wydanie drugie Wydawnictwa Radia i Telewizji Warszawa 1979 Wstęp WITOLD FILLER Opracowanie graficzne CELINA STANISZEWSKA Redaktor techniczny KATARZYNA PASTERNAK Korektor WANDA BOROWSKA WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI —WARSZAWA 1979 Wydanie II. Nakład 40 000+260 egz. Objętość ark. wyd. 9,60, ark. druk. 13,5/Al. Oddano do składu w sierpniu 1978 r. Podpisano do druku w lutym, druk ukończono w marcu Ta książka posiada nie jeden rodowód. Pierwszy zwał się „Jacek i Agatka", „Bolek i Lolek", „Miś z okienka" i cały pozostały zwierzostan, co dzieci wysyłał spać, aby dorośli mogli sobie w skupieniu posłuchać Dziennika Wieczornego. Tyle że zwierzostan był tak sympatyczny, iż polubili go również dorośli. Może nie do tego stopnia, iżby domagali się przedłużenia dobranocek na cały czas emisji DTV, ale w każdym, bądź razie polubili bardzo. Trzeba więc było wymyślić dla nich, to znaczy dla dorosłych, jakieś specjalne dobranocki. Równie mądre jak dla dzieci, tyle że nie do snu zachęcające, a raczej do myślenia. Z taką właśnie inicjatywą przyszli do redakcyjnych biur przy ulicy Woronicza Joanna Wilińska iAndrzej Nowicki (Feliks Derecki przyłączył się do nich bodaj po dwóch latach). Tyle o rodowodzie pierwszym. Następny jest stokroć dawniejszy, wiąże się bowiem z samą poetyką bajki, co ją wymyślił w starożytności Ezop, a także z poetyką powiastki filozoficznej, co ją do wyżyn mistrzowskiej perfekcji podniósł w erze Oświecenia Wolter. Bajki traktowały zawsze o ludziach, ale ostrożność autorów kazała im przebierać owych ludzi w maski zwierzęce; powiastki filozoficzne mówiły o ludziach już jawnie, a ich autorzy bywali nawet tak bezczelni, iż ośmielali się zaliczać do tej kategorii monarchów. Co prawda monarchów z bardzo dalekich bądź zgoła fikcyjnych królestw, Ezopowa bajka oraz wolteriańska powiastka stoją u kołyski naszych „Dobranocek dla dorosłych". Podpowiadają im ton, suflują sytuacje, a przede wszystkim narzucają konwencją. I o niej właśnie dwa słowa: bo z pozoru wszystko we wszystkich bajkach drepcze dookoła Wojtek. Stale ci głupawi królowie, senne a kochliwe królewny, podstępni dworacy, naiwni kochankowie, sprytne sługi i zacny ludek. Ale właśnie w tej udawanej, ostentacyjnie akcentowanej monotonności tkwi przewrotność bajki. I okazuje się nagle, że im sytuacja bardziej banalna, tym pointa bardziej nośna; im ton bardziej moralizatorski, tym wymowa takiego kaznodziejstwa stać się może bardziej zaskakująca. Umowność bajkowej fabuły wymaga przecież od Autorów rze~ czywistej maestrii w operowaniu słowem, a także wielkiego daru kondensacji. Gdyż nie idzie o magiczne wyczarowywanie cudownych sytuacji, lecz o wydobycie z sytuacji stereotypowych nowego, nieoczekiwanego sensu. Wilińska, Derecki i Nowicki udowodnili, iż potrafią to zrobić. Stworzyli w swoich dobranockach bajkowy mikrokosmos: rozgadany tłumek protagonistów i komparsów wypełnia z samozaparciem multum zadań, jakie im zleca akcja bajki. Fabuła jest prosta i sprawy są proste, mówi się tu o miłości, lekkomyślności, głupocie, chciwości, zazdrości i innych grzechach powszednich. Za każdą taką sprawą czai się atoli tajemnicze „coś", które przywykliśmy określać mianem „odniesienia". Co do czego się odnosi? Ba, tego Autorzy już