywał się jak na mężczyznę przystało, miał dumne, wydatne usta, mięsiste wargi, zuchwały wzrok i dziarską postawę. — Kto zacz? — zapytał Cymmerianin. — Mówisz, jakbym powinien go znać. Mężczyzna o chłopięcym wyglądzie, z niemal kobiecą gracją zadarł głowę do góry i oznajmił wyniośle: — Jam jest Valentius. — W jego głosie pobrzmiewała nuta rozdrażnienia i zdenerwowania. — Teraz jeszcze hrabia, lecz już wkrótce król. Dzięki wam, waszmościowie, za ratunek. — Spojrzał niepewnie na Narusa i Machaona. — Jeśli zaiste przybywacie mi na ratunek. Narus wzruszył ramionami. — Powiedzieliśmy mu, po co tu przybyliśmy — zwrócił się do Conana — ale nie uwierzył. A w każdym razie niezupełnie. — Na dole jest dwóch strażników, którym podcięto gardła — dodał Machaon — nie napotkaliśmy jednak ani jednego żywego. To miejsce ogarnęło jakieś niewytłumaczone szaleństwo. Czy Antimides rzeczywiście zbiegł? W odpowiedzi Conan wskazał głową w stronę krzesła o wysokim oparciu. Trzej mężczyźni zawahali się przez chwilę, lecz koniec końców podeszli, by rzucić okiem na trupa. Valentius, choć wstrząśnięty, zachichotał. — Jak go do tego zmusiłeś? Zresztą nieważne. To odpowiednia kara za zdradę mego zaufania. — Jego oblicze o gładkich delikatnych rysach błyskawicznie spochmurniało. — Przybyłem do niego po pomoc i schronienie, a on mnie wyśmiał. Mnie! A potem zakuł w kajdany i pozostawił, bym zgnił. Musiałem każdego dnia walczyć ze szczurami o miskę plugawej strawy. Łajdak był z niego i kanalia. Prawdziwe ścierwo. Zakłamane na dodatek. Powiedział, wybuchając przy tym śmiechem, że nie będzie brudził sobie rąk moją krwią. Zamierzał pozostawić to szczurom. — Widziałem śmierć na wielu polach bitew, Conanie — rzekł Machaon — lecz to zaiste okrutny i odrażający sposób na zabicie człowieka, choćby nawet w pełni zasługiwał, aby umrzeć. Patrzył na trupa, a kłykcie jego zaciśniętej na rękojeści miecza dłoni pobielały. Narus ułożył palce w znak mający chronić przed urokami. — Nie ja go zabiłem — powiedział Conan. — Spójrzcie na dłonie, w których trzyma końce łańcucha. Antimides zabił się sam. Valentius ponownie zachichotał. — Jednak to się stało, grunt, że stało się skutecznie. — Jego nastrój zmienił się w jednej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Szlachcic wydął wargi i splunął w obrzmiałe oblicze trupa. — Żałuję wszelako, że nie byłem przy tym obecny. Conan i jego dwaj przyjaciele wymienili spojrzenia. Ten człowiek był wedle prawa krwi pierwszym prawnym spadkobiercą tronu Ophiru, po śmierci Valdrica. Młody Cymmerianin, zdegustowany, pokręcił głową. Czuł silne pragnienie jak najszybszego pozbycia się młodzieńca, lecz gdyby go tak po prostu zostawił, niedawny więzień niechybnie już niebawem pożegnałby się z życiem. Może tak byłoby lepiej, dla Ophiru, lecz nie barbarzyńcy było o tym sądzić. Zwrócił się do Valentiusa: — Zabierzemy cię do pałacu królewskiego. Valdric zapewni ci ochronę. Szczupły mężczyzna spojrzał na niego, rozdygotany, z przerażeniem w oczach. — Nie! Nie! Nie możesz! Valdric mnie zabije! Jestem pierwszym pretendentem do tronu! On mnie zabije! — Mówisz bzdury — warknął Conan. — Valdric nie myśli o niczym innym, prócz ratowania własnej skóry. Nie minie jeden dzień, a w ogóle zapomni o twojej obecności w pałacu. — Nie rozumiesz — zajęczał Valentius, załamując ręce. — Valdric spojrzy na mnie i uświadomi sobie, że umiera, i że to ja będę jego następcą. Zacznie myśleć o długich latach życia, jakie jeszcze mam przed sobą i znienawidzi mnie. Każe mnie zamordować! — Valentius przeniósł wzrok rozpaczliwie z jednej twarzy na drugą, po czym posępnie dokończył: — Wiem, że to uczyni, bo ja również postąpiłbym dokładnie tak samo. Machaon splunął na drogi, grubo tkany turański dywan. — A co z więzami krwi? — zapytał oschle. — Co z przyjaciółmi czy sojusznikami? Przygarbiony, zdesperowany mężczyzna pokręcił głową. — Skąd mam wiedzieć, komu spośród nich mogę wierzyć? Moja własna straż zwróciła się przeciwko mnie, mężczyźni, którzy od lat wiernie służyli memu rodowi. — Nagle zaczął mówić szybciej, gwałtowniej, a w jego ciemnych oczach pojawiły się dwuznaczne błyski. — Ty mnie chroń! Kiedy zostanę królem, obdarzę cię bogactwami i tytułami. Możesz zatrzymać sobie pałac Antimidesa, a nawet dostać po nim tytuł hrabiego. Ty i twoi ludzie będziecie strażą przyboczną króla. Dam ci niezmierzone bogactwo i władzę, wybierz sobie kobietę, szlachciankę, albo dziewkę z ludu, a będzie twoja. Weź dwie lub trzy, jeśli tak sobie życzysz! Powiedz czego pragniesz, a dostaniesz to! Powiedz, jakich pragniesz zaszczytów, a otrzymasz, co zechcesz. Conan skrzywił się. To fakt, że dla Wolnej Kompanii nie było lepszej służby niż ta, którą oferował Valentius, prędzej jednak wolałby służyć żmii. — A co z Iskandrianem? — zapytał. — Generał nie miesza się w te rozgrywki, nie opowiada się po stronie żadnej frakcji. Valentius z wahaniem pokiwał głową. — No cóż, jeżeli nie zechcesz mi służyć… — Pozwól nam zatem opuścić to miejsce — rzekł Conan — i to jak najszybciej. Nie byłoby dobrze, gdyby zastano nas nad trupem Antimidesa. Mimo to gdy pozostali pospiesznie opuścili komnatę, raz jeszcze odwrócił się, by spojrzeć na trupa. Niezależnie od tego, co zabiło Antimidesa, Cymmerianin ucieszył się, że ta magia nie dosięgła jego samego. Wzdrygnąwszy się, pospieszył za innymi. XVI Zapadał zmierzch, kiedy Conan wrócił do domu, gdzie stacjonowała jego kompania. Szarówka dokoła, poprzedzająca nadejście aksamitnej czerni, doskonale pasowała do jego nastroju. Iskandrian dość skwapliwie i chętnie wziął pod opiekę Valentiusa. Obiecał, że znajdzie dla niego miejsce w barakach żołnierzy. Lecz stary generał słuchając ich opowieści, raz po raz zerkał podejrzliwie na Cymmerianina. Tylko świadectwu Valentiusa, potwierdzającemu, że Antimides najwyraźniej udusił się sam, najemnicy zawdzięczali, że wolni opuścili te długie, kamienne budowle, a harde spojrzenie, które rzucił paniczyk Conanowi wyraźnie świadczyło, iż młodzieniec chętnie zaprzeczyłby wszystkiemu, gdyby tylko miał pewność, że nie zostanie uznany za współwinnego morderstwa. I była jeszcze Synelle. Conan zastał ją w osobliwym nastroju, na poły gniewu, na poły zadowolenia. Wiedziała już o śmierci Antimidesa, choć nie miał pojęcia, jakim cudem wieści na ten temat mogły dotrzeć tu tak szybko. W każdym razie było to powodem jej zadowolenia. Szlachcianka złajała go jednak srodze, że odjechał bez jej wyraźnego zezwolenia i że zwlekał, zajmując się przekazaniem Valentiusa pod opiekę Iskandriana. To wprawiło ją w jeszcze większą wściekłość, aniżeli samowola Cymmeriana. Przecież to ona najęła go na służbę, nie ten fircyk Valentius. Lepiej, aby o tym nie zapominał. Ku swemu własnemu zdumieniu wysłuchał jej z pokorą i co najgorsze, musiał nieźle się napocić, by nie zacząć błagać mocodawczym o wybaczenie. Nigdy o nic nikogo nie błagał, czy to kobiety czy mężczyzny, boga, czy też demona i aż ścisnęło go w dołku, gdy uświadomił sobie, jak był tego bliski. Kopniakiem otworzył drzwi swego pokoju i stanął jak wryty. Leżąca w półmroku Julia, naga i skrępowana, łypnęła nań rozpaczliwie, usiłując wypluć z ust knebel. — Machaonie! — zakrzyknął. — Narusie! Błyskawicznie uwolnił ją od knebla. Więzy na kostkach i nadgarstkach zadzierzgnięto bardzo mocno, a dziewczyna zasupłała je jeszcze bardziej, próbując się uwolnić. Musiał używać sztyletu wyjątkowo ostrożnie, aby przeciąć tylko materiał i nie naruszyć ciała. — Kto to zrobił? — zapytał, mozoląc się, by ją uwolnić. Z głośnym jękiem wyjęła z ust wilgotny, zwinięty w kulę pasek materiału i przez chwilę poruszała szczęką, zanim odpowiedziała. — Nie pozwól mu, by ujrzał mnie w takim stanie — rzuciła błagalnie. — Pospiesz się! Szybko! Machaon, Narus i Boros wpadli do pokoju, rzucając jeden przez drugiego dziesiątki pytań, a Julia wrzasnęła przeraźliwie, gdy Conan przeciął ostatni pasek więzów. Odskoczyła od niego i podpełznąwszy do łóżka, zgarnęła z niego koc, aby zakryć swą nagość. — Odejdź, Machaonie! — zawołała, zasłaniając się kocem. Pokraśniała. — Nie pozwolę, byś mnie taką oglądał. Wyjdź stąd! — Zniknęła — oznajmił bełkotliwym od alkoholu głosem Boros, wskazując na kąt pokoju, gdzie Conan ukrył spiżową figurkę. Dopiero teraz Cymmerianin uświadomił sobie, że deska podłogowa została wyjęta, a nisza pod nią była pusta. Poczuł osobliwy chłód, jakby dotknęła go niewidzialna dłoń śmierci. Wydawało się całkiem logiczne, że tak właśnie zakończy się ten dzień. Bądź co bądź od rana wszystko szło mu jak po grudzie. — Może… — wykrztusił Boros — gdybyśmy niezwłocznie ruszyli w drogę i nie oszczędzali wierzchowców, zdążylibyśmy przekroczyć granicę zanim ktoś zrobi z tej figurki użytek. Zawsze chciałem zobaczyć Wendhię albo Khitaj. Czy ktoś zna odleglejsze od nich krainy? — Zamilcz, stary głupcze — warknął Conan. — Julio, kto zabrał figurkę? Na Croma, kobieto, przestań przejmować się tym przeklętym kocem! Odpowiedz mi! Nie zaprzestając prób ukrycia pod kocem swych ponętnych kształtów, Julia nieco śmielej spojrzała na niego i parsknęła. — To była dziewka w męskim odzieniu, w bryczesach i z mieczem. Kątem oka zerknęła na Machaona. — Powiedziała, że mam chłopięcy tyłek. Nieprawda, mam pośladki tak samo krągłe jak ona, choć może nie tak wielkie i nie jestem tak rozłożysta w biodrach. Conan zgrzytnął zębami. — Jej oczy — rzucił niecierpliwie. — Miała zielone oczy? I rude włosy? Powiedziała coś jeszcze? — Karela? — mruknął Machaon. — Wydawało mi się, że chciała cię zabić, a nie okraść. Czemu jednak Boros tak lęka się tej zwędzonej przez nią figurki? Chyba nie wplątałeś nas znowu w jakąś kabałę z czarnoksiężnikami, co, Cymmerianinie? — Znasz ją — burknęła oskarżycielskim tonem Julia. — Uwierzyłam, że tak, po tym co powiedziała o mnie… — Chrząknęła i zaczęła raz jeszcze. — Pamiętam tylko, że zaklęła, używając imienia Derketo i powiedziała, żebym podziękowała ci od niej za pięćset sztuk złota. Czy naprawdę dałeś jej aż tyle? Pamiętam dziewki sprzedajne mojego ojca i nie sądzę, by ta Karela była warta choć jednej sztuki srebra. Conan walnął się wielkim kułakiem w udo. — Muszę ją odnaleźć, Machaonie, i to jak najszybciej. Ukradła figurkę, która zrządzeniem losu znalazła się w mym posiadaniu. Ten pełen złej mocy przedmiot może wywołać katastrofę, o jakiej nikomu z nas się nie śniło, jeśli tylko Karela odsprzeda go osobie pragnącej zrobić z niego użytek. Powiedz mi dokładnie, jak mogę dotrzeć do ruin tej starej twierdzy. Julia jęknęła. — To o to jej chodziło, gdy mówiła o złocie? O tę przeklętą figurkę, o której wspominał Boros? Niechaj Mitra strzeże nas wszystkich i tego kraju! — Nie pojmuję z tego ani słowa — burknął Machaon — ale wiem jedno. Jeśli wejdziesz nocą do Puszczy Sarelain, niechybnie skręcisz kark. Bór jest tak gęsty, że nawet za dnia niebezpiecznie jest go przemierzać. Potrzebny nam ktoś, kto urodził się w tych stronach, byśmy nie zgubili się w ciemnościach lasu. — Mogę ją odnaleźć — rzekł Boros, kołysząc się na nogach — dopóty, dopóki będzie miała przy sobie figurkę. Zło posążka jest dla mnie niczym światło latarni. — Zakasał rękawy, obnażając wychudłe przedramiona. — To tylko kwestia prostego… — Jeśli spróbujesz w tym stanie sprokurować jakieś zaklęcie — rzucił gniewnie Conan — własnoręcznie odrąbię ci głowę i zatknę ją na ostrzu włóczni, na Bramie Nadrzecznej. Siwobrody mężczyzna wydawał się urażony, lecz spasował, mamrocząc coś z cicha pod nosem. Conan zwrócił się do Machaona. — Nie ma chwili do stracenia. O świcie może być już za późno, byśmy mogli zapobiec nieszczęściu. Machaon z wahaniem pokiwał głową, a Narus wtrącił: — Wobec tego weź ze sobą dwudziestkę zbrojnych. Jej banda… — …usłyszy, że nadchodzimy i weźmie nogi za pas — dokończył za niego Cymmerianin. — Pójdę sam. Machaonie? Weteran udzielił mu niezbędnych wskazówek. Machaon miał rację, pomyślał Conan, gdy niewidoczna gałąź chłosnęła go setny raz po twarzy. W tej ciemności nietrudno było skręcić kark. Skierował swego wierzchowca w gąszcz winorośli i pnączy, mając nadzieję, że zmierza we właściwym kierunku. Jeszcze w dzieciństwie nauczył się odnajdywać drogę wedle położenia gwiazd, lecz nieba prawie nie było widać, gdyż puszcza była stara, pełna ogromnych dębów, których konary przeplatały się wysoko w górze, tworząc nad jego głową niemal pozbawiony prześwitów, gęsty zielony baldachim. — Zawróć — dobiegł go z mroku czyjś głos — chyba że życie ci niemiłe. Jeden ruch a poślę ci strzałę między żebra! Conan zacisnął dłoń na rękojeści miecza. — Nie dotykaj tego! — rzucił drugi mężczyzna i zachichotał. — Ja i Tenio dorastaliśmy w tym lesie, wielkoludzie, kłusując nocami na królewskie jelenie. On ma lepszy wzrok ode mnie, a gdy na ciebie patrzę, widzę cię dokładnie, jak na dłoni. — Szukam Kareli — zaczął Conan i nie powiedział nic więcej. — Dość gadania — uciął pierwszy głos. — Brać go! W tej samej chwili silne dłonie kilkunastu mężczyzn zwlokły potężnego Cymmerianina z konia. Conan nie potrafił określić, z iloma napastnikami miał do czynienia, lecz schwycił jednego za ramię i wykręciwszy je, złamał jak suchą gałąź. Niewidoczny napastnik zawył przeciągle. Cymmerianin nie miał dość przestrzeni, by móc dobyć i użyć miecza, nie widział też, na dobrą sprawę, gdzie znajdowali się otaczający go napastnicy. Miast tego wyjął sztylet i zaczął wymachiwać nim na prawo i lewo, a każdemu cięciu towarzyszyły głośne wrzaski i przekleństwa. Atakujących było jednak zbyt wielu i w końcu powalili go, przydusili do ziemi, związali mu ręce za plecami i skrępowali nogi w kostkach, unieruchamiając je wetkniętym pomiędzy nogi patykiem. — Ranił któregoś z was ciężej? — zapytał ten, który wcześniej chichotał. — Złamał mi rękę — jęknął ktoś. Inny zaoponował. — Furda tam, twoją rękę, omal nie odciął mi ucha! Przeklinając ciemność, gdyż nie wszyscy widzieli w ciemnościach jak koty, podnieśli Conana z ziemi i powlekli w las. Gdy w którymś momencie potknął się i upadł, ciągnęli go nadal, dopóki sam nie zdołał się podźwignąć i stanąć na nogi. Nagle ciemność rozstąpiła się przed nim i został wepchnięty do pomieszczenia o kamiennych ścianach, oświetlonego pochodniami zatkniętymi w pordzewiałych żelaznych obsadach na murach. Na jednej ze ścian znajdował się wielki kominek, w którym radośnie buzowały płomienie, podsycane wielkimi polanami. Nad ogniem zawieszony był ogromny żelazny kocioł. Koce umieszczone w oknach, a raczej wąskich prześwitach do strzelania z łuków, zapobiegały przedostawaniu się światła na zewnątrz. Kilkunastu mężczyzn, istna