GEORGETTE HEYER Sierotka (tłum. Anna Wronisk) 1999 1 .Hrabia Wroxton bawił się całkiem dobrze, jeśli to w ogóle możliwe, by starszy dżentelmen, cierpiący z powodu niestrawności i szczególnie gwałtownego ataku podagry, mógł odczuwać jakąś przyjemność poza ulgą w nękających go bólach. Pochłonięty był wdzięcznym zadaniem, jakie stanowiło dlań wygłaszanie przemowy na temat przywar swego potomka. Nie wtajemniczonym jego ostre słowa mogły wydawać się niesprawiedliwe, gdyż Ashley wicehrabia Desford odznaczał się wszelkimi cechami syna, z którego każdy ojciec powinien być dumny. Miał nie tylko miłą powierzchowność i wysoką atletyczną sylwetkę, lecz także ujmujący styl bycia, będący wynikiem wrodzonej delikatności oraz wychowania, jakie odebrał. Wykazywał się również sporą dozą cierpliwości i poczuciem humoru, które uwidaczniało się w uśmiechu, jaki czaił się w jego oczach i jaki wiele osób uważało za nieodparty. Ojciec jednak nie zaliczał się do tych ludzi - jako cierpiący na podagrę uznawał ów uśmiech za wręcz irytujący. Działo się to w czerwcu, lecz ponieważ nie można było powiedzieć, że panują letnie upały, hrabia kazał napalić w bibliotece. On i jego dziedzic siedzieli teraz po obu stronach kominka: hrabia z grubo obandażowaną nogą opartą na stołku, a syn (niezauważenie odsunąwszy swe krzesło od płonących bierwion) - jak zazwyczaj w swobodnej pozie naprzeciw ojca. Wicehrabia miał na sobie surdut, bryczesy z koźlej skóry i wysokie buty, co było jak najbardziej odpowiednim porannym strojem każdego dżentelmena bawiącego na wsi. Jednak pewna elegancja, dająca się zauważyć w kroju surduta oraz sposobie wiązania fulara, stała się dla ojca wicehrabiego pretekstem, by nazwać syna, jednym z tych okropnych dandysów”. Na to ów odparł tonem łagodnego protestu: - Ależ nie, sir! Prawdziwy dandys byłby oburzony słysząc coś podobnego. - Rozumiem więc - patrząc na niego rzekł ojciec - że uważasz się za sybarytę! - Prawdę mówiąc, sir - powiedział wicehrabia przepraszająco - za nikogo szczególnego się nie uważam. - Milczał przez chwile, obserwując z sympatią i jednocześnie rozbawieniem, jak zaciskają się szczęki jego rodzica, po czym rzekł przymilnie: - No, ojcze! Czymże zasłużyłem sobie na podobną reprymendę z twojej strony? - A co zrobiłeś, by zasłużyć sobie na pochwałę? - natychmiast odparował hrabia. - Nic! Jesteś lekkoduchem, synu. Przeskakujesz wciąż z kwiatka na kwiatek, nie myśląc o tym, że twoje nazwisko zobowiązuje cię do czegoś więcej niż nazwisko jakiegoś pospolitego człowieka! Jesteś zwykłym utracjuszem - i nie musisz mi przypominać, że pieniądze, które wydajesz na konie, zakłady i spódniczki, są twoje, gdyż wiem o tym dobrze. Nie przestanę jednak powtarzać tego, co zawsze mówiłem: to bardzo podobne do twej ciotecznej babki, by zostawiać ci całą swą fortunę - niczego innego nie należało się spodziewać po takim ptasim móżdżku jak ona! To tak jakby dać ci carte blanche na najróżniejsze... eee... ekstrawagancje i rozrywki! Ech, na Jowisza, nic już nie powiem - rzekł jego lordowska mość z przekonaniem, lecz jak się okazało, niezupełnie konsekwentnie. - Była ciotką twej matki i ta okoliczność zamyka mi usta. Umilkł rzucając wojownicze spojrzenie swemu dziedzicowi, na co wicehrabia odparł tylko ze stosowną powściągliwością: - Racja, ojcze! - Gdyby poczyniła zastrzeżenie, że jej majątek ma być wykorzystany na utrzymanie twej żony i dzieci, uznałbym to za korzystny zapis - oznajmił hrabia, dodając jednak: - Nie żebym wtedy albo teraz nie chciał czy nie mógł zwiększyć twoich apanaży, tak byś mógł sprostać dodatkowym wydatkom związanym ze wstąpieniem w związek małżeński! Przerwał znowu i wicehrabia, zdając sobie sprawę, że oczekuje się od niego jakiejś reakcji, odrzekł uprzejmie, iż jest ojcu bardzo zobowiązany. - Och, nie, wcale nie jesteś! - odparł hrabia ponuro. - A co więcej, nie wyrazisz swej wdzięczności inaczej, jak tylko dając mi wnuka, niezależnie od tego, jak szybko roztrwonisz fortunę swej ciotecznej babki. Na Boga, ależ dużo mam wnuków! - powiedział, nagle przypomniawszy sobie swe inne pretensje. - Nikt z was ani trochę nie myśli o rodzinie! Należałoby się spodziewać, że w moim wieku będę miał gromadę wnuków, które byłyby mi pociechą na starość! I co? Czy mam jakieś? Nie mam. Ani jednego. - Przecież masz troje - odrzekł wicehrabia nie dając się zbić z tropu. - Wprawdzie nie wydaje mi się, by stanowiły dla ciebie wielką pociechę, lecz uważam, że ze względu na Griseldę należy wspomnieć o jej latoroślach. - Dziewczynki! - sapnął hrabia wykonując przy tym lekceważący gest, jakby odsuwał je na bok. - One się nie liczą! Poza tym to smarkule Broxboumeów. Chcę chłopców, Ashley! Carringtonów, którzy by przejęli nasze nazwisko, tytuł i tradycje rodu. - Chyba nie wszystkie! - zaprotestował wicehrabia. - Należy zachować zdrowy rozsądek, sir. Nawet gdybym spełnił twoje oczekiwania i ożenił się w wieku dwudziestu lat, a moja nie szczęsna małżonka co roku obdarowywałaby mnie bliźniętami, to i tak nie byłbyś w pełni zadowolony... pomijając fakt, że wśród tak wielu wnuków musiałoby się trafić kilka dziewczynek. Próba rozbawienia starszego pana niemal by się udała (gdyż hrabia skłonny był do śmiechu), gdyby nie to, że poczuł nagły ból w chorej nodze, pod wpływem którego wykrzywił twarz i wykrzyknął groźnie: - Nie bądź impertynencki, mój panie! Przypominam ci, że... dzięki Bogu!... nie jesteś moim jedynym synem! - Rzeczywiście nie - zgodził się wicehrabia ze stoickim spokojem. - I chociaż mam wrażenie, że Simon jest jeszcze za młody, by zapełnić swymi potomkami pokój dziecinny, to tuszę, iż Horace mógłby cię zadowolić w tym względzie... oczywiście, gdy skończy się okupacja - a wszystko wskazuje, iż nastąpi to w niezbyt odległej przyszłości - i będzie mógł do nas wrócić. - Horace! - wykrzyknął jego lordowska mość. - Będę szczęśliwy, jeśli nie przyjedzie do domu z jakąś francuską dziewką! - Och, nie sądzę, by było to możliwe - odparł wicehrabia. - Horace nie jest wielkim zwolennikiem cudzoziemców i pamięta o honorze rodu tak samo jak ty, sir. - Nie dożyję dnia, w którym miałbym się o tym przekonać - stwierdził hrabia, próbując odwołać się do swego wieku i choroby, lecz nieco osłabiając efekt przez dodanie zgryźliwej uwagi: - Co żadnego z was niewiele obchodzi! Wicehrabia roześmiał się, lecz była w tym spora doza sympatii. - Nic z tego, ojcze! - powiedział. - Nie próbuj ze mną tych sztuczek. Nie urodziłem się wczoraj - znam cię dobrze od dwudziestu dziewięciu lat! - i wiem, kiedy próbuje się mnie podejść. Dobry Boże, sir, trzymasz się bardzo dobrze - poza skłonnościami do podagry, z której mógłbyś się wyleczyć, gdy byś nie wypijał dwóch butelek porto za jednym posiedzeniem - i będziesz żył jeszcze długo! Wystarczająco długo, jestem tego pewien, by karcić mojego syna, tak jak karcisz dziś mnie! Hrabia nie mógł oprzeć się uczuciu zadowolenia słysząc, że jego dziedzic znajduje go w bardzo dobrej formie, lecz uznał za stosowne stwierdzić surowo, że nie rozumnie i nie aprobuje tych potocznych wyrażeń, których niestety używają teraz młodzi mężczyźni. Przez chwilę miał chęć poinformować wicehrabiego, że gdyby zamierzał zasięgnąć jego opinii na temat picia, zapytałby go o to, lecz oddalił tę myśl, wiedząc, iż nie należy liczyć, że Ashley przyjmie reprymendę z synowską pokorą, a ponadto sam nie miał ochoty wdawać się w rozmowę, pod czas której poruszałby się po tak niepewnym gruncie. Zamiast tego rzekł więc: - Twój syn? Nie chcę żadnych bękartów, dziękuję za coś takiego, Desford! - Po czym dodał pospiesznie: - Lecz nie sądzę, byś miał ich dużo... czy choćby jednego! - Z tego, co wiem, żadnego, sir - rzekł wicehrabia. - Miło mi to słyszeć! Gdybyś jednak zgodził się na małżeństwo, które dla ciebie aranżowałem, twój syn mógłby teraz siedzieć mi na kolanach. - Nie chciałbym ci się sprzeciwiać, sir, ale trudno mi uwierzyć, by jakikolwiek wnuk, który próbowałby w tej chwili usiąść ci na kolanach, nie został surowo ofuknięty. Parsknąwszy śmiechem hrabia zdradził się, że strzał był celny, lecz mimo to powiedział: - Och, nie musisz moich słów brać tak dosłownie! Prawdą jest, że twoje zachowanie było okropne, gdy nie chciałeś oświadczyć się Henrietcie Silverdale! Nie spodziewałem się po tobie takiej niewdzięczności, Desford! Pomyślałby kto, że wybrałem ci żonę, której nie lubisz lub której w ogóle nie znasz - a co, muszę ci powiedzieć, nierzadko zdarzało się za mojej młodości! Zamiast tego wybrałem ci dziewczynę, z którą przyjaźniłeś się od dziecka i którą, jak przypuszczałem, darzyłeś szczerą sympatią. Mogłem znaleźć ci pannę z wyższych sfer, ale miałem na względzie twoje szczęście! I co mnie spotkało w nagrodę? Niech usłyszę! - Och, na miłość boską, ojcze...! - zawołał wicehrabia, po raz pierwszy okazując zniecierpliwienie. - Musimy wracać do tego, co wydarzyło się dziewięć lat temu? Czyż tak trudno uwierzyć, że Hetta nie bardziej miała ochotę wyjść za mnie niż ja ożenić się z nią? - Nie... i jeśli chcesz mi powiedzieć, że jej nie lubiłeś, to szkoda twojej fatygi! - Oczywiście, że ją lubiłem - tak jak bym lubił siostrę! I nic się pod tym względem nie zmieniło: jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, ale jakoś nikt nie ma ochoty poślubić swej siostry, choćby nie wiem, jakim darzył ją przywiązaniem! Prawda wygląda tak, że ty, ojcze, i sir John uzgodniliście to między sobą... chociaż po dziś dzień nie mogę się nadziwić, jak mogli ście być tak niemądrzy, by sądzić, że przekonacie nas, niemal brata i siostrę, do tego wspaniałego pomysłu! Nie, nie oburzaj się, iż nazwałem cię niemądrym! Zauważ, że powiedziałem, iż nie mogę tego zrozumieć! - Ach, umiesz mówić słodkie słówka i myślisz, że dam się wziąć na ich lep - mruknął jego ojciec. - Ależ dobrze wiem, że nie - odparł wicehrabia ponuro. -. Ale chciałbym, byś mi wyjaśnił, dlaczego ty, sir, który nie dałeś się złapać na męża, dopóki nie skończyłeś trzydziestu lat, tak bardzo chciałeś mnie widzieć w małżeńskich kajdanach, zanim jeszcze osiągnąłem pełnoletniość? - Żeby ci wybić z głowy głupoty! - odparł hrabia, zanim zdążył pomyśleć. - Aha! - wykrzyknął wicehrabia łypiąc na niego spod oka. - Więc to dlatego. Cóż, już od dawna podejrzewałem, iż w latach swej młodości nie byłeś takim wcieleniem wszelkim cnót, jak chciałbyś nam wmówić! - Wcieleniem cnót! Też coś! Oczywiście, że nie byłem - odparł hrabia, wręcz z niesmakiem odnosząc się do tej sugestii. - Tak też myślałem! - zawołał wicehrabia ze śmiechem. - Musiałem się wyszumieć jak każdy młodzik, nigdy jednak nie zadawałem się z typami spod ciemnej gwiazdy. To oświadczenie sprawiło, iż wicehrabia natychmiast przestał się śmiać. Zmarszczywszy nagle czoło, skierował badawcze spojrzenie na ojca i zapytał poważnie: - Co chcesz przez to powiedzieć? Jeśli to kamyk do mojego ogródka, pozwól sobie powiedzieć, iż jesteś w błędzie, sir. - Bynajmniej! - odrzekł gniewnie jego lordowska mość. - Myślałem o Sinienie, tym zakutym łbie! - O Simonie? Co też on, u czorta, znowu zmalował, że ci się tak naraził? - Tylko mi nie mów, że nie wiedziałeś o jego hulankach w gronie podobnych mu gagatków, którym tylko niegodziwości w głowie i którzy dopuszczają się wszelakich występków, urządzając awantury i orgie... - Co też ty mówisz, ojcze! - rzekł wicehrabia, bezceremonialnie przerywając ten potok skarg. - Rzadko go widuję, ale możesz być pewny, iż szybko dowiedziałbym się, gdyby rzeczy wiście popadł w towarzystwo, o jakim mówisz. Wielkie nieba, gdyby ktoś cię słyszał, pomyślałby, że Simon należy co najmniej do jakiejś bandy łotrzyków i każdej nocy kończy w kar czmie pod stołem! Przypuszczam, że rzeczywiście nie byłbyś zachwycony towarzystwem, w jakim się obraca, tak jak ja nie jestem zachwycony - lecz on ma dopiero dwadzieścia trzy lata, a ja dwadzieścia dziewięć i wyrosłem już ze szczenięcych lat. Ale nie są to żadni niegodziwcy ani łotry. Zbyt surowo ich osądzasz, ojcze, wierz mi. - Szkoda, że tak rzadko go widujesz! - nie dawał za wygraną hrabia. - Sam musiałem zasięgnąć języka w tej sprawie, ponieważ nie mogłem się spodziewać, byś ty się tym zainteresował. - I miałeś rację - odparł szczerze wicehrabia. - Przypuszczam - rzekł hrabia czyniąc widoczne wysiłki, by się opanować - że strzępiłbym niepotrzebnie język, gdybym cię poprosił, abyś wziął w karby tego nicponia? - Chyba tak, ojcze. Boże, na jakiej podstawie sądzisz, że Simon w ogóle chciałby mnie słuchać? - No cóż - powiedział jego lordowska mość niechętnie - mimo wszystkich swoich wad obracasz się w dobrym towarzystwie, należysz do Klubu Karety i - dzięki mnie! - jesteś nawet niezłym szermierzem. Powiadają, że młodzi dżentelmeni uznają cię za kogoś w rodzaju arbitra elegantiamm, więc nie ma co mówić: mógłbyś mieć na Simona większy wpływ niż ja. - Gdybyś miał braci, ojcze - rzekł wicehrabia uśmiechając się - wiedziałbyś, że młodsze rodzeństwo zazwyczaj nie chce iść za radą i przykładem starszych braci, choćby nawet byli znacznie lepszymi szermierzami ode mnie. Przykro mi, że cię zawiodę, lecz muszę stanowczo odmówić mieszania się w sprawy Simona. Nie sądzę, aby istniała po temu jakakolwiek potrzeba, lecz jeśli ty jesteś przeciwnego zdania, sam musisz ukrócić jego wybryki, nie ja. - Jak, u diabła, mam to zrobić? - wybuchnął ojciec. - On nie chce nikogo słuchać, a choć uważasz mnie za gderliwego starca, nie jestem aż takim despotą, by pozbawić go apanaży. Toby dopiero było, gdyby popadł w długi, a ja musiałbym go wyciągać z więzienia! Choć prawdę mówiąc, nic lepiej by mu nie zrobiło niż pobyt w lochu! - Moim zdaniem, sir, zbyt czarno widzisz przyszłe losy naszego młodego Simona. Myślę, że nie powinieneś się tak bardzo denerwować z jego powodu - nawet gdyby rzeczywiście były ku temu powody! - W każdym razie mogłem się spodziewać, że ty się nie przejmiesz! - zawołał hrabia, krzywiąc twarz z powodu kolejnej fali bólu. - Wszyscy jesteście siebie warci! Dlaczego pokarano mnie trójką egoistycznych, niewdzięcznych próżniaków - tego nigdy się nie dowiem! To oczywiście wasza matka całkiem was zepsuła, a ja byłem tak głupi, że jej na to pozwoliłem. A co do ciebie - niech mnie kule biją, jeśli nie jesteś z nich najgorszym ziółkiem! Nie mogę na ciebie liczyć, więc im szybciej zejdziesz mi z oczu, tym lepiej! Nie wiem, co cię tu przywiodło, bo jeżeli chęć zobaczenia mnie, to mogłeś sobie oszczędzić fatygi. Nie chcę cię tu więcej widzieć! Wicehrabia wstał, mówiąc niezwykle grzecznie: - Cóż, w takiej sytuacji usunę się sprzed twego oblicza, sir! Nie proszę cię o błogosławieństwo na przyszłość, gdyż znając cię i twoje zasady, wiem, że użyczyłbyś go bez słowa sprzeciwu. Nie proszę też, byś podał mi rękę - lecz tylko dlatego, by oszczędzić sobie bolesnego afrontu! - Zuchwalec! - rzekł na to ojciec wyciągając do syna rękę. Wicehrabia ujął dłoń, schylił się i ucałował ją z szacunkiem, mówiąc: - Dbaj o siebie, ojcze. Do widzenia. Hrabia patrzył, jak syn przemierza pokój kierując się do drzwi, i gdy ten je otworzył, rzekł głosem człowieka rozdrażnionego do granic możliwości: - Jak mniemam, przyjechałeś do domu, bo czegoś chcesz! - W istocie - odparł wicehrabia posyłając mu przez ramię rozbawione spojrzenie. - Chciałem zobaczyć mamę. Po czym spokojnie wyszedł z pokoju, stanowczo zamykając za sobą drzwi, zanim doszło doń gniewne prychnięcie, które stanowiło reakcję na jego zręczną ripostę. Dotarłszy do hallu, zastał tam lokaja, a napotkawszy pełne sympatii i współczucia spojrzenie starego, dobrego służącego, wybuchnął śmiechem. - Ostatni raz tu jestem, Pedmore! Ojciec wyrzucił mnie z domu! Powiedział, że jestem próżniakiem i lekkoduchem, do tego zuchwalcem, po czym dodał jeszcze kilka określeń, których w tej chwili nie pamiętam. Uwierzyłbyś, że ktoś może wykazać taki brak zrozumienia? Lokaj cmoknął z dezaprobatą i potrząsnął głową. Wzdychając głęboko, odrzekł: - To z powodu podagry, jaśnie paniczu. Zawsze ma przez nią zły humor. - Zły humor! - wykrzyknął wicehrabia. - Chcesz zapewne powiedzieć, ty stary lisie, że jest w stanie zabić spojrzeniem każdego, kto byłby na tyle niemądry, by wejść mu w drogę! - Ponieważ nie wypada mi się zgodzić z jaśnie paniczem, nic już nie powiem - rzekł surowo Pedmore. - Lecz jeśli wybaczy mi panicz śmiałość, chciałbym służyć radą - gdyż znam jego czcigodnego rodzica znacznie dłużej - i jednocześnie z całym szacunkiem prosić, by nie przywiązywał panicz zbyt niej wagi do tego, co jaśnie pan mówi, gdy dokucza mu podagra, albowiem nie ma nic złego na myśli - przynajmniej jeśli chodzi o panicza. A jeśli miałby się panicz poczuć urażony, jaśnie panu byłoby bardzo przykro - naprawdę, bez względu na to, co dziś powiedział. - Mój poczciwy Pedmore, czy sądzisz, iż o tym nie wiem? - odparł wicehrabia uśmiechając się do niego z sympatią. - Chyba nie masz mnie za jakiegoś półgłówka? Gdzie mogę znaleźć matkę? - W salonie, jaśnie paniczu. Wicehrabia skinął głową i lekkim krokiem wbiegł na szerokie schody. Matka ciepłym uśmiechem powitała go w swoim królestwie i wyciągnęła doń rękę. - Wejdź, mój drogi - powiedziała. - Czy ojciec bardzo ci suszył głowę? Ucałował jej dłoń. - Jeszcze jak! - odrzekł pogodnie. - Zbeształ mnie w swym najlepszym stylu! A nawet stwierdził, iż nie chce mnie już więcej widzieć. - Och, Boże! Nie mówił tego poważnie, przecież wiesz. Tak, z pewnością zdajesz sobie z tego sprawę: ty zawsze wszystko rozumiesz, nie trzeba ci niczego tłumaczyć, nieprawdaż? - Czy rzeczywiście? Chyba tak nie jest, skoro oboje z Pedmoreem uznaliście za stosowne upewnić mnie o intencjach ojca. Jestem ich świadom, choć nie wymagajcie ode mnie, że w takiej sytuacji wykażę się wielkim zrozumieniem! Nikt, kto ma dość rozumu w głowie... i zna ojca!... nie może mieć wątpliwości, że te napastliwe uwagi wynikają z czegoś innego niż niestrawność czy atak podagry! Gdy wczorajszego wieczora zobaczyłem, jak przy obiedzie raczył się krabami w sosie curry, zacząłem obawiać się najgorszego. I moje obawy się potwierdziły, kiedy potem otworzył drugą butelkę porto. Proszę, nie myśl, mamo, że jestem złośliwy, lecz czy to jest mądre, by tak sobie dogadzał? - Oczywiście, że nie - odparła lady Wroxton. - To mu nie służy, nie ma jednak sensu spierać się z nim, gdyż tylko się denerwuje, kiedy podsuwamy mu dania zalecane przez doktora Chettle, gdy tymczasem ma on chętkę na coś ciężko strawnego. A wiesz, jaki potrafi być, gdy ktoś mu się sprzeciwia. I kiedy wpadnie w gniew. - O tak, wiem! - rzekł wicehrabia uśmiechając się. - To mu nawet bardziej szkodzi, gdyż jest potem wyczerpany, popada w przygnębienie i mówi, że zrobił się z niego wrak i nic mu już nie pozostaje, jak uporządkować swoje sprawy. Odbija się to na wszystkich, gdyż nawet Pedmore, który jest do nas bardzo przywiązany, nie lubi, kiedy czymś się w niego rzuca - zwłaszcza gdy jest to talerz z zupą. - Aż do tego dochodzi? - zapytał wicehrabia dość przestraszony. - Och, nie zawsze - zapewniła go matka pocieszającym tonem. - Zwykle potem jest mu przykro z tego powodu i przeprasza za swe zbyt porywcze zachowanie. Przypuszczam, że dziś wieczorem też będzie miał wyrzuty sumienia, i mam na dzieję, iż jutro zje posłusznie wodziankę albo gotowane kurczę. Nie musisz więc tak bardzo się martwić, mój drogi: najprawdopodobniej minie kilka tygodni, zanim znowu pozwoli sobie tknąć swe ulubione potrawy. - Bardziej niepokoję się o ciebie, mamo, niż o niego. Nie mam pojęcia, jak możesz znosić takie życie. Ja bym nie potrafił. - Rzeczywiście, nie sądzę, byś potrafił - odrzekła patrząc na niego jednocześnie z rozbawieniem i wyrozumiałością. - Nie znałeś go, gdy był młody, i naturalnie nie zakochałeś się w nim. A ja pamiętam, jaki był wesoły, przystojny i dziarski i jacy byliśmy szczęśliwi. I nadal się kochamy, Ashley. Syn nieznacznie zmarszczył czoło i nagle zapytał: - Czy on cię przypadkiem nie tyranizuje, mamo? - Och, nie, nigdy! Wprawdzie czasami mnie łaje, ale jeszcze nigdy niczym we mnie nie rzucił - nawet wtedy, gdy odważy łam się powiedzieć, że powinien dodać do swego porto odrobinę rabarbaru, który, jak wiesz, stanowi doskonałe remedium na dolegliwości żołądkowe. Lecz się nie zgodził. Prawdę mówiąc, wpadł w szal z tego powodu. - Wcale mnie to nie dziwi - zauważył wicehrabia ze śmiechem. - Według mnie zasłużyłaś, by wylał na ciebie tę miksturę. - Tak właśnie powiedział, lecz niczym we mnie nie rzucił. Wybuchnął śmiechem podobnie jak ty. Ale czymże teraz tak bardzo się zirytował, mój drogi? Powiedziałeś coś, co go rozsierdziło? Bo wiem, że przed przyjazdem nie zrobiłeś niczego, co by mu sprawiło przykrość, gdyż bardzo się cieszył na spotkanie z tobą. Właśnie dlatego mieliśmy na obiad te kraby w sosie, a Pedmore podał najlepsze porto. - Dobry Boże, czyżby na moją cześć? Oczywiście nie śmiałem mu powiedzieć, że me przepadam za porto, i musiałem wypić piekielne dużo tego trunku. Jeśli zaś chodzi o powód jego zdenerwowania - z pewnością nie było to nic, co powiedziałem, gdyż bardzo zważałem na słowa. Mogę tylko przypuszczać, iż winę za to ponoszą kraby i porto. - Urwał myśląc o tym, co zaszło w bibliotece, a na jego czole ponownie pojawiła się zmarszczka. Zwrócił spojrzenie na matkę i rzekł z wolna: - Chociaż... Mamo, dlaczego po dziewięciu latach wrócił do sprawy owego planowanego małżeństwa między Hettą i mną? - Och, naprawdę przypomniał sobie o tym? To niedobrze! - Ale dlaczego, mamo? Nie mówił o tym od lat. - Tak, i to właśnie u niego lubię. Ma okropnie gwałtowny temperament, nigdy jednak nie boczy się, nie marudzi i nie zachowuje uraz. Obawiam się jednak, że przypomniał sobie o tym, ponieważ doszło do jego uszu, iż Henrietta prawdopodobnie bardzo dobrze wyjdzie za mąż. - Wielkie nieba! - wykrzyknął wicehrabia. - Co też ty mówisz! Któż to stara się o jej rękę? - Nie sądzę, byś go znał, ponieważ dopiero co przybył do Hertfordshire, i jak mi się zdaje, nader rzadko odwiedza Lon dyn. To kuzyn starego pana Boumea - odziedziczył po nim Marley House. Z tego, co mówi lady Draycott, to wspaniały, godny najwyższego szacunku człowiek, o niezliczonych zale tach i nieskazitelnych manierach. Nie miałam okazji go poznać, lecz żywię nadzieję, że to nastąpi, gdyż bardzo lubię Henriettę i zawsze życzyłam jej dobrej partii. I jeśli lady Draycott mówi prawdę, tenże pan... pan Nethersole... nie, nie Nethersole, ale coś podobnie brzmiącego... wydaje się odpowiednim człowiekiem dla tej dziewczyny. - Wszystko, co mówisz, wskazuje, że to jakiś okropny nudziarz - stwierdził wicehrabia. - Owszem, lecz przeważnie wszystkie czcigodne osoby wy dają się nieciekawe. Czyż to nie dziwne? Musimy jednak pamiętać, że nie zawsze można polegać na opinii lady Draycott, która według mnie ma skłonności do przesady. Każdy, kogo lubi, jest dla niej niemal świętym, a tych, którzy nie przypadli jej do gustu, nazywa łotrami. - W jej oczach błysnęła iskierka rozbawienia. - O tobie zaś mówi, że masz silny charakter i że jesteś bardzo dobrze ułożony. - Wielkie dzięki - odrzekł wicehrabia. - Kto by pomyślał, że tak dobrze zna się na ludziach! Jego matka się roześmiała. - Tak, rzeczywiście! Na jej przykładzie doskonale widać, ile można zyskać dzięki miłym słówkom. To jednak smutne, że umiejętność zjednywania sobie sympatii tak bardzo przydaje się w życiu, choć w gruncie rzeczy wcale nie świadczy o wartości człowieka. - Przechyliła się nieco, by uszczypnąć syna w pod bródek, a w jej oczach pojawił się pełen czułości, wesoły błysk. - Nie zwiedziesz mnie, ty hultaju! Wciąż skaczesz z kwiatka na kwiatek, co zapewne dosłownie powiedział ci ojciec. Chciała bym, abyś poznał jakąś miłą dziewczynę, założył rodzinę i ustatkował się. Ale nie mówmy już o tym. Nie miałam zamiaru cię denerwować. Cofnęła rękę, lecz wicehrabia ujął ją i zatrzymał w swej dłoni, przy czym spojrzał na matkę uważnie i rzekł: - Czyżby, mamo? Może dziewięć lat temu chciałaś, bym oświadczył się Henrietcie? Podobałaby ci się jako synowa? - Co też ty sobie o mnie myślisz, mój drogi! Mam nadzieję, że nie jestem aż takim kurzym móżdżkiem, by życzyć sobie, abyś poślubił dziewczynę, której nie darzysz poważnym uczuciem. Mam wiele sympatii dla Henrietty, lecz sądzę, że nie byłaby dla ciebie odpowiednią żoną. Ale to stare dzieje, nie ma więc sensu wracać do tej sprawy. Obiecuję ci, że przyjmę serdecznie każdą dziewczynę, którą wybierzesz, i sprawi mi to przynajmniej taką samą radość, z jaką pójdę na ślub Henrietty z jej wybrańcem. - Tym ideałem, którego nazwiska nie pamiętasz? Czy Silverdaleowie są w Inglehurst? Od tygodni nie widziałem Hetty w Londynie, ale z tego, co mi mówiła, kiedy spotkaliśmy się na balu u Castlereaghów, sądziłem, iż biedaczka musi już być w Worthing! - Lady Silverdale - odparła matka głosem bez wyrazu - stwierdziwszy, że jedyne odpowiednie pokoje w Worthing są już wynajęte na lato, przypomniała sobie, iż morskie powietrze źle działa jej na wątrobę, i postanowiła zostać w Inglehurst, zamiast szukać pensjonatu w innej miejscowości. - Ależ to straszna kobieta! - powiedział wicehrabia wesoło. - No, cóż! Chyba lepiej będzie Hetcie z tym wcieleniem wszelkich cnót. Wpadnę jutro do Inglehurst w drodze powrotnej do Londynu i spróbuję się zorientować, jaki jest naprawdę ten Nether-coś-tam! Lady Wroxton, trochę zaskoczona, rzekła tonem lekkiej wy mówki: - Mój drogi, chyba nie będziesz wypytywał Hetty o niego? - Ależ tak, na Boga! Oczywiście! - odparł wicehrabia. - Ja i Hetta nie mamy przed sobą tajemnic. W każdym razie nie więcej niż ja i Griselda. - A zastanowiwszy się przez chwilę na tym stwierdzeniem, dodał: - A nawet znacznie mniej! 2 Następnego ranka wicehrabia Desford opuścił dom rodzinny, nie szukając okazji do powtórnej rozmowy z ojcem. Nie było to trudne, ponieważ hrabia rzadko przed dwunastą wychodził ze swej sypialni. Wicehrabia więc w samotności posilił się znakomitym śniadaniem, pobiegł na górę, by serdecznie uściskać matkę na pożegnanie, wydał kilka dyspozycji służącemu, który miał podążyć za nim do Hampshire razem z bagażami, a następnie wsiadł do kariolki w chwili, gdy zegar w stajni zaczął wybijać jedenastą. Zanim jeszcze ucichło echo ostatniego uderzenia, był już dość daleko od domu, a powóz toczył się długą aleją prowadzącą do głównej bramy posiadłości. Szybkość, z jaką pędziły jego chyże rumaki, mogłaby prze straszyć osoby bardziej nerwowe niż siedzący obok wicehrabiego stangret w średnim wieku; Stebbing jednak, który służył swemu panu, odkąd ten wyrósł z lat dziecinnych, odznaczał się usposobieniem harmonizującym z kwadratowym, surowym obliczem i siedział teraz z rękami założonymi na piersi i całkowicie obojętnym - wyrazem twarzy. I jak nie zdradzał żadnego zdenerwowania, tak na odwrót - objawiał dumę ze swojego pana, którego wsadził na pierwszego kucyka i który, będąc potem znakomitym szermierzem, stał się również doskonałym woźnicą. Tylko w towarzystwie swych kompanów, mając już mocno w czubie, Stebbing przyznawał, iż nikt nie potrafi tak powozić końmi, jak jego pan, lord Desford. Kariolka, którą kierował teraz Desford, nie była właściwie sportowym powozikiem, lecz skonstruowana została według jego własnego projektu przez Hatchetta z Longacre i była tak lekka, że konie ciągnęły ją bez wysiłku, w związku z czym mogła przebywać bardzo duże odległości w niewiary godnie krótkim czasie (zwłaszcza jeśli zaprzęgano do niej najlepszej krwi rumaki ze stajni jego lordowskiej mości). Zwykle Desford ustawiał przy dyszlu tylko parę koni, jeśli jednak wyruszał w dłuższą podróż, zaprzęgał do powozu czwórkę, co znaczyło - jak mawiali jego nieznośni przyjaciele - że szuka guza. Teraz powoził czwórką wspaniałych siwoszy i jeśli nawet nie przebywały one szesnastu mil na godzinę, jak można było przeczytać w ogłoszeniach o sprzedaży koni w „Morning Post”, to w każdym razie dotarły do celu znacznie przed po łudniem ani razu nie przechodząc w galop, jedynie biegnąc kłusem. Inglehurst Place było sporą posiadłością, należącą niegdyś do nieżyjącego już od kilku lat starego, serdecznego przyjaciela lorda Wroxtona. Obecny właściciel, sir Charles Silverdale, odziedziczył ją po ojcu, jeszcze będąc w Harrow. Nie osiągnął on dotąd pełnoletniości i - jak mówili ci, którzy smutno potrząsając głowami, ubolewali nad jego niefrasobliwością - nie chciał wziąć na siebie wszystkich obowiązków związanych ze spadkiem. Jego majątek znajdował się pod kuratelą powierników, ale ponieważ żaden z tych dwóch uczonych w prawie dżentelmenów nie znał się zbyt dobrze na uprawie ziemi, zarządzanie posiadłością spoczywało na barkach siostry sir Charlesa, panny Henrietty Silverdale, oraz jego rządcy. Lokaj, bardzo dostojna figura, powitał wicehrabiego ukłonem i powiedział, iż z przykrością musi poinformować gościa, że jaśnie pani po nie przespanej nocy jeszcze nie zeszła na dół i nie może go powitać. - Wobec mnie nie musisz zachowywać się tak sztywno, Grimshaw! - rzekł wicehrabia. - Wiesz dobrze, że nie przyjechałem z wizytą do jaśnie pani. Czy jest panna Silverdale? Grimshaw pozwolił sobie na mniej oficjalny ton i rzekł, iż wydaje mu się, że panienkę można znaleźć w ogrodzie, lecz na jego twarzy malował się wyraz ponurej dezaprobaty, gdy patrzył, jak Desford znika za rogiem domu. Wicehrabia odnalazł pannę Silverdale w ogrodzie różanym. Towarzystwa dotrzymywało jej dwóch dżentelmenów, z których znał tylko jednego. Dziewczyna powitała go z nie udawaną radością. - Des! - wykrzyknęła wyciągając do niego ręce. - Myślałam, że jesteś w Brighton! Co cię sprowadza do Hertfordshire? Wicehrabia ujął jej dłonie, ucałował ją w policzek, po czym rzekł: - Synowskie uczucia, Hetto! Jak się masz, moja droga? Ale niepotrzebnie pytam. Wyglądasz kwitnąco! Skłoniwszy głowę, uśmiechnął się do młodszego z dżentelmenów, a na drugiego spojrzał badawczo. - Chyba nie znasz jeszcze pana Nethercotta, prawda, Des? - spytała Henrietta. - Panie Nethercott, pozwoli pan, że przed stawię mu lorda Desford, który jest dla mnie niemal jak mleczny brat. Panowie podali sobie ręce, a każdy z nich zmierzył uważnym wzrokiem drugiego. Cary Nethercott był raczej starszy od Desforda, lecz brakowało mu swobody wicehrabiego. Przez swój sposób bycia, choć absolutnie bez zarzutu, sprawiał wrażenie dość nieśmiałego i pełnego rezerwy. Był wyższy i mocniej zbudowany niż Desford. Jego strój odznaczał się staranno ścią, lecz nie można było nazwać go modnym; tylko prowincjusz mógłby uznać, iż surdut z bathyjskiego sukna wyszedł spod ręki Westona czy Nugeego. Nethercott był przystojny, miał regularne rysy i choć na jego obliczu zwykle malowała się powaga, miał miłą twarz, a uśmiech, który z rzadka się na niej pojawiał, był bardzo sympatyczny. - Nie, chyba nigdy się nie spotkaliśmy - przyznał Desford. - Pan dopiero od niedawna bawi w tej okolicy, nieprawdaż? Moja matka wczoraj mówiła mi o panu. Powiedziała, że odziedziczył pan posiadłość starego pana Boumea. - Tak, rzeczywiście - odparł Cary. - Wciąż wydaje mi się to bardzo dziwne, zważywszy, że prawie go nie znałem. - Tym lepiej dla pana - rzekł Desford. - Większego dziwaka i ekscentryka jeszcze nie spotkałem. Boże, Hetto, pamiętasz, jak się zezłościł, gdy złapał nas przechodzących przez jego ziemie? - O tak, nigdy tego nie zapomnę! - odrzekła śmiejąc się. - A przecież nie robiliśmy nic złego. Mam nadzieję, panie Nethercott, że pan nie wpadniesz w podobny szał, jeśli ze chcę wybrać się na przechadzkę po świętym terenie Marley House? - Możesz być tego pewna, pani! - odpowiedział posyłając jej ciepły uśmiech. W tym momencie jakiś diabeł podkusił młodego pana Beckenhama, by zaczął dość pokrętną przemowę: - Jeśli zaś o mnie chodzi, mogę obiecać pannie Silverdale, że gdy tylko zechce przespacerować się po moim majątku, ziemię, której dotkną jej stopy, uznam za świętą. To znaczy - tak bym zrobił, gdyby ta ziemia była moja, ale to wszystko jedno, bo kiedyś, po śmierci mego ojca, będzie należała do mnie... nie żebym życzył mu śmierci! W każdym razie byłby on równie szczęśliwy jak ja, gdyby mógł powitać cię, pani, w Foxshot, gdyż tylko w ten sposób mogłabyś przejść się po naszej posiadłości. Bardzo żałuję, że drogi z Inglehurst do Foxshot nie można przebyć piechotą. Pochwyciwszy rozbawione spojrzenie Caryego Nethercotta, młody człowiek zarumienił się i zamilkł. - Dobrze powiedziane! - pochwalił wicehrabia, klepiąc Beckenhama w ramię. - Hetto, to miło z pana strony, powinnaś być mu bardzo wdzięczna! - Ależ jestem! - odrzekła Henrietta, uśmiechając się miło do swego młodego wielbiciela. -1 gdyby rzeczywiście Foxshot nie było oddalone o piętnaście mil, na pewno wybrałabym się tam na spacer. - Tymczasem jednak - delikatnie wtrącił Cary Nethercott - chyba już czas, byśmy sobie poszli i umożliwili pannie Silver dale swobodną pogawędkę z jego lordowską mością. Pan Beckenham nie mógł nic na to powiedzieć; i chociaż Henrietta odparła wesoło, że oboje z jego lordowską mością zaczną sobie raczej nawzajem docinać, zamiast prowadzić miłą pogawędkę, to jednak nie starała się ich zatrzymać. Pan Beckenham z czcią ucałował jej dłoń, a jego starszy i mniej skłonny do ostentacji rywal jedynie ją uścisnął, prosząc, by panna Silverdale przekazała swej matce wyrazy szacunku. Następnie pożegnał się z wicehrabią, konwencjonalnie wyrażając nadzieję, że będzie miał pizyjemność jeszcze go spotkać, po czym się oddalił. - Cóż - odezwał się wicehrabia, patrząc za nim krytycznym wzrokiem. - Jest lepszy, niż przypuszczałem! Lecz nie sądzę, by coś z tego wyszło, Hetto, to nie mężczyzna dla ciebie! Panna Silverdale miała piękne oczy. W istocie stanowiły najładniejszy element jej twarzy, gdyż usta dziewczyny były trochę za duże, nos z garbkiem - nazbyt orli, a włosy - nieokreślonego brązowawego koloru. Lecz to właśnie oczy zwracały uwagę wszystkich i dzięki nim panna Silverdale powszechnie uchodziła za ładną. Trudno było określić ich barwę, gdyż były na ogół szare, lecz często zmieniały odcień, co rzadko się zdarza w przypadku zazwyczaj bardziej podziwianych niebieskich czy brązowych tęczówek. Jeśli ich właścicielka była znudzona, traciły niemal cały blask, lecz gdy tylko coś wzbudziło jej zainteresowanie, stawały się ciemniejsze i wprost promieniały; potrafiły miotać iskry, gdy była zagniewana albo - co zdarzało się częściej - rozbawiona. Zawsze jednak doskonale odzwierciedlały jej uczucia. Gdy teraz uniosła wzrok ku wicehrabiemu, jej oczy wyrażały zdziwienie, cień gniewu, lecz przede wszystkim wesołość. - Naprawdę tak sądzisz? - zapytała. - Cóż, jeśli rzeczywiście tak jest, co za szczęśliwa okoliczność, że mi się nie oświadczył! Kto wie, biorąc pod uwagę mój wiek, może bym się zgodziła za niego wyjść? - Nie udawaj niewiniątka, Hetto. To jasne jak słońce, że ci się oświadczy! Powiem nawet, że to wartościowy człowiek, i jak widzę, ma bardzo dobre maniery, ale nie pasuje do ciebie. Możesz mi wierzyć. - Ależ z ciebie prawdziwy pies ogrodnika, Ashley! - zawołała trochę oburzona, a trochę rozbawiona. - Nie chciałeś się ze mną ożenić, lecz nie możesz znieść myśli, że mogłabym poślubić kogoś innego. - Wcale nie o to chodzi - powiedział wicehrabia. - Jeśli nawet nie chciałem się z tobą ożenić, to nie wmówisz mi, że przez te dziewięć lat nosisz po mnie żałobę. Mam dobrą pamięć i przypominam sobie, jakby to było wczoraj, iż błagałaś mnie, bym nie prosił o twoją rękę, kiedy nasi ojcowie uknuli tę haniebną intrygę. Ale diabelnie cię lubię i byłbym szczęśliwy, widząc cię na ślubnym kobiercu z człowiekiem, który będzie ciebie godny. Nethercottem znudzisz się jeszcze przed końcem miodowego miesiąca, Hetto! - Nie masz pojęcia, Des, jak ci jestem zobowiązana, że tak sobie wziąłeś do serca tę sprawę - odparła z wielką, aczkolwiek udawaną powagą. - Istnieje jednak możliwość - niewielka, ale zawsze - iż wiem lepiej od ciebie, kto do mnie pasuje, a kto nie. A ponieważ masz taką dobrą pamięć, nie muszę ci chyba przypominać, że nie jestem już głupiutką dzierlatką, lecz mam dwadzieścia sześć lat... - Rzeczywiście nie ma takiej potrzeby - przerwał jej z rozbrajającym uśmiechem. - Skończysz dwadzieścia sześć wiosen piętnastego stycznia przyszłego roku i już nawet wiem, co ci podaruję z tej okazji. Jak mogłaś pomyśleć, że zapomnę o twoich urodzinach? Przecież jesteś moim najlepszym przyjacielem. - Widzę, że nie wygram z tobą - stwierdziła z rezygnacją w głosie. - Bardzo byłoby mi ciebie brak, gdybyśmy przestali być tak dobrymi przyjaciółmi. Bo muszę przyznać, iż jest dla mnie wielką pociechą to, że mogę zwrócić się do ciebie po radę, gdy wpadnę w tarapaty... i - żeby oddać ci sprawiedliwość - nigdy mnie do tej pory nie zawiodłeś. Błagam więc, zakończmy tę nonsensowną rozmowę o biednym panu Nethercotcie, zanim się pokłócimy. Powiedziałeś, że do domu przywiodła cię synowska troska. Mam nadzieję, iż nie oznacza to choroby lorda Wroxtona? - Nie, dopóki szalony gniew nie spowoduje u niego ataku apopleksji - odrzekł. - Zeszłego wieczora rozstaliśmy się w złości - nawet powiedział, że nie chce mnie już widzieć - lecz mama i Pedmore zapewniają, że nie mówił tego poważnie, a ja im wierzę. Jeśli w najbliższym czasie nie wejdę mu znowu w drogę, sądzę, iż niebawem znowu spojrzy na mnie łaskawie. Oczywiście, było to nierozważne z mojej strony - pokazywać mu się dwukrotnie w ciągu niespełna dwóch miesięcy. Roześmiała się. - Rozumiem z tego, że znowu odezwała się podagra. Biedny lord Wroxton! Ale dlaczego tak się na ciebie rozzłościł? Dotarły do niego jakieś plotki? - Ależ skąd! - odparł surowo. - Nie ma żadnych powodów do plotek. - Jak to? Porzuciłeś tę ślicznotkę, z którą widziałam cię miesiąc temu w Vauxhall? - zapytała panna Silverdale, udając zdziwienie. - Nie, to ona mnie rzuciła - odparł. - Przypominała śliczną, kruchutką figurkę z porcelany, prawda. Ale niestety zbyt wiele mnie kosztowała. - To fatalnie - rzekła współczująco. - I nie znalazłeś innej na jej miejsce? Ale na pewno znajdziesz, Des, na pewno! - Któregoś dnia znajdą cię uduszoną... najprawdopodobniej przeze mnie - ostrzegł ją wicehrabia. - Powiedz mi, dlaczego delikatne, wytworne damy interesują się takimi rzeczami? - Ach, to jeden z przywilejów wieku, kiedy wyrosło się już z dziewczęcia - odparła. - I nie trzeba dłużej udawać niewiniątka. Wicehrabia siedział obok niej w niedbałej pozie na drewnianej ławeczce, lecz to ostatnie wyznanie sprawiło, że gwałtownie się wyprostował i wykrzyknął: - Na miłość boską, Hetto...! Mówisz tak w obecności innych? Jej oczy błysnęły figlarnie. Krztusząc się od śmiechu powiedziała: - Nie, tylko przy tobie, Des. To też jeden z powodów, dla których tak cię lubię. Oczywiście zachowuję się również dość swobodnie przy Charliem, ale to przecież mój młodszy brat. Czy Griselda nigdy szczerze z tobą nie rozmawia? - Nie pamiętam, żeby tak było, lecz przecież wkrótce po moim powrocie z Oksfordu wydała się za Broxboumea i odtąd rzadko ją widuję. - Nagle parsknął śmiechem. - Czy możesz w to uwierzyć, Hetto? Mój ojciec odgrzebał starą historią, o której, jak sądziłem, już dawno zapomniał, i zrugał mnie grzmiącym głosem, że nie namówiłem cię do małżeństwa ze mną. - Och, dobry Boże! - wykrzyknęła. - Po tylu latach? Dlaczego mu nie powiedziałeś, że oboje tego nie chcieliśmy? - Powiedziałem, ale nie przyjął tego do wiadomości. Wprawdzie nie przyznałem się, że wiedzieliśmy o podstępnej intrydze naszych ojców i zdążyliśmy uzgodnić zasady postępowania. Ale wierz mi, moja droga, to by niczego nie zmieniło. - Chyba nie - zgodziła się. - Podobnie jest z moją mamą. Wyjaśniłam wszystko ojcu i on świetnie zrozumiał nasze uczucia. Nigdy potem nie robił mi żadnych wymówek. Mama jednak wciąż do tego wraca! Naprawdę wołałabym, żebyś zrobił coś takiego, co by cię skompromitowało w jej oczach, zamiast podkreślać jeszcze swoje zalety. Za każdym razem, kiedy cię spotyka, zarzuca mi niewdzięczność, aż mam ochotę krzyczeć, a potem, gdy jestem już na granicy wytrzymałości, prosi, bym nie miała jej tego za złego. Według niej jesteś ucieleśnieniem wszelkich marzeń, a ja musiałam postradać rozum! Co by natomiast powiedziała, gdybyś nie był dziedzicem hrabiowskiego tytułu - o to nie pytałam. - Opanowała ten mały wybuch gniewu, zaśmiała się ponuro i rzekła. - Och, nie godzi się, bym tak o niej mówiła. Zapewniam cię, że tylko wobec ciebie tak się żalę! To okropne, ale rada jestem, że dziś nie najlepiej się czuje i nie zamierza opuszczać swego pokoju. Mam nadzieję, że Grimshaw będzie dyskretny i nie powie jej o twojej wizycie. - Cóż, może to okropne, ale nie waham się wyznać, że byłem jeszcze bardziej zadowolony od ciebie, dowiedziawszy się, że nie przyjmuje gości - powiedział szczerze wicehrabia. - Przy niej zawsze czuję się jak bawidamek. Tak głęboko wzdycha albo uśmiecha się ze smutkiem, kiedy okazuję jej należne względy wynikające z dobrego wychowania. - Wy ciągnął zegarek i rzekł: - Muszę już iść, Hetto. Udaję się do Hazelfield i ciotka nie będzie zadowolona, jeśli przyjadę o północy. Henrietta wstała i odprowadziła go w stronę domu. - Och, jedziesz w odwiedziny do cioci Emborough? Przekaż jej ode mnie wyrazy uszanowania. - Dobrze - obiecał. - A jeśli Grimshaw wyjawi, że tu byłem, powiedz swojej matce, co uznasz za stosowne. Że ją pozdrawiam i że... żałuję, iż była niedysponowana, kiedy przyszedłem z poranną wizytą. - Uścisnął pannę Silverdale po bratersku i pocałował ją w policzek. - Żegnaj, moja droga! Nie zrób jakiegoś głupstwa, dobrze? - Dobrze, i ty też nie zrób! - odpaliła. - Jakżebym mógł? Pod okiem cioci Sophronii? Nie miałbym odwagi! Kierując swe kroki do stajni, obejrzał się jeszcze przez ramię. 3 Lady Emborough, jedyna żyjąca siostra lorda Wroxtona, była do niego bardzo podobna. Osoby trochę lękliwe uważały wprawdzie, że nie jest to tylko podobieństwo zewnętrzne, jednak myliły się, zwiedzione jej mocnym głosem i bezpośrednim zachowaniem. Z całą pewnością lubiła narzucać swoje zdanie, jeśli znalazł się ktoś o dostatecznie słabym charakterze, by ulegać jej autokratycznym zapędom. Lecz robiła to w przekonaniu, że człowiek ten sam nie jest w sta nie sobie poradzić, jak również wierząc we własną nieomylność, w żadnym jednak razie nie obrażała się, gdy napotykała sprzeciw. Uważano ją za nieznośną despotkę, lecz innego zdania byli ci, którym pomogła w trudnych chwilach. Pod szorstkim sposobem bycia kryło się dobre serce i niewyczerpane pokłady życzliwości. Lord Emborough był cichym, małomównym człowiekiem i przeważnie pozwalał jej rządzić całym domem wedle upodobania, co sprawiało, iż nie wtajemniczeni uważali go za pantoflarza. Ci jednak, którzy lepiej znali Sophronię, wiedzieli, że jedno spojrzenie małżonka czy niezauważalne skinienie głową wystarczało, by przywołać ją do porządku. Przyjmowała taką milczącą przyganę z całkowitym spokojem, często mówiąc z dobrodusznym uśmiechem: „O, Emborough marszczy brwi, więc nic już nie powiem na ten temat”. Teraz w zwykły dla siebie sposób powitała bratanka: - Nareszcie jesteś, Desford! Spóźniłeś się... i nie mów mi, że twój koń zgubił podkowę albo że zabłądziłeś, bo i tak nie uwierzę w te bajeczki! - Mamo, nie męcz biednego Desa - upomniał ją najstarszy syn, rosły młody człowiek, ziemianin w każdym calu. - On i tak się tym nie przejmuje - odparła śmiejąc się serdecznie. - Pewnie, że nie - odrzekł Desford całując ją w rękę. - Myślisz, że mam zajęcze serce, ciociu? Żaden z moich koni nie zgubił podkowy, nie zabłądziłem ani nie przydarzył mi się wypadek. Lecz jeśli chcesz mi powiedzieć, że czekaliście na mnie z obiadem, nie będę naturalnie tak źle wychowany, by zarzucić ci, że opowiadasz bajki, ale tak właśnie sobie pomyślę. Otóż po drodze wstąpiłem do Inglehurst i zagadawszy się z Hettą, wyruszyłem później, niż było to moim zamiarem. Notabene Hetta prosiła, bym przekazał cioci wyrazy szacunku. - Inglehurst! Więc przybywasz z Wolversham? - wykrzyknęła. - Myślałam, że ciągle jeszcze bawiłeś w Londynie. Jak się czuje twój ociec? - Dokucza mu podagra! Prychnęła. - Ja myślę! Sam jest sobie winien! Dobrze by mu zrobiło, gdybym ja się nim zajęła - twoja matka jest wobec niego zbyt uległa. Gwałtowne sprzeczki, jakie ustawicznie zdarzały się między lordem Wroxton a jego siostrą, gdy ostatnio zjechała do Wolversham, były jeszcze tak żywe w pamięci wicehrabiego, że teraz omal się nie wzdrygnął na samą myśl o nich. Na szczęście nie musiał nic odpowiadać, gdyż ciotka nagle zmieniła temat i stanowczym tonem zapytała, dlaczego wydał dyspozycje forysiowi, by zajechał pod „Niebieskiego Dzika”. - Przecież wiesz, Desford, że nie należę do tych dzisiejszych gospodyń, które odmawiają dachu nad głową służącym swych gości czy ich lokajom. Nie uznaję takich zwyczajów. Według mnie niewiele mają wspólnego z grzecznością. Twój stajenny i forysie zamieszkają razem z naszymi i nie chcę już słyszeć ani słowa na ten temat. - Skoro tak sobie życzysz, ciociu - rzekł wicehrabia posłusznie - nie będę się sprzeciwiał. - To mi się właśnie w tobie podoba - powiedziała ciotka, posyłając mu ciepłe spojrzenie. - Nigdy nie męczysz mnie konwencjonalnymi rozmówkami. A przy okazji - jeśli spodziewałeś się zastać tu liczne i wytworne towarzystwo, będziesz rozczarowany: gościmy jedynie Montsaleów, młodego Rossa i jego siostrę. Myślę jednak, iż to nie ma dla ciebie wielkiego znaczenia, jeżeli tylko będziesz mógł uprawiać sporty wodne, a Ned zapewnia mnie, że okazji ku temu nie zabraknie. W Winchesterze zaś odbędą się wyścigi konne, więc... Tę przemowę przerwało wejście lorda Emborough, który rzekł wesoło: - Nie wystrasz go tylko tymi wszystkimi „atrakcjami”, które masz w zapasie, moja duszko! Jak się miewasz, Desford? Jeśli dasz się odciągnąć od łowienia pstrągów, musisz przyjść jutro do stajni, obejrzeć moje źrebaki i powiedzieć mi, jak ci się podoba najlepszy roczniak, jakiego kiedykolwiek miałem. Pochodzi od mojej Przymilnej Polły i Narwańca i bardzo bym się dziwił, gdyby w przyszłości nie był championem. To oświadczenie natychmiast sprowokowało pięciu obecnych tam panów do typowo męskiej wymiany zdań, podczas której pan Edward Emborough głośno poparł swego ojca; pan Gilbert Emborough, młodszy od brata o rok, zauważył, że choć źrebak jest dobrej krwi, trudno pozbyć się wrażenia, iż zwierzę jest troszkę zbyt mocno zbudowane w kłębie; pan Mortimer Redgrave, który wszedł do pokoju zaraz po lordzie Emborough i był starszym z dwóch jego zięciów, stwierdził, że chyba już nigdy nie zobaczy bardziej obiecującego młodego rumaka; a pan Christian Emborough, studiujący pierwszy rok w Oksfordzie i zawsze będący pod wrażeniem szykownego kroju surdutów kuzyna, rzekł, iż z chęcią posłuchałby jego zdania na temat źrebaka, „ponieważ Des lepiej zna się na koniach niż Ned i Gil - nawet jeśli się tym nie chwali”. Ośmieliwszy się w ten sposób dociąć starszym od siebie, poczerwieniał, a następnie zamilkł. Wicehrabia, który nie widział owego źrebaka, nie mógł nic na jego temat powiedzieć, lecz zamiast tego wdał się ze swym gospodarzem w ogólną rozmowę o koniach i ich hodowli. Lady Emborough pozwoliła panom gawędzić w ten sposób przez ponad kwadrans, po czym wtrąciła się, przypominając synom i bratankowi, że jeśli natychmiast nie przebiorą się do obiadu, nie dostaną do jedzenia nic poza resztkami ze stołu, ponieważ nikt nie zamierza na nich czekać. Co słysząc panowie bez słowa się rozeszli do swoich pokojów, a młody pan Christian Emborough, wstępując przy boku kuzyna po szerokich schodach, wyznał, iż - jak się przypadkiem dowiedział - główną atrakcją drugiego dania mają być kaczki i zając. Wicehrabia zgodził się więc, że byłoby niedopuszczalne, by te soczyste mięsa miały się zmarnować, a Christian, zebrawszy się na odwagę, zapytał kuzyna niepewnie, czy jego fular zawiązany jest na sposób - jak to mówią - wschodni. Wicehrabia odparł z powagą: - Nie, to jest sposób zwany matematycznym. Czy chciałbyś, bym cię nauczył, jak to się robi? - Och, na Jowisza, jak mógłbym nie chcieć? - wykrzyknął młody Emborough z wdzięcznością, a jego policzki pokraśniały. - Dobrze więc - obiecał Desford. - Ale nie w tej chwili, jeśli nie chcemy, by kaczki się spaliły. - Och nie, oczywiście, że nie! Gdy tylko będziesz miał chwilę czasu - wyjąkał Christian. Potem oddalił się do swej sypialni, bardziej niż kiedykolwiek przekonany, że Des to nie byle kto i że jest znacznie mniej zarozumiały niż Ned i Gil. Następnie zaś zaczął upajać się wizją, jakie wrażenie zrobi na starszych, nadętych kolegach, stając przed nimi w fularze, w którego wiązaniu będą musieli od razu dostrzec przejaw wyrafinowanego stylu. Kiedy wicehrabia wrócił do salonu, zastał tam więcej ludzi, niż mógłby się spodziewać na podstawie słów ciotki, gdyż oprócz osób, które wymieniła, byli tam jeszcze: panna Montsale, obie zamężne córki gospodarzy wraz z mężami, dość pochmurna niewiasta w nieokreślonym wieku, w której z trudem rozpoznał jedną z ubogich kuzynek lady Emborough, i wreszcie wielce szanowna Rachel Emborough - najstarsza z rodzeństwa, powiernica wszystkich członków rodziny, troskliwa córka, mądra, opiekuńcza siostra i ukochana ciotka. Nie była pięknością, lecz jej bezpośredni sposób bycia, pogoda ducha i dobre serce sprawiały, że cieszyła się powszechną sympatią. I wreszcie - ponieważ lady Emborough w ostatniej chwili zauważyła, że liczba gości jest nieparzysta - na obiad zaproszono także szanowną Clarę Emborough. Ta panienka, która nie skończyła jeszcze siedemnastu wiosen, uważana była przez wszystkich za nie w pełni dorosłą osobę, lecz jak wyznała jej matka wicehrabiemu: „Dziewczynie nie zaszkodzi, jeśli pojawi się na kilku przyjęciach, zanim zostanie wprowadzona do towarzystwa - w ten sposób nabywa ogłady i przyzwyczaja się rozmawiać z nieznajomymi! Oczywiście na razie nie pozwoliłabym jej pójść na żadne oficjalne przyjęcie! Dziś jednak mogę być spokojna, że Rachel będzie miała na nią oko”. Wicehrabia, który obserwował, jak Rachel - z wrodzoną sobie delikatnością - upomina spojrzeniem pannę Clarę, która zbytnio się już rozbrykała, nagle stwierdził, że konwersacja jej braci może niebawem przekształcić się w niemiłą sprzeczkę, więc starając się skierować ich uwagę na inny temat i jednocześnie wybawić z niezręcznej sytuacji pozostałych gości, wykrzyknął: - Cóż za dobra dziewczyna z tej Rachel, ciociu! - Tak, poczciwe z niej dziecko - zgodziła się lady Emborough nieco jednak smętnym głosem. - Ale nie jest już dziewczyną, Desford - ma więcej lat niż ty. I jak dotąd nikt się jej nie oświadczył. Bóg mi świadkiem, że nie wiem, co bym bez niej zrobiła, ale przecież nie mogę cieszyć się z tego powodu, iż zostanie starą panną. I nie chodzi o to, że mężczyźni jej nie lubią: lubią, ale nie zakochują się w niej. Podobnie jest w przypadku Hetty Silverdale - tylko że Hetta jest bardzo ładną dziewczyną, a moja biedna Rachel... cóż, powiedzmy sobie szczerze, że to raczej kurka domowa. Ale jedna i druga byłaby doskonałą żoną - znacznie lepszą niż moja Theresa, która jest tak kapryśna i rozpieszczona, iż nie spodziewałam się, że w ogóle wyjdzie za mąż, a co dopiero za Johna Thimblebyego, będącego przecież bardzo dobra partią! Wiedząc, że pan Thimbleby siedzi nie opodal i może to słyszeć, wicehrabia mimowolnie na niego zerknął. Z ulgą jednak dostrzegł w oczach owego dżentelmena błysk zadowolenia, a nawet coś, co nie bez pewnej podejrzliwości uznał za mrugnięcie. Z całkowitym spokojem mógł więc odpowiedzieć ciotce: - Masz słuszność, ciociu! Ale nigdy nie wiadomo, co się komu podoba. Mylisz się jednak, mówiąc, że Hetta nie ma wielbicieli. Mógłbym tu wymienić co najmniej czterech bardzo dobrych kandydatów, z których każdego mogłaby mieć za męża, gdyby tylko kiwnęła palcem. A kiedy zajechałem do niej dziś rano, zastałem tam jeszcze dwóch adoratorów. Może ani ona, ani kuzynka Rachel nie chcą wyjść za mąż. - Nonsens - rzekła bez ogródek jej lordowska mość. - Pokaż mi kobietę, która nie pragnie wyjść za mąż, a z pewnością nie będzie to normalna osoba. Tak, tak, a jeśli chcesz znać moje zdanie - choć pewnie nie chcesz - byłeś skończonym głupcem, że nie ożeniłeś się z Hetta, kiedy wystarczyło jedno twoje słowo, by za ciebie wyszła. Wicehrabia nieco się zirytował, co objawiło się nieznacznym uniesieniem brwi i chłodną uprzejmością, z jaką powiedział: - Mylisz się, moja droga ciociu: Hetta nie zostałaby moją żoną. Ani ja, ani ona nie chcieliśmy, by więzy małżeńskie zastąpiły łączącą nas przyjaźń - którą, mam nadzieję, zawsze będę mógł się cieszyć. Lady Emborough, która nigdy nie obrażała się z powodu karcących spojrzeń męża, i tym razem spokojnie przyjęła jego nieme upomnienie. Odrzekła więc ze śmiechem: - Ale mi się dostało! Zasłużyłam na małego prztyczka w nos, gdyż to, co robisz, nie powinno mnie interesować. Emborough zawsze łaje mnie za to, że zbyt dużo mówię. Ale żarty na bok, Desford, czy nie czas, byś pomyślał o małżeństwie? Nie myślę o Hetcie, bo jeśli nie podobacie się sobie, nic nie można na to poradzić. Ale Horace nadal przebywa we Francji, a z tego, co słyszę, Simon bawi się nie gorzej niż niegdyś wasz ojciec, myślę więc, iż to ty powinieneś dać ojcu wnuka albo dwóch... z prawego łoża, oczywiście! To tak rozbawiło wicehrabiego, że wybuchnął śmiechem i przeszła mu cała złość. - Ciociu Sophronio - rzekł - jesteś okropna! Czy ktoś ci to już powiedział? Ale masz rację - ostatnio zacząłem to sobie uświadamiać. Widocznie nadszedł czas, bym porzucił owo cu downie beztroskie życie, jakie wiodę. Rzecz jednak w tym, że dotąd nie spotkałem kobiety, która zyskałaby uznanie ojca, a we mnie wzbudziła choć najmniejszą ochotę na spędzenie z nią reszty życia. - Chyba masz za duże wymagania - zauważyła surowo ciotka, lecz po chwili zastanowienia dodała: - Nie myśl jednak, że chciałabym, aby któreś z moich dzieci poślubiło kogoś, kogo nie darzyłoby uczuciem. Kiedy byłam młodą dziewczyną, prze ważnie rodzice aranżowali małżeństwa swych dzieci. Nawet moja serdeczna przyjaciółka tak wyszła za mąż, choć żywiła zdecydowaną antypatię do człowieka, którego jej wybrali. I był to nader nieszczęśliwy związek! Lecz twój dziadek, mój drogi Ashleyu, sam został zmuszony do małżeństwa, które okazało się niezbyt udane, i dlatego postanowił, że żadne z jego dzieci nie znajdzie się w podobnej sytuacji. Musisz przyznać, że efekty takiego liberalnego podejścia nie mogłyby być bardziej fortunne. Co prawda, było nas tylko troje rodzeństwa, a twoja ciotka Jane umarła jeszcze, zanim się urodziłeś, lecz kiedy ja wyszłam za Emborougha, a Eyerard poślubił twoją drogą mamę, nie było szczęśliwszego człowieka niż nasz ojciec. - Żałuję, że umarł, zanim trochę podrosłem - zauważył Desford. - Nie pamiętam go, lecz z tego, co słyszałem od ciebie i od mamy, był to ktoś, kogo warto było znać. - O tak, polubiłbyś go. - Pokiwała głową. - A co więcej, on także by ciebie polubił. I gdyby twój ojciec nie zwlekał do trzydziestki, zanim ożenił się z twoją mamą, zdążyłbyś go poznać. Dlaczego Wroxton krzywo patrzy na ciebie za to, że postępujesz tak samo - tego nie wiem i nie chcę wiedzieć! No dobrze, idź, zagraj w bilard ze swoimi kuzynami i małą Montsale, zanim stanę się uszczypliwa jak te kraby, co zazwyczaj się dzieje, kiedy zaczynam mówić o twoim ojcu. Wicehrabia skwapliwie skorzystał z jej rady, a potem już więcej nie poruszali tego tematu. Został w Hampshire przez tydzień i przyjemnie spędzał czas. Po bujnym życiu towarzyskim w sezonie, po nie kończących się śniadaniach, balach, rautach, wyścigach konnych w Ascot, spotkaniach w operze, kolacjach w „Cribbs Parlour”, wieczorach u Watiera - nie wspominając już o częstych piknikach i najrozmaitszych innych rozrywkach, o których mówiło się potem przynajmniej przez trzy dni - te leniwe, pełne swobody dni w Hazelfield bardzo wicehrabiemu odpowiadały. Goście państwa Emborough nie musieli się obawiać, że będą mieli zaplanowany każdy dzień i każdą godzinę albo że każe im się zwiedzać jakieś ruiny czy inny ciekawy obiekt w pobliżu, podczas gdy woleliby po prostu pójść na spacer w towarzystwie pokrewnej duszy. Lady Emborough nigdy nie wymyślała jakichś wyszukanych rozrywek dla swoich gości. Jedynie dobrze ich karmiła i zapewniała sprzęt potrzebny do uprawiania sportów, które lubili; jeśli zaś w okolicy miały miejsce jakieś ciekawe wydarzenia, na przykład wyścigi konne, po prostu informowała gości, że powozy są do ich dyspozycji. Gdy jednak ktoś nie miał ochoty wybrać się na wyścigi, wystarczyło, by tylko o tym powiedział, i nie musiał się obawiać, że gospodyni będzie urażona. Lady Emborough, wierna tym zasadom, pewnego dnia wyznała jednak Desfordowi, że obiecała przybyć na pewne przyjęcie odbywające się ostatniego wieczora jego pobytu i zabrać tam ze sobą dwóch najstarszych synów, tyle córek, ile sama uzna za stosowne, oraz wszystkich gości z Hazelfield, którzy tylko nie pogardzą małym wiejskim balem. - Będę musiała tam iść - rzekła zrezygnowanym głosem jak ktoś, kto nie spodziewa się żadnej przyjemności po proponowanej rozrywce. - Emma i Mortimer także zamierzają się wybrać. Theresa odmówiła, lecz to nie zdziwi lady Bugle, która wie, iż dziewczyna jest w błogosławionym stanie. Montsaleowie również nie chcą iść i nie będę ich do tego namawiać tylko dlatego, że ja muszę. Mary zostanie z nimi. Ned i Gil idą, lecz Christiana to nie interesuje: na razie nie w głowie mu ładne dziewczęta. A ty, Desford, jeśli nie masz ochoty tam iść, możesz zostać z Montsaleami i Johnem Thimblebym. Nawet zdecydowanie bym ci to doradzała, gdyż sądzę, że uznałbyś przyjęcie u Bugleów za śmiertelnie nudne. - Śmiertelnie nudne, gdy będzie tam ta boska istota? - wykrzyknął pan Gilbert Emborough, który właśnie wszedł do pokoju i zdążył pochwycić ostatnie słowa matki. - Nie można się nudzić, gdy ona jest w pobliżu! - Mów dalej, to brzmi obiecująco - rzekł Desford. - Kim jest ta „boska istota”? Znam ją? - Nie, nie znasz - odparł Gilbert - ale ją widziałeś. Co więcej, zrobiła na tobie wrażenie - jak zresztą na wszystkich - i nawet zapytałeś o nią Neda. - Co? To ta zachwycająca dziewczyna, którą widziałem na wyścigach? - zawołał Desford. - Droga ciociu, oczywiście, że pójdę z tobą na ten bal! Tak doskonałego tworu natury jeszcze nie widziałem! Miałem nadzieję, że Ned mnie jej przedstawi, ale postąpił bardzo nieładnie i tego nie zrobił. Gilbert wybuchnął śmiechem. - Bał się, że możesz zdobyć jej względy! Już ja mu za to dam! - Ale kim ona jest? - dopytywał się Desford. - Nie dosłyszałem, co powiedział Ned, kiedy go o to zapytałem, gdyż w tym momencie podeszli do nas jacyś jego przyjaciele, a potem, gdy już odeszli i miała się zacząć następna gonitwa, zapomniałem o tej niebiańskiej istocie. - Wstydź się - rzekł kuzyn, krzywiąc usta w uśmiechu. - Ma na imię Lucasta - powiedziała lady Emborough. - To najstarsza córka sir Thomasa Buglea, jest ich pięć i czterech synów. Rzeczywiście to bardzo piękna dziewczyna i myślę, że dobrze wyjdzie za mąż, gdyż może mieć wszystkich mężczyzn u swoich stóp. Lecz byłabym zdziwiona, gdyby okazało się, że ma w posagu więcej niż pięć tysięcy funtów. Poza tytułem sir Thomas nie posiada wielkiego majątku i nie bardzo potrafi dbać o swe interesy. - Biedna Lucasta - rzekł lekko wicehrabia. - A żebyś wiedział! Matka wiosną wprowadziła ją do towarzystwa i był to najgorszy moment. Możesz w to uwierzyć? Trzeciego dnia po tym, jak dziewczyna została przedstawiona na dworze, sir Thomas dostał list od doktora Cromera, który informował go, iż stara lady Bugle niespodziewanie zaniemogła! Oczywiście musieli pospiesznie wyruszyć do domu, ponieważ była to wiekowa staruszka, i chociaż wszyscy wiedzieli, że jest bardzo żywotna, to przecież nieraz się zdarzało, że ktoś, kto jeszcze wczoraj był zdrów jak ryba, następnego dnia schodził z tego świata. Nie, starsza pani nie umarła następnego dnia, przeżyła jeszcze dwa miesiące, przez co lady Bugle nie mogła bywać z Lucasta na balach i innych spotkaniach towarzyskich, dopóki nie skończyła się żałoba. Przyjęcie, które wydają Bugleowie, będzie raczej skromne. Odbywa się z okazji zaręczyn Stonora Buglea ze starszą panną Windle. To na pewno dobra dziewczyna, lecz nie życzyłabym żadnemu z moich synów takiej partii. - W rzeczy samej - zauważył Gilbert. - Bo też jest to wyjątkowo szpetna dziewczyna. Lady Emborough ostro przywołała go do porządku za tak niegrzeczną i niesprawiedliwą opinię o urodzie panny Windle; lecz kiedy następnego wieczora wicehrabia był przedstawiany tej młodej damie, nie mógł powstrzymać się od konstatacji, iż Gilbert nie przesadził. Musiał jednak przyznać, że ten brak urody nie byłby tak