nam nie mówią. To musi za każdym razem odcyfrować sam odbiorca bajki; pole dla gry jego fantazji jest szerokie. Tak szerokie jak świat. I tak nieskończone jak czas. I w tym właśnie tkwi siła bajki. Także tych bajek, co je dla dorosłych na dobranoc zapowiada Jan Kobuszewski. Bo — miejmy odwagę się przyznać — wszyscyśmy przywykli, iż te bajki serwuje nam właśnie Kobuszewski. Wspaniały aktor, o nieprzepartej sile komicznej, o dyskretnej i eleganckiej mimice, o wielkiej inteligencji. Jego komentarze osadzają każdą bajkę w nowym nurcie myślenia, co nadaje rytm skojarzeniom odbiorców, on dyktuje bieg studyjnym perypetiom. Kobuszewski znakomicie sprawdza się w tych wszystkich wcieleniach. Jest taktowny, nie-ledwie ojcowski, wie więcej, niż nam mówi, ale akcentuje swą wiarę w efektywność naszego myślenia, bawią go opisywane przezeń sytuacje, ale pamięta o odwiecznej regule, iż śmiech konferansjera z zasady dławi śmiech widzów, więc własną reakcję skrywa, a do nas mruga, że sprawa śmieszna i rechotać warto. Jest sędzią i komentatorem sporów, otacza je nawiasem ironii, zaś — gdy trzeba — słodzi mądrym, ciepłym, wybaczającym przymknięciem, oczu. Swym talentem dobrze służy telewizyjnym bajkom. A pomaga mu też w studiu zespół nie byle jaki, zgromadzony przez reżysera, Janusza Rzeszew-skiego — niedźwiedziowaty Kazimierz Wichniarz, jowialny Lech Ordon, Halina Kowalska, Maria Ka-niewska, Włodzimierz Nowak, Tadeusz Pluciński. Dziś spotkacie się Państwo z „Dobranockami dla dorosłych" bez tego znamienitego pośrednictwa aktorskiego. Och, oczywiście jestem pewny, że przy lekturze nie obejdzie się bez odwołań do telewizyjnych wspomnień, są one nazbyt barwne, iżby straciły swą moc. Ale pewny też jestem, że w trakcie lektury pocznie ona działać siłą własnej magii, zacznie pobudzać do samodzielnej zabawy wyobraźnią czytelnika. Odniesienia powstawać wtedy będą nowe, coraz bardziej kolorowe, może bliskie jakimś sprawom codziennym? Nośność tej satyry wydaje mi się bowiem bezsporna, a szansa rozsmakowania w tych literackich miniaturkach iście wielka. I jeśli po lekturze spotkacie znów na małym ekranie swych znajomych z bajki, będziecie już patrzeć na nich inaczej: bogatsi o doznania bardziej intymne, nowe, wzruszające i zarazem zabawne. A o to przecież idzie Autorom i Wydawcy tej książki... Witold Filler Dawno, dawno temu zmarł w pewnym kraju bezdzietny król, do tronu więc pretendowało dwóch jego bratanków: Kapiszon i Waldemar. Wiele było sporów, intryg i zamętu, zanim na tronie zasiadł wreszcie Waldemar. Nie posiedział jednak długo. Ściśle mówiąc, do pamiętnej bitwy pod Peredyszką, w której Kapiszon pobił go na głowę. Wprawdzie pokonany król uszedł cało z placu boju i ukrył się w gęstwinie leśnej, niemniej i tak sytuacja jego była nie do pozazdroszczenia. — Cóż teraz pocznę, nieszczęsny? — rozpa- czał. — Wszyscy oddani mi dworzanie opuścili mnie w potrzebie. Gdzież, ach, gdzież znajdę schronienie? Ale, jak wiadomo, nie ma sytuacji bez wyjścia, trzeba się tylko dobrze rozejrzeć. Uczynił to Waldemar z pozytywnym skutkiem. — Co to? — ucieszył się. — Jakieś światełko błyska w głębi lasu. Pójdę w tamtą stronę. Możemy zdradzić naszym czytelnikom, że bezdomny władca dojrzał oświetlone okienko chatki, w której mieszkała