zgraja typów spod ciemnej gwiazdy, rozsiadła się na ławach za topornymi, ustawionymi na kozłach stołami, popijając wino z prymitywnych, glinianych kubków i zajadając się gulaszem z drewnianych misek. Karela wstała, gdy do pomieszczenia weszli tuż za barbarzyńcą jego poskromiciele, skarżąc się w głos na sińce, rany cięte i ogólne sponiewieranie, jakiego doznali usiłując go spętać. Miała na sobie obcisłe bryczesy z jasnoszarego jedwabiu, wysokie czerwone buty i ciemny, skromny, luźno zasznurowany kaftan, spod którego wyzierały kremowe krągłości jej pełnych, obfitych piersi. U pasa opinającego jej zmysłowo zaokrąglone biodra, zwieszał się ciężki scimitar. — A więc jednak jesteś większym głupcem, niż sądziłam, Cymmerianinie — powiedziała. — Zmuszasz mnie chyba, żebym cię zabiła. — Figurka, Karelo — rzucił ze zniecierpliwieniem. — Nie wolno ci jej sprzedać. Oni chcą… — Uciszcie go! — warknęła gniewnie. — …przywołać Al Kiira — wykrztusił jeszcze, lecz w tej samej chwili otrzymał cios pałką w tył głowy i ogarnęła go ciemność. XVII Głupiec, pomyślała Karela wpatrując się w ogromną postać leżącego jak kłoda Cymmerianina. Czy jego męska arogancja była tak wielka, że wierzył, iż by odzyskać posążek wystarczy po prostu przyjechać tu i zażądać jego oddania? Znała jego przymioty i wiedziała, iż duma owa była w pełni uzasadniona. Nawet w pojedynkę, uzbrojony tylko w swój prosty, obosieczny miecz był najbardziej godnym przeciwnikiem dla… Zaklęła szpetnie w duchu. Cymmerianin nie był już tym samym mężczyzną, który uszczknął część niej samej i zabrał ze sobą. Myślała o tym, jaki był, kiedy go po raz pierwszy poznała. Złodziejem i samotnikiem, nie mającym nic prócz swego rozumu i silnej ręki dzierżącej miecz. A teraz dowodził całym oddziałem i jego ludzie, co musiała skwapliwie przyznać, byli bardziej niebezpieczną zgrają niż jej własna banda. — Czy był sam? — zapytała. — Jeżeli ściągnęliście tu całą jego Wolną Kompanię, obedrę was ze skóry i obstaluję z niej sobie buty! — Nie było z nim nikogo — odpowiedział niepewnie Tenio. — Nikogo nie widzieliśmy, a więc niechybnie był sam. — Mały, szczurowaty człowieczek o pociągłej twarzy i ostrym nosie wypluł ząb na dłoń i przyjrzał mu się. — Ja tam radziłbym go ubić. Kilku spośród tych, którzy wyszli z potyczki z połamanymi żebrami i ranami od noża, poparło go cichymi pomrukami. Marusas, Zamoranin, ujął w długie, pokryte zrogowaciałą skórą palce, cienki sztylet. — Lepiej go ocućmy. Wygląda na silnego. Nim zdechnie, będzie wył. I to głośno. Naraz wszyscy mężczyźni zaczęli przekrzykiwać się jeden przez drugiego. — Zabij go od razu! Jest zbyt niebezpieczny! — To tylko człowiek! Jeśli go obedrzeć ze skóry, będzie wył jak inni! — Nie walczyłeś z nim w lesie, jak my! Nie wiesz, do czego jest zdolny! Rzuciliśmy się na niego w dziesięciu, a i tak rozpłatał mi ramię do kości, a Agoriowi złamał rękę! — Zamilczcie, psy! — krzyknęła Karela i gwar głosów w jednej chwili ucichł, gdy mężczyźni przenieśli wzrok na swoją przywódczynię. — Ja decyduję, kto ma umrzeć, a kto pozostanie przy życiu. On nie umrze, a przynajmniej nie umrze na razie. Czy któryś z was, kundle zapchlone, ośmiela się podważać moje decyzje? Przestańcie pyskować i róbcie, co do was należy! Oparła dłoń na rękojeści scimitara, a w jej zielonych oczach pojawiły się groźne błyski. Rozbójnicy, odwrócili wzrok i mamrocząc pod nosem zajęli się opatrywaniem ran, lub zaglądaniem do butelki. Jama — ran, postawny, ogolony na łyso Kuszyta, o barach szerszych od Conana i grubych palcach zapaśnika, zrejterował jako ostatni, a jego ciemne oblicze wykrzywiał grymas gniewu i dezaprobaty. Rozcięty policzek był pamiątką po zetknięciu z pięścią Conana, podczas utarczki w lesie. — No więc, Jamaranie? — zapytała. Wiedziała, że miał chrapkę na objęcie po niej przywództwa i na nią samą, choć nie zdawał sobie sprawy, iż zdołała go przejrzeć. Miał swoje zdanie na temat roli kobiet i ich miejsca w świecie. Prędzej czy później będzie musiała udowodnić mu, że się mylił, albo nawet go zabić. — Zamierzasz kwestionować moją decyzję? Zdziwił się, ale grymas ten został niemal natychmiast zastąpiony szerokim uśmiechem. — Jeszcze nie — warknął. — Powiem ci kiedy, moja rudowłosa ślicznotko. — Jego wzrok pieszczotliwie przesunął się po całym jej ciele, po czym Murzyn, z niewiarygodną lekkością jak na mężczyznę jego postury, podszedł do pobliskiego stołu i zgarnąwszy zeń kubek, uniósł do ust, odchylił głowę do tyłu i pociągnął solidny łyk. Karela zadrżała, wstrząśnięta i rozjuszona jego bezczelnym zachowaniem. Nigdy dotąd nie wystąpił przeciwko niej w równie jawny sposób. A więc jednak będzie musiała go zabić, pomyślała. Ale jeszcze nie teraz. Nastroje w jej bandzie były mocno zachwiane. Mimo iż niechętnie to przyznawała, jeden fałszywy ruch mógł zniweczyć wszystko, nad czym tak usilnie pracowała. Zgrzytnąwszy zębami zdjęła dłoń z rękojeści miecza. „To nie to samo co podczas pobytu w Zamorze — pomyślała ponuro. — Nie te czasy. Wówczas nikt z członków bandy nie ośmieliłby się sprzeciwić jej słowu, czy pomyśleć o niej jako kobiecie. To wszystko wina Conana”. Zmienił ją w sposób, którego nie pojmowała, i tak jak sobie tego nie życzyła. Wplótł nić słabości w jej niezachwiany dotąd charakter i członkowie bandy rychło to wyczuli. Jak na zawołanie, gdy tylko pomyślała o Cymmerianinie, ten stęknął i poruszył się. — Zakneblujcie go — rozkazała. — Ruszcie się, niech was Derketo porwie! Nie mam zamiaru słuchać jego bredni. Conan otrząsnął się, gdy Tenio i Jamaran uklękli obok niego. — Karelo — rzucił rozpaczliwie — posłuchaj mnie. Ci ludzie są niebezpieczni. Oni chcą sprowadzić na świat zło… Tenio usiłował wetknąć mu do ust zwiniętą szmatę i wrzasnął, gdy Cymmerianin zatopił zęby w jego dłoni. Jamaran pięścią wyrżnął barbarzyńcę w twarz. Mężczyzna o szczurzej twarzy uwolnił dłoń, i potrząsnął nią, rozpryskując dokoła kropli krwi. Nim Conan znowu zdążył się odezwać, Jamaran włożył mu do ust knebel i przewiązał go paskiem materiału. Ogolony na łyso mężczyzna wstał, kopnął Conana w żebra i zamierzył się, by uczynić to raz jeszcze. Tenio zdrową ręką dobył sztyletu, a w jego oczach pojawiły się mordercze błyski. — Przestańcie! — rozkazała Karela. — Słyszycie? Zostawcie go już! Powoli i z wahaniem, dwaj oprawcy odsunęli się od barbarzyńcy. Czuła na sobie spojrzenie tych szafirowych oczu. Conan silnie potrząsnął głową, usiłując pozbyć się knebla i przez cały czas mruczał gniewnie. Karela, dygocząc odwróciła się i przeniosła wzrok na buzujące w kominku płomienie. Złodziejka wiedziała, że nie wolno jej słuchać młodego barbarzyńcy. Conan zawsze umiał ją przekabacić. Był w stanie nakłonić ją do wszystkiego. Gdy jej dotykał, silna wola Kareli miękła niczym wosk. Tym razem będzie inaczej, poprzysięgła sobie. Noc wlokła się niemiłosiernie, a Karela czuła, iż dzieje się tak za sprawą wzroku Conana utkwionego w jej plecach. Reszta bandy ułożyła się na spoczynek. Większość rozciągnęła się po prostu na kamiennej posadzce i przykryła kocami, lecz do królowej złodziei sen wciąż nie przychodził. Krążyła niczym lampart w klatce, pobudzona niezłomnym, lodowatym spojrzeniem niebieskich oczu. Kazałaby mu je zawiązać, lecz wówczas nie tylko ona, lecz i wszyscy inni przekonaliby się, jak wielki wpływ miało na nią spojrzenie młodego olbrzyma. Wreszcie rudowłosa piękność usiadła przed ogromnym kominkiem i wbiła wzrok w tańczące, żółte jęzory, jakby ich ruch był najważniejszą rzeczą na całym świecie. Ale nawet teraz nie była w stanie uwolnić się do Cymmerianina. Wyobrażała go sobie w płomieniach, poddawanego najwymyślniejszym torturom, na które w pełni sobie zasłużył. Nie potrafiła pojąć, dlaczego przez to wszystko czuła się jeszcze gorzej, ani czemu od czasu do czasu musiała ukradkiem ocierać z policzków łzy. O brzasku wysłała do Ianthe Tenia, ubranego w szkarłatną opończę. Przez resztę dnia dzielnie ignorowała Conana. Nie dała mu nic do jedzenia, nie pozwoliła też zaspokoić pragnienia. — Dacie mu jadła i napitku, dopiero kiedy stąd odjadę — postanowiła. Mężczyźni, którzy podzielili się na małe grupki, zużywając większość swej energii na grę w karty lub w kości, na jej słowa zareagowali zdumionymi spojrzeniami i pomrukami, mającymi oznaczać przyjęcie jej decyzji do wiadomości. Ani na chwilę nie pozwoliła, by w jej obecności Cymmerianinowi wyjęto z ust knebel. Zezwoli na to dopiero wtedy, gdy otrzyma upragnione pięćset sztuk złota, a wtedy Cymmerianin będzie miał się z pyszna! Dopiero wtedy poczuje się naprawdę szczęśliwa, choć na razie było jej dziwnie ciężko na duchu. Słońce jęło chylić się ku zachodowi. Pora, by Karela opuściła nareszcie starą twierdzę. Spiżową figurkę, wciąż owiniętą w koc ściągnięty z łóżka Conana, zostawiła na dworze pod drzewem. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ją ukraść, a na wszelki wypadek wolała trzymać się z dala od przeklętego posążka. Przywiązując ciężkie zawiniątko do łęku siodła i z trudem powstrzymując mdłości, jakie wywoływała u niej bliskość figurki, usłyszała nagle czyjeś kroki. Odwróciwszy się ujrzała Jamarana wychodzącego z pojedynczej wieży, jedynej pozostałości starej twierdzy. — To cenna rzecz — rzucił butnie. — Powiedz, że jest warta aż pięćset sztuk złota. Karela nie odpowiedziała. To nie była odpowiednia pora na zabicie tego zuchwalca. — Powinienem pojechać z tobą — ciągnął postawny mężczyzna, nie doczekawszy się odpowiedzi. — Aby dopilnować, byś wróciła bezpiecznie z całym tym złotem. Kto wie, czy ów szlachcic nie zdecyduje się na jakiś zdradziecki krok. Poza tym mogłoby przydarzyć ci się jeszcze coś gorszego. Kobieta, sama jedna, z tak ogromną fortuną… Mięśnie twarzy Kareli stężały. Czy ten głupiec sądził, że zamierzała uciec ze złotem? — Nie! — ucięła ostro i wskoczyła na siodło. — Jesteś potrzebny tutaj, aby pilnować więźnia. — Czuwa przy nim dwudziestu tęgich chłopa. Taka masa złota… — Głupcze! — To słowo zabrzmiało niczym trzaśniecie bata. — Jeśli chcesz przewodzić grupie ludzi, musisz nauczyć się myśleć. Ten jeden mężczyzna, choć spętany, jest bardziej niebezpieczny niż ktokolwiek, kogo zdarzyło ci się spotkać. Mam nadzieję, że jest was dosyć, byście utrzymali go w ryzach do mego powrotu. Zanim Jamaran zdążył wykrztusić z siebie gniewne słowa, które wyczytała na jego obliczu, Karela spięła ostrogami chyżego wschodniego gniadosza i pogalopowała wąską ścieżką, nieco tylko szerszą od zwykłego jeleniego szlaku. Było ich w tej gęstej puszczy mnóstwo, przecinających się i krzyżujących ze sobą, toteż już wkrótce nie musiała obawiać się pościgu. W rzeczy samej nie uważała, by do pilnowania Conana potrzeba było bez mała wszystkich członków jej bandy. Jednak to, co powiedziała ogromnemu Kuszycie, było prawdą. Cymmerianin był dość niebezpieczny, by w jego obecności nigdy nie czuła się pewnie, a ona wszak szczyciła się tym, że nie lęka się żadnego mężczyzny. Wiedziała jak walczył, nawet mimo świadomości nieuchronnej porażki, jak zabijał, choć jego chwile zdawały się przesądzone i jak zwyciężał w sytuacjach, gdzie śmierć niechybnie była mu pisana. Teraz jednak, gdy leżał skrępowany, zakneblowany i strzeżony przez dwudziestkę twardych najemników, nie wątpiła, iż po powrocie zastanie go w takim samym położeniu. Nie uważała również, by Jamaran mógł odebrać jej złoto, czy coś, czego niewątpliwie pożądał, nie przypłacając tej próby życiem. Była jednak zbyt dumna, by mogła pozwolić na jakiekolwiek przejawy braku szacunku ze strony tego rozbójnika, w obliczu nieznajomego szlachcica. Na dodatek szlachcic ów z pewnością będzie miał dla niej inne zlecenia, choćby zdobycie ksiąg, z czego ostatecznie zrezygnował na rzecz spiżowej figurki. Lecz nie zdecyduje się na ponowne skorzystanie z jej usług, jeśli uzna, że Karelanie potrafi utrzymać w swojej bandzie dyscypliny. Kiedy Karela dotarła do polany, gdzie stał toporny szałas, słońce było już na wpół ukryte za wierzchołkami drzew, a ku wschodowi płożyły się długie cienie. Rumak bojowy w czarno–szarłatnym czapraku stał samotnie, tak jak poprzednio. Powoli i ostrożnie okrążyła polanę, trzymając się przez cały czas w cieniu drzew. Zdawała sobie sprawę, że jest to lustracja pobieżna i chaotyczna, ale wciąż czuła złą aurę spiżowej figurki, przytroczonej z tyłu do siodła. Podczas jazdy niejeden raz stwierdzała, że wychyla się nadmiernie do przodu, tylko po to, by nie dotknąć pośladkami wełnianego koca, w który okutany był posążek. Czuła gwałtowne pragnienie jak najszybszego pozbycia się statuetki. Parskając drwiąco, nieco zdumiona własną wrażliwością, Karela wyjechała na polanę i zsiadła z wierzchowca. Trzymając przed sobą koc, kopnięciem otworzyła toporne drzwi z nieheblowanych desek. — Cóż, lordzie Bezimienny, czy przyniosłeś waść moją… — urwała, zaskoczona. Wysoki szlachcic stał jak poprzednio, w tym samym miejscu, lecz nie był już sam. Kobieta, która mu towarzyszyła, otulona szkarłatnym płaszczem, z naciągniętym głęboko kapturem, świdrowała Karelę zimnym spojrzeniem chłodnych, ciemnych oczu, ukrytych za jedwabną, cienką woalką. Karela odpowiedziała równie hardym spojrzeniem i cisnęła koc z jego zawartością na klepisko, u ich stóp. — Oto wasz przeklęty posążek. A teraz, gdzie moje złoto? Kobieta w woalce przyklękła, rozgarniając pospiesznie fałdy grubego wełnianego koca. Na widok rogatej figurki aż westchnęła w uniesieniu. Delikatnymi dłońmi uniosła ją i postawiła na topornym stole. Karela nie mogła się nadziwić, że ta kobieta dotykała statuetki, nie odczuwając przy tym bezgranicznej odrazy. — To Al Kiir — wyszeptała kobieta w woalce. — Tego właśnie szukałam, Taramenonie. Karela zamrugała. Lord Taramenon? Jeśli choć połowa tego, co słyszała o jego szermierczych umiejętnościach była prawdą, będzie on z pewnością trudnym przeciwnikiem. Opuściła dłoń ku rękojeści scimitara. — Zanim będzie należał do was, oczekuję na swoją zapłatę. Należy mi się za niego pięćset sztuk złota. Kobieta w woalce spojrzała na nią. — Czy to właśnie jej również poszukiwałaś? — zapytał Taramenon. Nieznajoma kobieta pokiwała głową z zamyśleniem. — Chyba tak. Jak ci na imię, dziewko? — Karela, dziewko! — warknęła rudowłosa grasantka akcentując drugie słowo. — A teraz pozwólcie, że przepowiem wam przyszłość, która czeka was, jeśli nie dacie mi umówionej zapłaty. Ciebie, mój piękny paniczyku, sprzedam do Koth, gdzie ze swą urodą rychło znajdziesz sobie nową panią. — Oblicze Taramenona spochmurniało, lecz kobieta w woalce wybuchnęła śmiechem. Karela skoncentrowała swą uwagę na