uderzający, gdyby lady Bugle nie ustawiła obok niej Lucasty, z którą razem witały gości. Lucasta była rzeczywiście wyjątkowo urodziwą dziewczyną, gdyż miała nie tylko piękną twarz o klasycznych rysach, lecz także zgrabną figurę, a jej zęby, które pokazywała w uśmiechu, były równe i białe jak śnieg. Bujne włosy, nazywane przez zazdrosne rywalki rudymi, tak naprawdę miały kolor dojrzałej pszenicy i - jak często konfidencjonalnym szeptem mówiła jej dumna matka, gdy słyszała komplementy na temat lśniących loków córki - nigdy nie nawijano ich na papiloty. I mimo że pierwszy pobyt dziewczyny w Londynie został tak nagle skrócony, najwyraźniej zdążyła posiąść umiejętność swobodnej konwersacji, gdyż nie zdradzała żadnego onieśmielenia, które tak często podczas balów utrudnia dżentelmenom rozmowę z dziewczętami niedawno wprowadzonymi do towarzystwa. Lucasta zachowywała się swobodnie, z łatwością prowadziła towarzyskie pogawędki, a wobec gości była niezwykle serdeczna i miła; ożywiona, dużo się śmiała i robiła wrażenie mistrzyni wesołego flirtu. Wicehrabiemu przypadł zaszczyt partnerowania jej w tańcu, który rozpoczął się zaraz po przyjeździe państwa Emborough i ich gości. Ponieważ tańczył lepiej niż ona, dla równowagi (i nie bez pewnej zachęty) pozwolił sobie powiedzieć dziewczynie kilka komplementów, które uznał za najwłaściwsze. Edward, z oburzeniem obserwując, jak jego kuzyn stara się o względy pięknej Lucasty i jak ona odpowiada mu figlarnym, wesołym spojrzeniem, odczuwał jednocześnie zazdrość i gorycz. Przyszła mu bowiem do głowy smutna refleksja o przewadze, którą zyskuje nad rywalami dziedzic hrabiowskiego tytułu. Surowo jednak zganiwszy się za te myśli, próbował sobie wmówić, iż boska Lucasta stara się jedynie być uprzejma dla nowego gościa. Lecz kiedy Gilbert, który nie zamierzał rywalizować ze starszym bratem o względy dziewczyny, napotkawszy go w przelocie, powiedział, złośliwie mrugając okiem: „Des chyba wpadł po uszy! „, Edward nie mógł nie przyznać mu racji. Pomyślał wtedy jedynie, że jest to zupełnie naturalne. Gdy jednak trochę później ponownie zobaczył swą boginię tańczącą walca z Desfordem, omal nie powziął do kuzyna głębokiej niechęci, co z pewnością by się stało, gdyby nie był z natury dobrym chłopcem. Starsze osoby nadal uważały walca za nie przyzwoity taniec i dlatego rzadko go grano na wiejskich ba lach. Co odważniej sza pani domu pozwalała go grać orkiestrze, lecz Ned, który z poświęceniem uczył się kroków walca, z żalem stwierdził, że niepotrzebnie tracił czas, gdyż Lucasta nigdy go z nim nie zatańczyła. Wicehrabia nie spodziewał się, że u Bugleów wśród wiejskich tańców zostanie zagrany walc, lecz pani Bugle, mając nadzieję, iż lady Emborough przyprowadzi na jej skromne przyjęcie swego bratanka, zapowiedziała muzykom, by byli przygotowani na wszelką ewentualność, a Lucastę uprzedziła, że jeśli wicehrabia poprosi ją do walca, będzie mogła z nim zatańczyć. - Tutaj, wśród znajomych, możesz sobie na to pozwolić, moja droga. Oczywiście co innego w Londynie! No, chyba że - o czym nie muszę ci przypominać - panie u Almacka wyraziłyby na to zgodę! Byłabym jednak zdruzgotana, gdyby któryś z gości uznał nasze przyjęcie za nieeleganckie, a jeśli lady Emborough przyprowadzi lorda Desforda, to możesz być pewna, iż będzie się spodziewał walca, gdyż jest to bardzo światowy dżentelmen. Lord Desford rzeczywiście poprosił Lucastę do walca. Kiedy odprowadził ją na miejsce po zakończeniu pierwszego tańca, rzekł, że ma nadzieję jeszcze z nią zatańczyć, po czym dodał ze swym ujmującym uśmiechem: - Czy zechce mi pani poświęcić walca? Czy też może w Hampshire ten taniec jest źle widziany? Ciekawe, co o tym sądzi moja ciotka? Powinienem był zasięgnąć jej opinii w tej kwestii. Błagam, niech mi pani tylko nie mówi, panno Bugle, że popełniłem foes faux pas. Dziewczyna zaśmiała się i rzekła: - Ależ skąd! Tańczę walca, ale co by mama powiedziała, gdybym chciała go zatańczyć w miejscu publicznym - to już inna sprawa. - Wobec tego natychmiast poproszę mamę, by pozwoliła mi go z panią zatańczyć - odparł. Uzyskawszy pozwolenie, wirowali teraz dokoła sali, a wicehrabia ramieniem lekko obejmował smukłą talię Lucasty. Stanowili razem tak piękny widok, że lady Bugle patrzyła na nich z ukontentowaniem. Jednak dwaj kuzyni wicehrabiego oraz kilku innych młodych dżentelmenów zadurzonych w pięknej Lucaście obserwowali to, co się dzieje, z całkiem odmiennymi uczuciami. Potem wicehrabia zgodnie z zasadami bon tonu poprosił do tańca pannę Windle, następnie pannę Montsale, aż wreszcie swą kuzynkę Enunę. - Na miłość boską, Ashley, nie proś mnie do tańca, lecz zabierz z tej nieznośnie dusznej sali - odrzekła na to pani Redgrave, które odziedziczyła po matce bezpośredni sposób bycia. - Z największą przyjemnością, kuzynko - odparł wicehrabia podając jej ramię. - Od ponad pół godziny mam wrażenie, że kołnierzyk mojej koszuli zaczyna opadać. Podejdźmy do drzwi, jakbyśmy chcieli zamienić kilka słów z Mortimerem, a potem, gdy zacznie się następny taniec, wymkniemy się z sali, tak by nikt nie zauważył naszej nieobecności. - Nic mnie to nie obchodzi, nawet gdyby ktoś zauważył - oświadczyła pani Redgrave, energicznie wymachując wachlarzem. - Nie powinno się urządzać przyjęć w tak parną noc jak ta. Mogliby przynajmniej otworzyć okno. - Och, nigdy się tego nie robi - rzeki Desford. - Musisz wiedzieć, Emmo, że tylko zuchwali młodzieńcy otwierają okna podczas takich gorących nocy. Przez to narażają starszych na przeróżne choroby, których niechybnie można się nabawić siedząc w przeciągu, oraz Bóg wie na jakie jeszcze inne niebezpieczeństwa. Mortimerze, dlaczego nie bawisz pań jak należy, tylko kręcisz się tu, lekceważąc towarzystwo? - To nieprawda! - rzekł pan Redgrave z oburzeniem. - Po prostu uznałem, że jest stanowczo za gorąco na tańce... a poza tym nikogo nie obchodzi, czy my starsi, żonaci dżentelmeni mamy ochotę zatańczyć czy nie. - Pomyślałby kto, że mówi to jakiś staruszek - mruknął Desford. - Bądź cicho, ty przechero! - skarciła go Emma. - Nie pozwolę, byś znęcał się nad biednym Mortimerem! Pamiętaj, że choć niewiele starszy od ciebie, jest znacznie tęższy niż ty. - Na żonę zawsze można liczyć - odrzekł pan Redgrave. - Dobrze ci radzę, Des, nie daj się złapać w pułapkę, jaką jest małżeństwo! - Wielkie dzięki, będę się pilnował. Wystarczy popatrzeć, jak żona bierze cię pod pantofel, by się zniechęcić do tego pomysłu. Pan Redgrave skrzywił się, lecz stwierdził, że Des utrafił w sedno, i dodał, iż rzeczywiście stał się pantoflarzem. Emma, która widziała, że to niezbyt wytworne słowo oznacza potulnego męża, odparła z godnością, iż nie zna takich nieeleganckich wyrażeń. Kiedy panowie się roześmiali, stwierdziła, że są parą nieokrzesanych żartownisiów. - Masz rację - wesoło potwierdził jej małżonek. - Jeśli chcecie zatańczyć, najwyższy czas, byście dołączyli do innych. Kiedy jednak się dowiedział, że wcale nie mają zamiaru ruszyć w tany, lecz chcą zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, przytomnie odparł, że pójdzie z nimi, gdyż obserwując, jak Des zawzięcie flirtuje z panną Bugle, postanowił dopilnować, by nie próbował podobnych sztuczek z Emmą. Tak więc we troje przeszli przez szerokie dwuskrzydłowe drzwi i znaleźli się w hallu. W małych grupkach stało tam kilka osób: panie się wachlowały, a panowie ukradkiem ocierali pot z czoła. Pani Redgrave jednak miała nad nimi przewagę, gdyż znała plan domu i zaprowadziła swych towarzyszy schodami na koniec hallu, gdzie znajdowały się drzwi do ogrodu. Powietrze stało się nieco cięższe niż za dnia, lecz w porównaniu z domowym zaduchem było tak świeże, że pan Redgrave, który zaczerpnął głęboki oddech, wypuścił je z głośnym i niezbyt eleganckim „firnu! „Następnie wyraził ochotę na cygaro, lecz jego żona, zorientowawszy się, że chce ją sprowokować do gorących próśb, by nie robił na balu czegoś tak niestosownego jak palenie cygara, zignorowała tę uwagę, wzięła go pod ramię i pociągnęła w stronę trawnika. Była pełnia księżyca, lecz po niebie snuły się chmury. Wdać było przez nie gwiazdy i pan Redgrave stwierdził, że nie byłby zdziwiony, gdyby zapowiadało to burzę. Usłyszawszy grzmot, który rozległ się chwilę później, Emma zaproponowała, by wrócili już do sali balowej. Choć na ogół nie należała do osób strachliwych, bardzo bała się burzy. Bracia zazwyczaj wyśmiewali jej obawy, lecz mąż i kuzyn wykazali więcej zrozumienia i nie próbowali kpić z jej leków ani przekonywać, że na razie burza im nie grozi. Kiedy wrócili do domu, nikogo już nie było w hallu, lecz gdy tylko pan Redgrave cicho zamknął za sobą drzwi do ogrodu, z sali balowej wyszedł Stonor Bugle i wykrzyknął: - Więc tu jesteście! Wszędzie was szukałem! - O Boże! - rzekła Emma niespokojnie. - Miałam nadzieję, że nikt nie zauważy, jeśli wymkniemy się na parę minut. Jest taka gorąca noc, czyż nie? Stonor roześmiał się głośno. - O tak, diabelnie! Marzę o tym, by przenieść się do ogrodu, lecz nie mogę. Matka zmyłaby mi głowę, gdybym zrobił coś takiego. Ale do rzeczy: starsza lady Barling pyta o panią. Mówi, że nie widziała pani od Bóg wie kiedy, i szuka jej po całej sali. - Och...! Droga lady Barling! Już idę - odrzekła Emma i skierowała się do sali balowej, ciągnąc za sobą opierającego się małżonka. Stonor poszedł za nimi, wicehrabia natomiast został na chwilę w hallu, by poprawić sobie fular, gdyż dojrzał swe odbicie w lustrze wiszącym obok dwuskrzydłowych drzwi prowadzących do salonu. Z pewnością nie był dandysem i bez wahania zaprzeczyłby twierdzeniu lady Bugle, że jest wielkim światowcem; niewątpliwie jednak był elegantem i widok opadających rożków kołnierzyka oraz nieco przekręconego fulara nieprzyjemnie go w tej chwili zaskoczył. Niewiele mógł zrobić, by wykrochmalonym końcom kołnierzyka przywrócić sztywność, ale wystarczyło kilka lekkich ruchów, aby fałdki fulara zostały wygładzone. Uczyniwszy to, odwrócił się i dotknął kołnierzyka jeszcze raz czy dwa, sprawdzając, czy aby na pewno jest w porządku, i już miał wrócić do sali balowej, gdy naraz odniósł wrażenie, iż nie jest w hallu sam, jak dotąd przypuszczał. Rozejrzał się więc bystro dookoła. Nikogo nie zauważył, lecz kiedy uniósł wzrok ku drugiemu piętru, stwierdził, że jest obserwowany przez parę ciekawskich, niewinnych oczu, osadzonych w drobnej, uroczej twarzyczce, która wygląda zza słupków balustrady okalającej schody. Wicehrabia uśmiechnął się, zgadując, iż oczy te należą do jednej z młodszych córek gospodarzy, pewnie będącej jeszcze podlotkiem albo, co nawet bardziej prawdopodobne, małą dziewczynką, i kiedy zobaczył, iż osóbka ta zamierza uciec w popłochu, zawołał: - Och, nie uciekaj! Obiecuję, że cię nie zjem... a mogę naskarżyć na ciebie twoje mamie! Duże oczy się rozszerzyły - trochę z niedowierzaniem, a trochę ze strachu. - Nie mógłby pan tego zrobić - odrzekła młoda dama. - Nie mam mamy. Umarła dawno temu. Nie sądzę też, bym miała ojca, choć wydaje się to nieprawdopodobne. Och, proszę tu nie wchodzić! Błagam, sir! Byliby z tego bardzo niezadowoleni. Wicehrabia doszedł już do połowy schodów na półpiętro, lecz zatrzymał się na tę usilną prośbę. - Nie masz mamy? - zapytał z rozbawieniem i ciekawością. - Nie jesteś jedną z córek sir Thomasa? - O nie! - odparła nadal przyciszonym, wystraszonym głosem. - Nie jestem żadną jego krewną. Jako mąż mojej ciotki nie jest dla mnie prawdziwym wujem... mam rację? - Naturalnie! - potwierdził. - To tylko przyszywany wujek, ktoś taki jak ojczym. Ale nawet jeśli tak jest, trudno mi uwierzyć, że gniewałby się na ciebie za to, iż zerkasz zza barierki na panie w eleganckich balowych sukniach i panów próbujących poprawiać fulary. - Nie chodzi o niego - odparła rzucając znaczące spojrzenie ponad jego głową w kierunku salonu. - Miałam na myśli ciotkę Bugle i Lucastę. Och, błagam, sir, niech pan odejdzie, zanim ktoś cię zobaczy na schodach i zapyta, co tu robisz. Wtedy musiałbyś powiedzieć, że rozmawiałeś ze mną, a ja znowu miałabym kłopoty. Rozbawiła go jeszcze bardziej i pobudziła jego ciekawość. - Cóż, nikt nie zobaczy mnie na schodach, gdyż zamierzam wejść wyżej, by zawrzeć z tobą znajomość, mój tajemniczy elfie. Nie patrz z takim przerażeniem. Jak pamiętasz, obiecałem, że cię nie ugryzę. - Przypomniawszy sobie czasy, kiedy był dzieckiem, dodał: - Przynieść ci trochę ciastek i pomadek, które widziałem odłożone na kolację? Powiem, że to dla kuzynki, więc nie musisz się bać, iż ktoś się domyśli. Jeszcze przed chwilą wicehrabia miał wrażenie, że dziewczyna zerwie się na równe nogi i pospiesznie ucieknie, lecz te słowa ją zatrzymały. Patrzyła na niego przez chwilę, po czym zachichotała i rzekła: - Nie, dziękuję panu, sir. Jadłam kolację parę godzin temu, z Oenone, Corinną... i panną Mudford oczywiście... i ciotka poleciła kucharzowi zostawić dla nas trochę ciastek i pomadek. Nie jestem więc głodna. Właściwie nigdy nie by wam głodna, gdyż ciotka wcale nie żałuje mi jedzenia. Ale bardzo panu dziękuję, iż jest pan tak miły... czego zresztą spodziewałam się od chwili, gdy spojrzał pan na mnie i uśmiechnął się. - A więc jesteś uczennicą, czy tak? - zapytał wchodząc po schodach i zatrzymując się na półpiętrze. - Jestem ci zatem winien przeprosiny, gdyż wziąłem cię za małe dziecko. - Urwał, ponieważ nieznajoma wstała, i chociaż z hallu dochodziło tylko nikłe światło świec, wicehrabia dostrzegł, iż dziewczyna jest znacznie starsza, niż przypuszczał. Ona zaś uśmiechnęła się nieśmiało i rzekła: - Ludzie prawie zawsze mylą się co do mojego wieku. To dlatego, że takie ze mnie maleństwo - z powodu czego zresztą bardzo boleję... Przy kuzynkach, które są takie wysokie i postawne, czuję się po prostu jak zwykły robaczek. No, w każdym razie wysokie są Lucasta, Oenone i Corinną, a Dianeme już teraz jest dość wyrośnięta, przypuszczam zatem, że i ona będzie słusznego wzrostu. Perenna zaś jest jeszcze małym dzieckiem, trudno więc o niej cokolwiek powiedzieć. Nieco zdezorientowany, wicehrabia zapytał niepewnie: - Jesteś pewna, że tak nazywają się twoje kuzynki? Powiedziałaś „Dianeme”? I „Corinną”? - Tak - odrzekła, znowu cichutko zachichotawszy. - Moja ciotka we wczesnej młodości bardzo lubiła poezję, a jej ojciec miał mnóstwo starych książek w bibliotece. Tam właśnie trafiła na wiersze Roberta Herricka. Ma tę książkę po dziś dzień i kiedyś mi ją pokazywała, gdy ośmieliłam się spytać, dlaczego moje kuzynki mają takie dziwne imiona. Powiedziała, iż wydawały jej się bardzo ładne i nie takie zwyczajne, jak Maria, Eliza czy Jane. Chciała nazwać Lucastę Elektrą, ale uznała, że lepiej będzie dać jej imię matki chrzestnej, po której Lucasta wiele się spodziewa. Chociaż nie sądzę, by coś z tego wynikło - dodała tonem refleksji - ponieważ owa dama ma równie swarliwy charakter jak niegdyś starsza lady Bugle i chyba nie lubi Lucasty, a nawet nie uznaje jej za ładną, co jest w sposób oczywisty niesprawiedliwe, gdyż Lucasta zachowuje się wobec niej nader poprawnie i jest niezaprzeczalnie bardzo piękna! - To prawda - powiedział wicehrabia poważnym głosem, lecz w jego oczach było rozbawienie. - A czy... eee... Oenone i Corinną też są takie urodziwe? Mając takie imiona, powinny być ładne! - Cóż - rzekła powściągliwie - starsza lady Bugle zawsze mówiła mojej ciotce, że żadna z nich nie jest dostatecznie urodziwa, by zrobić konkietę w Londynie, lecz ja sądzę, że obie są bardzo ładne, choć oczywiście nie dorównują urodą Lucaście. A co do ich imion... - Zatchnęła się próbując stłumić chichot, a jej oczy zalśniły łobuzersko. Uniosła wzrok ku wicehrabiemu i wyznała: - Oenone nie lubi swego imienia, a Corinną wprost go nie znosi, gdyż Stonor znalazł kiedyś poemat pod tytułem „Corinną wybiera się na majówkę” i przeczytał go innym chłopcom, którzy od razu zaczęli krzyczeć pod jej oknami: „Słodka leniuszko, opuść wreszcie łóżko! „Tak ją to zawsze złościło, że niemal pokłóciła się z papą za to, że pozwolił nazwać ją takim głupim, niemodnym imieniem. Było to naturalnie niegrzeczne z jej strony, ale trudno ją za to winić. - Tak, rzeczywiście! A co jej papa odrzekł na te uzasadnione pretensje? - zapytał bardzo rozbawiony tym bezładnym potokiem słów. - Och, on jedynie odparł, że powinna się cieszyć, iż nie została ochrzczona imieniem Safona, i że gdyby nie on, tak by się stało. Według mnie nie brzmi to gorzej niż Corinna, ale chyba była kiedyś jakaś Greczynka o tym imieniu, jakaś zupeł nienieszczególna osoba... Och, proszę, sir, nie śmiej się tak głośno! Wicehrabia nie mógł wytrzymać i zaniósł się śmiechem, lecz zaraz opanował go i poprosił o wybaczenie. Do tej chwili zdążył się już lepiej przyjrzeć dziewczynie i zauważył, że ma zgrabną sylwetkę, lecz jej suknia została niezbyt fachowo przerobiona z sukni uszytej dla kogoś znacznie wyższego. Wiedział też jako człowiek bywały, że nie był to najmodniejszy strój i że miękkie kędziorki dziewczyny nie zaznały ręki fryzjera. Panie nosiły kręcone rozpuszczone włosy lub fryzury upięte w wysokie greckie koki ze starannie ufryzowanymi i napomadowanymi loczkami, które zakrywały uszy; włosy dziewczęcia natomiast opadały swobodnie, przytrzymywane jedynie wstążką na głowie, a kilka niesfornych pasemek wysunęło się spod niej, sprawiając, iż panienka wyglądała na rozczochraną. Desford zapytał nagle: - Ile masz lat, moje dziecko? Szesnaście, siedemnaście? - Och, jestem znacznie starsza! - odparła. - Mam tyle lat co Lucasta... no, może kilka tygodni mniej! - Dlaczego więc nie jesteś na dole i nie tańczysz razem z innymi? - spytał. - Zapewne przedstawiono cię już u dworu. - Wcale nie - odrzekła. - I nie sądzę, by kiedykolwiek do tego doszło. Chyba że mój papa żyje i przyjedzie po mnie. Lecz nie wydaje mi się, by było to możliwe, i gdyby nawet się tu zjawił, nie miałoby to dla mnie żadnego znaczenia, gdyż zawsze był biedny jak mysz kościelna. Obawiam się, iż nie jest zbyt szanowanym człowiekiem. Ciotka mówi, że musiał wyjechać za granicę z powodu ogromnych długów, jakie zaciągnął. - Westchnęła i rzekła ze smutkiem: - Wiem, iż nie powinno się mówić źle o swym ojcu, lecz nic na to nie poradzę - sądzę, że zachował się dość niefrasobliwe, zostawiając mnie tak na pastwę losu. - Chcesz powiedzieć, że zostawił cię pod opieką ciotki? - zapytał wicehrabia marszcząc brwi. - Bo przecież nie mógł cię po prostu porzucić! - Otóż tak właśnie zrobił! - powiedziała. - I było to bardzo przykre, proszę mi wierzyć, sir! Byłam wtedy na pensji, w Bath... Muszę przyznać, że ojciec płacił czesne, kiedy miał z czego, a gdy potem przestał, panna Fletching, bardzo miła osoba, nic mi o tym nie powiedziała, dopóki nie zdała sobie sprawy, iż ojciec zapomniał jej zapłacić za cały rok. Potem mi wyjawiła, że dłuższy czas spodziewała się jego listu albo wizyty, ponieważ czasami przychodził zobaczyć się ze mną. Ojciec chyba nigdy punktualnie nie płacił pannie Fletching, więc przyzwyczaiła się czekać na pieniądze. Sądzę też, iż miała do niego słabość, gdyż zawsze powtarzała, że jest przystojny, miły i ma doskonałe maniery. Mnie również lubiła. Podobno dlatego, że tak długo z nią mieszkałam, co było prawdą, ponieważ ojciec umieścił mnie na pensji, gdy tylko mama umarła, a miałam wtedy osiem lat, i potem już cały okrągły rok tam mieszkałam. - Biedne dziecko! - zawołał. - Bynajmniej - zapewniła go. - W czasie wakacji koleżanki z pensji zapraszały mnie na przyjęcia albo zabierały na wycieczki, a panna Fletching kilka razy wzięła mnie do teatru. Byłam całkiem szczęśliwa... Sądzę nawet, iż już nigdy nie będę równie beztroska. Ale oczywiście nie mogłam tam zostać na zawsze, więc panna Fletching napisała do mego dziadka. Tak się jednak złożyło, że dziadek już dawno wydziedziczył ojca. Odpisał pannie Fletching bardzo niegrzecznie, że nie obchodzą go dzieciaki jego wyrodnego syna, i polecił, by raczej zwróciła się do krewnych mojej matki. I dlatego znalazłam się tutaj. Zakończyła tak smutnym tonem, że Desford zapytał łagodnie: - Nie jesteś tu szczęśliwa, prawda? Potrząsnęła głową, daremnie próbując się uśmiechnąć. - Nie za bardzo, sir - odrzekła. - Ale staram się tak nie myśleć, gdyż powinnam być wdzięczna cioci Bugle za to... za to, że mnie przygarnęła, chociaż zawsze bardzo nie lubiła ojca i strasznie pokłóciła się z moją matką, gdy ta z nim uciekła, czego zresztą ciotka nigdy jej nie wybaczyła. W takiej sytuacji winna jej jestem wdzięczność, nieprawdaż? - Kim jest twój ojciec? - zapytał nie odpowiadając na pytanie dziewczyny. - Jak brzmi jego nazwisko? I Jak ty się nazywasz? - Steane - odparła. - Papa nazywa się Wilfred Steane, a ja jestem Cherry Steane. - Masz więc bardzo ładne imię, panno Steane - rzekł wicehrabia uśmiechając się do niej. - Steane, powiadasz? Jesteś krewną starego... to jest... lorda Nettlecombe? - Tak, to mój dziadek - rzekła. - Pan go zna, sir? - Nie, nie miałem przyjemności - odparł raczej sucho. - Poznałem jednak twego wuja Jonasa, a ponieważ powiedziano mi, że bardzo przypomina swojego ojca, jestem przekonany, moje dziecko, że znacznie ci lepiej tu, u ciotki, niż byłoby u dziadka. Po cóż jednak mamy tracić czas i mówić o nich? Powiedziałaś mi, jak masz na imię, ale nadal nie wiesz, kim ja jestem. Nazywam się... - Och, wiem, jak się pan nazywa! - wykrzyknęła. - Lord Desford! Domyśliłam się tego, sir, gdy zobaczyłam cię tańczącego z Lucastą. Dlatego podglądałam zza barierki: stąd można dojrzeć koniec salonu. Już wcześniej cię zauważyłam, ale nie byłam pewna, czy to ty, dopóki nie poprosiłeś Lucasty do walca. - I wtedy już nie miałaś wątpliwości? - zapytał z niejakim rozbawieniem. - A czemuż to? - Och, bo słyszałam, jak ciocia Bugle mówiła Lucaście, że może zatańczyć walca, jeśli pan ją do niego poprosi - odparła wesoło. Zaraz jednak wyraz jej twarzy się zmienił, gdyż z tyłu w ciemnościach rozległ się jakiś słaby dźwięk. W oczach dziewczyny pojawiły się strach i niepewność. - Muszę już iść! Podłoga zatrzeszczała! Och, proszę, odejdź i postaraj się, by nikt cię nie widział, gdy będziesz schodził po schodach. Po tych słowach zniknęła bezszelestnie niczym duch, a wicehrabia, upewniwszy się, że droga wolna, zszedł cicho na dół i wrócił do sali balowej. 4 Lady Emborough zabrała do domu swoją gromadkę zaraz po kolacji, wykorzystując jako pretekst strach córki przed powrotem do Hazelfield podczas burzy. Lady Bugle było bardzo przykro z tego powodu, ale ponieważ sama jeszcze bardziej niż Emma lękała się piorunów, wykazała pełne zrozumienie i nie starała się zatrzymywać gości. Stwierdziła nawet, iż burza jest coraz bliżej, tak że wielu innych także postanowiło już wyjść, a zwłaszcza ci, których czekała półgodzinna jazda do domu. Redgraveowie wzięli do swego powozu Edwarda i Gilberta, a Desford zajął miejsce w kabriolecie państwa Emborough, siadając obok wuja, a naprzeciwko lady Emborough i panny Montsale. Przez pierwsze kilka minut panie mówiły o balu, lecz potem panna Montsale zauważyła, że chociaż wcześniej przypuszczała, iż zachwyty Neda i Gila nad panną Bugle są nieco przesadzone, to gdy tylko ją ujrzała, stwierdziła, że chłopcy nie oddali w pełni sprawiedliwości jej urodzie. - Co za duże, błyszczące oczy! - rzekła. - A jaka cera i wspaniałe włosy! Och, myślę, że to jedna z najpiękniejszych istot, jakie spotkałam! Czy nie zgodzi się pan ze mną, lordzie Desford? Wicehrabia zgodził się z nią, podobnie zresztą jak jego wuj, ale najwyraźniej nie słuchał uważnie, gdyż trzeba było powtórzyć pytanie, by wyrwać go z zamyślenia. Rzekł więc teraz: - Przepraszam państwa. Zamyśliłem się. Panna Bugle? O tak, bez wątpienia! Prześliczny twór natury. - I jaka oryginalna uroda! - O tak, bardzo. - Jak myślisz, Desford? Zrobi dobrą partię? - zapytała lady Emborough. - Bez wątpienia. - Cóż, mam nadzieję, że tak będzie. Nie przepadam za lady Bugle, ale szczerze jej współczuję, ponieważ to wcale niełatwa sprawa wydać dobrze za mąż pięć córek, gdy nie ma się zbyt wiele pieniędzy na posag - rzekła wprost. - Jedna z dziewcząt powinna zostać wprowadzona do towarzystwa w przyszłym sezonie i tak by się stało, gdyby stara lady Bugle nie wybrała sobie najmniej odpowiedniej chwili, by umrzeć! Lucasta byłaby już zaręczona, a to pozwoliłoby następnej z nich - nie pamiętam ich imion, wszystkie tak dziwacznie się nazywają - rozejrzeć się trochę na dzisiejszym balu i przygotować do małego sezonu na jesieni. Nie jest to oczywiście najlepszy moment na wejście w świat, ale cóż można zrobić, gdy dziewczyna ma już siedemnasty rok, a jej siostra zaledwie zdążyła się pokazać w Londynie, lecz nikogo nie poznała. I zanim ta nieszczęsna kobieta zdąży trochę odetchnąć, będzie musiała przedstawić na dworze trzecią córkę. - Powiedz mi, ciociu - wtrącił się Desford. - Co wiesz o siostrzenicy lady Bugle? Znasz ją? - Dlaczego pytasz? Poznałeś ją? - Tak, rozmawiałem z nią tego wieczoru - odparł. - Ale proszę, nie mów o tym jej ciotce! Dziewczyna siedziała na schodach za barierką, chcąc zobaczyć jak najwięcej z tego, co dzieje się na balu, i wtedy przypadkiem ją zobaczyłem. Na początku myślałem, że to jedno z dzieci państwa Bugle, ale potem dowiedziałem się, iż jest prawie - jeśli nie liczyć paru tygodni - w wieku Lucasty. Ładne dziecko, z dużymi przestraszonymi oczami, burzą brązowych włosów i w żałośnie niemodnej, źle dopasowanej sukni. Lady Emborough bardzo starała się dojrzeć jego twarz, lecz w powozie było zbyt ciemno, by mogła zobaczyć coś więcej niż tylko jej zarys. Odparła więc: - Tak, chyba kiedyś ją widziałem. Muszę przyznać, że zaskoczyłeś mnie informacją, iż ma tyle lat co Lucasta, gdyż tak jak ty uznałam ją za młodziutką panienkę. Otóż jest ona córką jedynej siostry lady Bugle, która uciekła z tym nicponiem, synem starego Nettlecombea. To wydarzyło się dawno temu, ale pamiętam, jaki wywołało skandal! Lady Bugle musiała wziąć tę dziewczynę pod swój dach... och, niewiele ponad rok temu. Zapomniałam już szczegółów, ale gdy mi o tym mówiła, pomyślałam, że bardzo wielkodusznie postąpiła wobec tej małej. - Czyżby? - rzekł obojętnym tonem. - Wątpi pan w tę wielkoduszność? - zapytała panna Montsale. - Ale tak to należy określić, jeśli za tym czynem nie kryją się jakieś wyrachowane zamiary. - Dobry Boże, Mary, co też masz na myśli? - zapytała lady Emborough. - Nic takiego, w każdym razie nie przeciwko lady Bugle! Jakżebym mogła, zwłaszcza że poznałam ją dopiero dziś wieczorem! Często jednak widywałam - zapewne podobnie jak państwo - te... niegodziwe niewiasty, które przyjmowały do siebie niby z litości jakąś niezamożną krewniaczkę, by potem ją wykorzystywać do pracy! - I jeszcze spodziewały się za to wdzięczności! - wszedł jej w słowo wicehrabia. - Jeśli to aluzja do sytuacji mojej kuzynki Cordelii w Hazelfield... - zaczęła lady Emborough złowrogo. - Och, nie, skądże znowu! - śmiejąc się, zapewniła ją panna Montsale. - Oczywiście, że nie! Lordzie Desford, czy ktoś mógłby uznać pannę Pembury za prześladowaną wyrobnicę? - Bynajmniej - odrzekł natychmiast. - A już na pewno nikt, kto słyszał, jakimi słowami panna Pembury odzywa się do cioci. Ale ma pani rację, panno Montsale: ja też często widziałem sytuacje, jakie pani właśnie opisała, i podejrzewam, że dziecko, które spotkałem dzisiejszego wieczora, może być taką właśnie „wychowanką”. Nic już więcej nie powiedziano, gdyż powóz zajechał przed okazały front Hazelfield House. Panie wysiadły przy pomocy służby, lord Emborough został przez swego bratanka obudzony z lekkiej drzemki, a młodzi panicze, wyskoczywszy z powozu Redgraveów, który przyjechał chwilę później, z oburzeniem wyrzucali swej lękliwej siostrze, że burza jest jeszcze mile stąd, a tymczasem oni zostali przez nią wyciągnięci z balu, zanim - jak to określili - zabawa na dobre się rozpoczęła. Wchodząc do domu, lord Emborough wyglądał na cokolwiek zaspanego, lecz kiedy godzinę później wkroczył do pokoju jej lordowskiej mości, był już całkiem rozbudzony. Ponieważ wy raźnie wykazywał ochotę na poważną rozmowę, jego małżonka odprawiła pokojówkę, która właśnie nakładała czepek na jej stalowoszare loczki. Gdy tylko ta nieoceniona niewiasta dygnęła i wyszła z pokoju, lady Emborough rzekła: - Teraz możemy swobodnie porozmawiać o balu - co od dawna uważam za najbardziej atrakcyjną część wszelkich przyjęć, nawet tych najbardziej eleganckich. A Bóg mi świadkiem, że to do takich nie należało! Co za nudny wieczór, czyż nie? - Tak, rzeczywiście - zgodził się jej małżonek, siadając na wyściełanym poduszkami krześle i ziewając. - Nigdy nie zrozumiem, moja duszko, dlaczego stary Bugle, najlepszy przyjaciel, jakiego miałem w Oksfordzie, ożenił się właśnie z tą... nie nazwę jej prowincjuszką, ale paniusią, bo za taką ją zawsze uważaliśmy. - Cóż - rzekła lady Emborough z wyrozumiałością - nie twierdzę, że to bardzo mądra kobieta, ale trzeba przyznać, iż jest dobrą żoną dla sir Thomasa, a także doskonałą matką. A nawet ty, Emborough, nie zaprzeczysz, że sir Thomas także nie ma zbyt wiele rozumu. - Nie - przyznał wzdychając melancholijnie. Potem zamilkł i po kilku minutach rzekł nieco kwaśno: - Jestem niezwykle rad, moja duszko, że nigdy nie musiałem czuć się zażenowany patrząc, jak moja żona próbuje swatać córkę najlepszemu kandydatowi, jaki się trafia, i na dodatek robi to w sposób, który mogę nazwać jedynie gorszącym. - Bo też nigdy bym sobie na coś takiego nie pozwoliła - odparła z niezmąconym spokojem. - Mam chyba wystarczająco oleju w głowie, by nie robić podobnych głupstw. Ale należy pamiętać, mój drogi, że niebiosa nie pokarały mnie tak mało zapobiegliwym mężem i pięcioma córkami. Wierz mi: chociaż niezbyt lubię lady Bugle, szczerze jej współczuję i doskonale rozumiem, że chciałaby jak najlepiej wydać Lucastę za mąż. Małżonek skierował na nią zaniepokojone spojrzenie. - Czy nie wydało ci się, moja duszko, że Desfordowi bardzo spodobała się ta dziewczyna? - Wcale nie - odparła bez wahania. - Cóż, mam nadzieję, że się nie mylisz - powiedział. - Odniosłem wrażenie, iż okazuje jej szczególne względy. A nic by z tego nie było. - Oczywiście, że nie, i on dobrze o tym wie! Na Boga, mój drogi, chyba nie sądzisz, że dobrze urodzony i bogaty mężczyzna, obracający się od wielu lat w najwyższych sferach i znający nie wiem jak wiele dziewcząt, które próbują wydać się za niego, nie pozna się na takich sztuczkach? Jeśli nie zraziły go te żenujące zabiegi jej matki, wierz mi, że niebawem zrazi go sama Lucasta. - Tego należałoby się spodziewać, ale miałem wrażenie, że wyraźnie z nią flirtował. - Bo rzeczywiście tak było - rzekła jej lordowska mość. - Lecz według mnie bardziej zainteresowała go mała kuzyneczka Lucasty! - Wielkie nieba! - wykrzyknął Emborough. - Masz na myśli dziecko tego nicponia? Córkę Wilfreda Steanea? Lady Emborough wybuchnęła śmiechem, ponieważ wyraz niesmaku, jaki pojawił się na twarzy małżonka, był przekomiczny. - Tak, ale nie musisz się tym niepokoić, zapewniam cię. Pamiętaj, że Desford jutro nas opuszcza. Jest wysoce nieprawdopodobne, by jeszcze kiedyś ją zobaczył. Co do mnie, dałabym głowę, że zapomni o niej, zanim dotrze do Londynu. W tym oświadczeniu było sporo przesady, ale gdyby nie przypadek, wspomnienie o pannie Cherry Steane rzeczywiście niedługo żyłoby w pamięci wicehrabiego. Przypadek jednak zrządził, że stało się inaczej, i to już następnego dnia. Hazelfield było oddalone od Alton zaledwie o kilka mil, więc wicehrabia, który wybierał się w drogę do Londynu, nie pożegnał swych gospodarzy, dopóki spokojnie nie zjadł śniadania. Burza, na którą się zanosiło cały wieczór, nadeszła nad ranem i po gwałtownej ulewie powietrze się oczyściło, tak że wicehrabia, wyruszając w podróż, miał nadzieję odbyć ją przy słonecznej pogodzie i dotrzeć do miejsca przeznaczenia na tyle wcześnie, by zdążyć się przebrać i dojść ze swego domu przy Arlington Street do Whites Clubu, gdzie zamierzał zjeść obiad. W Alton wjechał na trakt pocztowy wiodący do Southampton i wkrótce minął Famham. I właśnie gdy znalazł się kilka mil za miastem, przypadek zmienił bieg wydarzeń. Zrazu wicehrabia nie zwrócił uwagi na drobną niewiastę odzianą w szary płaszczyk i czepek, która szła przed siebie, z wysiłkiem taszcząc nieco zniszczony kufer, lecz gdy konie zbliżyły się do niej, kobieta odwróciła się, by spojrzeć za siebie, i Desford ujrzał dziecięcą twarzyczkę panny Cherry Steane. Mocno zdziwiony, wydał głośny okrzyk i ściągnął cugle. - Co się stało, jaśnie panie? - zapytał Stebbing, jeszcze bardziej zaskoczony. Wicehrabia zajechał drogę dziewczynie, chcąc się upewnić, czy to rzeczywiście panna Steane. Stwierdziwszy, że spojrzenie go nie omyliło, rzucił lejce Stebbingowi. - Trzymaj! Znam tę damę! Następnie zeskoczył na drogę i podszedł do panny Steane. Dziewczyna powitała go ze szczerą radością. W jej głosie brzmiała ogromna ulga. - Tak myślałam, że to pan! Och, jak się cieszę! Jeśli jedzie pan do Londynu, sir, byłby pan tak miły i zabrał mnie do swego powozu? Wziął od niej kufer i postawił na ziemi. - Wybierasz się do Londynu? Dlaczego? - Uciekłam - wyjaśniła z pełnym ufności uśmiechem. - Domyśliłem się tego - odrzekł. - Ale to nie jest dobry pomysł. Nie mogę ci przecież pomagać w ucieczce z domu twej opiekunki. Śmiesznie zrzedła jej mina; przez chwilę wydawało się, iż dziewczyna wybuchnie płaczem, lecz powstrzymała się od tego, rezolutnie przełknęła łzy i rzekła tragicznie smutnym głosikiem: - Nie może pan? Proszę mi wybaczyć. Myślałam... myślałam, że... Ale to bez znaczenia. - Powiesz mi, dlaczego uciekłaś? - zaproponował łagodnie. - Nie mogłam już tego znieść! Pan nic nie wie! - odparła stłumionym głosem. - Rzeczywiście nie, ale chętnie bym się dowiedział. Czy coś się wydarzyło po naszej wieczornej rozmowie? Ktoś ją usłyszał i powiedział ciotce? - Skinęła głową, zagryzając wargę. - I dostałaś burę? - Jeszcze jaką! Ale nie w tym rzecz. Nie przejmuję się zwykłymi łajaniami, ale ciotka powiedziała takie rzeczy... Lucasta też... i to w obecności Corinny... a Corinna powtórzyła innym... - Jej głos przeszedł w szloch, tak że nie mogła mówić dalej. Wicehrabia odczekał, aż trochę się uspokoiła. Przyszło mu na myśl, że rzadko widywał równie wzruszające istoty. Nie tylko że na obliczu dziewczyny malowała się rozpacz, lecz także jej buty i brzeg wełnianego płaszcza były żałośnie ubłocone; kilka niesfornych kosmyków wymknęło się spod tasiemki okrągłego czepka, jakie nosiły panienki z pensji, i opadało na zapłakaną twarzyczkę; na jej czole zaś lśniły kropelki potu. Wyglądała na zgrzaną, zmęczoną i zdesperowaną. Pierwszemu z pewnością winien był wełniany płaszcz; nic też dziwnego, że się zmęczyła, gdyż uszła szmat drogi od domu, niosąc ciężki kufer; natomiast przyczyn desperacji trudno było dociec. Wicehrabia był zdziwiony, gdyż nic, co powiedziała mu poprzedniego wieczora, nie zapowiadało, że nazajutrz napotka ją na drodze, uciekającą z jedynego domu, w jakim mogła znaleźć bezpieczne schronienie. Wreszcie zdołała się opanować, a nawet udało jej się przywołać na twarz dziarski, choć nieprzekonujący uśmiech - Proszę mi wybaczyć! - wykrzyknęła. - To dlatego, że pan był taki miły i... rozmawiał ze mną zeszłego wieczora... Ale nie powinnam była prosić, byś zabrał mnie do swego powozu, sir. Niech pan o tym zapomni! Nie chcę obarczać pana mymi troskami. Sama sobie poradzę! Zignorował fakt, że z determinacją wyciągnęła do niego dłoń na pożegnanie, lecz podniósł jej kufer i rzekł: - Nie możemy tak rozmawiać na środku drogi! Nie obiecuję, że zabiorę cię do Londynu, ale przynajmniej mogę cię zawieźć do Famborough! Jeśli dobrze pamiętam, jest tam znośna gospoda, gdzie może uda mi się zamówić coś do picia i gdzie będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Chodź! Ciągle niepewna, spojrzała na niego badawczo swymi wiel kimi, zalęknionymi oczami. - Nie zmusi mnie pan, bym wróciła do Maplewood, prawda? - Nie, nie zrobię tego. Nie mam prawa do niczego cię zmuszać. Chociaż właściwie to powinienem uczynić. Dziewczyna wydawała się usatysfakcjonowana tą odpowiedzią, gdyż nic już nie mówiła, lecz posłusznie podeszła z nim do kariolki. Kiedy Stebbing zorientował się, że jego pan zamierza wziąć do powozu młodą osobę, której opłakany stan i niedbały strój wyraźnie świadczyły, iż nie jest żadną wielką damą, przybrał wielce wymowną minę. Bez słowa jednak oddał wicehrabiemu lejce i wspiął się na miejsce dla stangreta, pomiędzy resorami. Panna Steane spoczęła na wyściełanym siedzeniu i wydała westchnienie ulgi. - Och, jak tu wygodnie! - wykrzyknęła z wdzięcznością. - Szłaś na piechotę całą drogę z Maplewood? - Ależ nie! Na szczęście napotkałam wóz jadący do Froyle i zabrałam się nim, maszerowałam więc tylko sześć czy siedem mil i wszystko byłoby dobrze, gdybym nie musiała taszczyć tego kufra. Szkoda, że moja pelisa jest już wytarta i nie mogłam jej włożyć zamiast tego ohydnego płaszcza. - Nie jest to z pewnością najlepszy strój na taki ciepły dzień - zgodził się Desford. - Tak, ale pomyślałam, że powinnam go włożyć na wypadek, gdyby padało albo gdyby po zmroku zrobiło się zimno. - Po zmroku...? Ależ, ty niemądre dziecko, chyba nie zamierzałaś tak wędrować aż do nocy? - Nie... to znaczy... Cóż, myślałam, że pojadę dyliżansem, ale... ale kiedy dotarłam do Alton, okazało się, że dyliżans jest już załadowany po dach, a ja nie kupiłam wcześniej biletu i woźnica nie chciał nnie zabrać. Ale gdyby nawet znalazło się dla mnie miejsce, i tak nie miałabym dość pieniędzy na podróż. Może jednak trafi mi się po drodze furgon towarowy; jak pan wie, przewoźnicy często podwożą ludzi za nie więcej niż szylinga czy dwa. A jeśli nie, to ujdę, ile zdołam, a potem zatrzymam się na noc w jakimś przyzwoitym domu. Wicehrabia wyobraził sobie, z jakim przyjęciem mogłaby się spotkać w przyzwoitym domu, ale zachował to dla siebie. Zapytał jedynie, gdzie dziewczyna zamierza się udać, kiedy już dotrze do Londynu. - Pójdę do dziadka - odrzekła nieco zaczepnie. - A to ciekawe! Mogę zapytać, czy on wie o tym? - Cóż... eee... jeszcze nie - przyznała się. Wicehrabia głośno zaczerpnął powietrza i rzekł dość surowo: - Dobrze, odłożymy dalszą rozmowę do czasu, aż znajdzie my się w Famborough, gdzie, mam nadzieję, zdołam cię przekonać, moje dziecko, że twój plan pozbawiony jest sensu. - Nie uda się panu - odparła objawiając pewne wzburzenie. - Och, błagam, niech pan tego nie robi! To dla mnie jedyne wyjście! Nic pan nie rozumie! - Więc mi wytłumaczysz - rzekł pogodnie. Nic na to nie powiedziała, lecz zanurzyła rękę w fałdach płaszcza i sięgnęła do kieszeni, w której miała chusteczkę. Wicehrabia obawiał się, że znowu zacznie płakać, i przeżył chwilę grozy. Nie miał zajęczego serca, lecz nie wyobrażał sobie, by mógł spokojnie jechać uczęszczanym traktem pocztowym z zapłakaną niewiastą. Dziewczyna jednak dzielnie stłumiła płacz - poza jednym szlochem - i tylko wytarła nos. Poruszony wicehrabia rzekł więc dla dodania jej otuchy: „Dobra dziewczynka” i spojrzał na nią z uśmiechem. Z konieczności było to nader szybkie spojrzenie, lecz gdy znowu skierował wzrok na drogę, kątem oka zauważył, że dziewczyna poruszyła się niepewnie i z wysiłkiem odpowiedziała mu uśmiechem, co odnotowawszy poczuł, jak ściska mu się serce. W ciągu kilku minut dotarli do Famborough i wicehrabia zajechał przed gospodę „Pod Okrętem”. Niewielu ludzi odwie dzało ten zajazd, więc właściciel, który wyszedł, by powitać Znaną Osobę z Towarzystwa, był zawiedziony - lecz bynajmniej nie zdziwiony - gdy wicehrabia, oddając mu pannę Steane pod opiekę, rzekł, iż zatrzymali się tylko na postój. - Czy jest ktoś w herbaciarni? - Nie, sir, w tej chwili nie ma nikogo! Lecz jeśli jaśnie pan chciałby napić się czegoś w prywatnym saloniku... - Nie, w herbaciarni będzie nam zupełnie dobrze. Dla pani lemoniada i mięso na zimno, ciasto, owoce... co tam masz. A dla mnie szklanica piwa, dobry człowieku. - Spojrzał na pannę Steane i rzekł: - Idź przodem, moja droga, za chwilę do ciebie przyjdę. Patrzył, jak dziewczyna wchodzi do gospody, po czym odwrócił się, by wydać kilka poleceń Stebbingowi, który stał przy koniach. Stangret przyjął je, mówiąc jedynie drewnianym głosem: „Dobrze, jaśnie panie”, ale ledwie wicehrabia zrobił dwa kroki w kierunku wejścia do gospody, zawołał nagle: - Jaśnie panie! - Tak? - zapytał przez ramię wicehrabia. - Nie moją rzeczą jest się wtrącać - powiedział Stebbing ostrożnie i z pewną powściągliwością - ale ponieważ znam jaśnie pana od dziecka i wsadziłem go na jego pierwszego kucyka... i nieraz wyciągałem pana z tarapatów... i... - Nie musisz mówić dalej! - Desford przerwał służącemu, mierząc go surowym wzrokiem. - Wiem, co próbujesz mi powiedzieć. Żebym uważał, aby znowu nie narobić sobie kłopotów, mam rację? - Tak, jaśnie panie, i tuszę, że nic takiego się nie stanie... chociaż z tego, co widzę, sprawa przybiera nie najlepszy obrót... Desford tylko się zaśmiał i wszedł do gospody. Właścicielka tego przybytku zaprowadziła pannę Steane na górę i gdy dziewczyna zeszła do herbaciarni, miała umytą twarz, przygładzone niesforne włosy, a na ręku przewieszony płaszcz. Prezentowała się znacznie lepiej niż poprzednio, ale bladoróżowa suknia z batystu, którą miała na sobie, była dość wygnieciona - na dodatek zabłocona u dołu i okropnie nietwarzowa. Na obliczu dziewczyny malowała się powaga, lecz gdy tylko zobaczyła na stole kurczę, ozór i truskawki, jej oczy wyraźnie rozbłysły. - Och, jak to miło z pana strony - powiedziała. - Dziękuję, sir. Uciekłam jeszcze przed śniadaniem, i nie może pan sobie wyobrazić, jaka jestem głodna! Usiadła przy stole i zaczęła sobie nakładać sporą porcję. Desford, który wcale nie był głodny, przyglądał się jej, trzymając kufel piwa w dłoni, i stwierdził, że mimo swych dziewiętnastu lat dziewczyna wygląda prawie jak dziecko. Powstrzymał się od zadawania pytań, gdy jadła, lecz kiedy kończyła się posilać i powiedziała, iż teraz czuje się znacznie lepiej, zaczął: - Czy czujesz się na tyle dobrze, by opowiedzieć mi o wszystkim? Bo bardzo jestem ciekaw! Jej rozpromienione oczy się zachmurzyły, lecz po chwili wahania odparła: - Jeśli powiem, dlaczego uciekłam, zabierzesz mnie do Londynu, sir? Roześmiał się. - Niczego z góry nie obiecuję... poza tym, że odwiozę cię do Maplewood, jeśli mi nie powiesz! - Nie wierzę, że mógłby pan zrobić coś tak... tak... niegodnego - odpowiedziała z dumą, lecz jakby przez ściśnięte gardło. - Rzeczywiście, pewnie trudno ci w to uwierzyć - rzekł ze współczuciem. - Ale zważ, w jakiej jestem sytuacji! Nie rozumiem, o co tu chodzi, bo choć wczoraj wieczorem powiedziałaś mi, że czujesz się nieszczęśliwa, to przecież nic nie wskazywało, iż zamierzasz uciec. A dziś spotykam cię na drodze, zdesperowaną, gdyż najwyraźniej decyzję o opuszczeniu ciotki podjęłaś dość nagle. Może pokłóciłaś się z nią, podniosłaś głos i uciekłaś nie zastanowiwszy się, czy rzeczywiście spotkała cię aż taka przykrość, by podejmować tak radykalne kroki? Czy może ona straciła panowanie nad sobą i powiedziała coś, czego wcale nie chciała powiedzieć? Spojrzała na niego smutno i przecząco potrząsnęła głową. - Nie pokłóciłyśmy się. Nie pokłóciłam się nawet z Corinną. Ani z Lucastą. I nie była to nagła decyzja. Och, prawie od samego początku, od chwili gdy ciotka wzięła mnie do Maplewood, bardzo pragnęłam uciec. Lecz gdy odważyłam się zapytać ciotkę, czy nie pomogłaby mi znaleźć posady, tak bym mogła pracować i zarabiać na życie, skrzyczała mnie i nazwała niewdzięcznicą i... i powiedziała, że szybko bym tego pożałowała, ponieważ nie nadaję się do niczego, tylko do... do posług. - Urwała i po chwili rzekła bezradnie: - Nie potrafię tego panu wytłumaczyć. A nawet gdybym potrafiła, to i tak nie zrozumiał byś tego, sir, gdyż nigdy nie byłeś tak biedny, by żyć na łasce innych, i nie byłeś zmuszony do okazywania wdzięczności za każdą starą wstążkę i kawałek podartej koronki, którą zamiast wyrzucić, ofiarowuje ci jedna z kuzynek. - To prawda - odparł. - Ale mylisz się, jeśli sądzisz, że tego nie rozumiem. Widziałem zbyt wiele podobnych przypadków i zawsze szczerze współczułem ofiarom tak zwanej dobroczynności, od których oczekuje się pracy ponad siły jako wyraz wdzięczności za... - Nie dokończył, gdyż dziewczyna skrzywiła się i odwróciła twarz. - Powiedziałem coś, co cię uraziło? - zapytał. - Jeśli tak, to uwierz, że zrobiłem to niechcący. - Och, nie! - odrzekła stłumionym głosem. - Proszę mi wybaczyć. To głupie, że tak się przejmuję, lecz na dźwięk słowa „dobroczynność” przypomniałam sobie wszystko i zabolało mnie to jak... pchnięcie nożem! Bo Lucastą powiedziała, że mam nieodpowiednie imię, a ciotka dodała: „Racja, kochanie” i rzekła, iż w przyszłości będzie mnie nazywać Charity, [Charity (ang.) - dobroczynność, łaska] bym pamiętała, kim jestem! - Co za jędza! - wykrzyknął z pogardą. - Ale nie będzie cię tak nazywała, możesz mi wierzyć. Na pewno nie chciałaby, aby ludzie uważali ją za sekutnicę. - Nie uważaliby, gdyż tak właśnie mam na imię - wyjawiła tragicznym głosem. - Powiedziałam panu, że nazywam się Cherry, ale nie skłamałam, gdyż zawsze tak do mnie mówiono. - Ach, tak. Wiesz, Charity nawet bardziej mi się podoba niż Cherry. Uważam, że to naprawdę ładne imię. - Byłbyś innego zdania, sir, gdybyś to ty się tak nazywał. - Może masz rację - przyznał. - Ale co takiego zrobiłaś, by ściągnąć na swoją głowę takie gromy? - Corinną podsłuchiwała, kiedy zeszłego wieczora rozmawialiśmy na schodach - powiedziała. - To najbardziej podła, fałszywa, podstępna istota, jaką może pan sobie wyobrazić, i jeśli sądzisz, sir, że nie powinnam tak o niej mówić, przykro mi, ale nie zamierzam za to przepraszać! Kiedyś uważałam ją najsympatyczniejszą z kuzynek i... i za swą przyjaciółkę! I chociaż widziałam, że to okropna kłamczucha i że skarży do ciotki na Oenone, nie przypuszczałam, iż mnie spotka to samo. Cóż... miała powody, by mścić się na Oenone, ponieważ to bardzo niemiła dziewczyna, wciąż się kłóci i próbuje podburzać ciotkę przeciwko siostrom. Ale... - Jej oczy napełniły się łzami, które szybko otarła. - Corinna nie miała powodu, by mi to zrobić! Bo... przeinaczyła wszystko, co panu powiedziałam! Twierdziła nawet, że nie wszedłbyś na schody, sir, gdybym... gdybym cię nie zwabiła! Ale tak nie było! Wcale nie! - Było wręcz przeciwnie. Prosiłaś, abym nie wchodził na schody - rzekł uśmiechając się. - No właśnie, i powiedziałam im to, ale ani ciotka, ani Lucasta nie chciały mi wierzyć. Nazwały mnie małą podstępną kokietką, a ciotka straszyła, że takie dziewczęta jak ja kończą u magdalenek. Kiedy zapytałam, co to znaczy, odparła, że jeśli nadal będę robiła słodkie oczy do każdego mężczyzny, jakiego napotkam na swojej drodze, szybko się tego dowiem. Ale nie robiłam do nikogo słodkich oczu! - rzekła z oburzeniem. - To nie była moja wina, że pan podszedł do mnie, by porozmawiać, tak jak nie było moją winą, iż sir John Thoriey wziął mnie do swego powozu i uprzejmie odwiózł do Maplewood tego dnia, gdy w drodze ze wsi zaskoczył mnie deszcz. Nic też nie zrobiłam, by pan Rainham mnie zagadnął, kiedy tamtego wieczora przyprowadziłam do salonu Dianeme i Toma. Ja się nikomu nie narzucałam. Siedziałam sobie, tak jak mi ciotka kazała, na krześle pod ścianą i nie kiwnęłam palcem, by go zatrzymać. Przysięgam, sir! - W jej oczach zalśniły łzy, lecz otarła je i powiedziała: - Oni wszyscy po prostu starali się być dla mnie mili i mówienie, że to ja ich do tego sprowokowałam, jest straszliwą niesprawiedliwością. Ponieważ wicehrabia sam uległ urokowi jej wielkich niewinnych oczu i cała żałosna postać dziewczyny budziła w nim współczucie, z łatwością mógł zrozumieć tych dwóch dżentelmenów - jak się domyślił, adoratorów Lucasty - którzy okazali Cherry pewne zainteresowanie. Krzywiąc usta w sardonicznym uśmiechu, pomyślał, że lady Bugle jest głupia jak gęś, i zaczął się zastanawiać, ilu wielbicieli Lucasty przeniosłoby swoje afekty na jej małą kuzyneczkę, gdyby ta była zadbana i traktowana przez lady Bugle z taką samą troskliwością, jaką owa dama okazywała Lucaście. Podejrzewał, że niewielu, bo chociaż Cherry miała pewien niewinny urok, przy pięknej Lucaście wyglądała jak świeczka obok słońca, i gdyby nie była nieszczęśliwa, nie wzbudzałaby tak rycerskich uczuć w męskich sercach. Te refleksje zachował jednak dla siebie, po czym zabrał się do uspokajania dziewczyny, zamierzając później zrobić wszystko co w jego mocy, by przekonać ją, że w obecnej sytuacji powinna wrócić pod opiekę swej niedobrej ciotki. Mając na razie pierwszy cel na uwadze, próbował nakłonić ją, by opowiedziała mu o swych kłopotach, gdyż sądził, że wyżalenie się przed kimś złagodzi poczucie krzywdy i niesprawiedliwości, które ją wypełniało. Podejrzewał, iż wszystko zostało znacznie wyolbrzymione w jej umyśle prawdopodobnie na skutek kłótni, która musiała mieć miejsce. Kiedy jednak dziewczyna dała się przekonać i zaczęła opowiadać o swym życiu w Maplewood, w jego oczach nie było już cienia uśmiechu, a w myślach - ani odrobiny sceptycyzmu. Cherry niezbyt chętnie odpowiadała na pytania i wydawało się, że zawsze znajduje wytłumaczenie licznych przykrości, jakich doznawała w Maplewood. Nie buntowała się też przeciwko poleceniom, które jej wydawano, gdyż uważała, że powinna odpłacić ciotce za jej wspaniałomyślność, wykonując wszystko, czego od niej żądano. Lecz gdy rzekła z prostotą: „Zrobiłabym każdą rzecz, gdyby tylko trochę mnie lubiła i choć raz powiedziała dziękuję”, wicehrabia pomyślał, że nigdy nie słyszał smutniejszego wyznania. Było oczywiste, że lady Bugle widziała w niej nie osieroconą siostrzenicę, którą trzeba się zająć, lecz pomoc domową, od rana do nocy usługującą jej i córkom, opiekunkę dwójki małych dzieci i podwładną niańki, która mogła nią do woli dyrygować. Wicehrabia przypuszczał, że gdyby dziewczyna nie była tak posłuszna i uległa, lepiej by jej się żyło w Maplewood. Poprzedniego wieczora stał dość blisko lady Bugle, by zauważyć, że w pewnym momencie podeszła do męża i coś mu powiedziała do ucha ostrym głosem. Nie słyszał wprawdzie co, ale było jasne, że wydała mu jakieś polecenie, gdyż sir Thomas zrazu oponował, potem jednak oddalił się, by je wykonać. Na tej podstawie Desfbrd ocenił ją jako jedną z tych bezwzględnych niewiast, które tyranizują każdego, kto jest zbyt uległy albo przestraszony, by im się przeciwstawić. Na początku był zaskoczony słysząc, że jego krótka rozmowa z Cherry ściągnęła na nią takie gromy, lecz im dłużej przyglądał się słodkiej, drobnej twarzyczce, tym mniej się dziwił, iż córka i jej ambitna matka wpadły w szał, dowiedziawszy się, że Cherry tak go zaciekawiła, iż wszedł na schody, by z nią pomówić. Lucasta była piękna, lecz Cherry miała to „coś”. Słuchając opowiadania dziewczyny, wicehrabia jednocześnie się zastanawiał, co też mógłby dla niej uczynić. Wkrótce zrezygnował ze swego pierwotnego zamysłu, by skłonić Cherry do powrotu do ciotki, i nie tracił niepotrzebnie słów, by próbować ją do tego przekonać. Nagle przemknęło mu przez myśl, by umieścić dziewczynę u lady Emborough, lecz natychmiast porzucił ten pomysł. Kiedy jednak zaproponował Cherry, by wróciła do panny Fletching, ta pokręciła głową, mówiąc, iż za nic w świecie nie chce znowu nadużywać uprzejmości tej miłej damy. - Czy nie sądzisz, że mogłabyś być jej pomocna? - próbował ją podejść. - Na przykład jako nauczycielka? - Nie - odparła. Nagle z jej oczu zniknęła rozpacz, a pojawił się wesoły błysk. Zachichotała i rzekła: - Nie byłoby ze mnie żadnego pożytku, a już na pewno nie sprawdziłabym się jako nauczycielka. Nie jestem molem książkowym i choć umiem grać na fortepianie, niezbyt dobrze mi to wychodzi. Nie mam też zdolności do języków ani do malowania i robię błędy w dodawaniu. Widzisz więc, sir, że nic z tego... Z całą pewnością nie brzmiało to zachęcająco. Nie mógł powstrzymać się od śmiechu, ale rzekł poważnie: - Dobrze, skoro więc wymieniłaś już wszystko, czego nie umiesz, powiedz teraz, co potrafisz! Zachmurzyła się. - Nic - odparła - nic, czego uczy się panienki z dobrego domu. Ciotka twierdzi, że nadaję się tylko do posług, i myślę, że to prawda. Ale podczas pobytu w Maplewood dowiedziałam się wiele o prowadzeniu domu i wiem, że potrafiłabym zajmować się wiekowymi damami. Gdy stara lady Bugle stała się już zbyt chora, by opuszczać łóżko, były dni, że nie chciała nikogo widzieć w swoim pokoju oprócz mnie. Sądzę, że mnie lubiła, bo choć nieraz dawała mi się we znaki - była nieznośna jak małe dziecko - nigdy nie krzyczała na mnie jak ciotka, Lucasta czy Oenone i nie mówiła, że czekam na jej śmierć. Dlatego też pomyślałam, że mogłabym być pomocna dziadkowi. Przypuszczam, że mieszka sam - to znaczy tylko ze służącymi - i pewnie jest mu bardzo smutno. Nie sądzi pan, że tak jest? - Byłoby to wielce prawdopodobne, gdyby nie to, że podobno twój dziadek jest znanym odludkiem. Nigdy go nie widziałem, lecz jeśli historie, które o nim opowiadają, są prawdziwe, nie jest to zbyt miły człowiek. Sama przecież powiedziałaś, ze napisał bardzo nieprzyjemny list do panny Fletching, nieprawdaż? - Tak, ale nie wydaje mi się, by prosiła go o opiekę nade mną - dziewczyna nie dawała za wygraną. - Chciała raczej, by przesłał pieniądze, które winien jej był mój ojciec, nic dziwnego więc, że się rozzłościł, gdyż z tego, co mówił mi papa, dziadek to straszny sknera. - Twoja ciotka zapłaciła pannie Fletching? - przerwał jej. Potrząsnęła przecząco głową, nieznacznie się rumieniąc. - Nie. Powiedziała, że nie ma takiego obowiązku, bo pokrewieństwo pokrewieństwem... ale ona i tak wybawia pannę Fletching od kłopotu, zabierając mnie do siebie. Tak więc nikt za mnie nie zapłacił... na razie! Ale mam zamiar zaoszczędzić każdego pensa, jakiego zarobię, i wszystko jej oddać! - Uniosła głowę i rzekła: - Jeśli mój dziadek... to znaczy jeśli się z nim zobaczę i wyjaśnię mu całą sytuację... to pewnie nie odmówi mi pomocy i nie odeśle mnie, przynajmniej dopóki nie znajdę sobie jakiejś posady... Wicehrabia też tak uważał. Bez względu na to, jak nieznośny i ekscentryczny mógł się okazać lord Nettlecombe, z pewnością nie odwróciłby się od swej jedynej wnuczki, która nie miała innego schronienia w Londynie poza jego domem. Mógłby nawet ją polubić, a gdyby tak się stało, jej przyszłość byłaby zapewniona. A gdyby okazał się takim nikczemnikiem, by od mówić jej gościny, miałby do czynienia z lordem Desfordem, który zapomniałby o względach należnych starszym osobom i powiedziałby temu staremu skąpcowi bez ogródek, by dobrze się zastanowił, zanim zrobi coś tak podłego, bo w przeciwnym razie straci tych kilku przyjaciół, których jeszcze ma, gdy cała sprawa wyjdzie na jaw, o co on, Desford, już się postara! Nie zdradził Cherry tych myśli, lecz nagle wstał i rzekł: - Dobrze więc. Zawiozę cię do Londynu. Dziewczyna skoczyła na równe nogi, ujęła go za rękę i po całowała ją, zanim zdążył temu zapobiec. - Och, dziękuję panu, sir! - zawołała. Z wdzięczności głos uwiązł jej w gardle, a oczy rozbłysły poprzez łzy będące wyrazem ulgi. - Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz dziękuję! Mocno zakłopotany wicehrabia cofnął rękę i pogładził dziewczynę po ramieniu. - Spokojnie, ty głuptasie. Poczekaj z tą radością, póki nie zobaczymy, jak przyjmie cię twój dziadek. Jeśli zatrzaśnie ci drzwi przed nosem, nie będziesz miała za co mi dziękować. Po tym słowach odszedł, by zapłacić oberżyście, wcześniej zapowiadając Cherry, że za chwilę przed gospodę zajedzie kariolka, i w ten sposób uciął dalsze podziękowania. Zanim jednak ruszyli w drogę, wicehrabia musiał jeszcze stawić czoło swemu oddanemu służącemu, który nie ukrywał dezaprobaty. Kiedy poinformował Stebbinga, że zawozi pannę Steane do Londynu, ów poczciwiec nie był w stanie przyjąć tej wiadomości, jak przystało jego pozycji, lecz rzekł wprost: - Jaśnie panie, błagam, niech pan tego nie robi! Napyta pan sobie biedy, to jasne jak słońce, a potem ja dostanę po uszach, gdy jego lordowska mość dowie się o wszystkim! - Nie kracz - odparł wicehrabia niecierpliwie. - Jego lordowska mość o niczym się nie dowie... a jeśli nawet tak się stanie, co najwyżej będzie ci mógł zarzucić, że robisz tyle hałasu o nic. Co ty sobie wyobrażasz? Że uprowadzam dziecko? - To raczej ona jaśnie pana uprowadza, jaśnie panie - mruknął Stebbing. Oczy wicehrabiego przybrały stanowczy wyraz. - I tak na wiele ci pozwalam, Stebbing - rzekł chłodno - ale ta uwaga wykracza poza granice tego, co mogę tolerować! - Jaśnie panie - rzekł Stebbing pokornie - proszę o wybaczenie, jeśli powiedziałem zbyt wiele. Ale służę panu wiernie, od kiedy zechciał mnie pan przyjąć na swego woźnicę, i nie mógłbym spojrzeć w lustro, gdybym nie próbował pana powstrzymać od popełnienia takiego głupstwa, jakim jest zabranie do powozu tej młodej oso... eee... damy, co właśnie zamierza pan uczynić. Może mnie pan potem odprawić, ale muszę jaśnie panu powiedzieć, że nigdy nie widziałem, by młoda dama tak chętnie oddawała się pod opiekę jakiegoś dżentelmena, jak ta panna Steane oddaje się pod pańską. - Czy to jest sprzeczne z twoim poczuciem przyzwoitości? Cóż, ponieważ i tak będziesz siedział z nami, upoważniam cię, byś bronił cnoty panny Steane i od razu interweniował, gdybym zaczął jej robić jakieś nieprzystojne awanse. - Widząc, że Stebbing jest naprawdę zaniepokojony, wicehrabia udobruchał się i rzekł ze śmiechem: - Nie musisz się tak przejmować, ty stara kapuściana głowo! Podjąłem się tylko zawiezienia panny Steane do domu jej dziadka. I gdybyś nie był kapuścianą głową, wiedziałbyś, że jej prośba, bym zabrał ją ze sobą do Londynu, jest całkiem niewinna i wcale nie wynika z niefrasobliwości, jak zdajesz się sądzić. Dobry Boże, co miałbym twoim zdaniem zrobić w tej sytuacji? Zostawić ją na pastwę pierwszego lepsze go łotra, którego by napotkała na drodze? Za kogo ty mnie uważasz? - Ależ, jaśnie pani, za nikogo takiego jaśnie pana nie uważam! Sądzę jedynie, że ta panienka powinna wrócić tam, skąd przyszła! - Ona nie chce tego zrobić, a ja nie mam prawa jej do niczego zmuszać. - W jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. - A nawet gdybym miał takie prawo, niech mnie kule biją, jeśli miałbym ją do tego nakłaniać! Boże, Stebbing, czy wiozłeś już kiedyś zapłakaną dziewczynę w otwartym powozie? - Zaśmiał się i rzekł: - Wiem, że nie! Zaprzęgaj konie i nie traćmy już czasu na czczą gadaninę! - Dobrze, jaśnie panie. Ale pozwolę sobie zauważyć - proszę mi wybaczyć śmiałość - że od czasu, kiedy jaśnie pan oddawał się hulankom, za nic mając ludzkie gadanie, jeszcze nie widziałem, żeby jaśnie pan wdawał się w coś takiego. Jeśli nie ściągnie pan na swoją - i moją - głowę kłopotów, może mnie pan nazywać kpem! - Wielkie dzięki, nie omieszkam - odparł wicehrabia. 