sierotka Marysia. Jej też nie było czego zazdrościć. — O, ja nieszczęsna, sama jedna na świecie — skarżyła się na swój los. — Nie mam nikogo, kto by mi drew narąbał czy płot naprawił. Ach, gdyby się 9 zjawił jakiś dzielny, krzepki, robotny, no i... niebrzydki młodzian! I co wy na to? Akurat w chwili, gdy wymawiała te słowa, Waldemar zapukał do jej drzwi. — Na Boga, toż to sam król jegomość — roz- poznała natychmiast utrudzonego przybysza. — Za- raz wyjmę najbielszy obrus i najcieńsze płótno po- ścielowe. Popłynęły dni. Król jak umiał starał się odwdzięczyć za gościnę. Choć początkowo nie szło mu to zbyt gładko, wkrótce wprawił się i rozsmakował w zajęciach gospodarskich. A ponadto, jak łatwo się domyślić, w tak sprzyjających warunkach między nim a uroczą sierotką rychło nawiązała się nić sympatii. — Płot już naprawiłeś, wymłóciłeś zboże i jesz- cze chcesz dziś gacić chałupę? — robiła mu czułe wymówki. — Zmęczysz się, mój królu. — Skończ już z tym królem, kochanie — po- wiedział, gładząc jej płowe włosy stwardniałą od pracy dłonią. — Mów mi ty. Marysia spłonęła rumieńcem. — Waldi — wyszeptała, tuląc się do niego. — Powiedz, nie tęsknisz za swoim wspaniałym pa- łacem? — Co mi tam pałac! — prychnął lekceważą co. — Czy może być większe szczęście dla mężczyz- ny niż dobra dziewczyna z własną chatą? A tymczasem w pałacu dostojnicy dworscy, niegdyś oddani ludzie Waldemara, którzy przeszli na stronę Kapiszona, gorzko tego żałowali. — Ten Kapiszon jest nie do wytrzymania! — skarżył się marszałek. — Myśli, że zjadł wszystkie rozumy. Zdjął mnie ze stanowiska głównodowodzącego — wtórował mu generał. — Na moje miejsce też ma już innego kandy- data. Tego chłystka, kuzyna dworki Małgorzaty. Ładnie nas urządziłeś, generale, przechodząc z woj- skiem na stronę Kapiszona. — Śmiesz mi to wytykać, marszałku dworu?! A kto mnie do tego namówił? Kto tłumaczył, że tak będzie lepiej dla nas, a nawet dla ludu? — No już, nie wypominajmy sobie — powie- dział pojednawczo marszałek. — Lepiej pomyślmy, Jak wykurzyć Kapiszona i sprowadzić z powrotem Waldemara na tron. — Ale gdzie on jest? Jak go znaleźć? — Nie doceniasz mnie, generale. Dawno już przez swoich ludzi wytropiłem kryjówkę najjaś- niejszego. — To pędźmy nisko mu się pokłonić, bo jeszcze nas ktoś wyprzedzi. I wkrótce do ubogiej, lecz chędogiej chatki zapukało dwóch wysokich dostojników dworskich. Już od progu padli na kolana. — Panie, wybacz nam nasze błędy! — błagali. — Iii, ni mo o cym godoć... to jest, chciałem powiedzieć, wstańcie, panowie, z klęczek — popra- wił się król, który zwykł na co dzień posługiwać się gwarą. — Maryśka, podgrzej zalewajki, mamy gości. Siadajta... to jest, chciałem powiedzieć, spocz- nijcie, waście, na przyzbie. Co was tu przywiodło? — Jesteśmy zwiastunami dobrej nowiny — rzekł z powagą marszałek. — Pozbyliśmy się wresz- cie tego okropnego Kapiszona. Wracaj, panie, na tron, wracaj. — Dziękuję, ale nie skorzystam — przerwał mu — — 10 11 Waldemar. — Po co mam sobie brać na głowę te wszystkie kłopoty, intrygi? Dajcie mi święty spokój. No, przepraszam, pójdę zadać krowom. — Ależ, królu! — wykrzyknął generał. — Wszy- stko już przygotowane: uroczysty wjazd, wspaniały bal z udziałem zaprzyjaźnionych głów koronowa nych. Pomyśl, taka