niej. — A ciebie sprzedam do Argos, gdzie tańcząc nago w jakiejś podrzędnej tawernie w Messancji, będziesz zabawiać klientów za cenę kubka cienkiego piwa. — Jestem księżniczką Ophiru — rzuciła chłodno zawoalowana kobieta. — I mogę kazać nadziać cię na pal, na murach pałacu królewskiego. Śmiesz odzywać się w taki sposób do tej, przed którą powinnaś drżeć? Karela wyszczerzyła się drwiąco. — Nie tylko śmiem się tak odzywać, lecz na cycki Derketo, wierzaj mi, jeśli natychmiast nie otrzymam mojej zapłaty, obedrę cię z tych szatek do naga, by sprawdzić, czy zechcą cię przyjąć w tej argosańskiej tawernie. Większość ophirskich szlachcianek to kościste dziewki, które nawet starając się ze wszystkich sił, nie potrafią zadowolić mężczyzny. Stal zaszurała o skórę gdy ostrze wysunęło się z pochwy. — Chcę dostać moje złoto i to już! — Ona nie żartuje — powiedziała przyodziana w szkarłat kobieta. — Dostanie, co się jej należy. Brać ją. Karela odwróciła się od Taramenona, lecz ten nie zaatakował jej, nawet nie dobył miecza i w tej samej chwili skoczyło na nią dwóch, przyczajonych na krokwiach pod sufitem, żołnierzy w skórzanych zbrojach lekkiej jazdy. Pod wpływem siły zderzenia Karela ciężko wylądowała na twardym klepisku. — Niech was Derketo porwie! — zasyczała, wijąc się rozpaczliwie w ich bezlitosnym uścisku. — Wyrwę wam serca gołymi rękami! Ponadziewam was na mój miecz jak kapłony! Parszywe psy! Taramenon wyłuskał miecz z jej dłoni i cisnął w kąt. Pomimo jej rozpaczliwej szamotaniny kawalerzyści podźwignęli złodziejkę z klepiska. „Idiotko! — złajała samą siebie w myślach. — Dałaś się podejść jak dziewica pożeraczowi niewieścich serc!” Dlaczego nie zaczęła zastanawiać się, co się stało z koniem kobiety? — Podejrzewam, iż nie ma co liczyć, że ta kobieta jest dziewicą, to byłby zbytek łaski — rzuciła kobieta. Taramenon roześmiał się. — Powiedziałbym, że to byłby cud. — Zdradziecka dziwka! — warknęła Karela. — Przebrzydły fircyk! Pasami będę darła z was skórę! Uwolnijcie mnie, albo moi ludzie pozostawią was uwiązanych do pali, na żer ścierwojadom! Czy jesteście tak głupi by przypuszczać, że przybyłam tu sama? — Może i nie — rzekł spokojnie Taramenon. — Choć ostatnim razem, gdy rzekomo mieli ci towarzyszyć twoi ludzie, nie widziałem tu żywego ducha. Tak czy inaczej wystarczy, że krzyknę, a zbiegnie się tu pięćdziesięciu zbrojnych. Chcesz przekonać się, jak poradzą sobie z nimi twoi pożałowania godni rozbójnicy? — Dosyć, Taramenonie — ucięła kobieta w woalce. — Starczy już zbędnych słów. A skoro o tym mowa, ktoś wspomniał ostatnio o rozbieraniu kogoś do naga. — Przyjrzała się bacznie obcisłym bryczesom i luźno zasznurowanemu kaftanowi Kareli, a w jej głowie pojawiła się nuta złośliwego rozbawienia. — Jeśli chodzi o moje plany wobec niej… Wydaje mi się, że nie jest… zbyt koścista, a zatem powinna chyba się nadać. Taramenon wybuchnął śmiechem, po chwili trzej mężczyźni wzięli się do dzieła. Karela zaciekle stawiała opór, a gdy rzecz dobiegła końca, na jej paznokciach i zębach była krew, lecz i tak rozebrano ją do naga. Piersi złodziejki unosiły się i opadały przyspieszonym rytmem. Lubieżne spojrzenia mężczyzn lustrowały jej nagość, przesuwały się po jej zmysłowych krągłościach, smukłych udach i szczupłej talii. Ciemne, kobiece oczy przyglądały się jej znacznie chłodniej i jakby z odrobiną zazdrości. Dumna zielonooka kobieta stała sztywno wyprostowana, na tyle, na ile pozwalały jej na to wykręcone do tyłu ręce. Nie zamierzała kulić się jak nieśmiała dziewka w noc weselną, nie będzie korzyć się przed nimi, ani przed nikim innym. Wysoki szlachcic dotknął policzka, ozdobionego teraz czterema pionowymi, krwawiącymi zadrapaniami i spojrzał na szkarłatne krople na koniuszkach palców. Nagle zamierzył się i uderzył Karelę w twarz. Siła ciosu była tak duża, że złodziejka i dwaj przytrzymujący ją mężczyźni zachwiali się. — Nie skrzywdź jej! — warknęła gniewnie zawoalowana kobieta. — Twoja uroda nie ucierpiała ani trochę, Taramenonie. A teraz, przygotuj ją do transportu. — Kilka batów nie wyrządzi jej szkody, Synelle — odparł posępnie przystojny szlachcic — a ja w ten sposób nauczę ją moresu. To imię tak zaszokowało Karelę, że nie dosłyszała odpowiedzi kobiety w woalce. Mocodawczyni Conana! Czy ta kobieta dowiedziała się o jej związku z Cymmerianinem i zapragnęła pozbyć się rywalki? Cóż, miała Cymmerianina, by móc negocjować swoje uwolnienie, a jeśli Derketo pozwoli, dostanie również tę zdradziecką szlachciankę, by zawisła za nogi u boku barbarzyńcy. Karela otworzyła usta, aby złożyć korzystną jej zdaniem, ofertę — wolność dla Conana w zamian za jej własną — lecz w tej samej chwili brutalnie wciśnięty między zęby knebel wepchnął jej słowa z powrotem do gardła. Stawiała opór niczym wygłodniała pantera, ale trzech mężczyzn to było dla niej zbyt wiele. Ze spokojem, który odczuła jak drwinę, uczynili z niej zgrabną paczuszkę. Związali przykurczoną, z kolanami podciągniętymi do brody i skrępowawszy nadgarstki, przywiązali jej ręce do kostek, nie przejmując się zbytnio, że sznury wrzynały się głęboko w ciało. Kiedy jeden z kawalerzystów przyniósł wielki płócienny worek, na wspomnienie swych planów względem Synelle, włącznie z tym, jak zamierzała odstawić ją Conanowi, złodziejka oblała się rumieńcem. — Przynajmniej może się nadal czerwienić — zaśmiała się Synelle, gdy Karela została bezceremonialnie wrzucona do worka. — Sądząc po jej języku, byłam niemal pewna, że nie zostało w niej za grosz przyzwoitości. Zanieście ją do koni. Musimy się pospieszyć, sprawy rozgrywają się szybciej niżbym sobie tego życzyła, niemniej musimy im sprostać. — Muszę wrócić do pałacu, aby wypełnić moje obowiązki — oznajmił Taramenon. — Dołączę do ciebie tak szybko, jak tylko będę mógł. — Uwiń się możliwie jak najszybciej — rzekła łagodnym tonem Synelle — bo mogę zmienić zdanie i przyjąć miast ciebie Conana. Gdy więzienie Kareli kołysząc, podciągnięto w górę, złodziejka poczuła łzy spływające po jej policzkach. Niech Derketo porwie Cymmerianina! Raz jeszcze została przez niego upokorzona. Miała nadzieję, że Jamaran poderżnie mu gardło. I że uczyni to powoli. XVIII Conan leżał związany na zakurzonej, kamiennej posadzce cały dzień i noc, zabijając czas z cierpliwością godną drapieżnika z głębi dżungli. Koncentrował wszystkie swoje myśli oraz całą energię na obserwację i wyczekiwanie. Polecenie Kareli, by został napojony i nakarmiony zignorowano, i choć czuł lekki głód i pragnienie, zbytnio się tym nie przejmował. Bez jedzenia i picia obywał się już niejednokrotnie znacznie dłużej i wiedział, że zaspokoi obie te potrzeby, kiedy tylko rozprawi się z pilnującymi go mężczyznami. Prędzej czy później ktoś popełni błąd, a on wykorzysta każdą nadarzającą się okazję. Prędzej czy później zyska swoją szansę. Zapadła już noc i zapalono wiszące na ścianach lampy, lecz po odjeździe Kareli nikt nie zadał sobie trudu, by zasłonić kocami długie, wąskie otwory strzelnicze pełniące tu funkcję okien. Gdy zabrakło ognistowłosej przywódczyni, wśród jej podwładnych częściej i gorliwiej zaczęły krążyć gliniane, proste dzbany z winem, a czterej mężczyźni, którzy jeszcze nie udali się, chwiejnym krokiem, do jednego z pokoi na piętrze wieży, by zapaść w głęboki, pijacki sen, nie żałowali sobie mało szlachetnego trunku i zabawiali się grą w kości. Ogień w wielkim kominku przygasł, ostatnie z grubych polan, które leżały pod ścianą wypaliły się dawno temu, a nowych nie przyniesiono. Żaden z mężczyzn nie zajął się żelaznym kotłem wiszącym nad ogniem i teraz z wonią niemytych ciał grasantów mieszał się swąd przypalonego gulaszu. Naraz Tenio odrzucił kości i skórzany kubek. — Do tego czasu powinna już wrócić — mruczał. — Co ją powstrzymuje? — Może wybrała wolność — odburknął Jamaran. Przeniósł zmętniały wzrok na Conana i obnażył w złowrogim grymasie krzywe, pożółkłe zęby. — A nas zostawiła z tym osiłkiem, którego tak się obawiała. Marusas usiłujący zebrać kości do kubka nagle znieruchomiał. — Myślisz, że uciekła na pewno ze złotem? Suma zaiste wydaje się olbrzymia, ale w gruncie rzeczy tyle wyniósł jej zysk w zeszłym miesiącu. — Niech was Erlik pochłonie, grajcież! — uciął mężczyzna z rozciętą pośrodku skórzaną przepaską zawiązaną w miejscu, gdzie znajdował się ongiś nos, zanim mu go odcięto. W bladych oczach mężczyzny stale czaił się wyraz gniewu, jak gdyby wiedział, co ludzie myśleli o jego szpetocie i nienawidził ich za to. — Jestem dwadzieścia sztuk srebra do tyłu, obstawiłem i zamierzam się odegrać. Grajcież wreszcie, łajdaki! Trzej mężczyźni zignorowali go. Jamaran walnął pięścią, wielkości małej szynki, w blat stołu. — To druga sprawa. Dlaczego kobieta ma otrzymywać dziesięć razy większy zysk z łupów niż którykolwiek z nas? Niechby spróbowała sama szczęścia w tym fachu, ciekawe jak wtedy by się jej powiodło. Mężczyźni, których spróbowałaby okraść, pokazaliby jej, gdzie winno być miejsce kobiety. Bez nas byłaby jedynie zwyczajnym rzezimieszkiem, tanią złodziejką, która nie miałaby nawet co marzyć o takich zyskach i która, gdyby ją schwytano, pewno próbowałaby za wszelką cenę uniknąć napiętnowania. — Czym bylibyśmy bez niej? — zaoponował Tenio. — Ile zyskalibyśmy sami? Teraz jęczysz, że zarabiamy tylko pięćdziesiąt sztuk złota miesięcznie, lecz sam nigdy nie wydoliłbyś więcej niż dziesięć. — To kobieta! — rzekł ogromny Kuszyta. — Miejsce kobiety jest w łóżku mężczyzny lub przy kuchni, gdzie gotuje mu strawę. One nie są do wydawania rozkazów. Marusas roześmiał się i pociągnął końce swych sumiastych czarnych wąsów. — Sam też chętnie bym jej dosiadł. Byłoby miło założyć takiej klaczce wędzidło, co nie? — Nawet we dwóch nie zdołalibyście jej okiełzać — parsknął Tenio. — Tak jak i wy nie przepadam za wysłuchiwaniem rozkazów kobiety, lecz ona napełnia moją kieszeń złotem i to w ilościach, o jakich dotąd nawet mi sienie śniło. Poza tym zdaję sobie sprawę, że musiałbym odtąd stale ją wiązać, w przeciwnym razie ryzykowałbym, że obudzę się z ustami wypełnionymi krwią z podciętego gardła. Albo może nawet czymś gorszym. — Brak ci jajec — prychnął drwiąco Jamaran i kolnął Zamoranina wielgachnym łokciem. — Zawsze wiedziałem, że ma w sobie więcej z baby niż z chłopa. Zapewne podczas pobytu w Ianthe spędził sporo czasu w Domu Rocznych Jagniątek. Obaj mężczyźni wybuchnęli ochrypłym śmiechem; beznosy również, choć jakby wbrew sobie zarechotał gardłowo. Kiedy krew odpłynęła z twarzy Tenia, w jego dłoni w mig pojawił się długi, cienki sztylet. — Nikt nie będzie się ze mnie naśmiewał — rzucił oschle. — Ja mogę, jeżeli tylko zechcę — rzekł Jamaran tonem pełnym powagi — albo odbiorę ci ten sztylet i jak tu teraz stoję osobiście obetnę to, co masz między nogami. — Do czarta z wami, przeklęte, jazgoczące baby! — krzyknął beznosy mężczyzna. — Czy naprawdę nie jestem wart, by zagrać ze mną w kości? Spod knebla Conana dobył się zdławiony dźwięk. Gdyby nie to, że miał gardło wyschnięte na wiór, barbarzyńca niechybnie by zachichotał. Jeszcze chwila i ci mężczyźni pozarzynaliby się nawzajem, a jemu pozostałoby tylko uporać się z więzami. Ciskając kubek przez cały pokój i rozpryskując dokoła wino, Jamaran podźwignął się z ławy i stanąwszy na nogach, o obwodzie talii przeciętnego mężczyzny, pochylił się nad Cymmerianinem. Lodowate, błękitne oczy Conana napotkały spojrzenie ciemnych oczu rozbójnika. — Wielki mężczyzna — burknął z pogardą Jamaran i kopniakiem w żebro podbił Conana z kamiennej podłogi. — Nie wydajesz mi się wcale taki wielki. — Ponownie kopnął Conana, tym razem w plecy. — Dlaczego Kareli tak zależy na twoim życiu? Boi się ciebie? A może cię kocha? Może pozwolę ci patrzeć, jak będę się z nią zabawiał, gdy tu wróci. Każde zdanie kończył kopnięciem wielką obutą stopą, aż w końcu Conan zdyszany, walcząc o oddech, znalazł się niemal przy samym palenisku kominka. Barbarzyńca łypnął na Jamarana, gdy ten przykucnął obok niego, zaciskając dłoń w pięść. — Gołymi rękami pobiłem na śmierć dziesięciu ludzi. Ty będziesz jedenasty. Nie sądzę, aby Karela wróciła, zbyt długo jej już nie ma, ale poczekam jeszcze trochę. Chcę, aby przy tym była. Aby widziała, jak z tobą skończę. Oglądanie takiego widowiska działa na kobiety. Wielki Kuszyta zarechotał i wyprostował się. Kopnąwszy barbarzyńcę po raz ostatni, odwrócił się do stołu. — Gdzie mój kubek? — zakrzyknął. — Chcę wina! Klnąc poprzez knebel, Conan odturlał się od paleniska, przy którym wylądował, lecz nie przejmował się ewentualnymi poparzeniami. Był tak pochłonięty wyczekiwaniem na okazję do ucieczki, że dopiero teraz doszło do niego, iż Karela ewidentnie się spóźniała. Znał ją dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że nie uciekła ze złotem. W myślach usłyszał słowa Borosa. Najpiękniejsze i najbardziej dumne kobiety z kraju oddawane były na ofiarę Al Kiirowi. Niewiele było kobiet piękniejszych od Kareli, a o jej dumie sam mógł solennie zaświadczyć. Ta głupia dziewka nie tylko oddała w ręce zwolenników ponownego przywołania Al Kiira narzędzie służące do tego celu, lecz również samą siebie, do złożenia w ofierze bóstwu. Był tego pewien. A teraz musiał ocalić ją z kabały, w którą się wpakowała. Tylko jak? Jak sam miał uwolnić się z pęt? Zmienił pozycję, by ulżyć oparzonemu ramieniu i nagle jego usta wokół knebla wykrzywiły się w szerokim uśmiechu. Nie zważając na palący żar, wetknął swe skrępowane nadgarstki w płomienie. Zagryzając w ustach knebel, pod wpływem potwornego bólu, napiął mięśnie, usiłując rozerwać więzy. Jego muskuły, grube jak postronki, napinały się i prężyły pod skórą. Pot zrosił mu twarz. Poczuł woń palonego konopnego sznura. Zastanawiał się, czy ktoś jeszcze zwróci na to uwagę, lecz jak dotąd żaden z czterech mężczyzn nie spojrzał nawet w jego stronę. Wzrok mieli wbity w dna kubków z winem, a beznosy wciąż sarkał, że nie pozwalają mu się odegrać. Nagle sznury puściły, a Conan wyjął swe na wpół usmażone nadgarstki z ognia, trzymając je roztropnie, przez cały czas, za plecami. Odszukał wzrokiem swój pradawny prosty, obosieczny miecz. Stał oparty o ścianę za popijającymi w najlepsze mężczyznami. Nie miał szans dostać go w swoje ręce, wpierw musiał rozprawić się z czterema rozbójnikami, znajdującymi się pomiędzy nim a orężem z błękitnej stali. Beznosy z głośnym trzaskiem przewrócił swoją ławę. Conan zamarł w bezruchu. Mężczyzna mrucząc coś gniewnie po nosem, zabrał swój kubek i jął krążyć w tę i z powrotem po pokoju, sarkając na kompanów, którzy wygrali i bezczelnie wycofali się z