5 Dwie i pół godziny później wicehrabia zatrzymał swe zgrzane rumaki na Albemarle Street. Całą drogę powoził nimi iście po kawaleryjsku, co w przypadku gorszego woźnicy było by wielce niebezpieczne. Nawet Stebbing trzykrotnie kurczowo przytrzymywał się siedzenia: dwa razy, gdy wicehrabia wyprzedzał na wąskiej drodze wolniejszy powóz, i raz, kiedy brali ostry zakręt w pełnym biegu. Ale dopiero gdy dotarli do przedmieść Londynu, służący pozwolił sobie na burkliwą uwagę: - Ostrożnie na skrzyżowaniach, jaśnie panie, błagam. - Za kogo ty mnie masz? - odkrzyknął przez ramię wicehrabia. - Za jakiegoś fanfarona? Stebbing nic na to nie powiedział, bo chociaż w głębi duszy uważał wicehrabiego za doskonałego woźnicę, za nic w świecie nie przyznałby się do tego, no, chyba że w gronie przyjaciół „Pod Koniem i Forysiem”, gdy przechwalał się umiejętnościami swego pana. Bardzo rzadko jednak mówił to wicehrabiemu w oczy - a już na pewno nie wtedy, gdy ten mu się naraził. Panna Steane, której stan ducha znacznie się poprawił, gdy tylko Desford obiecał, że zabierze ją do Londynu, wybornie się bawiła podczas podróży. Wyznała bowiem - z ujmującą prosto tą, jak stwierdził wicehrabia - że nigdy dotąd nie jechała kariolką. Z otwartych powozów, jakie znała, miała okazję przejechać się tylko dwukółką - jej kuzyn Stonor był właścicielem takiego pojazdu, lecz żadną miarą pojazd ów nie mógł się równać z lekką i zgrabną kariolką wicehrabiego. Podobały jej się także konie i powiedziała to Desfordowi, a on podziękował jej z powagą, która kontrastowała z nutą rozbawienia w jego głosie. Rzeczywiście siwki były doskonale dobrane i wicehrabia słono za nie zapłacił, co niechybnie utwierdziłoby ojca (gdyby o tym wiedział) w przekonaniu, że jego dziedzic na lewo i prawo wyrzuca pieniądze. - Nie wyobraża pan sobie, jakie to dla mnie niezwykłe przeżycie, sir! - rzekła radośnie dziewczyna. - Wszystko jest takie nowe! Widzi pan, ja właściwie nigdzie nie podróżowałam, odkąd ojciec odwiózł mnie do Bath, a i z tej podróży zapamiętałam niewiele. Poza tym jechaliśmy zamkniętym powozem, a to nie jest dobry sposób, by poznawać okolicę. Tej przejażdżki nie da się porównać z niczym! Gawędziła beztrosko, interesując się wszystkim, na czym spoczęło jej zaciekawione spojrzenie, i ciągle odwracając głowę, by lepiej obejrzeć jakiś szczególnie barwny ogród czy malowniczy domek, który mignął na końcu bocznej drogi. Natomiast rozmowa, jaką w tym czasie prowadzili - jeśli nie dotyczyła okolicy, przez którą przejeżdżali - poświęcona była przede wszystkim trudnej kwestii, jak podejść dziadka dziewczyny. Kiedy dotarli do Londynu, Cherry zamilkła, co zauważywszy Desford rzekł żartobliwie: - Trajkotka zmęczona? Już niedaleko. Dziewczyna uśmiechnęła się i przecząco potrząsnęła głową: - Nie, nie jestem zmęczona. Buzia mi się nie zamyka, prawda? Proszę mi to wybaczyć. Czemu mi pan nie powiedział, żebym siedziała cicho? Chyba cię zamęczyłam, sir. - Przeciwnie! Rozmowa z tobą była bardzo ciekawa. Dla czego zamilkłaś? Martwisz się, jak cię przyjmie dziadek? - Trochę - przyznała. - Nie wiedziałam, że Londyn jest taki duży i... głośny. Niepokoi mnie także myśl, co pocznę, jeśli dziadek nie zechce się ze mną zobaczyć. Wielka szkoda, że nie mam tu kogoś znajomego! - Nie martw się na zapas - rzekł uspokajająco. - Jest bardzo mało prawdopodobne, by się tak zachował. A jeśli nawet - obiecuję, że nie zostawię cię na łasce losu! Powiedział to lekkim tonem, gdyż im więcej o tym myślał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jakkolwiek ekscentryczny jest lord Nettlecombe, trudno przypuszczać, iż byłby tak pozbawiony poczucia przyzwoitości, by wyrzucić na ulicę swą wnuczkę, której niewinność musi przemówić do każdego, kto nie jest skończonym łotrem. Gdy jednak zatrzymał zmęczone konie przed rezydencją lorda Nettlecombea na Albemarle Street, jego optymizm znacznie osłabł. Wszystkie okiennice były zamknięte, a kołatka zdjęta z drzwi: lord, mimo że uznawany za oryginała, nie został na lato w Londynie. - Czy jaśnie pan życzy sobie, bym zadzwonił do drzwi? - zapytał Stebbing ponurym głosem. - Tak - krótko odparł wicehrabia. Tymczasem panna Steane pojęła, co znaczą zamknięte okiennice i wpadła w desperację. Złożywszy dłonie na podołku, zacisnęła je kurczowo, dzielnie starając się zachować spokój; po kilku minutach, w czasie których Stebbing energicznie szarpał za sznurek od dzwonka, rzekła niby to od niechcenia: - Zzdaje się, że dom jest zamknięty, cz... czyż nie, sir? - Istotnie. Ale może został ktoś, kto pilnuje domu, i od niego moglibyśmy się dowiedzieć, gdzie przebywa twój dzia dek. Stebbing, sprawdź w suterenie! - Za pozwoleniem jaśnie pana, nie wiem, jak miałbym to zrobić, skoro brama do ogrodu jest zamknięta na łańcuch i kłódkę. Zauważywszy nie bez pewnej satysfakcji, że jego panu wreszcie zrzedła mina, służący poczuł się na tyle udobruchany, że z własnej inicjatywy zaproponował, iż rozpyla się w sąsiedztwie. Lecz jak się okazało, jeden z pobliskich domów został wynajęty na lato przez rodzinę, którą Stebbing ochrzcił mianem państwa Dorobkiewiczów i która nie znała lorda Nettlecombea, drugi zaś zamieszkany był przez parę staruszków, których odźwierny, zagadnięty o sąsiada, odrzekł prychając pogardliwie, że stary skąpiec wyjechał jakiś tydzień temu, lecz nie wiadomo dokąd. - Moi państwo nie mają z nim nic wspólnego ani też żadne z nas, służących, nie zadaje się z jego służbą - oświadczył wyniośle. Kiedy Stebbing wrócił do kariolki i powtórzył te niepomyślne wieści, panna Steane jęknęła cicho: - Och, co ja teraz pocznę? Co się ze mną stanie? - Czy mam jeszcze popytać w innych domach, jaśnie panie? Wicehrabia jednak zdążył się już zastanowić i odparł: - Nie. Straciliśmy już wystarczająco dużo czasu. Dokądkolwiek udał się jego lordowska mość, trudno mieć nadzieję, byśmy go dzisiaj odnaleźli. Wsiadaj! - Następnie zwrócił się do zrozpaczonej pasażerki i rzekł pogodnie, wbrew temu, co czuł: - No, czemu trzęsiesz się jak osika, ty mała gąsko? To nam nieco skomplikowało sytuację, ale nie ma powodu do rozpaczy. - Mówiąc to, dał koniom znak, by ruszały, a następnie zawrócił je. Z ponurym uśmiechem zauważył: - Jeśli okaże się, że starszy pan przebywa teraz w Bath, będziemy się mieli z pyszna, nieprawdaż? Nie zwróciła uwagi na te słowa, lecz powtórzyła: - Co ja teraz pocznę? Co mogę zrobić? Sir, ja... nie mam zbyt wiele pieniędzy. Poczyniwszy to dramatyczne wyznanie, zaszlochała. Wicehrabia rzekł trzeźwo: - Przede wszystkim przestań się trząść i płakać. Już ja coś wymyślę. Obiecuję ci to, więc weź się w garść! - Nie mogę! - wykrzyknęła. - Pan nic nie rozumie! To nie tobie, sir, ściska się ze strachu żołądek. Znalazłam się sama w tym okropnym mieście, zaledwie z kilkoma szylingami w portmonetce, i nie wiem, dokąd się udać i... Jak pan może być tak okrutny, by się śmiać? - Nie mogę się powstrzymać, moja droga. Gdzie się nauczy łaś tego wyrażenia - że ściska ci się żołądek? - Och, nie pamiętam. Jakie to ma znaczenie? - wykrzyknęła. - Dokąd mnie zabierasz, sir? Wie pan, gdzie jest biuro pośrednic twa pracy? Muszę tam natychmiast pojechać! Ale będę musiała opłacić nocleg... och. Boże, może nawet niejeden, bo jeśli nawet znajdę jakąś posadę, trudno przypuszczać, że będę mogła zacząć pracę od razu. Chyba że potrzebny byłby ktoś od zaraz, z powodu wypadku, choroby albo jeszcze czegoś innego... - Zapominasz, że będziesz musiała przedstawić referencje - przerwał jej kąśliwie. - Cóż, przypuszczam, iż panna Fletching mogłaby mi je wystawić. - Nie wątpię, lecz chciałbym ci przypomnieć, że zajmie to trochę czasu. Na chwilę udało mu się zbić ją z tropu, ale wnet odzyskała kontenans. - Tak, rzeczywiście! Ale pan mógłby dać mi referencje, nieprawdaż, sir? - Nie - odrzekł zdecydowanie. Naburmuszyła się. - Nie spodziewałam się po panu takiej nieżyczliwości! Wicehrabia uśmiechnął się. - Ależ wcale nie jestem nieżyczliwy! Uwierz mi, nic nie utrudniłoby ci bardziej znalezienia dobrej posady niż moja rekomendacja... czy jakiegokolwiek nieżonatego mężczyzny w moim wieku. - Aha... - odparła deliberując nad tym, co usłyszała. Drgnęła na dźwięk klaksonu przejeżdżającego obok powozu i rzekła gwałtownie: - Jak pan może żyć w tym strasznym miejscu, wśród hałasu i zgiełku? Ileż tu na ulicach dyliżansów, powozów i furmanek... Och, uważaj, sir! Na pewno zaraz z kimś się zderzymy... Och, niech pan uważa na powóz, który wyjeżdża z tamtej ulicy! - Lepiej zamknij oczy - poradził dziewczynie, rozbawiony tym jawnym brakiem wiary w jego umiejętność powożenia końmi. - Co to, to nie! - odparła rezolutnie. - Muszę się do tego przyzwyczaić. Czy w Londynie zawsze panuje taki tłok, sir? - Obawiam się, że zwykle jest jeszcze większy - powiedział przepraszająco. - W tej chwili w mieście nie ma prawie nikogo. - I ludzie chcą tu mieszkać! - wzdrygnęła się. Kilka minut wcześniej wicehrabia wjechał w Piccadilly, a te raz skierował konie w Arlington Street. - Tak. Ja właśnie należę do tych dziwaków i zabieram cię teraz do siebie, byś odpoczęła i odświeżyła się, zanim ruszymy w dalszą drogę. Cherry rzekła niespokojnie: - Chyba nie powinnam wchodzić do pańskiego domu, sir. Może jestem gąską, ale wiem, że nie przystoi, by kobiety odwiedzały panów w ich domach i... i... - Tak, rzeczywiście, to będzie raczej wbrew konwenansom - odparł - ale zanim pojedziemy dalej, muszę poczynić pewne przygotowania, a trudno, byś czekała na mnie na ulicy, czyż nie? Mogę więc jedynie oddać cię na pół godziny pod opiekę mojej ochmistrzyni. Powiem jej, że ciotka Sophronia poleciła mi odwieźć cię do Hertfordshire. Dziewczyna zapytała nerwowo: - A dokąd mnie pan zabiera, sir, jeśli mogę wiedzieć? - Właśnie do Hertfordshire. Chcę zwrócić się do mojej starej, dobrej przyjaciółki i poprosić, by się tobą zaopiekowała, dopóki nie odnajdę twego dziadka. Osoba ta nazywa się Henrietta Silverdale i mieszka z matką w miejscu zwanym Mglehurst. Nie patrz na mnie z takim przerażeniem! Jestem przekonany, iż ją polubisz, a święcie wierzę, że ona będzie dla ciebie bardzo miła. Kariolka zatrzymała się przed jednym z mniejszych domów po wschodniej stronie ulicy. Stebbing zeskoczył na ziemię i podszedł do koni. Panna Steane wyszeptała: - Chyba źle zrobiłam, że uciekłam, prawda? Teraz to wiem, bo wszystko poszło nie tak, jak myślałam, i... tylko pan może mi pomóc w tych tarapatach. Ale wierz mi, sir, naprawdę nie prosiłabym, byś zabrał mnie do Londynu, gdybym wiedziała, jak to się potoczy! Wicehrabia położył rękę na jej zaciśniętych dłoniach i rzekł łagodnie: - Jesteś zmęczona, moje dziecko, i wszystko widzisz w czarnych barwach. Mogę tylko powtórzyć jeszcze raz: za ufaj mi! Przecież powiedziałem, że cię nie zostawię na pastwę losu. Nerwowo poruszyła rękami i kurczowo zacisnęła je na jego dłoni. - Nie chciałam sprawiać panu kłopotów! Och, uwierz mi, sir! - Wiem, że nie chciałaś. Ty natomiast nie wiesz, że wcale nie jesteś dla mnie ciężarem. Traktuję tę przygodę jako wyzwanie i zamierzam wytropić twego dziadka choćby na drugim końcu świata, nawet gdybym miał zjeździć wszystkie miejscowości letniskowe! - Zauważył, że lokaj wyszedł z domu i zbliżał się do kariolki, uwolnił więc dłoń i rzekł: - Oto Aldham! Witaj, mój drogi! Czy Tain już przyjechał? - Godzinę temu, jaśnie panie - odparł Aldham uśmiechając się promiennie na widok swego pana, lecz rzucając nieufne spojrzenie na jego towarzyszkę. Znał wicehrabiego od kołyski, gdyż był zatrudniony w Wolversham jako chłopiec na posyłki, z której to niezbyt znaczącej pozycji stopniowo awansował na pierwszego lokaja i wreszcie - na upragnione i wielce zaszczytne stanowisko kamerdynera młodego pana. Wiedział o nim tyleż samo co Stebbing i nieco więcej niż Tain, znakomity lokaj jego lordowskiej mości, jedyny mieszkaniec małego domostwa przy Arlington Street, który nie urodził się i nie wychował w Wolversham. Aldham potrafiłby wymienić - oczywiście gdy by nie był wzorem dyskrecji - imiona wszystkich dziewcząt, z którymi jego swawolny pan miał przelotne romanse, począwszy od tej rzekomo niewinnej panienki - jego pierwszej młodzieńczej fascynacji - aż po ową uwodzicielkę, która go niemal zrujnowała; często też bywał świadkiem niezbyt przystojnych zabaw na Arlington Street. Nigdy jednak nie widział, by wicehrabia zajechał przed dom w środku dnia z młodą osobą bez przyzwoitki. Najpierw odniósł wrażenie, że jego pan sprowadził jakąś dzierlatkę ze wsi, ale już drugie ukradkowe spojrzenie powiedziało mu, że to nie żadna wiejska pannica - a poza tym jego pan nie przepadał za tak młodymi kobietami. Aldhamowi, mającemu niejakie doświadczenie w tych sprawach, osóbka ta wyglądała na uczennicę, która właśnie uciekła ze szkoły - tylko po co wicehrabia wdawał się w aferę, która nie była jego sprawą? Kiedy jednak uraczono go zgrabną historyjką tłumaczącą obecność dziewczęcia w powozie wicehrabiego, przyjął ją w dobrej wierze. To całkiem podobne do jaśnie pani - pomyślał - by wsadzić na kark jego lordowskiej mości taką młodziutką panienkę i kazać ją zawieźć z Hazelfield do Hertfordshire przez Londyn, jakby to było po drodze! I młoda dama jest tym wyraźnie zakłopotana, sądząc po wyrazie jej twarzy. To pomyślawszy, Aldham powitał Cherry ojcowskim uśmiechem i wprowadził ją do wąskiego hallu, mówiąc, iż zaraz przyśle do niej panią Aldham. Wicehrabia zatrzymał się chwilę na chodniku przed domem, by zamienić kilka słów z drugim ze swych mentorów i opiekunów, którego mina, wyrażająca jednocześnie niepokój i potępienie, sprowokowała go do następującej uwagi: - Nie musisz tak na mnie patrzeć... jakbym nie wiedział równie dobrze jak ty, że nawarzyłem sobie piwa! - Jaśnie panie - rzekł Stebbing z powagą - gdy usłyszałem, że zabiera pan tę panienkę do Hertfordshire, byłem tak skonfun dowany, że omal nie spadałem z siedziska, bo pomyślałem, że chce ją pan zawieść do Wolversham! - Nie. Co prawda, przyszło mi to do głowy, ale odrzuciłem ten pomysł - odparł wicehrabia. - I słusznie, jaśnie panie - jeśli wolno mi zauważyć! Proszę o wybaczenie, ale nie mógłbym spokojnie zasnąć, gdybym tego nie powiedział, i nieważne, czy mnie pan potem odprawi, bo... - Oczywiście, że nieważne. Bo i tak byś nie odszedł! - odparował wicehrabia. Kąciki zaciśniętych ust Stebbinga nieznacznie drgnęły, lecz służący nie dał się zbić z pantałyku. - Jaśnie panie - rzekł - znałem pana w czasach, gdy jaśnie pan wyczyniał różne rzeczy, ale nigdy dotąd nie było to nic tak głupiego, bym pomyślał, że brak panu piątej klepki. Ale tym razem tak myślę. Jaśnie panie, nie wolno panu zabierać panienki do Inglehurst! - A jednak to zrobię - stwierdził wicehrabia. - Chyba że masz lepszy pomysł? - Przerwał patrząc kpiąco na wiernego sługę. - No więc masz? - W ogóle nie powinien był pan przywozić ją do Londynu - mruknął Stebbing. - Być może, ale nie ma co deliberować nad rozlanym mlekiem. Przywiozłem ją do Londynu i teraz muszę ponieść tego konsekwencje. Nawet ty musisz przyznać, że gdybym ją tu pozostawił, okazałbym się rzadko spotykanym niegodziwcem - a taki nie jestem, choćbyś uważał mnie za nie wiem jakiego postrzeleńca. - Zauważywszy, że Stebbing bardzo się stropił, wicehrabia uśmiechnął się i położył mu rękę na ramieniu, lekko nim potrząsając. - No, rozchmurz się, ty stary marudo! Do kogo mógłbym się zwrócić o pomoc, jeśli nie do panny Hetty? Nigdy mnie nie zawiodła - niech Bóg ma ją w swojej opiece. Ty powinieneś wiedzieć najlepiej, ile razy ratowała mnie z opresji. - Ale wtedy byliście dziećmi - odrzekł Stebbing. - To zupełnie co innego, jaśnie panie. - Bynajmniej. Zaprowadź siwki do stajni i powiedz forysiom, że będą mi potrzebne za godzinę, gdyż zamierzam wyru szyć do Inglehurst. Wezmę swoją bryczkę, ale po drodze będę musiał zmienić konie. Ockley na pewno wybierze najlepsze, ale uprzedź go, że zamierzam wrócić jeszcze tej nocy. To wszystko. Nie dał Stebbingowi czasu na dalsze protesty. Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem wszedł do domu. Stangertowi nie pozostało zaś nic innego, jak podzielić się swymi gorzkimi uwagami ze stojącym obok siwkiem. Potem zaś wspiął się na kozła i odjechał do stajni. 6 Kiedy cudownie resorowany powóz wicehrabiego dotarł do Inglehurst, było już po siódmej, bo choć podróż nie zajęła im dłużej niż trzy godziny, to jednak wyjechali z Arlington Street dopiero po czwartej. Panna Steane, która przyszła do siebie zarówno dzięki miłemu i serdecznemu stosunkowi pani Aldham (także urodzonej na ziemiach rozległej posiadłości wielmożne go lorda Wroxtona), jak i wyśmienitej herbacie przez nią podanej, wyruszyła w drogę w dość dobrym nastroju. Starała się stłumić w sobie lęk, jakiego doznaje nieśmiała dziewczyna, która zbyt późno się zorientowała, że popełniła głupstwo, i teraz nie ma innego wyjścia, jak tylko zawierzyć swój los opiekunowi i dać się zawieźć do nie znanej rodziny, składającej się z wdowy i córki. Cherry mogła mieć tylko nadzieję, że owe damy nie będą miały jej za złe tego przyjazdu i że nie potępią za nieodpowiedzialne zachowanie, które - jak zaczęła sobie zdawać sprawę - było nie tyle niestosowne, co wręcz niewybaczalne. Próbowała też wymyślić jakieś inny plan, który stanowiłby wyjście z tej trudnej sytuacji, i przyszło jej do głowy, że mogła by zatrudnić się jako podkuchenna, ale odrzuciła ten pomysł, gdyż myśl o pozostaniu w Londynie, z kilkoma zaledwie szylingami w portmonetce, bez jakichkolwiek znajomych w tym strasznym mieście, napawała ją przerażeniem. Wicehrabia domyślał się, co czuje Cherry, bo choć sam lubił Londyn, to jednak nigdy nie znalazł się w obcym mieście bez grosza przy duszy, a mimo że był zamożny i dobrze urodzony, wiedział, jaki los spotyka osoby będące w mniej fortunnym położeniu. Bywał niefrasobliwy i prowadził awanturniczy tryb życia, lecz nikt nigdy nie pukał do jego drzwi, daremnie prosząc o pomoc. Jego przyjaciele - a miał ich wielu - mówili, że choć jest lekkoduchem, zawsze można na niego liczyć, i że bywa jak do rany przyłóż; i nawet jego najsurowsi adwersarze nie mogli powiedzieć o nim nic gorszego, jak tylko to, że ciągle się nie ustatkował i że najwyższy czas, by to zrobił. Ojciec co prawda obrzucał go różnymi epitetami, lecz gdyby ktoś był na tyle nierozważny, by w jego obecności krytykować Desforda, nie spotkałby się ze zrozumieniem, ale wręcz z ostrą odprawą. Wicehrabia był tego świadom. Choć wprawdzie nie wątpił w uczucia ojca, jednak zbyt dobrze znał jego uprzedzenia, by zawieźć pannę Steane do rodzinnego domu. Jego lordowska mość był zimnym, zasadniczym człowiekiem i trudno było przypuszczać, że będzie współczuł jakiejś młodej kobiecie, której zachowanie niewątpliwie określiłby jako zuchwałe. Lord Wroxton miał wyraźnie sprecyzowane poglądy na temat tego, co wypada, a czego nie: męskie grzeszki można tolerować, natomiast w przypadku kobiet najmniejsze przekroczenie ustalonych zasad postępowania było niewybaczalne. Nie karał więc synów (chyba że na jego humor wpłynęła niestrawność czy atak podagry), przyjmując ich wybryki i ekscesy z cynicznym roz bawieniem, ale córce nigdy - dopóki nie wyszła za mąż - nie wolno było udać się do ogrodu bez służącego, a gdy wybierała się z wizytą do znanej ojcu przyjaciółki czy kogoś z rodziny, podróżowała powozem jego lordowskiej mości w towarzystwie nie tylko lokaja, lecz także pokojówki i jeszcze kilku konnych. Wicehrabia więc, nie zastanawiając się dłużej niż kilka sekund nad pomysłem zawiezienia swej podopiecznej do Wolversham, niemal od razu postanowił umieścić ją pod opieką panny Silverdale, dopóki sam nie odnajdzie ojca Cherry i nie zmusi go do wypełnienia swoich obowiązków. Jedyny szkopuł tkwił w tym, że matka panny Silverdale mogła - i było prawdopodobne, że to uczyni - nie wyrazić zgody na coś takiego; wicehrabia jednak ufał, że panna Silverdale potrafi odpowiednio podejść swą chimeryczną matkę, dlatego też wyruszył do Inglehurst bez obaw, iż spotka się z odmową. Pomyślał jednak, że może roztropnie będzie uprzedzić Cherry, iż lady Silverdale jest słabego zdrowia i miewa zmienne nastroje, co objawia się atakami melancholii, wrażeniem, że jest prześladowana, i wyraźną tendencją do wcielania się w role heroin rodem z gotyckich romansów grozy, jak to określił. Dziewczyna słuchała go z uwagą i ku jego zdziwieniu zdawała się czerpać otuchę z tego mało zachęcającego opisu swej przyszłej gospodyni. - Wobec tego może się przydam w tym domu! - rzekła tonem osoby mającej doświadczenie z chorymi i ich kaprysami. - Nawet ciotka Bugle przyznaje, że umiem się zajmować cierpiącymi, i choć nie chciałabym się chwalić, myślę, że to prawda. Zastanawiałam się już, czyby nie zatrudnić się jako opiekunka jakiejś zrzędliwej starszej damy. Chyba wie pan, jaki rodzaj staruszek mam na myśli? Wicehrabiemu jak żywa stanęła przed oczami babka ze strony ojca, która tyranizowała całą rodzinę i służących, więc rzekł ponuro: - O tak, ale mam nadzieję, że nigdy nie będziesz do tego zmuszona. - Cóż - rzekła poważnie - przyznaję, iż nie jest miło wysłuchiwać zrzędzeń, że to się robi źle, tamto źle, ale należy pamiętać, że być starym to nic przyjemnego, zwłaszcza gdy człowiek sam sobie nie może poradzić. Dlatego też - dodała w zamyśleniu - jeśli taka nieznośna starsza dama już kogoś polubi, to jej rodzina bardzo sobie ceni tę osobę. Ciotka i kuzynki nigdy nie były dla mnie takie miłe jak przed śmiercią biednej lady Bugle. Ciotka powiedziała nawet, że nie wie, co by beze mnie zrobiła! Wydawała się tak dumna z tej pochwały, że Desford po wstrzymał się od kąśliwej uwagi, którą miał już na końcu języka, i rzekł tylko, iż lady Silverdale wcale nie jest stara, a tym bardziej nie umierająca; i chociaż - jego zdaniem - mogłaby wyprowadzić z równowagi nawet świętego, byłoby niesprawiedliwością nazwać ją nieznośną czy zrzędliwą. Kiedy dotarli do miejsca przeznaczenia, powitani zostali przez Grimshawa, bynajmniej nie zdradzającego oznak radości na widok dżentelmena, który od dziecka dawał się we znaki mieszkańcom Inglehurst. Zamiast tego służący rzekł chłodno, że gdyby jaśnie pani wiedziała, iż wicehrabia zamierza ją odwiedzić, z pewnością poczekałaby na niego z obiadem. Niestety, z przykrością musi poinformować, że jaśnie pani i panna Henrietta właśnie przeszły z jadalni do salonu. Wicehrabia, zbyt przyzwyczajony do wyniosłego sposobu bycia Grimshawa, by być zaskoczonym czy obrażonym z powodu takiego przyjęcia, rzekł: - Tak, domyśliłem się tego, ale mam nadzieję, że jej lordowska mość mi wybaczy. Bądź tak dobry, Grimshaw, i szepnij na ucho pannie Hetcie, że chciałbym się z nią zobaczyć na osobności. Poczekam na nią w bibliotece. Grimshaw był może odporny na czarujący uśmiech wicehrabiego, ale nie mógł się oprzeć błyskowi złotej monety, którą Desford wcisnął mu do ręki. Służący nie zniżył się do tego, by spojrzeć na jej nominał, lecz wprawne palce powiedziały mu, że to gwinea, więc skłonił się z godnością i poszedł wykonać polecenie, nie pozwalając sobie na wyrażenie dezaprobaty pod adresem panny Steane inaczej niż tylko spojrzeniem pełnym obraźliwego zdziwienia. Wicehrabia zaprowadził pannę Steane do małego saloniku, prosząc, by była dobrą dziewczynką i poczekała tu, dopóki on i panna Silverdale po nią nie przyjdą. Potem udał się na koniec hallu do biblioteki, dokąd po kilku minutach przyszła Henrietta. - Co się dzieje, Des? - zapytała żartobliwie u wejścia. - Co cię tu sprowadza tak nieoczekiwanie? Po co te tajemnice? Desford ujął jej dłonie. - Hetto, mam kłopot! Panna Silverdale wybuchnęła śmiechem. - Mogłam się tego domyślić! I ja mam cię ratować? - I ty masz mnie ratować - potwierdził z uśmiechem w oczach. - Ależ z ciebie bezczelny hultaj! - stwierdziła cofając ręce i siadając na sofie. - Nie mam pojęcia, jak mogłabym pomóc w twoich kłopotach, ale usiądź i powiedz, co ci leży na sercu. Zrobił to i szczerze opowiedział całą historię. Oczy panny się Silverdale rozszerzyły, lecz słuchała w milczeniu, dopóki nie zakończył. - Zabrałbym ją do Wolversham - rzekł - ale wiesz, jaki jest mój ojciec, Hetto. Nie pozostało mi więc nic innego, jak przywieźć ją do ciebie! Panna Silverdale wreszcie przemówiła, rozwiewając jego nadzieje: - Chyba nie mogę jej przyjąć, Ashley! Spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Ależ, Hetto...! - Nie przemyślałeś tego - oznajmiła. - Skoro ja mam wiedzieć, jaki jest twój ojciec, ty powinieneś wiedzieć, jaka jest moja matka. Jej zdanie na temat eskapady tej twojej Cherry ani na jotę nie będzie się różniło od jego opinii. - Och, wiem o tym - odparł. - Nie wyjawię jej prawdy, ty głuptasie! Wystarczy, jeśli powiem, że ciotka Sophronia oddała mi ją pod opiekę, każąc zawieść dziewczynę do starego Nettlecombea, ale ponieważ zaszło nieporozumienie... list informujący go o tym zaginął... pomylono daty... czy coś takiego... krótko mówiąc, nie zastałem go w Londynie i nie wiedziałem, co mam zrobić z tym dzieckiem. - A co powiesz - zagadnęła od niechcenia - jeśli zapyta, dlaczego nie zawiozłeś jej do swej matki? Minęła chwila, zanim znalazł odpowiedź na to kłopotliwe pytanie, lecz wreszcie rzekł ze sporą dozą pewności siebie: - Kiedy byłem w Wolversham - ponad tydzień temu - zastałem ojca w nie najlepszym stanie i mama zbyt się tym martwi, by jeszcze mieć na głowie gościa. Zaczerpnęła głośno powietrza. - Nie dość, że jesteś hultajem, Des, to jeszcze kłamiesz jak z nut! - Jak możesz tak mówić? - Zaśmiał się. - W tej historii jest dużo prawdy, ale przecież nie mogę powiedzieć twojej matce, że gdybym przyjechał do domu z Cherry, mój biedny papa natychmiast by pomyślał, iż nie tylko się zakochałem, lecz przywiozłem ją specjalnie po to, by skłoniła go do pobłogosławienia właśnie takiego związku, jakiego nigdy sobie nie życzył. Wprawdzie mogłaby zdobyć jego sympatię, gdyż to urocze dziecko, lecz aż na tyle bym nie liczył! - Czy jest bardzo ładna? - zapytała panna Silverdale, patrząc na niego uważnie swymi pięknymi oczami. - O tak! Nawet w tej starej, brzydkiej sukni i z potarganymi włosami! Wielkie oczy w twarzyczce o kształcie serca, usta stworzone do całowania, sama niewinność i wdzięk. Nie w twoim typie, ale chyba zrozumiesz, co mam na myśli, gdy ją poznasz. Kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem, wyglądała na śmiertelnie przestraszoną - i przeważnie nadal taka jest, za sprawą tresury, jaką przeszła u ciotki - lecz gdy poczuje się swobodniej, uroczo gawędzi i ma wesołe iskierki w oczach. Sądzę, że ją polubisz, Hetto, i jestem pewien, że twoja matka także. Z tego, co zrozumiałem, dziewczyna wspaniale sobie radzi z... eee... starszymi chorowitymi osobami. - Przerwał patrząc badawczo w twarz panny Silverdale. Jej wyraz był nieodgadniony, więc po chwili rzekł przymilnie: - No, Hetto! Nie możesz mnie zawieść! Dobry Boże, zawsze mi pomagałaś! A jeśli chodzi o to: czy kiedykolwiek cię odepchnąłem, gdy byłaś w potrzebie? W jej oczach pojawił się błysk rozbawienia. - Wyciągałeś mnie z tarapatów, gdy byliśmy dziećmi - odparła - ale już od lat nic mi się takiego nie przydarzyło. - Ale przydarzyło się Charliemu! - zawołał. - Nie zaprzeczysz, że często przychodziłem mu z pomocą, gdy mnie o to błagałaś. - Tak, rzeczywiście - przyznała. - Nie mogę także zaprzeczyć, że kilkakrotnie dawałeś mi cenne rady na temat zarządzania posiadłością. Ale zwracając się teraz do mnie z tą prośbą, stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji, gdyż Charlie jest w domu. Jeśli panna Steane jest tak ładna i czarująca, ten wariat na pewno się w niej zakocha, bo wiesz, jak często mu się to zdarza. - Tak, i wiem też, jak szybko się odkochuje. Kiedy go ostatnio widziałem, kręcił się wokół chodzącej pułapki na mężczyzn - pewnej trzydziestolatki, owdowiałej zaledwie rok temu! - Pani Cumbertrees. - Skinęła głową. - Ale ta sprawa jest już nieaktualna od paru tygodni, Des! - Więc pewnie Charlie ubiega się teraz o względy kolejnej dojrzałej piękności. Wierz mi, Hetto: nie ma obawy, że twój brat zakocha się w Cherry. Takie młokosy nie smalą cholewek do swych rówieśniczek. Tak oczy owak, dziewczyna nie będzie tu tak długo, by Charlie zdążył się poważnie zaangażować. A przy okazji, co on tu robi? Miał jechać do Irlandii z parą. wesołych kompanów w poszukiwaniu koni. - Tak, ale przydarzył mu się nieszczęśliwy wypadek, gdyż wywrócił swój wysoki faeton, uderzył się w głowę, złamał rękę i dwa żebra - odrzekła panna Silverdale głosem kogoś, kto przyzwyczaił się już do takich wypadków. - Gonił za jakąś lisiczką? - zapytał Desford okazując lekkie zainteresowanie. - Prawdopodobnie, ale oczywiście nie przyznaje się do tego. Ciągle leży w łóżku, bo został mocno poturbowany, ale nie sądzę, by mamie udało się jeszcze długo go w nim zatrzymać. Już marudzi, że chciałby wstać, dlatego mama tak się ucieszyła, że Simon przyjechał... Wielkie nieba! Zapomniałam ci powiedzieć! Pewnie rad usłyszysz, że Simon był dziś u nas na obiedzie i teraz jest u Charliego. Przynajmniej był tam, kiedy wychodziłam z salonu, lecz zapewne mama już go stamtąd odwołała, gdyż zapowiedziała, że pozwoli mu tylko na dwudziestominutową wizytę u chorego. - O mój Boże! - wykrzyknął wicehrabia z wyraźną konsternacją. Panna Silverdale nie mogła się powstrzymać od śmiechu, lecz rzekła surowo: - Gdyby słyszał cię ktoś obcy, Des, pomyślałby, że żywisz do swego brata niezbyt braterskie uczucia. - Ale nie ma tu nikogo obcego, a ty dobrze wiesz, że wcale tak nie jest - odparł wicehrabia wcale nieporuszony. - Trudno jednak o większą paplę niż Simon! Z przyjemnością się z nim zobaczę, ale jeśli nie wyciągnie ode mnie pokaźnej sumki za trzymanie języka za zębami, to znaczy, iż go nie znam. Panna Silverdale zareagowała na to oburzeniem, ale okazało się, że wicehrabia lepiej zna swego brata niż ona. Kiedy bowiem wreszcie namówił Henriettę, by poznała Cherry i sama zobaczyła, jakie z niej niewinne, godne współczucia stworzenie, a następnie poszedł z nią do greckiego saloniku, niemile zaskoczył go widok Simona, roztaczającego swe wdzięki przed panną Steane, i właściwie zrozumiał łobuzerskie spojrzenie, jakim powitał go jego szanowny brat. Nie zwracając jednak na niego uwagi, przedstawił Cherry pannie Silverdale, mówiąc swobodnie: - Muszę cię uprzedzić, Hetto, że przywiozłem tu tę głupiutką dziecinę wbrew jej woli. Panna Steane najwyraźniej się obawia, że chcę ją oddać smokowi na pożarcie. Cherry, która szybko poderwała się na nogi, spłonęła rumieńcem i lekko dygnąwszy wyjąkała: - Och, nie, nie! Wwcale nnie, proszę pani! - Cóż, jeśli panna Steane rzeczywiście tak myśli, to tylko ciebie, Des, należy za to winić - rzekła panna Silverdale podchodząc bliżej, wyciągając rękę do Cherry i uśmiechając się. - Ładne musi mieć pani o mnie wyobrażenie! Witam, panno Steane. Desford mówił mi o pani przygodach, jak również o tym, jak bardzo się pani zmartwiła, gdy się okazało, że jej dziadka nie ma w mieście. Mogę sobie wyobrazić, co pani czuła! Lecz jak mniemam, Desford wkrótce go znajdzie, a tym czasem pani pobędzie w gościnie w Inglehurst. Cherry uniosła wzrok ku twarzy Hetty, a jej oczy wypełniły się łzami wdzięczności. - Dziękuję pani - szepnęła. - Tak mi przykro, że... Wicehrabia, który obserwował tę scenę z zadowoleniem, skierował teraz uwagę na brata i zapytał zmieniając temat: - Na miłość boską, Simon, co ty na siebie włożyłeś? Henrietta ze śmiechem rzekła przez ramię: - Czyż nie mówiłam ci, Simonie, że Desowi to nie przypadnie do gustu? Pan Camngton, bardzo dziarski młodzieniec, rzeczywiście miał na sobie dziwaczny strój, a to, że był wystarczająco wysoki i zgrabny, by ubierać się ekstrawagancko i nie wyglądać śmiesznie, nie zmieniało faktu, że nie pasował do niego ów styl. Simon był przystojnym mężczyzną, kipiącym energią i potrafiącym dostrzegać nie tylko śmiesznostki swych kompanów, lecz także własne. Teraz więc w jego oczach pojawił się błysk humoru, ale rzekł z powagą: - To jest ostatni krzyk mody, Des, i wiedziałbyś o tym, gdybyś rzeczywiście był takim arbitrem elagantiarum, jak ci się wydaje. - Mówiąc to, wysunął naprzód jedną nogę i zamaszystym gestem wskazał suto marszczone nogawki spodni, które okrywały jego dolne kończyny. - Petershamskie pantalony, mój drogi! - Przecież widzę - rzekł wicehrabia. Uniósł monokl do oka i zlustrował brata od stóp po niezwykle wysokie i sztywne końce kołnierzyka koszuli. Mógł się z nimi równać tylko wysoko postawiony kołnierz surduta, otaczający półkoliście tył jego głowy, oraz wywatowane ramiona z przymarszczanymi u góry rękawami. Natomiast u dołu rękawy ozdobione były szeregiem guzików, z których kilka ostatnich pozostało nie zapiętych, co miało znamionować pewną nonszalancję; wokół szyi zaś zawiązany był ogromnych rozmiarów pasiasty fular. Dostrzegłszy te wszystkie szczegóły, wicehrabia wzdrygnął się i wypuściwszy z ręki monokl, powiedział: - Miałeś czelność zasiąść w tym stroju do obiadu z lady Silverdale, ty zuchwalcze? - Ależ, Des, ona mnie o to wręcz błagała! - odparł Simon głęboko urażony. - Podobało jej się moje nowe ubranie, nie prawdaż, Hetto? - Myślę raczej, że osłupiała na twój widok - odparła Henrietta. - I zanim przyszła do siebie po tym szoku, tak ją omotałeś, że zaprosiła cię na obiad - swoją drogą, takich pochlebstw nie miałam okazji słyszeć od roku! - Och, nie przesadzaj! - natychmiast zaprotestował Simon. - Wcale nie minął rok, od kiedy mnie ostatnio widziałaś. Roześmiała się i zwróciła znowu w stronę Cherry, która słuchała tej słownej szermierki z błyskiem zainteresowania w oczach. Panna Silverdale stwierdziła, że Desford nie minął się z prawdą, gdy nazwał dziewczynę uroczym dzieckiem, i zaczęła się zastanawiać - z niezrozumiałym skurczem serca - czy nie był nią bardziej oczarowany, niż mu się wydawało. Uznawszy jednak owo niepokojące ukłucie w piersi za typowy objaw zazdrości, jaką odczuwa nie najmłodsza już kobieta w stosunku do ślicznej, czarującej i niewinnej dziewczyny, stłumiła w siebie te niegodne uczucia, uśmiechnęła się do Cherry i wyciągnę ła do niej rękę: - Muszę cię przedstawić moje matce, lecz sądzę, że najpierw chciałabyś zdjąć płaszcz i czepek, więc zaprowadzę cię do twego pokoju. Desford tymczasem wyjaśni matce, jak do tego doszło, iż możemy cię u nas gościć. Znajdziesz mamę w salonie, Des! Wicehrabia skinął głową i już miał wyjść za nimi z salonu, ale zatrzymał go Simon, który koniecznie chciał się dowiedzieć, czy brat zamierza spędzić noc w Wolversham. - Nie, wracam do Londynu - odparł Desford. - Ale chciałbym zamienić z tobą słówko, zanim ruszę w drogę, więc poczekaj na mnie. - Nie myśl, że pójdzie ci ze mną tak łatwo! - odparł Simon krzywiąc usta w szelmowskim uśmiechu. - Nie ruszę się stąd! Lady Silverdale oddawała się nieco staroświeckiemu zajęciu haftowania obrusa na ołtarz, lecz gdy tylko zobaczyła Desforda wchodzącego do salonu, odłożyła tamborek, wyciągnęła pulchną dłoń i rzekła słabym, afektowanym głosem: - Drogi Ashley! Ucałował jej rękę, zatrzymał ją na chwilę w swej dłoni i chcąc się przypochlebić, zaczął od komplementu. - Droga lady Silverdale! - rzekł. - Niech mnie pani nie uważa za zuchwalca, ale jak to się dzieje, że za każdym razem, kiedy się widzimy, wygląda pani coraz młodziej i piękniej? Gdyby wcześniej pomyślała o tym, by wziąć wachlarz, bez wątpienia uderzyłaby go nim po palcach, ale w tej sytuacji tylko żartobliwe klepnęła wicehrabiego po ręce. - Pochlebca - rzekła filuternie. - Ależ skąd! - odparł. - Zawsze mówię prawdę! - Och, co za wierutne kłamstwo! - zawołała. Desford zaprzeczył, a ona przyjęła to za dobrą monetę, co wynikało z faktu, że w latach młodości była rzeczywiście nie zwykle ładną panną. Czas i bezczynne życie, jakie wiodła, znacznie zmieniły jej figurę, lecz i tak mówiono, że zachowała ślady dawnej urody; a fraise czy mała kryza, jak odkryła, doskonale maskowały jej coraz wyraźniej rysujący się drugi podbródek. Umiarkowane przywiązanie, jakim niegdyś darzyła sir Johna Silverdalea, zmieniło się przez okres wdowieństwa w uczucie, które zapewne zadziwiłoby świętej pamięci małżonka, lecz nie przeszkodziłoby jej przyjąć propozycji małżeństwa, gdyby tylko trafił się zamożny i dobrze urodzony kandydat. Nikt jednak nie starał się o rękę wdowy, więc wszystkie swe uczucia lady Silverdale skierowała na syna. Osoby, które nie zbyt dobrze ją znały, były przekonane, iż jest całym sercem oddana dzieciom, w co także sama wierzyła. Ci jednak, którzy mieli okazję częściej się z nią stykać, nie dali się zwieść jej czułostkowemu zachowaniu; wiedzieli, że choć rzeczywiście świata nie widzi poza synem, dla córki ma znacznie chłodniejsze uczucia. Wicehrabia należał do tych bardziej wtajemniczonych, nie tracił więc czasu, by pytać ją o stan zdrowia syna i wysłuchiwać potem ze zmartwioną miną długiego opisu rozmaitych urazów, jakich nabawił się Charlie, oraz opowieści, jakim to szokiem dla jego nerwów był ów wypadek, tudzież jak groźne mogą być następstwa, jeśli nie będzie leżał w całkowitym spokoju do czasu, aż doktor Foston orzeknie, iż może opuścić swój pokój. Ponieważ jednak lady Silverdale niewiele rzeczy interesowało bardziej niż choroby, które mogą zaatakować ludzkie ciało, i święcie wierzyła, iż fizyczne dolegliwości przydają szlachetności osobom na nie cierpiącym, trochę to trwało, zanim zakończyła swój monolog opisem spazmów i palpitacji serca, jakich doznała widząc poturbowane ciało syna przyniesione do domu na noszach. - Natychmiast padłam zemdlona, ponieważ myślałam, że Charlie nie żyje! - wykrzyknęła z mocą. - Tymczasem wszyscy byli przekonani, że to ja umarłam, gdyż minęły wieki, zanim mnie docucili, a potem, wyobraź sobie, byłam tak roztrzęsiona, że nie mogłam uwierzyć drogiej Hetcie, kiedy mi mówiła, że Charlie żyje, a jedynie doznał poważnego wstrząsu. Od tamtej pory bardzo źle się czuję i doktor Foston musiał mi zaaplikować kordiał, a do tego walerianę dla uspokojenia nerwów, które, jak się zapewne domyślasz, są zupełnie zszarpane. Wicehrabia nie zawiódł jej oczekiwań; wyraziwszy podziw z powodu odwagi ducha, jaką wykazała w tak dramatycznych okolicznościach, wreszcie odważył się przystąpić do sprawy, z którą przyszedł. Zrobił to bardzo zręcznie, lecz niełatwo przyszło mu przekonać ją do swego pomysłu. Okazało się to jeszcze trudniejsze, gdy wyjawił, że Cherry jest wnuczką lorda Nettlecombea. Lady Silverdale bowiem od razu oświadczyła, iż nie chce mieć nic wspólnego z nikim z tej rodziny. Wicehrabia odparł na to szczerze: - Świetnie panią rozumiem: kto chciałby mieć z nimi do czynienia? Lecz sądzę, że do pani wrażliwego serca przemówi sytuacja tego nieszczęsnego dziecka. Jeśli jej ojciec nie umarł, to z całą pewnością się jej wyrzekł... i pozostawił bez grosza przy duszy. Ostatnio mieszkała u krewnych ze strony matki, którzy niezbyt dobrze się z nią obchodzili. Było już tak źle, że dziewczyna postanowiła zwrócić się o opiekę do swego dziadka, do czasu, aż znajdzie sobie posadę w jakimś przyzwoitym domu. Kiedy więc byłem w Hazelfield, ciotka poprosiła mnie, bym zawiózł pannę Steane do Londynu i dopilnował, by zaopiekował się nią stary Nettlecombe. Może się pani domyślić mojej konsternacji, kiedy zajechawszy na Albemarle Street stwierdziłem, że dom jest zamknięty, a nikt z sąsiadów nie może mi udzielić informacji o miejscu pobytu lorda! Zachodziłem w głowę, co mam począć w takiej sytuacji, dopóki nie przypomniałem sobie o pani. Przerwała mu, pytając: - Czy to nie jest przypadkiem córka Wilfreda Steanea? - Tak. Biedactwo! To tak jakby była sierotą, dobrze że w ogóle wyżyła! - Desford! - wykrzyknęła lady Silverdale, szukając flaszeczki z solami trzeźwiącymi. - Nie spodziewałam się, że ty, właśnie ty, będziesz tak niedelikatny, by przywieźć dziecko tego człowieka do Inglehurst! I jak twoja ciotka mogła... ale zawsze uważałam biedną drogą Sophronię za dziwaczkę. Lecz jak mogła przypuszczać, że zechcę udzielić gościny córce... - Ależ ona nic nie wie! - wtrącił wicehrabia. - Prosiła mnie tylko, bym zawiózł Cherry do dziadka. To ja - znając panią lepiej niż moja ciotka - pomyślałam, że jedyną osobą, do której mogę się zwrócić, jest pani. - Uśmiechnął się do niej i dodał: - Próbuje mi pani wmówić, że jest osobą tak pozbawioną serca, by odtrącić sierotę? Nie uda się pani: zbyt dobrze ją znam! Lady Silverdale zaczęła skubać frędzle jedwabnego szala, który spoczywał na jej ramionach, patrząc na wicehrabiego z pretensją. Zanim jednak zdecydowała, co ma powiedzieć, by pozbyć się Cherry i jednocześnie nie zniszczyć swego wizerunku anioła dobroci, drzwi się otworzyły i weszła Henrietta, wiodąc za rękę pannę Steane. - Mamo, to jest biedna mała Cherry, która miała ostatnio okropne przejścia, o czym, jak mniemam, szczegółowo opowie ci Desford. Jest całkiem wyczerpana, ale prosiła mnie, bym ją do ciebie zaprowadziła, zanim położę ją do łóżka. No, moja droga, sama możesz się przekonać, że moja matka nie bardziej przypomina smoka niż ja. - Bardzo mi miło - rzekła lady Silverdale słabym głosem, witając Cherry nieznacznym skinieniem głowy. - Hetto, kochanie, podaj mi mój kordiał. Przerażona Cherry szepnęła: - Nie powinnam była tu przyjeżdżać. Och, wiedziałam to! Niech mi pani wybaczy. Lady Silverdale była może egoistką, ale nie pozbawioną ludzkich uczuć, i ten żałosny okrzyk, a do tego widok bladej, zmęczonej buzi, wyraźnie ją ułagodził. Wydawało jej się niemożliwością wyrzucić z domu tę nieszczęsną dziewczynę, więc nie rezygnując z pozy osoby mającej lada chwila zemdleć, powiedziała cierpiącym głosem: - Och, nic się nie stało. Wybacz, że to moja córka zaprowadzi cię do twego pokoju: czuję się bardzo źle, a lekarz zabrania mi jakiegokolwiek wysiłku. To nie jest najlepszy moment na wizytę. Ale moja córka zajmie się tobą. Powiedz mi, jeślibyś czegoś potrzebowała. Może przed snem dobrze by ci zrobiła szklanka mleka? - Sądzę, że Cherry przydałoby się coś bardziej pożywnego niż szklanka mleka - stwierdził wicehrabia widząc, iż Cherry jest całkiem zmaltretowana, po czym zuchwale mrugnął do niej okiem. - Naturalnie, że tak! - powiedziała Henrietta. - Dostanie kolację, gdy tylko położę ją do łóżka. - Och, dziękuję - rzekła Cherry z wdzięcznością. - Chyba nie zasłużyłam na taką dobroć, ale to brzmi wspaniale! Ciotka Bugle nigdy mi nie pozwalała na... Urwała nieco speszona, gdyż te słowa wywarły nieoczekiwany efekt na jej gospodyni. Lady Silverdale, która do tej pory leżała na fotelu, wąchając sole trzeźwiące, nagle porzuciła tę omdlewającą pozę, usiadła prosto i zapytała ostrym tonem: - Kto, powiedziałaś? - Cciotka Bbugle - niepewnie odrzekła Cherry. Lady Silverdale aż zatchnęła się z oburzenia. - Znowu ta kobieta! - wycedziła z odrazą. - Chcesz mi powiedzieć, dziecko, że to twoja ciotka? - Tak, proszę pani - odparła Cherry drżąc ze strachu. - Znasz ją, mamo? - Zostałyśmy wprowadzone do towarzystwa w tym samym sezonie - wyznała lady Silverdale dramatycznie. - Błagam, nie mówcie przy mnie o Amelii Bugle! To fałszywa, mizdrząca się kobieta, która nie przepuściła żadnemu mężczyźnie, jaki wszedł jej w drogę! Na dodatek wydawało jej się, że jest pięknością, a to nieprawda, gdyż zawsze miała okropną figurę i wyjątkowo szpetny nos. A kiedy sobie przypomnę, jak się pyszniła, gdy złapała Buglea, i jak pretensjonalnie się zachowywała, konam ze śmiechu! Nie sprawiała wrażenia szczególnie rozbawionej, ale zakończyła tę tyradę miażdżącym, sarkastycznym „ha! „Henrietta, która napotkała wzrokiem kpiące spojrzenie Desforda, starała się zachować powagę, ale kąciki jej ust drgnęły nieznacznie. - Jak rozumiem, nie była to twoja najlepsza przyjaciółka? - rzekła. - O nie! Ale pozostawałam z nią w poprawnych stosunkach, dopóki nie zrobiła mi afrontu, wyprzedzając mnie w przejściu i mówiąc bezczelnie, że należy jej się pierwszeństwo, gdyż tytuł baroneta jej męża jest ważniejszy niż tytuł szlachecki Silverdaleów. Po tym incydencie oczywiście przestała dla mnie istnieć i w ogóle nie chciałam o niej słyszeć. Chodź, usiądź przy mnie, drogie dziecko, i wszystko mi o niej opowiedz. Jestem pewna, że okropnie cię traktowała, gdyż jak sobie przypominam, nigdy nie przestrzegała zasad dobrego wychowania wobec ludzi, których uważała za niżej postawionych od siebie. Przymilnym gestem wskazała miejsce obok siebie na sofie, a Cherry, szybko ochłonąwszy ze zdumienia, uśmiechnęła się nieśmiało, dygnęła i skorzystała z zaproszenia. To dygnięcie dodatkowo zjednało lady Silverdale; pochyliła się, by dotknąć dłoni Cherry, i powiedziała: - Biedne dziecko! No, już dobrze. W tym domu nie spotkają cię żadne prześladowania! Czy to prawda, że ta kobieta ma aż pięć córek? Widząc, że jej chimeryczna matka jest teraz całkowicie pochłonięta straszliwym losem, jaki spotkał dawną rywalkę, Henrietta skorzystała z okazji, by zamienić z wicehrabią kilka słów. - Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, nieprawdaż? - rzekła półgłosem. - Ciekawa jestem, co „ta kobieta” naprawdę zrobiła, że mama tak jej nie lubi? - Ja także - odrzekł. - Liczę, że się tego dowiesz. Z pewnością ta niedelikatna uwaga o należnym jej pierwszeństwie była tylko kroplą, która przepełniła czarę. - Przypuszczam, że rywalizowały ze sobą - powiedziała Henrietta. - Ale to nieważne. Cherry zostanie u nas, dopóki nie odnajdziesz jej dziadka. Zastanówmy się jednak, co powinna teraz zrobić. Czy nie byłoby dobrze, gdyby napisała uprzejmy list do lady Bugle, informując ją, iż obecnie rezyduje w Inglehurst? Moim zdaniem Cherry winna jest jej jakieś wyjaśnienie. Lady Bugle nie może być takim potworem, by się w ogóle nie niepokoić o siostrzenicę. - Masz rację - zgodził się niechętnie. - Chociaż... Hetto, powiedz Cherry, by napisała, że pojechała odwiedzić dziadka. Psiakość, muszę w ciągu kilku dni dowiedzieć się, gdzie też on jest, bo gdy dziewczyna wspomni w liście o Inglehurst, lady Bugle z pewnością skojarzy to ze mną i zwróci się do ciotki Emborough o wyjaśnienie tej sprawy, a wtedy dopiero mi się dostanie! - A nie mógłbyś napisać do lady Emborough i wszystko jej wytłumaczyć? - zasugerowała. - Nie, Hetto, to niemożliwe - odparł. - Ciotka nie przepada za lady Bugle, ale chce żyć z nią w dobrych stosunkach i nie byłaby mi wdzięczna za to całe zamieszanie! - No tak! Nie pomyślałam o tym. Zrobisz jak uważasz. Chcesz zatrzymać się tu na noc, czy pojedziesz z Simonem do Wolversham? - Ani jedno, ani drugie. Wracam do Londynu. Możesz mnie sobie wyobrazić, jak jutro szukam po całym mieście kogoś, kto mógłby mi powiedzieć, dokąd wyjechał Nettlecombe... prawdopodobnie nadaremnie! Ale trudno! Będzie dla mnie dobrą nauczką, bym nie ratował z opresji samotnych dam, nie uważasz? - Nie dałabym głowy, że następnym razem znowu nie wdasz się w jakąś awanturę - rzekła śmiejąc się. - W każdym razie nie zrobię tego, póki się nie upewnię, że ty, Hetto, jesteś w pobliżu, by mnie z tego wyciągnąć - dodał. Ujął jej dłoń i ucałował. - Dziękuję ci, najwierniejsza przyjaciółko. Jestem ci dozgonnie wdzięczny. - Trala-lala! Jeśli jeszcze dziś zamierzasz wracać do Londynu, lepiej pożegnaj się już ze swoją damą, bo chcę ją zaraz położyć do łóżka. Jest tak zmęczona, że oczy same jej się zamykają. Poleciłam Grimshawowi, by podał ci kolację. Simon dotrzyma ci towarzystwa. - Jesteś niezastąpiona! - rzekł, po czym odwrócił się od niej, by pożegnać się ze swą podopieczną. Cherry wstała pospiesznie z sofy, gdy zobaczyła, że wicehrabia kieruje się w jej stronę. Rzeczywiście wyglądała na bardzo zmęczoną. Uśmiechnęła się do niego z wysiłkiem i zaczęła mu dziękować za wszystko, co dla niej zrobił. Desford przerwał jej, poklepał ją po ręce i polecił - niczym dobry wujek - by dobrze się sprawowała. Następnie zwrócił się do lady Silverdale, obiecując, że przyjdzie się pożegnać, gdy tylko zje kolację, po czym udał się do jadami. Zastał tam swego brata, który siedział bokiem przy stole, podparty na łokciu, z wyciągniętymi przed siebie długimi nogami w cudacznych petershamskich pantalonach. Obok niego stała karafka brandy. Grimshaw, z miną człowieka głęboko urażonego w swych uczuciach, wskazał wicehrabiemu krzesło i wyraził ubolewanie, że dania, którymi może go poczęstować, są nader skromne, jako że homar i kurczę zostały właśnie zjedzone na obiad. To samo dotyczy, niestety, także migdałowych ciasteczek, które tak smakowały panu Simonowi - dodał beznamiętnym tonem. - Chce przez to powiedzieć, że to ja je zjadłem - rzekł Simon. - Były diabetole dobre! Grimshaw, nie miej takiej cierpiętniczej miny! Cały wieczór się z nią obnosisz, aż zaczęło mi się to udzielać! - Twój nowy strój chyba nie bardzo przypadł mu do gustu - zauważył wicehrabia, nakładając sobie porcję marynowanego łososia. - Trudno mu się dziwić. Wyglądasz jak błazen. Zgodzisz się ze mną, Grimshaw? - Powiedziałbym raczej, jaśnie panie, że ta nowa moda do mnie nie przemawia. I jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie, uważam, że niezbyt przystoi dobrze urodzonemu dżentelmenowi. - Nie znasz się - odparł Simon. - To najnowsza moda, ten styl zapoczątkował Petersham. - Lord Petersham, jaśnie panie - rzekł Grimshaw z kamienną twarzą - jak wszyscy wiedzą, jest wielce ekscentrycznym dżentelmenem i styl, który preferuje, nie można nazwać inaczej jak oryginalnym. - A poza tym - dodał Desford, gdy Grimshaw wyszedł z jadalni - Petersham jest o dobre piętnaście lat starszy od ciebie i cokolwiek by na siebie włożył, nigdy nie będzie wyglądał jak kupiec z południa. - Zważaj na to, co mówisz, braciszku! - ostrzegł go Simon. - Powiedz jeszcze słowo, a pożałujesz! Desford się roześmiał, po czym dokładnie przyjrzał się przez monokl ustawionym przed sobą potrawom. - Czyżby? Ale doprawdy, Simon, te pantalony to już przesada! Nie zamierzam jednak dyskutować o twoich strojach: mam ci do powiedzenia coś ważniejszego. - Przypomniałeś mi, że ja też chciałem z tobą o czymś pomówić. Szczęśliwie się złożyło, że przyjechałem tu na obiad. Pożycz mi pięćset funtów, Des, dobrze? - Nie - odparł Desford bez ogródek. - Nie pożyczę ci ani pensa, jeśli o to chodzi. - Doskonale! - rzekł Simon z niezmąconym spokojem. - Młodzi dżentelmeni nie powinni pożyczać pieniędzy na prawo i lewo. Po prostu daj mi je, a nie pisnę słówkiem o tym uro czym kwiatuszku, który wozisz ze sobą. - Ależ z ciebie naciągacz - mruknął Desford zabierając się do placka z rodzynkami. - Po co ci aż pięćset funtów? Musi być z tobą kiepsko, zważywszy, że nie minął jeszcze miesiąc, odkąd wypłacono nam kwartalne apanaże. - Cóż, niestety - odparł Simon - ostatnia pensja była, jakby to powiedzieć, raczej symboliczna. - I ojciec mnie nazywa rozrzutnikiem! - To jeszcze nic! Zobaczysz, braciszku, co powie, gdy się dowie o tej twojej dziewuszce! Desford nic nie odrzekł na tę zaczepkę, lecz skierował na brata baczne spojrzenie. - Czy przypadkiem nie wdałeś się w podejrzane interesy? - zapytał. - Jakieś karciane oszustwa? Simon uśmiechnął się ponuro. - Pierwszy i ostatni raz, Des. Dostałem nauczkę na całe życie. - Wyleczyłeś się, co? Cóż, każdemu może się zdarzyć coś takiego. I to cię sprowadza do domu? Ojciec cię nie poratował? - Prawdę mówiąc, braciszku, nie śmiałem nawet wspomnieć o tej sprawie, choć właśnie po to przyjechałem. Sądzę, iż nie jest to najlepszy moment, by poruszać drażliwe tematy. Nie można powiedzieć, by ojciec miał dobry humor. - Nic dziwnego, skoro pokazałeś mu się w tym stroju! Co za głupiec z ciebie, Simon! Mogłeś się domyślić, że to go tylko rozdrażni. - Jak możesz posądzać mnie o taki brak wyczucia? Ubrałem się jak najpoprawniej. Żeby mu sprawić przyjemność, włożyłem nawet bryczesy, ale i one nie pomogły wobec ataku podagry. Dodam jeszcze, że dziś przez godzinę musiałem wysłuchiwać skarg ojca na ciebie, na mnie i na Horacea, zanim nadarzyła się okazja ucieczki - szlachetnie zaoferowałem się, że wyręczę parobka i zawiozę list od mamy do lady Silverdale. Mama uważała, że powinna dowiedzieć się o stan zdrowia Charliego. Czy Hetta powiedziała ci, że ten postrzeleniec miał wypadek? Desford skinął głową. - Owszem. Co z nim? - Cóż, wygląda nie najlepiej, ale wszyscy mówią, że szybko wraca do zdrowia. Jednak co do tych pieniędzy, Des... - Dam ci czek do Drummonda... ale pod jednym warunkiem! Simon się zaśmiał. - Nie puszczę pary z ust, Des. - Och, nie to chodzi, ty hultaju! Chciałbym, żebyś wyrzucił to ubranie. - To będzie duże poświęcenie z mojej strony - rzekł Simon żałośnie - ale zrobię to. A co więcej: jeśli mógłbym jakoś ci pomóc... zwłaszcza w obecnej, dość dziwnej sytuacji... uczynię to. - Wielkie dzięki - odparł Desford nieco rozbawiony, lecz także wzruszony. - Nie ma nic takiego co... Chyba że przypadkiem wiesz, gdzie zaszył się stary Nettlecombe? - Nettlecombe? Co, u diabła, chcesz od tego starego skąpca? - zapytał Simon ze zdumieniem. - Moja urocza dziewuszka, jak ją nazwałeś, jest jego wnuczką i zobowiązałem się odwieźć ją do niego. Tylko że po przyjeździe do Londynu okazało się, że staruszek zamknął dom na cztery spusty i wyjechał z miasta. Dlatego właśnie przywiozłem ją tutaj. - Dobry Boże, dziewczyna ma na nazwisko Steane? - Tak, jest jedynym dzieckiem Wilfreda Steanea. - A któż to taki, u czorta? - Och, czarna owca w rodzinie. Nie pamiętasz go. Ja także nie, jeśli o to chodzi, ale przypominam sobie, co o nim mówiono, a zwłaszcza co mówił ojciec, który zresztą nie oszczędzał żadnego z Steaneów. Dlatego też nie chcę, by dowiedział się o Cherry. - Tak się nazywa ta dziewczyna? - zapytał Simon. - Dziwne imię! - Ma na imię Charity, ale woli, by mówiono do niej Cherry. Poznałem ją, gdy byłem w Hazelfield. Nie będę ci opowiadał, jak to się stało, że przywiozłem ją do Londynu, ale możesz mi wierzyć - nie miałem innego wyjścia. Dziewczyna mieszkała u ciotki ze strony matki i ponieważ źle ją traktowano, uciekła. Spotkałem ją idącą na piechotę do Londynu, a że nie mogłem jej w żaden sposób skłonić do powrotu do ciotki, co miałem począć? - Prawdziwy rycerz, co? - skrzywił się Simon. - Nie jestem żadnym rycerzem i gdybym wiedział, że napytam sobie takiej biedy, nie zrobiłbym tego. - Zrobiłbyś - rzekł Simon. - Myślisz, że cię nie znam? A propos, co takiego zrobił ten Steane, że wywołał taki skandal? - Zdaniem naszego ojca wszystko poza morderstwem! Nettlecombe wydziedziczył go, gdy ten uciekł z matką Cherry, jednak do wyjazdu za granicę skłoniły go inne ciemne sprawki. Wyszło na jaw, że przysiadał się do pijanych młodzików i ogrywał ich w karty. Simon szeroko otworzył oczy. - Miły jegomość - zauważył. - Co się z nim stało? - Nikt tego nie wie, ale ponieważ od kilku lat nie dał znaku życia, wszyscy sądzą, że umarł. - Należy mieć taką nadzieję - odparł Simon. - Nie obraź się, braciszku, ale im szybciej oddasz dziewczynę pod opiekę jej dziadka, tym lepiej. Chyba się w niej nie zadurzyłeś, hę? - Na miłość boską, Simon...! - wykrzyknął. - Oczywiście, że nie! - O, przepraszam - mruknął Simon. - Tylko pytałem. Zanim tego wieczora bracia się rozstali, Simon wetknął do kieszeni czek, który otrzymał od Desforda, i zapytał miękkim, porozumiewawczym tonem, czy wicehrabia zamierza przybyć do Newmarket na Czerwcowe Derby. Ten odparł, iż miał taki zamiar, ale nie sądzi, by mu się to udało. - Na pewno będę jeszcze tropił Nettlecombea - rzekł. - Lecz jeśli ty się tam wybierasz, mogę ci zdradzić pewniaka: postaw na Gwiazdora. Stary Jeny Tawton szepnął mi to na ucho w zeszłym tygodniu u Tatta, a ten jegomość zwykle wie, co mówi. Simon uścisnął bratu rękę, uśmiechając się do niego z wdzięcznością. - Dzięki, Des. Do czorta, jednak porządny z ciebie człowiek! - rzekł. Desford odparł, nieco zdziwiony: - Dlatego że dałem Jerryemu w łapę? Nie bądź dzieckiem! - Nie, nie dlatego ani nawet nie dlatego - rzekł Simon klepiąc się po kieszeni. - Jestem ci wdzięczny, że jako starszy brat nie wygłosiłeś mi umoralniającego kazania. - Już widzę, jak bardzo byś się nim przejął! - Och, skąd wiesz, że nie! - lekko odparł Simon. Wziął kapelusz i nasadził go zawadiacko na swe jasne loki. Przez chwilę się wahał, a potem rzekł: - Jutro wracam do Londynu i zostanę tam aż do wyjazdu do Newmarket. Jeśli więc miałbyś jakieś kłopoty i uznałbyś, że mogę ci pomóc, przyjdź do mnie, a ja... zrobię dla ciebie wszystko co w mojej mocy. - Przybrawszy swój zwykły, nonszalancki ton, dodał: - A nie masz pojęcia, jak wiele to znaczy. Żegnaj, braciszku! Wicehrabia wyjechał z Inglehurst około dwudziestu minut później, załatwiwszy ostatnią ze spraw, które zaprzątały mu głowę. Lady Silverdale, w głównej mierze dzięki niechęci do lady Bugle, a po części również dzięki nobliwemu zachowaniu Cherry, zdawała się przychylnie odnosić do swego niespodziewanego gościa. Nie bez znaczenia także było to, że uznała Cherry za niezbyt ładną. - Biedne dziecko - powiedziała. - Szkoda, że to takie małe stworzenie, i na dodatek tak nędznie ubrane! Hetto, kochanie, chyba powinnyśmy coś zrobić, aby lepiej się prezentowała. Zastanawiałam się, czy nie mogłaby sobie uszyć sukni z tego zielonego batystu, który ty uznałaś za nie twarzowy. No wiesz, zwyczajnej, prostej sukni. Należałoby jej także spiąć włosy, gdyż nie znoszę takich nieporządnych fryzur. Ponieważ Henrietta chciała podjąć ten wątek, by utwierdzić matkę w jej miłosiernych zamiarach, wicehrabia pożegnał panie i odjechał z przekonaniem, że - przynajmniej na razie - lady Silverdale będzie dla Cherry miła. 7 Kiedy wyjeżdżał. Cherry pogrążona była w głębokim śnie, którego nie zakłócił ani turkot kół rozlegający się pod jej oknami, ani stukot kopyt końskich na podjeździe. Była tak zmęczona wydarzeniami dnia, że nawet się nie poruszyła, gdy nazajutrz jedna z pokojówek przyszła do jej pokoju, by odsunąć zasłony wokół łóżka. Wreszcie jednak Cherry otworzyła zaspane oczy i przeciągnęła się niczym mały kociak, co widząc służąca wyraziła nadzieję, że panienka spała dobrze, i poinformowała ją, iż jest piękny poranek. Na dowód tego odsunęła kotary, a Cherry zmrużyła oczy, porażona blaskiem słońca, który zalał pokój. Półprzytomna, gwałtownie usiadła na łóżku, przypominając sobie wydarzenia poprzedniego dnia, po czym zapytała, która jest godzina. Usłyszawszy, że już ósma, z przerażeniem złapała oddech i wykrzyknęła: - O Boże! A więc spałam dwanaście godzin! Jak to się mogło stać? Zrozumiawszy, że panienka zamierza bezzwłocznie wstać z łóżka, pokojówka odrzekła, iż nie ma powodu do pośpiechu, gdyż jaśnie pani nigdy nie schodzi na śniadanie, a panna Hetta wydała polecenie, by jej nie budzić przed ósmą. Następnie postawiła na brzegu umywalni błyszczący mosiężny dzbanek z gorącą wodą, prosząc, by panienka zadzwoniła, jeśli będzie jej potrzebowała, i wyszła przystając w drzwiach, aby poinformować, iż śniadanie zostanie podane w saloniku o godzinie dziesiątej. Cherry została sama i mogła się rozejrzeć po pokoju. Kiedy poprzedniego wieczora Hetta kładła ją do łóżka, dziewczyna była zbyt wyczerpana, by zwrócić uwagę na jego urządzenie. Odnotowała jedynie z zachwytem niezwykle miękkie poduszki i najwygodniejsze łóżko, w jakim do tej pory spała. Teraz jednak stała zdumiona i zachwycona, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Uznała, że nigdy nie widziała bardziej stylowej sypialni, i zdziwiłaby się niepomiernie, gdyby wiedziała, że lady Silverdale nie była zadowolona z zasłon, której jej zdaniem wyblakły tak, iż sprawiały wrażenie okropnie starych i zniszczonych. Jej lordowska mość odkryła także małą plamkę na dywanie, gdzie jakiś nieostrożny gość uronił kroplę lotionu. Cherry jednak nie zauważyła tych drobnych skaz. Pokoje w szkole dla panien prowadzonej przez pannę Fletching były czyste, lecz bardzo skromnie urządzone, a w Maplewood dzieliła sypialnię z Corinną i Dianeme, które zdaniem ich matki nie były na tyle dorosłe, by należało wydawać na nie więcej pieniędzy, niż to jest absolutnie konieczne. Tak więc ich pokój umeblowany był rozmaitymi nie pasującymi do siebie sprzętami - krzesłami i szafami - które uznano za zbyt stare, by pozostały w salonie czy jadalni, albo które kupiono za bezcen na wy przedaży. Jednak nawet przy łóżku ciotki Bugle nie było zasłon z damasceńskiego jedwabiu - pomyślała Cherry, z nabożeństwem gładząc materiał. Wyślizgnąwszy się z łóżka, dziewczyna poczyniła kolejne spostrzeżenie: ktoś nie tylko rozpakował jej kufer, lecz także wyprasował obie suknie, które miała ze sobą. Wydało jej się to takim niesłychanym przejawem luksusu, iż przez chwilę nie była pewna, czy to wszystko jej się nie śni. Kiedy Cherry - w asyście jak zwykle sztywnego Grimshawa - weszła do saloniku, zastała tam już pannę Silverdale, która właśnie nalewała herbatę. Henrietta powitała ją tak serdecznie i przyjacielsko, że dziewczyna natychmiast pozbyła się lęku, którym napawał ją Grimshaw, i zawołała impulsywnie: - Byłam tak oszołomiona zeszłego wieczora, iż zapomniałam powiedzieć, jak bardzo jestem wdzięczna pani i lady Silverdale za okazaną mi dobroć! Nie wiem, jak mam paniom dziękować! - Nonsens - rzekła Henrietta uśmiechając się do niej. - Straciłam już rachubę, ile razy mi dziękowałaś. Wydaje mi się, że po raz ostatni zrobiłaś to, kiedy zdmuchnęłam świecę, ale mogę się mylić, ponieważ prawie już spałaś. Do chwili, gdy wstały od stołu, Henrietcie udało się na tyle oswoić Cherry i przełamać jej nerwową nieśmiałość, że to, co od niej usłyszała, wystarczyło, by zrobiło jej się serdeczne żal dziewczyny. Było jasne, że Cherry nigdy nie zwierzała się ciotce; i chociaż z ogromną atencją mówiła o pannie Fletching, Henrietta nie sądziła, by ich wzajemne stosunki były bliższe, niż zwykle nawiązują się między życzliwą i sprawiedliwą nauczycielką a wdzięczną wychowanką. Cherry odpowiadała na pytania z wyraźną rezerwą i na początku chyba spodziewała się, iż zostanie skarcona; kiedy jednak zrozumiała, że nic takiego jej nie grozi, poczuła się swobodniej i zaczęła gawędzić wesoło jak podczas podróży do Londynu. Wielu jednak perswazji wymagało przekonanie jej, że powinna przyjąć zielony batyst, i kiedy wreszcie przestała się opierać, zrobiła to pod warunkiem, iż będzie mogła zrewanżować się za ten prezent - nie pieniędzmi oczywiście, lecz pomocą w codziennych domowych sprawach. - Jestem przyzwyczajona do pracy - zapewniła Hettę. - Więc proszę mi powiedzieć, panno Silverdale, co mogłabym robić. - Ale ja nie chcę, byś cokolwiek robiła - zaprotestowała Henrietta. - Jesteś tu