radość, takie szczęście! — Największym szczęściem dla mężczyzny jest dobra dziewczyna z własną chatą — zacytował swo- ją ulubioną maksymę Waldemar. — Maryśka, gdzie szaflik? Ale Marysia nie odpowiedziała mu. Tonęła cała w rozmarzeniu. Słowa generała zrobiły na niej wielkie wrażenie. — Bal... a na takim balu pewnie wielkie damy tańczą w pięknych sukniach — szeptała. — Ty, pani, będziesz miała najpiękniejszą — zapewnił ją skwapliwie marszałek. — Wyszywaną perełkami? — Diamentami, pani. A na głowie będziesz no- siła maleńką, śliczną koronę. — Też z diamentami? — Nie, ze szmaragdami — wtrącił swoje ge- nerał. — A gdy zagra muzyka, sam cesarz zaprosi cię do pierwszego tańca. — Ojejku, sam cysorz! — Marysi dech zaparło z wrażenia. — Żegnam was, panowie — powiedział znie- cierpliwiony Waldemar. — Jedźta z Bogiem i nie róbta sobie nijakich nadziei. Ani mi się śni wracać na tron. Generał był niepocieszony. — Fatalna historia! — jęknął, gdy wsiedli już, do karety. — Co my teraz zrobimy? — Jak zwykle nic nie rozumiesz, generale — roześmiał się marszałek. — Zapewniam cię, że wszy- stko jest na najlepszej drodze. I rzeczywiście. Ledwie za gośćmi zamknęły się drzwi, Marysia fuknęła na Waldemara: — Kazałeś podać zalewajkę! Takim wielkim panom! Trzeba mi było choć rosołu z kury ugotować. — Po co rosół? Nie ma nic lepszego od zalewajki — powiedział Waldemar, głośno siorbiąc pożywną zupę. Dziewczyna aż się pod boki ujęła. — Po co to, po co tamto! — zaskrzeczała. — Nie masz żadnych aspiracji. Wstydź się! Czy wiesz, że kwoka zaczęła wysiadywać kurczęta w twojej koronie? Ale ciebie to nic nie obchodzi. Ciebie nigdy nic nie obchodziło. Czy pomyślałeś kiedy, że inne kobiety to się bawią, inne kobiety to się ubierają, a ja ciągle w tej chałupie, świata i ludzi nie widzę! Nietrudno się domyślić, jak wyglądały odtąd dni i noce nieszczęsnego Waldemara. Bronił się jeszcze czas jakiś, aż wreszcie wyczyścił koronę, wciągnął buty i powiedział z rezygnacją: — Dobrze, już dobrze, Marysiu, tylko przestań gadać. Zaraz włożę zbroję i pójdziemy na zamek. Tak, szanowni panowie, niełatwo znaleźć dobrą dziewczynę z własną chatą. Ale jeszcze trudniej taką, której chata wystarczy. 12 W czasach, które śmiało można nazwać bajecznymi, bo wtedy to właśnie miały miejsce wydarze-nia przekazane nam przez znane już lub jeszcze nie znane bajki, musiało być w lasach i borach niemal tyle chatynek należących do różnych pustelników, mędrców, wróżbitów, wróżbitek, czarownic i czarodziejek, ile rosło tam drzew; całe, można by powiedzieć, osiedla czy kolonie. Przez taki to właśnie las szedł pewnego razu młody myśliwy, który wracał z łowów, niosąc, prze- wieszoną przez ramiona świeżo upolowaną sarenkę. Szedł i wzdychał od czasu do czasu, bo wcale nie był zadowolony ani z siebie, ani ze swej zdobyczy, — Coś tam upolował, młodzieńcze, i czemuś taki smutny? — zagadnął go siedzący przed swą chatynką pustelnik, — Ano, upolowałem tę oto sarenkę i smutny Jestem, bo mi jej żal — odparł myśliwy. — Tak sobie wesoło biegała po lesie... — Dlatego właśnie ja jestem pustelnikiem ja- roszem, żeby zwierzętom krzywdy nie czynić; żywić się jedynie jagodami i korzonkami — powiedział pu- stelnik. — Ale przyznam ci się, że na myśl o pa- chnącej pieczonce z twojej