gry! Łypał na nich zjadliwie. Tamci jednak nie zwracali na niego uwagi, zapatrzeni w dna swoich glinianych kubków. Jego wzrok nie podążył jednak ku Cymmerianinowi, leżącemu na kamiennej płycie przed kominkiem. Powoli, by nie zwrócić na siebie uwagi, Conan przesunął stopy do tyłu, aż poczuł żar liżących je płomieni. Do woni płonącego sznura doszedł obecnie smród palonej skóry, lecz podobnie jak za pierwszym razem, tak i teraz, nikt nie zwrócił na to uwagi. Wreszcie i te więzy zostały przepalone. Nie było czasu, by zająć się usunięciem knebla. Dźwigając się z podłogi, ogromny Cymmerianin schwycił leżący obok kominka długi, czarny pogrzebacz. Beznosy jako pierwszy spostrzegł, że Conan uwolnił się z pęt. Jednak nawet nie zdążył pisnąć, gdy z jego ust trysnął strumień wina, a potężny cios pogrzebaczem zgruchotał mu czaszkę. Pozostali krzycząc przeraźliwie poderwali się na nogi. Tenio wyjął swój sztylet, lecz Conan pchnął go w pierś zaostrzonym końcem pogrzebacza i schwycił nóż, wyślizgujący się z pozbawionych już czucia palców zabitego. Marusas dobył miecza i niemal w tej samej chwili zatoczył się do tyłu, usiłując krzyknąć, lecz głos uwiązł mu w gardle buchającym krwią i przebitym ostrzem ciśniętego celnie sztyletu. Jamaran z głośnym rykiem rzucił się naprzód, by zmierzyć się z Cymmerianinem w walce wręcz. Oplótł go grubymi łapskami w pasie i podźwignął w górę. Conan poczuł, że mężczyzna splata dłonie nisko na jego plecach i zamyka uścisk, zamierzając złamać mu kręgosłup. Trzasnął Murzyna złączonymi dłońmi po trzykroć w nasadę karku, lecz bez żadnych widocznych efektów. Jamaran powoli, lecz nieubłaganie przyciągał go ku sobie, wzmacniając uścisk ramion. Cymmerianin wiedział, że jeszcze kilka chwil i jego kręgosłup trzaśnie. Rozpaczliwie rąbnął obiema dłońmi w uszy Jamarana. Kuszyta krzyknął i rozluźnił uścisk. Gdy tylko stopy Cymmerianina dotknęły podłogi, końcami palców dźgnął swego przeciwnika w gardło. Jamaran chrząknął przeraźliwie, lecz równocześnie uderzył na odlew swą ogromną pięścią. Conan zablokował cios i jedną ręką oplótł wpół łysego mężczyznę, aby przyciągnąć go ku sobie. Następnie jął okładać go pięścią, wymierzając bezlitosne, zadawane z przerażającą siłą ciosy. Po jednym z nich poczuł, jak pod jego kłykciami pękają żebra Czarnoskórego. Ciszę nocy przerwał nagle zew ophirskiej armii, szykującej się do ataku. — Kompania Pierwsza, przygotować pochodnie! — rozległ się donośny głos. — Kompania Druga do ataku! Nie brać jeńców! Z piętra powyżej dobiegł Conana gorączkowy tupot obutych stóp, rozległy się głośne, rozpaczliwe okrzyki. Pochłonięty bez reszty walką, Conan nie miał czasu zastanawiać się nad nowym zagrożeniem. Jamaran uderzył go „z byka” w twarz. Conan zachwiał się na nogach, z trudem zachowując przytomność. Olbrzymi Kuszyta próbował raz jeszcze zamknąć Conana w miażdżącym uścisku, lecz barbarzyńca wyrżnął go kolanem w krocze, co sprawiło, że jego przeciwnikowi oczy nieomal wyszły z orbit i zmusiło go do uniesienia się na palcach. Cymmerianin wnętrzami dłoni wymierzył jeszcze dwa piorunujące ciosy w podbrzusze Jamarana. Ogolona głowa odchyliła się do tyłu z głośnym trzaskiem, gdy kark Kuszyty pękł i mężczyzna osunął się bezwładnie na ziemię. Conan wyrwał z ust knebel i cisnął go na zwłoki mężczyzny, który wcześniej groził, że zatłucze go na śmierć gołymi rękami. Przez jedną ze szczelin łuczniczych wrzucono do środka pochodnię. I następną. Conan przeskoczył ponad stołem, podpierając się ręką o blat, schwycił rękojeść stojącego pod ścianą miecza i błyskawicznym ruchem wydobył oręż z pochwy. Kiedy żołnierze dostawali rozkaz, aby nie brać jeńców, zazwyczaj zabijali wszystko, co się poruszało, nie zastanawiając się, czynie ma wśród potencjalnych ofiar niewinnych osób. Conan nie zamierzał tanio sprzedać swej skóry. Do pomieszczenia wpadł jakiś mężczyzna z obnażonym mieczem. Conan odwrócił się ku niemu, zamierzył… i wstrzymał ostrze, zanim zdążył rozpłatać na dwoje czaszkę Machaona. Zaraz za brodatym weteranem w drzwiach pojawił się Narus i jeszcze dwóch ludzi z jego kompanii. — Wy! — zakrzyknął głośnio Conan — Wy nazywacie siebie ophirską armią? Narus wzruszył ramionami i uniósł do góry poobijaną mosiężną trąbkę. — To jeden z mych osobliwych talentów. Przynajmniej od czasu do czasu okazuje się użyteczny. — Spojrzał na ciała spoczywające na kamiennej posadzce. — I znów nic dla nas nie zostawiłeś. — Jest jeszcze paru na górze — rzekł Conan, ale Narus pokręcił głową. — Wyskoczyli przez szczeliny w ścianach, uznawszy, że jesteśmy tymi, za których się podajemy, i umknęli w noc. — Wciąż mamy do wypełnienia trudną i ważną misję — rzekł Conan. — Karela została pojmana, a ja mam zamiar ją odbić. „Zapewne zabrali ją na szczyt Tor Al Kiir” — pomyślał. Boros powiedział, że widział tam na górze światła, a nic innego nie przychodziło mu akurat do głowy. — Musimy ruszać natychmiast, jeżeli zamierzacie mi towarzyszyć. — Na Mitrę, Conanie — warknął Machaon — czy pozwolisz mi łaskawie powiedzieć choć słowo? Nie mamy czasu na dziewki, nawet na takie jak Karela. Przybyliśmy po ciebie, bo w Ophirze już wkrótce rozpętają się wszystkie Piekła Zandru. — Al Kiir — Conan poczuł, że coś chwyta go za serce. — A więc udało im się już przywołać swego boga. — Nie wiem o żadnym bogu — burknął Machaon — ale Valdric wyzionął ducha, zmożony chorobą, która go trapiła, i kontrolę nad pałacem przejął Iskandrian. Conan zdumiał się, na tę wieść. — Iskandrian! — Stary generał opowiedział się za Valentiusem — wyjaśnił Narus. — A ten młody fanfaron przyjął imię Maranthesa Drugiego, jakby to miało uczynić zeń wielkiego władcę. Słyszałem, że podobno nie czekał na ceremonię pogrzebową, ani nawet na kapłana, lecz zdjął koronę z czoła Valdrica, zanim jeszcze ostygło i sam założył ją sobie na głowę. — Przestańże wreszcie gderać, Narusie! — warknął Machaon. — Większość szlachty jest takiego samego zdania jak ty, Cymmerianinie. Gromadzili siły, ale Iskandrian storpedował każde ich posunięcie. Wyruszył do pałacu z prawie całym garnizonem Ianthe, w godzinę po objęciu tronu przez Valentiusa. Jakby tego nie dość, Taurianus mówi w głos, że kompania powinna odpowiedzieć się po stronie szlachty. Rozpowiada wszystkim, że jeśli Iskandrian zwycięży, będzie to oznaczało koniec Wolnych Kompanii w Ophirze. — Jego oblicze sposępniało. — Powiem ci, Conanie, że on ma rację. Iskandrian przepędzi wszystkich najemników z tego kraju. — Iskandrianem będziemy przejmować się później — rzekł Conan. — Teraz na pierwszym miejscu jest Karela i kilka spraw ważniejszych nawet od niej. Ilu ludzi przyprowadziłeś ze sobą, Machaonie? — Siedmiu, łącznie ze mnąi Narusem, tylko tych, z którymi wspólnie przekraczaliśmy granicę Nemedyjską. Dwóch zostawiłem, aby strzegli Julii. Nastroje pozostałych są kiepskie, Conanie. Jeżeli chcesz utrzymać ich w ryzach, powinieneś natychmiast wrócić na kwaterę. Karela, jak każda inna kobieta, może przez pewien czas sama o siebie zadbać. — Znaleźliśmy twojego karego wierzchowca uwiązanego wraz z końmi tych tutaj — dodał Narus. — Na Croma — wycedził Conan. Było ich zbyt mało, by mogli stawić czoło temu, co spodziewał się napotkać na szczycie Tor Al Kiir. — Wracamy do Ianthe, po resztę kompanii i natychmiast znów ruszamy w drogę. Nie, nie po to by przyłączyć się do szlachty. Udamy się na Tor Al Kiir. Na pytania przyjdzie czas potem. Do koni, bodajby Erlik żywcem obdarł was wszystkich ze skóry! Do koni i módlcie się do wszystkich znanych wam bogów, abyśmy zdążyli tam na czas! XIX Podkute żelazem kopyta krzesały iskry na kostkach bruku, gdy Conan galopował mrocznymi, pustymi ulicami Ianthe na czele swego siedmioosobowego, doborowego oddziału najemników, których płaszcze łopotały na wietrze niczym skrzydła ptaka. Na szczycie złowrogiego granitowego garbu Tor Al Kiir migotały pochodnie, odległe punkciki światła na bezksiężycowym niebie, drwiące z jego wysiłków i pośpiechu. Zaklął szpetnie, żałując nawet tych kilku chwil zmitrężonych na przekupienie straży przy bramie, by zezwoliła im wjechać do środka. Miał ochotę zakrzyknąć na tych co spali, czując się chwilowo bezpieczni za murami z kamienia i cegieł. Z zamkniętych okiennic zwieszały się, żałobne chorągwie, fontanny publiczne przesłonięte były kirem. Każde drzwi ozdobione były gałązkami sa’karranu, krzewu czarno–białych jeżyn symbolizujących połączone ze sobą śmierć i odrodzenie. Stolica Ophiru opłakiwała śmierć swego króla z obawą i niepewnością. Nikt wszelako w mieście nie wiedział, że to, co odczuwał obecnie, było niczym chwiejący się na wietrze płomyk świecy, w porównaniu ze zgrozą ogarniętej pożogą puszczy i koszmarem, który miał nadejść wraz ze świtem. Galopując pod łukowato sklepionym wejściem do domu, gdzie stacjonowała jego kompania, Conan zakrzyknął. — Do mnie! Zbiórka. Do koni a żywo! Ruszać się, na wszystkie Piekła Zandru! Spowity czernią budynek ogarniała jednak posępna, grobowa cisza. Słowa barbarzyńcy przetoczyły się gromkim echem przez dziedziniec, odbijając się od jego murów, gdy tymczasem do Cymmerianina dołączyła reszta jego drużyny. — Taurianusie! — zawołał. — Borosie! Drzwi uchyliły się z głośnym piskiem zawiasów, z wnętrza popłynęło słabe światło i na podwórzec wyszły cztery osoby. Z wolna cieniste sylwetki przerodziły się w Borosa, Julię i dwóch najemników z latarniami w dłoniach. Zbrojni byli ostatnimi, prócz tych co towarzyszyli mu obecnie, którzy wraz z nim przybyli do Ophiru z Nemedii. — Gdzie reszta? — rzucił gromko Conan. — Odeszli — odparł krótko Boros. — Taurianus — aby Erlik przez ciemność smażył w ogniu jego duszę — przekonał większość, że zginąłeś, bo tak długo nie wracałeś. Połowa podążyła za nim, by dołączyć do sił szlachty, przeciwko Iskandrianowi. A pozostali? — Wzruszył chudymi ramionami. — Zaszyli się gdzieś, najlepiej jak umieli. Bez ciebie strach do cna przepełnił ich serca. Conan stłumił w sobie chęć ciśnięcia najwymyślniejszych przekleństw na głowę Taurianusa. Nie było na to czasu, na szczycie góry wciąż płonęły pochodnie. To co należało uczynić, musiał dokonać z tyloma ludźmi, ilu mu pozostało. Nie zamierzał jednak zmuszać żadnego z nich, aby mu towarzyszył. Niechaj sami zadecydują, czy są gotowi ryzykować życie w walce z czarownikami, a może nawet ożywionym pradawnym bóstwem. — Borosie — rzekł ponurym tonem. — Opowiedz nam wszystkim o Al Kiirze. Tylko krótko, starcze. Czas jego nadejścia jest już bliski, może nawet stanie się to o świcie, jeżeli nie zdołamy go powstrzymać. Boros przełknął ślinę i międląc w palcach koniuszek swej szarej brody, jął opowiadać łamiącym się, przepełnionym brzemieniem przeżyć wszystkich lat głosem. Mówił o czasach poprzedzających powstanie pradawnego państwa Ophiru, rytuałach Al Kiira, kręgu ścieżki Prawej Ręki, uwięzieniu boga — demona, ludziach, którzy zamierzali ponownie ożywić ów z dawna zapomniany kult oraz o bóstwie, które ma wkrótce zostać sprowadzone raz jeszcze na świat i koszmarach z nim związanych. Kiedy skończył, zapadła cisza, przerywana tylko pohukiwaniem puszczyka. Słychać było jedynie oddechy mężczyzn, a każdy z nich zdradzał rodzący się w ludziach lęk. — Gdybyśmy poszli z tą historią do Iskandriana — rzekł w końcu Conan — uznałby ją za fortel szlachty i wyrżnął nas w pień albo uwięził, dopóki nie byłoby za późno na ratunek. Jednak ta opowieść jest prawdziwa, każde jej słowo, i wierzę w to z całego serca. Boros wyjaśnił wam, co nadchodzi i jaki los może czekać wasze siostry, żony i córki, tylko dlatego, że są urodziwe i harde. Wybieram się na szczyt Tor Al Kiir, aby powstrzymać to plugastwo. Kto jedzie ze mną? Przez dłuższą chwilę panowała cisza, aż w końcu Julia postąpiła naprzód, unosząc dumnie głowę. — Jeśli tym, co zowią siebie mężczyznami, brak odwagi, to przynajmniej ja będę ci towarzyszyć. — Ułożysz się zaraz na sienniku i zaśniesz — warknął Machaon — albo zwiążę cię jeszcze wprawniej niż Karela, by mieć pewność, że do mego powrotu nie popełnisz żadnego głupstwa. Dziewczyna chyżo schowała się za plecami Borosa, zerkając trwożliwie na brodatego najemnika, jakby nie miała pewności, do jakiego stopnia groźba była prawdziwa. Machaon pokiwał głową z zadowoleniem, po czym odwrócił siew siodle do Conana. — Widziałem więcej magów podążających twoim tropem, Cymmerianinie, niż człowiek mógłby zobaczyć w ciągu całego swego żywota. Nie sądzę jednak, by ten jeden raz robił komukolwiek jakąś różnicę. — Zew puszczyka w bezksiężycową noc zwiastuje śmierć — mruknął posępnie Narus — ale nigdy dotąd nie widziałem boga. Ja również pojadę z tobą, Cymmerianinie. Wreszcie pozostali najemnicy kolejno zgłosili gotowość wzięcia udziału w wyprawie Conana. Ich serca przepełniała gorycz upokorzenia, że byle dziewka mogła okazać się mężniejsza od nich, lecz również gniew i determinacja oraz pragnienie ocalenia pewnej konkretnej kobiety, którą miano złożyć w ofierze obmierzłemu bóstwu. Tak. Mimo strachu pojadą z barbarzyńcą! Conan zlustrował swą niewielką drużynę w słabym świetle latarni i westchnął. — Powinno nas wystarczyć — powiedział jakby chciał przekonać o tym samego siebie. — Musi wystarczyć. Musi i już. Claranie, Memtesie, przyprowadźcie wasze konie. — Dwaj wywołani mężczyźni postawili latarnie za ziemi i pognali w kierunku stajni. — Wyruszamy, gdy tylko wrócę — ciągnął barbarzyńca. — Będziemy musieli dostać się na szczyt góry pieszo, bo konie nie zdołają wspiąć się na te strome stoki, ale… — Zaczekaj, Conanie — wtrącił Boros. — Spiesz się powoli, bo pośpiech może prowadzić do rychłej śmierci. Musisz zdobyć laskę Avanrakasha. — Nie mamy czasu, starcze — rzekł posępnie Conan. Odwrócił się niecierpliwie w siodle, świdrując wzrokiem noc, ku mroczniejszej, rozległej plamie czerni Tor Al Kiir. Światła pochodni wciąż płonęły na wierzchołku góry, przywołując go i drwiąc z jego, zdawałoby się płonnych wysiłków. Co działo się z Karelą, gdy on siedział w siodle bezczynnie, niczym posąg? — Czy mając stanąć oko w oko z lwem — wtrącił rezolutnie brodaty mężczyzna — powiedziałbyś, że brak ci czasu by uzbroić się we włócznię lub łuk? Że musisz stawić mu czoło z gołymi rękami? Masz zmierzyć się z Al Kiirem. Sądzisz, że twa odwaga i stal wystarczą, by pokonać boga? Równie dobrze mógłbyś od razu, tu na miejscu, poderżnąć sobie gardło. Ogromne dłonie sfrustrowanego Conana zacisnęły się na cuglach, aż zachrupało mu w kostkach. Barbarzyńca nie lękał się śmierci, choć nie szukał jej bardziej niż ktokolwiek inny, lecz gdyby zginął, jego śmierć poszłaby na marne, Karelę i tak złożono by w