gościem. Cherry, a nie służącą! - Wcale nie - odparła Cherry, rumieniąc się i unosząc wyraźnie zarysowany podbródek. - Jest pani zbyt dobra, by powiedzieć coś innego, i... kiedy o tym myślę, robi mi się tak ciepło na sercu, że byłabym nieszczęśliwa, gdyby mi pani nie pozwoliła w czymś sobie pomóc. Chciałabym być użyteczna. Zauważyłam oczywiście, że macie tu wiele służby, ale na pewno jest mnóstwo takich rzeczy, których pani i lady Silverdale nie mogą i nie chcą powierzać pokojówkom. Mogłabym załatwiać jakieś drobne sprawunki, coś przynieść, czegoś poszukać, zacerować dziury w pończochach... wszystko to, co robi pani sama i co musi panią śmiertelnie nudzić. Ponieważ Henrietta nie wiedziała o takiej rzeczy, której jej matka nie chciałaby powierzać służbie, nie mogła powstrzymać się od śmiechu, choć naturalnie nie powiedziała Cherry, co ją tak rozbawiło. Rzekła jedynie: - No dobrze, postaram się spełnić twoją prośbę, ale powinnam cię ostrzec, że jeśli zaczniesz za mnie robić każdy głupi drobiazg, wkrótce stanę się najbardziej leniwą, rozpieszczoną istotą, jaką sobie można wyobrazić. - Ależ skąd! Wiem, że w pani przypadku coś takiego jest niemożliwe - odparła Cherry z przekonaniem. Większość poranka spędziła krojąc z zapałem zielony batyst na suknię i fastrygując poszczególne kawałki. W tym zadaniu pomagała jej panna Hephzibah Cardle, garderobiana jaśnie pani. Ktoś, kto by oceniał ją tylko po powierzchowności starej panny i kwaśnej minie, nigdy by się nie domyślił, że służąca ta posiadła rzadko spotykaną umiejętność ubierania lady Silverdale od stóp do głowy i wyrażania przy tym pełnego zazdrości uwielbienia, którego jej lordowskiej mości tak bardzo brakowa ło. Garderobiana zaproponowała swą pomoc pannie Steane z najwyższą niechęcią i w ogóle by tego nie zrobiła, gdyby jaśnie pani nie poleciła jej dołożyć wszelkich starań, by panna Steane jakoś wyglądała. Zawodowa ambicja przeważyła w niej nad mniej szlachetnymi uczuciami i nawet skłoniła ją - by, jak stwierdziła, oszczędzić jaśnie pani wydatku, gdyby ta chciała posłać po swą fryzjerkę - do uczesania niesfornych loków panny Steane i ułożenia z nich bardziej twarzowej fryzury, która w efekcie zyskała rzadko słyszaną pochwalę z ust jej lordowskiej mości. Choć jednak nikt nie potrafiłby w sposób bardziej ujmujący wyrazić swej wdzięczności niż Cherry, panna Cardle nie mogła jej polubić. Dziewczyna spotkała się z sympatią tylko u jednej osoby w domu - była nią pani Honeybourne, tęga i dobroduszna ochmistrzyni, która uznała pannę Cherry za uroczą młodą damę. Natomiast pokojówki, dwaj lokaje i zrzędliwy ogrodnik uśmiechali się na jej widok pobłażliwie, a Grimshaw odnosił się do niej z niechęcią i podejrzliwością. On i panna Cardle byli przekonani, że to sprytna oszustka, która wkrada się w łaski jej lordowskiej mości i panny Hetty, używając do tego celu rozmaitych pochlebstw i wybiegów. - Jeśli chcesz panna znać moje zdanie - rzekł Grimshaw złowieszczo - powiem, że jak na mój rozum to jakaś bałamutka. A nie powiem już, co sądzę o postępowaniu lorda Desforda, który ją wsadził na kark jaśnie pani, bo nie będę się do tego zniżał. Na szczęście dla Cherry ci dwoje, choć nieżyczliwi, odnosili się do niej z wyszukaną uprzejmością, dzięki czemu dziewczyna nie zdawała sobie sprawy, jak niechętnie widzą jej obecność w Inglehurst. W ciągu trzech kolejnych dni z jej oczu zniknęły lęk i niepewność i dziewczyna rozkwitła niczym pączek w atmosferze życzliwości, jakiej dotąd nigdy nie zaznała. Kiedy wchodziła do pokoju, była witana uśmiechem; lady Silverdale zwracała się do niej „drogie dziecko”; gdy tylko dziewczyna wyrażała chęć, by komuś pomóc lub cokolwiek zrobić, łagodnie ją karcono, a panna Silverdale zachęcała ją do spacerów po posiadłości, gdy tylko przyjdzie jej na to ochota; słowem, traktowano ją niczym najmilej widzianego gościa, a nie jak podrzutka, jakim się czuła. Ponieważ nigdy nie spotkała się z podobnym traktowaniem. Cherry bardzo pragnęła odwdzięczyć się jakoś swym miłym gospodyniom za ich dobroć. Już po jednym dniu zorientowała się, że choć raczej nie ma w czym pomóc Henrietcie, to jednak sporo może zrobić dla lady Silverdale; i ponieważ nigdy wcześniej nie zetknęła się z nikim takim jak ona, ani przez chwilę nie podejrzewała, że płaczliwy głos i bezradne zachowanie skrywają egoizm i bezwzględność jeszcze bardziej perfidne niż drakońskie metody ciotki. Jeżeli lady Bugle władczym tonem kazała jej poszukać czegoś, co sama zawieruszyła, a przyniesienie zguby kwitowała pytaniem, dlaczego, na Boga, tak długo to trwało, to z kolei lady Silverdale skłaniała ją do poszukania tego przedmiotu następującym okrzykiem: - O Boże, ależ jestem niemądra! Zgubiłam gdzieś nożyczki! Gdzie mogłam je zostawić? Nie, nie, drogie dziecko! Dlaczego ty miałabyś szukać czegoś, co ja w swej niefrasobliwości gdzieś zawieruszyłam? I kiedy Cherry po długich i wyczerpujących poszukiwaniach odnajdywała zgubione nożyczki i przynosiła je, lady Silverdale mówiła: - Och, Cherry, kochane dziecko! Nie trzeba się było kłopotać! Zdumiewające, że mimo takiego traktowania dziewczyna wręcz kwitła i nie uważała żadnego zadania za zbyt męczące czy uciążliwe, gotowa zrobić wszystko dla swej dobrodziejki. Nigdy w życiu nie czuła się szczęśliwsza, a Henrietta, która zdawała sobie z tego sprawę, powstrzymywała się od uwag. Raz tylko próbowała zasugerować Cherry, że lady Silverdale jest trochę niezrównoważona i że jej dyspozycja zależy w dużej mierze od nastroju, pogody albo od tego, czy jest zadowolona ze służby czy nie. Nierzadko też się zdarza, że nagle przestaje lubić kogoś, kogo niedawno - równie niespodziewanie - obdarzyła największą sympatią; i chociaż takie napady nie trwają długo, są w stanie bardzo uprzykrzyć życie jej ofiarom. Cherry słuchała tego wszystkiego, mądrze kiwając głową, po czym odrzekła, że lady Bugle także miewała podobne napady złego humoru. - Tylko że jej kaprysy były trudne do zniesienia, bo nigdy nie starała się być miła czy uprzejma, nawet gdy miała doskonały humor. A lady Silverdale jest taka dobra! W ogóle uważam panie za najlepsze osoby, jakie kiedykolwiek spotkałam. Powiedziała to z promiennymi oczami. Henrietta mogła mieć tylko nadzieję, że humor matki nie zmieni się przed wyjazdem Cherry. Działo się to trzy dni przed tym, jak sir Charlesowi Silverdale pozwolono wreszcie opuścić sypialnię. Jego matka i siostra zdały sobie wówczas sprawę, że wypadek, któremu uległ, spowodował u niego większy wstrząs, niż sam przypuszczał. Nalegał bowiem, by pozwolono mu zejść na dół, gdy jednak wsparty na ramieniu kamerdynera dotarł do biblioteki, z ulgą położył się na sofie i bez protestu wypił kordiał, który wcisnęła mu do ręki matka. Był przystojnym młodzieńcem, ale zmienne nastroje, jakim ulegał, często szpeciły mu twarz: bywał rozdrażniony, a kiedy ktoś mu się sprzeciwiał albo coś nie szło po jego myśli, przybierał ponurą minę. Zarówno z charakteru, jak i wyglądu przypominał matkę; ponieważ jednak we wczesnym dzieciństwie stracił ojca, a lady Silverdale nadmiernie mu pobłażała, cechy, które po niej odziedziczył, u niego uwidaczniały się jeszcze bardziej. Miał wiele uroku i ujmujący sposób bycia, które czyniły go mile widzianym gościem. Śmiałość zaś zjed nywała mu podziw wielu podobnych do niego dżentelmenów. Służący go lubili, bo choć był równie wymagający jak matka i jeszcze bardziej niż ona samolubny, to jednak przejął po niej dar, który sprawiał, że najbardziej wygórowane żądania wyrażał tak, jakby to była tylko prośba; a ponieważ zawsze dziękował ze słodkim uśmiechem, przepraszał, gdy tracił panowanie nad sobą, i dawał im wychodne, jeśli wiedział, że nie będą mu potrzebni - powszechnie uważany był za bardzo dobrego pana. Jego wybryki traktowano z pobłażliwością jako naturalne za chowanie młodego dżentelmena obdarzonego fantazją, nato miast wszelkie niedociągnięcia kładziono na karb młodości. Tylko Henrietta, której naturalne przywiązanie do brata nie przeszkadzało widzieć jego wad, odważyła się kiedyś zauważyć - gdy szczególnie uraziło ją grubiańskie zachowanie Charlesa - że skoro ma tak wielu przyjaciół, najwidoczniej musi wyładowywać złe humory na rodzinie, zasady zaś dobrego wychowania stosuje wszędzie, tylko nie w domu. Ponieważ jednak matka zareagowała na tę uwagę świętym oburzeniem i długotrwałą urazą, Henrietta już nigdy nie zdobyła się na podobną krytykę. Teraz z obawą czekała na wyzdrowienie brata, gdyż znała jego słabość do niewiast i wiedziała, że jeśli Charles zacznie choć trochę flirtować z Cherry, lady Silverdale w okamgnieniu zmieni swój stosunek do dziewczyny, z życzliwej protektorki stając się jej najzaciętszym wrogiem. Wkrótce jednak stwierdziła, że Desford miał rację: piękna pani Cumbertrees może należała już do przeszłości, lecz sir Charles nie przestał gustować w paniach o obfitszych kształtach i bogatym doświadczeniu. Nie interesowały go niewinne dziewczątka i już pierwsze słowa, jakie wyrzekł zobaczywszy Cherry, mogły oddalić wszelkie obawy jego niespokojnej rodzicielki. Tak naprawdę jednak lady Silverdale nie żywiła żadnych obaw i zgodziła się z nim całkowicie, kiedy powiedział: - Ależ to chudzina, mamo! Taka mała, że można by jej w ogóle nie zauważyć. Że też Desford zawraca sobie głowę tą sierotką! Pan Cary Nethercott pomyślał to samo, ale będąc prostolinijnym człowiekiem, bez zastrzeżeń przyjął wyjaśnienie, które w gruncie rzeczy było prawdziwe. - Należy tylko podziwiać jego lordowską mość za taką postawę w trudnych przecież okolicznościach - rzekł, po czym dodał ze słabym uśmiechem: - Sam chciałbym wykazać się podobną odwagą, gdybym znalazł w takiej sytuacji. - Myślę, że wykazałbyś się pan - rzekła Henrietta odwzajemniając uśmiech. - Ta dziewczyna miała bardzo smutne życie... obawiam się nawet, że smutniejsze, niż myśli Desford. Biedne dziecko! Tylko potwór mógłby ją tak zostawić na pastwę losu. Zgodził się, lecz rzekł poważnie: - Ale co się z nią stanie? Jest taka młoda i nie ma nikogo... bo przecież pani nie może się nią zająć... i na pewno lord Desford nie oczekuje tego od pani. - Oczywiście, że nie. Zostawił ją w Inglehurst tylko do czasu, aż odnajdzie dziadka dziewczyny. Czy jednak lord Nettlecombe zechce przyjąć ją pod swój dach - co do tego mam poważne wątpliwości. - Nie znam lorda Nettlecombea, ale wiele o nim słyszałem. - Ja także i jeśli połowa z tego, co o nim mówią, jest prawdziwa, musi to być nader odpychający, skąpy starzec! Mam tylko nadzieję, że wzruszy go los Cherry... może nawet ją polubi, co wcale nie byłoby dziwne, ponieważ ta dziewczyna ma w sobie coś ujmującego i jest naprawdę słodka. - Rzeczywiście to urocze stworzenie - przyznał. - Aż przykro pomyśleć, że miałaby być na łasce takiego dusigrosza, za jakiego uchodzi lord Nettlecombe. - Urwał marszcząc czoło i zaczął bębnić palcem po stole. - Co panna Steane zamierza zrobić, jeśli Nettlecombe nie zechce przyjąć jej do siebie? - zapytał nagle. - Zastanawiała się nad tym? - O tak! Ma zamiar - i to stanowczy - poszukać sobie posady u jakiejś szacownej rodziny. Zmarszczki na jego czole się pogłębiły. - Ale jakiej posady? Jako guwernantka? Jest chyba za młoda, by ubiegać się o tego rodzaju pracę. - Nie tylko za młoda, brak jej również kwalifikacji - odparła Henrietta. - Uważa wprawdzie, że mogłaby uczyć całkiem małe dzieci, ale chyba przekonałam ją, iż znalazłaby się w nie lepszej sytuacji niż poprzednio w domu swej ciotki. Potem wymyśliła sobie, że mogłaby się zatrudnić jako opiekunka jakiejś starszej osoby. Twierdzi - i ja jej wierzę - iż chociaż nie jest zbyt wykształcona, potrafi zajmować się zrzędliwymi, jak je nazywa, staruszkami. Cóż, moja matka nie jest może staruszką i broń Boże nie uważam jej za zrzędliwą, ale muszę przyznać, że... że czasami miewa swoje humory! Chyba wiesz pan, co mam na myśli? - Pan Nethercott kiwnął głową i spojrzał na nią z powagą. - No właśnie. Mogę więc tylko powiedzieć, że nigdy dotąd nie widziałam, by przy kimś matka czuła się tak zadowolona i szczęśliwa. - Chyba że przy pani? - zasugerował. - Och, Boże, nie! - odrzekła ze śmiechem. - Ja nie mam do tego serca, niech mi pan wierzy! Brak mi cierpliwości. A Cherry jama. Nie brak jej też współczucia, którego ja nigdy nie będę miała wobec hipochondryków. Czy jesteś pan zgorszony? Proszę zapomnieć, że to powiedziałam! Potrząsnął głową. - Nic, z czego zechce mi się pani zwierzyć, mnie nie zgorszy - rzekł prosto. - Co mnie natomiast zadziwia, to że zdaje sobie pani sprawę z natury wyimaginowanych dolegliwości lady Silverdale. Proszę mi wybaczyć, jeśli źle się wyraziłem. Nie jestem oratorem i trudno mi myśli ubrać w słowa. Otóż zawsze mi się wydawało, że uważa pani swą matkę za osobę słabego zdrowia i dlatego jest do niej tak przywiązana, wobec czego nie życzy pani sobie, by ktokolwiek jej współczuł i... i próbował wybawić ją z tej sytuacji. Urwał czerwieniąc się, gdy zauważył w jej oczach zdziwienie i rozbawienie. Kiedy się odezwała, jej słowa podziałały na niego jak kubeł zimnej wody, gdyż powiedziała ze śmiechem w głosie: - Bo też wcale sobie tego nie życzę, sir! Wielkie nieba, czy naprawdę uważasz mnie pan za osobę godną litości i potrzebującą, pomocy? Co też pan musi sobie o mnie myśleć... i o mojej biednej mamie? Może rzeczywiście bywa męcząca, ale zapewniam pana, że jest do mnie tak samo przywiązana jak ja do niej. I nic mi nie brakuje do szczęścia! - Błagam o wybaczenie - mruknął. - Powiedziałem coś, czego nie powinienem był powiedzieć. - Nic się nie stało - rzekła uśmiechając się do niego. - Jesteś pan romantykiem, mój przyjacielu. Powinieneś żyć w czasach, gdy dżentelmeni pańskiego pokroju ratowali dziewice z opresji. A swoją drogą, kiedyś tylu ich było! Co do smoków zaś, olbrzymów i czarowników, którzy więzili te panny, to też musiało ich być mnóstwo, skoro co i rusz jakiś rycerz ich zabijał, ratując swoją damę. Nie mógł powstrzymać się od śmiechu, lecz odparł potrząsając głową: - Jest pani taka wesoła, panno Hetto. Nie sposób się nie śmiać z pani żartów. Czy pani nigdy nie jest poważna? - W każdym razie niezbyt długo - odparła. - Obawiam się, że jestem jak Beatrycze, urodziłam się, by bawić ludzi, i nic na to nie poradzę! Ale, ale! Rozmawialiśmy o sytuacji Cherry, nie mojej! To dopiero jest dziewica w opałach! - Jej położenie jest rzeczywiście godne pożałowania - rzekł posępnie. - Tak, ale mam nadzieję, że niebawem ktoś złoży jej propozycję małżeństwa. - Lord Desford? - pan Nethercott przerwał Henrietcie, uważnie jej się przyglądając. - Desford? - wykrzyknęła mimowolnie. - Dobry Boże, nie! W każdym razie mam taką nadzieję! Nic by z tego nie było! - Dlaczego pani tak uważa? Jeśli się w niej zakochał... - Drogi panie, według mnie Desford jest ostatnim człowiekiem, który by zapomniał, do czego go zobowiązują tytuł i nazwisko. Jak pan sądzisz, co by lord Wroxton powiedział na taki mariaż? - Sugeruje pani, że lord Desford ożeni się tylko z panną, którą wybierze dla niego ojciec? - zapytał. - Nie, ale jestem pewna, że nigdy nie ożeniłby się wbrew jego woli - odrzekła. - Kiedy wyraziłam nadzieję, iż Cherry niebawem dostanie propozycję małżeństwa, miałam na myśli to, że jeśli wprowadzimy ją do jakiegoś domu, gdzie będzie mogła spotykać się z ludźmi, bez wątpienia wkrótce ktoś jej się oświadczy - może nawet kilku panów, szanowanych, z dobrych rodzin, którym nie będzie przeszkadzała reputacja jej ojca. - Proszę mi wybaczyć, panno Hetto, ale reputacja jej ojca nie powinna mieć żadnego znaczenia dla mężczyzny mającego poważne zamiary wobec dziewczyny. - Tak, to wszystko bardzo piękne - rzekła ze zniecierpliwieniem - ale chyba nie spodziewasz się pan, że Camngton poślubi dziewczynę z rodziny Steaneów! Oni chyba nie mają nawet tytułu szlacheckiego! Lord Nettlecombe jest tylko drugim baronetem, a z tego, co wiem, jego ojciec nie miał żadnej ogłady towarzyskiej. - Nie można pogardzać kimś tylko dlatego, że brakuje mu ogłady. - Święta racja! - odparła. - Mógł to być wspaniały człowiek! Lecz jeśli się nie mylę, było wręcz przeciwnie! W rodzinie Steaneów jest zła krew, panie Nethercott, i jeśli nie objawi się u Cherry, kto wie, czy nie przejdzie na jej dzieci? - Jeśli ma pani takie obawy, panno Hetto, dziwi mnie, iż odważyła się pani wystawić swego brata na takie ryzyko - rzekł żartobliwie, lecz z powagą w oczach. - Rzeczywiście, muszę przyznać, iż miałam pewne obawy co do tego - odparła lekko. - Ale Desford powiedział, że nie powinnam się tym martwić, gdyż nic takiego się nie zdarzy. Twierdzi, że chłopcy w wieku Charliego rzadko zakochują się w swych rówieśniczkach, wolą bowiem ubiegać się o względy nieco starszych, doświadczonych kobiet. I jak zwykle miał rację! Charlie nie ma zbyt wielkiego mniemania o Cherry. Oczywiście to dobrze, mam jednak nadzieję, że do czasu, aż dorośnie i zechce się ustatkować, przestaną mu się podobać te wyrafinowane piękności. - Czy tak sądzi lord Desford? - zapytał pan Nethercott, nie mogąc stłumić ironii w głosie. Henrietta nie poczuła się dotknięta. Odrzekła marszcząc brwi: - Nie pytałam go o to, ale pewna jestem, że tak, bo gdy się nad tym zastanawiam, przypominam sobie, że kobiety, za którymi kiedyś szalał, były od niego znacznie starsze i należały do tego gatunku pań, jakim oświadczają się tylko skończeni głupcy. A Desford nigdy taki nie był, nawet w swych najbardziej szalonych latach! Kiedy sobie o tym przypomniała, w jej oczach pojawił się błysk rozbawienia, lecz jedno spojrzenie na pana Nethercotta wystarczyło, by się przekonać, że nie podziela on jej wesołości. Zręcznie więc zakończyła to tete-d-tete, wstając z krzesła i zapraszając go do biblioteki, gdzie Charlie, jeszcze spoczywający na sofie, na pewno chętnie uciąłby sobie z nim pogawędkę. 8 Tymczasem wicehrabia gorzko żałował swego rycerskiego czynu. Następny dzień po powrocie na Ariington Street strawił na licznych, acz daremnych próbach uzyskania jakiejś informacji o miejscu pobytu lorda Nettlecombea. Posunął się nawet do tego, że przemógł zdecydowaną niechęć do pana Jonasa Steanea i zmusił się, by pojechać do jego domu przy Upper Grosvenor Street. Pan Steane jednak, podobnie jak jego ojciec, opuścił miasto; i chociaż nie zostawił domu całkiem pustego, to jednak leciwy stróż, który w końcu odpowiedział na natarczywy dźwięk dzwonka i coraz głośniejsze pukanie do drzwi, nie potrafił udzielić Desfordowi żadnej konkretnej informacji poza tą, że pan Steane wyjechał z rodziną do Scarborough. Nie, nie pamiętał, by w ogóle ktoś mu powiedział, dokąd dokładnie udaje się jego pan; jedyne, co wiedział, to iż służba dostała dwa tygodnie urlopu i ma wrócić dopiero pod koniec przyszłego tygodnia, by porządnie wysprzątać dom przed powrotem jaśnie państwa. Nie, nic mu nie wiadomo, czy lord Nettlecombe również wyjechał do Scarborough, lecz jego zdaniem - jeśli ktoś byłby go ciekaw - jest to bardzo mało prawdopodobne, gdyż nie jest on w najlepszych stosunkach z panem Steane. Wreszcie, wykazując wielce chwalebną chęć pomocy, rzekł, iż nie byłby zdziwiony, gdyby miejsce pobytu pana Steanea znał jego prawnik, lecz nie potrafił podać Desfordowi nazwiska tego jegomościa, zwłaszcza że nie przypominał sobie, by kiedykol wiek je znał, bo przecież to nie jego sprawa. Tak więc sugestia, by Desford próbował odszukać owego prawnika, okazała się mniej przydatna, niż można się było spodziewać. Wreszcie pod koniec tego wyjątkowo mało owocnego dnia, kiedy wicehrabia samotnie zasiadł w domu do obiadu, jego pełen współczucia lokaj, zmartwiony brakiem apetytu i zafraso waną miną swego pana, sam zaczął sobie łamać głowę i nagle olśniła go myśl, która okazała się najlepszą radą ze wszystkich dotychczas rozważanych. - Czy jaśnie panu nie wydaje się, że lord Nettlecombe mógł wyjechać do swej letniej posiadłości? - rzekł napełniając kieliszek wicehrabiego. Desford, który pogrążony był w ponurych rozważaniach na temat piętrzących się przed nim trudności, spojrzał na niego bystro i zawołał: - Dobry Boże, ależ ze mnie głupiec! Zupełnie zapomniałem, że on ma dom na wsi! - Tak, jaśnie panie - odparł Aldham stawiając przed nim sernik. - Ja sam przypomniałem sobie o tym dopiero kilka minut temu. Gdy więc jaśnie pan posilał się pierwszym daniem, pozwoliłem sobie zajrzeć do „Almanachu posiadłości rodzin szlacheckich”, który widziałem w biblioteczce jaśnie pana, i choć księga ta ma z dziesięć lat, pomyślałem, że może być przydatna. Dowiedziałem się z niej, że letnia posiadłość lorda Nettlecombe znajduje się w hrabstwie Kent, nie opodal Staplehurst. Chyba nietrudno będzie ją znaleźć, gdyż jest powszechnie znana jako Nettlecombe Manor. - Dziękuję - rzekł serdecznie wicehrabia. - Jestem ci bardzo wdzięczny. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. Zatem jutro o poranku wyruszam do Staplehurst! Tak też zrobił. Zarządziwszy śniadanie na niesłychanie wczesną godzinę, minął powozem rogatki miasta, zanim jeszcze inni członkowie socjety, którzy pozostali na lato w Lon dynie, zdążyli wystawić nos ze swych sypialni. Forysie wicehrabiego bez trudu odnaleźli Nettlecombe Manor, gdyż kilka mil przed Staplehurst widniał znak wskazujący drogę do tegoż domu. Jechało się do niego wąską aleją, porośniętą między koleinami trawą i obrzeżoną z obu stron wysokim, od dawna nie strzyżonym żywopłotem. Na tej podstawie raczej nie wydawało się prawdopodobne, by siedziba lorda Nettlecombea zasługiwała na miano „letniej posiadłości”, niemniej jednak okazała się jeśli nie dworem, to w każdym razie całkiem dużym domem, położonym w środku małego par ku. Przed głównym wejściem znajdował się krótki podjazd, wiodący od ślicznej stróżówki, która najwyraźniej przeszła niedawno kosztowną renowację jakby na przyjęcie młodej pary. Kiedy powóz zajechał przed frontowe drzwi, a wice hrabia lekko zeskoczył na ziemię, okazało się, że dom także został odnowiony, która to okoliczność - jak później kwaśno skomentował Desford - była wystarczającą informacją, że jeśli ktokolwiek tu rezyduje, z całą pewnością nie jest to lord Net tlecombe. Tak też było. Jego lordowska mość wynajął dom byłemu kupcowi, którego żona, jak ów jegomość oświadczył Desfordowi, od lat marzyła o „wiejskiej posiadłości”. - Proszę sobie wyobrazić, jaśnie panie - rzekł śmiejąc się rubasznie - że umyśliła sobie taki wielgachny dom, jak Chatsworth czy coś w tym guście, więc powiedziałem jej wprost, że nie stać mnie na taki książęcy pałac, nawet jeśli jego książęca mość życzy go sobie odnająć, choć nigdy nie słyszałem, by miał takowy zamiar. No więc ze dwa lata szukaliśmy tego miejsca i miałem już po dziurki w nosie jeżdżenia po całym kraju w tę i z powrotem, żeby oglądać domy, co nam się nie podobały, a które nam zachwalali agenci od nieruchomości. Więc nawet gdyby ten dom nie przypadł mi do gustu, i tak bym go wynajął. Oczywiście od razu zobaczyłem, że bez dwóch zdań, jest tu sporo do zrobienia, ale powiedziałem sobie, że przynajmniej będę miał jakąś robotę, kiedy wycofam się z interesów, i w rze czy samej - jeśli się tu nudzę, to niech mnie piorun na miejscu trafi! I na dodatek utargowałem niższą cenę od plenipotenta tego tu lorda, choć nie tyle, ile bym mógł - dodał posępniejąc - gdybym wiedział o tej chałupie to, co wiem teraz. Jeśli jaśnie pan jest przyjacielem jego lordowskiej mości, to nie chciałbym palnąć czego niestosownego, ale nie uwierzyłby jaśnie pan, co za ruinę tu zastałem! - Nie jestem jego przyjacielem i chętnie wierzę - odrzekł szybko Desford, zanim pan Tugsley zdążył podjąć przerwany wątek. - Muszę z nim omówić... eee... pewną sprawę. Kiedy okazało się, że wyjechał z miasta, miałem nadzieję, że go tu zastanę. Jeśli pan wie, gdzie mogę go znaleźć, byłbym bardzo zobowiązany za każdą informację na ten temat. - W tej kwestii nie mogę jaśnie panu pomóc, ale służę nazwiskiem i adresem jego prawnika, jeśli więc zechce jaśnie pan wejść do tego pokoju, co go pani Tugsley nazywa Zielonym Salonem, a który na mój rozum jest tylko salonikiem, i poczęstuje się jaśnie pan czymś zimnym do picia, to ja tymczasem pójdę i poszukam tego karteluszka, gdzie mam wszystko zapisane. Wicehrabia podziękował mu i nie nadużywałby gościnności państwa Tugsley, gdyby nie obawiał się, że odmową urazi uczucia pani domu. Nigdy świadomie nie odnosił się z wyższo ścią do ludzi niższego stanu, teraz więc poszedł za swym gospodarzem do sąsiedniego pokoju, skłonił się pani Tugsley niczym księżnej (jak później powiedziała mężowi owa jej mość) i nawet wytrzymał - sprawiając przy tym wrażenie zainteresowanego - jej dwudziestominutowy, cokolwiek nużący monolog, podczas którego wypił kieliszek wina i zjadł brzoskwinię. Stół był wprawdzie zastawiony rozmaitymi pół miskami, ale Desford nie chciał się niczym poczęstować i aby nie obrazić gospodyni, powiedział - zresztą zgodnie z prawdą - że choć nie może się oprzeć brzoskwini, w zasadzie nigdy nie jada lunchu. Pani Tugsley miała najwyraźniej ambicje towarzyskie i chcąc zrobić na Desfordzie jak najlepsze wrażenie, próbowała naśladować ton, jaki zwykle przybierają w takiej sytuacji ludzie z wyższych sfer. Gdzie tylko się dało, szpikowała swoją przemowę nazwiskami utytułowanych osób, dodając przy tym: „niezwykle słodka istota” albo „dżentelmen w każdym calu”, a starała się, by brzmiało to tak, jakby ich wszystkich znała. Wicehrabia odpowiadał swobodnie i uprzejmie, nie dając po sobie poznać niesmaku czy znudzenia, ale był głęboko wdzięczny, gdy pan Tugsley wreszcie wrócił, trzymając w ręku karteczkę, na której napisał nazwisko i adres prawnika lorda Nettlecombea. Wręczywszy ją Desfordowi, poradził, by ten nie dał się omamić temu staremu cwaniakowi. Pani Tugsley upomniała go, by nie używał tak wulgarnego języka, i zaczęła się zastanawiać (rzucając przy tym groźne spojrzenie na męża), co też jego lrdowska mość sobie o nich pomyśli. Desford jednak tylko się zaśmiał i odrzekł, iż jest bardzo wdzięczny za ostrzeżenie, myśląc, że jeśli plenipotent lorda Nettlecombea jest równie przebiegły jak pan Tugsley, niełatwa z nim będzie sprawa. Desford pożegnał się z państwem Tugsley tak serdecznie i uprzejmie, że żadne z nich nie podejrzewało, iż prawie od godziny o niczym bardziej nie marzył, jak tylko o tym, by wreszcie uciec z Nettlecombe Manor. Tego dnia nie było już nadziei, by zdążył dotrzeć do Londynu, zanim pan Crick zamknie swoje biuro, a ponieważ nazajutrz była niedziela, mu siał odłożyć sprawę do poniedziałku. Jednak spotkał się z prawnikiem lorda Nettlecombea dopiero w poniedziałek po południu, bo gdy z samego rana stawił się w jego biurze, wyjaśniono mu, że pan Crick pojechał do jakie goś klienta. Krygujący się urzędnik, który poinformował o tym Desforda, nie potrafił powiedzieć, kiedy wróci jego pracodawca, ale stwierdził, iż nie wydaje mu się, by nastąpiło to przed południem. Zginając się w ukłonach, zapytał, czy jaśnie pan życzy sobie, by pan Crick przyjechał do niego na Arlington Street, ale wicehrabia, któremu nie przyszłoby nawet do głowy, by fatygować własnego prawnika, bez chwili wahania zaprzeczył, mówiąc, iż sprawa, z jaką przyszedł do pana Cricka, dotyczy jedynie miejsca pobytu lorda Nettlecombea. - A tego, jak sądzę - dodał z ujmującym uśmiechem - mógłbym równie dobrze dowiedzieć się od pana. Natychmiast jednak okazało się, że tej informacji urzędnik nie może i nie chce ujawnić, wicehrabiemu zatem nie pozostało nic innego, jak się oddalić, co też uczynił, zostawiając swój bilet wizytowy i zapowiadając, że przyjdzie po południu. - Co da temu Crickowi mnóstwo czasu, by wymyślić jakąś bajeczkę - zauważył Stebbing, zajmując w tilbury miejsce obok swego pana. - Chciałbym, żebyś wreszcie przestał krakać! - odparł wicehrabia z pewną irytacją. - Marudzisz, odkąd wyjechaliśmy z Hazelfield, i mam już tego dosyć! Po kiego diabła miałby wymyślać bajeczki? - Nie mam pojęcia, jaśnie panie, lecz obaj wiemy, że to prawnik lorda Nettlecombea, a jeśli jego lordowska mość nie dał dyla z jakiegoś powodu, to ja mam w głowie siano zamiast rozumu. A tak nie jest. - Może i nie, ale jesteś jednym z najgorszych zrzęd, jakich miałem nieszczęście spotkać - odpowiedział mu Desford prosto w oczy. - Wiem dobrze, dlaczego tak marudzisz, nie wiem natomiast, co cię to obchodzi, że postanowiłem pomóc pannie Steane... czy komukolwiek innemu! Skarcony przez swego pana jak rzadko, Stebbing wymamrotał słowa przeprosin, ale wicehrabia przerwał mu, kiedy ten próbował powiedzieć jeszcze coś na swoje usprawiedliwienie. - No, już dobrze, lecz niech to będzie ostami raz! - zakończył krótko i Stebbing nie śmiał się odezwać, dopóki nie dojechali na Arlington Street. Kiedy wicehrabia oddał mu wodze, służący z niezwykłą jak na niego pokorą zapytał, o której godzinie tilbury ma zajechać przed dom, by jaśnie pan mógł znowu udać się do City. - Tilbury nie będzie mi już potrzebne. Wezwij mi powóz - odparł Desford. - Dobrze, jaśnie panie - rzekł Stebbing drewnianym głosem. - Oczywiście, będzie, jak pan sobie życzy, lecz gdyby pan wolał sam powozić, mógłby pan wziąć zamiast mnie młodego Uptona. Nikt, kto nie znał Stebbinga, nie domyśliłby się, że ta uwaga i kamienna twarz, z jąkają wypowiedział, świadczą, iż służący czeka z upragnieniem na jakieś pojednawcze słowo ze strony swego pana. Wicehrabia jednak przejrzał go na wylot i od razu złagodniał, zwłaszcza że wiedział, iż burkliwy ton i nieustanne zrzędliwe uwagi sługi są wynikiem prawdziwej troski o niego; był także świadom, że gdyby wziął ze sobą młodszego stangreta, uraziłby Stebbinga do żywego. Dlatego, zmierzywszy go surowym wzrokiem, roześmiał się i rzekł: - Nie próbuj ze mną tych swoich sztuczek, ty stary spryciarzu! Myślisz, że cię nie znam? Zajedź przed dom o drugiej! Słysząc to, Stebbing poczuł tak wielką ulgę, że kiedy znowu zajął miejsce obok jaśnie pana w tilbury, zachowywał się nader poprawnie, co z pewnością skłoniłoby wicehrabiego do jakiegoś komentarza, gdyby nie wiedział, że służący długo tak nie wytrzyma. I rzeczywiście, Stebbing znowu zaczął być sobą, gdy wicehrabia wręczył mu lejce przed ponurym budynkiem mieszczącym biuro pana Cricka i zapowiedział, że wróci za kilka minut. Służący rzekł na to, iż ma nadzieję, że jego lordowska mość zastanie pana Cricka, i zapytał, co jaśnie pan zamierza zrobić, jeśli jednak się z nim nie spotka. Lecz wicehrabia w odpowiedzi tylko się zaśmiał, po czym wszedł do budynku. Urzędnik skierował go do pokoju pana Cricka, gdzie Desforda powitał już osobiście sam prawnik. Poprosiwszy gościa, by był łaskaw spocząć, przeprosił za swą poranną nieobecność w biurze i oznajmił, że niestety nie może udzielić informacji o miejscu pobytu lorda Nettlecombea. Jest jednak dokładnie wprowadzony w sprawy jego lordowskiej mości, jeśli więc szanowny lord Desford zechciałby zdradzić, jakąż to kwestię życzył sobie omówić, z całą pewnością on, jako przedstawiciel jego lordowskiej mości, będzie mógł służyć wszelką pomocą. - Nie zamierzałem rozmawiać z nim o interesach - rzekł Desford. - To sprawa prywatna, osobista, i nikt inny nie może mi pomóc. Powiedział to bardzo uprzejmie, lecz w jego głosie była nuta zdecydowania, co nie uszło uwagi pana Cricka i chyba go zaniepokoiło. Kaszlnął więc dyplomatycznie i mruknął: - Ach, tak! No cóż! Oczywiście, rozumiem... Ale zapewniam waszą lordowska mość, że może mi pan bez obaw zdradzić, w czym rzecz. Jakaś delikatna sprawa? Pewnie pan nie wie... otóż sprawy między klientami a mną zachowuję w ścisłej dyskrecji, proszę mi wierzyć. - Doprawdy? - zapytał uprzejmie wicehrabia. Pan Crick przez chwilę bawił się nerwowo tabakierką, wygładził kartkę papieru, a następnie rzekł: - Jego lordowska mość jest... eee... dość trudnym człowiekiem, jaśnie panie, jeśli wolno mi tak to określić. - Nie znam go - na razie - ale z tego, co słyszałem, okropny z niego dziwak - potwierdził wicehrabia. Pan Crick zachichotał pod nosem, ale odparł, że choć nie wypada mu się zgodzić z tą uwagą, musi przyznać, iż lord Nettlecombe jest rzeczywiście dość specyficzny. - Zrobił się z niego samotnik i prawie nikogo nie przyjmuje poza panem Jonasem Steaneem... a teraz nawet i jego nie ma. - Westchnął i potrząsnął głową. - Przykro mi to mówić, ale lord Nettlecombe i pan Steane poróżnili się kilka tygodni temu, w efekcie czego jego lordowska mość wyjechał do Harrowgate, powierzając mi załatwienie wszystkich sprawy, które mogą wyniknąć podczas jego nieobecności. Zapowiedział - i to nie zwykle stanowczo - że pod żadnym warunkiem nie chce się widzieć z panem Steaneem ani nikim innym, jak również nie życzy sobie, by ktokolwiek go niepokoił - nawet ja! - Dobry Boże, chyba postradał zmysły! - wykrzyknął wice hrabia. - Ależ nie, jaśnie panie! - pospieszył z wyjaśnieniem pan Crick. - To znaczy, nie jest chory na umyśle, co jak rozumiem, chciał pan przez to powiedzieć. On jest... trochę nieprzystępny i miewa... że się tak wyrażę... dziwne humory, ale to bardzo bystry umysł, naprawdę bardzo bystry, i zna się na wielu sprawach. Jest niezwykle sprytny i jakby sam o sobie powiedział: kuty na cztery nogi! - Znowu zachichotał, ponieważ jednak wicehrabia nie zareagował w żaden sposób na tę charakterystykę lorda Nettlecombea, kaszlnął z zakłopotaniem i rzekł, konfidencjonalnie zniżając głos: - Te wszystkie... dziwactwa mają swą przyczynę, jak sądzę, w niezbyt fortunnych wydarzeniach w jego prywatnym życiu, które niestety nie przypominało sielanki. Byłoby niestosowne z moje strony, gdybym się nad tym rozwodził, ale mogę powiedzieć waszej lordowskiej mości - bo to wszak żadna tajemnica - że jego małżeństwo nie było pasmem szczęścia, które, jak wiemy, nierzadko miewa zbawienny wpływ na trudne charaktery. A niezrównoważenie jego młodszego syna było dla niego źródłem nieustającego bólu - och, doprawdy, wielkiego bólu! Można by się spodziewać, że pan Jonas Steane będzie dlań pociechą, ale niestety jego lordowska mość nie darzy estymą jego żony, dlatego stosunki z panem Steaneem bywały czasami dość chłodne, choć nie było między nimi poważnych kłótni, aż do... ale o tym nie mogę już powiedzieć ani słowa! - Drogi panie - przerwał mu wicehrabia, który zaczął się już niecierpliwić podczas tej przemowy - chciałbym panu wyjaśnić, że nie interesują mnie małżeńskie kłopoty lorda Nettlecombea ani jego kłótnie z synami. Pragnę jedynie się dowiedzieć, gdzie dokładnie w Harrowgate przebywa lord. - O Boże, dobry Boże, czy ja powiedziałem, że jego lordowska mość przebywa w Harrowgate? - wykrzyknął pan Crick z konsternacją. - Owszem, powiedział pan, wiec teraz może mi pan zdradzić jego dokładny adres - odrzekł wicehrabia. - Dzięki temu uniknąłbym pytania o niego w każdym tamtejszym zajeździe, gospodzie czy pensjonacie, co uczynię, zapewniam pana, jeśli nie poda mi pan dokładnej informacji o miejscu jego pobytu! - Ależ, jaśnie panie, ja tego nie wiem! Wicehrabia zmarszczył brwi. - Nie wie pan? - zapytał z niedowierzaniem. - Jak to możliwe? Powiedział mi pan, że cieszy się całkowitym zaufaniem lorda? - Tak, bo to prawda! - zaklinał się pan Crick, gotów za chwilę wybuchnąć płaczem. - To znaczy wiem, że wyjechał, ale nie powiedział mi, gdzie zamierza się zatrzymać, gdyż nie chciał, bym zawracał mu głowę. Uczynił mi zaszczyt mówiąc, iż wierzy, że potrafię sam załatwić wszystkie sprawy, które mogą wyniknąć podczas jego nieobecności. Ośmielę się zasugerować, że wasza lordowska mość powinien zaczekać, aż lord Nettlecombe wróci do Londynu, co wedle moich informacji nastąpi w przyszłym miesiącu... - Doskonale! - rzekł uprzejmie wicehrabia, wstając z krzesła i biorąc kapelusz oraz rękawiczki. - Może ma pan jeszcze jakieś inne sugestie, panie Crick? Bardzo mi przykro, że nie może mi pan podać adresu lorda Nettlecombea. Nie chciałbym zabierać panu więcej czasu. Och, nie, proszę się nie fatygować i nie odprowadzać mnie do drzwi! Sam trafię do wyjścia. Pan Crick jednak żadną miarą nie mógł na to pozwolić. Pospieszył do drzwi, by otworzyć je przed swym znakomitym gościem, i skłonił się jeszcze niżej, niż zrobił to wcześniej jego urzędnik. Następnie odprowadził wicehrabiego po zakurzonych schodach, prosząc o wybaczenie i zrozumienie trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, gdyż jako prawnik winien jest swemu szanownemu klientowi lojalność i dyskrecję. Wicehrabia od rzekł, że się nie gniewa i że wszystko świetnie rozumie, lecz to wprawiło pana Cricka w jeszcze większe zakłopotanie. Toteż kiedy Desford miał już wsiąść do tilbury, wyraził nadzieję, że nic, co powiedział, nie zostało źle zrozumiane, gdyż wie tylko to, że lord Nettlecombe pojechał do uzdrowiska Harrowgate, by leczyć podagrę. - Proszę się nie martwić - rzekł na to Desford przez ramię. - Nie wyjawię jego lordowskiej mości, że to pan zdradził mi tę informację. Potem wsiadł do tilbury, wziął od Stebbinga wodze i gdy konie ruszyły szybkim truchtem, powiedział nagle: - Czy mój ojciec leczył się kiedyś w Harrowgate... och, dawno, dawno temu, gdy dopiero zaczynał mieć kłopoty z podagrą? Chyba byłem jeszcze wtedy w Oksfordzie. Stebbing zastanawiał się minutę czy dwie, marszcząc czoło z wysiłku. Wreszcie rzekł: - Tak, jaśnie panie, rzeczywiście tak było. Lecz jeśli dobrze pamiętam, wrócił po tygodniu, bo niezbyt mu się tam podobało. Czy to jednak nie było Leamington? - Zmarszczył brwi jeszcze bardziej, lecz po chwili jego czoło się wygładziło i rzekł. - Nie, nie Leamington, jaśnie panie, chociaż tam również jeździł do wód. To musiało być Harrowgate. Tamtejsze źródła też mu nie pomogły... ale nie jest powiedziane, że kuracja nie byłaby skuteczniejsza, gdyby jaśnie pan wypił więcej niż jedną szklankę tamtejszej wody. On jednak mówił, że jest ohydna i że robi mu się po niej niedobrze. Wicehrabia skrzywił się ze zrozumieniem. - Biedny papa. Trudno się dziwić, że zaraz wrócił do domu. Byłeś tam z nim? - Co proszę? - zapytał Stebbing zgorszony. - Niech Bóg broni! Byłem wtedy zaledwie chłopcem stajennym! - Tak, rzeczywiście. Jaka szkoda! Miałem nadzieję, że znasz to miejsce, gdyż ja tam nigdy nie byłem. Och, najlepiej zatrzymajmy się u Hatcharda, a ja poszukam jakiegoś przewodnika, by sprawdzić, jak się tam jedzie. - Chyba jaśnie pan nie zamierza jechać taki kawał świata, żeby odszukać dziadziusia szanownej panienki? - wybuchnął Stebbing. - Zresztą, jeśli wybaczy mi jaśnie pan śmiałość, nie wygląda mi on na staruszka, którego chciałoby się poznać. - Prawdopodobnie nie... nawet na pewno nie... lecz dałem słowo pannie Steane, że go znajdę, i do czorta, nie zamierzam się poddać! - Ale, jaśnie panie - nie dawał za wygraną Stebbing - sama podróż zajmie nam cztery czy pięć dni! To ponad dwieście mil stąd. Wiem, bo jaśnie państwo pięć dni tam jechali, a pan Rudford, który był wtedy lokajem jego lordowskiej mości, twierdzi, że właśnie przez to jaśnie pan był tak źle nastawiony do tego miejsca. - Wielkie nieba, chyba nie sądzisz, że zamierzam podróżować wielką karocą? Dziwię się, że rodzice nie jechali tam dwa tygodnie, skoro było ich czworo w powozie, do tego woźnica i daję głowę, że jeszcze ze dwóch lokajów, a za nimi powóz wyładowany po dachy bagażami i reszta orszaku ojca! Zamierzam oczywiście pojechać powozem, zabrać ze sobą Taina i tylko jeden kufer, a po drodze zmieniać konie tak często, jak to będzie konieczne. Będziemy na miejscu w ciągu trzech dni! Nie rób takiej zdziwionej miny. Jeśli drogę do Doncaster udaje mi się pokonać w dwa dni, co jak wiesz, robiłem nieraz, to z pewnością dotrę do Harrowgate w ciągu trzech dni - albo i wcześniej! - Tak, jeśli jaśnie pan nie będzie miał wypadku! - odrzekł Stebbing. - Albo jeśli jeden z koni nie okuleje, czy nie zgubi podkowy! - Albo nie utknie w zaspie śnieżnej - dodał wicehrabia. - To akurat jaśnie panu nie grozi - odparł lodowato Stebbing. - Nie jestem aż takim półgłówkiem, by obawiać się śniegu o tej porze roku. Ale jeśli jaśnie pan będzie pędził na złamanie karku, koń może się ochwacić i co wtedy? - Mnie? Ale będę to miał na względzie i postaram się nie zjeżdżać z traktu pocztowego - obiecał jego lordowska mość. Stebbing prychnął, ale powstrzymał się od dalszych uwag. Desford nie mógł znaleźć przewodnika po Harrowgate w sklepie Hatcharda, ale zamiast tego zaproponowano mu opasłe tomisko, które nosiło tytuł „Przewodnik po wszystkich miejscowościach uzdrowiskowych, nadmorskich i letniskowych” i zawierało oprócz uroczych obrazków także liczne mapy, plany miast oraz opisy tras wycieczkowych. Zabrał więc książkę ze sobą, by ją wieczorem uważnie przestudiować, mając nadzieję natrafić w rozdziale poświęconym atrakcjom Harrowgate na spis tamtejszych hoteli i pensjonatów. Choć jednak z tuzin zajazdów otrzymało w przewodniku pozytywną notę, to ani Górne, ani Dolne Harrowgate nie mogło się pochwalić kwaterami, które wytrzymywałyby porównanie z hotelami modniejszych miejscowości letniskowych; nie było też wzmianki o żadnym pensjonacie. Kiedy wicehrabia czytał, co nie znany mu autor miał do powiedzenia o tym miasteczku, i gdy próbował wyobrazić sobie tam ojca, doświadczał dwojakiego rodzaju uczuć: rozbawienia i jednocześnie gorącego pragnienia, by się tam nigdy nie znaleźć. Już pierwszy akapit był zniechęcający, gdyż głosił, że choć Harrowgate nie cieszy się opinią modnej miejscowości i nie jest zbyt malowniczo położone, to jednak bywa dość licznie odwiedzane przez osoby chore i rekonwalescentów. Następnie autor, czując zapewne, iż brzmi to mało zachęcająco, zamieścił umiarkowaną pochwałę okolic Harrowgate, które opisał jako niezwykle miłe i godne polecenia miejsca widokowe. Ale ponieważ już w następnym zdaniu wspomniał o „ponurej zabudowie” zarówno Górnego, jak i Dolnego Harrowgate oraz o „nieurodzajnych wzgórzach Yorkshire”, można było z duża dozą pewności stwierdzić, iż miejsce to nie przypadło mu do gustu. I trudno mu się dziwić - pomyślał Desford, przerzucając kartki poświęcone zaletom źródeł i dobroczynnemu działaniu wód mineralnych, a następnie zabierając się do lektury rozdziału pod tytułem „Zakwaterowanie i wyżywienie”. Niemal czuł, jak włosy jeżą mu się na głowie, kiedy przeczytał, że jedną z atrakcji pobytu w Harrowgate są „niemal rodzinne przyjęcia”; gdy jednak przeczytał, że dzięki obecności dam, które siedzą z panami przy jednym stole, nie ma tam miejsca na nieprzystojne uwagi czy przejawy grubiaństwa, zaczął się śmiać. Natomiast kiedy autor stwierdził, iż towarzystwo pań zmusza do zachowania trzeźwości, dodając przy tym kwaśno, że picie wody mineralnej bynajmniej temu nie sprzyja, rozbawił Desforda do tego stopnia, że ten z powodu łez napływających mu do oczu nie mógł czytać dalej. Kontynuował jednak lekturę i choć nie znalazł wzmianki o pijalni wód mineralnych, dowiedział się, że są w Harrowgate: Sala Balowa i wodzirej, który przewodzi balom, teatr, dwie biblioteki, sala bilardowa, foyer w nowym budynku zwane promenadą, a wszystko to utwierdziło go w przekonaniu, że odnalezienie lorda Nettlecombea nie będzie bardzo trudnym zadaniem. Trudno mu było jednak zrozumieć, co sprawiło, iż lord Nettlecombe, który nie przepadał za towarzystwem bliźnich i od lat unikał nawet starych znajomych, nagle zdecydował się spędzić lato właśnie tam, gdzie, jak głosił przewodnik, posiłki - podawane w dużych wspólnych salach - „okraszane były towarzyską pogawędką” i gdzie „obie płcie prześcigały się w uprzejmościach”. Możliwe oczywiście, że przyciągnęły tam tego dusigrosza umiarkowane koszty utrzymania i wyżywienia, lecz nawet te zalety nie rekompensowały niewygody tak długiej podróży. Ustawiwszy świecę przy łóżku, wicehrabia zaczął się zastanawiać, czy Nettlecombe wybrał się na północ zwykłym dyliżansem, lecz odrzucił tę myśl, stwierdziwszy, iż staruszek nie może być aż takim skąpcem. Mógł też pojechać dyliżansem pocztowym, ale choć było to znacznie tańsze niż wynajęcie prywatnego powozu, to jednak trochę kosztowało, zwłaszcza gdy rezerwowało się dwa miejsca. Lord Nettlecombe może nie podróżował w tak niedzisiejszy sposób jak lord Wroxton, ale Desfordowi nie mieściło się w głowie, by wybrał się na tak długie wakacje, nie zabrawszy ze sobą lokaja. Myśl o dostoj nym i władczym ojcu, który wyruszył niemal z królewskim orszakiem do Harrowgate, by zaraz stamtąd wyjechać, ponow nie go rozśmieszyła. Musi pamiętać - pomyślał - by w stosow nej chwili zapytać biednego, drogiego papę, co sądzi o tej miejscowości. Tain, nieoceniony kamerdyner wicehrabiego, bez zmrużenia oka przyjął wiadomość, że jego pan zamierza niemal o świcie wyruszyć w drogę do jakiejś zapadłej dziury w Yorkshire; a kiedy chwilę później usłyszał, że ma spakować do jednego kufra najniezbędniejsze rzeczy, rzekł tylko: - Oczywiście, jaśnie panie. Jak długo zamierza jaśnie pan zabawić w Harrowgate? - Och, nie dłużej niż dwa, trzy dni! - odparł Desford. - Nie zamierzam chodzić na żadne wieczorne przyjęcia, nie pakuj mi więc balowych strojów. - Wobec tego jeden kufer w zupełności wystarczy do spakowania rzeczy waszej lordowskiej mości - rzekł spokojnie Tain. - Pański neseser weźmie się do powozu, a nie ma potrzeby zabierać butów z cholewami i miastowych surdutów. W tam tych stronach i tak nikt by się na nich nie poznał. To było wszystko, co Tain miał do powiedzenia na temat planowanej wyprawy - i więcej o niej nie wspomniał. Desford, któremu kamerdyner służył od kilku lat, nie musiał pytać, czy spakował mu wystarczająco dużo koszul i fularów i czy zostawił w kufrze miejsce na wierzchnie okrycie. Ze swej strony zaś Tain nie okazał najmniejszego zdziwienia z powodu tak niespodziewanej zmiany planów i ani spojrzeniem, ani żadnym słowem nie zdradził, iż wie, co skłoniło jego pana do podjęcia nagłej wyprawy do Harrowgate, choć przecież zamierzał się wybrać na wyścigi do Newmarket. Służący nie widział wprawdzie panny Steane, ale znał już wszystkie szczegóły jej spotkania z wicehrabią, gdyż był w bardzo dobrych stosunkach z państwem Aldham i zdołał wydobyć od nich - nie okazując przy tym prostackiej ciekawości niegodnej jego pozycji - tyle, ile sami wiedzieli, a nawet poznał proroctwa pani Aldham na temat prawdopodobnego zakończenia tej afery. W tej kwestii powstrzymał się jednak od komentarzy, gdyż wydawało mu się, że zna jaśnie pana bliżej niż oni, a jak dotąd nie widział u niego objawów typowych dla zakochanego po uszy dżentelmena. Nie rozmawiał też o tym ze Stebbingiem, nawet nie dlatego, że kamerdyner jaśnie pana nie powinien zniżać się do pogaduszek ze stangretem, lecz ponieważ był tak samo zazdrosny o Stebbinga jak Stebbing o niego. Zanim wicehrabia udał się na spoczynek, napisał jeszcze krótki list do panny Silverdale, informując ją, iż wyrusza do Harrowgate, gdzie - jak mu powiedziano - może znaleźć lorda Nettlecombea. Wyraził nadzieję, że wróci przed upływem tygodnia, a wtedy natychmiast przybędzie do Inglehurst, by powiadomić panie o rezultatach swojej misji. „A gdyby zakończyła się ona fiaskiem - dodał - by omówić, co należy zrobić dla tego nieszczęsnego dziecka. Uważałbym się za najgorszego łajdaka i nigdy bym sobie nie darował, gdybym powierzył ją tobie, mojej najlepszej przyjaciółce, nie będąc przekonanym, że dziewczyna musiała zjednać sobie twą sympatię”. Pismo to następnego ranka wręczył Aldhamowi, polecając, by zostało wysłane ekspresową pocztą do Inglehurst. Potem wsiadł do powozu i wyruszył w długą podróż do Yorkshire. 9 Wicehrabiego nie spotkały po drodze żadne niespodzianki, które opóźniłyby podróż, i mógł dotrzeć do Harrowgate już pod koniec drugiego dnia, gdyby nie uświadomił sobie, że przybycie do miejscowości letniskowej w środku sezonu bez uprzedniego zapowiedzenia się mogłoby pociągnąć za sobą konieczność długiego poszukiwania pokoju, a wieczór nie był po temu sprzyjającą porą. Spędził więc drugą noc w Leeds „Pod Królewskim Orężem”, a do celu podróży zostało mu około dwudziestu mil. Desford był zdrowym, młodym mężczyzną i większość czasu poświęcał na uprawianie różnych wysiłkowych dziedzin sportu, dlatego też niełatwo ulegał zmęczeniu, lecz dwa długie dni w powozie sprawiły, że poczuł się zarówno wyczerpany, jak i znudzony. Podróżował własnym dobrze resorowanym i lekkim powozem, który przede wszystkim miał służyć szybkiej jeździe, a to oznaczało, że podskakiwał na wybojach w sposób zupełnie nie sprzyjający odpoczynkowi. Około południa drugiego dnia wicehrabia mruknął więc do Taina, że chciałby zamienić się miejscem z jednym z forysiów. Zgorszony kamerdyner rzekł z niedowierzaniem: - Zamienić się miejscem z forysiem, jaśnie panie? - A tak, gdyż na tamtym miejscu można coś robić. Choć muszę powiedzieć, że wolałbym nie trzymać drąga do hamowa nia - dodał po namyśle. - Nie ma o tym mowy, jaśnie panie - odparł Tain sztywno. - Wykluczone! Jak by to wyglądało, gdyby dżentelmen robił coś takiego! - I byłoby to wielce niekomfortowe, nie sądzisz? - zauważył Desford, łagodnie patrząc na niego spod oka. - Nigdy nic takiego nie trzymałem, jaśnie panie, nie mogę więc się wypowiedzieć w tej kwestii - odrzekł Tain chłodno. - Muszę pamiętać, by zapytać o to mojego stangreta - stwierdził zaczepnie Desford. Tain jednak nie dał się sprowokować i rzekł tylko: - To dobry pomysł, jaśnie panie. Słysząc to, Desford pożałował, że nie siedzi obok niego Stebbing, który bez wątpienia ochoczo wdałby się w dyskusję, wplatając w nią różne zabawne dykteryjki na temat dobrych i złych stron pracy forysia. Natychmiast jednak przestał tego żałować, gdy przypomniał sobie, jakie Tain oddaje mu usługi, gdy tylko wysiada z powozu i wkracza do zajazdu, który jego pan zechciał zaszczycić swoją obecnością podczas tej czy innej podróży. W jakiś tajemniczy, sobie tylko znany sposób potrafił przemienić niezbyt ładnie wyglądający pokój w przytulną sypialnię i w dodatku robił nie mal w mgnieniu oka; wykładał swemu panu rzeczy do przebrania; wymyślał rozmaite udogodnienia, o których Desford by nie pomyślał, gdyby sam miał sobie radzić; prasował jego surduty; prał fulary i koszule; wynajdywał spod ziemi dodatkowe świece; i wreszcie tak dyrygował miejscową służbą, że przynosiła gorącą wodę do pokoju, gdy tylko jego pan po nią zadzwonił. Stebbing był być może zabawniejszym kompanem podczas długich, męczących podróży, ale nie posiadał żadnej z cennych umiejętności Taina, i uświadomiwszy to sobie, wicehrabia wyraził kamerdynerowi swą wdzięczność, gdy ten zaciągał zasłony wokół jego łóżka. - Dziękuję ci - mruknął. - Mam nadzieję, że sobie przygotowałeś choć w połowie tak wygodne spanie. Do Harrowgate dojechali następnego dnia dopiero około dwunastej, bo choć Desford miał zamiar wyruszyć o ósmej rano, to jednak Tain specjalnie go nie budził o tak wczesnej porze, kłamiąc potem, i to bez zmrużenia oka, że źle zrozumiał jego polecenia. Nie powiedział, że zajrzawszy o siódmej do pokoju pana, zastał go pogrążonego w tak głębokim śnie, iż nie miał serca go budzić. Przypuszczał bowiem na podstawie własnego doświadczenia, że poprzedniej nocy jaśnie panu śniło się kołysanie i podskakiwanie powozu na drodze i że spał niespokojnie, a dopiero tej nocy zmogło go wyczerpanie. Te domysły były słuszne i Desford, ciągle zaspany i niezbyt przytomny, przyjął wytłumaczenie kamerdynera przeciągłym ziewnięciem, któremu towarzyszyło niezbyt groźne, acz niedowierzające spojrzenie i niewyraźny okrzyk: - No, niech ci będzie...! Pokrzepiony wybornym śniadaniem wicehrabia wreszcie się rozbudził i wyruszył w dalszą podróż. Tego dnia świeciło słońce, a nad wrzosowiskami wiał lekki ożywczy wiaterek, dzięki czemu Desford ujrzał Harrowgate w całej krasie i skłonny był przypuszczać, że anonimowy autor przewodnika był złośliwie tendencyjny wobec tego miejsca. Dolna część miasteczka rzeczywiście niezbyt mu się podobała, lecz położenie Górnego Harrowgate, które znajdowało się prawie milę dalej, było rzeczywiście tak ładne, jak to opisano - acz niechętnie - w przewodniku. Przy nie zachmurzonym niebie - takim jak owego dnia - w oddali widać było jorkszyrską katedrę, za nią wzgórza Hambleton, na zachodzie zaś góry Craven. W Górnym Harrowgate - oprócz toru wyścigowego, teatru i pijalni wód - był także rozległy zieleniec, wokół którego stały trzy największe w miasteczku hotele, większość sklepów i budynek wyglądający na stylową bibliotekę. - Proszę, proszę! - wykrzyknął Desford, gdy powóz zajechał przed „Smoka”. - To miejsce nie sprawia wrażenia tak ponurego, jak można się było spodziewać, nieprawdaż, Tain? - Jaśnie pan nie widział go przy gorszej pogodzie - odparł Tain mało zachęcająco. - Jeśli o mnie chodzi, nie miałbym ochoty się tu zatrzymać w pochmurny dzień, kiedy nic wokół nie widać z powodu mgły. Ani w „Smoku”, ani w „Granby” nie było wolnych pokoi, ale wicehrabia miał więcej szczęścia „U Królowej”, gdzie właściciel, po krótkiej szeptanej naradzie ze swoją małżonką, z radością poinformował, że ma jeden pokój - nawet jeden z najlepszych, z widokiem na zieleniec - i może go zaproponować jego lordowskiej mości, gdyż dżentelmen, który go zarezerwował, nie stawił się o zapowiedzianej porze. Potem zaprowadził Desforda na górę i gdy ten zaakceptował pokój, wycofał się w ukłonach i pospieszył na dół wydać dyspozycje dwóm sługom, aby zanieśli bagaż nowego gościa do numeru 7. Następnie poinformować swą podenerwowaną małżonkę, że jeśli pojawi się pan Fritwell, to Jack - jeśli chce tu nadal mieszkać - będzie musiał ustąpić mu swój pokój, a sam spać nad stajnią. Kiedy niewiasta próbowała się temu sprzeciwić, uciszył ją mówiąc, że chyba nie sądziła, iż odesłałby tak wytwornego dżentelmena - podróżującego powozem z czwórką koni i na dodatek w towarzystwie kamerdynera - tylko dlatego, by nie obrazić starego pana Fritwella, który skłonny był raczej kłócić się o rachunek niż z własnej woli zaokrąglić go do szylinga. Wicehrabia nie wiedział, że decyzję właściciela, aby poświęcić starego pana Fritwella, zawdzięczał Tainowi, który pojawił się na scenie z neseserem. Hotelarz był wprawdzie wystarczająco bystry, by spojrzawszy na jego lordowską mość, od razu się zorientować, że oto zaszczycił go dżentelmen z towarzystwa, a zerknąwszy po raz drugi na dobrze skrojony surdut jaśnie pana, niezwykle wyrafinowane wiązanie jego fulara oraz wypolerowane na wysoki połysk buty z cholewami - ocenił, że nie jest to ktoś z prowincji, lecz londyńczyk z najwyższych sfer; ale dopiero pojawienie się Taina przypieczętowało sprawę. Otóż bowiem nieznane damy i panowie, podróżujący bez pokojówki czy kamerdynera, niełatwo dostawali pokoje w najlepszych gospodach Harrowgate, gdyż służący stanowili dla właścicieli tych przybytków gwarancję, iż gość nie ulotni się bez uregulowania rachunku. Wicehrabia nie uznał za konieczne wyjawić właścicielowi ani swego nazwiska, ani tytułu, lecz to nierozsądne zaniedbanie szybko naprawił Tain, który znacznie lepiej znał się na takich sprawach niż jego pan. Zamiast więc natychmiast usłużyć wicehrabiemu, zaczekał u stóp schodów na powrót właściciela hotelu i następnie z wyszukaną uprzejmością zapoznał go z wymaganiami swego pana. Kiedy zaczął ostrzegać, że jego lordowską mość pod żadnym pozorem nie życzy sobie, by jakiś pachołek dotykał jego butów, udało mu się już tak podnieść rangę swego pana, że nie byłoby wcale dziwne, gdyby właściciel hotelu uznał, że gości u siebie jeśli nie następcę tronu, to przynajmniej jakiegoś utytułowanego wielmożę. W rezultacie tego zręcznego, acz nie pozbawionego bufonady zabiegu mógł poinformować swego pana, że uzgodnił z właścicielem, iż jego lordowska mość dostanie do dyspozycji prywatny salonik, a obiad dla niego będzie podawany tutaj. Wicehrabia, który stał przy oknie obserwując spacerowiczów, rzekł nieobecnym głosem: - Doprawdy? Nie sądziłem, by warto było o to pytać, gdyż zamierzam tu spędzić tylko kilka nocy, ale może masz rację. Wiesz, Tain, tu jest pełno inwalidów! Nigdy w życiu nie widziałem tylu ludzi chodzących o lasce. - Rzeczywiście, jaśnie panie - odparł Tain, zabierając się sprawnie do rozpakowywania neseseru. - Sam widziałem w hallu ze trzy takie osoby, jedną z nich była starsza dama sprawiająca wrażenie nader gadatliwej. Doszedłem do wniosku, że gdyby jaśnie pan musiał wysłuchać opisu jej dolegliwości i kuracji, jakiej jest poddawana, trudno byłoby panu zachować nawet pozory dobrego wychowania. - Wobec tego z pewnością miałeś rację, że poprosiłeś dla mnie o prywatny salonik - rzekł wicehrabia ze śmiechem. Pozostawiając Tainowi rozpakowanie kufra, Desford wyruszył na dalsze poszukiwania lorda Nettlecombea. Pytał już o niego u „Smoka” i w „Granby”, lecz odpowiedzią były jedynie zdziwione, bezradne spojrzenia i przeczące potrząsanie głowami. Ponieważ jednak po drugiej stronie dziedzińca znajdowała się pijalnia wód ze swą imponującą kopułą, wicehrabia pomyślał, że na początek tam może zasięgnąć języka. Jeśli lord Nettlecombe przyjechał do Harrowgate w celach leczniczych, wydawało się prawdopodobne, że będzie tam znaną osobą. Lecz nikt z obsługi nie słyszał o jego lordowskiej mości, a najbardziej pomocną informacją, jaką Desford uzyskał, była rada, by zapytał w jeszcze jednej zdrojowni w miasteczku, która znajduje się pół mili na zachód od głównej pijalni. Desford skierował się w tamtą stronę, zadowolony, że może się trochę przejść po wielogodzinnym siedzeniu w powozie, lecz choć szybki spacer sprawił mu przyjemność, to jednak wyprawa zakończyła się kolejnym niepowodzeniem. Skierowano go tym razem do pijalni wód siarczanowych w Dolnym Harrowgate, informując, że choć do tej części miasteczka drogą idzie się milę, jednak „na skróty” będzie to tylko pół mili. Ale opisano mu ten „skrót” tak niedokładnie, jak zazwyczaj opisuje się drogę, więc Desford postanowił najpierw się popytać w zajazdach i gospodach Górnego Harrowgate, zanim podejmie poszukiwania w dolnej części miasteczka. Wkrótce się zorientował, że choć w przewodniku opisano Harrowgate jako składające się dwóch rzadko zabudowanych wiosek, to jednak była to kolejna pomyłka anonimowego autora. Desford nie widział jeszcze wsi, w której byłoby tyle zajazdów i pensjonatów jak w Górnym Harrowgate. Jednak w żadnym z nich nie udało mu się wytropić lorda Nettlecombea i kiedy zegar na wieży kościelnej wybił szóstą, o której to niemodnej porze we wszystkich najlepszych gospodach podawano obiad, wicehrabia, zmęczony, głodny i zniechęcony, z ulgą zakończył na ten dzień bezowocne poszukiwania. Gdy dotarł do „Królowej”, był niezwykle zaskoczony respektem, z jakim go powitano: odźwierny skłonił się nisko, kelner pospieszył, by przynieść mu kieliszek sherry, zanim jeszcze uda się na górę do saloniku, a właściciel hotelu przerwał rozmowę z mniej znaczącym gościem, by odprowadzić wicehrabiego po schodach, informując go po drodze, że obiad - który, jak mniemał, zyska sobie uznanie jego lordowskiej mości - zostanie natychmiast podany i że on sam osobiście dostarczy na górę butelkę najlepszego burgunda, jakiego ma w piwnicy, oraz całkiem dobre bordo - na wypadek gdyby jaśnie pan wolał lżejsze wino. Przyczyny tej krępującej uprzejmości wkrótce się wyjaśniły. Tain bowiem, odbierając od wicehrabiego kapelusz i rękawiczki, rzekł, iż pozwolił sobie zamówić zwyczajny, skromny obiad, składający się z zupy cressy, polędwicy cielęcej, porcji nerkówki w galarecie, odrobiny petit pdtes, które mają być podane po drugim daniu - krewetkach, groszku i tarcie agrestowej. - Postanowiłem najpierw zajrzeć do hotelowego menu, jaśnie panie - rzekł Tain - i było tak, jak się obawiałem: sama pospolitość, jaśnie pan takich rzeczy nie jada. Zamówiłem więc to, co - jak mi się wydaje - jaśnie pan lubi. - Cóż, bez wątpienia jestem bardzo głodny, ale chyba nie będę w stanie zjeść nawet połowy tego - oświadczył Desford. Gdy jednak zasiadł do stołu, stwierdził, iż jest bardziej głodny, niż przypuszczał, i zjadł więcej niż połowę z tego, co przed nim postawiono. Bordo, choć nie najlepszy rocznik, okazało się smakowitsze, niż wynikało to z niezbyt obiecującej zapowiedzi właściciela hotelu; a brandy, którym wicehrabia zakończył posiłek, było autentycznym koniakiem. Dzięki jego dobroczynnemu działaniu Desford optymistyczniej spojrzał w najbliższą przyszłość i zaczął obmyślać następne poczynania. Stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli najpierw odwiedzi pijalnię wód siarczanowych, a potem, gdyby nadal w żaden sposób nie mógł natrafić na ślad lorda Nettlecombea, dowie się o nazwiska i adresy medyków praktykujących w Harrowgate. Doświadczenia poprzedniego dnia, który spędził na poszukiwaniach Nettlecombea, sprawiły, że nie czuł się już ani zdziwiony, ani nawet zbytnio rozczarowany, kiedy wizyta w pijalni