sarenki ślinka mi do ust napływa — dodał, oblizując się. — Chętnie ci oddam tę sarenkę i zrób sobie z niej, co chcesz, byłem nie musiał jej dźwigać i cier- pieć wyrzutów sumienia. — Nie kuś mnie! Gdybym ją zjadł, zaprzeczył bym własnym ideałom. — Co mam z nią zrobić? Jeno żal mi serce ściska i sam nie mógłbym przełknąć jej ani kęsa. Ach, gdyby tak można było przywrócić ją do ży- cia! — westchnął młody myśliwy. — To wcale nie jest wykluczone — rzekł pu- stelnik. — Trochę dalej, na lewo od tej dróżki jest polanka, tam mieszka czarodziejka, która nie takie cuda potrafi zdziałać. Idź do niej, czym prędzej znikaj mi z oczu i nie kuś więcej sarnią pieczenią! Młody myśliwy, którego teraz opanowało jedyne pragnienie, aby sarenka znowu była żywa, szybko udał się pod wskazany adres. — Czy mogłabyś wrócić życie tej sarence? — zapytał czarodziejkę, wchodząc do jej chatynki. — Może bym mogła, może bym i nie mogła — odparła zagadkowo czarodziejka. — Zależy, czyś ją zabił na śmierć, czy nie na śmierć. Ale po co to włóczyć się po lasach i strzelać nie wiadomo do kogo, nie wiadomo dlaczego — zrzędziła. — Błagam cię, zrób, co w twojej mocy! Przy słał mnie do ciebie pustelnik jarosz, który mieszka tam na prawo. Powiada, że nie lada cuda umiesz czynić. — Aaa, to z jego polecenia! — udobruchała się wróżka. — Pokaż no tę sarenkę. Myśliwy złożył sarenkę na mchu. Czarodziejka przyglądała jej się uważnie przez dłuższą chwilę. — Nie, wrócić jej życia nie mogę — rzekła wreszcie — bo życia nie postradała. Kiepski z ciebie 14 15 strzelec! Zadrasnąłeś ją tylko strzałą i ze strachu omdlała. — Ach, jakże jestem szczęśliwy! — ucieszył się młodzieniec. — Lecz co widzę! — wykrzyknęła czarodziej ka. — Ta sarenka to nie sarenka, ale królewna! Własnoręcznie ją w sarenkę przemieniłam, aby nie wpadła w ręce okrutnego stryja, który chciał ją za- bić, strącając z wieży! Mówiąc to czarodziejka wykonała kilka czarodziejskich ruchów rękami nad sarenką, szeptała przy tym stosowne zaklęcia. Sarenka przeciągle westchnęła i zaczęła się przeobrażać w młodą, piękną dziewczynę. Na jej nodze, w okolicach łydki, widniała niewielka rana, z której sączyła się wąska smużka krwi. — O, śliczna panienko! — wykrzyknął myśli- wy, padając na kolana. — Wybacz mi, żem cię po- strzelił i żem cię o mało nie ofiarował pustelnikowi na pieczyste. Pozwól, niech opatrzę twoją ranę. I mimo zrozumiałych, acz niezbyt stanowczych protestów dziewczyny owinął jej zranioną nogę własną chustką. — Dziękuję, już mi lepiej, nawet zupełnie dobrze — wyszeptała dziewczyna, gdy tylko mogła dobyć z siebie ludzki głos. — Ale co teraz stanie się ze mną? — mówiła dalej, bo sobie przypomniała jakże groźną dla niej rzeczywistość. — Teraz, kiedy już nie jestem sarenką, żołnierze okrutnego stryja, który zagarnął tron mojego ojca, łacno znaleźć mnie mogą. W tym właśnie momencie, jakby na potwierdzenie jej słów, rozległ się dźwięk rogu i trzask łamanych gałęzi. — Gdzież ja się skryję, nieszczęsna! — rozpaczała przerażona dziewczyna. — Ach, moja dobra czarodziejko! Szybko, szybko zamień mnie z powrotem w sarenkę, abym w las ujść mogła. Czarodziejka zaczęła pospiesznie wykonywać odpowiednie ruchy rękami, tylko w odwrotnym niż przedtem porządku. W tym właśnie momencie na polankę