ofierze, a Al Kiir ponownie zostałby uwolniony. Decyzja zapadła szybko. Cymmerianin rzucił cugle Machaonowi i zsiadł z konia. — Zabierz mego wierzchowca do Tor Al Kiir — rozkazał. Zdjął przez głowę kolczugę. Do zadania, jakie miał obecnie wykonać, ciężka zbroja była raczej nieprzydatna. Usiadł na ziemi, by zzuć buty. — Spotkam się z wami na rozstajach, u podnóża góry. — Czy wiesz, gdzie znaleźć tę laskę, o której mówił stary? — zapytał Machaon. — W komnacie tronowej — rzekł Boros. — Zgodnie ze starym prawem, z chwilą śmierci króla, berło i koronę należy pozostawić na tronie na dziewięć dni i dziesięć nocy. Valentius nagiął prawo, od razu nakładając koronę, ale nie odważy się sięgnąć po laskę. — Pałac królewski! — wykrzyknął Machaon. — Cymmerianinie, jesteś niespełna rozumu, skoro sądzisz, że uda ci się tam wejść. Ruszajmy! Postaramy się dokonać dzieła samą tylko, dobrze wyostrzoną stalą! — Byłem ongiś złodziejem — odparł Conan. — Nie będzie to pierwszy pałac, do którego dostanę się inaczej niźli głównym wejściem. Przyodziany tylko w przepaskę biodrową, przewiesił sobie pas z mieczem przez pierś, tak że swój prastary oręż Atlantów miał teraz na plecach, a sztylet i sakiewkę pod lewym ramieniem. Claran i Memtes wyszli ze stajni, prowadząc swoje wierzchowce, podkute kopyta koni zadzwoniły głośno na grubych płytach dziedzińca. — Zjawię się na rozstajach, i przyniosę ze sobą laskę — rzekł Cymmerianin. — Nie zawiodę. Czekajcie tam na mnie. Długimi, miękkimi susami, niczym polująca pantera, Conan pognał w mrok nocy. Z tyłu, za nim, Machaon i pozostali opuścili podworzec i skierowali swoje wierzchowce w przeciwnym kierunku, ku Bramie Północnej. Lecz Cymmerianin zlał się już w jedno z ciemnością, był niczym zabójczy duch, przemykający pustymi, uśpionymi ulicami. Wszystkie drzwi zaryglowano, okna zamknięto na głucho, jakby mieszkańcy miasta ukryli siew swych mieszkaniach, sparaliżowani lękiem przed tym, co miało wkrótce nadejść. Tylko od czasu do czasu przemknął jakiś bezpański pies, na wpół dziki i wychudzony, lecz wszystkie one bez wyjątku omijały szerokim łukiem ogromny kształt, który nie wiadomo skąd i jak wszedł na ich terytorium. Pod mocnymi stopami barbarzyńcy bruk ulicy zdawał się przypominać kamienie w jego rodzimej Cymmerii i wrażenie to dodało mu skrzydeł, jak wówczas, gdy będąc dzieckiem wspinał się na górskie stoki. Jego mocarne płuca z łatwością radziły sobie z morderczym biegiem, tym razem bowiem nie ścigał się dla samej radości i dumy zwycięstwa, lecz dla Kareli i dla każdej kobiety, która mogła utracić życie, bądź ucierpieć w inny sposób, wskutek jego porażki. Znów zahukał puszczyk, a Conan przypomniał sobie słowa Narusa. Może jego zew rzeczywiście oznaczał śmierć, jego lub kogoś innego. Crom, srogi bóg mroźnej, skutej lodem krainy, gdzie się urodził, dawał człowiekowi życie i silną wolę, nigdy jednak posępny Pan Góry nie obiecywał, że to życie potrwa długo, i że silna wola zwycięży w każdej sytuacji. Mężczyzna mógł po prostu walczyć, tak długo jak starczy sił, tchu i życia. Cymmerianin nie zwolnił, dopóki nie zamajaczyły przed nim mury pałacu królewskiego. Krenele i szczyty wież były tylko cieniami na tle hebanowego nieba. Potężne, obite żelazem wrota były zamknięte i zaryglowane, krata opuszczona, barbarzyńca jednak nawet nie spojrzał w tym kierunku. Nie od tamtej strony zamierzał dostać się tej nocy do środka. Przesuwał palcami po powierzchni muru, który w mroku był całkiem niewidoczny. Wielki mur wzniesiono wiele stuleci temu z głazów, z których każdy ważył dwadzieścia razy więcej niż postawny mężczyzna. Jedynie największe katapulty zdołałyby, miotanymi z nich głazami, naruszyć te mocarne ściany, jednak Conan wcale nie zamierzał ich burzyć. Nieubłagany czas wykruszył zaprawę pomiędzy ogromnymi kamieniami, pozostawiając szczeliny, będące niemal idealnymi punktami oparcia dla rąk i nóg cymmeriańskiego górala. Conan piął się w górę zwinnie i pewnie, palce dłoni i stóp bezbłędnie odnajdywały wyżłobienia, gdzie wiatr, deszcz i osłabiły zaprawę, a mocne mięśnie naprężały się, by mógł, podciągając się pokonać fragment muru, w który wetknąć można było jedynie koniuszki palców. Pod sobą miał coraz bardziej powiększającą się przepaść, która dzieliła go od chodnika, niewidocznego już w ciemności. Barbarzyńca jednak nie zwolnił tempa i nadal wspinał się zwinnie po pionowej ścianie. Miał zbyt mało czasu, by pozwolić sobie na nadmierną ostrożność. Na szczycie muru znieruchomiał pomiędzy dwoma wysokimi blankami, ozdobionymi kamiennymi lampartami. Wytężył słuch, by wychwycić szuranie butów na wale obronnym, skrzypienie skóry i szczęk zbroi. Walka z wartownikami bez wątpienia położyłaby smutny kres jego wyprawie, zanim jeszcze ta się na dobre zaczęła. Było cicho, jak makiem zasiał. Conan przecisnął się przez krenel. Na wale obronnym nie było ani jednego wartownika. W pałacu panowała grobowa cisza. Wyglądało na to, że Iskandrian pozostawił straże tylko przy bramie. Biały Orzeł zgodnie ze swoim przydomkiem, miał uderzyć mocno i bezlitośnie. Z wału do zewnętrznego muru obronnego biegło łukowate zejście. Tam jednak z pewnością zostałby dostrzeżony, bez względu na to, ilu wartowników pozostawiono na straży, czy ilu służących ukrywało się w obawie, że w razie utraty korony przez tego kto ją obecnie nosił, mogą zostać posądzeni, iż zbyt gorliwie mu usługiwali, a co za tym idzie przypłacić swą służalczość głową. Musiał dotrzeć do celu po dachach. Najbliższy z nich, należący do pałacowego skrzydła, znajdował się w odległości skoku od zejścia. Nic trudnego dla zdrowego, gibkiego mężczyzny. Byłoby łatwiej gdyby można mieć rozbieg po prostej, a nie po stromiźnie zejścia do dolnego muru obronnego, i gdyby zapomnieć o odległości od ziemi, a w tym przypadku do granitowego chodnika, znajdującego się dwa piętra poniżej pionowej ściany. Conan odmierzył odległość i kąt skoku, po czym wziął głęboki oddech i ruszył pędem wzdłuż zejścia. Przy szóstym kroku wybił się z całej siły i potężnym susem pokonał odległość dzielącą go od dachu. Końcami palców uchwycił się jego krawędzi. Jedna z dachówek odłamała się i spadła w ciemność, by roztrzaskać się na kamieniach w dole. Przez mgnienie oka Conan wisiał tylko na jednej ręce. Powoli podciągnął się w górę i przerzucił nogę przez krawędź dachu. Gont, którego się trzymał, poruszył się pod jego dłonią. Wreszcie rozciągnął się płasko na dachu, ostrożnie odsunął obluzowane gonty i spłycając oddech czekał. Czy hałas wywołany upadkiem dachówki przyciągnie czyjąś uwagę? Wciąż nic. Żadnej reakcji. Niczym drapieżnik z dżungli, Conan wstał i puścił się biegiem. Jego stopy bezbłędnie odnajdywały ukośnie ułożone dachówki. Barbarzyńca wspiął się po granitowych maszkaronach na wyższy poziom i dał susa z balkonu wyłożonego biało–czarną kostką, by schwycić się występu szczytowego okna. Dotykając piersią gładkiego granitu, znalazł się na parapecie wyższego piętra. Wąski gzyms zapewniał oparcie jedynie dla palców stóp, lecz Cymmerianin zaraz ruszył dalej. Minął kolejne okna, zarówno te ze słupkami, jak i podzielone trójkątnie, aż w końcu przecisnął się przez wąski, łukowato sklepiony otwór wentylacyjny i spojrzał z wielkiej wysokości na rozległą komnatę tronową pałacu królewskiego. Ogromne, złote lampy zwieszały się na grubych łańcuchach z tego samego metalu, z kopułowo sklepionego sufitu. Ich jasne płomienie doskonale oświetlały posadzkę, wyłożoną mozaikową kostką, przedstawiającą lamparty i orły, królewskie symbole Ophiru. Pośrodku tej posadzki ustawiono przykryte kirem mary, na których spoczywały, wystawione na widok publiczny, zwłoki Valdrica. Były przyobleczone we wspaniałą, purpurową szatę, wyszywaną złotą nicią i ozdobioną perłami. Przy zwłokach króla nie wystawiono wart. Conan odnalazł wzrokiem tron. Przypominał wielki fotel, na którym siedział Antimides. Również zdobiły go wizerunki orłów i lampartów, ten mebel był jednak większy i wykonany ze szczerego złota. Oczy zwierząt zrobiono z rubinów, a szpony i pazury z wielkich szmaragdów. Nigdzie nie było widać korony. Czy było to zgodne z pradawnym prawem czy też nie, pomyślał Cymmerianin, Valentius najwyraźniej nie miał zamiaru rozstawać się z królewskim diademem na dziewięć dni, skoro już go zdobył i nałożył sobie na skronie. Dostrzegł jednak to, czego szukał i po co tu przybył. Na podłokietnikach tronu spoczywało berło Ophiru. Było złote i roziskrzone najróżniejszymi klejnotami, którymi inkrustowano je na całej długości. Conan zaczął ostrożnie schodzić do sali tronowej, wykorzystując w tym celu ślimaki i arabeski, tak licznie obecne na marmurowych murach. Dwadzieścia stóp nad podłogą. Skończyły się rzeźbione ozdoby ścian. Niżej jednak wisiały ogromne gobeliny. Cymmerianin oderwał róg jednego z nich i skoczył, używając gobelinu jak sznura. Jego stopy musnęły ziemię, więc puścił arras i popędził co tchu ku tronowi. Niemal z wahaniem zważył w dłoni długie berło. Tak wiele ryzykował, a wszystko za namową mało wiarygodnego, nadużywającego alkoholu, nieudanego adepta sztuk magicznych. Tak wiele zależało od słów tego starca. Dobył noża i zaczął energicznie odłupywać z berła warstwę złota oraz klejnoty, upuszczając je na aksamitne siedzisko tronu. Na widok drewna znajdującego się pod spodem aż westchnął z zadowolenia, lecz nie przerwał, dopóki nie usunął całej zewnętrznej powłoki. W rezultacie dzierżył w dłoni prostą drewnianą laską, długą na rozpiętość jego ramion i grubą na dwa palce. „Czy to możliwe, bym miał przed sobą laskę Avanrakasha?” — zastanawiał się. Nie wyczuwał w niej żadnej magicznej mocy, nie wyglądała też na starą. Równie dobrze mogła to być laska wycięta w pobliskim lesie nie dawniej niż kilka dni temu. — A jednak znajdowała się wewnątrz berła — wyszeptał. — I to wszystko, co mam. — Zgarnął jeszcze na szczęście garść klejnotów z siedziska tronu, nie wnikając co właściwie zabiera, po czym włożył je do sakiewki. — Pospolity złodziej — rzekł Taramenon od drzwi sali tronowej. — Sądzisz, że Synelle zdziwi się, gdy wróci i ujrzy twoją głowę zatkniętą na grocie włóczni nad Bramą Nadrzeczną? Conan sięgnął ręką za plecy, po chwili w jego dłoni znalazł się stary, wierny miecz. Ściskając laskę w lewej ręce, ruszył ku wysokiemu szlachcicowi. Nie miał mu nic do powiedzenia, nie było na to czasu. Jednak nawet samo imię jego mocodawczym wystarczyło, by poczuł przypływ pożądania. Synelle. Jak mógł na tak długo wyrzucić ją z pamięci? Jak mógł wytrzymać bez dotykania jej nadobnego, zmysłowego ciała? Lodowaty bitewny gniew stłumił owe myśli, stłamsił je i usunął w cień. Taramenon cisnął w bok szkarłatną, podbitą futrem pelerynę i również dobył miecza. — Wpadłem tu tylko na chwilę, aby napluć Valdricowi w twarz. Oddawanie pokłonu trupowi, który był martwy na długo przed tym jak faktycznie wyzionął ducha, niewymownie mnie mierziło. Nie spodziewałem się ujrzeć cię tutaj, a widok ten przyjemnie mnie zaskoczył. — Naraz gniew zmienił jego oblicze w wykrzywioną, szkaradną maskę. — Opowiem jej o twojej śmierci, gdy zobaczę się z nią tej nocy. Nigdy już nie tkniesz jej swymi brudnymi paluchami, ty barbarzyński wieprzu! — Z tymi słowami rzucił się naprzód, tnąc zamaszyście w głowę Conana. Miecz Cymmerianina z głośnym brzękiem zderzył się z orężem Taramenona. Ophirczyk aż wybałuszył oczy, zdumiony siłą ciosu, lecz natychmiast uderzył ponownie. I tym razem ostrze Conana sparowało cięcie pośród kaskady iskier. Taramenon walczył z zabójczą finezją najlepszego szermierza Ophiru, jego długi miecz był szybki, ruchliwy i niebezpieczny jak kothyjska żmija. Conan przypominał w tym starciu pełnego chłodnej zaciętości berserkera z północnych krain, a jego oręż był niczym grom. Nie miał czasu do stracenia. Musiał zwyciężyć, i to szybko, w przeciwnym razie hałas przyciągnie tu innych zbrojnych, którzy mogliby pokonać go choćby samą tylko przewagą liczebną. Jego nie ustające ataki zmusiły Taramenona, by przeszedł do rozpaczliwej obrony. Pot spływał po twarzy najlepszego szermierza Ophiru, cofającego się nieubłaganie pod naporem ataków niezmordowanego i bezlitosnego demona o twarzy jak z kamienia i lodowatych, niebieskich oczach. W głębi tych oczu szlachcic ujrzał swą niechybną śmierć. Na twarzy Taramenona pojawił się wyraz paniki i po raz pierwszy w życiu pojął, co znaczy strach. — Straże! — zakrzyknął. — Złodziej! Hej straż! W chwili, gdy szlachcic na moment się zdekoncentrował, przywołując straże, ostrze Conana przesunęło się po jego mieczu i dosięgło go. Ogniwa kolczugi pękły, ostra stal rozpłatała mięśnie i kości, a jelec miecza Cymmerianina zderzył się z klatką piersiową Taramenona. Conan spojrzał w jego ciemne, pełne niedowierzania oczy. — Synelle jest moja — wychrypiał. — Moja! Krew puściła się szlachcicowi z ust i upadł. Conan z niejakim zdumieniem spojrzał na trupa i dopiero po chwili przypomniał sobie o wyrwaniu miecza z jego piersi. Dlaczego to powiedział? Synelle nie odgrywała tu żadnej roli. Ważna była tylko Karela, Al Kiir i laska, którą musiał jak najszybciej dostarczyć na rozstaje. Jednak mimo to przed jego oczyma zaczął pojawiać się, przywołany z otchłani pamięci, obraz smukłych ud, satynowej skóry, krągłych piersi, oraz… Kiwając głową, podszedł chwiejnie po wciśniętą w kąt pelerynę Taramenona, by otrzeć nią zakrwawioną klingę miecza i odciąć kilka pasów, którymi mógłby przymocować na plecach laskę. „Czyżbym tracił zmysły?” — zastanawiał się. Obraz Synelle napływał do jego umysłu coraz silniejszymi falami, jakby chciał nadrobić czas, kiedy nie myślał o niej w ogóle. Jął rozpaczliwie odsuwać go od siebie. „Rozstaje — pomyślał. — Na rozstaje i to jak najszybciej. Nie mam chwili do stracenia”. Podbiegł do na wpół zdartego ze ściany arrasu i zaczął się wspinać. Synelle. Rozstaje, Szybko. Nie ma czasu. XX Karela stęknęła, gdy worek, w którym ją niesiono, odwrócono do góry dnem i wypadła zeń, wciąż naga i spętana, na zimne kamienie. Po długim przebywaniu w ciemnościach światło oślepiło ją, oczy wypełniły się łzami. To wprawiło ją we wściekłość, nie pozwoli, by jej oprawcy sądzili, iż się załamała. Zamrugała i stwierdziła, że znajduje się w niewielkiej jaskini o topornie ciosanych kamiennych ścianach, oświetlonej pochodniami w obsadach z czarnego żelaza. I nie była sama. Ujrzała nieopodal Synelle i cztery inne jasnowłose kobiety, o alabastrowej skórze, wyglądające niczym bliźniacze siostry. Szlachcianka ubrana była inaczej niż ostatnim razem, gdy ją widziała. Teraz miała na nadgarstkach bransolety z czarnego