wód siarczanowych nie przyniosła żadnych efektów poza przepraszającymi spojrzeniami ludzi, którzy nie mogli mu pomóc. Poczuł się już jednak nieco zniechęcony, gdy ujrzał listę medyków w Harrowgate: nigdy by nie przypuszczał, że tak wielu lekarzy praktykowało w tak niewielkiej miejscowości. Udał się więc „Pod Koronę”, by nad kuflem pokrzepiającego piwa z miejscowego browaru przestudiować ten wykaz. Wykreśliwszy nazwiska tych, którzy ogłaszali się jako chirurdzy, a następnie sprawdziwszy na planie Górnego i Dolnego Harrowga te, który rano w tym celu nabył, adresy pozostałych lekarzy, wyruszył na piechotę, by odwiedzić pierwszego na liście medyka, mieszkającego w dolnej części miasteczka. Jednak ani ten wielce uczony jegomość, ani następny na liście nie znali lorda Nettlecombea ani go nie leczyli i gdy wicehrabia z niechęcią zaczął myśleć, że resztę dnia spędzi na dalszych bezskutecznych poszukiwaniach, los wreszcie się do niego uśmiechnął. Doktor Easton, trzeci na liście, nie tylko wiedział, gdzie zatrzymał się Nettlecombe, lecz także został do niego wezwany, gdy jego lordowską mość nękał niezwykle ostry atak kolki. - Jeśli dobrze mi wiadomo - rzekł, surowo mierząc wzrokiem Desforda znad okularów - jego lordowską mość nadal tam mieszka, ale ponieważ nie korzystał już więcej z moich usług, nie uważam go za swojego pacjenta. Powiem więcej! Gdyby jeszcze kiedyś zwrócił się do mnie o poradę, bez wahania poleciłbym mu, by udał się do innego medyka, który być może lepiej tolerowałby zarzuty, że jego diagnoza jest zła, a zalecenia bez sensu! Powściągnąwszy nieodpartą, acz absurdalną chęć, by przeprosić doktora Eastona na niegrzeczne zachowanie Nettlecombe, Desford pożegnał się, mówiąc, iż jest mu bardzo zobowiązany, i zapewniając - z rozbrajającym uśmiechem - że doskonale go rozumie. Okazało się, że lord Nettlecombe mieszka w jednym z większych pensjonatów w Dolnym Harrowgate. Panowała tam cokolwiek przygnębiająca atmosfera dostojeństwa, a właścicielką owego przybytku była obfitych kształtów dama, której powierzchowność sugerowała, że jejmość owa nosi żałobę po bliskim krewnym, gdyż miała na sobie suknię z czarnej krepy, bez falbanek, koronek czy choćby wstążki, która by złagodziła ascetyczny wygląd. Czepek ze sztywno wykrochmalonego batystu był ciasno zawiązany pod brodą, a włosy, które ledwie spod niego wystawały, miały kolor stalowoszary i zostały ułożone w fale równie surowe jak wyraz twarzy ich właścicielki. Desfordowi przywiodła ona na myśl pewną straszną niewiastę, która mieszkała we wsi za Wolversham i uczyła wiejskie dzieci, toteż wcale by się nie zdziwił, gdyby zauważył rózgę na kontuarze, za którym stała owa dama. Kiedy Desford wszedł do pensjonatu, właścicielka rozmawiała właśnie z parą staruszków, których sztywne zachowanie i afektowany sposób mówienia doskonale pasowały do otoczenia. Natychmiast jednak przerwała konwersację, by skierować na przybysza taksujące spojrzenie. Desford poczuł się tak, jakby za chwilę miała mu powiedzieć, że ma przekręcony fular, albo zapytać, czy umył ręce, zanim ośmielił się przed nią stanąć. Odruchowo więc ściągnął usta i rozbieganymi oczyma skontrolował swój wygląd, co widząc jejmość przybrała sympatyczniejszy wyraz twarz i przeprosiwszy starszych państwa, podeszła do niego. - Tak, sir? - zapytała z lekkim skinieniem głowy. – Czym mogę panu służyć? Jeśli szuka pan pokoju, żałuję, ale nie mogę panu nic zaproponować. Wszystkie pokoje są zawsze w sezonie zajęte. - Nie, nie szukam kwatery - odparł. - Ale, jak sądzę, mogę tu znaleźć lorda Nettlecombea. Czy to prawda? Ponownie przybrała nieprzystępną minę. - Tak, sir, to prawda! - rzekła zacinając usta. Najwyraźniej obecność lorda Nettlecombea w pensjonacie nie była jej miła i pytanie to całkowicie rozwiało dobre wrażenie, jakie Desford na niej wywarł. Kiedy poprosił, by zaniesiono jego lordowskiej mości bilet wizytowy, jejmość tylko prychnęła lekceważąco i nie zniżając się do żadnej odpowiedzi, odwróciła się i ostrym głosem zawołała chłopca hotelowego, który miał właśnie wejść do hallu: - George! Zaprowadź tego dżentelmena do saloniku lorda Nettlecombea! Następnie zaszczyciła wicehrabiego wyniosłym skinieniem głowy i podjęła rozmowę z parą staruszków. Rozbawiony, lecz także nieco zakłopotany takim nieprzyjemnym przyjęciem, Desford już miał powiedzieć owej jejmości, że dał jej swój bilet, by zaniesiono go lordowi, a nie pozostawiono na konturze, ale przyszło mu do głowy, że w ten sposób jego lordowska mość mógłby odmówić widzenia się z nim. Stłumił więc w sobie chęć dania tej zarozumiałej niewieście po nosie i udał się za służącym na górę po schodach. Chłopiec hotelowy, którego niezwykle ponura mina mogła świadczyć, jak ciężkie jest życie sługi, a w rzeczywistości była efektem bólu spowodowanego płaskostopiem, zatrzymał się przed drzwiami na końcu korytarza i zapytał, kogo ma zaanonsować, a usłyszawszy tytuł i nazwisko, otworzył drzwi, po czym powtórzył to, co usłyszał, wyraźnym, beznamiętnym głosem. - Co? A kto to taki? - zapytał gniewnie lord Nettlecombe. - Nie chcę się z nim widzieć! Po kiego licha sprowadzasz tu ludzi bez mojego upoważnienia! Powiedz mu, żeby sobie po szedł! - Obawiam się, że sam będzie pan musiał to zrobić, sir - powiedział Desford zamykając służącemu drzwi przed nosem i wchodząc dalej do pokoju. - Proszę przyjąć przeprosiny, że nie przekazałem swojego biletu. Miałem zamiar to zrobić, ale ta groźna dama na dole nie uznała tego za stosowne. - Ta zwariowana miłośniczka gołębi! - wykrzyknął z mocą jego lordowska mość. - Ma tyle czelności, że próbuje mnie wystrychnąć na dudka! Ale ja dudkiem nie jestem, ani jednym z tych jej gołębi, żeby mnie tu oskubywała, i powiedziałem jej to! Zdziera tu z nas jak z gęsi pierze! To flądra! Z nieboszczyka by zdarła skórę! - Nagle urwał. - Czego pan chce? - warknął. - Zamienić z panem kilka słów, sir - odparł zimno wicehrabia. - Ale ja nie ma ochoty z panem rozmawiać! Nie mam ochoty z nikim rozmawiać! Jeśli nazywasz się pan Desford, to musisz być synem starego Wroxtona, a to żaden dla mnie przyjaciel, ot co! - Och, nie mam co do tego wątpliwości - odrzekł wicehrabia kładąc na stole kapelusz, rękawiczki i laskę trzcinową. Ten widomy znak, że zamierza przedłużyć wizytę, tak rozwścieczył Nettlecombea, że niemal wrzasnął: - Proszę tego nie robić! Niech pan się stąd zabiera! Chce pan, żebym się zdenerwował? Jestem chorym człowiekiem! Wyczerpanym z powodu trosk i kłopotów, jakie miałem! Całkowicie zmaltretowanym! Do licha, tylko mi tu jeszcze brakuje jakichś natrętów! - Przykro mi, że nie cieszy się pan dobrym zdrowiem - rzekł Desford grzecznie - postaram się nie nadużywać pańskich sił, ale mam pewne zobowiązania, które ściśle pana dotyczą, i sądzę, że... - Jeśli przysłał tu pana mój syn Jonas, to niepotrzebnie tracisz pan czas! - przerwał mu Nettlecombe, a jego wyblakłe oczy zwęziły się podejrzliwie. - To nie ma z nim nic wspólnego - odrzekł Desford, a jego spokojny głos kontrastował z histerycznym tonem Nettlecombe. - Przyszedłem tu w sprawie pańskiej wnuczki. - To jakiś diabelski podstęp! - natychmiast wykrzyknął jego lordowska mość. - Jonas sam może dbać o swoje bachory i niech mu pan to powie! Nie chcę mieć nic wspólnego z jego pomiotem! - Nie mówię o córkach pana Jonasa Steanea, sir, ale o jedynym dziecku pańskiego młodszego syna! Kościste ręce jego lordowskiej mości zacisnęły się kurczowo na krześle. - Nie mam drugiego syna! - Na podstawie tego, co wiem, obawiam się, iż może to być prawdą - odparł Desford - Ha! Nie żyje, co? No i dobrze! - zawołał Nettlecombe zjadliwie. - Dla mnie umarł już wiele lat temu i jeśli myślisz pan, że zechcę mieć do czynienia z jakimś jego dzieckiem, jesteś pan w błędzie! - Właśnie tak myślę i sądzę, iż nie jestem w błędzie, sir. Kiedy dowie się pan, w jakiej sytuacji znalazła się pańska wnuczka, na pewno nie odmówi jej pomocy. Matka odumarła ją w dzieciństwie, a ojciec umieścił dziewczynkę w szkole w Bath. Przez jakiś czas płacił czesne, choć - jak mniemam - nie zawsze punktualnie, i od czasu do czasu ją odwiedzał. Parę lat temu jednak pieniądze przestały przychodzić, ustały też wizyty... - Wiem o tym wszystkim! - wszedł mu w słowo Nettlecombe. - Napisała do mnie ta kobieta! Chciała, żebym ja zapłacił za dziewczynę! Uznałem to za diabetole bezczelny list! Odpisałem tej paniusi, by zwróciła się do jej krewnych ze strony matki, bo ode mnie nie dostanie ani pensa! - Posłuchała pańskiej rady i powiadomiła lady Bugle, ale nie sądzę, by i od niej dostała jakieś pieniądze - rzekł sucho Desford. - Lady Bugle, zorientowawszy się, że ma okazję zdobyć nie opłacaną służącą, zabrała pannę Steane do swego domu do Hampshire i pod pozorem czynienia jej wielkiej łaski wymagała od dziewczyny wdzięczności i niewolniczej pracy. Panna Steane jest miła i uczynna: niczego innego nie pragnęła, jak okazać ciotce wdzięczność za gościnę, i bez słowa skargi wypełniała wszelkie polecenia, począwszy od obrębiania prześcieradeł czy usługiwania kuzynkom, a skończywszy na pielęgnowaniu niemowląt. Myślę, że robiłaby to nadal i byłaby całkiem szczęśliwa, gdyby ciotka należycie ją traktowała. Ale tak nie było i biedne dziecko czuło się już tak źle, że postanowiło uciec, planując, że zwróci się do pana o pomoc. Nettlecombe, który słuchał tej relacji, nieufnie marszcząc brwi, od czasu do czasu pomrukując i kręcąc się na krześle, wreszcie wybuchnął gniewnie: - To nie moja sprawa! Ostrzegałem tego łotra, mojego syna, jak to się skończy, jeśli nie wyjdzie na ludzi. Ale jak sobie dościelesz, tak się wyśpisz! - Ale to nie on leży w tej pościeli - zauważył wicehrabia. - Tylko jego córka, która nie jest winna błędów swego ojca. - Powinieneś poczytać sobie Biblię, młody człowieku! - odparował Nettlecombe z nutą triumfu w głosie. - Grzechy ojców przechodzą na synów! I co pan na to, hę? Wicehrabia już miał na końcu języka złośliwą odpowiedź, ale nic nie powiedział, gdyż w tej chwili otworzyły się drzwi, a do pokoju wkroczyła zażywna niewiasta w średnim wieku i rzekła z niezbyt wytwornym akcentem: - A to ci niespodzianka, no, no! Kiedy ta stara wrona na dole, która śmie się nazywać panią Nunny - jakby takie straszydło kiedykolwiek miało męża - powiedziała mi, że jego lordowska mość ma gościa, prawie padłam trupem, bo zwykle mój pan nikogo nie przyjmuje, a już na pewno, gdy nie ma takiej konieczności. Więc pewnie zaraz będziemy mieli jakiś ataczek, dobrze mówię, mój panie? Odpowiedzią pana na to błyskotliwe spostrzeżenie był jedynie pomruk. Co zaś się tyczy Desforda, zdziwienie nowo przybyłej było niczym w porównaniu z jego zdumieniem, gdyż zdawało się, iż owa jejmość jest w dobrej komitywie z lordem Nettlecombeem, a wicehrabia był pewien, że nigdy przedtem o niej nie słyszał. Zaczął się więc zastanawiać, kim, do czorta, jest ta kobieta. Jej zachowanie w stosunku do Nettlecombea świadczyło, że mogłaby być jego pielęgniarką, wynajętą na czas rekonwalescencji po jakiejś chorobie, lecz spojrzawszy ze zdumieniem na jej suto zdobiony i niezwykle sztywny czepek, nasadzony na rudawe loki, Desford od razu porzucił tę myśl. Żadnej pielęgniarce, która nosiłaby tak ekstrawagancki czepek, nie pozwolono by przekroczyć progu sypialni chorego; nie mówiąc o tym, że pielęgniarka nie mogłaby sobie pozwolić (nawet gdyby miała dość pieniędzy) na włożenie purpurowej sukni z półkolistym trenem, obszytej kokardkami. Osłupienie wicehrabiego musiało odmalować się na jego twarzy, gdyż owa tajemnicza niewiasta uśmiechnęła się wymuszenie i rzekła wesoło: - Mam nad panem przewagę, nieprawdaż? Pan nie wiem, kim ja jestem, ale ja wiem, kim pan jest, bo widziałam pański bilet wizytowy. Jego lordowska mość nie musi mi pana przedstawiać. Zrozumiawszy tę wyraźną aluzję do swej towarzyskiej powinności, lord Nettlecombe rzekł kwaśno: - Lord Desford... lady Nettlecombe. I niech pan tak na mnie nie patrzy! - dodał, gdy Desford z niedowierzaniem wbił w niego wzrok. - Moje małżeństwo nie musi się panu podobać! - Naturalnie - zreflektował się Desford. - Proszę przyjąć moje gratulacje, sir. Lady Nettlecombe - jestem zaszczycony. Skłonił się, a stwierdziwszy, że lady Nettlecombe wyciągnęła do niego rękę, ujął ją i - ponieważ najwyraźniej tego oczekiwała - złożył na niej pospieszny pocałunek. - Jak pan nas odnalazł? - zapytała. - Tak staraliśmy się utrzymać w tajemnicy nasz wyjazd w podróż poślubną! Proszę nie myśleć, że nie jest mi miło pana poznać, gdyż sympatyczniejszego gościa weselnego nie moglibyśmy sobie życzyć - ani ja, ani mój małżonek. - Nie musisz mu tak kadzić, Mario! - rzekł z rozdrażnieniem Nettlecombe. - To nie jest żaden weselny gość! Kiedy tu się wdarł, nie wiedział nawet, że jesteśmy po ślubie! Przyszedł po to, żeby mi podrzucić bachora Wilfreda, ale ta sztuczka mu się nie uda! - Myli się pan, sir - odparł wicehrabia lodowato. - W żadnym wypadku nie chciałbym umieścić panny Steane w domu, gdzie nie jest mile widziana! Zjawiłem się tu wyłącznie po to, by poinformować pana, że ta dziewczyna - przypominam, iż to pańska wnuczka! - jest całkowicie pozbawiona środków do życia. Gdybym nie był przy niej, gdy zastała pański dom zamknięty na cztery spusty, znalazłaby się w rozpaczliwej sytuacji, ponieważ nie zna nikogo w Londynie, a pan jest jedyną osobą na świecie, do której mogła się zwrócić. Może pan sobie wyobrazić, co by się z nią stało! - Nie musiała uciekać z domu ciotki! - odparł ze złością Nettlecombe. - Kto słyszał o czymś takim! Rozpuszczone dziewczynisko! Niczego innego nie można by się spodziewać po córce tego obwiesia, którego nie chcę nazywać moim synem! - Zwrócił się w stronę swej niedawno zaślubionej małżonki. - Chodzi mu o bachora Wilfreda, Mario. Pamiętasz, jak się zdenerwowałem, gdy napisała do mnie ta bezczelna nauczycielka, która żądała, bym ja - ja! - zapłacił czesne za dziewczynę? No, ale teraz, jeśli pan pozwoli... - urwał, gdyż jego uwagę przykuł nagle szal, który małżonka miała na ramionach. - To jest nowe! - wykrzyknął, oskarżycielsko wskazując na niego palcem. - Skąd go masz? - Właśnie sobie kupiłam - odparła śmiało. Nadal się uśmiechała, lecz uśmiechowi temu przeczył dumnie uniesiony podbródek i wojowniczy błysk w oku. - I nie próbuj mi wmawiać, że nie pozwoliłeś mi kupić nowego szala, bo pozwoliłeś, i to dziś rano! - Ale to jedwab! - jęknął. - Owszem, jedwab z Norwich - dodała gładząc materiał z upodobaniem. - No, nie złość się, mój panie. Przecież nie chciałbyś, aby twoja żona miała na sobie byle tani szal, jaki noszą wszystkie kobiety. Nic w jego wyrazie twarzy nie świadczyło, że rzeczywiście tak myślał; i kiedy zaczął się skarżyć ponuro, że jeżeli jaśnie pani zamierza wyrzucać jego pieniądze na ozdóbki, niebawem całkiem go zrujnuje, i gdy jeszcze dla wzmocnienia efektu dodał z przyganą, iż jego małżeństwo miało służyć oszczędności, Desford stał się świadkiem - jedynym i zupełnie ignorowanym - małżeńskiej kłótni. Na podstawie różnych zdań, które padły, zorientował się ze zdumieniem, że lord Nettlecombe poślubił swoją ochmistrzynię. Z tej słownej utarczki nie wynikało, dlaczego to zrobił - powód miał zostać wyjawiony później. Stało się jednak jasne, że małżonka lorda jako ochmistrzyni była równie oszczędna jak jej pan, ale gdy tylko zmienił się jej status, natychmiast zapomniała o praktycznych zasadach ekonomii. I patrząc na nią, jak spierała się z mężem, nadal z tym upartym uśmiechem na ustach i niebezpiecznym błyskiem w oczach, wicehrabia pomyślał, że jeszcze trochę, a jego lordowska mość znajdzie się - jak to się mówi - pod pantoflem. Przez moment Desford zastanawiał się nawet, czy jej nie poprzeć, ale trwało to tylko sekundę: jej lordowska mość, lady Nettlecombe, nie potrzebowała wsparcia. W jej oczach nie widać było ani odrobiny litości, a uniesiony podbródek nie świadczył bynajmniej o uległym charakterze. Kłótnia dobiegła końca równie nagle, jak się zaczęła, gdyż jej lordowska mość, przypomniawszy sobie o obecności Desfbrda, zawołała: - Och, co pomyśli o nas lord Desford, kiedy tak skaczemy sobie do oczu jak dzieci nad talerzem owsianki? Proszę nam wybaczyć, jaśnie panie. Cóż, wiadomo przecież, że początki małżeństwa bywają trudne, no nie? Jak pamiętam, oboje z moim pierwszym sporo się kłóciliśmy, ale nie było to nic więcej niż zwykłe przekomarzania - tak jak przed chwilą ta mała sprzeczka z moim drugim! Mówiąc to pochyliła się, by pogłaskać rękę swojego „drugiego”, co pozostało bez odpowiedzi z jego strony, po czym słodkim głosem poprosiła, by nie robił awantury z powodu jakiegoś głupiego szala. - Nic mnie nie obchodzi, co Desford o mnie pomyśli! - oświadczył Nettlecombe, a na jego policzkach płonęły gorączkowe rumieńce. - Zarozumiały młokos! Miesza się w nie swoje sprawy! - Bynajmniej! - zaprotestował Desford. - Tylko informuję pana o pańskiej sprawie, sir. Nettlecombe obrzucił go spojrzeniem. - Córka Wilfreda to nie moja sprawa. Natomiast mam wrażenie, że to twoja sprawa, młody człowieku. Moim zdaniem coś tu nie gra! Jak to się stało, że byłeś pan przy niej, kiedy zjawiła się przed moimi drzwiami? No, słucham! Coś mi się wydaje, że uciekłeś razem z nią, a teraz próbujesz się pan jej pozbyć! Ale trafiła kosa na kamień! Nikomu się jeszcze nie udało zwalić na mnie swoich kłopotów! Desford pobladł ze złości i przez chwilę miał coś tak złego w oczach, że Nettlecombe odchylił się na krześle, a jego małżonka rzuciła się do przodu i dramatycznym tonem zażądała, by wicehrabia miał na względzie wiek i stan zdrowia jego lordowskiej mości. Nie było to jednak konieczne. Wicehrabia odzyskał panowanie nad sobą i choć nadal był blady z oburzenia, przemówił normalnym głosem: - Nie zapominam o tym, pani. Choroby jego lordowskiej mości miały chyba wpływ na stan jego umysłu, a Boże broń, żebym miał na sumieniu człowieka niespełna rozumu! Gdyby to wyłącznie ode mnie zależało, moja noga dłużej by tu nie postała, ale ponieważ nie przybywam w swojej sprawie, lecz w sprawie tego nieszczęsnego dziecka, które nie ma poza nim nikogo, do kogo mogłoby się zwrócić, muszę cierpliwie znosić te uwłaczające mojej godności insynuacje! Nettlecombe, który tak się przestraszył, że przeszła mu poprzednia wściekłość, wymamrotał coś, co można by uznać za przeprosiny, i dodał zrzędliwym tonem: - Cóż, bo to wszystko brzmi podejrzanie... i na pewno nie tylko dla mnie! - A jednak tak nie jest. Nie uciekłem z panną Steane. Nawet gdybym był takim niegodziwcem, by uciec z jakąś dziewczyną, chyba nie sądzi pan, że zrobiłbym to zaledwie po półgodzinie rozmowy z nią! Spotkałem pańską wnuczkę - dzień po tym, jak się poznaliśmy - idącą traktem do Londynu, samą, i do tego z ciężkim kufrem. Oczywiście zatrzymałem konie i próbowałem się dowiedzieć, co skłoniło ją do tak nierozważnego i w istocie niestosownego kroku. Nie będę pana zanudzał opowieścią, jaką od niej usłyszałem: dość jeśli powiem, że znalazła się w nader trudnym położeniu, a będąc na domiar bardzo młodą i niedoświadczoną osobą, nie zdawała sobie sprawy z konsekwencji swej pochopnie podjętej decyzji. Myślała jedynie o tym, by dotrzeć do pana, sir - wierząc w swej naiwności, że pan jej pomoże! Ponieważ pan nie wahał się rzucić największej obelgi pod moim adresem, powiem bez ogródek, że nie podzielam jej nadziei! Robiłem co w mojej mocy, by namówić ją na powrót do ciotki, ale nie udało mi się. Błagała mnie natomiast, bym zabrał ją do Londynu. Dotarliśmy pod pański dom po południu, a do tego czasu zdążyłem na tyle ją poznać, że zyskałem przekonanie, iż nikt - a już z pewnością nie jej rodzony dziadek - nie może być tak bezwzględny, by zatrzasnąć przed nią drzwi swego domu. I mimo tych aroganckich słów, jakie tu usłyszałem, nadal sądzę, że gdyby pan był wtedy w domu i zobaczył ją, zdjęłaby pana litość. Ale nie zastaliśmy nikogo, co było takim samym zawodem zarówno dla mnie, jak i dla niej! W takich okolicznościach uznałem za stosowne zawieźć ją do mojej serdecznej przyjaciółki i zostawić dziewczynę pod jej opieką do czasu, aż pana odnajdę i przedstawię mu całą sprawę. Mam nadzieję, że w ten sposób wyjaśniłem już wszelkie pańskie wątpliwości. - Jest tylko jedna rzecz, którą dziewczyna może zrobić. Powinna wrócić do ciotki - rzekł Nettlecombe. - To ona zabrała ją ze stancji i ona powinna troszczyć się o nią - nie ja! - Też tak pomyślałam! - Lady Nettlecombe kiwnęła głową. - Szkoda czasu, pani, na rozważanie tego pomysłu: panna Steane tam nie wróci. Sądzę, iż raczej zatrudni się jako pomoc kuchenna! - A czemuż by nie miała tego zrobić? - zapytała jej lordowska mość z oburzeniem. - To całkiem godziwa praca i daje możliwość awansu, jeśli dziewczyna jest pojętna i dobrze wykonuje swoje obowiązki. - Co pan na to powie, sir? - zapytał wicehrabia. - Nie burzy się w panu krew na myśl, że pańska wnuczka miałaby zarabiać na chleb jako służąca? Nettlecombe zaśmiał się cynicznie. - Dlaczego nie? Właśnie poślubiłem służącą! To oświadczenie sprawiło, że Desfordowi zaparło dech w piersiach. Zabrakło mu słów, by je skomentować. Za to jej lordowska mość stanęła naprzeciw Nettlecombea i rzekła drżącym głosem: - Nigdy nie byłam twoją służącą i dobrze o tym wiesz! Byłam ochmistrzynią i chciałabym, żebyś o tym pamiętał! Co ci przyszło do głowy, by mnie tak spotwarzać! Nie waż się tego więcej robić, bo usłyszysz ode mnie kilka słów prawdy, ostrzegam cię! Jej małżonkowi zrobiło się trochę wstyd i chyba się przestraszył, gdyż rzekł pospiesznie: - No już, nie bądź urażona, Mario. Nie chciałem tego powiedzieć. Wszystko przez to, że Desford tak mnie wyprowadził z równowagi, że nie wiedziałem, co mówię. No, bo... Ale zostawmy to. Kupię ci nowy czepek. Ta propozycja wywołała natychmiastowy efekt, a jej lordowska mość posunęła się nawet do tego, że objęła małżonka i wykrzyknęła: - To już bardziej do ciebie pasuje, mój drogi staruszku! - Ale pójdę z tobą i sam go wybiorę! - przezornie zastrzegł się Nettlecombe. - A co do tej smarkuli Wilfreda - jeśli sądzisz, Desford, że uda ci się tak mnie omamić, iż przyjmę ją pod swój dach, to powiem ci raz na zawsze: nie ma mowy! - Spodziewałem się tego. Natomiast ośmielam się zasugerować, by wyznaczył pan jej pensję: tyle, by mogła godnie egzystować, mając zapewnioną finansową niezależność. Ta propozycja jednak wywarła takie wrażenie na Nettlecombie, że przewrócił oczami z niedowierzaniem i oburzeniem. - Trwonić pieniądze na tego podrzutka? - odparł krztusząc się. - Czy uważasz mnie pan za półgłówka? Natychmiast poparła go jego połowica, która poradziła, by nie dał się oskubać. Dodała też - nader szczerze - że nie po to liczyła każdego pensa i oszczędzała, by teraz patrzeć, jak jej małżonek wyrzuca pieniądze na jakąś latawicę, którą z nim nic nie łączy. - Wystarczy, że masz na garnuszku Jonasa - rzekła - a kiedy sobie przypomnę, jak mnie traktował, jak próbował się mnie pozbyć, jak się wywyższał, żółć mnie zalewa na myśl o nim i jego wyfiokowanej żonce, żyjących sobie jak paniska za nasze pieniądze! Wicehrabia wziął kapelusz i rękawiczki, po czym rzekł z pogardą; - Dobrze więc, sir. Jeśli pieniądze więcej dla pana znaczą niż reputacja, nic więcej nie powiem i opuszczę państwa. - Słusznie! - burknął Nettlecombe. - Nic mnie nie obchodzi, co ludzie o mnie mówią - i nigdy nie obchodziło. Więc im szybciej pożegnasz się pan, tym większą sprawisz mi przyjemność! Ale ostatnie słowa wicehrabiego sprawiły, iż jej lordowska mość spojrzała na niego bystro, a na jej twarzy pojawił się cień niepokoju. - Nikt nie mógłby nic zarzucić memu panu! - rzekła zaczepnie. - Poprzednio też go nie winiono za to, że wydziedziczył ojca dziewczyny, który był przecież jego synem! Wicehrabia, którego uwagi nie uszedł ten nikły wyraz niepokoju w jej oczach, odparł, nieznacznie unosząc brwi: - To nie jest całkiem prawda. Wiadomo było, że jego lordowska mość miał ku temu poważny powód, lecz wielu ludzi uważało, że zachował się... powiedzmy, w sposób niegodny nie tylko ojca, ale także człowieka o pewnej pozycji. - Banialuki! - wykrzyknął Nettlecombe czerwieniejąc. - Skąd pan wiesz, co ludzie wtedy myśleli? Byłeś jeszcze smarkaczem! - Zapomniał pan, sir, że mój ojciec jest jednym z tych, którzy pana za to krytykowali - rzekł wicehrabia łagodnie. - I... eee... nigdy tego nie ukrywał. Ponieważ lord Wroxton swego czasu zrobił mu afront wobec co najmniej tuzina osób z towarzystwa, nie było nic dziwnego w tym, że twarz Nettlecombea stała się w tej chwili purpurowa ze złości. - Wielce mnie obchodzi opinia Wroxtona! - prychnął, ale jego palce zgięły się niczym szpony i spojrzał na Desforda tak, jakby chciał chwycić go za gardło. - A co więcej - ciągnął Desford bezlitośnie - jeśli wtedy można było znaleźć coś na pańskie usprawiedliwienie, to teraz nie ma nic, co by tłumaczyło pana bezwzględne zachowanie wobec osieroconej wnuczki, która nie jest niczemu „winna, a stała się ofiarą nie tylko niefrasobliwości swego ojca, lecz także uprzedzeń dziadka! - Niech mówią, co im się żywnie podoba! Nie dbam o to! - Nikt się o tym nie dowie! - rzekła jej lordowska mość. - Mój pan teraz wiele nie bywa, więc... - urwała patrząc na Desforda, który uśmiechał się w bardzo niepokojący sposób. - Och, dowiedzą się - odparł. - Niech mi pani wierzy na słowo, że ta historia rozniesie się po całym mieście w ciągu tygodnia. - Zuchwalec! Intrygant! - napadł na niego Nettlecombe. W tym jednak momencie szybko włączyła się jej lordowska mość, błagając, by nie dał się ponieść nerwom. - Złoszczenie się nic tu nie pomoże - tłumaczyła. - Ty wprawdzie nie dbasz o opinię ludzi, ale to mnie będą winić za wszystko. Już wcześniej twoi przyjaciele odnosili się do mnie bardzo wyniośle, na pewno więc będą uważali, że to przeze mnie odesłałaś tę dziewczynę, i cokolwiek powiem, nie zmienią zdania. Tylko tego mi jeszcze trzeba! - A ja nie chcę marnować pieniędzy na tę dziewczynę! Zaraz mi powiesz, że moim obowiązkiem jest wyznaczyć jej dożywotnią rentę! - Bynajmniej. Nikt tego od ciebie nie oczekuje, tak jak i nie spodziewa się, że będziesz jej płacił jakieś apanaźe, bo przecież kto wie, czy wyłożenie gotówki - to znaczy na apanaźe - nie jest dla ciebie kłopotliwe? Ja tam nie uważam, by to było dobrym pomysłem: człowiek nie może czuć się pewnie, kiedy dostaje pieniądze tylko raz na kwartał. Natomiast przyszło mi do głowy lepsze rozwiązanie - korzystniejsze także dla dziewczyny! Ta biedaczka potrzebuje domu, a to mogę jej dać - nie tracąc na darmo pieniędzy. Może więc napisz do niej i zaproponuj, że weźmiemy ją do siebie? Już ja przypilnuję, żeby ci nie zawadzała, a mnie też nie będzie przeszkadzać. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że nawet chciałabym ją mieć u nas. Będzie mi dotrzymywała towarzystwa. - Przyjąć bachora Wilfreda pod swój dach? - powtórzył zdumiony. Małżonka poklepała go po ręce. - Cóż, wicehrabia ma rację, mówiąc, że to nie jej wina, iż jest dzieckiem Wilfreda. Powiem ci nawet, że serdecznie mi żal tej dziewczyny! A jeśli myślisz, że będzie to dodatkowy wydatek, to wcale bym się nie zdziwiła, gdybyśmy trochę na tym zaoszczędzili, bo przecież nie przybyłaby nam jeszcze jedna gęba do wyżywienia. Jak wiesz, przed wyjazdem odprawiłam Betty, uważając, że byłoby karygodną rozrzutnością zatrzymywać tę dziewczynę tylko po to, żeby cerowała pościel, myła kandelabry i porcelanę oraz pomagała staremu Lattifordowi czyścić srebra. Pomyśl: już większym wydatkiem jest zatrudnianie takiego starego i niemrawego kamerdynera, ale z kolei gdybyś kazał mu iść precz, musiałbyś dać staruszkowi godziwą odprawę, tak więc dopóki jeszcze może pracować, najlepiej go zatrzymać. Nettlecombe, który słuchał jej z coraz większą irytacją, rzekł gwałtownie: - Mówię ci, że nie! Nie chcę jej w moim domu! - Co do tego proszę być spokojnym - odezwał się Desford. - Dziewczyna z całą pewnością nie zamieszka w pańskim do mu, sir! Nie po to pomogłem jej po ucieczce z jednej katorgi, by ją skazać na następną. Skierował się w stronę drzwi, ignorując błaganie jej lordowskiej mości, by jeszcze nie wychodził. Lady Nettlecombe pospieszyła więc za nim na korytarz, prosząc, by nie chował urazy do jej porywczego małżonka, i zapewniając, że już ona się postara nakłonić lorda do zmiany zdania. - Rzecz w tym - rzekła tłumacząc się - że jest bardzo rozdrażniony, biedny staruszek, i nic dziwnego, zważywszy na tę awanturę, po której się bał, że mnie utraci, bo ten nikczemnik Jonas śmiał powiedzieć, że zagięłam parol na jego ojczulka, co jest wierutnym kłamstwem, gdyż nigdy podobna myśl nie postała mi w głowie! Chciałam tylko, by memu panu było dobrze, i udawało mi się to, może mi pan wierzyć! Co więcej, byłam najbardziej oszczędną ochmistrzynią, jaka kiedykolwiek u niego pracowała! Ale gdy ten Jonas zaczął wygadywać, że chcę złapać jego papę na męża, i nastawiał go przeciwko mnie, cóż - musiałam powiedzieć memu panu, że odchodzę, bo przecież trzeba dbać o swą godność, nieprawdaż? I wtedy jego lordowska mość mi się oświadczył i proszę, jaki efekt wywarły usiłowania pana Jonasa, by się mnie pozbyć! - zakończyła triumfalną nutą, ale ponieważ wicehrabia nic nie odpowiedział, złapała go mocniej za rękaw i rzekł przymilnie: - A co do zatrudnienia jego wnuczki, źle mnie pan zrozumiał, sir. Na pewno nie prosiłabym jej o robienie czegoś, czego sama bym nie zrobiła - i czego nie robiłam kiedyś tysiące razy. A przecież nie do tego się urodziłam. Och, Boże, nie! Czasami myślę, że mój biedy ojciec przewróciłby się w grobie, gdyby wiedział, w jakiej żyłam nędzy, gdy wyzuto mnie z mojego dziedzictwa - tak jak niegdyś jego - a potem gdy mój pierwszy mąż stracił majątek i zostawił mnie bez grosza przy duszy, tak że musiałam zarabiać na chleb robiąc to, co umiałam. Nikt lepiej ode mnie nie wie, co znaczy stracić należną sobie pozycję, więc jeśli pan myślał, że panna Steane mogłaby być służącą w domu dziadka, to trafił pan jak kulą w płot, jaśnie panie. Miałaby przyzwoity dom i zajmowałaby się tylko tym, co zazwyczaj robi szlachetnie urodzona panna, by pomóc mamie. - Niepotrzebnie traci pani czas - odparł wicehrabia, stanowczo zdejmując jej dłoń ze swego rękawa i idąc w stronę schodów. Skonfundowana, lady Nettlecombe wypuściła jeszcze partyjską strzałę: - W każdym razie - rzekła ostro - nie może pan powiedzieć, że nie proponowałam dziewczynie gościny w naszym domu! 10 Opuściwszy siedzibę lorda Nettlecombea, wicehrabia przez kilka minut kipiał gniewem, lecz gdy był w połowie drogi do Górnego Harrowgate, wściekłość mu przeszła i tak go uderzyła komiczna strona całej rozmowy, że z jego oczu zniknął błysk zawziętości, a stanowcze linie wokół ust złagodniały. Gdy przy pomniał sobie niektóre uwagi, jakie wtedy padły, zaczął się śmiać pod nosem; a kiedy wyobraził sobie, jak do tego doszło, że Nettlecombe poślubił najoszczędniejszą ochmistrzynię, jaka do tej pory u niego pracowała, stwierdził, że jeszcze trochę i będzie współczuł temu odpychającemu starcowi. Desford pomyślał, że żałuje, iż nie ma przy nim nikogo, z kim mógłby pośmiać się tej humoreski - na przykład Hetty, która miała równie żywe poczucie humoru jak on. Zamierzał oczywiście zrelacjonować jej to zdarzenie, ale opowiadanie takiej absurdalnej historii to zupełnie nie to samo, co uczestniczenie w niej. Należy mieć nadzieję, że Hetta nie popełni błędu i nie poślubi tego nudziarza, którego ostatnio zastał przy niej w mglehurst, gdyż nie jest to mężczyzna dla niej: jeden z tych niezbyt bystrych, co to pytają zdziwionym głosem, o co chodzi w dowcipie. Jeśli się nad tym zastanowić, żaden z adoratorów Hetty - Boże, ależ ich już miała! - nie był jej godny. To dziwne, iż tak inteligentna dziewczyna nie potrafi od pierwszego wejrzenia poznać, że pewni mężczyźni zupełnie jej nie dorównują. Przywoławszy na pamięć rozlicznych wielbicieli Hetty, Desford nie mógł przypomnieć sobie żadnego, którego by lubił. Było wśród nich kilku śmiertelnych nudziarzy; przynajmniej ze dwóch pyszałków, którym usta się po prostu nie zamykały; i niezliczenie wielu takich, którzy - w jego opinii - byli ostatnimi fajtłapami. Te rozmyślania pozwoliły mu zapomnieć o problemach, przed którymi wciąż jeszcze stał, lecz niebawem przypomniał sobie o nich i całkowicie odechciało mu się śmiać z niepowodzenia misji, czy też dywagować na temat dziwnych upodobań kobiet. Ktoś mniej zdeterminowany uznałby, że nic już nie można zrobić, i poddałby się, ale wicehrabia, choć łagodnego usposobienia, był także uparty, zdecydowany i nie miał zamiaru tak łatwo ustępować ani w tej, ani w żadnej innej sprawie. Rzeczywiście, pokrzyżowano mu plany, ale teraz musiał po prostu wymyślić inny sposób, by zabezpieczyć jakoś przyszłość Cherry. Na razie nic nie przychodziło mu do głowy. Zaczął się zastanawiać, co dziewczyna porabia, czy dobrze się czuje w Inglehurst albo czy zbyt się nie martwi; i ze zdumieniem uświadomił sobie, że minęło już dziewięć dni, odkąd ją tam zostawił. Choć Desford tego nie wiedział. Cherry była cudownie szczęśliwa i tylko od czasu do czasu myślała o przyszłości. Dopasowała się do otoczenia, jakby całe życie mieszkała w Inglehurst, i zdawała się czerpać taką samą przyjemność z tego, że mogła pomagać gospodyni, jak i z uczestnictwa w skromnych przyjęciach, które lady Silverdale wydawała dla sąsiadów. Henrietta nawet miała wrażenie, że Cherry cieszy bardziej to pierwsze, gdyż podczas spotkań towarzyskich była onieśmielona i prawie się nie odzywała i jeśli usadzono ją obok kogoś nieznajomego, w rozmowie ograniczała się do monosylabowych odpowiedzi. Henrietta przypisywała to szkole, jaką dziewczyna przeszła u lady Bugle. Ciotka musiała tak pomiatać tą biedną dzieciną i systematycznie jej wmawiać, iż jest gorsza od swych kuzynek i powinna w ich obecności usuwać się w cień, że stało się to jej drugą naturą. Henrietta miała nadzieję, że Cherry pozbędzie się tego wręcz paraliżującego lęku przed obcymi, ponieważ jej zdaniem tak wielka nieśmiałość stanowi poważną przeszkodę dla ubogiej kobiety, która sama musi sobie radzić w życiu. Niestety, dziewczyna była jeszcze bardziej skrępowana w obecności młodych dżentelmenów niż przy ich ojcach. Gdy jednak tych pierwszych poznawała lepiej, rozma wiała z nimi całkiem naturalnie. Tak więc niebawem zaprzyjaźniła się z sir Charlesem i młodym panem Beckenhamem, choć z kolei Toma Ellerdinea, który uznał ją za godny obiekt swych młodzieńczych zalotów, traktowała z wyraźną rezerwą. Henrietta odnotowała ten fakt z żalem. Lady Silverdale nie zgadzała się z nią. - Jeśli o mnie chodzi - rzekła - uważam, że to bardzo dobrze wychowana dziewczyna. Przyznaję, kochanie: to zadziwiające, że nie ma w niej ani odrobiny zuchwałości czy zalotności, które tak często obserwuje się dziś u dziewcząt. Nikt by nie oczekiwał u kogoś z rodziny Steaneów tak poprawnego zachowania, a przecież jej matka też nie była damą. Nie żebym ją znała, gdyż uciekła z Wilfredem Steaneem jako bardzo młoda dziewczyna, wykazując gorszący brak zasad i taktu, ale czegóż można oczekiwać po siostrze Amelii Bugle! - Droga mamo, chętnie przyłączę się do twoich pomstowań na lady Bugle, ale tego już za wiele - żartobliwie sprzeciwiła się Henrietta. - To okropna kobieta, ale na pewno jest ogólnie szanowaną, nudną paniusią. - Wielki Boże, Hetto, co też ty suponujesz! - jęknęła lady Silverdale. - Wiesz dobrze, co miałam na myśli. To wyjątkowo źle wychowana kobieta i chciałam powiedzieć, że Cherry taka nie jest. Sądzę, że to nadzwyczajne, ponieważ wszyscy wiemy, jacy są Steaneowie, i choć niczego złego nie słyszałam o Wissetach, to jednak należy stwierdzić, że nie obracają się oni w najlepszych kręgach. Pan Wisset był, jak się zdaje, prawnikiem czy kimś w tym rodzaju. A zważywszy, że Cherry nie miała innego domu jak dom ciotki, zastanawia mnie, skąd wyniosła tak dobre maniery. Bo na pewno nie przyjęła ich od Amelii Bugle! - Z całą pewnością nie. Przypuszczam, iż wpoiła je jej panna Fletching - rzekła Henrietta. - Z tego, co powiedziała mi Cherry, to musi być wspaniała kobieta... i panu Steaneowi należy się wdzięczność, że umieścił Cherry w jej szkole, nawet jeśli zapominał płacić czesne. - Być może - przyznała lady Silverdale, która niechętnie widziała jakiekolwiek pozytywne cechy pana Wilfreda Steanea. - Choć przypuszczam, że wybrał pierwszą z brzegu szkołę. I skłonna jestem twierdzić, że maniery Cherry wynikają raczej z jej charakteru - jest taka miła, usłużna i delikatna - a nie są efektem nauk panny Fletching. Wiesz, kochanie, jak niewielu ludzi zyskuje moją sympatię, ale muszę przyznać, że bardzo polubiłam Cherry i będzie mi jej brak, kiedy stąd wyjedzie. Jeśli więc Nettlecombe nie zechce jej przyjąć do siebie - co wcale by mnie nie zdziwiło, gdyż zawsze było wiadomo, jaki z niego ponurak, a w ostatnich latach stał się po prostu odludkiem - mam szczery zamiar zatrzymać ją tutaj. Henrietta, która wiedziała, że jej matka często obdarza kogoś sympatią, a potem nieuchronnie odkrywa, że omyliła się co do swej ulubienicy czy ulubieńca - wykrzyknęła ze strachem: - Weź na wstrzymanie, mamo, błagam cię! Znasz Cherry dopiero od tygodnia! - Znam ją już dziewięć dni - odparła z godnością jej lordowska mość. -1 muszę cię prosić, Hetto, byś nie używała wobec mnie tego wulgarnego języka. Ani wobec kogokolwiek innego, gdyż to ci nie przystoi! Nie mam najmniejszego pojęcia, co znaczy „weź na wstrzymanie” - pewnie usłyszałaś, jak Charlie to mówił. Zwracam ci jednak uwagę, że raczej nie należy powtarzać wyrażeń używanych przez młodych panów. - Och, nie, to nie Charlie, mamo! - rzekła Henrietta, a w jej oczach zabłysły wesołe iskierki. - Desford zawsze tak mówi, kiedy boi się, że uczynię coś pochopnie. Ale nie powinnam używać przy tobie tego wyrażenia, przepraszam cię. Mówiąc poprawnym językiem: mam nadzieję, że dobrze się zastanowisz, zanim podejmiesz jakąś decyzję co do Cherry. - Naturalnie, że tak - rzekła lady Silverdale. - Możesz być tego pewna. Henrietta wcale nie była tego pewna, ale nic więcej nie powiedziała, wiedząc, że sprzeciw z jej strony może tylko przyspieszyć podjęcie przez lady Silverdale pochopnej decyzji. Po chwili namysłu stwierdziła, że właściwie powinna być przygotowana na takie oświadczenie, tymczasem tak ją ono zaskoczyło, że aż wyrwało jej się nieparlamentarne wyrażenie, które uraziło delikatne uszy matki. Przecież widziała, iż Cherry z dnia na dzień zdobywa sobie względy lady Silverdale, a kilka razy słyszała, jak matka mówiła, że nie ma pojęcia, jak wyglądało jej życie bez „naszego kochanego słoneczka”. Cóż, właściwie można się było spodziewać, że lady Silverdale polubi Cherry, ponieważ dziewczyna zawsze była gotowa do pomocy i chętnie wypełniała różne polecenia: rozplątywała jedwabne nici, chodziła z nią niezwykle męczącym, wolnym krokiem po ogrodzie, towarzyszyła jej w nudnych przejażdżkach małym lando, czytała na głos i z nie słabnącym zainteresowaniem słuchała wszystkich jej głupich dykteryjek. To wszystko należało niegdyś do obowiązków Henrietty i choć wypełniała je pogodnie, nudziła się przy tym niemiłosiernie, a już najbardziej wtedy, gdy musiała słuchać wspomnień matki, które ta snuła kolejny już raz, albo gdy czytała jej na głos ckliwe romanse czy powieści przygodowe, które jedyne spośród wszelkich rodzajów literatury tak uwielbiała lady Silverdale. Jednak trzy dni po tym, jak przyjechała Cherry, Henrietta nabawiła się lekkiego przeziębienia i bolało ją gardło, co uniemożliwiało jej głośne czytanie, zaproponowała więc, by Cherry ją zastąpiła, do czasu aż jej samej minie ta drobna niedyspozycja. Przeprosiła dziewczynę za to, że obarcza ją zajęciem, które może okazać się dla niej nader nużące, lecz Cherry odparła, że wręcz przeciwnie - wydaje jej się nawet ciekawe, a co najdziwniejsze - tak było w istocie. Henrietta była tym na początku zdziwiona, lecz wkrótce zorientowała się, że Cherry ma dokładnie taki sam gust literacki jak lady Silverdale. Panna Fletching nigdy nie pozwalała dziewczynie czytać powieści, kiedy więc Cherry dostała tego rodzaju książkę od Henrietty, była zachwycona i z przejęciem śledziła losy nieszczęśliwych heroin, podziwiała głównego bohatera, nienawidziła jego przeciwnika i bezkrytycznie przyjmowała wszystkie niedorzeczne komplikacje wątku, gorąco dyskutując z lady Silverdale na temat przewidywanego zakończenia powieści. Niemal tak samo pasjonującą lekturą okazało się dla niej „Zwierciadło mody”, miesięcznik, który prenumerowała lady Silverdale, i Cherry gotowa była przeglądać go tak długo, jak tylko podobało się to jej opiekunce. Należało stwierdzić, że choć los obdarzył ją ładną buzią, ujmującym sposobem bycia i niewątpliwym urokiem, to jednak niestety jednego jej odmówił: a mianowicie intelektu. Henrietta pomyślała, że gdy dziewczyna straci niewinny urok młodości, będzie tak samo głupiutka jak lady Silverdale (choć pewnie nie tak niezaradna) i każdy inteligentny mężczyzna będzie się przy niej nudzić, gdyż interesowały ją jedynie przyziemne, domowe sprawy i miała dość wąskie horyzonty. Dla Henrietty, która posiadała lotny umysł, Cherry była więc nie lepszym kompanem niż małe dziecko, lecz za to bardzo odpowiadała lady Silverdale i na pewno byłaby doskonałą panną do towarzystwa dla starszych i niezbyt mądrych dam. Ale cóż to za perspektywa dla romantycznej dziewczyny, pragnącej być kochaną i otoczoną opieką! Henrietta ubolewała nad tym, ale nie widziała dla Cherry innego wyjścia, jeśli Nettlecombe nie zechce przyjąć jej do siebie. Myśl, że matka zechce zatrzymać dziewczynę w Inglehurst, poważnie ją zaniepokoiła. Lady Silverdale bowiem w każdej chwili mogła powziąć do niej niechęć; a nawet gdyby tak się nie stało, to z pewnością uzna ją za uciążliwą, kiedy rodzina przeniesie się do Londynu, co zawsze odbywa się na wiosnę, i gdy tak ją zaabsorbuje życie towarzyskie, że nikt poza garderobianą nie będzie jej potrzebny. W Londynie Cherry stanie się kłopotliwą dodatkową panną, utrapieniem każdej pani domu, i będzie się mogła uważać za szczęśliwą, jeśli nagła niedyspozycja którejś ze starszych niedołężnych dam umożliwi jej uczestnictwo w proszonym obiedzie czy przyjęciu wydawanym przez jej lordowską mość. Przypuszczenie, że w lady Silverdale obudzi się instynkt swatki i zechce znaleźć dla Cherry jakiegoś odpowiedniego męża, należało uznać za przekraczające wszelkie granice prawdopodobieństwa. Próbowała to już zrobić w przypadku córki, której uparte trwanie w panieńskim stanie stanowiło jedyną chmurkę na niebie jej beztroskiej skądinąd egzystencji. Za rok czy dwa lata niewątpliwie zacznie wypatrywać żony dla swego ukochanego syna, lecz teraz na pewno nie będzie zaprzątać sobie głowy szukaniem męża dla Cherry. Na myśl o bracie Henrietta poczuła przypływ niepokoju. Lady Silverdale nigdy nie pomyślała, że Charlie mógłby próbować urozmaicać sobie przymusowy pobyt w Inglehurst nieobowiązującym flirtem z Cherry, lecz Henrietta nie miała co do niego złudzeń i zauważyła, że od pewnego czasu zaczął patrzeć łaskawszym okiem na dziewczynę. Nie nazywał jej już z lekceważeniem chudziną, ale w obecności co najmniej dwóch porannych gości lady Silverdale określił ją jako urocze kociątko. Henrietta ani przez chwilę nie sądziła, by jej brat miał jakieś poważne zamiary wobec Cherry; przypuszczała też, że dziewczyna zachowuje się w stosunku do niego tak sympatycznie, gdyż nie chce urazić uczuć jego matki i siostry, a nie dlatego, że pragnie zachęcać go do dalszych zalotów. Na początku była przy nim bardzo onieśmielona, ale naturalnie potem oswoiła się z jego obecnością i nie minęło kilka dni, gdy zaczęła go traktować całkiem normalnie, odnosząc się doń z nieco tylko większą powściągliwością, niż robiłaby to wobec starszego brata. Przynosiła i odnosiła mu różne rzeczy, zabawiała go grając z nim w cribbage, tryktraka, warcaby czy nawet tak dziecinną zabawę jak gra w kulki, w czym wykazywał się sporą zręcznością, ale za to nie mógł używać prawej ręki. Dziewczyna robiła to wszystko, gdyż było jej go żal, a poza tym chciała pomóc swym gospodyniom, którym zależało, by się nie nudził; ale choć lubiła z nim grać w te różne gry i była dostatecznie młoda, by być dla niego odpowiednią partią, to jednak Henrietta nie sądziła, by Cherry szczególnie przepadała za Charliem. I tu Hetta znowu westchnęła. Nie, nie chciała, by Cherry padła ofiarą zabiegów Charliego, ale życzyłaby sobie, aby dziewczyna nie była tak obojętna wobec młodych dżentelmenów, których miała okazję poznać, gdyż ta obojętność, jeszcze w połączeniu z obezwładniającą nieśmiałością, nie przemawiała na jej korzyść. Natomiast mężczyźni, w których towarzystwie zachowywała się swobodnie i naturalnie, mieli tyle lat, że każdy z nich mógłby być jej ojcem, i nie wchodzili w rachubę jako potencjami kandydaci do ręki Cherry. Dziewczyna z całą pewnością lubiła Desforda, ale choć był on tylko dziesięć lat starszy od niej, to jednak pod względem doświadczenia życiowego dzieliło ich co najmniej dwadzieścia lat. Henrietta wierzyła więc - i miała nadzieję - że Cherry traktuje go jako opiekuna, a nie ewentualnego kandydata na męża. Cary Nethercott i sir James Radcliffe także zyskali jej sympatię, ale ci dwaj mili dżentelmeni mieli już po trzydzieści lat i zapewne dlatego dziewczyna nie schowała się jak ślimak do swej skorupki, kiedy przyjechali do Inglehurst, lecz gawędziła z nimi najzwyczajniej w świecie. Gdy pewnego wieczora siedziała obok pana Nethercotta przy obiedzie, opowiedziała mu nawet treść romansu, który właśnie czytała swej gospodyni, i Henrietta, siedząca nie opodal, nie mogła nie podziwiać dobroci tego człowieka, który z wyraźnym zainteresowaniem słuchał owej powikłanej historii. Jeśli zaś chodzi o Charliego, Henrietta nie miała najmniej szych wątpliwości, że gdyby tylko na horyzoncie pojawiła się jakaś piękność, brat w mgnieniu oka zapomniałby o Cherry. Niestety, w sąsiedztwie nie było żadnych pięknych kobiet, a tylko kilka młodych panien nieszczególnej urody. Nie wiadomo zaś: dobrze to czy źle, ale najlepsi przyjaciele Charliego, z których żaden nie pochodził z Hertfordshire, właśnie zabawiali się w Brighton albo wyjechali do swych rodzinnych domów w oddalonych częściach kraju, by odpocząć po zabawach i hulankach, a także podreperować nadszarpnięte finanse. Lady Silverdale wprawdzie powtarzała, że jeśli tylko trzej czy czterej przyjaciele Charliego mieszkają na tyle blisko, by go odwiedzać, to mogą przyjeżdżać i zabawiać go, kiedy tylko chcą; zdobyła się nawet na to, że zaproponowała, by spędzili w Inglehurst z tydzień lub dwa. Charlie jednak odrzucił ten pomysł, mówiąc niewdzięcznie, że jego koledzy zanudziliby się na śmierć, gdyby zakopali się tu na wsi, nie mając przez cały dzień nic do roboty, a wieczorami mogąc jedynie zagrać partyjkę wista i wygrać pół gwinei. Wygłosiwszy tę niemiłą uwagę, zauważył, że siostra uniosła wzrok znad książki i uważnie na niego patrzy spod zmarszczonych brwi. Zarumienił się więc i przeprosił matkę, mówiąc: - Nie chciałem być niegrzeczny, mamo, ale ty nie rozumiesz, jak to jest! Chodzi o to, że... och, do licha, jak mogę kogoś tu zaprosić, jeśli nie wolno mi jeszcze jeździć konno, powozić, grać w bilard i w ogóle... niczego mi nie wolno! Lady Silverdale zrozumiała, co chciał powiedzieć; lecz gdy przez następne dwadzieścia minut żałośnie rozwodziła się nad swym pomysłem, Henrietta nie mogła winić Charliego za to, że zwlókł się z sofy i wyszedł z pokoju. Było jej żal brata, ale już od dawna przypuszczała, że jego mizerny wygląd i długa rekonwalescencja spowodowane były nie tyle wypadkiem, co wyczerpującym trybem życia, jakie wiódł, gdy obracał się w towarzystwie tych niespokojnych duchów, swych przyjaciół, którzy - jej zdaniem – stanowili kompanię hulaków i birbantów i tylko sprowadzali Charliego na złą drogę. W podejrzeniach tych utwierdził ją sędzia pokoju, który odwiedził go dwa dni po wypadku i powiedział Henrietcie, że to dobrze, iż młody szaławiła poleży sobie trochę. Był to jeden z powierników majątku Charliego i od dawna znał całą rodzinę Silverdaleów, nie musiał więc niczego owijać w baweł nę. Stwierdził, że jeśli Charliemu czegoś potrzeba, to długiego odpoczynku. - Bywało się tu i tam, moja droga. Wystarczył mi jeden rzut oka na niego i wiem wszystko! Ostrzegałem twoją matkę, że to jeszcze gołowąs i że nie powinno się wypuszczać go do Londynu, ale zaczęła pojękiwać, że nie może go zatrzymywać w domu przy maminej spódnicy, że ma do niego całkowite zaufanie i tym podobne bzdury. „Rozumiałbym to - powiedziałem jej - gdyby chłopiec miał ojca, starszego brata albo jakiegoś opiekuna, który by mu powiedział, jak się ma sprawować, i ostrzegł przed tym wszystkim, o czym kobiety nie mają pojęcia, ale tak...” No, cóż! Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, a zatem nic więcej nie powiem. Jak jednak twój ojciec, jeden z rozsądniejszych ludzi, jakich znałem, mógł dopuścić, by jej lordowska mość tak go omotała, że wyznaczył ją opiekunem prawnym Charliego...! Powinienem trzymać język za zębami, ale jesteś rozsądną panną, Hetto, i nie weźmiesz mi tego za złe. Miejmy nadzieję, że ten ostatni wybryk będzie dla smarkacza nauczką. - Wzmocnił się niuchem tabaki i dodał pocieszająco: - To nie znaczy, że nie wyrośnie na przyzwoitego człowieka jak jego ojciec. Młodzi muszą się wyszumieć, mówię ci, Hetto! Najlepiej dla niego będzie, jeśli przygrucha sobie jakąś miłą dziewczynę. Na razie ugania się za pięknotkami z towarzystwa, ale to nic złego. Na szczęście jednak nie zadaje się z pannami lekkich obyczajów, możesz mi wierzyć, bo mam na niego oko, odkąd siedzi w Londynie! - Co mogę zrobić, sir John? - zapytała prosto. - Nic! - odrzekł chowając tabakierkę do obszernej kieszeni surduta do konnej jazdy. - Postaraj się go jakoś zabawiać, by nie umknął stąd, zanim będzie w lepszej formie. Henrietta musiała zadowolić się tą radą, ale stwierdziła, że niewiele może dla Charliego zrobić. Jedyną rzeczą, jaka go bawiła, były sporty na świeżym powietrzu, a tych był pozbawiony. Lubił także rozmaite gry. Trzeba przyznać, że sprawiały mu one przyjemność o tyle, o ile stanowiły dla niego wyzwanie, ale Henrietta, która nie najgorzej grała w szachy, tak źle radziła sobie w kartach, że Charlie nudził się grając z nią. Natomiast Cherry ani nie pragnęła, ani nie byłaby w stanie zgłębić arkanów gry w szachy, miała za to pewną bystrość, pozwalającą chwytać w lot zasady i cel gier karcianych, których Charlie ją uczył, i poczynała sobie tak dobrze, że stwierdził on, iż niebawem dziewczyna stanie się dla niego niebezpiecznym przeciwnikiem. - Doskonale się złożyło, kochanie - wyznała córce lady Silverdale. - Nareszcie znalazłyśmy mu coś, co go zajmie. Mężczyźni lubią uczyć innych, ale przeważnie niecierpliwią się, kiedy osoby takie jak ty czy ja, kochanie, nie wykazują po temu dostatecznych zdolności... albo po prostu nie od razu pojmują, co im się wkłada do głowy. Co za szczęśliwa okoliczność, że nasza droga, mała Cherry ma dryg do kart! Powiem ci, że jestem prawdziwie wdzięczna Desfordowi, że mi ją tu przywiózł. Dwa dni później jednak Cherry popadła w chwilową niełaskę, gdy pewien wieloletni wielbiciel lady Silverdale był na tyle nierozważny, że poprosił dziewczynę, by podarowała mu jedną z róż, które niosła do domu. Z żartobliwą galanterią nalegał, by osobiście włożyła mu ją do butonierki, gdyż, jak powiedział, kwiat będzie wtedy słodziej pachniał. Ponieważ Cherry traktowała owego dżentelmena jak dziadka, którym w istocie był, spełniła jego życzenie, ale nie mogła powstrzymać się od śmiechu, kiedy powiedział jej ten staroświecki komplement. Lady Silverdale natomiast bynajmniej nie była rozbawiona i przez chwilę Henrietta bała się, że oto gwiazda Cherry zgasła. Na szczęście wiemy adorator lady Silverdale miał dość przytomności umysłu, by - spojrzawszy na zastygające oblicze swej damy - stwierdzić, że cieszy się, iż Cherry poszła do domu, gdyż nigdy nie wiadomo, co takiej pannicy powiedzieć, po czym dodał sadowiąc się na ławce obok jej lordowskiej mości: - No, nareszcie możemy swobodnie porozmawiać, pani. To do tego stopnia udobruchało lady Silverdale, że zamiast złajać Cherry, jedynie ją ostrzegła, by nie zachęcała starszych dżentelmenów do flirtu. Ale nawet ta łagodna wymówka sprawiła, że oczy Cherry natychmiast wypełniły się łzami i dziewczyna zawołała drżącym głosem: - Och, nie, nie! Ja tego nie chciałam! Myślałam, że ten pan był dla mnie miły, bo pani go o to prosiła! - Po czym dodała błagalnie, a po jej policzkach potoczyły się łzy: - Niech się pani na mnie nie gniewa. Bardzo proszę, droga, kochana lady Silverdale. Nie zniosłabym myśli, że jest pani ze mnie niezadowolona, i za nic w świecie nie chciałabym jej zawieść po tym wszystkim, co pani dla mnie zrobiła! Wzruszona tą przemową, lady Silverdale zupełnie przestała się gniewać, a nawet sama uroniła kilka łez. A kiedy godzinę później jej garderobiana pozwoliła sobie na słowo krytyki wobec Cherry, oświadczyła tej zazdrosnej starej pannie, że jest podłą, niegodziwą istotą i że jeśli jeszcze raz ośmieli się powiedzieć o pannie Steane „ta panna Steane”, zostanie natychmiast odprawiona, i to bez referencji. Na co panna Cardle także zalała się łzami, ale ponieważ zaczęła się rozczulać nad sobą i stwierdziła, że jest niedoceniana i że życzy jaśnie pani, by poznała się na prawdziwie życzliwych osobach, zanim będzie za późno, lady Silverdale z łatwością wzięła się w karby i tym razem nie uległa skłonności do płaczu, co zdarzało jej się przy najmniejszej okazji. Przyjęła wprawdzie przeprosiny panny Cardle, ale uczyniła to z lodowatą powściągliwością i natychmiast udała się do Henrietty, by powiedzieć jej, że służąca staje się nieznośnie zarozumiała i gdyby nie to, iż jest doskonałą garderobianą, chętnie by się jej pozbyła. Henrietta wiedziała oczywiście, że nic nie skłoniłoby matki do spełnienia tej groźby, lecz kiedy lady Silverdale opowiedziała jej niedawne zajście, serce Hetty zadrżało. Pomyślała bowiem, że nic nie mogłoby bardziej spotęgować zazdrości panny Cardle o Cherry, którą garderobiana uważała za swą rywalkę. Henrietta napomknęła więc, że należy zawrzeć pokój, po czym zaczęła uspokajać swą rodzicielkę mówiąc, iż panna Cardle rzeczywiście niemożliwie zadziera nosa, ale jest tak bardzo oddana swej pani, że nie znosi nawet, gdy córka tejże ośmiela się wykonać coś, co garderobiana uważa za swój przywilej. - Więc błagam, mamo, powiedz jej coś miłego, kiedy wieczorem będzie cię układała do snu. Biedaczka zapłacze się na śmierć, jeśli jej nie powiesz, że się na nią nie gniewasz. Ta taktyka okazała się skuteczna w przypadku lady Silverdale, lecz Henrietcie nie udało się zmiękczyć serca panny Cardle, która pozostała nieprzejednana wobec Cherry. Nawet rzucona od niechcenia wzmianka, że wizyta dziewczyny prawdopodobnie niebawem dobiegnie końca, nie zrobiła żadnego wrażenia na garderobianej. - Im szybciej, tym lepiej, panienko! - rzekła oschle. - Jedno jest pewne! Tego dnia, w którym jaśnie pani zaproponuje jej zamieszkanie tu na stałe, ja opuszczę ten dom! Współczuję panience, że dała się panienka wyprowadzić w pole przez to podstępne ladaco i że tak panienkę omamiła - zupełnie jak moją biedną naiwną panią! I niech mi panienka nie mówi, że nie powinnam jej nazywać podstępnym ladaco, bo nie powiedziałabym tak, gdyby panienka sama nie zaczęła rozmowy na ten temat. Ale ja swoje wiem i mam nadzieję, że nie pożałują panie swej dobroci wobec niej! Henrietta zeszła na obiad, mając ze swej strony gorącą nadzieję, że powrót Desforda z Harrowgate nazbyt się nie opóźni. Niestety jednak opóźnił się bardziej, niż Desford przypuszczał, gdyż w czasie podróży na południe nie miał takiego szczęścia, jakie towarzyszyło mu w drodze na pomoc. Zdarzyła mu się bowiem seria wypadków, z których najpoważniejszy, zgubienie obręczy koła, zatrzymał go na półtora dnia, gdyż nastąpił w połowie drogi między Chesterfield a Mansfield akurat w sobotę. Gdy powóz wjechał znowu na trakt do Mansfield, było już za późno na przeprowadzenie koniecznych napraw, bo jak się okazało, w niedzielę warsztaty kołodzieja i kowala były zamknięte: pierwszy - ponieważ jego właściciel był zdeklarowanym przeciwnikiem podróżowania w niedziele, a drugi - z powodu wyjazdu kowala do zamężnej siostry. Poniedziałkowy poranek zamienił się w poniedziałkowe popołudnie, kiedy wreszcie dopasowano nową obręcz i wicehrabia mógł ruszyć w dalszą drogę. A potem - jakby na dowód, że zły los się nie odmienił - jeden z koni dyszlowych okulał, więc dalsza jazda do najbliższego zajazdu pocztowego bardziej przypominała kondukt pogrzebowy niż sprawną podróż zamożnego i bywałego w świecie dżentelmena. Z powodu tego opóźnienia, a także innych przeszkód minęły cztery dni, zanim Desford dotarł do Dunstable, gdzie postanowił zatrzymać się na noc, gdyż pozo stało mu do przebycia jeszcze prawie trzydzieści mil, a nie zamierzał zjawić się w Inglehurst nocą. Nie wcześniej zatem niż po dwóch tygodniach od czasu, gdy Cherry znalazła się w Inglehurst, Henrietta doczekała się powrotu Desforda. Grimshaw zapowiedział go grobowym tonem i panna Silverdale zerwała się z krzesła przy biurku, wykrzykując z podnieceniem: - Och, Des, tak się cieszę, że nareszcie przyjechałeś! - Wielkie nieba, Hetto, co się stało? - zapytał zatrzymując się w pół kroku. - Nic takiego! To znaczy, mam taką nadzieję, ale boję się, że sprawy zaszły już trochę za daleko. - Wicehrabia ujął jej dłonie, obie ucałował i nie wypuszczał z uścisku, ale Henrietta delikatnie je cofnęła i zapytała patrząc mu badawczo w twarz: - Twoja misja się nie powiodła, prawda? Potrząsnął przecząco głową. - Tak. Nettlecombe został zaobrączkowany! Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. - Ożenił się? - zapytała z niedowierzaniem. - Właśnie. Dobrowolnie związał się na śmierć i życie ze swą ochmistrzynią... och, pardon - z jej ochmistrzowską mością! - Ach! - rzekła z błyskiem zrozumienia w oczach. - Bez wątpienia sama zwróciła ci na to uwagę! Wykrzywił usta w uśmiechu. - Nie mnie, ale Nettlecombeowi, gdy powiedział mi, że poślubił swą kucharkę. Dodała, że byłaby wdzięczna, gdyby o tym pamiętał, i głowę daję, że staruszek dobrze to sobie zakonotuje. Och, Hetto, nie masz pojęcia, jak żałowałem, że nie było cię przy tej rozmowie! Uśmiałabyś się do łez! Henrietta usiadła na sofie i wskazała mu miejsce obok siebie. - Opowiedz mi wszystko - poprosiła. Spełnił jej prośbę, a ona zaśmiewała się z jego opowieści, tak jak się tego spodziewał. Zakończył jednak poważną nutą, kiedy opisawszy finałową scenę w korytarzu, umilkł na chwilę i rzekł nagle: - Hetto, nie mogłem pozwolić, by to biedne dziecko dostało się do ich domu. - Oczywiście, że nie - zgodziła się, zafrasowana podobnie jak Desford. - Tylko że... Des, co z nią teraz zrobimy? Tydzień temu mama powiedziała, że jeśli Nettlecombe nie zechce jej przyjąć do siebie, to ona gotowa jest zatrzymać ją tutaj, ale... to nie jest dobre rozwiązanie... wierz mi! Zawsze kończy się tak samo, gdy mama zapała do kogoś nagłą sympatią! Na początku wydaje jej się, że ten ktoś jest ideałem, a potem zaczyna dostrzegać jego wady - i nawet jeśli są to całkiem niewinne przywary, wyolbrzymia je i co gorsza wszystko zapamiętuje, by potem dodać do listy przewinień swej niedawnej ulubienicy czy ulubieńca. - Wielkie nieba, czy już do tego doszło? Biedna Cherry! - O nie, jeszcze nie - uspokoiła go. - Ale mama już zaczyna ją krytykować... och, na razie w sposób nieszkodliwy! Po prostu zauważa pewne jej nawyki czy błędy w mowie i stwierdza, że chciałaby, aby Cherry się ich pozbyła. A ta okropna kobieta, jej garderobiana, jest tak zazdrosna o dziewczynę, że przy każdej okazji sączy jad w uszy swej pani. Na razie nie udało jej się jeszcze nastawić mamy przeciwko Cherry, lecz mówię ci, Desford, nie mogę przestać myśleć, że... - Nie martw się - przerwał jej wicehrabia. - Nie ma w ogóle mowy, aby Cherry tu została. Ani przez chwilę nie brałem takiego rozwiązania pod uwagę. Chciałem zostawić ją tu u ciebie jedynie na kilka dni, ale aż do poniedziałku w zeszłym tygodniu nie wiedziałem, gdzie przebywa Nettlecombe, a gdy odkryłem, że wyjechał do Harrowgate, nie mogłem skłonić jego prawnika, by podał mi dokładny adres, i w efekcie spędziłem prawie dwa dni na szukaniu go po całym mieście. - Och, biedny Des! Nic dziwnego, że wyglądasz mizernie! - Naprawdę? To tylko dlatego, że miałem fatalną podróż z Yorkshire - odrzekł pogodnie. - Gdy tylko wydostaliśmy się z jednych tarapatów, zaraz wpadaliśmy w nowe - i to jest właśnie powód, dla którego tak późno stawiłem się przed twoim obliczem, jak by powiedział Horace. Miałem jednak dość czasu, by zastanowić się, co możemy zrobić dla Cherry... i to jest najpilniejsza sprawa, którą powinniśmy omówić, moja niezastąpiona przyjaciółko! Drzwi się otworzyły. - Pan Nethercott! - zapowiedział Grimshaw. Do pokoju wkroczył Cary Nethercott, ale na widok wicehrabiego zatrzymał się i rzekł: - Najmocniej przepraszam. Grimshaw musiał mnie źle zrozumieć. Pytałem o lady Silverdale, o on wprowadził mnie do tego pokoju, gdzie... gdzie, mam nadzieję, nie przeszkadzam, panno Hetto. - Ależ skąd - odpowiedziała wstając i podając mu rękę. - Znasz pan lorda Desforda, czyż nie? Panowie przywitali się skinieniem głowy. Pan Nethercott z niejakim trudem wydusił z siebie, że miał już tę przyjemność, a wicehrabia w ogóle nic nie powiedział. Potem pan Nethercott wyjaśnił, że przywiózł lady Silverdale ostatni numer „New Monthly Magazine”, gdzie znajduje się ciekawy artykuł, o którym wspomniał podczas swej ostatniej wizyty, a który lady Silverdale miała ochotę przeczytać. - Jak to miło z pana strony - odparła Henrietta. - Mama udała się na przechadzkę z panną Steane do ogrodu różanego. - Och, w takim razie sam go jej zaniosę - rzekł, a jego policzki lekko poczerwieniały. - Mam nadzieję, że niebawem panią zobaczę, panno Hetto. - A potem powiedział jeszcze: - Moje uszanowanie, sir! - i skłoniwszy się wyszedł z pokoju. Wicehrabia, który cały czas patrzył na pana Nethercotta krzywym okiem, ledwie odczekał, by drzwi się za nim zamknęły, i rzekł: - Czy ten jegomość mieszka w Inglehurst, Hetto? - Nie - odparła Henrietta spokojnie. - Mieszka w Marley House. - Cóż, zastaję go tu za każdym razem, gdy cię odwiedzam - powiedział wicehrabia z irytacją. Panna Silverdale zmarszczyła czoło i jakby wysilając pa mięć, rzekła niewinnie: - Chyba spotkałeś go tylko raz - wtedy, gdy wstąpiłeś do nas w drodze do Hazelfield? Wicehrabia zignorował to retoryczne pytanie i powiedział: - Ciekaw jestem, komu z nas dwojga chciał zamydlić oczy tą historyjką z „New Monthly”? Boże, ależ to ofiara losu! - Nie usiadł, lecz marszcząc brwi, spojrzał na Henriettę i rzekł z nie zwykłą u niego opryskliwością: - Nie mogę pojąć, co ty... ale to nieważne! O czym to mówiliśmy, zanim nam przerwał ten jegomość? - Chciałeś mi powiedzieć, co postanowiłeś zrobić dla Cherry - odparła. - Najpilniejsza sprawa, którą powinniśmy omówić... - Tak, tak. Są jeszcze inne rzeczy, o których chciałbym z tobą porozmawiać, ale dopóki jakoś nie zabezpieczę Cherry, tylko o tym powinienem myśleć. - „Zabezpieczysz” Cherry? - powtórzyła, uważnie spoglądając mu w twarz. - Tak, oczywiście. Co innego mógłbym uczynić, jeśli nie umieścić jej gdzieś? Wprawdzie nie ja namówiłem ją na ucieczkę z Maplewood, ale to ja zawiozłem ją do Londynu i od tej chwili jestem za nią odpowiedzialny: nie mogę od tego uciec, Hetto. Wielki Boże, ależ byłbym niegodziwcem, gdybym ją teraz zostawił! - To prawda. Jaki masz więc plan? - zapytała. - Myślałam, że... że małżeństwo stanowiłaby pewne wyjście z sytuacji, ale... pochodzenie Cherry i brak posagu mogą okazać się pewną przeszkodą, nie sądzisz? Skinął głową, ale rzekł: - Nie w przypadku mężczyzny, który ją pokocha i nie szuka bogatej żony. To jednak kwestia przyszłości: martwi mnie, co teraz zrobić. Wybieram się do Bath, spróbuję przekonać pannę Fletching, by pomogła dziewczynie. Czy Cherry mówiła ci o niej? Była w szkole panny Fletching i wiele mi o niej opowiadała w drodze do Londynu. - Tak, przy mnie też wyrażała się o niej z najwyższym uznaniem, ale kiedy zasugerowałam, że może powinna wrócić tam do szkoły jako nauczycielka, zamiast szukać posady panny do towarzystwa, odrzekła, iż panna Fletching zaproponowałaby jej tę pracę, gdyby uważała, że jest dostatecznie wykształcona albo że potrafi na tyle dobrze grać na pianinie, by uczyć muzyki. Ale tak nie jest. I obawiam się, Des, że to prawda. Dziewczyna umie tylko dobrze szyć. Jest najmilszym stworzeniem na świecie, ale nie przepada za książkami. Gdyby pannie Fletching zaproponowano przyjęcie jej do siebie, na pewno by odmówiła, gdyż już z nawiązką wypełniła wobec niej swe zobowiązania. - Tak, wiem o tym. Ale jeślibym pokrył wszelkie koszty, jakie panna Fletching poniosła... - Nie, Desford! - zdecydowanie odrzekła Henrietta. - Nie wolno ci tego robić! Jest na pewno zbyt dumna, by zgodzić się na coś takiego! - Zgodziłaby się, gdybym powiedział, że to Nettlecombe za moją namową sypnął pieniędzmi. - Jeśliby ci uwierzyła, napisałaby do niego list z podziękowaniem. - Ostrzegłbym ją, iż Nettlecombe pokryje wszelkie koszty tylko pod warunkiem, że ona nie będzie go już niepokoiła ani listami, ani wizytami. I na pewno tak by właśnie powiedział. Uśmiechnęła się, lecz przecząco potrząsnęła głową. - To się nie uda. Pomyśl tylko, jak byłoby niezręcznie, gdyby kiedyś wyszło na jaw, że zapłaciłeś pannie Fletching, by przyjęła Cherry pod swój dach. Musisz wziąć pod uwagę także własną sytuację: skompromitowałbyś nie tylko Cherry, lecz również siebie. Wiesz, co by mówiły wszystkie plotkarki! Nie ma sensu się łudzić, że sprawa pozostanie w sekrecie, bo nigdy tak nie jest, możesz mi wierzyć. W jego oczach pojawił się wesoły błysk, ale rzekł ponuro: - Dlatego się nad tym zastanawiałem. Miałem niejasne wrażenie, że uznasz mój pomysł za niedorzeczny... ale łudziłem się, iż tak nie będzie. Masz rację, oczywiście. Wyłożę więc pannie Fletching całą sprawę i zapytam, czy nie zna kogoś w Bath, kto zechciałby zatrudnić Cherry. To musi być miasteczko starszych, chorowitych osób; zawsze, kiedy tam przyjeżdżam, widuję tabuny niedołężnych staruszek. Jeśli więc Cherry szuka takiej posady, sądzę, że Bath będzie dla niej najlepszym miejscem. I w razie jakiejś ewentualności mogłaby się zwrócić do panny Fletching, a z tego, co wiem, dziewczyna ma w miasteczku także innych znajomych, których mogłaby odwiedzać. Mała zmarszczka zniknęła z czoła Henrietty. - Tak, to byłoby dla niej najlepsze wyjście! - wykrzyknęła. - Pod warunkiem jednak, że nie ty, Des, zarekomendowałbyś ją przyszłej chlebodawczyni. - Właśnie myślałem, że wkrótce wbijesz mi jakąś szpilę, moja ty słodka mądralo - zauważył z uznaniem. - Jak to dobrze, że zwróciłaś mi uwagę... sam bym na to nie wpadł. Roześmiała się. - Wpadłbyś, wpadłbyś, Ashley. Ale bywasz okropnie niefrasobliwy, gdy zaczynasz bawić się w błędnego rycerza. - Boże, Hetto, to raczej ty masz o mnie takie wyobrażenie! Nigdy nie bawiłem się w rycerza. No, przestań się ze mnie naśmiewać. Jeśli mam jutro ruszyć w drogę do Bath, nie zostało mi wiele czasu, a zważywszy na całą sytuację, będzie lepiej, gdy wyjadę stąd, zanim pojawi się Cherry. Musiałbym jej wtedy powiedzieć, co zamierzam zrobić, i nawet jeśli nie próbowałaby mnie od tego odwieść, to wolałbym przedwcześnie nie budzić jej nadziei. - Ale ona i tak się dowie, że tu byłeś - zaprotestowała Henrietta. - I co jej powiem? - Powiedz, że zjawiłem się tu, ale nie mogłem zostać dłużej niż kilka minut, albowiem mam ważne spotkanie w Londynie i tylko wpadłem po drodze, aby jej przekazać wiadomość, że wprawdzie nie udało mi się wstrząsnąć sumieniem starego Nettlecombea, ale nie zostawię jej tak, gdyż... gdyż powziąłem nowy plan. Powiedz jej, że nie wyjawiłem ci go z obawy, iż może się nie powieść. - Zawsze wiemy i oddany do końca! - Wcale nie. Naprawdę obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie! A przy okazji, czy lady Bugle nie próbowała sprowadzić jej z powrotem do Maplewood? - Nie, i to mi przypomina o czymś, co powinieneś wiedzieć. Lady Bugle nie wie, gdzie ona jest, bo kiedy zasugerowałam Cherry, że należałoby do niej napisać, dziewczyna tak się zdenerwowała, że dałam spokój tej sprawie. Ale muszę cię ostrzec, że choć lady Bugle nie zna miejsca pobytu Cherry, to jednak domyśla się, iż miałeś coś wspólnego z jej ucieczką. I jeszcze coś: lord i lady Wroxton wiedzą, że dziewczyna jest w Inglehurst. - O mój Boże! - wykrzyknął. - Tego już za wiele! Kto był tak gorliwy, że zawiózł tę wieść do Wolversham? - Mój drogi Ashleyu, chyba nie zapomniałeś, jak szybko roznoszą się po okolicy choćby najmniej znaczące nowiny. Ta dostała się do Wolversham za pośrednictwem jednej z waszych pokojówek, która jest córką naszego głównego stajennego. Lady Wroxton pozwoliła dziewczynie przyjechać do Inglehurst na srebrne wesele rodziców i - chyba nie muszę ci wyjaśniać, co było dalej. Patrzył na nią z uwagą. - To nie wszystko, mam rację? - Tak, rzeczywiście. Twoi rodzice odwiedzili nas dwa dni temu. - Jeśli mój ojciec zadał sobie trud i przejechał szesnaście mil, to albo przeszła mu podagra, albo musiał się obawiać, że zamierzam zrobić coś niegodnego jego nazwiska - wtrącił wicehrabia. - Cóż, chodził o lasce, ale jak mniemam, czuje się lepiej - rzekła Henrietta wybaczając mu niegrzeczne zachowanie, gdyż ta uwaga podziałała niczym balsam na jej strapione serce. - Przyjechali, by dowiedzieć się o zdrowie Charliego - w każdym razie tak powiedział mamie lord Wroxton - ale jestem pewna, że w istocie zjawili się, by poznać prawdę o Cherry. Niewiele rozmawiałam z lordem Wroxtonem, lecz twoja mama wzięła mnie na stronę i poprosiła wprost, bym jej powiedziała, czy to prawda, że przywiozłeś tu Cherry, a jeśli tak, to dlaczego tak zrobiłeś. Rzekła, iż mogę bez obaw wyjawić, co wiem, ponieważ jest pewna, że miałeś ku temu ważne powody. Des, ogromnie lubię twoją mamę! - Ja także - rzekł serdecznie. - To mądra kobieta! Co jej powiedziałaś? - Prawdę, czyli to wszystko, co usłyszałam od ciebie. A wtedy twoja mama zdradziła mi, że otrzymała list od twojej ciotki Sophronii, która pisze, iż odwiedziła ją lady Bugle, chcąc się dowiedzieć, co zrobiłeś z jej siostrzenicą. Otóż jedna z jej córek - nie mogę sobie przypomnieć imienia, ale pamiętam, że było bardzo oryginalne... - One wszystkie mają oryginalne imiona - cała piątka! - Wielkie nieba! Ale to była chyba ta, która podsłuchiwała, kiedy rozmawiałeś z Cherry tamtej nocy na balu; i gdy odkryto, że Cherry uciekła, właśnie ta dziewczyna podsunęła lady Bugle myśl, że ty ją uprowadziłeś. Nie mieści mi się w głowie, jak lady Bugle mogła uwierzyć w tę absurdalną historię, lecz najwyraźniej tak się stało, gdyż natychmiast przyjechała do Hazelfield, by zapytać lady Emborough, jakie masz zamiary wobec Cherry. Lady Emborough napisała do twej mamy, wyśmiewając pomysł, że mógłbyś uciec z Cherry, i zapewniła lady Bugle, że nie wykradłeś dziewczyny z Maplewood o świcie, ponieważ jeszcze o dziesiątej jadłeś śniadanie w Hazelfield. Ale napisała też, że płonie z ciekawości, by dowiedzieć się, czy rzeczywiście nie miałeś nic wspólnego z ucieczką Cherry, gdyż przypomina sobie, iż byłeś tą małą znacznie bardziej zainteresowany niż jej kuzynką, która jest podobno wyjątkowo piękną, panną. - Lucasta - skinął głową. - Rzeczywiście tak było, ale to teraz nieważne. Mówisz, że ciotka napisała do mojej matki. Ale ojciec nic o tym nie wie? - Nie, twoja mama nie pokazała mu tego listu. Lecz to on pierwszy usłyszał najnowszą plotkę i mam przeczucie, że właśnie on nalegał, by nas odwiedzić i zbadać sprawę. To znaczy, by twoja mama to zrobiła. Znasz go, Des. - Jak nikt inny! Nie zniżyłby się do tego, aby okazać najmniejsze zainteresowanie sprawami swych synów - oczywiście wobec innych, bo wobec nas samych nie ma takich skrupułów. - W rzeczy samej - rzekła mrużąc oko. - Na szczęście złożyli nam wizytę w dniu, kiedy mama była szczególnie zadowolona z Cherry, ponieważ znalazła ona koronkową falbankę, która, jak sądziłyśmy, została dawno temu wyrzucona. Jestem więc pewna, że mama wyrażała się o Cherry z najwyższym uznaniem! - Czy ojciec ją widział? - Tak, oczywiście - ale nie wiem, czy ją polubił ją czy nie. W każdym razie zachowywał się wobec niej niezwykle uprzejmie. - To nic nie znaczy - rzekł Desford. - Nie zachowywałby się inaczej, nawet gdyby nie przypadła mu do gustu. Cóż, na razie nic nie wiadomo. Pojadę na noc do Wolversham, co oznacza dalsze opóźnienie w naszej sprawie. Przykro mi, Hetto, ale widzisz, w jakich jestem tarapatach, nieprawdaż? Nie pytam, czy zechcesz zatrzymać tu Cherry jeszcze przez kilka dni, gdyż znam odpowiedź. Niech Bóg ma cię w swojej opiece, moja droga! Ujął jej dłonie i pocałował, po czym, nic już nie mówiąc, wyszedł z pokoju. 11 W Wolversham wicehrabiego spotkało nadspodziewanie łagodne przyjęcie. Desford nie był zdziwiony, gdy Pedmore powitał go promiennym uśmiechem, mówiąc, kiedy odbierał od niego kapelusz i rękawiczki: „Co za miła niespodzianka, jaśnie paniczu”, ponieważ wiedział, że kamerdyner darzy go - podobnie jak jego braci - prawdziwie głębokim przywiązaniem. Ale trochę kwaśno się uśmiechnął, gdy Pedmore stwierdził: - Jego lordowska mość bardzo cię ucieszy, kiedy panicza zobaczy! Jaśnie pani udała się na popołudniowy odpoczynek, ale w bibliotece zastanie panicz swego ojca. Czy na długo panicz przyjechał? - Nie, tylko na jedną noc - odparł wicehrabia, - Czy mógłbyś wydać polecenie, by przygotowano miejsce do spania dla forysiów? Ale oczywiście nie muszę ci o tym przypominać. - Oczywiście, jaśnie paniczu! - rzekł Pedmore z sympatią. Rzuciwszy przelotne spojrzenie na swe odbicie w chippendalowskim lustrze, które wisiało w hałlu, i upewniwszy się, że fular spoczywa na swoim miejscu, a jasne kręcone włosy nie są w nieładzie - te dwie rzeczy mogły szczególnie zirytować ojca - wicehrabia odważnie pomaszerował w kierunku dwuskrzydłowych drzwi, które wiodły do biblioteki. Zanim jednak wszedł po pokoju, przystanął na chwilę, by przygotować się - wbrew zapewnieniom Pedmorea - na raczej nieprzyjemne przyjęcie, którego się spodziewał. Lecz kiedy lord Wroxton podniósł głowę znad czytanej właśnie gazety i zobaczył, kto wchodzi, nie powiedział nic bardziej niepokojącego ponad to: - Ha! Czy to ty, Desfordzie? Rad cię widzę, drogi chłopcze! Zręcznie ukrywając zdumienie, wicehrabia podszedł do fotela z oparciami, w którym siedział jego ojciec, posłusznie ucałował wyciągniętą ku sobie dłoń i rzekł ze swym nieodpartym uśmiechem: - Miło mi, ojcze. Ja także bardzo się cieszę, że cię widzę, i to wreszcie bez bandaża na nodze. Czy rzeczywiście jesteś w tak dobrej formie, w jakiej zdajesz się być? - Tak, czuję się całkiem nieźle - odrzekł chełpliwie jego lordowska mość. - Ostatnim razem, kiedy się widzieliśmy, powiedziałeś, ty zuchwalcze, że została ze mnie tylko skóra i ostry język, i chyba coś w tym było. Ale przyjdzie kryska na Matyska: i ty niebawem znajdziesz się w podobnej sytuacji co? - To me byłoby tak źle - odparł wicehrabia. - Tylko nie próbuj mi wmawiać, ojcze, że jesteś zdziecinniałym staruszkiem, gotowym lada chwila wyzionąć ducha, gdyż wiem dokładnie - co do dnia - ile masz lat. Upomniawszy syna, by nie pozwalał sobie na tak bezczelne uwagi, hrabia zauważył, że gdyby ośmielił się w równie niestosowny sposób odezwać do swego ojca, szybko dostałby nauczkę. W głębi duszy jednak był raczej zadowolony - jak zwykle, gdy nie dokuczała mu podagra - kiedy któryś z jego synów okazywał wobec niego coś, co określał jako pełną respektu śmiałość. Zganiwszy więc Desforda dla zachowania pozorów, poprosił go, by usiadł i opowiedział, co porabiał od czasu swego ostatniego pobytu w Wolversham. - W tym celu właśnie przyjechałem - odrzekł wicehrabia. - A ponieważ tak jak ty, ojcze, nie lubię mówić ogródkami, powiem wprost, że przybywam z Inglehurst, gdzie, jak się dowiedziałem, niedawno złożyliście wizytę. - Tak myślałem! - wykrzyknął hrabia. - Zjawiłeś się tu, by prosić mnie o pomoc w tarapatach, w które się wpakowałeś, nieprawdaż? - Bynajmniej - odpowiedział Desford. - Chciałem po prostu opowiedzieć ci historię, której chyba nie znasz, choć, jak wiem, dotarły już do ciebie kuchenne plotki, że w Inglehurst przebywa Cherry Steane i że ja ją tam przywiozłem. - Dlatego chętnie bym się dowiedział prawdy - rzekł ojciec, a jego oczy się zaświeciły. - Zanim jednak zaczniesz mówić, Desfordzie, chciałbym ci oświadczyć, że nie słucham plotek, które rozpowszechnia służba - a już na pewno nie, kiedy dotyczą one moich synów. Wicehrabia uśmiechnął się do niego. - Wiem o tym, ojcze. Jednak nie wytrzymałeś i pojechałeś do Inglehurst, by dowiedzieć się, co takiego zrobiłem, że po okolicy krążą plotki, nieprawdaż? Nie mam do ciebie pretensji: pewnie myślałeś, że wpadłem po uszy w jakąś podejrzaną aferę. Hetta powiedziałaby ci, dlaczego umieściłem Cherry pod jej opieką, ale, jak słyszałem, o nic jej nie pytałeś. - Czy wyobrażasz sobie, że wypytywałbym ją - albo kogokolwiek innego - o osobiste sprawy moich synów? - zapytał hrabia z urazą. - No wiesz, Desford, jeśli naprawdę tak o mnie myślisz, to chyba winien mi jesteś przeprosiny. - Zbyt dobrze cię znam, papo, by tak o tobie myśleć - odparł wicehrabia z niezmąconym spokojem. - I dlatego też pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli sam ci wszystko opowiem. - Więc zbierz się w sobie i zaczynaj! - surowo rozkazał ojciec. W ten sposób zachęcony, Desford zrelacjonował mu - bez żadnych upiększeń - wydarzenia ostatnich dwóch tygodni. Hrabia słuchał go w milczeniu, a nad jego srogimi, świdrującymi oczami pojawiła się głęboka zmarszczka. Nie zniknęła, kiedy wicehrabia dotarł do końca swej opowieści, lecz jego lordowska mość rzekł tylko: - No to zabrnąłeś, co? - Może i zabrnąłem - odparł Desford - ale znowu wyjdę na prostą, wierz mi. Hrabia chrząknął. - A co zamierzasz zrobić, jeśli ta panna ze szkoły nie przejmie się losem dziewczyny? - Wymyślę coś innego. Hrabia ponownie chrząknął, a zmarszczka na jego czole jeszcze się pogłębiła. Po dłuższej chwili, kiedy to zdawał się sam ze sobą walczyć, rzekł, jakby z trudem dobierając słów: - Jesteś pełnoletni, jesteś niezależny ode mnie, możesz robić, co ci się podoba, ale... na honor, błagam cię, Desford, nie czuj się zobowiązany, by poślubić tę dziewczynę. Wicehrabia odrzekł łagodnie: - Nie myśl, ojcze, że w jakiś sposób ją skompromitowałem. Ale sądzę, iż jako przyjaciel powinienem przyjść jej z pomocą. I to też jest sprawa honoru. Ojciec skinął głową, ale rzekł z nagłą irytacją: - Bardzo żałuję, że nie wyjechałeś od Sophronii godzinę wcześniej. - Cóż - rzekł Desford krzywiąc usta w uśmiechu - między nami mówiąc, ja także! Chociaż... Kiedy pomyślę, co mogłoby się przydarzyć tej uroczej, głupiutkiej dziewczynie, gdybym nie zabrał jej ze sobą, niczego nie żałuję! Ale najlepiej by było, gdybym w ogóle nie przyjął zaproszenia ciotki Sophronii i nie pojechał do Hazelfield. - Co się stało, to się nie odstanie, więc dajmy już sobie spokój! Wpakowałeś się w prawdziwą kabałę, ale mogło być gorzej. - Wyjął z kieszeni tabakierkę i zaciągnął się głęboko. Potem nagle rzekł: - Widziałem tę pannę. Nie będę ukrywał, że po to właśnie pojechałem do Inglehurst, ale dobrze zrobiłem, gdyż już od pierwszego wejrzenia zorientowałem się, że to nie jest dziewczyna w twoim guście. Desford się roześmiał. - Wielkie nieba, ojcze, skąd wiesz, jakie kobiety mi się podobają? - Wiem więcej, niż przypuszczasz, mój chłopcze - odrzekł jego lordowska mość, krzywiąc się z zadowolenia. - Kiedy tylko usłyszałem o całej historii, obawiałem się, że straciłeś głowę dla tej dziewczyny i masz względem niej poważne zamiary. Nie przywoziłbyś do Silverdaleów jakiejś latawicy. Ale jeśli chciałbyś się z nią ożenić, to nie przyjechałbyś z nią tutaj, gdyż wiedziałbyś dobrze, że zrobiłbym wszystko, byś nie związał się z tą rodziną! Była jeszcze inna możliwość: że dziewczyna zastawiła na ciebie sidła... Tak, tak, wiem, że masz dość rozumu, ale mądrzejszy od ciebie mężczyźni dali się złapać sprytnym kobietkom! Prawdę mówiąc, byłem przygotowany na to, by zapłacić dziewczynie i pozbyć się jej, ale mam rozum i oczy, od razu więc zorientowałem się, że to gąska - dość ładna, ale, jak powiadam, nie w twoim typie i do tego diabelnie nieśmiała. Więc teraz, Desfordzie, może będziesz tak miły i powiesz mi, dlaczego nie przywiozłeś jej tutaj, zamiast obarczać dziewczyną lady Silverdale? Wicehrabia, który przewidywał, że prędzej czy później będzie musiał wytłumaczyć się z tego, uniósł rękę jak szermierz zamierzający osłonić się przed sztychem i rzekł z komiczną miną grzesznika: - Bardzo zbłądziłem, ojcze. Nie śmiałem tego zrobić. Ojciec zaśmiał się szyderczo, ale zaraz stłumił śmiech i powiedział: - Muszę przyznać, że pewną pociechę stanowi dla mnie fakt, iż mimo swoich wad jesteś przynajmniej uczciwy. Nie śmiałeś jej tu przywieźć, gdyż po prostu obawiałeś się, że mogę zapomnieć o zasadach dobrego wychowania i wyrzucić was oboje z domu. Wielkie dzięki, Desfordzie! - Jak możesz posądzać mnie o coś tak szpetnego? - zapytał Desford z wyrzutem. - Nic podobnego nie pomyślałem - i dobrze o tym wiesz - ale przyznaję: bałem się, że będziesz okropnie zły, jeśli podrzucę wam - tobie i mamie - córkę Wilfreda Steanea. Jeśli powiesz mi, że się myliłem, nie pozostanie mi nic innego, jak przeprosić cię za krzywdzące posądzenie... ale nie myliłem się co do tego, prawda, ojcze? Hrabia przez kilka minut gromił go wzrokiem, wreszcie jednak przemówił głosem kogoś przywiedzionego do ostateczności: - Nie, do kroćset! - Jeśli mam być szczery, ojcze - rzekł Desford uśmiechając się do niego - jestem godnym synem swego ojca. - Ty gadzie! - odparł jego lordowska mość, ukrywając w ten sposób wdzięczność za ową uwagę. - Nie myśl, że weźmiesz mnie na te swoje gładkie słówka! - Złagodził jednak tę szorstką wypowiedź, mówiąc po chwili namysłu: - No, dobrze, nie chciałem być wobec ciebie złośliwy, więc nie mówmy już na ten temat. Powiem tylko, że gdybyś w związku z tą całą sprawą był w desperackiej sytuacji, przyjdź do mnie! Może jestem niedzisiejszy, złamany podagrą, ale wciąż jeszcze mógłbym cię nie jednego nauczyć! - Och, jestem pewien, że mnóstwa rzeczy, ojcze - odrzekł Desford. - Nie omieszkam przyjść do ciebie, jeśli rzeczywiście będę przyparty do muru. Jego lordowska mość skinął głową, najwyraźniej usatysfakcjonowany, gdyż następnie rzekł: - Pomyśleć, że stary Nettlecombe na stare lata został żonkosiem! Mówisz, że poślubił swoją ochmistrzynię? Kiedy pół godziny później lady Wroxton weszła do biblioteki, zastała męża i syna gawędzących w najlepsze. Pierwszym dźwiękiem, jaki ją doszedł, gdy otwierała drzwi, był śmiech Desforda, któremu ojciec opowiadał - nader zresztą barwnie swe własne wspomnienia z Harrowgate. Lady Wroxton nie była tym zaskoczona, gdyż zawsze wierzyła, iż Desford potrafi właściwie postępować z ojcem, a ponadto wiedziała, że jest on najukochańszym jego synem - choćby hrabia Bóg wie jak protestował przeciwko podobnej sugestii. Małżonek przywitał ją jowialnie: - Ach, jesteś więc, moja droga. Chodź i powiedz Desfordowi, czy nie strułem się tymi cuchnącymi wodami w Harrowgate. - Cóż, z całą pewnością zrobiło ci się po nich znacznie gorzej - rzekła. - Ale nie wypiłeś ich dużo i kto wie, czyby ci nie pomogły, gdybyśmy tylko zdołali cię namówić do wypicia większej ilości. Mówiąc to, serdecznie objęła Desforda, który wstał na jej powitanie i podszedł, by uścisnąć ją ze wszystkich sił. Pocałowała go, lecz jednocześnie uszczypnęła w policzek i powiedziała, patrząc czule w jego ładną twarz: - A więc, jak słyszę, przedzierzgnąłeś się w błędnego rycerza. Co dalej zamierzasz, mój drogi? Desford się zaśmiał, lecz jego lordowska mość zabronił jej dokuczać biednemu chłopcu. - Zwierzył mi się z całej sprawy, kochanie, a ja powiedziałem mu już wszystko, co należało, i koniec na tym! - Po czym dodał z absolutnym przekonaniem: - Nikt mi nie może zarzucić, że wciąż gderam i gderam! - Ależ skąd, mój drogi - odparła z powagą, przy czym spojrzała porozumiewawczo na Desforda i zobaczyła w jego oczach wesoły błysk. Syn podprowadził ją do krzesła, a ona, zanim usiadła, lekko uścisnęła jego dłoń i rzekła: - Odbyłam z Hettą miłą pogawędkę i z tego, co słyszałam, wnoszę, iż twoja protegowana jest uroczą i skromną dziewczyną, co muszę przyznać, dość mnie zaskoczyło. Mama tej panny musiała mieć więcej taktu i wyczucia, niż można by się po niej spodziewać, wziąwszy pod uwagę okoliczności jej małżeństwa z Wilfredem Steaneem, który w ogóle nie miał żadnych zasad. Lady Silverdale, jak się zdaje, bardzo polubiła tę dziewczynę i skłonna jest zaproponować jej pozostanie w Inglehurst, ale zdaniem Henrietty to nie jest dobre wyjście. - Wiem, mamo, i zgadzam się z nią. - Szkoda - rzekła ze zwykłym sobie spokojem. - Chociaż Hetta ma chyba rację. Co więc zamierzasz zrobić z tą nieszczęsną istotą? Powiedział jej, jaki ma plan, a ona zaakceptowała go, mówiąc jedynie, że gdyby Cherry potrzebowała jeszcze jakichś referencji poza rekomendacją panny Fletching, to sama chętnie jej takowe wystawi. Potem już nie rozmawiano na ten temat, gdyż hrabia chciał wiedzieć, co jego małżonka sądzi o starym Nettlecombie, usidlonym przez własną ochmistrzynię, a następnie poprosił, by Desford koniecznie opowiedział matce o swych przygodach w Harrowgate. Potem nie wydarzyło się już nic, co by zakłóciło miłą atmosferę tego wieczora, i kiedy jego lordowska mość pod drzwiami swej sypialni życzył Desfordowi dobrej nocy, był z nim w całkowitej zgodzie. Po części dlatego, że z ulgą usłyszał, iż jego potomek nie zamierza żenić się z córką człowieka, którego on sam nie wahał się określić mianem największego łotra, jakiego kiedykolwiek znał, a po części dlatego, że udało mu się wygrać dwie z trzech partyjek pikiety, na które namówił syna. Zanim następnego ranka wicehrabia wyruszył w drogę do Londynu, zdążył jeszcze odbyć rozmowę z matką na osobności, podczas gdy lord Wroxton zajęty był jakimiś sprawami ze swoim zarządcą. Jej lordowska mość zabrała syna do różanego ogrodu, by mu pokazać, czego tam dokonała, a kiedy spacerowali alejkami, Desford zapytał - unosząc przy tym łobuzersko brew - czy ma jej podziękować za łaskawe przyjęcie zgotowane mu przez ojca. - Ależ skąd, Ashley! Nie powiedziałam ani słowa w twojej obronie - zapewniła go. - A nawet stwierdziłam, że nie spodziewałam się tego po tobie i że nigdy bardziej mnie nie zaskoczyłeś. - Brawo, mamo, na ciebie zawsze można liczyć - rzekł z uznaniem. - A więc jednak tobie to zawdzięczam. Uśmiechnęła się, lecz potrząsnęła głową. - Możesz być pewien, że ojciec zawsze ci wybaczy, mój drogi, choćbyś nie wiem jak go zdenerwował. Pewnie nie nastąpiłoby to tak szybko, gdybym próbowała załagodzić twoją sprawę, bo wiem, że nic bardziej nie utwierdza ojca w uporze jak czyjś sprzeciw, a wtedy był naprawdę zły. Musisz jednak przyznać, że miał powody! Odkrycie, że jego najstarszego syna najwyraźniej łączą bliskie stosunki z kimś z rodziny, którą on darzy najwyższą pogardą, było dla niego prawdziwym szokiem. Desford kiwnął głową, wykrzywiając usta. - Wiedziałem, że wpadłby w szał, gdyby usłyszał, że mam do czynienia z kimś o nazwisku Steane, i właśnie dlatego nie chciałem, by się o tym dowiedział. Czy cię to dziwi, że zabrałem ją do Hetty, zamiast przywieźć tutaj? Nie wątpiłem, że ty wykażesz zrozumienie dla całej sprawy, możesz być pewna! Ale miałem wątpliwości, czy ojciec zdobędzie się na to. Pamiętaj, że byłem wtedy u niego w niełasce. Podczas mojej ostatniej wizyty powiedział, że nie chce mnie już więcej widzieć, a z tego, co mówił Simon, kiedy natknąłem się na niego w Inglehurst - humor wcale się ojcu nie poprawił. - To prawda - westchnęła. - Biedny Simon. Było mi go żal, a do tego znosił wszystko tak cierpliwie. Wprawdzie ojca też mi było szkoda, bo gdy tylko zruga któregoś z was i mówi rzeczy, których tak naprawdę nie myśli, to potem zawsze popada w przygnębienie i żałuje, że dał się ponieść nerwom. Oczywiście nigdy nie przyznałby się do tego - choć po twojej ostatniej wizycie, mój drogi, powiedział, że gdybyś uwierzył, iż rzeczywiście nie chce cię już nigdy oglądać, byłbyś większym głupcem, niż mógłby się tego po tobie spodziewać. Zapewnił mnie, że nie ma powodu do niepokoju, ponieważ jest pewien, że niebawem wrócisz do domu - choć oczywiście wcale go nie obchodzi, kiedy to się stanie! Nigdy więc nie myśl, że ojciec cię nie kocha. Desford wybuchnął śmiechem. - Dostarczyłaś bardzo przekonującego dowodu, mamo. - Oczywiście, że tak! Przecież wiesz, jaki on jest! Uważałby to za straszliwą słabość, gdyby wam okazał, jak bardzo jesteście mu drodzy. Ale muszę stwierdzić, że Simon i ty nie mogliście wybrać bardzie niefortunnego momentu na wizytę. Ojciec, niestety, nie jest w najlepszej formie, i to nie tyle z powodu podagry, ile dlatego, że nowe lekarstwo, które mu zaordynowano, wielce mu nie odpowiada. Muszę przyznać, że dobrze mu ono robiło na podagrę, i tylko dlatego ojciec je zażywał, ale równocześnie powodowało znaczne pogorszenie nastroju, byłam więc zadowolona, kiedy nasz poczciwy doktor zastąpił je dietetycznym wywarem z korzeni szczawiu, który okazał się w wiele lepszy. - Uśmiechnęła się i dodała: - Ale to, że ojciec cię zobaczył i pogodził się z tobą, zrobiło mu lepiej niż wszystkie medykamenty na świecie. Wicehrabia spojrzał na nią bystro. - Czy mam przez to rozumieć, droga mamo, że powinienem częściej przyjeżdżać do Wolversham? Żywię wielki szacunek dla papy - sądzę, że niewielu ludzi może się poszczycić lepszym ojcem - ale nie mógłbym mieszkać z nim pod jednym dachem. - Cóż, myślę, że on także nie wytrzymałby z tobą - odparła spokojnie. - Ciągle skakalibyście sobie do oczu, a na dodatek obaj jesteście okropnie uparci. Po prostu zaglądaj do nas tak jak dotychczas, pokazuj się od czasu do czasu. I jeśli tylko nie dostarczysz mu powodu do podejrzeń, że zamierzasz popełnić mezalians, zawsze będzie cieszył się na spotkanie z tobą. - Ojciec nie musi się obawiać, że do tego stopnia zapomnę o swych zobowiązaniach nie tylko względem niego, lecz również względem naszego nazwiska, bym zrobił coś, co uczyniło by ze mnie wyrodnego syna. Lady Wroxton, słysząc to, uśmiechnęła się nieznacznie. - Ależ skąd, mój drogi, jestem pewna, że ojciec nigdy w to nie wątpił. I gdybyś rzeczywiście zamierzał poślubić pannę Steane, to choć byłby bardzo rozczarowany, pogodziłby się z tym, gdyż polubił tę dziewczynę i nie uważa jej za wyrachowaną. Wyznał mi, że wprost trudno uwierzyć, iż to córka Wilfreda Steanea! Ale nawet gdyby, mój drogi, zrobiła na nim bardzo złe wrażenie i gdybyś mimo jego sprzeciwu ożenił się z nią, i tak by cię nie wydziedziczył. Bez względu na to, co byś zrobił i jak byś go zdenerwował, czegoś takiego nigdy by nie uczynił, gdyż jest to całkowicie sprzeczne z jego zasadami. - Tak, wiem o tym - zgodził się Desford, a w jego oczach pojawił się wyraz pełnego czułości rozbawienia. - Wszyscy trzej to wiemy - dlatego żaden z nas nie zrobi nic, co by go zraniło do żywego. I właśnie przez to jest takim wspaniałym ojcem. Horry wyznał mi kiedyś, że papa w przypływie złego humoru może wygadywać na nas, co zechce, ponieważ zawsze, gdy przyjdzie co do czego, będzie bronić swych synów do ostatniego tchu. - Ach, więc wiesz o tym. - Lady Wroxton wymownie ścisnęła jego ramię. - Oczywiście, że tak, mamo - odparł serdecznie. - Ale jaki bywa przy tym zabawny! Raz mówi, że Witfred Steane zasłużył, by go wydziedziczono, a potem ostro potępia Nettlecombea, że to właśnie zrobił. - Wstydź się - rzekła lady Wroxton, ale widać było, że drgają jej kąciki ust. - Jak możesz tak mówić o swoim ojcu! Zupełnie nie zrozumiałeś, o co mu chodziło. Papa powiedział tak o Wilfredzie Steanie, bo ten rzeczywiście zasłużył sobie na to; ale jego zdaniem lord Nettlecombe też nie zachował się, jak na ojca przystało, co również jest prawdą. Nie ma więc żadnej sprzeczności w tym, że obu potępia, i nie pozwolę ci mówić, iż ojciec jest śmieszny! - Teraz, kiedy wyjaśniałaś mi tę kwestię, mamo, rozumiem, że zbłądziłem - odparł. Nie dała się zwieść jego udanej skrusze, lecz odparła nie mogąc powstrzymać śmiechu: - Owszem, zbłądziłeś, ty niedobry, zuchwały, podły chłopcze! - Zatrzymała się, wysunęła rękę spod jego ramienia, by zerwać pnącą różę. - A tak przy okazji: pamiętasz, mówiłam ci o panu Carym Nethercotcie? O tym bratanku pana Boumea, który niedawno odziedziczył po nim posiadłość? - Tak. Dlaczego pytasz? - Och, po prostu dlatego, że papa i ja spotkaliśmy go w Inglehurst. Nigdy przedtem go nie widziałam, więc... - Spotkaliście go w Inglehurst, powiadasz? Przypuszczam, że przyjechał, by dać lady Silverdale czasopismo do czytania. A może wymyślił inny pretekst? Zdziwiona ironiczną nutą w jego głosie, lady Wroxton rzuciła na syna szybkie spojrzenie, zanim ze spokojem odpowiedziała: - Skąd mogę to wiedzieć, mój drogi? Kiedy przyjechaliśmy, już tam był, siedział na tarasie z Hettą i panną Steane, nie mam więc pojęcia, co było powodem jego wizyty - jeśli w ogóle potrzebował jakiegoś powodu. Odniosłam wrażenie, że jest w tak przyjacielskich stosunkach z Silverdaleami, że może wpadać do Inglehurst, kiedy zechce. - Prawie domownik, czyż nie? Nie pojmuję, jak Hetta może przebywać w towarzystwie takiego nudziarza! - Och, poznałeś go więc? - zapytała. - Trudno, by tak się nie stało. Wpadam na niego za każdym razem, gdy przyjeżdżam do Inglehurst. - I nie spodobał ci się? Sprawiał wrażenie miłego, dobrze wychowanego człowieka. - Ja uważam go za śmiertelnie nudnego typa - odrzekł Desford. Matka rzuciła jakąś nic nie znaczącą odpowiedź i niemal natychmiast zmieniła temat, z trudem tłumiąc w sobie wielką ochotę, by go kontynuować. Posiliwszy się lekkim lunchem, wicehrabia wyruszył w drogę do Londynu, popędzany przez ojca, który przykazał mu już następnego dnia pojechać do Bath, i to z samego rana, by nie marnować dnia w łóżku („co takie próżniaki jak ty lubią robić”), gdyż im szybciej skończy z „tą sprawą”, tym będzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych. - Choć raz, ojcze, całkowicie się z tobą zgadzam - odparł wicehrabia z rozbawieniem w oczach. - Do tego stopnia, że następną noc spędzę już w Speenhamland. - Ach, tak! „Pod Pelikanem”, jak sądzę? - zapytał ojciec sarkastycznie. - Ma się rozumieć, papo. Gdzież indziej miałbym się zatrzymać w drodze do Bath? - Mogłem się spodziewać, że jeśli już zechcesz zaszczycić jakiś zajazd swoją obecnością, wybierzesz najdroższy w okolicy - stwierdził hrabia. - Kiedy ja byłem w twoim wieku, Desfordzie, nie pozwoliłbym sobie na coś takiego. Ale nie miałem takiej lekkomyślnej ciotki, która by mi zostawiła majątek. Och, to nie moja sprawa, co robisz z tymi pieniędzmi, ale nie przychodź do mnie, jeśli znajdziesz się w kryminale za długi. - Nie, nie, Boże broń, bo jeszcze byś mnie wydziedziczył, nieprawdaż, ojcze? Nie śmiałbym tego zrobić - odparł wicehrabia, zuchwale żartując sobie z niego. - Zejdź mi z oczu, ty nicponiu! - rozkazał jego srogi rodzic. Lecz gdy powóz wicehrabiego zniknął za horyzontem, hrabia odwrócił się do swej małżonki i skinąwszy głową, rzekł: - Ta sprawa dobrze mu zrobiła, moja droga. Przyznaję, że na początku byłem trochę wytrącony z równowagi, kiedy się o tym dowiedziałem, ale doprawdy niepotrzebnie się obawiałaś, iż wpadał w sidła jakiejś podstępnej uwodzicielki. - Miałeś rację, kochany - odparł potulnie jego dozgonna towarzyszka. - Oczywiście, że tak! Choć nie można powiedzieć, że wykazał się zbytnim rozsądkiem... Ale nic już na ten temat nie powiem. Rzecz jednak w tym, że pierwszy raz w życiu stanął przed poważnym problemem i nie stchórzył. Jest gotów stawić temu czoło i jestem z niego dumny. Nie da się zjeść w kaszy, moja droga! Gdyby tylko się ustatkował... ożenił z jakąś odpowiednią niewiastą... oddałbym mu Hartleigh. - Wspaniały pomysł! - rzekła lady Wroxton. - Cudownie byłoby zobaczyć Ashleya tam, gdzie mieszkaliśmy we dwoje do śmierci twego ojca, kochanie. - Ale kiedy to nastąpi? - ponuro odparł jego lordowska mość. - Oto jest pytanie, Mario! - Niebawem, jak sądzę - powiedziała lady Wroxton, tłumiąc śmiech. 12 Podczas gdy wicehrabia niecierpliwie oczekiwał, by dopasowano obręcz do koła jego powozu, Simon był w połowie drogi między Newmarket a Londynem, a obok niego w dwukółce siedział jego najlepszy przyjaciel. Obaj dżentelmeni byli w doskonałych humorach, jako że ich pobyt w Newmarket okazał się nader opłacalny. Prawdę mówiąc, pan Camngton miał znacznie bardziej wypchana, kieszeń niż jego towarzysz. Postawiwszy bowiem śmiało na faworyta wicehrabiego i sprawdziwszy, że Gwiazdor o całą długość wyprzedził swych rywali, zauważył, iż w ostatniej gonitwie biegnie koń imieniem Braciszek Dobrodziej, więc ignorując błagania życzliwych przyjaciół, by nie był głupcem, postawił na niego ni mniej, nie więcej, tylko sto funtów. A ponieważ koń o całą głowę wygrał gonitwę, a płacono za niego niezłą stawkę dziesięć do jednego, Simon opuścił tor wyścigowy w wybornym nastroju, z wypełnionymi zwitkami banknotów kieszeniami, z których jedna znacznie schudła pod koniec wieczoru, gdy jej właściciel regulował rachunek za wystawny obiad, jakim uraczył „Pod Białym Jeleniem” kilku swych znajomków. Ponieważ Simon miał mocną głowę i zdrowy, młody organizm, następnego dnia wstał czując się tylko trochę nie w formie, ale jego duch był w nieporównanie lepszym stanie niż ciało. Tego samego nie można było powiedzieć o jego towarzyszu, na którego widok Simon wykrzyknął: - Boże, Philipie, jesteś blady jak śmierć! - Piekielny boli mnie głowa - odparł nieszczęśnik patrząc na niego z nienawiścią. - No to wszystko w porządku, stary druhu - rzekł Simon pocieszająco. - Poczujesz się znakomicie, gdy tylko wyjdziesz na świeże powietrze. By postawić człowieka na nogi, nie ma nic lepszego niż przejażdżka w słoneczny, dość wietrzny dzień. Pan Harbledon nie raczył udzielić żadnej odpowiedzi poza ni to pomrukiem, ni to warknięciem. Wspiął się na siedzenie dwukółki, skrzywił boleśnie, kiedy konie ruszyły z szarpnięciem, i przez następną godzinę nie dawał żadnych znaków życia poza jękami, które mu się wyrywały, gdy powozik podskakiwał na wybojach, oraz gorącą prośbą, by Simon nie śpiewał. Na szczęście po godzinie ból głowy zaczął ustępować i kiedy Simon zatrzymał parę swych koni przed „Zielonym Jegomościem” w Harlow, pan Harbledon czuł się już na tyle dobrze, by przejawić żywe zainteresowanie kartą dań, a nawet wypytać kelnera, co bardziej poleca: udziec sarni czy polędwicę wołową z kapustą i sosem hiszpańskim. Simon dotarł do swego mieszkania przy Bury Street nazajutrz po południu. Ponieważ ani jego, ani pana Harbledona czas nie gonił, obaj poprzedniego dnia milcząco uznali, że należy podreperować siły, i pozostali w łóżkach do późnych godzin porannych. Potem niespiesznie zjedli pożywne śniadanie. Kiedy więc opuścili „Zielonego Jegomościa”, było już po dwunastej. Nadal przepełniony braterską wdzięcznością, Simon udał się na Arlington Street, mając nadzieję, że zastanie Desforda w domu. Nie był jednak bardzo zaskoczony, kiedy Aldham, który otworzył mu drzwi, powiedział, że jego lordowskiej mości nie ma w tej chwili w domu. Lecz gdy usłyszał w odpowiedzi na następne pytanie, że jaśnie pan nie wrócił jeszcze z Harrowgate, ze zdziwienia szeroko otworzył usta i wykrzyknął: - Z Harrowgate? - Tak, sir. Tak mi się zdaje. Simon był inteligentnym młodzieńcem i już po kilku chwilach domyślił się, co musiało skłonić brata do przedsięwzięcia tak dalekiej i męczącej wyprawy. Wyrwało mu się mimowolne parsknięcie i popatrzywszy z wahaniem na Aldhama, uznał, że nie uda mu się wydobyć od niego więcej informacji. Poza tym, jak przypuszczał, Aldham mógł nie wiedzieć o wszystkich sprawach swego pana. Simon poprzestał więc na pozostawieniu wiadomości dla brata. - No cóż, kiedy wicehrabia wróci do domu, powiedz mu, że będę w Londynie do końca przyszłego tygodnia - powiedział. - Powtórzę to jego lordowskiej mości, panie Simonie - odrzekł Aldham, odetchnąwszy z ulgą, że oszczędzono mu dylematów moralnych. Znał Simona od kołyski i traktował go z pobłażliwą sympatią, ale wiedział, że młody panicz lubi dużo mówić. A ponieważ Pedmore kiedyś go nauczył, że jednym z podstawowych obowiązków kamerdynera jest zachowywanie całkowitej dyskrecji i że nigdy, pod żadnym pozorem, nie wolno mu paplać o poczynaniach swego pana, obawiał się, że w tej sytuacji nie byłby w stanie odpowiedzieć na bardziej dociekliwe pytania, nie zdradzając wicehrabiego albo - z drugiej strony - nie urażając pana Simona. Simon miał spotkać się z paroma przyjaciółmi w Brighton i mógł pojechać tam jeszcze przed nimi, ale uświadomił sobie, że wszystkie pokoje „Pod Okrętem” są już na pewno od soboty zajęte. Tylko ktoś naiwny przypuszczałby, że uda mu się zdobyć choćby najbardziej obskurną kwaterę w Brighton w pełni sezonu, jeśli wcześniej nie dokonał rezerwacji. Simon musiał więc zrezygnować ze swego zamiaru i kilka dni spędził nudząc się w Londynie, który w lipcu bardziej przypominał pustynię niż ośrodek życia towarzyskiego - zwłaszcza dla przedstawiciela tegoż towarzystwa. Nie żeby Londyn nie oferował żadnych rozrywek wakacyjnym gościom: było ich kilka i Simon właśnie zastanawiał się - dwa dni po wizycie na Arlington Street - czy lepiej spędzić wieczór w teatrze Surrey czy „Pod Walczącym Kogutem”, gdy emerytowany kamerdyner, który był właścicielem domu przy Bury Street i usługiwał trzem mieszkającym tam dżentelmenom, wszedł do jego pokoju i wręczywszy mu czyjś bilet wizytowy, powiedział sucho: - Jakiś dżentelmen do pana, sir. Na bilecie widniało szlachetnie brzmiące nazwisko wypisane ozdobnym pismem: baron Monte Toscano. Simon zerknął na nie, po czym oddał bilet z powrotem. - Nigdy nie słyszałem o tym panu - rzekł. - Powiedz mu, że nie ma mnie w domu. Od drzwi dobiegł go jednak uniżony głos: - Tysiąckrotnie błagam pana o wybaczenie! - powiedział przybysz. - Zorientowałem się poniewczasie, że wręczyłem temu dobremu człowiekowi niewłaściwy bilet. Czy mam za szczyt rozmawiać z panem Simonem Carringtonem? Ale wszak nie muszę pytać! Jest pan wybitnie podobny do swego ojca - który jak tuszę, nadal cieszy się dobrym zdrowiem? Dość zaskoczony, Simon odrzekł: - Owszem, jestem Simon Carrington, sir, ale... obawiam się, że nie wiem, z kim mam przyjemność! - Ależ to całkiem naturalne - odparł gość, uśmiechając się do niego dobrotliwie. - Śmiem twierdzić, że nigdy w życiu nie widział mnie pan, a nawet jestem tego pewien, gdyż aż do tej chwili był pan dla mnie jedynie nazwiskiem. - Przerwał, by niedbałym ruchem ręki odprawić właściciela domu. - Dziękuję ci, dobry człowieku - rzekł łaskawym tonem. - To wszystko. - Za pozwoleniem pana, sir, nazywam się Diddlebury! - zauważył dobry człowiek głosem, w którym dało się wyczuć lekceważenie dla gościa pana Carringtona. - Doskonale, dobry człowieku! Bardzo dobre nazwisko - w swoim rodzaju! - odparł tamten protekcjonalnie. Diddlebury, bezskutecznie czekając na jakiś znak od pana Carringtona, niechętnie opuścił pokój. - A więc teraz - rzekł przybysz - wypada, abym naprawił tę głupią pomyłkę, jaką popełniłem wręczając owemu jegomościowi niewłaściwy bilet. Mówiąc to wyciągnął pugilares i gdy przerzucał bilety wizytowe, Simon przyjrzał mu się z rozbawieniem. Był to mężczyzna w średnim wieku, ubrany z przesadną elegancją, pasującą do jego rumianego oblicza. W modzie panował ostatnio wręcz surowy styl, który wyparł z szaf każdego eleganta wieczorowe koszule z żabotami, szaleńczo modne jeszcze sześć miesięcy temu - nie mówiąc już o takich ekstrawagancjach, jak kolorowe kamizelki, jaskrawe surduty czy wszelka biżuteria poza sygnetami i szpilkami do fularów – lecz mimo to jegomość ów miał na sobie bardzo dopasowany, purpurowy surdut, koszulę, której mocno nakrochmalony żabot sprawiał, iż jego właściciel przypominał napuszonego gołębia, oraz bogato wyszywaną kamizelkę. Z szyi zwieszał mu się ozdobny monokl, z kieszonki kamizelki wystawały liczne dewizki i łańcuszki od zegarków, w fałdy falara wpięta była błyszcząca spinka, a na palcach widniały pierścienie. W latach młodości musiał być przystojnym mężczyzną, gdyż miał regularne rysy, ale obecnie jego twarz nosiła wyraźne ślady hulaszczego życia, o którym świadczyły również nieco przekrwione oczy. - Ach, nareszcie mam! - wykrzyknął wyjmując bilet z pugilaresu. Zerknąwszy jednak na niego przez monokl, rzekł: - Nie, to nie ten. Czy to możliwe, bym go nie wziął... Nie! Oto jest! Zafascynowany tym widokiem, Simon zapytał: - Czy pan... czy pan nosi ze sobą różne bilety, sir? - Naturalnie! To bardzo wygodne, gdyż w jednym miejscu posługuję się jednym, gdzie indziej drugim - bo musi pan wiedzieć, że przeważnie bawię za granicą i dużo czasu spędzam w podróżach. Ale na tym bilecie - rzekł wręczając go Simonowi szerokim gestem - widnieje moje prawdziwe nazwisko, co bez wątpienia wyjaśni panu powód mej wizyty. Simon wziął bilet i spojrzał na niego z niewielkim zainteresowaniem. Ale na widok nazwiska, które było tam napisane, aż sapnął: - Wilfred Steane? A więc pan żyje! - Tak, panie Carrington, żyję - odparł pan Steane, sadowiąc się na krześle. - I to jak najbardziej. Powiedziałbym nawet, że zachodzę w głowę, dlaczego ktoś mógłby przypuszczać, iż nie ma mnie na tym ziemskim padole, jak powiedział poeta. Szekspir, jak sądzę. - Tak, wiem - odparł Simon. - Nie wiem natomiast, dlaczego pan nie rozumie, że uważano pana za zmarłego! Co innego można sobie pomyśleć, jeśli od lat nie dawał pan znaku życia? - A czy nie sądzi pan, młody człowieku, że gdyby rzeczywiście coś takiego mi się przydarzyło, nie poinformowano by o tym mego jedynego dziecięcia? Nie mówiąc już o tej istocie, pod której opieką je zostawiłem? - zapytał pan Steane z wyrzutem w drżącym ze wzruszenia głosie. - Mógł pan o tym nie pomyśleć - zauważył Simon prozaicznie. - Na pewno poczyniłbym jakieś kroki w tym celu - stwierdził pan Steane wymijająco. - A nawet poczyniłem. Ale zostawmy to. Nie po to tu jestem, by się z panem sprzeczać. Przybyłem, aby zasięgnąć informacji, gdzie ukrywa się pański brat, panie Carrington. Simon zaczął tracić cierpliwość. - Mam dwóch braci, sir, i żaden z nich się me ukrywa. - Mówię o pańskim bracie Desfordzie. Nie interesuje mnie pana drugi brat, o którego istnieniu zresztą do tej pory nie wiedziałem. - Westchnął głęboko i ze smutkiem potrząsnął głową. - Dawno mnie tu nie było! Eheu fugaces, Postume, Postume... [Eheu fugaces, Postume, Postume, labuntur anni... (łac.) - „Mkną szybko lata, Postumusie, Postumusie...” Początek ody Horacego (przyp. ttum)].Z całą pewnością zna pan dalszy ciąg tego piękne go wiersza. - Oczywiście, że tak! Każdy go zna! - Labuntur anni - dokończył pan Steane pod nosem. - Jakież to prawdziwe! Tak, tak. Choć ktoś taki jak pan, stojący u progu życia, jeszcze tego nie rozumie. Jak doskonale pamiętam beztroskie, awanturnicze dni mej młodości, kiedy... - Proszę mi wybaczyć, sir - rzekł Simon, niegrzecznie przerywając tę niczemu nie służącą dygresję - ale zszedł pan z tematu. Domyślam się, że chciał mnie pan zapytać, gdzie można znaleźć mego brata Desforda. Gdybym to wiedział, chętnie bym się z panem podzielił tą informacją, gdyż Desford diabelnie pragnie się z panem zobaczyć, ale niestety nic mi nie wiadomo na ten temat. Mogę pana jedynie zapewnić, że Des nigdzie się nie ukrywa! Poza tym - dodał rumieniąc się i lekko jąkając - n-nie ma żadnego powodu, by to robił! A co więcej, bardzo pana proszę, aby nie rzucał pan pod jego adresem takich... takich oskarżeń! - Wszyscy jesteście tacy sami, wy, Carringtonowie - z ubolewaniem zauważył pan Steane. - Jako żywo pańskie słowa przywodzą mi na pamięć minione dni. Szanowny ojciec pana... - Nie mieszajmy do tego mojego ojca! - warknął Simon, tym razem mocno już poirytowany. - Oczywiście, oczywiście, mój drogi chłopcze. To dla mnie żadna przyjemność, kiedy przypomnę sobie, jak niesprawiedliwie mnie niegdyś osądził. Jak mało wykazał zrozumienia dla błędów młodości, dla trudnej sytuacji finansowej młodego człowieka, którego ojciec był - by użyć wulgarnego określenia - okropnym kutwą! Powiem więcej: skąpiradłem, mającym węża w kieszeni! - I tu się pan myli! - odparł Simon. - Niewiele wiem o pańskich ekscesach w młodości, ale mogę panu powiedzieć, że mój ojciec publicznie zrobił afront pańskiemu ojcu za to, że pana wydziedziczył. - Doprawdy? - zapytał pan Steane wyraźnie tym zainteresowany. - Wobec tego myliłem się co do niego. Szkoda, że mnie przy tym nie było! Podziałałoby to na moje zranione serce niczym kojący balsam. Ale pytam, skąd miałem to wiedzieć? Kiedy panu zdradzę, że i mnie zrobił afront, zrozumie pan, iż nie mogłem się tego domyślić. - Tak, rzeczywiście, ale byłbym wdzięczny, gdyby przeszedł pan do rzeczy i powiedział mi, co go do mnie sprowadza. Wyjaśniłem już, że nie wiem, gdzie przebywa Desford, i mogę panu jedynie poradzić, by zaczekał pan na niego w Londynie. Mój brat mieszka przy Arlington Street i służba oczekuje jego powrotu w każdej chwili. - To, że wicehrabia posiada dom przy Arlington Street, jest mi wiadome - rzekł pan Steane. - Natychmiast po moim przyjeździe z Bath podjąłem starania, by dowiedzieć się o jego adres - niezbyt trudne zadanie, jeśli ktoś jest tak znakomitym członkiem socjety. - Oczywiście, że nietrudne - zauważył Simon pogardliwie. - Wystarczy zajrzeć do księgi adresowej. Pan Steane niedbale machnął ręką. - To nie ma znaczenia - rzekł niewyraźnie, lecz z wielką godnością. - Tak czy owak, dowiedziałem się tego i bezzwłocznie zjawiłem się w niegościnnych progach jego rezydencji. Drzwi otworzył mi jakiś typ, który, jak się domyśliłem, musiał być kamerdynerem jego lordowskiej mości. Podobnie jak pan, panie Carrington, oznajmił, że nie zna miejsca pobytu wicehrabiego. Był - żeby nie użyć zbyt pochlebnego słowa - dziwnie powściągliwy. Nie jestem w ciemię bity ani nie urodziłem się wczoraj, młody człowieku - i zwykle to ja wystawiam ludzi do wiatru, choć nie jest to coś, czym powinienem się chwalić. A zatem w okamgnieniu się zorientowałem, że ów służący dostał polecenie, by mnie spławić. - Jeśli rzeczywiście takie pan odniósł wrażenie, to najwyższa pora, by kupił pan sobie okulary zamiast monokla - odparł Simon niegrzecznie. - Jak Desford mógł wydać takie polecenie, skoro myśli, że pan nie żyje? I do diaska, po cóż miałby to robić? Chyba nikogo innego nie powitałby z taką radością jak pana! Tak, i jeśli mi pan zostawi swój adres, obiecuję, że przekażę go bratu, gdy tylko się dowiem, gdzie przebywa. Na razie wiem jedynie, że na początku zeszłego tygodnia wyjechał do Harrowgate. Pan Steane zdawał się dogłębnie analizować tę informację. Po chwili zastanowienia potrząsnął głową i rzekł z pobłażliwym uśmiechem: - Ogromnie mi przykro, ale muszę zakwestionować pańską prawdomówność, choć nie chciałbym, aby pan myślał, że jestem nieczuły na cnotę lojalności. Zapewniam pana, młody człowieku, że doceniam pańską szlachetną determinację, by osłonić brata, aczkolwiek z ubolewaniem stwierdzam, iż jest ona godna lepszej sprawy. Powiem więcej! Gdyby interesy mego dziecka nie były tak tragicznie zagrożone, pochwaliłbym ją. Pytam jednak: po cóż lord Desford miałby jechać do Harrowgate? To miejscowość uzdrowiskowa - jeśli się nie mylę, odwiedzana przez ludzi mających podagrę, szkorbut oraz paraliż. Jeżeli zechce mnie pan przekonać, że Desford - który jak mniemam, nie może mieć więcej lat niż trzydzieści - cierpi na którąś z tych przykrych dolegliwości, to powiem niezbyt parlamentarnym językiem, że robi mnie pan w konia. - Nie, Desford na nic takiego się nie uskarża. W ogóle na nic nie choruje i nie pojechał do Harrowgate w celach leczniczych. Jak się domyślam, udał się tam w pana sprawie, panie Steane. Kiedy go ostatni raz widziałem, zamierzał wyruszyć na poszukiwanie pańskiego ojca. - No wiesz, mój chłopcze? - rzekł pan Steane z przyganą. - To już jest za grubymi nićmi szyte! Nigdy nie miałem żadnych interesów w Harrowgate. I ściślej mówiąc, w żadnej miejscowości letniskowej tego rodzaju: nie ma tam perspektyw dla człowieka o moich talentach. A jeśli chodzi o ojca - nie utrzymuję z nim żadnych kontaktów. Dla mnie jest od wielu lat jak umarły. - Desford szuka go, by oddać mu pod opiekę jego wnuczkę - pańską córkę, sir, którą pan opuścił! - rzekł Simon porywczo. - A może dla pana ona także umarła? - Że też dożyłem dnia, by zwracano się do mnie w ten sposób! - wykrzyknął pan Steane, przyciskając dłoń do serca i przewracając oczami. - Moje jedyne dziecię, ukochana córeczka, ostatnia bliska osoba, jaką mam! I błagam, niech pan nie wspomina tylko o mym niby-bracie! Jeszcze nie upadłem tak nisko, by przyznawać się do pokrewieństwa z tym zasmarkańcem! - dodał porzucając nagle wzniosły ton. - Niech pan przyzna, młody człowieku: czyż moja obecność w Londynie nie jest wystarczającym dowodem przywiązania, jakie żywię względem tej jedynej pamiątki, która mi jeszcze została po ukochanej towarzyszce na drodze mego życia? - Wzruszony, ukrył twarz w chusteczce i wszystko wskazywało na to, że jest złamany bólem. - Niekoniecznie - wprost odrzekł Simon. - Pewnie zaczął się panu palić grunt pod nogami albo coś takiego. Pan Steane, wyraźnie urażony, podniósł głowę i powiedział z wyrzutem: - Jeśli pan sobie wyobraża, że przyjazd tu, do tego miasta, nie był bardziej ryzykowny niż pozostanie tam, skąd przybyłem, to jest pan w wielkim błędzie! Jak pan myśli: dlaczego tułam się po świecie? Dlaczego poszedłem na wygnanie, zostawiając ukochane dziecko - na jakiś czas oczywiście - pod opieką niewiasty, która robiła na mnie wrażenie osoby nader godnej zaufania? - Trudno mi odpowiedzieć na te pytania, sir – pospiesznie odrzekł Simon. - Ale skoro pan pyta - myślę, że policja deptała panu po piętach. - Gorzej! - odparł pan Steane tragicznym głosem. - Nie zamierzam opowiadać panu okoliczności, które doprowadziły mnie do ruiny. Wystarczy, jeśli powiem, że od dnia moich urodzin na każdym kroku prześladował mnie pech. Młodość upłynęła mi w cieniu skąpego ojca i brata-gada, który posiadł rzadko spotykaną umiejętność: potrafił nagle ozdrowieć, choć jeszcze przed chwilą obawiano się o jego życie. I nie tylko wstał z łoża, które - miałem nadzieję - będzie dla niego łożem śmiertelnym, lecz niespełna rok później spłodził syna! To, młody człowieku, było ostatnią kroplą, która przepełniła czarę goryczy! - Czyżby pan... żywił nadzieje na przejęcie po nim dziedzictwa? - zapytał Simon ze strachem. - Naturalnie! Niech pan nie sądzi, że skoro nie jestem, dzięki Bogu, dusigroszem, to bujam w obłokach! Ojciec nie mógł mnie wydziedziczyć. Gdyby Jonas umarł zostawiając tylko gromadę córek, musiałbym kiedyś przejąć po nim tytuł, majątek i wszystko! Proszę mi wybaczyć. Nie mogę spokojnie o tym myśleć. - Ponownie ukrył twarz w chusteczce i wychynął stamtąd po chwili, by powiedzieć: - Słowo „załamany” nie oddaje w pełni mego ówczesnego stanu ducha. To był dla mnie cios, po którym bym się zapewne nie podniósł, gdybym miał słabszy charakter, ale ja jestem silny: zawsze stawiałem czoło przeciwnościom i przeważnie udawało mi się stanąć na nogi. Czy w tej tragicznej sytuacji poddałem się rozpaczy? Nie, panie Carrington! Zebrałem się w sobie jak ten... no... - zapomniałem jego imienia, ale to nieważne - i podźwignąłem się z upadku! Dziś widzi mnie pan jako człowieka, który własnymi siłami doszedł do tego, kim jest obecnie. - Wobec tego, czemu pan nie spłaca swoich długów? - zapytał Simon z niedowierzaniem. Zgorszony podobną sugestią, pan Steane wykrzyknął: - Trwonić gotówkę na wierzycieli? Aż taki rozrzutny to ja, mam nadzieję, nie jestem! Wszak muszę - pozwolę sobie zauważyć - pamiętać o obowiązkach, jakie mam wobec mojego dziecięcia! Zdecydowałem się na powrót do ojczystego kraju wyłącznie z myślą o córce. Proszę sobie wyobrazić moje uczucia, kiedy przyjechałem do Bath, chcąc wziąć jaw ramiona, a tu dowiaduję się, że istota, której opiece ją powierzyłem, odesłała ją gdzieś! A ściślej mówiąc, oddała w ręce mego największego wroga! A dlaczegóż to? Bo, proszę pana, w zmaganiach o od zyskanie należnej mi pozycji musiałem wstrzymać płatności za czesne! Czyż nie mogła mi zaufać, tak jak ja jej zaufałem? Jak mogła wątpić, że gdy tylko będzie to możliwe, ureguluję wszelkie swoje zobowiązania? W odpowiedzi na te oczywiste pytania jedynie zalała się łzami. - Urwał patrząc na Simona wyzywającym wzrokiem. Ale ponieważ Desford opowiedział bratu tylko w zarysie, jak poznał Cherry, Simon nie pokusił się o żaden komentarz. Pan Steane kontynuował więc swoją relację. - Natychmiast zatem udałem się do wiejskiej rezydencji Amelii Bugle. Musiałem stoczyć ze sobą wewnętrzną walkę, lecz przemogłem niechęć: uczucia ojcowskie przeważyły nad wszystkim. A co mnie za to spotkało? Otóż dowiedziałem się, panie Carrington, że moje niewinne dziecię zostało uprowadzone z bezpiecznego domu opiekunki - przez kogo? Przez pańskiego brata, lorda Desforda! - Jeśli powiedziała to panu lady Bugle, to kłamie w żywe oczy! - odparł Simon. - Desford nic takiego nie zrobił! Lady Bugle tak źle traktowała pannę Steane, że ta uciekła - z zamia rem szukania pomocy u dziadka. Desford jedynie zabrał dziewczynę do swego powozu, kiedy spotkał ją idącą do Londynu. Pan Steane uśmiechnął się pobłażliwie. - Tak panu powiedział? Biedny chłopcze, z wielkim bólem muszę podważyć pańską wiarę w brata, ale... - Proszę się nie trudzić, nie uda się to panu! - zawołał Simon pobladłszy ze złości. - I byłbym panu wdzięczny, gdyby nie zwracał się pan do mnie per „chłopcze”! - Młody człowieku - odparł pan Steane surowo - niech pan pamięta, że mówi do kogoś, kto jest w wieku pańskiego ojca! - A pan niech pamięta, sir, że mówi o kimś, kto jest moim bratem! - odpalił Simon. - Proszę mi wierzyć - rzekł pan Steane z powagą - że staram się wejść w pańskie położenie! Co prawda nigdy - stwierdzam to z ubolewaniem - nie miałem brata, do którego mógłbym żywić cieplejsze uczucia, ale doceniam... - Tu nie chodzi o braterskie uczucia! - przerwał mu Simon. - Niech pan zapyta, kogo pan chce, czy Desford byłby takim nicponiem, by uprowadzić jakąś dziewczynę. Dostanie pan taką samą odpowiedź, jaką dostał pan ode mnie. Pan Steane wydał ponure westchnienie. - A zatem zmusza mnie pan, panie Carrington, abym wy znał, iż obawiam się, że moje nieszczęsne dziecię samo wpadło w jego ramiona. Z bólem serca to panu mówię - i chyba nie muszę dodawać, jakim smutkiem napawa mnie fakt, że moja córka, w swej niewinności, uległa czarowi libertyna o dużym uroku osobistym i ujmującym sposobie bycia. Nie wspominając już o jego pozycji i majątku. Jak mi wiadomo, lord Desford posiada te wszystkie zalety? Oburzony takim opisem swego najstarszego brata, Simon żachnął się i odrzekł krótko: - Otóż nie! Jest dość zamożny... chyba - nigdy się nad tym nie zastanawiałem - ale co do ujmującego sposobu bycia...? Boże, to wszystko brzmi, jakby pan mówił o jakimś mydłkowatym kupcu z Południa! Muszę panu przypomnieć, że Desford jest dżentelmenem! Co więcej, pańska córka nie wpadła w jego ramiona, gdyż on nigdy ich do niej nie wyciągnął! Nie chcę przez to powiedzieć, że w przeciwnym razie byłaby gotowa to zrobić, ponieważ nie należę do tych, którzy rzucają cień na czyichś bliskich krewnych. I gdyby pan, panie Steane, nie był w wieku mego ojca, wymierzyłbym panu policzek za nazwanie mego brata libertynem! Pan Steane, wysłuchawszy tej tyrady z niezmąconym spoko jem, rzekł współczująco: - Rozumiem, że i pana omamił, i ogromnie mi pana szkoda! Ja w latach młodości byłem taki jak pan. Być może porywczy, lecz pełen dobrych chęci, lojalny wobec ludzi zupełnie tego niewartych, naiwnie wierzący w cnoty osób, które nauczono nas szanować. To smutne, niewymownie smutne, że akurat wzruszająca naiwność mego dziecka została zdruzgotana! - Co też pan, do diaska...? - wybuchnął Simon. - Jeśli pan myśli, że nauczono mnie szacunku dla Desforda - albo że rzeczywiście go szanuję - to grubo się pan myli, panie Steane! Wcale tak nie jest! Ale... ale... jest diabelnie dobrym bratem i... mimo swoich wad nie jest łajdakiem... może mi pan wierzyć! - W innych okolicznościach może bym w to uwierzył - odparł z żalem pan Steane. - Ale niestety nie w takich! Czyż nie wie pan, mój biedny młody człowieku, jaki tryb życia wiódł pański brat, od kiedy został wprowadzony do towarzystwa, i jaki - przykro mi to zauważyć - nadal wiedzie? Simon patrzył na niego z oburzeniem i niedowierzaniem w oczach. Rumieniec, jakim się oblał, gdy zmuszony był po gwałcić wszelkie zasady dobrego wychowania w obronie Desforda, pociemniał jeszcze bardziej. Głosem pełnym dumy młodzieniec rzekł więc sztywno: - Drogi panie, jeśli za tymi obelżywymi słowami kryje się sugestia, iż mój brat zachowywał się i zachowuje w sposób niegodny człowieka honoru, to pozwolę sobie powiedzieć