żelaza, a jej jedynym odzieniem były dwa paski czarnego jedwabiu, które zwieszały się ze złotego łańcuszka z przodu i z tyłu, pozostawiając obnażone biodra i piersi kobiety. Karela zadrżała na widok sprzączki złotego paska i widniejącego na nim wizerunku. Przedstawiał głowę odrażającego monstrum, którego spiżową figurkę sprzedała — czy raczej usiłowała sprzedać — tyle że była cyzelowana w złocie. Srebrzyste loki Synelle zdobił misternej roboty wieniec ze złotych ogniw, niemalże diadem, który również nosił symbole plugawego bóstwa, w postaci zakrzywionych rogów. Pozostałe kobiety były ubrane podobnie jak Synelle, lecz cienkie pasy okalające ich talie wykonano z czarnego żelaza, podobnie jak bransolety na ich kostkach, nadgarstkach i szyjach. Nie miały ozdób na włosach. Z pochylonymi głowami przypatrywały się bacznie szlachciance o egzotycznej urodzie. Karela przełknęła ślinę i dopiero teraz zwróciła uwagę na dokuczliwą suchość w gardle. Gdyby mogła mówić, powiedziałaby Synelle, żeby zatrzymała sobie Conana. Skłamałaby. Byle dziewka o bladych włosach nie mogła zmusić jej do zmiany planów, jakie żywiła względem Cymmerianina, lecz w obecnej chwili byłoby to wręcz wskazane. Synelle pokiwała głową, a cztery kobiety w pasach z żelaza wyjęły skórzane rzemienie. Karela wbrew sobie jęła szarpać unieruchamiające ją więzy. Gdyby tylko miała sztylet, wolną jedną rękę, albo przynajmniej wyjęto jej z ust knebel, żeby mogła choć odszczeknąć się zuchwale. — Posłuchaj mnie, dziewko — powiedziała Synelle. — Te kobiety przygotują cię do ceremonii. Jeśli będziesz się wyrywać, złoją ci skórę, ale tak czy inaczej wypełnią moje rozkazy co do joty. Wolałabym, abyś nie była nazbyt sponiewierana, więc skiń głową, jeśli zgadzasz się nie stawiać oporu. Karela miała chęć wrzeszczeć na całe gardło. Nie stawiać oporu! Czy ta kobieta sądziła, że miała do czynienia z przy głupią dziewką, którą można zastraszyć byle groźbą? Jej zielone oczy miotały w Synelle bezgłośne gromy. Nagle szlachcianka postąpiła dwa kroki do przodu, oparła stopę na podciągniętych aż pod brodę kolanach Kareli i przewróciwszy ją na plecy, docisnęła jej głowę do podłogi. — Posmakuj więc tego, co cię czeka. Bijcie, a mocno. Cztery kobiety podeszły bliżej, a ich skórzane rzemienie przecięły powietrze i opadły na obnażone pośladki grasantki, naprężone aż do bólu wskutek skrępowania sznurami. Oczy Kareli niemal wyszły z orbit, a ona sama prawie cieszyła się, że miała w ustach knebel, w przeciwnym razie jej krzyk byłoby słychać daleko stąd. Po chwili energicznie pokiwała głową. Derketo! Nie ma sensu na darmo zbierać cięgów, gdy jesteś związana niczym świnia na jarmarku. Synelle dała kobietom znak, by przestały. — Byłam pewna, że zmądrzejesz. Karela usiłowała odnaleźć spojrzenie ciemnych oczu patrzących na nią z góry, lecz w końcu upokorzona zmrużyła powieki. Jeden rzut oka na twarz szlachcianki wystarczył, by przekonała się, iż ta nigdy nie wątpiła w możliwość złamania uporu rudowłosej złodziejki. „Niech no się tylko uwolnię — modliła się w duchu Karela — już ja im odpłacę pięknym za nadobne…”. Wtem krępujące ją więzy zostały przecięte. Karela dostrzegła błysk sztyletu. Sięgnęła ręką, by go pochwycić… i runęła jak długa na kamienną podłogę, cierpiąc potworne katusze. Mięśnie zesztywniałe po tak długim unieruchomieniu całego ciała w niewygodnej pozycji odmówiły jej posłuszeństwa. Powoli, przezwyciężając potworny ból uniosła rękę, by wyciągnąć z ust knebel. Chciało się jej płakać, sztylet zniknął, a ona nie potrafiła stwierdzić, kto go miał i gdzie ukrył. Kiedy upuściła wilgotny kłąb materiału na podłogę, dwie spośród służek Synelle podniosły ją z ziemi. Aż stęknęła z bólu. Gdyby jej nie podtrzymały, nie ustałaby na nogach. Trzecia służka zaczęła rozczesywać grzebieniem z kości słoniowej jej zmierzwione włosy, ostatnia zaś otarła jej pot z czoła, wilgotną, miękką szmatką. Karela poruszała ustami, aby je zwilżyć i móc coś powiedzieć. — Nie sprzedam cię do tawerny — wykrztusiła — wyrwę ci serce gołymi rękami. — Doskonale — rzekła Synelle. — Obawiałam się już, że utraciłaś swoją dumę. Często tak bywa. Niektórym wystarcza samo uwięzienie, pęta i fakt znalezienia się tutaj. Cieszę się, że w twoim przypadku jest inaczej. Karela parsknęła drwiąco. — A zatem chcesz zarezerwować dla siebie przyjemność upokorzenia mnie, odarcia z mojej godności? Niedoczekanie twoje. Nigdy ci się to nie uda. A gdybyś chciała odzyskać Conana… — Conan! — Ucięła szlachcianka, a jej ciemne oczy rozszerzyły się w wyrazie zdumienia. — Skąd wiesz o barbarzyńcy? — Byliśmy kiedyś — zaczęła Karela i nagle urwała. Była zmęczona i wcale nie chciała rozmawiać na drażliwe tematy. — Nieważne, skąd o nim wiem. Jeżeli go pragniesz, przestań mi grozić i zaproponuj jakiś korzystny układ. Zacznijmy się targować. Synelle zaśmiała się dźwięcznie. — Sądzisz przeto, że chciałam jedynie pozbyć się niewygodnej rywalki. Powinnam być wściekła, że ktoś taki jak ty ma czelność uważać się za moją rywalkę, lecz przyznać muszę, że szczerze mnie to rozbawiło. Mniemam, iż poznał w swoim życiu wiele kobiet, a skoro zaliczasz się do nich, z przykrością stwierdzam, że nie należy on do wybrednych. Ale to się skończy. — Wyciągnęła jedną rękę przed siebie. — Teraz ja mam władzę nad barbarzyńcą. Mam go w ręku. Gdy go wezwę, będzie czołgał się przede mną, a gdy rozkażę, będzie tańczył jak niedźwiedź na jarmarku. A ty uważasz się za moją rywalkę? — Zadarła głowę do góry i wybuchnęła jeszcze donośniejszym śmiechem. — Żadna kobieta nie jest w stanie tak traktować Conana — ucięła Karela. — Wiem, bo sama próbowałam, a na Derketo, jestem od ciebie po stokroć bardziej kobieca. — Nadajesz się do wykorzystania podczas ceremonii — rzekła beznamiętnie kobieta o srebrnych włosach. — Ja natomiast jestem Najwyższą Kapłanką Al Kiira. Jednak gdybym była tylko księżniczką, nie najęłabym cię nawet do usługiwania mi. Moje dworki są szlachciankami z Korythii, a dziewczyna, która usługuje mi przy kąpieli i naciera wonnościami, jest księżniczką z Vendhii. Wszystkie one, mimo swego szlachetnego urodzenia, mają teraz tylko jeden cel, wypełniać każdy mój rozkaz, każdą moją zachciankę. Cóż mogłaby robić wśród nich byle grasantka, której miejsce jest jeno wśród niewolników? Karela już miała odparować, gdy u wejścia do jaskini pojawił się mężczyzna w czarnej zbroi. Przez chwilę sądziła, że to postać, którą symbolizowała statuetka z brązu. Głupiaś, złajała samą siebie. Taki stwór nie istnieje. — Czy Taramenon już przybył? — zwróciła się do mężczyzny Synelle. — Nie, pani. Nie ma także od niego żadnych wieści. — Zapłaci mi za to — syknęła zjadliwie Synelle. — Śmie wystawiać na próbę moją cierpliwość? Osobiście dopilnuję, aby pożałował swojej zuchwałości! — Wzięła głęboki oddech i wygładziła i tak już obcisły materiał jedwabnej sukni, opinający jej krągłe piersi. — Zaczniemy bez niego. Są jeszcze inne rytuały prócz daru kobiet. — A Taramenon, pani? — rzucił mężczyzna z niepokojem w głosie. — Słyszałeś, co powiedziałam! — Synelle wykonała władczy gest ręką i postać w zbroi skłoniwszy się, opuściła jaskinię. Karela nasłuchiwała z uwagą, w nadziei, że jakiś strzęp informacji może dopomóc jej w ucieczce, lecz dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak została ubrana. W jej włosy wpięto kwiaty tarki, a muślinowe warstwy białego jedwabiu nałożono tak, by można było zdzierać je, jedna po drugiej, podczas ceremonii. — Co to za głupie żarty? — warknęła. — Faktycznie uważasz mnie za swoją rywalkę, jeśli jednak sądzisz, że pozbędziesz się mnie w taki sposób, to chyba postradałaś zmysły! Nie poślubię żadnego mężczyzny. Słyszysz, co do ciebie mówię, ty bladolica podobizno kobiety? Usta Synelle wykrzywił złowrogi uśmiech, a wyraz jej twarzy zmroził krew w żyłach złodziejki. — Nie poślubisz żadnego mężczyzny — oznajmiła półgłosem wyniosła szlachcianka. — Dziś wieczorem pojmiesz za męża boga, a ja stanę się władczynią Ophiru. Wysoki biały obelisk z marmuru, stojący na rozstajach dróg, na którym podano odległości do granicy Nemedyjskiej i Aquilońskiej, zamajaczył w ciemnościach nocy przed Conanem. Żaden dźwięk nie mącił ciszy, z wyjątkiem jego własnego strudzonego oddechu i rytmicznego tupotu stóp na kamieniach. Za słupem wznosił się ciemny masyw Tor Al Kiir, ogromny granatowy kopiec górujący ponad tą nizinną krainą. Postawny Cymmerianin przykląkł obok marmurowego słupa, lustrując sokolim wzrokiem otaczający go mrok. Ani śladu jego ludzi. Wydał cichy dźwięk, naśladując zew nemediańskiego jastrzębia. Przytłumione skrzypnięcie ciasno ściśniętej uprzęży obwieściło pojawienie się Machaona i innych, prowadzących za sobą wierzchowce. Memtes, idący na samym końcu, dzierżył w dłoni lejce swego konia i potężnego czarnego, Aquilońskiego rumaka bojowego Cymmerianina. Najemnicy mieli przewieszone na ukos przez plecy łuki oraz kołczany pełne strzał. — Uznałem, że lepiej będzie nie rzucać się zanadto w oczy — rzucił półgłosem tatuowany weteran, gwoli wyjaśnienia. — Gdy tu przybyliśmy, minęło nas ze czterdziestu zbrojnych, ścigających równie liczny oddział i dwukrotnie przemknęły obok szwadrony lekkiej kawalerii. Ci ostatni to bez wątpienia zwiad. — Może się mylę — dodał Narus cicho, by jego głos nie rozszedł się daleko — ale wydaje mi się, że Iskandrian szuka dzisiejszej nocy okazji do walki, szlachta zaś stara się go unikać, dopóki nie zgromadzi odpowiednio dużych sił. Nigdy nie przypuszczałem, że kiedy wybije godzina rozpoczęcia ostatecznej bitwy o losy Ophiru, ja będę w tym czasie wspinał się na szczyt góry. — Wobec tego, jeżeli tak ci zależy na chwale i zaszczytach — warknął Conan — przyłącz się do Taurianusa. Poirytowany pokręcił głową. Zazwyczaj nie był tak zgryźliwy, lecz miał wrażenie, że ktoś lub coś owładnęło jego myśli, kierując je ku jednemu. Rozpaczliwie, co było dlań nietypowe, walczył, by nie zatracić wiary w zasadniczy cel swojej misji i stawić opór zalewającym jego umysł falom obrazów Synelle oraz przypływom żądzy, którą wywoływały. — Czy to ta słynna laska? — zapytał Machaon. — Nie wygląda mi na czarodziejską. — Ale to właśnie ona — odparł Conan. — I ma w sobie moc. Miał nadzieję, że to prawda. Rozwiązawszy pasy materiału, którymi przytroczył na plecach drewniany kij, ujął go w jedną rękę, a swój długi, prosty miecz w drugą. — Teraz macie ostatnią okazję, by zmienić zdanie. Jeśli ktokolwiek z was nie jest do końca przekonany, czy chce wziąć udział w tej walce, niechaj odejdzie. Odpowiedzią był cichy, zabójczy szelest stali wysuwanej ze skórzanych pochew. Conan posępnie pokiwał głową. — Wobec tego ukryjcie konie w tym zagajniku opodal i chodźcie za mną. — Twoja zbroja — powiedział Machaon. — Wisi przy siodle. — Nie ma na to czasu — mruknął Conan i nie czekając na pozostałych jął wspinać się po kamiennym stoku. Crom nie był bogiem, do którego mężczyźni zanosili modły, nie dawał swoim wyznawcom nic, poza darem życia. Teraz jednak Conan odmówił bezgłośną modlitwę do każdego z bóstw, które mogło go słuchać. Jeżeli miał umrzeć, niechaj przynajmniej zdąży dotrzeć na miejsce na czas. Grupka mężczyzn wiedzionych jednym celem pięła się w ciszy po kamiennym zboczu góry, zmierzając prosto w paszczę lwa, w tym zaś przypadku do kryjówki prastarego boga. Rzemień znów smagnął Karelę po ramionach, a ona zagryzła wargi, by nie krzyknąć. Związana pomiędzy słupami zwieńczonymi obscenicznym łbem Al Kiira, uklękła, gdy z jej ciała zdarto wszystko, prócz jednej, już ostatniej warstwy cienkiego, błękitnego jedwabiu. To nie ból, skądinąd palący, miał wycisnąć spomiędzy jej warg przeciągły skowyt, a w każdym razie nie tylko. Pierwej by umarła, nim dałaby swym oprawcom satysfakcję przyznając się do tego. Przeszywające żywym ogniem uderzenia, tworzące szkarłatne pręgi na jej ciele były bowiem niczym uszczypnięcia, w porównaniu z żarem pożądania rozbudzonym w niej przez maść, którą natarła jej skórę Synelle. Karela wiła się w niekontrolowanych spazmach, a upokorzenie, jakiego przy tym doświadczała, wycisnęło z jej oczu łzy. Srebrnowłosa szlachcianka tańczyła przed nią, wirując i prężąc się, nucąc słowa, które nikły w dźwiękach upiornych fletów i łoskocie mieczy w pochwach, uderzających rytmicznie w kamienną podłogę ogromnej jaskini. Pomiędzy Synelle i Karelą stał skradziony Conanowi posążek, lecz jego mroczną aurę przyćmiewały fale plugawego zła, bijące z wielkiego krwawego posągu, dominującego w tej pieczarze. Troje czarnych ślepi, zdające się spijać światło, przyciągało jej spojrzenie. Usiłowała oderwać wzrok od tych diabelskich oczu. Modliła się o siłę, by móc tego dokonać, lecz była bezwolna, niczym ptak zahipnotyzowany przez węża. Rzemienie smagały ją raz po raz, bez końca. Jej spętane dłonie drżały, gdy resztką sił zmusiła się, by nie wrzasnąć na całe gardło. W pewnej chwili bowiem demoniczna, szkarłatna figurka zaczęła wibrować, wydając osobliwy brzęczący dźwięk zlewający się z zawodzeniem fletów i rozdzierający najgłębsze zakamarki jej kobiecości. Conanie, zachlipała bezgłośnie, gdzie jesteś? Poruszenie tam, gdzie nie istniały czas ani przestrzeń, gdzie nieskończona nicość była wszystkim. Prawie pełne przebudzenie, jak dojmująca rozkosz, przenikająca niewzruszoną dotąd opokę. Pojawiła się irytacja, zbyt potężna, by jej ogrom mogły wyobrazić sobie razem wzięte umysły wszystkich żyjących ludzi. Czy tej udręce nigdy już nie będzie końca, owym powrotom prastarych wspomnień, które niemal odeszły w cień i lepiej, by pozostały zapomniane? Czy nie… Pełna świadomość, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, świadomość tak chłodna, że mogłaby skuć lodem słońca i zatrzymać poruszające się planety. Pojawił się kierunek. Jedno wyraziste pasmo krystalicznie czystego pożądania i bólu, ciągnące się w nieskończoność. Wolno, ze znużeniem zrodzonym z całych stuleci rozczarowań, w samym sercu pustki pojawiła się reakcja na lśniącą nić oddania i poświęcenia. To nadchodziło. Conan wyjrzał zza skraju ogromnego, omszałego bloku marmuru, który ongiś miał zostać wykorzystany do budowy. W ciemności grały świerszcze, jakiś nocny ptak wydał przeraźliwy krzyk. Poza tym wokoło panował kompletny spokój. Pozbawione dachów ściany z nadżartych wilgocią kamieni i kolumny bez szczytów, nigdy nie wykończone, a teraz oplecione gęstwiną winorośli zdobiły równy jak stół wierzchołek góry. Między kolumnami znajdowało się ponad dwudziestu mężczyzn w czerwonych zbrojach i rogatych hełmach. Pochodnie, które trzymał co trzeci z nich, rzucały migotliwe cienie na ponure ruiny. Miał ochotę westchnąć z ulgą na widok szkarłatnego symbolu, który nosili na piersiach. Przedstawiał on bez wątpienia głowę istoty, której figurkę ukradła Karela, głowę Al Kiira. Aż do tej chwili miał wątpliwości, czy udał się we właściwe miejsce. Stwierdził, że mężczyźni w czarnych zbrojach zdawali się strzec wejścia do pomieszczeń poniżej. Zapewne tam właśnie odbywał się odrażający rytuał. Boros powiedział, że grobowiec znajdował się w samym sercu góry. W takim razie powinna to być straż. Złowroga reputacja Tor Al Kiir sprawiła, że ludzie powszechnie unikali tego miejsca, zwłaszcza nocą, i to uczyniło ich nieostrożnymi. Jedni opierali się o blade, żłobkowe kolumny, inni siedzieli i zawzięcie o czymś dyskutowali. Nikt nie patrzył w stronę zbocza góry, nie wypatrywał potencjalnych intruzów. Conan dał znak ręką. Idących za nim dziewięciu mężczyzn nie potrzebowało poleceń słownych, by rozpłynąć się bezszelestnie w ciemnościach. Cymmerianin odliczał bezgłośnie, wiedział dokładnie, ile czasu zajmie jego ludziom rozstawienie się na pozycjach. — Teraz! — zawołał i wyskoczył z ukrycia, rzucając się na wartowników. Na jego okrzyk i widok strażnicy zamarli w bezruchu. Nie spodziewali się żadnego natarcia. Wyglądało, że atakował ich samotny desperat. Ta chwila zawahania wystarczyła, by dziewięć cięciw zaśpiewało swą pieśń, a dziewięć upierzonych strzał wysączyło dziewięć żywotów. Wartownicy Al Kiira zostali jednak wybrani z uwagi na swe umiejętności i gdy jedni padali martwi, ci co pozostali przy życiu, czym prędzej rzucili się w kierunku kolumn, aby się za nimi schronić. Conan jednak był już przy nich. Wyrzucając laskę do przodu jak włócznię, trafił jednego ze strażników w szyję — chrupnęła kość. Głowa mężczyzny odchyliła się do tyłu pod nieprawdopodobnym kątem, a z ust miast okrzyku dobyło się przedśmiertne rzężenie i buchnęła krew. — Za Conana! — rozległo się z tyłu, za nim. — Conan! Ktoś ciął mieczem, usiłując go trafić, ale jego prastary oręż odrąbał rękę, trzymającą ów miecz. Barbarzyńca uchylił się przed ciosem, który miał pozbawić go głowy i zamachując się swoim mieczem, niczym toporem przerąbał klatkę piersiową napastnika, niemal do kręgosłupa. Kopnięciem zsunął zwłoki z ostrza i wyprostował się, by stwierdzić, że nie ostał się już przy życiu żaden z czarno odzianych wartowników. Jego najemnicy stali pośród ciał z mieczami ociekającymi posoką i bacznie wypatrywali kolejnych przeciwników. — Wszyscy nie żyją? — zapytał Conan. Machaon pokręcił głową. — Dwóch uciekło tamtędy. — Wskazał na mroczny otwór, skąd kamienne schody wiodły stromo w głąb góry. — Na Croma! — wymamrotał pod nosem Cymmerianin. Szybkim krokiem podszedł do wejścia i zaczął schodzić w mrok. Pozostali bez słowa ruszyli za nim. Pot ściekał po jej gibkim ciele, gdy Synelle niezmordowanie powtarzała prastare formy i układy, wyginając się i prężąc jak kotka, w tańcu będącym odzwierciedleniem odwiecznej dwoistości bólu i pożądania. Słowa zapomniane w pomroce dziejów płynęły z jej ust, odbijając się donośnym echem pośród ścian, słowa błagalne i gloryfikujące jej odrażającego boga. Monstrualna, rogata istota, przed którą tańczyła, pulsowała, niczym struna harfy. Dochodzące od niej brzęczenie zagłuszało zupełnie muzykę fletów, dudnienie mieczy, a nawet trzask skórzanych rzemieni, lecz zdawało się zlewać z głosem kapłanki i potęgować go. Jakiś fragment jej umysłu zarejestrował, że kasztanowo włosa kobieta, teraz już naga, lecz wciąż bezlitośnie chłostana rzemieniami, zwisła bezwładnie pomiędzy palami. Nadal nie chciała się poddać i uparcie stawiała opór. Ani jeden, choćby najcichszy okrzyk, nie wydobył się z jej warg. To dobrze, pomyślała Synelle, nie przerywając ani na chwilę tańca i inkantacji. Była pewna, że jej sukces, bo o wynik swych działań już się nie bała, wynikał po części z uporu i niezłomnej dumy Kareli, jak również z obecności figurki rogatego bóstwa. Ta złodziejka była o wiele lepsza niż butne szlachcianki, które ostatecznie wybuchały płaczem, błagając chłoszczących je mężczyzn, by przestali, ba, posuwały się nawet do niewybrednych propozycji, z których oprawcy, w zamian za chwilę odpoczynku, mogliby skorzystać. Jeden ze strażników wpadł nagle do komnaty, w okrwawionej i porozdzieranej kolczudze. — Pani, atakują nas! — wysapał. — Są ich setki! Mają zawołanie — Conan! Synelle zadrżała, zmyliła krok, lecz zaraz gorączkowo poczęła odnajdywać właściwy rytm i słowa inkantacji. „Gdybym teraz przerwała, zdarzyłoby się nieszczęście, katastrofa, jakiej nie sposób sobie nawet wyobrazić”. Mimo to jej umysł został zmącony. „Conan? To przecież niemożliwe. Wszak niepojęte było, by ktokolwiek odważył się wedrzeć nocą na szczyt Tor Al Kiir. Któż zatem…?” Myśli, słowa i ruchy poszły w jednej chwili w zapomnienie. Wszystkie dźwięki ucichły, gdy wielki rogaty łeb odwrócił się ku niej, a troje pozbawionych powiek ślepi, czarnych jak sama śmierć spojrzało na nią, niczym gorejące, mroczne płomienie plugawego życia. Mężczyźni w czarnych kolczugach i rogatych hełmach, dzięki którym wyglądali bardziej jak demony niż ludzie, widoczni w słabym świetle zawieszonych na ścianach kaganków, wyłaniali się, jakby wprost z litej skały, by bronić topornego kamiennego korytarza. Mogli przypominać demony, jednak umierali jak ludzie. Conan wdarł się pomiędzy nich. Jego prastary miecz niezmordowanie unosił się i opadał w nieustającym tańcu śmierci, aż droga na całej długości zabarwiła się szkarłatem. Ściekająca z miecza krew sprawiała wrażenie, jakby pochodziła z ran w błękitnej stali. To była istna rzeź. Barbarzyńca ze swym orężem siał przerażające spustoszenie, a ci, którzy odważyli się stawić mu czoło, kolejno umierali. Wielu nie było w stanie znieść nawet widoku okrwawionego ostrza, ani spojrzeć w błękitne oczy temu, który nim władał. Rzucali się w przesmyk korytarza, omijając barbarzyńcę, by napotkać podążających za nim dziewięciu najemników. Conan nie zawracał sobie głowy tymi, którzy zrejterowali nie podejmując z nim walki. To, czego strzegli i czego on szukał, znajdowało się gdzieś przed nim i barbarzyńca nie przestał siać swoim mieczem śmierci, dopóki nie znalazł się u wejścia do rozległej jaskini. To, co ujrzał, zmroziło mu krew w żyłach. Wewnątrz znajdowało się kolejnych dwudziestu mężczyzn w czarnych zbrojach, lecz podobnie jak barbarzyńca, zastygli w bezruchu, a w porównaniu z tym, co jeszcze ujrzał w pieczarze, wydali mu się niegroźni, niczym mrówki. Karela, z ciałem od stóp do głów wysmaganym do krwi, zwisała naga pomiędzy dwoma wysokimi drewnianymi słupami. Synelle, w dziwnym czarnym stroju z jedwabiu przylegającym do jej zlanego potem ciała, miała na głowie diadem z ozdobami w kształcie rogów. Za nią zaś majaczył kształt, jakby żywcem wyjęty z koszmarów szaleńca. Istota, której skóra miała barwę trupiej krwi. To przebudzony Al Kiir odchylał głowę do tyłu, a z jego paszczy najeżonej mnóstwem drobnych, ostrych kłów, dobywał się śmiech, na dźwięk którego krew zastygała w żyłach. W chwili, gdy rechot złego bóstwa oszołomił Conana, w jego myślach pojawiły się kolejne kuszące, zmysłowe wizerunek Synelle. Laska wypadła z dłoni, postąpił krok w kierunku szlachcianki. Ciemnooka kapłanka wymierzyła palec wskazujący w młodego barbarzyńcę z Północy i jakby zamawiała kolejny dzban wina powiedziała: — Zabić go. Dziwny letarg, który ostatnio ogarniał go w jej obecności, spowolnił dłoń Conana, ale i tak jego miecz pozbawił głowy pierwszego z mężczyzn, który odwrócił się ku niemu i to zanim jeszcze ów zdążył do połowy wysunąć szablę z pochwy. Szlachta chełpiła się barwnymi opowieściami o rycerskości w walce, choć niewiele z nich było prawdziwych, jak też rzadko który z wielmożów faktycznie brał udział w boju. Syn możnej krainy Północy umiał jedynie zwyciężać. Po zabiciu przez Conana pierwszego wojownika, na barbarzyńcę runęli pozostali. On jednak wycofał się do wejścia, gdzie naraz zbliżyć mogło się doń tylko trzech przeciwników. Walczył z zaciętością bliską morderczej furii, a jego stal poczyniła w szeregach wroga zabójcze spustoszenia. Synelle wypełniła jego umyśl. Dotrze do Synelle, nawet gdyby przyszło mu brodzić po pas we krwi. Głośny krzyk sprawił, że spojrzał ponad atakującymi i usiłującymi go zabić wojownikami. Al Kiir schwycił Synelle w szponiastą łapę, która niemal całkiem opasała jej wąską kibić, i unosił w górę, by przyjrzeć się jej bliżej trzema czarnymi niczym heban ślepiami. Conan zdwoił wysiłki i furię swego ataku. Zdawał się nie zważać na własne życie, nie przejmował się, że może zginąć i niebawem zmusił odzianych w ciemne kolczugi mężczyzn, by nieco się cofnęli. — To nie ja! — zawołała Synelle, a jej twarz wykrzywił grymas przerażenia. — Jestem twą wierną służką, twą niewolnicą, potężny Al Kiirze! Twą kapłanką! To ją przywiodłam, byś mógł nasycić swe żądze. Al Kiir odwrócił rogaty łeb ku Kareli, a jego bezwargie usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Wyszczerzył kły i postąpił krok w stronę złodziejki, wyciągając ogromną łapę. — Nie! — zawołał Conan w przypływie desperacji. — Tylko nie Karela! — Kopnął stopą coś, co wydało dziwny dźwięk na kamieniach. Była to laska Avarakasha. Ignorując strażników, którzy wciąż tłoczyli się u wylotu korytarza, Conan podniósł laskę z podłogi i cisnął nią jak oszczepem. Drewniany pocisk pomknął ku szerokiej piersi monstrualnej istoty, trafił i wbił się w nią. Al Kiir wolną ręką szarpnął drewniany drąg, lecz ten zdawał się tkwić w jego ciele, jakby wczepił się w nie niewidocznymi hakami. Z rany buchnęła czarna posoka, a rogaty bóg zawył. Przerażający skowyt, który zdawał się nie mieć końca, rozdzierał myśli na strzępy i przemieniał mięśnie w wodę. Stal zabrzęczała upadając na kamienną posadzkę, gdy czarno odziani mężczyźni, jak na komendę porzucili swe miecze i wzięli nogi za pas, mijając Conana, jakby ten nie trzymał w dłoni okrwawionego oręża. On zresztą nawet nie zwrócił na nich uwagi, gdyż ochrypły gardłowy wrzask nie pozwalał skupić myśli na czymkolwiek innym. Wokół tkwiącej w ranie laski zastygły, niczym paciorki obsydianu, krople czarnej posoki. Proces twardnienia jął się rozszerzać, obejmując z wolna całą złowrogą postać boga–demona. Synelle zaczęła szarpać rozpaczliwie zakończone szponami palce, które trzymały ją w uścisku. Jej długie nogi wierzgały dziko w powietrzu. — Puść mnie! — rzuciła błagalnie. — Puść swą wierną kapłankę, o potężny Al Kiirze. Teraz mocowała się już z palcami z kamienia. Powoli, jakby z ogromnym trudem, rogaty łeb odwrócił się, by na nią spojrzeć. — Puść mnie! — wrzasnęła. — Puść mnie! Nie! Mitro, ocal mnie! Wierzgała nogami coraz wolniej, aż wreszcie jej nogi skamieniały, a rozdzierające wrzaski ucichły na zawsze. Blada skóra szlachcianki rozbłysła w blasku pochodni niczym polerowany marmur. Potem zapadła cisza. Uciec. Uciec od bólu tak dojmującego, że mógłby uśmiercić tysiąc światów. Ukryć się na powrót w znienawidzonym więzieniu nicości. Coś jednak zostało tu sprowadzone. To miało na sobie ciało takie, jakie ongiś nosiło, ciało nagiej, kobiety o ciemnych oczach i srebrnych włosach. Pławiło się w pustce, a jego usta poruszały się w bezgłośnym krzyku. Zła radość, czarna, niczym najmroczniejsza z otchłani. Zapowiadały się długie stulecia rozkoszy, którą zapewni mała istotka, zanim żałosna iskierka jej ludzkiej jaźni przy gaśnie i sczeźnie zupełnie. Ból jednak nie minął. Wręcz przeciwnie, narastał, krystaliczna nić łącząca to miejsce nieistnienia z innym światem pozostała nie tknięta, nie rozerwana. A jednak musi to zakończyć, położyć temu kres, w przeciwnym razie czekały go nieskończone wieki agonii i niewyobrażalnego cierpienia. To musi się skończyć. Conan pokręcił głową, jakby budząc się z wywołanego gorączką koszmaru i podbiegł do Kareli. Błyskawicznie uwolnił ją z więzów i pochwycił, by nie upadła. Piękna rudowłosa złodziejka odwróciła ku niemu zlane potem oblicze. — Wiedziałam, że przyjdziesz — wyszeptała z trudem. — Modliłam się, byś mnie ocalił i nienawidzę cię za to. Cymmerianin uśmiechnął się mimo woli. Cokolwiek ją spotkało, Karela nic a nic się nie zmieniła. Wsunąwszy miecz do pochwy, wziął ją natychmiast na ręce. Z lekkim westchnieniem objęła go ramieniem za szyję i przytuliła twarz do jego piersi. Wydawało mu się, że poczuł wilgoć łez. Podążył wzrokiem ku przebitemu drewnianą laską, kamiennemu kształtowi krwawej, rogatej, monstrualnej bestii, ściskającej w jednej łapie alabastrową postać szamoczącej się kobiety, której oblicze zastygło na wieczność w wyrazie niewysłowionej zgrozy. Fala uniesienia i mącące jego umysł doznania prysły w jednej chwili. „Czary” — pomyślał gniewnie. Synelle rzuciła na niego urok. Miał nadzieję, że gdziekolwiek teraz była, będzie miała dość czasu, by żałować swych czynów. Machaon i Narus wpadli do komnaty z okrwawionymi mieczami w dłoni i stanęli jak wryci, pełni niepewności i trwogi. — Nawet nie będę pytał, co się tu naprawdę wydarzyło — rzekł mężczyzna o wynędzniałym obliczu. — Bo wątpię, czy zdołałbym w to uwierzyć. — Uciekli nam, Conanie — powiedział Machaon. — W sumie dziesięciu ludzi, na nasz widok skręcili w jeden z bocznych tuneli. Cokolwiek uczyniłeś, odebrałeś im serce do walki. — A inni? — zapytał Conan, na co tatuowany najemnik ze smutkiem pokręcił głową. — Nie żyją. Ale drogo sprzedali swoją skórę. Wtem Narus wskazał na ogromną kamienną figurę. — To… to się… — nie dokończył. Conan odwrócił się. Skamieniałe ciało boga zaczęło drżeć. Z jego wnętrza dobiegło brzęczenie, dźwięk z każdą chwilą przybierał na sile i przenikliwy jak zgrzyt dartego metalu. — W nogi! — krzyknął Conan, lecz nie słyszał własnych słów poprzez palący ból, który rozrywał mu czaszkę. Jednak jego dwóm towarzyszom nie było potrzeba żadnej zachęty do ucieczki. Biegli co sił w nogach przez wyciosane w skale, toporne kamienne tunele. Conan niosący na rękach Karelę, z trudem dotrzymywał kroku swoim kompanom. W szaleńczej ucieczce z wnętrza góry przeskakiwali ponad ciałami zabitych strażników, nie natknęli się jednak na choćby jednego żywego. A rozdzierająca głowy wibracja podążała za nimi w górę pochyłych korytarzy, poziom za poziomem, coraz wyżej i wyżej po schodach, aż do ruin na zewnątrz. Gdy Cymmerianin wypadł poza obręb prastarych alabastrowych kolumn, przeraźliwy dźwięk dudniący mu pod czaszką niespodziewanie ucichł. Ptaki odleciały, znikły także świerszcze. Nie było słychać nic, prócz szumu tętniącej krwi w uszach. Zanim jednak zdążyli odetchnąć w ciszy, cała góra zatrzęsła się w