panu, że albo został pan źle poinformowany, albo... albo jest pan skończonym kłamcą! - Urwał, niebezpiecznie zaciskając szczęki, ale ponieważ pan Steane nie objawił chęci, by podjąć to wyzwanie, lecz nadal siedział na krześle i patrzył na niego dobrodusznie, pan Carrington ciągnął wyniośle: - Rozumiem, sir, że jeśli mówi pan o trybie życia mego brata, ma pan na myśli pewne... pewne stosunki, jakie łączyły go - od czasu do czasu - z przedstawicielkami płci niewieściej. Ale jeżeli chce mi pan powiedzieć, że podejrzewa go o uwodzenie niewinnych panien czy... czy rozsiewanie po mieście swych potomków, to szkoda pańskich słów! A co do supozycji, że mój brat oczarował pana córkę i namówił ją do ucieczki - dobry Boże, gdyby to nie było tak obraźliwe, pękłbym ze śmiechu! Bo jeśliby zakochał się w niej tak desperacko, by zrobić coś równie podłego, po cóż, u czorta, miałby ją oddawać pod opiekę dziadka? Proszę odpowiedzieć, jeżeli pan może! Pan Steane wzdrygnął się wymownie i odparł w sposób iście diabelski: - Jeśli rzeczywiście tak zrobił, mam wszelkie powody do obaw, że już się nią znudził i teraz próbuje się jej pozbyć! - Znudził się po dwóch dniach? - odrzekł Simon szyderczo. - A to ciekawe! - Mój drogi młodzieńcze - powiedział pan Steane z pewną surowością - w ciągu dwóch godzin można się zorientować, że niewiasta jest śmiertelnie nudna. Nie żebym uwierzył w tę bajeczkę o wyjeździe wicehrabiego do Harrowgate! To wyssana z palca historia! Im więcej o tym myślę, tym bardziej utwier dzam się w przekonaniu, że wicehrabia uprowadził moje nie winne dziecię, wmawiając biedaczce, że będzie jej lepiej u dziadka niż u ciotki. Nie wątpię, że mogła czuć się nieszczęśliwa w domu tej jędzy, ale jeśliby pański szanowny brat sądził, że będzie szczęśliwsza pod dachem mego ojca, to byłby półgłówkiem, a przecież nim nie jest. Nie, nie, mój chłopcze! Pan mógł przełknąć te kłamstewka, ale proszę nie liczyć na to, że ja to zrobię! Prawda jest taka, iż postanowił on zrujnować życie mego biednego dziecięcia, sądząc, że nikt go nie obroni. Ale wkrótce przekona się, że był w błędzie! Ojciec upomni się o jej prawa! Tak, nawet gdyby musiał - jej ojciec, ma się rozumieć, czyli ja - rozgłosić tę kompromitującą historię wszem i wobec! Jeśli wicehrabia naprawdę uważa się za człowieka honoru, nie wywinie się od małżeństwa! - Wyciągnął pan fałszywe wnioski, sir! - rzekł Simon patrząc na niego zwężonymi oczyma. - Chciałbym pana poinformować, że reputacja pańskiej córki nie ucierpiała w najmniejszym stopniu. Mój brat nie tylko nie zrujnował jej życia, ale wręcz zadbał, by uchronić dobre imię dziewczyny przed wszelkim skandalem. I z przyjemnością powiem panu, że dzięki przezorności Desforda pana córka przebywa w wielce szanowanym domu. Byłoby przesadą twierdzić, że na obliczu pana Steanea pojawił się zawód, ale z całą pewnością z jego ust zniknął pobłażliwy uśmiech i chociaż głos zachował poprzednią słodycz, to pojawiła się w nim fałszywa nuta, kiedy odpowiedział Simonowi na tę niemiłą wiadomość. Simon, który wyrobił już sobie całkiem trafną opinię na temat pana Steanea, zaczął się trochę niepokoić i pomyślał, że bardzo chciałby wiedzieć, gdzie przebywa teraz Desford. Do diaska, to on powinien zmagać się z panem Steaneem! Najlepiej by było, gdyby sam wyjawił temu staremu lisowi miejsce pobytu Cherry i zakończył tę całą sprawę. - Gdzież więc jest ten szanowany dom? - zapytał pan Steane. - Och, w Hertfordshire - odparł Simon niedbale. - W Hertfordshire! - powtórzył pan Steane prostując się na krześle. - Czyżbym źle ocenił lorda Desforda? Oświadczył jej się? Może pan bez obaw dopuścić mnie do konfidencji! Wprawdzie zanim poprosił Cherry o rękę, powinien zwrócić się do mnie, ale gotów jestem wybaczyć mu to niedopatrzenie. Skoro myślał, że nie żyję, tym bardziej można mu to darować. - Pogroził Simonowi palcem i rzekł protekcjonalnie: - Przy mnie nie musi pan być taki dyskretny, drogi chłopcze. Zapewniam pana, że nie mam nic przeciwko temu małżeństwu - pod warunkiem oczywiście, że lord Desford i ja uzgodnimy warunki intercyzy, ale nie wątpię, iż dojdziemy do porozumienia. Ach, dziwi się pan, jak zgadłem, że szanowany dom, o którym pan mówił, to Wolversham? Nigdy nie miałem przyjemności tam być, ale mam znakomitą pamięć i gdy tylko wspomniał pan o Hertfortshire, od razu sobie przypomniałem, że tak właśnie znajduje się Wolversham. Piękna, stara rezydencja: nie mogę się doczekać, by ją zobaczyć. Kompletnie osłupiały Simon zebrał się w sobie i nie tracąc czasu na subtelne rozwiewanie iluzji, która najwyraźniej zawładnęła umysłem pana Steanea, zawołał: - Wielkie nieba, nie! Oczywiście, że nie zabrał jej do Wolversham! Nie śmiałby tego uczynić. Musi pan wiedzieć równie dobrze jak ja, co mój ojciec o panu myśli... cóż, sam mi pan powiedział, że zrobił panu afront, mogę więc bez ogródek wyznać, że papa nigdy by się nie zgodził na małżeństwo Desforda z panną Steane. Nie żeby w ogóle zaistniała taka kwestia! Desford jej się nie oświadczył, gdyż po pierwsze - nie jest w niej zakochany, po drugie - nie ma ku temu żadnego powodu, a po trzecie... cóż, to nieważne! Z satysfakcją zauważył, że promienny uśmiech znika z twarzy pana Steanea, ale niedługo się tym cieszył. W oczach owego dżentelmena pojawił się bowiem przebiegły błysk, a je go słowa sprawiły, że włosy niemal zjeżyły się Simonowi na głowie. - Sądzę, młody człowieku - rzekł pan Steane - iż niebawem przekona się pan, że jest w błędzie. Tak, tak. Myli się pan. Wprawdzie rzeczywiście pański ojciec nie pochwali tego związku, ale śmiem twierdzić, że jeszcze mniej mu się spodoba sprawa, jaką wytoczę jego dziedzicowi za niedotrzymanie obietnicy małżeństwa. - Niedotrzymanie obietnicy małżeństwa? - wykrzyknął Simon. - Okrutnie się pan zawiedzie, panie Steane! Desford nigdy nie złożył pańskiej córce propozycji małżeństwa! - Skąd pan wie? - zapytał pan Steane. - Był pan przy tym, gdy wykradł ją z domu jej ciotki? - Nie, nie byłem! Ale opowiedział mi, jak do tego doszło, że poznał pannę Steane... Urwał, gdyż pan Steane potrząsnął głową, a przez jego oblicze przebiegł leniwy uśmieszek. - Wyraźnie widać, że nie zna się pan na prawie, młody człowieku. To żaden dowód, co powiedział panu brat. Gdyby zeznał pan to przed sądem - do czego, mam nadzieję, nie dojdzie - pańskie oświadczenie nie przeważyłoby zeznania mego nieszczęsnego dziecięcia. - Czy chce pan powiedzieć - sapnął Simon - że uważa pan swą córkę za tego rodzaju dziewczynę, która przed sądem dopuściłaby się krzywoprzysięstwa? Jeśli tak pan sądzi, to chyba z pańską pamięcią jest gorzej, niż pan przypuszcza. Przecież to młodziutkie, niewinne dziewczę! - Ach! - powiedział pan Steane. Przypominał Simonowi kota, przed którym postawiono miskę śmietanki. - Rozumiem z tego, że poznał pan moją małą Cherry? - Tak. I jeśli Desford złożył jej propozycję małżeństwa, to czemu mi o tym nie powiedziała? - A więc pan ją zna - powtórzył pan Steane w zamyśleniu. - Bez wątpienia była z lordem Desfordem? To bardzo znaczące! Doprawdy, baaardzo znaczące! Można przypuszczać, że jeszcze wtedy zamierzał się z nią ożenić, bo po cóż miałby ją panu przedstawiać? - Nie przedstawił mi jej! To znaczy - rzekł Simon zmieszany - poznałem ją w domu, do którego Desford ją przywiózł, nie wiedząc, że mnie tam zastanie. Chcę powiedzieć, że się mnie nie spodziewał, a ona nie była w jego towarzystwie, kiedy się poznaliśmy. Siedziała sama w salonie, czekając, aż Desford wyjaśni wszystko pannie... - tej damie, której opiece ją powierzył. - To jeszcze gorzej, niż się obawiałem! - odrzekł wstrząśnięty pan Steane. - Nieszczęsny młodzieńcze, czy lord Desford umieścił ją w domu publicznym? - Domu pu... Nie, oczywiście, że nie! - odparł Simon z godnością. - Zabrał ją do domu swej serdecznej przyjaciółki - pozwolę sobie zauważyć, ze wszech miar szanowanego domu! - Coś mi się nie wydaje - rzekł pan Steane bezpośrednio. - Och, na miłość boską, niech pan wreszcie przestanie we wszystkim wietrzyć podstęp! - wykrzyknął Simon, całkiem już wyprowadzony z równowagi. - Wygaduje pan największe głupoty, jakie zdarzyło mi się słyszeć w całym moim życiu! I niech mnie licho, jeśli będę tego dłużej słuchał! Proszę wrócić do domu mego brata, zostawić służącemu swój bilet - ten, na którym widnieje pańskie prawdziwe nazwisko - i przekazać informację, gdzie można pana znaleźć! Obiecuję, że Desford natychmiast się z panem skomunikuje, gdyż nic go bardziej nie ucieszy niż wiadomość, że ojciec panny Steane żyje i może się nią zająć. Czy jednak będzie zadowolony, kiedy się zorientuje, jakiego rodzaju jest pan człowiekiem - to już zupełnie inna sprawa! Ta ostatnia, uszczypliwa uwaga nie zakłóciła dobrego samopoczucia pana Steanea. - Ośmielam się twierdzić, że wicehrabia raczej nie będzie zadowolony - jeśli rzeczywiście przyjdzie do mnie - gdyż zamierzam dochodzić sprawiedliwości w imieniu swego dziecięcia. Jestem jak Nemezis, młody człowieku! Niezmiernie mi przykro, ale powątpiewam w pańską prawdomówność i z bólem przychodzi mi wyznać, iż panu nie wierzę. Powiem więcej: mam niejakie wrażenie, że kłamie pan jak z nut, panie Carrington. Może nawet lepiej! To szokujące, że pański szanowny ojciec - zawsze taki moralny - ma synów, z których jeden jest rozpustnikiem, a drugi - proszę mi wybaczyć wyrażenie - łgarzem. I to niezbyt biegłym w tej wyrafinowanej sztuce! Simon podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. - Proszę stąd wyjść! - powiedział. \Pan Steane nadal się do niego uśmiechał. - Naturalnie, naturalnie, skoro pan nalega - rzekł grzecznie. - Ale niech się pan jeszcze zastanowi. Czy to mądre posunięcie z pana strony? Nie uznał pan za stosowne zdradzić mi miejsca pobytu mego nieszczęsnego dziecięcia, nie pozostaje mi zatem nic innego, jak udać się do Wolversham i przedstawić całą tę kompromitującą aferę pańskiemu drogiemu ojcu. A tego, jak mniemam, wolałby pan uniknąć, panie Carrington. Miał rację. Gotując się w środku z wściekłości, Simon musiał pohamować gniew i zaczął szaleńczo szukać jakiegoś pomysłu, który by mu pomógł wybrnąć z tej trudnej sytuacji. Ponieważ nie widział się z Desfordem od czasu spotkania w Inglehurst, nie wiedział o rozmowie brata z ojcem i jedno było dla niego pewne: nie przyłoży ręki do tego, by lord Wroxton dowiedział się o tarapatach, w jakie wpadł Ashley. Ojciec prawdopodobnie stanie w obronie syna, ale rozzłości się na niego przede wszystkim za to, że zadaje się z panną Cherry Steane, a także z tego powodu, że naraził jego samego na spotkanie z jej ojcem, tym bezczelnym łotrem, i to we własnym domu. Bo ów podstępny gad coś knuje - pomyślał Simon. A jeśli ktoś może wiedzieć, o co mu chodzi, to tylko Desford! Simon ani przez chwilę nie wierzył, że Ashley złożył Cherry propozycję małżeństwa, lecz jeśli z poduszczenia ojca dziewczyna powiedziałaby, że tak uczynił, to ładny byłby pasztet! Patrząc zwężonymi oczyma na szanownego pana Steanea, Simon pomyślał, że choć jego gość być może zechce załatwić córce doskonałą partię, to jednak jest bardziej prawdopodobne, że raczej ma na względzie doraźne, czyli materialne korzyści. Czy lord Wroxton będzie skłonny dać mu pieniądze, by uchronić swe świetne nazwisko od brudnego skandalu, w którym może zostać zbrukane? Tak - pomyślał Simon - ojciec by to zrobił. Niech licho porwie Desforda - że też właśnie teraz musiał pojechać czort wie gdzie! Jeśli ma się tego szczwanego lisa zatrzymać z dala od Wolversham, nie ma innego wyjścia, jak powiedzieć mu, że Cherry nie tylko nie została oddana do domu publicznego, ale wręcz przeciwnie - przebywa pod opieką bardzo szanowanej damy. Wolałby jednak nie zdradzać mu jej dokładnego adresu, gdyż nie tylko wyobrażał sobie, jak czułaby się lady Silverdale, gdyby ten niebieski ptaszek pojawił się w Inglehurst, lecz także dlatego, że nie miał pewności, czy Desford nie zabrał już Cherry gdzie indziej. Jedynym więc wyjściem z sytuacji było przekonać pana Steanea, że powinien zaczekać na powrót Desforda: do diaska, to przecież on zaopiekował się tą okropną dziewczyną i to on musi zadecydować, czy oddać ją z powrotem jej ze wszech miar podejrzanemu ojcu! Jedno jest pewne: gdyby Desford zobaczył pana Steanea, bez wątpienia nie dopuściłby go przed oblicze pań Silverdale. Problem wydawał się nie do rozwiązania, lecz gdy pan Steane obłudnym głosem, w którym krył się triumf, zapytał: „No więc jak, młody człowieku? „, Simonowi nagle przyszedł do głowy wspaniały pomysł. Wzruszając ramionami, powie dział więc: - Cóż, dobrze! Jeśli pan nie wierzy, że pańska córka jest w dobrych rękach, będę musiał, jak sądzę, dać panu jej adres! Co prawda najchętniej skierowałbym pana do mego ojca - Bóg mi świadkiem, on na pewno załatwiłby z panem tę sprawę! - ale obecnie nie on jest w najlepszej formie i wszelkie zdenerwowanie mogłoby mu zaszkodzić. Pańskiej sprawie też by to nie pomogło, gdyż mój ojciec nie uwierzyłby w ani jedno pana słowo. Sądzę nawet, że mógłby wyrzucić pana z domu - gdyby oczywiście udało się panu tam dostać, w co bardzo wątpię. Ojciec bowiem nie przyjmuje nikogo poza rodziną i najbliższymi przyjaciółmi do czasu, aż będzie miał lepszy humor, a jeśli pomyślał pan, że uda mu się przechytrzyć naszego kamerdynera, to równie dobrze może pan polować na króliki ze zdechłą fretką! A ponieważ chciałbym oszczędzić matce wszelkich awantur, które by mogły wyniknąć przy tej okazji, powiem panu, że kiedy Desford nie zastał pańskiego ojca w Londynie, odwiózł pannę Steane do Inglehurst, czyli letniej posiadłości lady Silverdale. Pozwolę sobie poinformować pana, iż jest to bardzo dobrze urodzona dama i równie surowych zasad jak mój ojciec. Nie musi się pan więc niepokoić, panie Steane. Zakończył tę tyradę konfidencjonalną nutą, gdyż jego uwagi nie uszła zmiana w wyrazie twarzy pana Steanea. Otóż Simon z satysfakcją zauważył, że udało mu się przebić jego pancerz zadowolenia z siebie. Pan Steane nadal się uśmiechał, lecz uśmiech ten zastygł mu na ustach, a z podkrążonych oczu zniknął wyraz pobłażliwego rozbawienia. Ale kiedy się ode zwał, jego głos był tak jedwabisty jak poprzednio. - Zachodzę w głowę, co takiego powiedziałem, że uważa mnie pan za półgłówka. Zapewniam pana, mój szczery przyjacielu, iż popełnia pan poważny błąd. Mówiąc kolokwialnym językiem - znam się na tych sztuczkach! Proszę mi wyjaśnić, jak to się stało, że ta dobrze urodzona dama o surowych zasadach - nie miałem przyjemności jej poznać, ale wierzę panu na słowo! - zgodziła się przyjąć do swego domu dziewczynę, którą przywiózł pański brat, i na dodatek bez przyzwoitki! - Jeśli ma pan tak dobrą pamięć, jak pan twierdzi, z pewnością przypomina pan sobie, iż powiedziałem, że Desford zabrał pańską córkę do domu zaufanej przyjaciółki. - Mam doskonałą pamięć, panie Carrington, więc przypominam sobie także, że miał pan na końcu języka nazwisko tej niewiasty, w której ręce wicehrabia oddał moje niewinne dziecię, i wtedy wyrwało się panu jedno zdradzieckie stówko. Powiedział pan, młody człowieku, nie „lady”, lecz „pan na”! - To wielce prawdopodobne - odparł Simon lodowato. - Miałem na myśli pannę Silverdale. To naturalne, że mój brat od razu pomyślał o niej, a nie o jej matce, gdy zastanawiał się, co ma począć z panną Steane. Bo widzi pan, to jego narzeczona. - Co? - zatchnął się pan Steane, po raz pierwszy wyprowadzony z równowagi. - Nie wierzę w to! Simon uniósł brwi. - Nie wierzy pan? - powtórzył zdziwionym głosem. - A czemuż to pan nie wierzy? Pan Steane za wszelką cenę próbował odzyskać kontenans, lecz ta ostatnia wiadomość tak go zaskoczyła, że nie mógł nic innego powiedzieć, jak tylko to: - Choćby nie wiem jak był rozwiązły, lord Desford nie może być aż tak pozbawiony poczucia przyzwoitości - i zasad dobre go wychowania - by przywozić do domu swej narzeczonej dziewczynę, którą uprowadził i uwiódł, i jeszcze prosić ją o opiekę nad nią! - Ja też uważałbym to za mało prawdopodobne - natychmiast odparł Simon. - Oczywiście, że nie zrobił nic takiego! A co więcej, panna Silverdale zbyt dobrze zna Desforda, by podejrzewać go o coś podobnego. Po prostu nie może pan w to uwierzyć, sir, gdyż nawet skończony łajdak nie podejrzewałby nikogo o aż taką przewrotność! Ale bystry umysł jego adwersarza nadal pracował. Pan Steane wymierzył palec w Simona i zapytał: - Dlaczegóż to, młody człowieku, nie powiedział mi pan o tym na początku naszej rozmowy? - Ponieważ - odparł Simon - mój ojciec nie najlepiej się czuje, a lady Silverdale chce wydać bal kostiumowy z okazji zaręczyn, na którym papa nie mógłby być obecny bez szkody dla swego zdrowia, w związku z czym postanowiono, że zaręczyny ogłosi się dopiero wtedy, gdy ojciec wydobrzeje. My o tym oczywiście wiemy, podobnie jak przyjaciele Desforda, ale dla szerszych kręgów towarzyskich to tajemnica. Tak więc proszę pana o dyskrecję, panie Steane. Dostałbym po uszach, gdyby mój brat się dowiedział, że zdradziłem jego sekret. Pan Steane wstał. - Nie będę przed panem ukrywał, młody człowieku, że nie czuję się usatysfakcjonowany. Już wcześniej stało się dla mnie jasne, że jest pan - by nie owijać w bawełnę - skończonym kłamcą. Jakkolwiek wzdragam się - i to jak! - przed tym, by wprawiać w zmieszanie delikatne niewiasty i wywoływać rumieńce zawstydzenia na ich policzkach, to jednak uważam za swój rodzicielski obowiązek dowiedzieć się z ust samej panny Silverdale całej prawdy o tej szokującej aferze. Nie wspomina jąc naturalnie o pragnieniu, by wziąć w objęcia swoje dziecię. Jeśli będzie pan tak miły, panie Carrington, by podać mi dokładną lokalizację rezydencji panny Silverdale, nie zajmę już panu więcej czasu. - Och, znajduje się ona w Hertfordshire - odrzekł Simon niedbale. - Proszę zapytać w składzie towarów o drogę do Inglehurst, a każdy ją panu wskaże. - Po czym dodał, gdy pan Steane wziął kapelusz: - Radziłby panu jednak zaczekać na powrót mego brata. Lady Silverdale, jak mniemam, zgodziłaby się pana przyjąć, gdyby przybył pan w towarzystwie Desforda, ale to diabetole wyniosła dama i ostrzegam pana, że jeśli przybędzie pan sam, mogą pana nie wpuścić za próg. - Jest pan bezczelny, drogi chłopcze - odparł pan Steane wyniośle. - A ponadto niewybaczalnie głupi. Może mi pan łaskawie powie, jak to się stało, że to wcielenie wszelkich cnót przyjęło moją córkę - zgodnie z pana słowami - w swe szlachetne progi. - No cóż, po prostu zrobiło jej się żal dziewczyny - odrzekł Simon. - Każdemu byłoby szkoda dziecka, które zostało porzucone przez ojca i nie ma nikogo na świecie. Rzuciwszy Simonowi spojrzenie niewymownej pogardy, pan Steane bez słowa wyszedł z pokoju. Nie tracąc więcej niż dwie minuty na to, by z zadowoleniem podsumować wynik rozmowy z tym przebiegłym gadem, młody pan Carrington uświadomił sobie, że jeśli jego mistrzowskie (acz ryzykowne) posunięcie ma odnieść skutek, powinien możliwie najszybciej udać się do Inglehurst, by uprzedzić Hettę, jakie wyzwanie ją czeka, i poinformować, że dość niefrasobliwie zaręczył ją z Desfordem. Simon był na tyle inteligentny, by się domyślić, że pan Steane, mimo pozorów zamożności i przechwałek, że zdołał wypłynąć na szerokie wody, nie miał tak wypchanego portfela, jak zdawał się sugerować. Było mało prawdopodobne, by mógł sobie pozwolić na opłacenie karety pocztowej i czwórki koni. Gdyby natomiast wynajął powóz, musiałby też wynająć parę koni, lecz raczej - pomyślał Simon - pojedzie zwykłym dyliżansem, wysiądzie przy składzie towarów, a potem wynajmie powóz, by zawiózł go do Inglehurst. Ale z drugiej strony nie było to takie pewne. Młody pan Carrington, gorliwy wyznawca nowej mody, poczuł, że wzywa go przygoda, i przyjął to zaproszenie z gotowością młodego chłopca. W ciągu niespełna pół godziny zamienił swe elegancie pantalony na bryczesy; ściągnął z nóg wypolerowane heskie buty z cholewami i włożył sięgające mu po łydki buty do konnej jazdy; zrzucił wytworny surdut z długimi połami i wywatowanymi ramionami i zamienił go na bardziej odpowiedni dla dżentelmena planującego kawaleryjskie wyczyny; wyjął z szafy sportowy cylinder, a z szuflady toaletki - rękawiczki, spośród najrozmaitszych batów wybrał szpicrutę i wreszcie zszedł po schodach. Pojawił się na dole właśnie w chwili, gdy zza rogu ulicy wyłonił się jego stajenny, prowadząc ładnego konia, na którym pan Camngton zwykł był jeździć po parku. Służącemu towarzyszył chłopiec, wcześniej po niego posłany. Ostatnie polecenie dla stajennego, szyling wciśnięty w rękę chłopca - i Simon zostawił wszystko w tyle, zanim jeszcze włożył stopy w strzemiona. Ale pomimo niezwykle podniecają cego poczucia dramatyzmu sytuacji oraz znaczenia własnej roli (jak by sam to określił) w całej tej eskapadzie, pan Camngton na tyle zapanował nad młodzieńczo niefrasobliwym pragnie niem, by pomknąć od razu do Hertfordshire, że postanowił zajrzeć - po raz drugi - do domu swego brata na Arilngton Street. Aldham, pospiesznie podążając z piwnicy, by odpowiedzieć na dzwonek u drzwi, którego dźwięk był tak głośny i natarczywy, że pani Aldham niemal dostała spazmów, zdenerwował się nieco - co jest całkiem zrozumiałe - gdy zobaczył, że to tylko pan Simon próbuje postawić na nogi cały dom. - Na miłość boską, sir! - rzekł z oburzeniem. - Można by pomyśleć, że to Napoleon uciekł z Wyspy Świętej Heleny! I niech pan nie próbuje wprowadzać konia do domu, bo nie pozwolę na to! Simon, nie mogąc znaleźć nikogo na ulicy, kto by potrzymał konia, zmuszony był wprowadzić go za furtkę, do stóp schodów wiodących do domu. - Nie mam zamiaru nigdzie go wprowadzać! Chcę się tylko dowiedzieć, gdzie jest jego lordowska mość! Wiesz, dokąd pojechał? - Nie, panie Simonie, nie wiem. - Och, nie musisz być już tak diabelnie dyskretny! - wybuchnął Simon. - To ważne, człowieku! - Panie Simonie, klnę się, że mówię prawdę! Jego lordowska mość, kiedy wyjeżdżał, powiedział mi jedynie, że powinien wrócić za dzień lub dwa, ale nie zdradził, dokąd się wybiera, a ja nie pytałem, bo to nie moja sprawa. - Ale... wrócił już z Harrowgate, nieprawdaż? - zapytał Simon marszcząc brwi. - Przekazałeś mu wiadomość ode mnie? - Tak, sir, powtórzyłem dokładnie pańskie słowa - zapewnił go Aldham. - Powiedział pan: „Powtórz mu, że będę w Londynie do końca tygodnia”. Tak też zrobiłem, ale jego lordowska mość kazał mi tylko powiedzieć - jeśliby pan znowu przyszedł - że zajrzy do pana, kiedy wróci. A spodziewamy się go w każdej chwili, panie Simonie. Pani Aldham jest w pełnej gotowości, jak to się mówi: stoi przy piecu z pasztetem z gołębi i zrazikami... - Niech licho porwie zraziki! - przerwał mu Simon gniewnie. - Gdzie jest kamerdyner jego lordowskiej mości? Albo Stebbing? - Jego lordowska mość dał Tainowi wolne, sir, gdyż nieszczęśnik przeziębił się w drodze z Harrowgate; a Stebbing pojechał z nim - to znaczy z jaśnie panem - ponieważ jego lordowska mość tym razem wybrał się w drogę kariolką, a nie powozem. - Kariolką? A więc nie mógł pojechać daleko od Londynu! Jeśli wróci jeszcze dziś, powiedz mu... Nie. Przytrzymaj mi konia, Aldham. Napiszę kilka słów do jego lordowskiej mości. Mówiąc to, rzucił Aldhamowi wodze i wszedł do domu, zostawiając u drzwi wiernego, lecz urażonego sługę, który wzniósł oczy do nieba z niemą prośbą, by pozwolono mu zachować cierpliwość. Choć urażony w swej godności, stał jednak posłusznie, czekając przez trzy minuty na powrót Simona, a potem nawet posunął się do tego, że zaproponował, iż podsadzi młodego pana. - Też coś! - prychnął Simon. - Uważasz mnie za kalekę? Masz, weź tę kartkę i dopilnuj, żeby jego lordowska mość ją dostał, gdy tylko przyjedzie! - Dobrze, panie Simonie - obiecał Aldham. - Proszę poczekać chwilę, poprawię panu popręg. Jeśli wolno zapytać, sir, dokąd się pan wybiera? - Och, tylko do Inglehurst - odparł Simon lekko. - Dziękuję ci, teraz jest doskonale. - Po czym obdarzył Aldhama uśmiechem, pomachał mu rękę i odjechał szybkim kłusem w kierunku Piccadilly. - Ale o co tu chodzi - powiedział Aldham, kiedy relacjonował swej małżonce to wydarzenie - nie mam bladego pojęcia, moja droga! Co nie znaczy, iż nie żywię pewnych podejrzeń. A jedno muszę przyznać panu Simonowi. Mimo tych swoich różnych wybryków nie siedzi z założonymi ręka mi, gdy mój pan ma kłopoty, a obawiam się, że tym razem to nie przelewki. 13 Simon znał swe rodzinne hrabstwo - w którym zresztą przyszedł na świat - jak własną kieszeń, toteż dotarł do Inglehurst niewiele po trzeciej po południu. W bramie posiadłości natknął się na małe lando, mające na drzwiczkach romby świadczące, że jego właściciel jest wdowcem bądź wdową. Powozik ciągniony był przez dwa dobrze dobrane, lecz raczej leniwe gniadosze. Nie mogąc zidentyfikować siedzącej w środ ku damy (gdyż trzymała ona parasolkę, by osłonić twarz przed ostrym słońcem), Simon jechał w pewnej odległości za lan dem, dopóki nie zakręciło pod taras przed domem i nie zoba czył, że nieznana dama, która wreszcie złożyła parasolkę i wysiadła z pojazdu, to nie lady Silverdale, jak się obawiał, lecz jej córka. Popędził więc swego zmęczonego rumaka i zawołał Henriettę, która miała właśnie wejść na schody wiodące do domu: - Hetto! Hetto! Poczekaj chwilę! Chcę z tobą pomówić! Panna Silverdale zatrzymała się i odwróciwszy głowę wy krzyknęła: - Simon! Dobry Boże, co ty tu robisz? Myślałam, że jesteś w Brighton. Przybyłeś z Wolversham? - Nie, jadę z Londynu - odparł zsiadając z konia i wręcza jąc wodze jednemu z lokajów, który zeskoczył z siedzenia w tyle landa. Poleciwszy mu krótko, by oddał konia głównemu stajennemu, odwrócił się i ujął dłoń, którą wyciągnęła do niego Hetta, po czym zniżywszy głos, rzekł z naciskiem: - Mam ci do powiedzenia coś bardzo ważnego. Musimy porozmawiać na osobności. Henrietta spojrzała na niego z przestrachem. - Och, co się stało, Simon? Jeśli masz jakieś złe wieści, powiedz mi od razu! Twoi rodzice? Desford? Któremuś z nich przydarzył się wypadek? - Nie, to nie to - uspokoił ją. - Przyjechałem cię ostrzec, bo mam niedobrą wiadomość - diabelnie niedobrą! Wilfred Steane właśnie tu jedzie! - Wilfred Steane? - wykrzyknęła. - Myślałam, że on nie żyje! - Cóż, żyje - rzekł Simon. -1 to jak najbardziej! Odwiedził mnie dziś rano. - Ależ jesteś okropny! Chciałeś mnie przestraszyć, mówiąc o tych złych nowinach! Bo nie powiesz mi, że to zła wiadomość! - Wszystko zrozumiesz, kiedy go zobaczysz - odparł Si mon. - To straszny człowiek! - Och, Boże, to fatalnie! - odrzekła z konsternacją. - Żebyś wiedziała! Opowiem ci o naszej rozmowie, ale nie tutaj. Nie byłoby dobrze, gdyby podsłuchał nas któryś ze służących. - Tak, masz rację! Wejdź do domu. Możesz zaczekać na mnie w Zielonym Salonie. To potrwa kilka minut, ale najpierw muszę pokazać się mamie. Cały ranek siedziałam u biednej pani Mitcham, a wiesz, jaka jest mama. Jeśli tylko wybiorę się dalej niż pięć mil od domu, zaraz myśli, że coś okropnego mi się przydarzy. Albo że napadną mnie rabusie, albo że powóz się wywróci, a ja odniosę jakieś potworne rany. To absurdalne, ale nie ma sensu perswadować jej tego. Przypuszczam, iż zastanę ją okropnie zdenerwowaną, gdyż nie było mnie w domu prawie pięć godzin. Wbiegła na schody, ująwszy w dłoń fałdy sukni z delikatne go bladoróżowego muślinu. Kiedy weszła na taras, zobaczyła, że w drzwiach oczekuje na nią Grimshaw, a na jego twarzy maluje się ponuro-złowieszczy wyraz. - Dzięki Bogu, że panienka wróciła do domu! - rzekł z przejęciem. - Oczywiście, że wróciłam! - odparła z pewnym zniecierpliwieniem. - Nie wybrałam się na biegun północny! Dobrze wiesz, że byłam nie dalej niż dwanaście mil stąd, a ponieważ zawiózł mnie tam stangret mej matki i byli ze mną dwaj jej forysie, którzy mieli mnie chronić przed bandytami czyhającymi przy drodze, a potem ratować z przewróconego powozu, gdyby te zamaskowane łotry uciekły, nie powinieneś więc mieć żadnych obaw, że coś złego mi się przydarzy. - Ależ, panienko, o to się nie bałem. Cieszę się, że widzę panienkę z powrotem ze względu na stan jej lordowskiej mości. Jaśnie pani bowiem przeżyła straszliwy szok i przykro mi poinformować panienkę, że nadal źle się czuje. - Wielkie nieba, matka zaniemogła? Zdarzył się jakiś wypadek? - zawołała. - Właściwie to nie był wypadek, panno Hetto - odparł Grimshaw, wydając głębokie westchnienie i patrząc na nią z wyrzutem. - Lecz kiedy przyniesione jej tę okropną wiadomość, jej lordowska mość dostała gwałtownych spazmów i wpadła w histerię. - Ale jaką wiadomość? - zapytała Henrietta, poważnie już przestraszona. - Z przykrością muszę panienkę poinformować - rzekł Grimshaw z jakąś upiorną satysfakcją - że mamy wszelkie powody do podejrzeń, iż sir Charles uciekł z panną Steane. - O mój Boże! - mruknął Simon, stając przy boku Henrietty. - No to mamy niezły pasztet! - Co też ty mówisz! - powiedziała oschle. - Jak możesz wygadywać takie bzdury, Grimshaw? Jakiż złośliwiec miał czelność powiedzieć coś równie śmiesznego jej lordowskiej mości? To ty zrobiłeś czy Cardle? Podejrzewam któreś z was, gdyż od chwili gdy panna Steane postawiła stopę w tym domu, oboje próbowaliście wmówić jaśnie pani, że to podła intrygantka! Ale to ty i Cardle jesteście niegodziwymi intrygantami! Nie chcę słyszeć już ani słowa od ciebie - choć obiecuję ci, że ty usłyszysz niejedno od sir Charlesa, kiedy powiem mu o tych waszych knowaniach! Idę teraz do matki, ale spodziewam się wizyty ojca panny Steane, pana Wilfreda Steanea. Kiedy przyjedzie, wprowadź go do biblioteki i zawiadom mnie. W obliczu tego groźnego, acz niespodziewanego wybuchu gniewu Grimshaw od razu spuścił z tonu. - Dobrze, panno Hetto - rzekł pospiesznie. - Jej lordowska mość leży na sofie w salonie, panienko. Trochę już przyszła do siebie po paru kroplach laudanum. To nie ja jej powiedziałem, że sir Charles uciekł z panną Steane... zapewniam panienkę, że zaczekałbym z tym do powrotu panienki... - Dosyć! - rzekła wyniośle Henrietta. - Tak, panienko - powiedział Grimshaw, niemal zginając się w ukłonie. - Wprowadzę pana Steanea do biblioteki, tak jak panienka każe. - Albo barona Monte Toscano - wtrącił Simon. Henrietta skierowała się już w stronę salonu, ale słysząc uwagę Simona zatrzymała się i spojrzawszy na niego przez ramię, rzekła szybko: - Nie, nie, Simon. W tej chwili nie mogę przyjąć nikogo obcego. - To ta sama osoba - wyjaśnił półgłosem. - Później ci to wytłumaczę. Ale na miłość boską, nie rozmawiaj z nim, dopóki nie pomówisz ze mną. Muszę cię o czymś uprzedzić - to diabelnie ważne! Spojrzała na niego ze zdziwieniem, ale obiecała, że przyjdzie do niego do Zielonego Salonu tak szybko, jak to będzie możliwe. Scena, jaką ujrzała po wejściu do salonu, wymownie świadczyła, że lady Silverdale doznała poważnego ataku waporów. Jej lordowska mość spoczywała na sofie, wydając słabe jęki; panna Cardle jedną ręką machała swej pani przed nosem solami trzeźwiącymi, a drugą przykładała do jej czoła chusteczkę zwilżoną octem; natomiast na stoliku przy sofie stała cała bateria buteleczek, począwszy od laudanum i wyciągu z korzenia kozłka lekarskiego, czyli waleriany, a skończywszy na węgierskiej wodzie i kordiale Gotfryda. - Dzięki Bogu, że nareszcie panienka wróciła! - zawołała dramatycznie panna Cardle. - Proszę zobaczyć, co ta podła dziewczyna zrobiła jej lordowskiej mości! - Och, Hetto - drżącym głosem powiedziała lady Silverdale, otwierając oczy i wyciągając wątłą dłoń. - Tak, mamo, jestem tu - rzekła Hetta uspokajająco. Ujęła jej rękę, poklepała ją i rzekła lodowato: - Możesz odejść, Cardle. - Za nic w świecie nie opuszczę mojej kochanej pani - oznajmiła panna Cardle sznurując usta. - Jaśnie pani nie potrzebuje cię, kiedy ja jestem w pobliżu - odparła Henrietta. - Twoje demonstracyjne przywiązanie do niej byłoby bardziej przekonujące, gdybyś celowo nie doprowadziła jej do tego stanu! Później się z tobą rozmówię. Na razie proszę, zostaw mnie samą z jej lordowska mością. - Że też dożyłam chwili, by tak się do mnie zwracano! - wykrzyknęła panna Cardle, splatając ręce na zapadniętym podołku i wznosząc oczy do nieba. - Do mnie, która przez te wszystkie lata służyła wiernie swej kochanej pani! - Tak, tak, ale teraz już idź - rzekła jej kochana pani, oprzytomniawszy na tyle, by odsunąć od siebie chusteczkę zwilżoną octem. - Zabierz tę śmierdzącą rzecz! Wiesz, że nie znoszę tej woni! Och, Hetto, dziękuję ci, kochanie - dodała biorąc od swej troskliwej córki świeżą chusteczkę spryskaną wodą lawendową i wdychając jej zapach. - Jakie to orzeźwiające! Widzisz, Cardle, panna Hetta wie, co mi dobrze robi, możesz więc bez obaw zostawić mnie pod jej opieką. I zabierz ocet, laudanum i wszystkie te flakoniki oprócz olejku asafetydowego, [Asafetyda - rodzaj żywicy (przyp. tłum.)] na wypadek gdybym czuła, że znowu dostanę spazmów. I, proszę, podaj mi sole trzeźwiące. I może zostaw jeszcze cynamonową wodę, ale nie kordiał Gotfryda, który, jak sądzę, nie najlepiej mi służy. I błagam cię, Cardle, nie zaczynaj znowu szlochać, bo mam zupełnie zszarpane nerwy i jestem w tak okropnym stanie, że jeszcze tylko potrzeba mi kogoś, kto by nade mną płakał! Po tej przemowie, która zakończyła się zaskakująco energicznie jak na osobę sprawiającą na początku wrażenie niemal umierającej, pannie Cardle nie pozostało nic innego, jak wyjść z salonu, co też z najwyższą niechęcią uczyniła, demonstrując przy tym, jak bardzo jej uczucia zostały zranione. Kiedy zebrała już wszystkie wzgardzone medykamenty, z opuszczonymi ramionami skierowała się do drzwi, a gdy do nich podeszła, odwróciła się, by rzucić ostatnie spojrzenie: na swą panią - współczujące, a na Henriettę - pełne jadu i nienawiści. - No, a teraz, mamo, możemy porozmawiać w spokoju - rzekła pogodnie Hetta. - Ja już nigdy nie zaznam spokoju - powiedziała lady Silverdale, ponownie przybierając omdlewającą pozę. - Och, Hetto, nie wiesz, co się stało! - Nie, nie wiem - przyznała Hetta siadając obok matki i rzucając swój twarzowy słomkowy kapelusz na najbliższe krzesło. - Grimshaw opowiedział mi jakąś niedorzeczną historię, ale nie jestem tak głupia, by uwierzyć w choć jedno jego słowo, więc proszę, mamo, powiedz, co się naprawdę tu dziś zdarzyło. - Niestety, to nie jest wcale niedorzeczna historia. Charlie uciekł z tą okropną dziewczyną, którą podrzucił mi tu Desford! Nigdy mu tego nie wybaczę, przenigdy! Bóg wie, jak niechętnie ją przyjęłam pod swój dach, gdyż od początku mi się nie podobała. Było w niej coś takiego, że czułam, iż ta dziewczyna jest pozbawiona zasad. Coś kryło się za tym jej ugrzecznionym sposobem bycia. Na pewno pamiętasz, że zwracałam ci na to uwagę, i to kilka razy. - Nie, nie pamiętam - sucho odparła Henrietta. - Ale to nie ma znaczenia. Pomówmy raczej o tym absurdalnym przypuszczeniu, że Charlie uciekł z Cherry Steane. To niemożliwe, mamo. Nie podobał się Cherry bardziej niż inni młodzi mężczyźni. - Na tym polega jej przewrotność! Właśnie czegoś takiego można było się spodziewać po córce Wilfreda Steanea. Teraz widzę, że cały czas chciała złapać męża. Bez wątpienia najpierw zagięła parol na Desforda, ale on nie jest w ciemię bity (tym bardziej powinien się wstydzić!) i gdy tylko ją przejrzał, pozbył się dziewczyny - moim kosztem! Dobrze zrobiłaś, Hetto, że nie wyszłaś za niego. Przyznaję, że kiedyś byłam z tego powodu zawiedziona, choć nie dawałam tego po sobie poznać, ale teraz dziękuję niebiosom, że nie zostałaś żoną takiego rozpustnika i niegodziwca. Byłabyś okropnie nieszczęśliwa, kochanie. Jeśli kiedykolwiek wyrzucałam ci, że nie przyjęłaś jego oświadczyn, to teraz powiem ci, że za nic w świecie nie zgodziłabym na twoje małżeństwo z nim. - Ponieważ w ogóle nie ma takiej kwestii - odrzekła spokojnie Henrietta - czy musimy tracić czas na rozmowę o Desfordzie? - Oczywiście, że nie - odparła lady Silverdale. - Nie mam na to najmniejszej ochoty. Nie chcę go widzieć ani nawet myśleć o nim! Jeśli będzie na tyle bezczelny, by się tu pokazać, Grimshaw dostanie polecenie, by go odprawić. Podstępnie wprowadził ją do mego domu... podsunął biednemu Charliemu... a ja uwierzyłam w tę jego sprytną bajeczkę... Wiedząc, że nie ma sensu wdawać się w dyskusję z zagniewaną rodzicielką, Henrietta trwała w milczeniu, dopóki lady Silverdale nie wylała wszystkich swych żalów, i dopiero wtedy się odezwała: - Ale czemu myślisz, mamo, że Charlie uciekł z Cherry? - Zrobił mi to na złość, oczywiście! Henrietcie wydało się to śmieszne. - Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że nawet taki postrzeleniec jak Charlie mógłby uciec z dziewczyną, by zrobić komuś na złość... i to na dodatek z panną, której nigdy nie okazywał żadnych względów. - On nie jest wcale postrzeleńcem! - wykrzyknęła lady Silverdale z oburzeniem. - A jeśli chodzi o okazywanie względów - niespełna godzinę po twoim wyjeździe, Hetto, na własne oczy widziałam, jak się z nią ściskał i całował! - Ściskał się z nią? Jak mu się to udało z ręką na temblaku i dwoma złamanymi żebrami? - zapytała Henrietta z niedowierzaniem. - Obejmował ją lewą ręką, oczywiście, i dobrze widziałam, że ją całował, ponieważ właśnie w tym momencie weszłam do pokoju. A co więcej, Hetto, ona wcale się nie broniła! - Powinnaś być jej wdzięczna z tego powodu, mamo. Zważywszy, że jeszcze wczoraj doktor Foston kręcił głową i ostrzegał nas, że należy uważać na Charliego, bo choć jedno żebro się zrasta, to drugie poważnie go niepokoi, uważam, iż Cherry zachowała się nader rozważnie, nie szarpiąc się z nim. Z całą pewnością bała się, co by się stało, gdyby go odepchnęła. - Jak możesz być tak ślepa, Henrietto, by nie widzieć, że dałaś się zwieść? - zapytała lady Silverdale. - Ja już dawno zauważyłam, że to flirciara... nawet zwróciłam jej uwagę, by nie zachęcała mężczyzn... a Cardle mi mówiła, że... - Nie chcę słyszeć nic, co ci mówiła Cardle, mamo! - dość gwałtownie rzekła Henrietta. - Zresztą to nie ma znaczenia. Nie lubiła Cherry od początku i cały czas próbowała cię nastawić przeciwko tej biedaczce. - Cardle jest bardzo do mnie przywiązana - zauważyła lady Silverdale. - Przynajmniej się o mnie troszczy. Henrietta już chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język i po chwili milczenia rzekła: - Co się stało, kiedy zaskoczyłaś Charliego z Cherry? - Natychmiast wypuścił ją z objęć i jeśli widać po kimś, że ma poczucie winy, to właśnie malowało się ono na twarzy Cherry. Była tak zmieszana, że nie mogła nic powiedzieć. Coś tam jąkała, zaczerwieniła się jak burak i wybiegła z pokoju. I nie myśl, Hetto, że Charlie nie dostał ode mnie bury! Potraktowałam go bardzo surowo, bo wbrew temu, co myślisz, dostrzegam jego wady. Wprawdzie nie uważam, by to była jego wina, ale nie powinien dać się sprowokować do czegoś tak nieprzyzwoitego. - Więc potem głupio się rozzłościł, jak to on, i pewnie był wobec ciebie bardzo niegrzeczny. - Henrietta pokiwała głową. - Tak było w istocie! - odparła lady Silverdale z przejęciem. - Powiedział - a właściwie krzyknął - „niech to diabli porwą! „A kiedy zapytałam, czy chce mi złamać serce, wyszedł z pokoju i trzasnął drzwiami, chociaż musiał wiedzieć, że to bardzo źle działa mi na nerwy. - Cóż, uważam, że to było gorsze niż pocałowanie Cherry - stwierdziła Henrietta z odpowiednio poważną miną, ale w jej oczach pojawił się figlarny błysk. - Sądzę, iż Charliemu zrobi się przykro i na pewno cię przeprosi, więc nie martw się tym, mamo. - Ale on zniknął! - rzekła tragicznie lady Silverdale. - Nonsens! Myślę, że po prostu w złości wybiegł z domu, ale wróci, jak tylko się opanuje, masz moje słowo. - Niestety, nie wiesz jeszcze wszystkiego. Cherry także zniknęła! - wyjawiła lady Silverdale, wąchając na wszelki wypadek sole trzeźwiące. - Ale jeśli sądzisz, że powiedziałam jej coś, co skłoniło ją do opuszczenia domu w tak melodramatyczny sposób, to bardzo się mylisz. Oczywiście musiałam dać jej reprymendę, tak jak bym postąpiła wobec ciebie, gdybyś kiedyś zachowała się w sposób urągający zasadom przyzwoitości, czego, dzięki Bogu, nigdy byś nie zrobiła! - I co Cherry powiedziała na tę łagodną reprymendę? - Och, tłumaczyła się, że to nie jej wina, że Charlie ją zaskoczył, i w ogóle udawała niewiniątko! Więc powiedziałam jej - bardzo delikatnie - że żaden dżentelmen nie całuje dziewczyny, jeśli nie został do tego zachęcony, i że ostrzegałam ją, co może się zdarzyć, jeżeli nie będzie zachowywać się bardziej powściągliwie. A potem, ponieważ zaczęła płakać, zapewniłam ją, że się nie gniewam i że postaram się zapomnieć o tym incydencie, a następnie poleciłam jej pójść do swego pokoju i zostać w nim, dopóki się trochę nie uspokoi. - Biedna dziewczyna! - wykrzyknęła Hetta. - Jak mogłaś, mamo? Przecież okazywała ci wdzięczność i była dla ciebie taka miła! A ty powiedziałaś jej jakieś... jakieś bzdury! Na dodatek to taka gąska, że pewnie uwierzyła, iż dżentelmen nie całuje dziewczyny, jeśli go do tego nie zachęciła, i teraz na pewno wypłakuje sobie oczy. Muszę ją odszukać! Lady Silverdale tak się oburzyła, że zapomniawszy, iż jest niemal umierająca, usiadła na sofie. - Jesteś tak samo bezwzględna jak twój brat! - oświadczyła drżącym głosem. - Nic dla ciebie nie znaczy, że matka cały dzień kona z niepokoju! Skądże! Obchodzi się tylko ta mała wiedźma, którą tak hołubisz! A jeśli chodzi o nią, to już jej szukano, ale ani jej, ani Charliego nie ma na terenie posiadło ści! A co więcej, Cardle widziała ją zbiegającą po schodach niespełna dwadzieścia minut po tym, jak kazałam jej pójść do swego pokoju - miała na sobie czepek, szal oraz te nankinowe pantofle, które jej podarowałam! I ty to nazywasz wdzięcznością! Henrietta nieznacznie zmarszczyła czoło. - Wobec tego musiała wybrać się na spacer poza granice posiadłości. To nierozsądne z jej strony, ale przypuszczam, że była bardzo zdenerwowana i pewnie chciała schronić się gdzieś, gdzie nikt by jej nie znalazł. Albo być może szukała ulgi i uspokojenia w wysiłku fizycznym: sama bym zrobiła coś takiego w podobnych okolicznościach. - Poczekaj, to nie wszystko! - zawołała lady Silverdale. - Niedługo później zauważono zamknięty powóz, który zajechał pod bramę posiadłości, i jeden z pomocników ogrodnika widział przy nim Charliego - miał wprawdzie kapelusz naciśnięty na oczy, tak by go nie poznano, ale oczywiście James od razu się zorientował, że to on, gdyż Charlie miał na sobie ten oliwkowy surdut, którego tak nie lubię. Wszystko by się zgadzało, Hetto, bo rzeczywiście był dziś tak ubrany. Podobno rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt za nim nie idzie, a potem wsiadł do powozu. James wahał się, co zrobić, gdyż podobnie jak wszyscy służący wiedział, że doktor Foston wyraźnie zabronił Charliemu jeszcze przez tydzień jeździć konno czy powozić, przestraszył się więc, że panicz może sobie zrobić coś złego. Postanowił zatem przyjść od domu i szepnąć słówko Pyworthyemu - co wprawdzie nic by nie dało, gdyż Pyworthy chodzi na pasku Charliego! Oczywiście rada jestem, iż mój syn ma tak lojalnego kamerdynera, ale są jakieś granice rozsądku. Dochodzi już do tego, że nawet przede mną udaje, że nie wie, gdzie jest Charlie albo co porabia! Uważam, że to już przesada! - Mamo - rzekła Henrietta starając się zachować cierpliwość - Simon czeka na mnie w Zielonym Salonie, ma jakąś pilną sprawę, więc proszę, opowiedz mi... - Przecież ci wszystko opowiadam, ale jak mam to robić, skoro ciągle mi przerywasz? - odrzekła lady Silverdale obrażonym tonem. - A co do Simona Carringtona - zabraniam ci zapraszać go na obiad, Hetto! Nie zarzucam mu, że pomagał Desfordowi albo że brał udział w tym nikczemnym spisku - choć wcale nie zdziwiłabym się, gdyby tak było - nie chcę jednak widzieć tu nikogo z rodziny Carringtonów! - Dobrze, mamo. Czy James powiedział Pyworthyemu, że Cherry była w tym powozie? - James nie rozmawiał się z Pyworthym - rzekła oschle lady Silverdale. - Rozmawiał z Grimshawem. - I powiedział mu to? - Nie, ale na pewno jeszcze ktoś był w powozie, gdyż drzwi otworzyły się od środka i James widział, jak Charlie śmiał się i coś mówił, któż więc mógł tam być, jeśli nie... - I na tej podstawie ty, Cardle i Grimshaw wymyśliliście najbardziej nieprawdopodobną historię, jaką kiedykolwiek słyszałam? Nawet te romanse, które tak lubisz czytać, bledną przy niej! - Ależ, Hetto, to nie jest wcale nieprawdopodobna historia! Dokąd Charlie mógł się wybrać, i to w tak tajemniczy sposób, jeśli nie do... - Na miłość boską, mamo, pohamuj swą bujną wyobraźnię! - poprosiła Henrietta zniecierpliwiona, a jednocześnie rozbawiona. - I wzięli ze sobą tylko jeden sakwojaż na dwoje? Sądzę, że Charlie po prostu planował jakąś eskapadę, której ty byś nie pochwaliła. I jeśli coś mu się stanie, tym lepiej! Teraz jednak najważniejszą sprawą jest odnaleźć Cherry! Kiedy zniknęła? - Wiele godzin temu! Tak jak Charlie! - stwierdziła z mocą jej lordowska mość. - Jak możesz być tak nieczuła, by mówić, że Cherry jest ważniejsza niż twój jedyny brat... - Nie przypuszczam, by Charliemu stała się jakaś krzywda - odparła Henrietta ze zniecierpliwieniem. - Doktor Foston trochę go nastraszył, gdyż dobrze zna Charliego i wie, że inaczej nie przemówi mu do rozsądku. Natomiast boję się, że Cherry mogła mieć jakiś wypadek, i zamierzam wysłać służbę na jej poszukiwanie. Wstała szybko, lecz przestraszył ją słaby okrzyk, jaki wyrwał się matce. - Charlie! - zawołała lady Silverdale i opadła na poduszki, przyciskając pulchną dłoń do serca. Sir Charles z impetem wpadł do salonu. Sądząc po wyrazie jego twarzy i gniewnych, nieskładnych okrzykach, jakie wydawał, nie tylko się nie uspokoił, lecz wręcz przeciwnie - był wściekły. - Chcia-chciałbym wiedzieć, m-mamo, jakim prawem, u licha - u diabła! - na-nasyłasz służących, by mnie szpiegowali! Wielkie nieba, to przechodzi już ludzkie pojęcie! Nie patrz na mnie tak groźnie, Hetto! Będę mówił, u czorta, co mi się żywnie podoba! Do czego to podobne, żeby człowiek nie mógł na krok ruszyć się z domu! Zaraz się go śledzi, nasyła służących, a jego własny kamerdyner ruga go za to, że ośmielił się wyjść nie informując wszystkich, dlaczego wychodzi, dokąd wychodzi i kiedy wróci! Ostrzegam się, mamo, że dłużej tego nie zniosę! - Nieszczęsny chłopcze! - wykrzyknęła jego matka dramatycznie. - Gdzie jest Cherry? - Skąd, do diabła, mam to wiedzieć? A jeśli masz zamiar znowu prawić mi jakieś kazania, to wychodzę! Wielka afera tylko z tego powodu, że skradłem dziewczynie całusa! Pomyślałby kto, że próbowałem ją uwieść! - Charies! Jeśli nie liczysz się z moimi uczuciami, to miej chociaż wzgląd na siostrę! - No, przepraszam - odrzekł ponuro. - Ale człowiek traci panowanie nad sobą, kiedy robi się wielki rwetes z powodu takiej błahostki! - Doskonale wiem, że to nie twoja wina - powiedziała lady Silverdale przykładając chusteczkę do oczu. - Nie powinieneś był się tak zachować - jesteś na tyle dorosły, by to wiedzieć - ale mam pewność, że zostałeś sprowokowany. Nie będziemy jednak już więcej mówić na ten temat. Charlie mocno się zarumienił. - Owszem, pomówimy - odrzekł z wściekłością. - Cherry wcale mnie do niczego nie sprowokowała. A nawet zagroziła, że zacznie krzyczeć, jeśli jej nie puszczę, głupia gęś! Więc nie znęcaj się nad nią, mamo, gdyż nie pozwolę, by obwiniano ją o coś, czego nie zrobiła. - Charlie - cicho wtrąciła Henrietta - Cardle i Grimshaw uknuli intrygę i powiedzieli, że uciekłeś z Cherry. Nie powinieneś więc być zdziwiony zastając mamę w stanie wzburzenia. Postaraj się zatem panować nad językiem. - Uciekłem z Cherry? - sapnął. - Może mi jeszcze powiecie, że myślałyście, iż pędzę teraz co koń wyskoczy w kierunku Szkocji! W wynajętym powozie, z dziewczyną, która w ogóle mi się nie podoba! Jeśli ty, Hetto, uwierzyłaś w coś tak niedorzecznego, to chyba brak ci piątej klepki! - Nie, nie uwierzyłam - zapewniła go. - Ale jeżeli nie wiesz, gdzie jest Cherry, natychmiast muszę wysłać lokajów i ogrodników na jej poszukiwanie. - Jeśli to nie ona była w powozie, to kto? - nagle zapytała lady Siłverdale. - Nie wmawiaj mi, że to był jeden z twych przyjaciół, gdyż nie uwierzę, by któryś z nich odwiedzał cię w tak niecodzienny sposób! Jest w tym coś podejrzanego i bardzo się niepokoję. Czuję, że znowu dostaję palpitacji serca. Charlie, możesz mi wszystko wyznać, nie obawiaj się. Masz jakieś kłopoty? Charlie głośno zaczerpnął powietrza i rzekł tonem człowieka doprowadzonego do ostateczności: - Jak niby miałbym narobić sobie kłopotów, skoro od dłuższego czasu siedzę tu zakopany! Jeśli koniecznie musisz wiedzieć, w powozie był Pyworthy. Pojechałem z nim obejrzeć walkę na pięści. A jeżeli jeszcze chcesz wiedzieć, dlaczego kazałem mu wynająć powóz i sprowadzić go przed bramę, powiem ci: zrobiłem to, ponieważ wyobrażałem sobie, ile byłoby gadania, gdybyś się o tym dowiedziała! Henrietta zaśmiała się pod nosem. - Tak myślałam - rzekła biorąc kapelusz i kierując się do drzwi. - Zostawiam was samych, abyście się pogodzili. - Dobrze, ale wolałbym, żebyś nie rozsyłała ludzi po okolicy - odparł Charlie niespokojnie. - Do diabła, na pewno jej się nic nie stało, a przecież nie chcemy, by sąsiedzi wzięli nas na języki! - Niestety, odszukanie Cherry jest nader pilną sprawą - słodko odrzekła Henrietta. - Mam wszelkie powody przypuszczać, iż jej ojciec zamierza się o nią upomnieć i że może zjawić się tu w każdej chwili. A może ty chciałbyś wziąć na siebie ten obowiązek i poinformować go, że jego córka zniknęła? - Nie, do czorta, wcale mi się to nie uśmiecha! - wykrzyknął ze strachem. - Hetto, żarty sobie ze mnie stroisz? Skąd wiesz, że ten jegomość tu jedzie? Niech mnie licho, myślałem, że on nie żyje! - Cóż, żyje. Wiem, że wkrótce się tu zjawi, ponieważ Simon właśnie przyjechał z Londynu, by mnie o tym uprzedzić. Lady Silverdale w osłupieniu otworzyła usta, a oczy wyszły jej na wierzch. Ocknąwszy się, wykrzyknęła za wychodzącą córką: - Nie waż się przyprowadzać go tutaj, Hetto! Nie mogę i nie chcę się z nim widzieć. Ty jesteś odpowiedzialna za Cherry, nie ja! - Nie wpadaj w histerię, mamo - odrzekła Henrietta. - Nie mam najmniejszego zamiaru przyprowadzać go tutaj. Henrietta natknęła się na Grimshawa w szerokim korytarzu wiodącym z salonu do hallu, od razu więc wydała mu dyspozycje dotyczące zorganizowania poszukiwań panny Steane. Kamerdyner słuchał jej z miną wyraźnie świadczącą, że reprymenda, jaką dostał od niej, a zaraz potem od zagniewanego panicza - który prawdopodobnie nie przebierał w słowach - miała na niego wprost zbawienny wpływ. Zachowywał się bowiem nader uniżenie - przynajmniej w owej chwili - i skwapliwie przyjmował wszystkie polecenia. Próbował nawet zatrzymać Henriettę chcąc wytłumaczyć swój udział w tej diabelskiej sprawie, ale ponieważ zamierzał całą winę zrzucić na pannę Cardle, Henrietta bez skrupułów przerwała te wyjaśnienia. Potem pospiesznie udała się do Zielonego Salonu, gdzie zastała Simona, który niecierpliwie przechadzał się z kąta w kąt. - Dobry Boże, Hetto, myślałem, że już nigdy nie przyjdziesz! - wykrzyknął. - Czułem się jak zwierz w klatce! - Tak właśnie wyglądasz - powiedziała. - Przyszłam najszybciej, jak mogłam, ale matka była w takim stanie... - I co? Charlie rzeczywiście uciekł z panną Steane? - zapytał z niedowierzaniem. - Tylko szaleniec mógłby uczynić coś takiego! - Oczywiście, że tego nie zrobił! Wrócił kilka minut temu. Pojechał obejrzeć walkę na pięści i wymknął się z domu tak, by matka niczego nie zauważyła. Ale to nieważne. Niepokoi mnie natomiast, że Cherry nie ma od kilku godzin, a ponieważ matka wbiła sobie do głowy - nie bez udziału swej garderobianej i Grimshawa - że dziewczyna uciekła z Charliem, nikt nie podjął najmniejszych starań, by ją odnaleźć. Poleciłam Grimshawowi natychmiast wysłać ludzi na poszukiwanie i mogę mieć tylko nadzieję, że odnajdą ją, zanim zjawi sieni jej ojciec. Simon przymrużył oko. - Tak, ale... ona też cichaczem wymknęła się z domu? Wydaje mi się to nader podejrzane, nie sądzisz? I nikomu nic nie powiedziała? Jeśli się dobrze zastanowić, to bardzo dziwne, by dziewczyna wybrała się dokądś, nie informując o tym nikogo. Myślę, że Griselda nigdy by czegoś takiego nie zrobiła... a co więcej, jestem pewien, że moja matka nie pozwoliłaby jej wyjść poza granice posiadłości bez jakiejś osoby towarzyszącej, nawet gdyby to miała być tylko pokojówka. - Och, podobnie jak moja matka! Ale tu chodzi o coś innego, Simon. Nie mów tego nikomu, ale jak się zdaje, dziś rano była tu... mała awantura, gdyż mama nakryła Charliego, jak próbował flirtować z Cherry, i zrobiła z tego straszną aferę. W związku z tym obawiam się, że Cherry bardzo się zdenerwowała i wzburzona wybiegła z domu... a potem mogła zgubić drogę... albo przydarzył jej się jakiś wypadek! - Na Boga, Hetto, to przecież nie dzikie bezdroża Yorkshire! - zaoponował Simon. - Gdyby się zgubiła, zapytałaby kogoś o drogę. I niech mnie licho, jeśli potrafię sobie wyobrazić, cóż złego mogłoby jej się przydarzyć! Coś mi się wydaje, że po prostu uciekła. To do niej podobne! - Och, Simon, chyba nie jest aż tak głupia? - odparła Henrietta. - No cóż, trudno mi powiedzieć - rzeki niepewnie. - Nie rozmawiałem z nią dłużej niż dwadzieścia minut, ale nie zrobiła na mnie wrażenia bardzo bystrej dziewczyny. - Tak, rzeczywiście - westchnęła. - To kochane dziecko, ale strasznie głupiutkie. - Najlepiej byłoby, gdybyś się jej pozbyła - zauważył. - Desford również. Gdyby nie ten jej przeklęty ojciec, powiedziałbym, że dobrze się stało. Będziemy się mieli z pyszna, jeśli on tu przyjedzie, pragnąc wziąć w tłuste ramiona swe dziecię - tak, właśnie tak mówi, co prawda nie powiedział „tłuste”, to mój dodatek - a ty będziesz musiała mu wyznać, że Cherry zniknęła i nie wiesz, gdzie jest! - Ja na pewno będę się miała z pyszna, ale dlaczego ty też - tego nie mogę pojąć! - odparła nieco surowo. - I wcale nie byłoby dobrze, gdyby rzeczywiście od nas uciekła - bez względu na okoliczności! Des powierzył ją mojej opiece i jeśli uważasz, że dobrze się stało, iż tak haniebnie zawiodłam jego zaufanie, to chyba masz źle w głowie! - Nie, nie - rzekł pospiesznie. - Chciałem tylko powiedzieć, że nic strasznego się nie stało. Chodzi o to, że ten jegomość to naprawdę okropna figura, i jest jasne jak słońce, że chce zmusić Desforda do małżeństwa z tą dziewczyną... a jeśli mu się nie uda, zamierza wydusić z niego wszystkie pieniądze jako zadośćuczynienie za zrujnowanie jej reputacji. - Des nie zrujnował jej reputacji! - zawołała. - Wiem, że nie, i powiedziałem to temu staremu draniowi! Sęk w tym jednak, że nie byłem w stanie odeprzeć jego zarzutów, ponieważ Des niewiele mi wyjawił. Poza tym nie mam żadnego dowodu, jak życzliwie poinformował mnie pan Liczykrupa Steane. Przeklęty Desford, pojechał diabli wiedzą gdzie i zostawił mnie z tym pasztetem! Mogę się założyć, że wynik nie z tego masa kłopotów! Najgorsze jest jednak to, że nikt nie wie, gdzie on jest, więc nie mogę... - Desford jest w Bath - przerwała mu. - Zajrzał tu po drodze z Harrowgate, ponieważ postanowił odwiedzić pewną damę - właścicielkę szkoły w Bath, gdzie Cherry pobierała nauki. Zamierzał prosić ją o pomoc w znalezieniu odpowiedniej posady dla dziewczyny, gdyż Nettlecombe bynajmniej nie przejął się jej sytuacją. - W Bath? Ależ właśnie stamtąd przyjechał Steane! To znaczy, zanim wrócił do Londynu, chyba pojechał jeszcze do Bugleów! Widocznie musiał minąć się z Desfordem, gdyż z całą pewnością nie widział się z nim przed wizytą u mnie. Przyszedł właśnie po to, by się dowiedzieć, gdzie jest Des. Tak, a to mi przypomina o czymś, co w tym pośpiechu wyleciało mi z głowy. Że też nie zapytałem Aldhama, po kiego licha przysłał Steanea do mnie! Bo to na pewno sprawka Aldhama: zrobił to, gdy Steane nagabywał go o Desa. Nasłał tego jegomościa na mnie. Na Jowisza, już ja mu powiem do słuchu, kiedy wrócę do Londynu! - Urwał, po czym rzekł łagodniejszym tonem: - Ale cóż! Chyba dobrze się złożyło. Na szczęście przechytrzyłem tego starego lisa! A teraz posłuchaj mnie, Hetto. Nie przysyłał bym go tutaj, gdym miał inne wyjście. - Ależ, Simon, przecież musiałeś to zrobić - zaoponowała. - Nieważne, czy to niegodziwiec czy nie, ale jest ojcem Cherry i nikt z nas nie ma prawa ukrywać jej przed nim. - Cóż, wolałbym jednak go tu nie przysyłać - odparł szczerze. - Mimo że dziewczyna niezbyt mi się spodobała. Mam jednak przemożne wrażenie, że Des zrobiłby wszystko, by nie wpadła w ręce Steanea - jak tylko by się zorientował, co to za człowiek, a to z pewnością nie zajęłoby mu wiele czasu! Kłopot z Desfordem polega na tym, że jest zbyt rycerski. Co prawda, gdybym był na tyle nierozsądny, by zabrać dziewczynę ze sobą i obiecać jej pomoc, to też czułbym się nie najlepiej oddając ja Steaneowi. - Wiesz co, Simon - rzekła Henrietta - rozumiem twoją niechęć do pana Steanea. Ale pomijając jego ambicję, by za wszelką cenę znaleźć dla córki bogatego i utytułowanego męża - co, przyznaję, nie najlepiej o nim świadczy, lecz może wypływać z pragnienia, by zapewnić jej taką przyszłość, jakiej każdy ojciec życzy swemu dziecku - czy jest jeszcze jakiś powód, dla którego nie miałby się zająć Cherry? Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jego przyjazd tutaj jest właśnie wyrazem głębokiej troski o nią. - Umilkła marszcząc brwi. - Choć wydaje się dziwne, iż pozostawił ją na tak długo, nie dając żadnego znaku życia. Ale może miał ku temu powody. - Prawdopodobnie siedział w więzieniu - odrzekł Simon. - Wiem skądinąd, że ma na swoim koncie różne matactwa, i jak przypuszczam, jego specjalnością są oszustwa, znaczenie i podmienianie kart. Sądzę też - dodał - że dobrze mu szło upijanie niedoświadczonych młodzieńców i plądrowanie ich kieszeni. To po prostu wydrwigrosz, Hetto - rzekł widząc, że panna Silverdale nie bardzo rozumie. - Jegomość, który nosi w kieszeni talię asów i wie, jak tasować karty. - Wielkie nieba! Chcesz powiedzieć, że to szuler? - szepnęła. - Skąd możesz wiedzieć? - Nie mogę znać się na ludziach? - odparł. - Chyba masz mnie za okropnie naiwnego! Co innego mógłbym pomyśleć o człowieku, który nosi ze sobą pół tuzina biletów wizytowych z różnymi nazwiskami i mówi, że w takich miejscach jak Bath i Harrowgate nie ma pola do popisu? Oczywiście, że nie ma! Ludzie jeżdżą tam w celach zdrowotnych, a nie po to, by uprawiać hazard. I jeśli sądzisz, że Desford tak łatwo odda ją temu szachrajowi, który będzie ją ciągał ze sobą po całej Europie, zadając się z rozmaitymi wyrzutkami, to chyba nie znasz Desa tak dobrze, jak ci się wydaje! - Tak, rzeczywiście, to do Desforda niepodobne - odrzekła zaszokowana. - Ale jeśli pan Steane prowadzi taki tryb życia, to pewnie Cherry byłaby dla niego ciężarem? Dlaczego więc po nią przyjeżdża? - Nie wiem i nie zamierzam tracić czasu na rozważanie tej kwestii. Natomiast chciałbym, abyś zrozumiała, Hetto, że ten człowiek jest niebezpieczny, a co więcej - ma złe zamiary! Kiedy przejrzałem jego grę i zorientowałem się, jaki nieprzyjemny skandal wybuchnie, jeśli Desford zostanie oskarżony o uwiedzenie tej nieciekawej dziewczyny i niedotrzymanie pro pozycji małżeństwa, powiedziałem temu naciągaczowi, że nie tylko nic takiego nie miało miejsca, lecz wręcz przeciwnie - Des umieścił dziewczynę pod opieką naszych oddanych przyjaciół, a sam udał się na poszukiwanie jej dziadka. Oczywiście udawał, że mi nie wierzy. Miał nawet diabelną czelność powiedzieć, że... Ach, nieważne! W takiej sytuacji zmuszony byłem mu powiedzieć, że jego córka przebywa w domu lady Silverdale, ogólnie szanowanej wdowy, o równie surowych zasadach jak mój ojciec! Chciałem jak najlepiej, Hetto, ale to dało mu okazję, by mnie ciężko obrazić. Zapytał, jak to się stało, że taka dama zgodziła się przyjąć do swego domu dziewczynę, którą przywiózł, i to bez przyzwoitki, ktoś z taką reputacją jak Desford. Tak, tak, już zapomniałem o tej kłamliwej insynuacji. Des pewnie się zdziwi słysząc, że jest rozpustnikiem i libertynem. - Nagle urwał i podniósł głowę, nasłuchując turkotu zbliżającego się powozu. - O mój Boże, już jest! - zawołał. Dwoma susami znalazł się przy oknie i podczas gdy Henrietta stała patrząc na niego z niepokojem, obserwował powóz z dwójką koni, który zajechał przed taras. Następnie jęknął głośno i powiedział: - Oj, to Steane we własnej osobie! - Nigdy w życiu nie miałam większej ochoty zabawić się w chowanego - wyznała Henrietta. - Co mam mu powiedzieć, Simon? Uprzedzam cię, że jestem zupełnie roztrzęsiona. - Nie masz powodu, by się bać - odparł Simon pocieszającym tonem. - Ale jest jeszcze coś, co powinienem ci powiedzieć. - Ależ mam powód! Zgubiłam Cherry! I jeśli się nie znajdzie... Och, chciałabym, aby był tu Desford! - Na miłość boską, Hetto, tylko nie wpadaj w panikę! - błagał przerażony Simon. - A co do Desa... Myślałem o nim i mam przeczucie, że się tu zjawi. Jeśli pojechał do Bath, to wiemy już, że dotarł tam po Steanie, nieprawdaż? - Nieprawdaż - odrzekła z roztargnieniem. - Ależ tak! Steane nie spotkał się z nim, a ta panna ze szkoły - jak jej tam - nie wspomniała, że Desford był u niej. Powiedziała mu tylko, że lady Bugle zabrała Cherry do siebie. Hetto, musisz się opanować! Jeśli nie weźmiesz się w garść, to już po nas! Te surowe słowa wywarły pożądany efekt. - Obiecuję ci, że się postaram. Obawiam się jednak, że mój umysł nie jest tak sprawny, jak myślałam... mam w głowie kompletny zamęt! Och, wielkie nieba, to kroki Grimshawa! Lada chwila będzie tu pan Steane! - Ależ nie. Grimshaw zaprowadzi go do biblioteki i nic się stanie, jeśli trochę sobie tam poczeka. Mniejsza o niego, posłuchaj mnie! Jeśli Des odwiedził pannę Jakąstam po tym, jak widziała się ze Steaneem, to co dalej zrobił? Oczywiście najszybciej jak to możliwe wyruszył do Londynu! - Chyba że pojechał za Steaneem do Maplewood - odparła z powątpieniem. - Nie - rzekł Simon potrząsając głową. - Przyznaję, że też o tym myślałem, ale im dłużej się zastanawiam, tym bardziej jestem pewien, iż tak by nie postąpił. Postaw się na jego miejscu, Hetto. Desford wie, że Cherry nie ma już u ciotki, i musi się domyślać, iż Bugleowie nie będą zachęcali Steanea do pozostania w ich domu. Przypuszczalnie nie wie, iż lady Bugle rozpowiada, że to on „uprowadził” dziewczynę, ale musi zdawać sobie sprawę, że nie zastanie Steanea w Maplewood. Henrietta patrzyła na niego w skupieniu, próbując ułożyć sobie w głowie to wszystko, ale w tym momencie rzekła szybko: - Des o tym wie! Lady Emborough napisała list do waszej mamy, że lady Bugle złożyła jej wizytę, chcąc się dowiedzieć, co Des zrobił z jej siostrzenicą, a ja powtórzyłam to Desowi. - No to wszystko jest jasne! - stwierdził Simon. - Des na pewno od razu wyruszył w drogę do Londynu. A kiedy dotarł na Arlington Street, Aldham przekazał mu liścik, który napisałem - co do tego nie ma wątpliwości - i gdy tylko Des go przeczytał, daję głowę, że natychmiast wyjechał, by się ze mną spotkać. Nie zdziwiłbym się, gdyby za chwilę tu był. Przerwało mu wejście Grimshawa, który stanął w drzwiach, by zapowiedzieć przybycie pana Steanea. Lecz gdy tylko kamerdyner wyszedł, Simon powiedział: - Jest jeszcze coś, o czym muszę cię uprzedzić, Hetto! Właśnie dlatego tak się tu spieszyłem. Steane myśli, że jesteś zaręczona z Desem. Henrietta poprawiała przed lustrem włosy, ale słysząc to, odwróciła się i Simon zobaczył wyraz niepokoju na jej twarzy. - Ja? Zaręczona z Desem? Dlaczego miałby tak myśleć? - No cóż - rzekł Simon z niejasnym poczuciem winy - bo ja mu to powiedziałem... - Simon! - wykrzyknęła gniewnie. - Jak mogłeś powiedzieć coś takiego, skoro wiesz, że nie ma w tym ani słowa prawdy? - To była jedyna rzecz, jaka przyszła mi do głowy, kiedy musiałem wytłumaczyć, dlaczego lady Silverdale w tak podejrzanych okolicznościach przyjęła Cherry - wyjaśnił. - I wydawało mi się, że to najpewniejszy sposób, by wyprowadzić go na manowce, gdyby oskarżył Desa o niedotrzymanie obietnicy małżeństwa. Cóż, to zrozumiałe, że jeśli Des byłby z tobą zaręczony, nie mógłby złożyć propozycji małżeństwa innej kobiecie ani przywieźć jej do ciebie. - Sądzę, że to najbardziej niegodziwa rzecz, jaką mogłeś zrobić! - odrzekła, a w jej wielkich oczach zapłonął gniew. - Ależ nie! - próbował się tłumaczyć. - Tylko to mogłem powiedzieć. Desford na pewno nie będzie miał mi tego za złe. - Desford! - aż się zatchnęła. - A ja to co? Może mi powiesz? - Daj spokój! - żachnął się. - Co masz przeciwko temu? Założę się, że sprawa nie wyjdzie na jaw, bo jeśli się nie mylę, Steane nie zamierza zostać w Anglii ani jednego dnia dłużej niż to absolutnie konieczne. Poza tym powiedziałem mu, że zaręczyny nie zostały jeszcze ogłoszone - notabene z powodu złego stanu zdrowia mego ojca, który nie mógłby się dobrze bawić na balu maskowym - jeśli więc Steane rozgłosi to za granicą, możesz po prostu wszystkiemu zaprzeczyć albo udawać, że zaręczyny zostały odwołane - jak wolisz. - Ależ jesteś obrzydliwy! Nigdy ci tego nie zapomnę! - rzekła rumieniąc się ze wstydu. - Nie gniewaj się - powiedział pocieszającym tonem. - Gdybym wiedział, że będziesz niezadowolona, nie zrobiłbym tego, ale już za późno, więc musimy się trzymać tej wersji. Chyba to rozumiesz, Hetto! - Nie, nie rozumiem - odburknęła. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że zamierzasz wyznać Steaneowi prawdę? - sapnął z oburzeniem. - Nie mogłabyś zrobić nic gorszego! Nie spodziewałem się tego po tobie! Myślałem, że jesteś zbyt prawa, by opuścić Desa w momencie, kiedy najbardziej potrzebuje twojej pomocy. W takiej chwili odwracasz się od niego! Mogłabyś równie dobrze wbić mu nóż w plecy! - Och, nic już nie mów - powiedziała z irytacją. - Jeśli ten okropny człowiek będzie na tyle nietaktowny, by mnie o to zapytać - zaprzeczę. Natomiast jednego możesz być pewien, Simonie Carrington: jeszcze się policzymy! - To rozumiem! - odparł skwapliwie. - Wiedziałem, że można na ciebie liczyć! Zawsze mówiłem, że jesteś rozsądna! A teraz idź i pokaż temu podstępnemu łajdakowi, gdzie raki zimują - tylko nie wspominaj, że ja tu jestem, bo byłoby niedobrze, gdyby się domyślił, iż przyjechałem cię ostrzec. Mówiąc te krzepiące słowa, poklepał ja po ramieniu i otworzył przed nią drzwi. Mijając go Henrietta rzuciła mu miażdżące spojrzenie, lecz w jej oczach błyskały wesołe iskierki. Simon zamknął drzwi i stanął przy oknie, by oczekiwać przyjazdu brata. Nie wątpił, że Des zjawi się w Inglehurst; będąc człowiekiem o sangwinicznym temperamencie, niepokoił się jedynie tym, czy Desford zdąży przyjechać na czas, by rozprawić się z panem Wilfredem Steaneem, zanim biedna Henrietta zostanie doprowadzona do ostateczności. Im dłużej Simon rozważał tę kwestię, tym bardziej był przekonany, że Desford jednak zjawi się w porę, by wziąć w swoje ręce spra wę, która, do diabła, przecież nie jest niczyją inną - ani brata, ani Hetty - tylko jego własną. To niepodobne do Desa, by zwlekał z pomocą - stwierdził Simon. Wicehrabia nie zawiódł brata. Dwadzieścia minut po tym, jak Hetta poszła do biblioteki spotkać się z panem Steaneem, zza zakrętu alei wyłoniła się kareta pocztowa z czwórką koni, co widząc pan Carrington zerwał się na równe nogi. Był tak przekonany, iż w karecie znajduje się Desford, że nie czekał, aż służba przystawi stopnie do powozu, lecz wybiegł pospiesznie do hallu i zastąpił drogę Grimshawowi, który kroczył majestatycznie w stronę drzwi. - Nie musisz się fatygować! - To tylko mój brat! Ja go wpuszczę! Grimshaw spojrzał na niego ze zdziwieniem i dezaprobatą, ale skłonił się i odszedł do pokojów dla służby, myśląc, że pan Simon zawsze był niezrównoważonym młodzieńcem, skłonnym lekceważyć konwenanse obowiązujące w wytwornym towarzystwie. Simon zbiegł ze schodów dokładnie w chwili, gdy Desford wysiadł z powozu. - Boże, tak się cieszę, że cię widzę, Des! Ty stary spryciarzu! - wykrzyknął na widok brata. - Trudno tego nie zauważyć - rzekł wicehrabia w odpowiedzi na ten niezbyt pochlebny epitet oraz towarzyszący mu żartobliwy kuksaniec w bok, będący szczerym wyrazem braterskich uczuć. - Jestem ci bardzo zobowiązany. Ale nikt cię nie prosił, byś się mieszał w ten cały galimatias. - Tere-fere! - odparł Simon. - Dobry byłby ze mnie brat, gdybym umył ręce! A ty, wiedz to, beze mnie wpadłbyś jak śliwka w kompot! - Zniżył głos i rzekł poważnie: - Jest gorzej, niż myślisz, Des. - Wielkie nieba, naprawdę? - Skinął głową na forysia i powiedział krótko: - Nie wiem, jak długo tu zabawię, pewnie godzinę albo dwie. Na noc pojedziemy do Wolversham. - Kiedy kareta odjechała do stajni, odwrócił się do Simona i zapytał: - Czy Steane już przyjechał? - Owszem, około pół godziny temu. Jest z Hettą w bibliotece. - Wobec tego muszę zaraz do nich pójść. - O tak, tak, braciszku! - zawołał Simon, mocno ściskając go za ramię. - Ale najpierw musisz wysłuchać, co mam ci do powiedzenia, jeśli chcesz wyjść obronną ręką z całej tej sprawy. Przejdźmy się do tej diabelnie niewygodnej kamiennej ławki na tarasie. Tam nas nikt nie usłyszy. - Jeśli zamierzasz mnie ostrzec, że ten Steane jest rzadko spotykanym łotrem, to już to wiem. Odwiedziłem pannę Fletching dzień po jego wizycie - doprowadził tę nieboraczkę do takiego stanu, że aż dostała waporów. Nie wiem, co bardziej ją przygnębiło: czy awantura, jaką jej urządził, czy odkrycie, że straszliwie utył. Z tego, co mi powiedziała, zrozumiałem, że pod względem charakteru nie zmienił się od dnia, kiedy uciekł z kraju. Czym się teraz zajmuje? Nadal oszukuje w karty? - Zapewne tak, choć to chyba nie jedyna specjalność pana Steanea. Sądząc po jego powierzchowności, na wszelkie sposoby wykorzystuje ludzką naiwność. Obecnie jednak zabiega o to, braciszku, by zmusić cię do małżeństwa z jego drogą córeczką! Wicehrabia wybuchnął śmiechem. - Srodze się na tym zawiedzie! - Na twoim miejscu, Des, nie byłbym tego taki pewien - zauważył Simon. - Mój drogi, wiem, co mówię! Poznałem jego córkę na balu u Bugleów i chwilę z nią rozmawiałem; następnego dnia spot kałem ją na drodze do Londynu, zabrałem do swego powozu i zawiozłem najpierw do Londynu, a potem tutaj i od tej pory się nie widzieliśmy. Jeśli więc Steane wyobraża sobie, że oskarży mnie o uwiedzenie dziewczyny, to im szybciej wybije sobie ten pomysł z głowy, tym lepiej dla niego. - Zauważył, że Simon jest niezwykle poważny, więc rzekł z rozbawieniem: - Mówię prawdę, wierz mi! - Oczywiście, że ci wierzę! Ale ten jegomość uknuł paskudną intrygę. Co będzie, jeżeli oskarży cię, że porwałeś Cherry z domu ciotki, obiecując dziewczynie małżeństwo? - Wielkie nieba, jest aż tak źle? Simon skinął głową. - Mogłeś wycofać się z obietnicy małżeństwa, a potem, gdy dziewczyna ci się znudziła, próbować się jej pozbyć... - Co? Wszystko jednego dnia? Czy trochę nie przesadzasz, Simonie? - A potrafisz udowodnić, że trwało to tylko jeden dzień? Nie sądzę, by ta Bugle cię poparła. Zdążyła już powiedzieć Steaneowi, że wykradłeś Cherry z Maplewood. Jedna z jej córek podobno podsłuchała waszą rozmowę podczas balu. - Cóż, na pewno nie słyszała, że próbowałem namówić Cherry do ucieczki. A zważywszy na to, że pół tuzina osób widziało, jak następnego ranka po śniadaniu wyjeżdżałem z Hazelfield, a jeszcze tego samego dnia odwiozłem dziewczynę do Silverdaleów, sądzę, iż ten pomysł spali na panewce! - To wielce prawdopodobne, ale chyba nie chciałbyś, aby jakieś plotki rozniosły się po mieście, co? Wiesz, co powiedzą ci wszyscy poszukiwacze sensacji: „nie ma dymu bez ognia”, a Bóg mi świadkiem, że „życzliwych” w Londynie nie brakuje! - Skrzywił się, widząc, że oczy brata błyszczą niebezpiecznie, a jego szczęki się zaciskają. - Nie najeżaj się tak, Des! Chciałbyś tego? Wicehrabia przez chwilę nie odpowiadał, lecz zmarszczy wszy czoło, siedział oglądając swoje wypielęgnowane paznokcie. Odwrócił zaciśniętą dłoń i nadal wydawał się patrzeć na nie z zainteresowaniem. Zaraz jednak wyprostował palce i podniósłszy głowę, napotkał wzrok Simona. - Nie, nie chciałbym - odparł. Uśmiechnął się słabo. - Ale nie sądzę, by Steane ważył się na coś takiego. Po pierwsze - spotka się wyraźnym potępieniem, a po drugie - musi wiedzieć, że ta sprawa wyjątkowo brzydko pachnie. Nikt z ludzi, na których opinii mi zależy, nie uwierzy w ani jedno jego słowo. - A twoi wrogowie? - Nie mam wrogów! - Na wszystko masz odpowiedź, jesteś wygadany jak diabli! - wykrzyknął Simon z oburzeniem. Wicehrabia się roześmiał. - Jak możesz tak mówić! - Pozwól, że ci przypomnę, iż sprawa jest poważna! - odrzekł Simon surowo. - Nie przeczę, że mógłbyś bez trudu odeprzeć zarzut, że uwiodłeś Cherry... choć na pewno nie byłoby to dla ciebie miłe. Ale nie poszłoby ci tak łatwo z oskarżeniem o niedotrzymanie obietnicy małżeństwa! - Dlaczego nie? Żeby mi to udowodnić, Steane musiałby mieć zeznanie Cherry, a na pewno go od niej nie wydobędzie. - Można by pomyśleć, że jesteś niespełna rozumu! - rzekł Simon, całkiem już wyczerpany. - Zaraz mi powiesz, że chciałbyś, aby się na to ważył! Cóż, jeśli tobie nie przeszkadza, że staniesz się obiektem kuchennych plotek, to może pomyślisz, jak będą się czuli nasi rodzice? - Ależ, Simonie, jak Steane mógłby mi udowodnić coś takiego bez zeznania Cherry? - Wystarczy, by poszedł z tym do sądu, nieprawdaż? Jak się na to mówi? Wytoczyć sprawę? Już on wie, że dobrze byś mu zapłacił za milczenie! - Niech mnie licho, jeślibym zgodził się na taki układ! - A nasz ojciec? Oj, to zupełnie inna para kaloszy, co? On by to zrobił! Przysłałem tu tego szczwanego lisa, ponieważ zagroził, że pojedzie do Wolversham i opowie ojcu tę kłamliwą historyjkę. A potem jeszcze miał czelność zapytać, jak to się stało, że lady Silverdale zgodziła się przyjąć Cherry do siebie, skoro przywiózł ją taki libertyn jak ty, braciszku! Więc powiedziałem, że jesteś zaręczony z Hettą! - Co powiedziałeś? - wykrzyknął zaskoczony Desford. - Cóż, pomyślałem, że wam to nie zrobi różnicy, a może przeważyć szalę na naszą korzyść - wyjaśnił Simon. - Wyda wało mi się, że to najlepsze, co mogłem wymyślić, bo gdyby Steane mi uwierzył, musiałby zrozumieć, że nici z jego pomysłu oskarżenia cię o złamanie obietnicy małżeństwa. I rzeczywiście tak się stało! Nigdy w życiu nie widziałem nikogo bardziej zbitego z tropu. Jeśli jednak gniewasz się na mnie, to przepraszam, ale biorąc pod uwagę, że ty i Hetta znacie się od tak dawna, nie sądziłem, iż będziecie mieli coś przeciwko temu. - Ja nie mam - rzekł Desford, a na jego ustach pojawił się dziwny, niewyraźny uśmiech. - Muszę ci jednak powiedzieć, że ojciec zna całą sprawę. Sam mu wszystko opowiedziałem, kiedy wróciłem z Harrowgate. - Powiedziałeś mu... Des, chyba tego nie zrobiłeś? - zawołał Simon blednąc z przerażenia. - Jak mogło ci przyjść do głowy coś tak nierozsądnego? W oczach wicehrabiego widać było rozbawienie, lecz odrzekł skromnie: - Cóż, skoro już doszły go słuchy o tej aferze i przyjechał tu z mamą, by sprawdzić, jaka dziewczyna chce mnie usidlić, nic innego nie mogłem zrobić. - Boże! - powiedział Simon wzdrygnąwszy się wymownie. - Większy z ciebie chojrak, niż przypuszczałem, Des! Bardzo się wściekł? - Wcale nie! Powinieneś lepiej go znać i wiedzieć, że nigdy się tak nie dzieje, gdy któryś z nas trzech popada w prawdziwe tarapaty. Och, oczywiście wygłosił mi kazanie, ale na koniec powiedział, bym do niego przyszedł, jeżeli będę miał nóż na gardle. Poza tym poznał Cherry i od razu, gdy ją zobaczył, zorientował się, że nie jest typem podstępnej uwodzicielki. - Mogłem więc oszczędzić sobie zachodu, by trzymać Steane z dala od Wolversham! - zawołał Simon z niezadowoleniem. - Do kroćset, Des... - Och, nie! Jestem ci za to bardzo wdzięczny! Ojciec nie uwierzyłby w bajeczkę Steanea, ale jest więcej niż pewne, że dobrze by mu zapłacił za dyskrecję, a niech mnie kule biją, jeślibym pozwolił, aby Steane go szantażował! Papa bowiem sam mi powiedział, że przyjechał tu z myślą, by dać Cherry pieniądze, gdyby okazała się wyrachowaną harpią. Lecz to nieistotne! Przyjechałeś tu, by uprzedzić Hettę, że jest ze mną zaręczona? - Tak, oczywiście! Musiałem to zrobić! - I jak to przyjęła? - Muszę niestety wyznać, że trochę się zdenerwowała, co mnie zaskoczyło. Chcę powiedzieć, iż to do niej niepodobne - robić z takiego głupstwa wielką aferę! Wytłumaczyłem jej jednak, że jeśli ktoś się o tym dowie, może wszystkiemu zaprzeczyć albo powiedzieć, iż zerwała zaręczyny, potem więc uspokoiła się i obiecała, że mnie nie zdradzi. Nie ma obawy, że zrobi jakąś woltę. Muszę to przyznać Hetcie: od czasu do czasu miewa humory, ale to dobra dziewczyna. - Tak, można na niej polegać - potwierdził Desford wstając. - Im szybciej więc przyjdę jej w sukurs... - Zaczekaj jeszcze chwilę, Des! Sprawa się skomplikowała, ponieważ ta nieznośna dziewczyna chyba dała nogę. - Cherry? Wielkie nieba, dlaczego? - Och, zdaniem Hetty dlatego, iż lady Silverdale zastała ją całującą się z Charliem i porządnie ją złajała! Hetta obawia się, że Cherry mogła mieć jakiś wypadek, wysłała więc służących na jej poszukiwanie. Cały kłopot polega jednak na tym, że jeśli w porę nie znajdą dziewczyny, Steane może urządzić awanturę. Najprawdopodobniej oskarży Silverdaleów, że źle ją traktowali. - O mój Boże, tylko tego nam jeszcze brakowało! - jęknął wicehrabia kierując się w stronę domu. - Ej, poczekaj! - zawołał Simon, nagle przypomniawszy sobie o czymś. Wstał, zanurzył rękę w kieszeni, wyjął nieduży zwitek i pobiegł za bratem. - Masz, braciszku - rzekł wręczając mu go z nieśmiałym uśmiechem. - Bardzo ci dziękuję. - Co to jest? - Kilka papierków, ty zrzędo. Pieniądze, które mi pożyczyłeś. - Daj spokój! - wykrzyknął wicehrabia. - Powiedziałem ci, że nie pozwolę, by ktoś utoczył moją krew! Gwiazdor wygrał? - A jak myślisz? Co więcej, w ostatniej gonitwie biegł koń o imieniu Braciszek Dobrodziej - postawiłem na niego całą wygraną sumę, więc musiał wygrać! Płacili dziesięć do jedne go! Wicehrabia parsknął śmiechem. - Boże, co za lekkomyślność z twojej strony! I przestań mi marudzić. Nie chcę ich wiem, że je zarobiłeś - położył dłoń na ramieniu Simona i lekko nim potrząsnął 14 Kiedy Henrietta wchodziła do biblioteki, nic w jej wyrazie twarzy czy zachowaniu nie zdradzało, że jest zaniepokojona. Wkroczyła do pokoju dostojnie, nie spiesząc się, i spojrzawszy na przybysza, lekko uniosła brwi. Kiedy się odezwała, w jej głosie dało się wyczuć chłodną powściągliwość, właściwą osobom dobrze urodzonym. - Pan Steane? Gość skłonił się z przesadną galanterią, tymczasem Henrietta podeszła do krzesła z wysokim oparciem, stojącego przy stole pośrodku pokoju, i siadając powiedziała: - Zechce pan usiąść? Jest pan ojcem biednej Cherry, jak mniemam? - Tak, nie myli się pani - odrzekł. - Jestem jej jedynym pozostałym przy życiu rodzicem - niestety, na skutek srogiego losu zbyt długo od niej oddzielonym i przeżywającym męki niepokoju. Henrietta nieco wyżej uniosła brwi i rzekła grzecznym, acz niezbyt zachęcającym tonem: - Doprawdy? - Z satysfakcją zauważyła, że pan Steane poczuł się nieco zbity z tropu, i ciągnęła dalej już znacznie pewniej: - Przykro mi, sir, lecz moja matka... nie może pana przyjąć. Jest dziś raczej niedysponowana. - W żadnym razie nie śmiałby się jej narzucać - odparł łaskawie. - Moim jedynym pragnieniem - gorącym pragnieniem - jest wziąć znowu w ramiona ukochane dziecię! Właśnie z tego powodu zdecydowałem się po latach wrócić do ojczyste go kraju, mimo związanych z tym bolesnych wspomnień o mej ukochanej żonie nieboszczce. To niewymownie przykre dla tak wrażliwego człowieka jak ja, zapewniam panią, panno Silverdale. Bo jak rozumiem, mam zaszczyt rozmawiać z panną Silverdale? - Owszem - odparła. - Szkoda, że nie uprzedził nas pan o swej wizycie, gdyż tak się składa, że Cherry w tej chwili nie ma w domu. Jakiś czas temu wybrała się na spacer i jeszcze nie wróciła. Myślę jednak, że nie będzie pan musiał długo czekać, by... połączyć się z nią ponownie. - Każdy moment, który dzieli mnie od tej chwili, jest jak godzina! Musi pani wybaczyć tę naturalną niecierpliwość ojca! Trudno mi czekać nawet pięć minut, by zobaczyć na własne oczy, że moja córka jest cała i zdrowa. - Kiedy ją ostatnio wiedziałam, była jak najbardziej cała i zdrowa - rzekła spokojnie Henrietta - lecz wyszła z domu parę godzin temu i muszę przyznać, że jestem już trochę zaniepokojona, wysłałam więc kilku służących, by jej poszukali, w razie gdyby przydarzył jej się jakiś wypadek albo gdyby zabłądziła. Pan Steane natychmiast zrobił przerażoną minę i zapytał z oburzeniem: - Czy chce mi pani powiedzieć, że wolno jej było wychodzić bez przyzwoitki? Nie spodziewałem się czegoś podobnego! - Z całą pewnością było to nierozważne - odparła zachowując zimną krew. - Gdybym była wtedy w domu, powiedziałabym jej, że nie może wyjść bez lokaja czy jednej z pokojówek, ale wcześnie rano wyjechałam, by odwiedzić chorą, i dowiedziałam się o tym dopiero godzinę temu, kiedy wróciłam. - Gdybym wiedział, na jakie niebezpieczeństwa, na jakie zaniedbania jest narażone moje bezbronne, niewinne dziecię...! - jęknął. - Ale skąd miałem wiedzieć? Jak mogłem przypuszczać, że niewiasta, której opiece ją powierzyłem, okaże się tak niegodną mego zaufania i wyśle ją w świat, nie myśląc, w czyje może wpaść ręce? - Nie „wysłała jej w świat”. Oddała pod opiekę ciotki. I nie mogę powstrzymać się od myśli, sir, że gdyby pan utrzymywał kontakt listowny z panną Fletching, napisałaby do pana, że lady Bugle wzięła Cherry do siebie. - Nie będę panią nudził opowiadaniem o okolicznościach, które skłoniły mnie do nie ujawniania pannie Fletching miejsca mego pobytu - rzekł wyniośle. - Prowadzę liczne interesy i zmuszony jestem przemieszczać się po całej Europie. Co więcej, zwykle jednego dnia nie wiem, gdzie znajdę się nazajutrz i jak długo tam zostanę. Sądziłem, że moje dziecię będzie bezpieczne i szczęśliwe pod opieką panny Fletching. Ani przez chwilę nie postała mi w głowie myśl, że Cherry zostanie oddana memu najgorszemu - po ojcu i bracie - wrogowi! Panna Fletching będzie musiała za to odpowiedzieć i odpowie! Tak jak jej zapowiedziałem! - Za pozwoleniem - rzekła Henrietta - ale czy to raczej nie pan ma za co odpowiedzieć? Wydaje się nader dziwne, by ojciec - i to jeszcze tak troskliwy jak pan - zostawił córkę, nie dając znaku życia, tak że zmuszona była uznać go za zmarłego! Pan Steane niedbale machnął na to ręką. - Gdybym umarł, poinformowano by ją o tym - stwierdził. - Uznałem za niewskazane, by pisać do niej. Powiem więcej - byłaby to z mojej strony lekkomyślność, bo kto wie, czy nie chciałaby opuścić szkoły i pojechać do mnie za granicę. A wtedy nie byłem w stanie zapewnić jej stałego domu. - Och! - zawołała Henrietta. - A teraz, sir, jest pan w stanie? - Naturalnie! - odparł. - Tak stały jak to tylko możliwe. Ale po cóż się zastanawiać, co by mogło być? Tymczasem muszę zacisnąć zęby i wyrzec się pragnienia, by zabrać swe dziecię. Muszę odmówić sobie towarzystwa jedynej pociechy. Przeznaczona mi jest samotność. Ojcu bowiem nie wolno uchylać się od obowiązku: muszę uratować jej reputację w oczach świata! - Wielkie nieba, czyżby jej reputacja w jakiś sposób ucierpiała? - zapytała Henrietta, otwierając szeroko oczy. - Jeśli ma pan na myśli fakt, że uciekła od ciotki, to muszę panu powiedzieć, że niepotrzebnie się pan niepokoi, panie Steane. Wprawdzie było to wielce nierozsądne i mogło okazać się niebezpieczne w skutkach, ale na szczęście lord Desford spotkał Cherry na drodze i przywiózł tutaj, tak więc nic złego się nie stało. Pan Steane wydał głębokie westchnienie, podobne nieco do jęku, i przyłożył do oczu pulchną dłoń. - Że też mnie przypadło w udziale rozwiać pani złudzenia co do lorda Desforda! - Ależ nie ma takiej potrzeby - rzekła pogodnie. - Niech więc się pan nie martwi! Opuścił rękę i rzekł z pewną surowością: - Zna pani historię, którą opowiedział jej lord Desford, ale... - Tak jest. To ta sama historia, którą opowiedziała mi Cherry - przerwała mu Henrietta. - Bo tak jej kazał lord Desford, nie mam co do tego wątpliwości! Co innego słyszałem od Amelii Bugle. Zupełnie co innego! Powiedziała mi, że choć nie wie, kiedy Desford poznał Cherry, jednak z pewnością było to przed balem, podczas którego jedna z jej córek była świadkiem ich tajemnej schadzki. Wtedy to najprawdopodobniej zaplanowali wspólną ucieczkę. - Co za nonsens! - rzekła Henrietta pogardliwie. - Wspólną ucieczkę, też coś! Dziwię się, że mógł pan uwierzyć w tak niedorzeczną historię, sir! Oczywiście nietrudno się domyślić, dlaczego lady Bugle ją panu opowiedziała: bała się, że pan odkryje, jak źle traktowała Cherry i że to było powodem jej ucieczki. A tak właśnie wygląda prawda! Jeśli zaś chodzi o udział lorda Desforda w tej sprawie, to powinien być pan mu wdzięczny, bo gdyby nie zabrał Cherry do swego powozu, Bóg wie, co mogłoby się z nią stać! Mogę dodać, że gdy tylko przekazał dziewczynę pod opiekę mojej matki, natychmiast wyruszył na poszukiwania lorda Nettlecombea. Znalazł go wreszcie w Harrowgate - a każdy inny człowiek zaprzestałby poszukiwań, gdyby się dowiedział, że musi przejechać ponad dwieście mil, by spotkać się z jego lordowską mością. Pan Steane potrząsnął głową i skrzywił usta w smutnym, pełnym politowania uśmiechu. - Tę historyjkę - westchnął - usiłował mi już wmówić brat lorda Desforda. W żadnym wypadku nie zamierzam sugerować, że pani, panno Silverdale, też chce mi ją wmówić, gdyż jest dla mnie oczywiste, że pani również została oszukana. Bo jak to możliwe, że lord Desford - człowiek bywały w świecie nie wiem od ilu lat - mógł przypuszczać, iż mój ojciec wybierze się w jakąś podróż? Pani może nie wiedzieć, że jest on największym ponurakiem i sknerą, jakiego kiedykolwiek ziemia nosiła, lecz lord Desford wie o tym z pewnością. Ojciec przez całe lata nie ruszał się poza Albemarle Street! Gdyby rzeczywiście stwierdził, że stan jego zdrowia wymaga zmiany klimatu, wybrałby się najwyżej do Tunbridge Wells. Choć raczej skłonny byłbym sądzić - dodał po namyśle - że przeniósłby się po prostu do Nettlecombe Manor. Pokoje w miejscowościach uzdrowiskowych, jak pani wie, nigdzie nie są tanie. A biorąc jeszcze pod uwagę koszty podróży do Harrowgate - o nie! To już jest za grubymi nićmi szyte, powiadam pani! - Niemniej jednak pański ojciec pojechał do Harrowgate i nadal tam przebywa. Może jego żona przekonała go do tej kosztownej podróży - rzekła Henrietta z cudownie niewinną miną. - Jego kto? - wykrzyknął pan Steane siadając prosto na krześle i patrząc na nią groźnie. - Och, nie wiedział pan, że lord Nettlecombe niedawno się ożenił? - zapytała. - Desford też nie miał o tym pojęcia, dopóki nie przedstawiono mu owej damy. Jeśli dobrze zrozumiałam, to była ochmistrzyni pańskiego ojca. Obawiam się, że nie pochodzi z najwyższych sfer, ale mam wrażenie, nieprawdaż, że jego lordowska mość postąpił bardzo rozsądnie, żeniąc się z kimś, kto się nim zaopiekuje i będzie prowadzić dom, tak jak on sobie życzy. Henrietta kontynuowała ten temat mając nadzieję, że odwróci uwagę pana Steanea od prawdziwego celu jego wizyty, i ta sztuczka całkowicie się udała, choć przyniosła efekt odmienny od spodziewanego. Zamiast bowiem wpaść w złość, pan Steane zaczął rubasznie rechotać i klepnąwszy się w uda, wykrztusił: - Na Boga, to najlepszy żart, jaki od lat słyszałem! Dał się złapać służącej? Do kaduka, nie odmówię sobie przyjemności wysłania mu gratulacji. Tu go mam! Wydziedziczył mnie za to, że uciekłem z Jane Wisset, i choć nie twierdzę, że pochodziła z najlepszej rodziny, to przecież nie była ochmistrzynią. - Znowu zaniósł się śmiechem, który przeszedł w charczące kaszlnięcie. Gdy tylko odzyskał oddech, poprosił Henriettę, by mu opisała jego macochę. Nie potrafiła wprawdzie zadośćuczynić tej prośbie, ale uraczyła go kilkoma zabawnymi szczegółami, które znała od Desforda. Pana Steanea szczególnie rozbawiła kłótnia pomiędzy niedawno poślubionymi małżonkami o jedwabny szal - znów klepnął się po udach, mówiąc, że dobrze tak staremu dusigroszowi. Następnie stwierdził, że chciałby widzieć minę swego brata, gdy przyniesiono mu wiadomość o ślubie ojca. Ponownie zaczął chichotać, ale przyszła mu do głowy pewna myśl i zachmurzył się. - Najgorsze jest to, że i tak nie może wydziedziczyć Jonasa - stwierdził ponuro. Po chwili refleksji dodał pogodniejszym tonem: - Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby ta ochmistrzyni mocno nadszarpnęła kiesę starego sknery, jest więc nadzieja, że Jonas nie odziedziczy tak wielkiej fortuny, jak się spodziewał. - Posłał Henrietcie dobroduszny uśmiech. - Trzeba zawsze widzieć wszystko z lepszej strony. To moje credo. Zdziwiłaby się pani, jak często najgorsze katastrofy obracają się na dobre. Henrietta była równie rozbawiona, jak i zgorszona tą prostą życiową zasadą pana Steanea, nie potrafiła więc zareagować inaczej jak tylko niewyraźnym przytaknięciem. Jeśli jednak żywiła nadzieję, że jej gość zapomni o sprawie córki, upajając się wizją rozwścieczonego i rozczarowanego brata, to jej złudzenia rozwiały następne słowa pana Steanea. - Cóż - rzekł. - Nie spodziewałem się, że usłyszę dziś tak wyborny żart. Ale zostawmy to, panno Silverdale. Nie pora na żarty, gdy moje serce umiera z niepokoju. Przyznaję, że lord Desford mógł rzeczywiście pojechać do Harrowgate; należy tylko stwierdzić, że jeśli był tak naiwny, by sądzić, iż uda mu się podrzucić moje nieszczęsne dziecię jej dziadkowi, to sam się wystrychnął na dudka... czy jak to się mówi. Pamięć mnie zawodzi, ale wiem, że w tym powiedzeniu było coś z dudkiem. Oburzona Henrietta już miała na to odpowiedzieć, lecz w tym momencie do biblioteki wszedł wicehrabia. Kiedy go ujrzała, przez myśl jej przemknęło, że Desford stanowi całkowite przeciwieństwo Wilfreda Steanea. Między tymi dwoma dżentelmenami było prawie dwadzieścia lat różnicy, ale dało się zauważyć, że Steane musiał być w młodości przystojnym mężczyzną. Jego regularne rysy uległy jednak zniekształceniu na skutek hulaszczego trybu życia, a sylwetka, podobnie jak twarz, świadczyła, iż wiódł raczej próżniaczą egzystencję i folgował sobie. Nie mógł tego zamaskować ani jego sposób bycia, ani strój. Zarówno jedno, jak i drugie charakteryzował nieco przesadny styl, który sprawiał, że pan Steane przypominał - przynajmniej w krytycznej ocenie Henrietty - prowincjonalnego półpanka, chcącego uchodzić ze eleganta z wielkiego świata. Desford natomiast robił zupełnie inne wrażenie. Przystojny, miał smukłą, barczystą sylwetkę; i jeśli prosty niebieski surdut, w który był ubrany, nosił metkę Westona, to o nazwisku krawca najlepiej świadczył doskonały krój. Maniery Desforda były nienaganne, sposób bycia - swobodny i niewymuszony; i choć nic w jego stroju nie wskazywało, że ubiera się na Bond Street, to w wytwornych kręgach towarzyskich ogólnie uznawano, że jego spokojna elegancja jest naprawdę wysokiej próby. Wicehrabia zamknął drzwi i podszedł do Henrietty, która wykrzyknęła z ulgą: - Desford! - Hetto, kochanie - powiedział uśmiechając się do niej i całując jej dłoń. Stał tak chwilę, trzymając rękę Henrietty w serdecznym uścisku. - Niepokoiłaś się o mnie? Tak przypuszczałem, więc przepraszam cię za to. Miałem nadzieję, że zdążę wrócić wcześniej. Odwzajemniła jego uścisk, po czym cofnęła rękę, mówiąc żartobliwie: - Cóż, w każdym razie przybyłeś w porę, by poznać ojca Cherry, który, jak się okazało, jednak nie umarł. Panowie pozwolą, że ich przedstawię: pan Wilfred Steane, lord Desford. Wicehrabia odwrócił się, uniósł monokl i zlustrował pana Steanea - trwało to niezbyt długo, ale wystarczająco, by wywołać odpowiedni efekt. Henrietta musiała mocno zagryźć wargę, by powstrzymać śmiech, który w niej wzbierał. Nigdy nie widziała, aby Desford zachowywał się z taką obrzydliwą wyniosłością. - Och - rzekł wicehrabia. Nieznacznie skinął głową. - Bardzo mi przyjemnie pana poznać. - Mógłbym powiedzieć to samo - odparł pan Steane. - Niestety jednak, sir, spotykamy się w niezbyt fortunnych okolicznościach. Wicehrabia wyglądał na zdziwionego. - Czyżby? - Lordzie Desford, mam panu wiele do powiedzenia, ale byłoby lepiej, gdybyśmy rozmówili się na osobności. - Och, nie mam żadnych tajemnic przed panną Silverdale - stwierdził Desford. - Przykro mi, ale szacunek dla niewieściej wrażliwości zamyka mi usta - rzekł pan Steane z niezadowoleniem. - Nie chciałbym bowiem zadawać pytań, które mogą wywołać rumie niec na policzkach delikatnej kobiety. A zmuszony jestem zadać panu jedno z takich pytań, wasz lordowska mość. - Wobec tego proszę to zrobić - rzekł Desford zachęcająco. - Niech się pan nie krępuje obecnością panny Silverdale. Sądzę, iż jej uszy nie są ani w połowie tak wrażliwe, jak pan przypuszcza - a nawet jestem tego pewien. Nie chcesz nas opuścić, Hetto, nieprawdaż? - Oczywiście, że nie. Nie mam najmniejszego zamiaru. Już dawno przestałam się dziwić pewnym rzeczom, panie Steane, i jeśli to, co pan już powiedział, nie wywołało rumieńca na moich policzkach, jest nader mało prawdopodobne, aby udało się to panu w ciągu dalszej rozmowy! Proszę pytać lorda Desforda, o co pan tylko zechce. Pan Steane wydawał się zmartwiony tą odpowiedzią, ponieważ westchnął, potrząsnął głową i mruknął: - To nowomodne wychowanie! Za moich młodych lat było by to nie do pomyślenia. Ale niech tak będzie! Lordzie Desford, czy jest pan zaręczony z panną Silverdale? - Cóż, w każdym razie mam taką nadzieję - odparł wicehrabia zwracając rozbawione spojrzenie na Henriettę. - Ale dlaczego, na Boga, pyta pan o to? Mógłbym dodać - proszę mi wybaczyć - co to ma wspólnego z panem, sir? Pan Steane nie był zaskoczony. Od chwili gdy Desford wszedł do biblioteki i przywitał się z Henrietta, było dla niego jasne, że tych dwoje wiele łączy. Zdenerwował się jednak i rzekł zapominając o dobrym wychowaniu: - W takim razie zdumiewa mnie pański brak wstydu, sir. Uprowadził pan moją córkę z domu ciotki, zwodząc biedactwo obietnicą małżeństwa! A do tego bezczelnie przywozi ją pan do swej przyszłej żony... - Czy nie sądzi pan - zauważył wicehrabia - że „nie rozważnie” byłoby lepszym słowem? A może porzucimy ten górnolotny, beznamiętny ton? Nie pojmuję, co pan zamierza osiągnąć mnożąc ów stek bzdur, gdyż nie sądzę, iż jest pan aż tak ograniczony, by uwierzyć, że rzeczywiście dopuściłem się tych wszystkich występków. Fakt, iż przekazałem Cherry pod opiekę panny Silverdale, powinien uwolnić mnie od zarzutów, które mi pan postawił, ale jeśli pan chce, abym wyraźnie im zaprzeczył, z chęcią to uczynię. Nie tylko nie uprowadziłem Cherry z Maplewood, lecz gdy napotkałem ją na drodze do Londynu, zrobiłem wszystko co w mojej mocy, by nakłonić ją do powrotu. Nie proponowałem jej małżeństwa i - może powinienem to dodać - nie składałem żadnych innych propozycji. Wreszcie przywiozłem ją do panny Silverdale, gdyż mój ojciec byłby zdecydowanie przeciwny przyjęciu jej pod swój dach - sam pan dobrze wie, z jakich powodów! - Jakkolwiek było - rzekł pan Steane nie dając za wygraną - nie może pan zaprzeczyć - jeśli jest w panu choć odrobina przyzwoitości, w co osobiście wątpię - że postawił ją w dwuznacznej sytuacji! - Otóż mogę temu zaprzeczyć i zaprzeczam - odparł wicehrabia. - Człowiek honoru - upierał się desperacko pan Steane - oddałby ją z powrotem pod opiekę ciotki. - Może zgodnie z pańskim rozumieniem honoru, lecz nie moim - stwierdził wicehrabia. - Byłoby niezwykłym okrucieństwem, gdybym kazał jej wsiąść do powozu i potem odwiózł do domu, w którym była tak bardzo nieszczęśliwa, że uciekła, postanawiając szukać jakichkolwiek sposobów zarobkowania na życie - notabene niegodnych jej pozycji - byle tylko nie znosić złego traktowania ze strony ciotki i kuzynek. Co więcej, nie miałem prawa tego uczynić! Błagała mnie, żebym zawiózł ją do Londynu, do dziadka, mając nadzieję, że będzie mogła u niego pozostać - przynajmniej do czasu, aż znalazłaby sobie odpowiednią posadę. - Cóż, jeśli pan myślał, że mój ojciec ją przyjmie, to albo go pan nie zna, albo jest pan naiwny - orzekł pan Steane. - Jednak z tego, co widzę, szczwany z pana lis! Nie da się pan niczym zaskoczyć! - Och, to niezupełnie prawda - odparł Desford. - Tylko panu nie uda się mnie zaskoczyć. - Bardzo przypomina mi pan swego ojca - zauważył pan Steane, patrząc na niego z najwyższą niechęcią. - Dziękuję! - powiedział Desford, lekko się kłaniając. - I tego młodzika, pańskiego brata! Tacy sami! Żadnego szacunku dla siwego włosa! Para wyniosłych, pyszałkowatych krętaczy! Niech pan nie myśli, Desford, że opowiadając te bajeczki, wyprowadzi mnie pan w pole, bo to się panu nie uda! - Och, nawet o tym nie marzyłem - natychmiast odparował jego lordowska mość. - Nie śmiałbym rywalizować z ekspertem. Henrietta wtrąciła przepraszającym tonem: - Panowie wybaczą, ale czy nie odeszliście nieco od tematu? Bo chyba nie ma znaczenia, czy Desford był naiwny, myśląc, że lord Nettlecombe przyjmie Cherry, albo czy myślał to, co pomyślałby sobie ktoś inny. Zabrał dziewczynę do Londynu, by tam stwierdzić, że dom lorda Nettlecombea jest zamknięty. Potem przywiózł dziewczynę do mnie. Co zdaniem pana powinien był zrobić? - Oddać ją do ochronki - mruknął wicehrabia nie mogą się powstrzymać. - Niestety, nie mogę wdawać się z panią w dyskusję - odparł pan Steane z wielką godnością. - Nigdy nie spieram się z niewiastami. Powiem tylko, że zaczepiając moją córkę na drodze publicznej, namawiając ją, by wsiadła do powozu, i uwożąc ze sobą, jego lordowska mość zachował się ze wszech miar niestosownie - jeśli nie gorzej! I co uczynił, by ratować jej nadszarpniętą reputację? Podrzucają tutaj - jeżeli rzeczywiście Cherry tu jest, w co bardzo wątpię - i chce mi wmówić, że wyrusza na poszukiwanie mego ojca, w przekonaniu, iż ten weźmie wnuczkę w ramiona... - Bynajmniej! - przerwał mu Desford. - Miałem nadzieję, że uda mi się go zawstydzić i że wyznaczy Cherry jakąś pensję - to wszystko! - Jeśli miał pan taką nadzieję, to naprawdę musi pan być naiwny jak dziecko - stwierdził szczerze pan Steane. - Ale oczywiście nie wierzę w to! Chciał pan ją podrzucić staremu człowiekowi i nie miałby pan nic przeciwko temu, gdyby zgodził się ją zatrudnić jako podkuchenną. Zależało panu tylko, by się jej pozbyć! - Taka propozycja rzeczywiście padła - powiedział Desford. - Jednak nie ze strony pańskiego ojca, lecz jego małżonki. Nie zgodziłem się na to. - Teraz może pan mówić co tylko chce, ale skąd mam wiedzieć, że to prawda? Wiem jedynie, że wróciłem do Anglii, by stwierdzić, iż moja biedna córka dostała się w ręce osób pozbawionych skrupułów... została rzucona wir bezlitosnego świata... - Hola, hola! - rzekł Desford. - Dobrze pan wie, że nic z tego nie jest prawdą. Osobą pozbawioną skrupułów, która zostawiła Cherry na pastwę losu, jest pan, proszę więc darować sobie te teatralne gesty! Chce pan wiedzieć, co zrobiłem, by ratować jej nadszarpniętą reputację - otóż powiem panu! Nic - ponieważ jej reputacja nie ucierpiała ani pod moją opiekę, ani niczyją inną. Kiedy jednak stwierdziłem, że pański ojciec wyjechał z miasta Bóg wie dokąd, Cherry nie ma się gdzie podziać, nie zna nikogo w Londynie, a w portmonetce zostało jej nie więcej niż jeden czy dwa szylingi, zdałem sobie sprawę - choć nie bardzo mi się to podobało - że teraz ja jestem za nią odpowiedzialny. Z chwilę pana przyjazdu ta odpowiedzialność zostaje zdjęta z moich barków. Zanim się jednak dowiedziałem, że pan żyje i jest w kraju, pojechałem do Bath, by zasięgnąć rady panny Fletching. Był pan tam dzień przede mną. Panna Fletching szczerze współczuje Cherry i jak sądzę, darzy ją wielką sympatią. Proponuje jej dach nad głową, dopóki nie dowie się o jakiejś posadzie, która byłaby dla niej odpowiednia. Myśli nawet o pewnej niedołężnej damie, podobno uroczej i delikatnej, ale wszystko zależy od jej obecnej panny do towarzystwa, która jest rozdarta pomiędzy poczuciem obowiązku wobec niedawno owdowiałego ojca a pragnieniem, by pozostać przy swej dobrej pani. - Och, Des, to byłoby właśnie coś dla Cherry! - zawołała Henrietta. - Co? - wykrzyknął pan Steane, mocno rozsierdzony. - Żeby moje ukochane dziecię miało u kogoś pracować? Po moim trupie! - Zanurzył twarz w chusteczce, lecz zaraz wysunął stamtąd nos, by skierować na Desforda pełne wyrzutu, bolesne spojrzenie. Rzekł łamiącym się głosem: - Że też dożyłem chwili, by słyszeć, jak pomiata się moim jedynym skarbem! - Ponownie jego twarz zniknęła w fałdach chusteczki, lecz niebawem wyłoniła się stamtąd i pan Steane stwierdził z goryczą: - To podłość, szanowny lordzie Desford. Nie mam na to innego słowa. Kąciki ust Desforda zadrgały - napotkał wzrokiem spojrzenie Henrietty. Widoczne w nim rozbawienie rozwiało narastającą od pewnego czasu irytację. W oczach obojga była czułość. Głos pana Steane przerwał tę sielankę. - A właściwie - zapytał - gdzie jest moja mała Charity? Może któreś z państwa mi odpowie, zanim postanowicie między sobą, jak ją poniżyć! - Cóż, obawiam się, że w tej chwili nie możemy panu odpowiedzieć na to pytanie - odparła Henrietta ze skruchą. - Desfordzie, uznasz mnie za okropnie nieodpowiedzialną, ale gdy dziś rano pojechałam z wizytą do starej przyjaciółki. Cherry wyszła na spacer i jak dotąd nie wróciła. - Czyżby się zgubiła? Dowiedziałem się od... eee... Grimshawa... że zniknęła, ale bez wątpienia nic poważnego się nie stało - pewnie zabłądziła i niebawem wróci. - Jeśli nie została porwana! - rzekł pan Steane złowróżbnie. - Jestem pełen złych przeczuć. Może już nigdy jej nie zobaczę! - Zobaczy pan, i to zaraz! - powiedziała Henrietta spiesząc do drzwi. - To jej głos. Boże, co za ulga! - Mówiąc to otworzyła drzwi. - Och, Cherry, ty nieznośne dziecko! Gdzie na Boga... Nagle urwała, gdyż ujrzała zaskakujący widok. Pan Cary Nethercott niósł Cherry w kierunku schodów, czepek dziewczyny zwisał na wstążce ponad jej ramieniem, w jednej ręce trzymała podarty but, a drugą zaciskała na kołnierzu prostej myśliwskiej kurtki pana Nethercotta. - Droga, kochana panno Silverdale, niech się pani na mnie nie gniewa! - wykrzyknęła dziewczyna błagalnym tonem. - Wiem, że głupio postąpiłam wychodząc z domu, ale naprawdę nie chciałam przysporzyć pani zmartwienia. Zabłądziłam i nie mogłam odnaleźć drogi, aż wreszcie poczułam się tak straszliwie zmęczona, że postanowiłam zapytać pierwszą napotkaną osobę, jak wrócić do Inglehurst. Minęły jednak wieki, zanim natknęłam się na kogoś, i na dodatek był to ten okropny mężczyzna w dwukółce, który... który patrzył na mnie taki sposób, że... że już go o nic nie pytałam, tylko powiedziałam, że to nic ważnego, i oddaliłam się najszybciej, jak mogłam. Ale wtedy on zawołał mnie i chciał wysiąść z dwukółki, więc zaczęłam biec między drzewa ile sił w nogach i... och, panno Silverdale, podarłam sobie suknię o kolce jeżyn, poza tym noga uwięzia mi w obrzydliwych wystających korzeniach, gałęziach czy czymś takim i upadłam w pokrzywy! Próbowałam wstać, ale nie mogłam, bo tak mnie bolała noga, iż wydawało mi się, że zaraz zemdleję. - Ależ to cała lawina wypadków! - rzekła Henrietta. Zauważyła, że jedna z kostek Cherry jest grubo obandażowana, i wykrzyknęła: - O Boże, chyba zwichnęłaś nogę! Biedna Cherry! - Uśmiechnęła się do Caryego Nethercotta. - Była w pańskim lesie? Tam ją pan znalazł? Jak to miło, że przyniósł ją pan do domu. Bardzo panu dziękuję. - Tak właśnie było - odparł. - Wybrałem się ze strzelbą do lasu, mając nadzieję upolować turkawkę albo dwie, ale jak pani widzi, panno Hetto, natknąłem się na piękniejszego ptaka. Niestety, nie miałem przy sobie noża, pomyślałem więc, że najlepiej będzie, jeśli natychmiast zaniosę Cherry do mego domu - tam zdjąłem jej bucik i kazałem ochmistrzyni przyłożyć na kostkę zimny układ, by sklęsła opuchlizna. Posłałem służącego po Fostona, bojąc się, że kość została złamana, lecz doktor zapewnił mnie, że to jedynie paskudne zwichnięcie. Pewnie pani uważa, iż powinienem był ją tu przynieść, gdy tylko Foston zabandażował kostkę, ale Cherry była tak wyczerpana z powodu bólu, iż uznałem, że powinna odpocząć, dopóki ból trochę nie zelżeje. - Nie wyobraża sobie pani, panno Silverdale, jak bardzo bolało, kiedy doktor oglądał nogę! Lecz pan Nethercott cały czas mocno trzymał mnie za rękę i łatwiej mi było to znieść. - Ależ miałaś okropny dzień! - stwierdziła Henrietta. - Tak mi przykro, moja droga - to wszystko by się nie wydarzyło, gdybym była w domu! - Och, nie, nie! - rzekła Cherry, jej oczy i policzki zapłonęły, a na drżących ustach pojawił się błogi uśmiech. - To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu! Och, panno Silverdale, pan Nethercott poprosił mnie o rękę. Błagam, niech się pani zgodzi! - Wielkie nieba! To znaczy, chciałam powiedzieć, że nie musisz pytać mnie o zgodę, ty gąsko! Ja mogę tylko życzyć wam obojgu szczęścia, co też - możecie być pewni - czynię z całego serca! Ale jest tu ktoś, kto przyjechał specjalnie, by się z tobą zobaczyć, Cherry, i kogo na pewno powitasz z radością. Proszę ją zanieść do biblioteki, panie Nethercott, i położyć na sofie tak, by noga była uniesiona do góry. - Kim jest ten człowiek, który ośmiela się prosić o rękę mej córki, i to nawet bez pańskiego pozwolenia? - zapytał pan Steane wicehrabiego. - To Cary Nethercott. Wspaniały człowiek! - odparł wicehrabia z entuzjazmem. Podszedł do sofy i ułożył na niej poduszki, podczas gdy Cary Nethercott ostrożnie wniósł Cherry do pokoju. Dziewczyna wykrzyknęła: - Lord Desford! Panno Silverdale, bardzo się cieszę, że znowu go widzę, gdyż to jemu wszystko zawdzięczam. Jak się pan miewa, sir? Chciałam panu serdecznie podziękować, że przywiózł mnie pan tutaj, ale dotąd nie miałam okazji. Uśmiechnął się, ale rzekł: - Panna Silverdale nie mnie miała na myśli, kiedy mówiła, że ktoś do ciebie przyjechał, Cherry. Spójrz, poznajesz tego dżentelmena? Dziewczyna odwróciła głowę i dopiero teraz zauważyła pana Steanea. Przez moment patrzyła na niego nie poznając, a potem ze zdumienia zaczerpnęła powietrza i rzekła: - Papa? - Moje dziecko! - wykrzyknął pan Steane. - Wreszcie znowu mogę cię wziąć w ramiona! - Nie mógł jednak tego uczynić, ponieważ Cherry leżała na sofie, a on miał na sobie gorset, który nie pozwalał mu się pochylić. Ograniczył się więc do objęcia ramion córki i złożenia pocałunku na jej czole. - Moja mała Charity! - rzekł czule. - Myślałam, że nie żyjesz, papo! - powiedziała z radością. - Taka jestem szczęśliwa, że cię widzę! Ale dlaczego nigdy nie napisałeś do mnie ani do panny Fletehing? - Nie wspominaj przy mnie o tej niewieście! - wykrzyknął pomijając znajome skądinąd pytanie. - Nigdy nie zostawiłbym cię pod jej opieką, gdybym wiedział, że tak haniebnie zawiedzie moje zaufanie, biedne dziecko! - Och, nie, papo! - zawołała z rozpaczą. - Jak możesz mówić coś podobnego, gdy była dla mnie taka dobra i zatrzymała mnie u siebie w szkole, mimo że nikt za mnie nie płacił! - Oddała cię Amelii Bugle i tego jej nigdy nie wybaczę! - oświadczył pan Steane. - Ależ, papo, mówisz tak, jakbym nie chciała pojechać z ciotką, a ja chciałam! Tak bardzo pragnęłam mieć własny dom. Nie masz pojęcia, jak za tym tęskniłam! - Poczuła, że pan Nethercott, który stał z tyłu, położył jej dłoń na ramieniu, więc przytuliła ją do swego policzka, a na koniuszkach jej rzęs zalśniły łzy. Zamrugała oczami i ponownie odezwała się do ojca, mówiąc żarliwie: - Błagam cię, papo, zapłać jej za wszystko, zanim znowu wyjedziesz! - Gdybym zastał cię, tak jak zostawiłem - szczęśliwą pod jej skrzydłami, tysiąckrotnie bym ją wynagrodził, ale tak nie było! Po niekończących się poszukiwaniach, którym towarzyszył straszliwy niepokój znany tylko ojcu, odnajduję cię wreszcie tułającą się po świecie, więc nie zapłacę jej jednego pensa! - rzekł stanowczo pan Steane. - Innymi słowy - zauważył Desford - chce jej pan zapłacić dwa razy więcej? - Papo, nie możesz postąpić tak podle! Nie wolno ci! - zawołała Cherry bardzo wzburzona. - Sądzę, kochanie - wtrącił się pan Nethercott - że powinnaś mnie zostawić tę sprawę. - Nie godzi się, byś ty wziął to na siebie! - odparła z oburzeniem. - To nie twój dług, tylko papy! - Ja się do niego nie poczuwam - oświadczył pan Steane z godnością. - Panna Fletehing powinna się uważać za szczęśliwą, jeśli nie wniosę przeciwko niej skargi o poważne zaniedbanie obowiązków. To moje ostatnie słowo! - W takim razie zaniosę Cherry na górę - rzeczowo zauważył pan Nethercott. Musi pan zdawać sobie sprawę, sir, że miała niezwykle wyczerpujący dzień i jest bardzo zmęczona. Panno Hetto, czy mogłaby mnie pani zaprowadzić do jej sypialni? - Ależ oczywiście - odparła Henrietta. - Nie, Cherry, nie dyskutuj z nami! Pan Nethercott ma całkowitą rację. Zamierzam natychmiast położyć cię do łóżka. Wyślę ci na górę obiad, a twój ojciec może odwiedzić cię jutro. - Jaka pani jest dobra! Niezwykle dobra, panno Silverdale! - Cherry westchnęła. - Przyznaję, że czuję się trochę zmęczona, więc... więc nie gniewaj się, papo, ale chyba położę się do łóżka. Och, lordzie Desford, gdybym się już z panem nie zobaczyła, to do widzenia i stokrotne, tysiąckrotne dzięki za wszystko, co pan dla mnie zrobił. Wicehrabia ujął dłoń, którą do niego wyciągnęła, i ucałował, mówiąc żartobliwym tonem: - Ależ ciągle będziemy się widywali, ty mała gąsko! Zostaniemy przecież sąsiadami. - Jeśli o tym mowa - wtrącił pan Steane wyniośle - jeszcze się nie zdecydowałem, czy wyrażę zgodę na to małżeństwo. Najpierw poproszę pana Nethercotta, by zapoznał mnie ze swoją sytuacją. Muszę wiedzieć, czy jest w stanie zapewnić mojej córce pozycję godną jej urodzenia. Pan Nethercott, który był już przy drzwiach ze swoim słodkim ciężarem, zatrzymał się, by odpowiedzieć z niezmąconym spokojem, że będzie miał zaszczyt przedstawić przyszłemu teściowi wszelkie fakty dotyczące swego urodzenia, majątku i sytuacji rodzinnej, gdy tylko zaniesie Cherry do jej pokoju. Następnie ruszył za Henrietta, by spełnić swoją misję, mówiąc po cichu narzeczonej, by się nie denerwowała, kiedy próbowała protestować, że ojciec nie powinien mieć nic do powiedzenia w kwestii jej małżeństwa. Wicehrabia zamknął za nimi drzwi i spojrzał na pana Steane z wiele mówiącym błyskiem w oku. - Muszę panu pogratulować, panie Steane. Pańska córka robi doskonałą partię i nigdy już nie będzie pan musiał się o nią martwić. - Być może - przyznał pan Steane niechętnie. - Ale kiedy pomyślę o planach, jakie snułem przez te wszystkie lata, to nie jestem tego pewien. Całe życie, Desford, byłem parszywą owcą w rodzinie. To bardzo osłabia wiarę w siebie; nie da się zaprzeczyć! - Zwrócił na wicehrabiego zawistne spojrzenie i dodał: - Ale pan nie może tego wiedzieć! Ma pan, jak się zdaje, diabelne szczęście. No bo proszę się zastanowić choćby nad wydarzeniami dzisiejszego dnia. Nie wywinąłby się pan tak łatwo, gdyby nie ten jegomość, Nethercott, który niemal spadł panu z nieba. - Owszem wywinąłbym się - odparł wicehrabia. - By nie użyć obraźliwych słów, zamierzał pan zmusić mnie do małżeństwa z Cherry, ale trafił pan na niewłaściwego człowieka, Steane. Nie miał pan najmniejszych szans na przeprowadzenie swego planu. - Porzuciłem go, gdy tylko się dowiedziałem o pańskich zaręczynach - odparł pan Steane. - Nikt nie powie, że zaprzepaściłem szczęście niewinnej kobiety - choćby było ono iluzoryczne. Ale jak mniemam, udało się panu zapobiec skandalowi, bo inaczej pański zarozumiały ojciec musiałby to zrobić! - Jak znam mojego zarozumiałego ojca, panie Steane, to raczej skłoniłby pana do opuszczenia kraju! - Cóż, szkoda czasu na rozważanie tej kwestii! - odparł pan Steane z rozdrażnieniem. - Słusznie! Niech pan sobie raczej uzmysłowi, jakie to szczęście, że pańska jedyna córka zwiąże się z człowiekiem, który z całą pewnością będzie najlepszym mężem. - Jedyna córka! Kolejne rozczarowanie w moim życiu - nie ma im końca! Kiedy była dzieckiem, pokładałem w niej wielkie nadzieje - wydawała mi się uroczym, rezolutnym stworzeniem. Mogła być dla mnie wielce przydatna. - W jaki sposób? - zapytał Desford z ciekawością. - Och, rozmaity! - odparł pan Steane. - Miałem nadzieję, że będzie panną do towarzystwa w pewnym przybytku, który zamierzałem otworzyć w Paryżu, ale gdy tylko na nią spojrzałem, wiedziałem, że jest jak jej matka. Dość ładna, lecz zupełnie pozbawiona drygu do interesów. Nie wiedziałaby, jak poprowadzić sprawy, i w ogóle. Wielka szkoda! Przyjeżdżając do Anglii, straciłem tylko czas i mamonę. Ponieważ wydawało się, że nagle popadł w ckliwy nastrój, wicehrabia z ulgą powitał powrót pana Nethercotta. Towarzyszyła mu Henrietta i wicehrabia natychmiast się zorientował, że to ona musiała mu zasugerować, by warunki intercyzy omówił z panem Steaneem w Marley House. - Uważam, że to doskonały pomysł - rzekła ciepło. - Pewnie zechce pan, panie Steane, zobaczyć przyszły dom Cherry. I jeśli zamierza pan jutro ją odwiedzić, pan Nethercott był tak miły, że zaproponował, by spędził pan noc u niego. - Jestem panu wielce zobowiązany, sir - rzekł pan Steane, ponownie przybierając swój kwiecisty styl. - Będę szczęśliwy mogąc skorzystać z pańskiej gościnności - ale proszę się tym zbytnio nie kłopotać! Ceremonialnie pożegnał się z Henrietta, sztywno skinął głową wicehrabiemu i pozwolił się wyprowadzić z pokoju nie wzruszonemu panu Nethercottowi. - Ty podstępna niewiasto! - rzekł wicehrabia, gdy ze gośćmi zamknęły się drzwi. - Powinnaś się wstydzić! Wsadziłaś nieszczęśnikowi na kark tego starego krętacza! - Och, jak się domyśliłeś, że to moja sprawka? - spytała zanosząc się długo tłumionym śmiechem. - Domyśliłem się? - zawołał pogardliwie. - Wiedziałem wszystko, gdy tylko weszłaś do pokoju z tą miną niewiniątka! - Och, nie, naprawdę? Musiałam się go jakoś pozbyć, Des, zanim mama umrze z niepokoju. Najpierw myślała, że Charlie uciekł z Cherry, potem się dowiedziała, że zaraz odwiedzi nas Wilfred Steane - dostała spazmów, waporów, palpitacji serca oraz wszelkich innych ataków, a teraz na pewno ma jak najgorszy humor. Muszę do niej iść, bo inaczej całkiem popadnie w depresję. Ale przedtem chciałabym wiedzieć, co myślisz o tych nagłych zaręczynach. Będzie coś z tego czy on jest dla niej za stary? Zauważyłam, że Cherry woli starszych dżentelmenów, ale... - Nieważnie, co ja sądzę. A ty co o tym myślisz? - Trudno powiedzieć. Cherry ma takie słodkie i miłe usposobienie, że będzie szczęśliwa, dopóki on nie przestanie być dla niej dobry. Jeśli zaś chodzi o niego, wydaje się bardzo ją lubić, może więc nie znudzi się nią. - Wydaje się ją lubić? Musi być nią zauroczony, skoro poznawszy jej ojca, nadal chce się żenić! Roześmiała się. - Wiesz, Des, nie sądziłam, że pan Steane może być tak okropny, jak mówią, a tymczasem jest jeszcze gorszy! Gdyby nie był taki zabawny, nie można by go słuchać. Kiedyś jednak rozważałam z panem Nethercottem widoki Cherry na przyszłość i powiedział mi wtedy, że ktoś, kto pokocha Cherry, nie powinien zważać na to, kim jest jej ojciec. Sądzę więc, że w ogóle się nad tym nie zastanawia. - Hetto, powiedz szczerze. Czy to cię zraniło? - zapytał wprost. - Wielkie nieba, nie! Chociaż muszę przyznać, że bardzo ucierpiała moja miłość własna. Byłam na tyle próżna, by przypuszczać, iż Nethercott przyjeżdżał tu dla mnie, a nie dla Cherry. - Kiedy spotkałem go pierwszy raz, robiącego słodkie oczy do ciebie, nikt z nas nie wiedział jeszcze o istnieniu Cherry - przypomniał jej. - Mogłam się spodziewać, że zechcesz mi uświadomić, iż przegrałam w konkurencji z Cherry. Ależ jesteś wstrętny, Des! - rzekła pogodnie. - A tak przy okazji, czy ty i Simon zamierzacie zatrzymać się na noc w Wolversham? Chciałabym was zaprosić na obiad, ale niestety nie mogę. Mama zapałała do was nagłą antypatią za to, że podrzuciliście nam Cherry, i nie chce już nigdy widzieć żadnego z Carringtonów. W takiej sytuacji muszę się z już tobą pożegnać. - Jeszcze chwileczkę - powiedział. - Ty i ja, moja piękna, musimy jeszcze o czymś porozmawiać. Powiedział to lekko, lecz z jego oczu zniknęło rozbawienie. Utkwił wzrok w twarzy Henrietty, a w jego spojrzeniu było coś takiego, że po raz pierwszy, odkąd się znali, poczuła się onieśmielona jak mała dziewczynka. Rzekła więc pospiesznie: - Masz na myśli, jak sądzę, tę absurdalną historyjkę, którą Simon o nas wymyślił. Muszę powiedzieć, że bardzo mnie to rozgniewało, ale nie sądzę, by miało jakieś konsekwencje. Simon twierdzi, że jeśli ktoś się o tym dowie, możemy wszystkiemu zaprzeczyć albo powiedzieć, że któreś z nas zerwało zaręczyny. Wicehrabia nie odpowiedział i kiedy Henrietta odważyła się ukradkiem na niego spojrzeć, zobaczyła, że nadal uważnie na nią patrzy. Próbując rozładować tę sytuację, która z jakichś dziwnych powodów wydawała jej się niezręczna, rzekła, całkiem dobrze udając swój zwykły ożywiony ton: - Jeśli o to chodzi, sądzę, że mnie przypadnie rola zrywającej zaręczyny. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego uważa się za wielce niestosowne, gdy mężczyzna wycofuje się z danego słowa, a nikt nie ma zastrzeżeń, gdy robi to kobieta. - Uhm - zgodził się tak, jakby jej nie słuchał. - Ostrzegam cię, Hetto, że jeśli do tego dojdzie, ty będziesz musiała zerwać zaręczyny, gdyż ja nie mam najmniejszego zamiaru - ani chęci - by się wycofać. - Zamilkł na chwilę, próbując wyczytać coś z jej twarzy, lecz kiedy pod wpływem jego spojrzenia uniosła wzrok, skrzywił usta i rzekł głosem, jakiego nigdy przedtem u niego nie słyszała: - Ale nie zrobisz tego! Nie pozwolę ci! Och, Hetto, najdroższa moja jakimż byłem głupcem! Kochałem cię całe życie i nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki nie uświadomiłem sobie, że mogę cię stracić. Tylko nie mów, że jest za późno! Na jej ustach błąkał się lekki uśmiech. Rzekła po prostu: - Nie, Des. Nie jest za późno, jeżeli rzeczywiście jesteś tego pewien. - Nigdy w życiu nie byłem niczego bardziej pewien! - powiedział i podszedł do niej. Henrietta wpadła w jego wyciągnięte ramiona, a on objął ją mocno. - Moja najlepsza przyjaciółko! - rzekł matowym głosem i pocałował ją. Tę idyllę przerwała lady Silverdale, która weszła do biblioteki, mówiąc głosem kogoś, kto stracił już resztki cierpliwości: - Naprawdę sądzę, Hetto, że mogłabyś przyjść do mnie i powiedzieć... - urwała i wykrzyknęła ze zgorszeniem: - Henrietto! - Gdy jednak Desford uniósł głowę i lady Silverdale zobaczyła, kto trzyma w objęciach jej córkę, natychmiast zmieniła ton: - Desford! - zawołała radośnie. - Och, mój drogi, kochany chłopcze! Och, jaka jestem szczęśliwa! Hetto, moje dziecko! Teraz jest mi już wszystko jedno, co się stanie! - Ależ, mamo! - rzekła przekornie Henrietta, kpiąc sobie z niej w żywe oczy. - Powiedziałaś, że za nic w świecie nie zgodziłabyś się na moje małżeństwo z Desem. Nawet pogratulowałaś mi, iż udało mi się uniknąć tego losu. - Co za nonsens, Hetto! - wykrzyknęła lady Silverdale, bardzo taktownie zaprzeczając temu niestosownemu przypomnieniu. - Niczego w życiu bardziej nie pragnęłam. Zawsze ogromnie go lubiłam, a co więcej, nigdy nie zachwiałam się w przekonaniu, że to jest właśnie odpowiedni mężczyzna dla ciebie. - Dziękuję pani - rzekł Desford składając pocałunek na jej dłoni. - Mam nadzieję, że jestem odpowiednim mężczyzną dla Hetty, bo wiem na pewno, że ona jest jedyną kobietą dla mnie! - Drogi Ashleyu! Pięknie powiedziane! - rzekła z aprobatą. - To właśnie jest w tobie takie urocze. Wprawdzie nie byłam zachwycona, kiedy przywiozłeś tu córkę Wilfreda Steanea, ale teraz nie ma to najmniejszego znaczenia. Muszę ci wyznać, Hetto, że wyraziłam jej swoje zdanie, kiedy przed chwilą powiedziała mi o swych zaręczynach z panem Nethercottem. Już myślałam, że nigdy nie przestanie kraść ci mężczyzn! Najpierw był Desford, polem Charlie - to wprawdzie nie był twój adorator, ale chodzi o zasadę - a teraz pan Nethercott! Cóż, będzie dla niego odpowiednią żoną, ponieważ zawsze uważałam, że nie jest ciebie wart, zawsze! Desfordzie, oczywiście zostaniesz u nas na obiedzie. Hetto, biegnij uprzedzić o tym Ufforda... Nie, ja sama z nim porozmawiam, a Charlie musi wydać Grimshawowi polecenia co do szampana. Niech was Bóg błogosławi, moi kochani! - Mówiąc to opuściła pokój, by naradzić się z kucharką, a sposób, w jaki się poruszała, bynajmniej nie przypominał chwiejnego kroku, którym weszła tu kilka minut temu. Narzeczem znów padli sobie w ramiona, lecz tę idyllę przerwał Simon, który beztrosko wparadował do biblioteki, a widząc ich, stanął jak wryty w progu i zaniósł się głośnym śmiechem. Upomniany ostro przez brata, zupełnie nie okazał skruchy. - Jak to nie ma się z czego śmiać? - rzekł całując Hettę w policzek i boleśnie ściskając dłoń Desforda. - Mieliście się ku sobie, odkąd pamiętam, i dopiero ja musiałem wam uświadomić, że pora pójść po rozum do głowy i się pobrać! Cóż, powiedziałem ci, Des, że na wiele mnie stać - wtedy jeszcze nie widziałeś, na jak wiele, ale teraz już wiesz! Potem pożegnał się z nimi, nie chcąc zostać na uroczystym obiedzie i wymawiają się tym, że musi być w Londynie, zanim zrobi się ciemno. - Jutro wyjeżdżam do Brighton - wyjaśnił. - Lecz jeśli znowu wpadniesz w tarapaty, Des, napisz tylko słowo, a natychmiast pospieszę ci na ratunek!