posadach. Niedokończone kolumny runęły, omszałe mury rozsypały się w gruzy, bloki marmuru, z których każdy z łatwością mógł zmiażdżyć człowieka, rozpryskiwały ziemię jak wodę, ale dźwięk towarzyszący ich upadkowi niknął w ogłuszającym łoskocie, który dobywał się z granitowych trzewi Tor Al Kiir. Omijając zwinnie chmury kurzu i latające w powietrzu odłamki skał, Conan zbiegł w dół zbocza przyciskając mocno do piersi nagą, na wpół przytomną Karelę. Zbocze góry nocą nie było odpowiednim miejscem na przeczekanie trzęsienia ziemi, podobnie zresztą jak tunele w skałach i równina, z walącymi się jedna po drugiej, marmurowymi ścianami. Czuł, że uchronić się przed tym szczególnym trzęsieniem mógł jedynie oddalając się tak bardzo, jak to było możliwe od jego źródeł, czyli od Tor Al Kiir. Biegł przeto, a ziemia pod jego stopami tańczyła, niczym pokład okrętu podczas silnego sztormu. Walczył, by zachować równowagę, gdy głazy osuwały mu się spod nóg, a kamienie spadały gęsto, niczym grad. Nie wiedział już, czy Machaon i Narus wciąż mu towarzyszyli, nie zaprzątał też sobie nimi głowy. Byli mężczyznami i musieli liczyć się z ryzykiem, stawiać czoło niebezpieczeństwu. Conan musiał przenieść Karelę w bezpieczne miejsce, gdyż jakiś pierwotny instynkt ostrzegał go, że najgorsze dopiero nastąpi. Z hukiem tak donośnym, jakby rozstępowała się ziemia, szczyt Tor Al Kiir eksplodował nagle kaskadą ognia. Wierzchołek góry, alabastrowe kolumny i marmurowe ściany, pospołu wyrzucone zostały w niebo, rozjaśnione teraz krwistoczerwoną poświatą. Podmuch cisnął Conana w powietrze. Barbarzyńca przekręcił się w locie, by przyjąć na siebie cały, niemały zresztą impet uderzenia w ziemię. Mimo swych olbrzymich rozmiarów i nadludzkiej siły, nie był już w stanie utrzymać się na nogach. Nakrył Karelę swoim ciałem, osłaniając ją przed sypiącymi się z nieba kamieniami. Gdy to uczynił, w jego umyśle pojawił się obraz, który na zawsze już miał pozostać w jego pamięci — widok mającego dobrych tysiąc kroków słupa płomieni, górującego ponad zmienionym wierzchołkiem Tor Al Kiir, jednorodnej kolumny ognia, który przyjął kształt laski Avanrakasha. EPILOG W bladym świetle prześwitu Conan spojrzał w kierunku Ianthe, wieżyce miasta tonęły w oparach porannej mgły, lecz gładkie czerwone gonty dachów zaczynały już lśnić w blasku wschodzącego leniwie słońca. Do miasta zbliżało się wojsko. Konni i piesi zbrojni tworzyli długą barwną kolumnę, z proporcami powiewającymi na wietrze, z tarczami przewieszonymi przez plecy. Spod kopyt koni i obitych stóp wzbijały się tumany kurzu. „Zwycięskie wojska — pomyślał. — Ale czyje?” Omijając wzrokiem buchający parą krater na szczycie Tor Al Kiir, ruszył pomiędzy ogromnymi, zniekształconymi głazami, którymi usłane było obecnie górskie zbocze. Tej nocy zniknęła jedna czwarta wielkiego granitowego masywu, a Cymmerianin nie wiedział i nie chciał wiedzieć, co znajdowało się teraz na wierzchołku. Wtem doszedł go głos Narusa, mówiącego z goryczą w głosie: — Kobietom powinno się zabronić uprawiania hazardu. Gotów jestem uwierzyć, że podmieniłaś moje kości. Pozwól mi przynajmniej odegrać… — Nie — ucięła Karela, gdy Conan dołączył do trójki swych towarzyszy. Złodziejka miała na sobie bryczesy Narusa, dość ciasno opasujące jej szerokie, krągłe biodra i długie, smukłe nogi. Ramiona otuliła jego szkarłatnym płaszczem, a na kolanach położyła sobie jego miecz. Spomiędzy pół płaszcza wyzierały wzgórki jej pełnych ponętnych piersi. — Do przyodziania się potrzeba mi czegoś więcej niźli złota. I wcale nie podmieniłam kości. Zbyt się śliniłeś i gapiłeś na mnie tymi parszywymi gałami, by zwracać uwagę na to, co akurat robisz. Machaon wybuchnął śmiechem, a mężczyzna o wychudzonej twarzy chrząknął usiłując naciągnąć kolczugę możliwie jak najdalej, by zakryć kościste kolana. — Możemy iść — oznajmił Conan. — Wygląda na to, że rozegrała się jakaś bitwa i ktokolwiek zwyciężył, na pewno znajdą się najemnicy, którym brak mocodawców lub przywódców, ludzie, którzy pomogą nam w odtworzeniu kompanii. Na Croma, może nawet będzie ich dość, by każdy z was mógł utworzyć własną kompanię. Machaon, oparty plecami o fragment budowli, która znajdowała się ogni na szczycie góry, pokręcił głową. — Tkwię w tym fachu dłużej, niż ty chodzisz po świecie, Cymmerianinie, i wydarzenia ubiegłej nocy sprawiły, że w końcu znudziła mi się wojaczka. Mam w Ioth ładny kawałek ziemi. Powieszę miecz na kołku i zostanę farmerem. — Ty? — rzekł z niedowierzaniem Conan. — Po miesiącu grzebania w ziemi będziesz gotów gołymi rękami rozerwać na strzępy najbliższą wioskę, z samej tylko potrzeby walki. — To niedokładnie tak, jak sobie wyobrażasz. — Brodaty weteran zachichotał. — Teraz na tej ziemi pracuje dziesięciu ludzi. Ja będę panem w majątku, jak wielu spośród farmerów. Zabiorę Julię z miasta i poślubię, jeśli tylko mnie zechce. Farmer potrzebuje żony, by urodziła mu silnych synów. Conan zmarszczył brwi i spojrzał na Narusa. — A ty? Czy również pragniesz zająć się uprawą roli? — Nie żywię zbyt głębokiej miłości do ziemi — odparował mężczyzna o wychudłej twarzy, odbierając kości od Kareli, która przyglądała się im leniwie — ale… widzisz, Conanie, nie przejmuję się szczególnie czarownikami, a ci ludzie, którzy wyglądali tak, jakby matki spłodziły ich z wężami, nie byli groźniejsi niż banda żądnych krwi drabów. Niemniej ten bóg, którego dla nas odnalazłeś sprawił, że serce podeszło mi do gardła po raz pierwszy od czasu owej pamiętnej Bitwy na Czarną Rzeką, kiedy byłem jeno gołowąsem. Na pewien czas zaszyję się w jakimś spokojnym mieście, znajdę sobie dorodną, hożą dziewkę, by ogrzewała mi łoże i… — zagrzechotał kośćmi w złożonych dłoniach, po czym rzucił je na ziemię — paru młodych zapaleńców mających więcej grosza przy duszy niż rozumu. — Będą musieli być doprawdy bardzo młodzi — Karela zaśmiała się — jeżeli zamierzasz wyciągnąć od nich choć kilka miedziaków. Prawda Cymmerianinie? Narus łypnął na nią spode łba i zaklął pod nosem, a kiedy Conan otworzył usta, jego wzrok przykuł biały błysk, w dole zbocza. — Na Croma! — mruknął. To byli Boros i Julia. — Ukręcę mu ten chudy kark, że ośmielił się ją tu przyprowadzić — warknął po nosem. Pozostali podnieśli się, by podążyć za nim w dół stoku. Kiedy Conan dotarł do starca i dziewczyny, zobaczył, że nie przybyli sami. Julia uklękła obok Taurianusa, odrywając szybko pasy swojej szaty, by zatamować krew, sączącą się z tuzina rozdarć w kolczudze Ophirczyka. Włosy mężczyzny pozlepiane były ziemią i krwią, a z każdym mozolnym oddechem na jego ustach pojawiały się szkarłatne bąble. Boros na widok Conana uniósł obie ręce w górę. — Nie obwiniaj mnie za to. Usiłowałem ją powstrzymać, ale nie jestem tak silny jak ty. Uznałem, że najlepiej będzie, jeżeli pójdę z nią i będę ją chronił, najlepiej jak tylko potrafię. Powiedziała, że martwi się o Machaona. — O nich wszystkich — odparła Julia i poczerwieniała. — Conanie, znaleźliśmy go leżącego tutaj. Nie mógłbyś mu jakoś pomóc? Cymmerianin nie musiał przypatrywać się baczniej ranom Taurianusa, by wiedzieć, że mężczyzna już długo nie pociągnie. Ziemia wokoło poczerwieniała od jego krwi. — A więc szlachta przegrała — rzekł cicho. — Najemnik walczący po stronie zwycięzców nie musiałby umierać na polu, niczym pies. Ophirczyk otworzył oczy. — Schwytaliśmy Orła — wychrypiał i ciągnął, przerywając co chwilę, by nabrać tchu. — Opuściliśmy nasz obóz… zostawiając zapalone ogniska… a Iskandrian… dał się na to złapać. Osaczyliśmy go… i niechybnie usieklibyśmy go i jego ludzi… gdy nagle… olbrzymi ogień rozdarł niebiosa na dwoje… a białowłosy diabeł… zakrzyknął, że bogowie… są po ich stronie. Niektórzy… krzyczeli… że to była… laska… Avanrakash. Ogarnęła nas… panika. Rzuciliśmy się… do ucieczki… a jego wojownicy… zaczęli wyrzynać nas… w pień. Ciesz się życiem… póki możesz, Cymmerianinie… Iskandrian nadziewa na pal… wszystkich najemników… których schwyta. — Nagle podźwignął się na łokciu i wyciągnął do Conana dłoń z palcami zakrzywionymi jak szpony. — Jestem lepszym człowiekiem… niż ty! Krew puściła mu się ustami i osunął się na ziemię. Raz jeszcze drgnął konwulsyjnie, po czym znieruchomiał z oczyma niewidzącymi już, a wpatrzonymi w niebo. — Wielki płomień — rzekł cicho Narus. — Jesteś człowiekiem przeznaczenia, Cymmerianinie. Osadzasz ludzi na królewskich tronach, jeśli nawet nie jest to twoim zamiarem. Conan z irytacją wzruszył ramionami. Nie obchodziło go, kto nosił koronę Ophiru, chyba że miało to jakiś wpływ na jego własne losy. Teraz gdy Iskandrian stanął u boku Valentiusa, może już czas, by myśleć o tym fircyku jako o królu Moranthesie Drugim. Mógł śmiało zapomnieć o zebraniu nowego oddziału, gdyż z pewnością zwycięski generał nie pozostawił przy życiu ani jednego najemnika. — Udam się zatem do Argos — zadecydował. — Ty! — ryknął nagle Machaon, patrząc na Julię, która drgnęła nerwowo. — Czy nie kazałem ci pozostać w Ianthe? Mam ci złoić skórę tui teraz? Życie żony ubogiego farmera jest ciężkie i musi ona nauczyć się posłuszeństwa. Czy pozwolisz naszej jedynej świni zdechnąć tylko dlatego, że nie nakarmisz jej, gdyż ja ci każę? — Nie masz prawa grozić mi — wybuchnęła dziewczyna o kasztanowych włosach. — Nie możesz… — Urwała i uniosła wzrok. — Żona? Powiedziałeś żona?… Zaczerpnęła tchu i uroczyście oświadczyła: — Machaonie, będę troszczyć się o twoją świnkę jak o moją własną, ukochaną siostrę. — Aż tak bardzo nie musisz. — Machaon wybuchnął śmiechem. Gdy odwrócił się do Conana, był znowu spokojny i opanowany. — Przebyliśmy wspólnie długą drogę, Cymmerianinie, lecz tu się ona kończy. I ponieważ nie mam ochoty, by Iskandrian nadział mnie na pal, niezwłocznie wyruszam w drogę. Chcę, nim ten dzień dobiegnie końca, znaleźć się możliwie najdalej od Ianthe. — Ja natomiast — oświadczył Narus — udam się do Tarantii, bo jak powiadają, szlachetnie urodzeni Aquilończycy mają lekką rękę do wydawania pieniędzy i uwielbiają hazard. — Bywajcie zdrowi — pożegnał ich Conan. — I zadmijcie w róg piekielny, by dać znać, jeśli traficie tam przede mną. Julia podbiegła, by ująć Machaona za ramię i wspólnie z Narusem zaczęli schodzić po stoku. — Po tym jak urządziła mnie ta głupia dziewka — mruknęła Karela — muszę wypić kubek wina, albo się do reszty pochoruję. Conan przyjrzał się jej z zamyśleniem. — Jak już wspomniałem, taki a nie inny bieg wydarzeń zmusza mnie, by udać się do Argos. Powiadają, że powstają tam liczne, nowe Wolne Kompanie. Wybierz się tam ze mną, Karelo. Za rok razem będziemy rządzić tym krajem. Rudowłosa piękność spojrzała na niego, wyraźnie była wstrząśnięta. — Czy pojmujesz, dlaczego jest to niemożliwe, Cymmerianinie? Na cycki Derketo, mężczyzno, budzisz we mnie uśpione tęsknoty które sprawiają, że pragnę być jak ta wdzięcząca się dziewka, Julia! Sprawiasz, że pragnę byś mnie chronił, wydobywasz moje ukryte słabości. Sądzisz, że jestem kobietą, która będzie słać twoje posłanie i gotować ci strawę? — Nigdy cię o to nie prosiłem — zaprotestował ostro, lecz zignorowała go. — Któregoś dnia znalazłabym się o jeden krok za tobą, milcząca, by nie uronić ani jednego twojego słowa i za to wszystko wbiłabym ci w plecy sztylet. Potem zapewne opłakiwałabym samą siebie i ostatecznie uznałabym, że to ty jesteś odpowiedzialny za owo szaleństwo, że sam je na siebie sprowadziłeś i otrzymałeś to, na co zasłużyłeś. Nie pozwolę na to, Conanie. Nie dopuszczę do tego! Przepełnił go smutek, lecz duma nie pozwoliła mu uzewnętrzniać tego uczucia. — Przynajmniej pod jednym względem dopięłaś swego. Tym razem to ja uciekam, a ty pozostajesz w Ophirze. — Nie, Conanie. Nędznicy, których miałam w swojej bandzie, nie są warci zachodu, by znów próbować utworzyć z nich oddział grasantów. Udam się na wschód. — Uniosła głowę, a jej oczy rozbłysły niczym szmaragdy. — Równiny Zamory ponownie poznają Czerwonego Jastrzębia. Sięgnął do sakiewki i wysunął z niej połowę klejnotów, które wyłuskał z berła Ophiru. — Weź je — rzekł oschle. Karela nawet nie drgnęła. — Nie mogę nawet dać przyjaciółce pożegnalnego prezentu? Jakby w wahaniem szczupła dłoń zbliżyła się do jego wielkiej ręki. Przesypał na nią klejnoty. — Jesteś lepszym człowiekiem, niż ci się zdaje, Cymmerianinie — wyszeptała. — A ja jestem głupia. Musnęła wargami jego usta i już jej nie było, pobiegła w dół zbocza, ciągnąc za sobą trzepoczący niczym sztandar szkarłatny płaszcz. Conan odprowadzał ją wzrokiem, dopóki nie znikła mu z pola widzenia. — Nawet bogowie nie potrafią pojąć działania kobiecego mózgu. Boros zacmokał. — Mężczyźni natomiast rzadko kiedy myślą mózgiem. Conan spojrzał na brodatego mężczyznę. Zupełnie zapomniał o Borosie. — Teraz możesz wrócić do karczmy i pić, ile dusza zapragnie — mruknął nieco rozgoryczony. — Na pewno nie w Ophirze — odparował Boros. Pociągnął dwoma palcami koniuszek swej siwej brody i spojrzał nerwowo w stronę obróconego w perzynę wierzchołka góry. — Boga nie można zabić równie łatwo, jak byle demona. Al Kiir wciąż jest gdzieś tam i nadal żyje. A jeżeli przyjmiemy, że jego ciało przetrwało i spoczywa pogrzebane w głębi tej góry? A jeżeli istnieją jeszcze inne jego podobizny? — Po chwili milczenia ciągnął dalej: Nie zamierzam zostać ani chwili dłużej w tym przeklętym kraju; kto wie, czy komuś jeszcze nie przyjdzie do głowy, by przywołać tego rogatego przyjemniaczka. Chyba zdecyduję się na Argos. Morski klimat dobrze mi zrobi na płuca, a jeśli dojdą mnie słuchy, że w Ophirze znowu dzieje się coś złego, mogę udać się w długi rejs do którejś z odległych krain. — Nie w moim towarzystwie — warknął Conan. — Podróżuję samotnie. — Mógłbym umilić nam wędrówkę kilkoma drobnymi zaklęciami — zaoponował Boros, ale Conan pomaszerował już w dół zbocza. Nie przestając mówić, siwobrody mężczyzna podreptał za Cymmerianinem, który w milczeniu, dzielnie znosił jego męczącą długą tyradę. Znowu był zdany tylko na siebie, pomyślał, miał tylko swój miecz oraz rozum, lecz nieraz już tak bywało. No i rzecz jasna zostało mu jeszcze parę klejnotów w sakiewce u pasa. Na pewien czas mu wystarczą. Kupi za nie to i owo. A przecież zmierzał do Argos. Kto wie, co go tam czekało? Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, w grę wchodziło nawet to, co pozornie nieprawdopodobne. Skoro przypadek, byle zrządzenie losu mogło sprawić, że taki głupiec jak Valentius zasiadł na tronie, zostając nowym władcą Ophiru, czemu on nie miałby znaleźć sobie jakiegoś królestwa? Właśnie, dlaczego nie? Barbarzyńca uśmiechnął się na tę myśl i przyspieszył kroku.