wbiegli żołnierze. — To przecież nasza królewna! — wykrzyknął pierwszy z nich. — Ale co to się dzieje? Czemu w sarenkę się zamienia i w las czmycha? A my właśnie musimy ją odnaleźć, bo ojciec jej na tron powrócił, zgnębiwszy okrutnego stryja! — Wracaj, sarenko, wracaj! — wołał za nią myśliwy. — Już wszystko w porządku! — Strzelaj, strzelaj do niej, młodzieńcze, tylko uważaj, żebyś jej nie ustrzelił — nakazała wróż- ka. — Strzelaj, póki nam z oczu nie zniknie! Młody myśliwy wypuścił strzałę i pobiegł w gąszcz za sarenką. Niebawem wrócili oboje trzymając się za ręce. Bowiem dziewczyna nie zdążyła się jeszcze całkowicie zamienić w sarenkę, tyle że na zawsze już pozostały jej sarnie oczy i tyle że również drugą nogę miała lekko zranioną. I zakochała się w młodym myśliwym, co nie jest takie dziwne, bo jakże często kochamy tych właśnie, którzy nas ranią. Ale nie znaczy to, że płowa zwierzyna uwielbia myśliwych. 16 1 Dobranoc dla dorosłych W małej chatce pod lasem żyła niegdyś sierotka Marysia ze swoją opiekunką, poczciwą Teklą. Sierotka była wprawdzie uboga, ale za to urody mogły jej pozazdrościć hrabianki i księżniczki. Toteż pieszo i konno, a nawet poszóstnymi karocami przybywali do chatki Uczni adoratorzy, wśród których nie brakowało magnackich synów i dzielnych rycerzy. Ale wszyscy oni przeliczali się w swoich rachubach i niejeden dostał zasłużoną odprawę. Tak też się stało z kasztelanicem Bogumiłem, choć sławny był na całą okolicę z podbojów miłosnych. — Precz stąd i żebym tu waćpana więcej nie widziała! — pokazała mu drzwi. — Ależ, panno Marychno, cóż ja takiego uczy- niłem?! Przecie chciałem jeno... — Już ja wiem, co waść chciał. Precz, po- wiadam! I niefortunny adorator odszedł jak niepyszny. — Olaboga, serdeńko! — załamała ręce Tekla, która słysząc podniesiony głos pupilki co tchu przy- biegła z podwórca. — Dlaczego wyrzuciłaś panicza Bogumiła? Taki postawny kawaler i ze znakomite- go rodu! — Bo co on sobie wyobraża? — wybuchnęła dziewczyna. — Że jak sierotka, to już można tak bez ceremonii? „Daj mi dowód miłości", powiada. Wprzódy niech serce moje zdobędzie, nieokrzesany gbur! A wszystko dlatego, że ani ojca, ani brata nie mam, aby czci mojej bronili — rozszlochała się. Opiekunka pogłaskała ją czule po jasnej główce. — Nie płacz, kochaneczko, trafisz jeszcze na takiego, który do twego serduszka drogę znajdzie. Idź lepiej do lasu, patrz, jak słonko pięknie świeci. Posłuchasz śpiewu ptasząt, szumu drzew, nazbierasz kwiatków do wazonu. I miała rację poczciwa Tekla. A że łzy u młodych ładnych dziewcząt szybko obsychają, sierotka Marysia wkrótce zapomniała o przykrym zajściu ze zbyt obcesowym adoratorem i nucąc wesoło piosenkę, zbierała leśne dzwonki. Nagle spostrzegła siedzącego pod drzewem człowieka. — Ojej, tu ktoś jest! A ja sama w tej leśnej głuszy — przestraszyła się, ale zaraz odetchnęła z ulgą. — Ee, to tylko jakiś staruszek. Dzień dobry panu — dygnęła. Nieznajomy wstał i uchylił kapelusza. — Witaj, śliczna panienko. Poczekaj, zatrzymaj się chwilę, niech nacieszę oczy twoim widokiem, gdyż dawno nie spotkałem tak uroczego zjawiska. Świeżaś jak poranek, wdzięcznaś jak różyczka, gięt- kaś jak trzcina. — Pięknie mówisz, panie, miło cię słuchać. Ach, czemuż to moi rówieśnicy nie potrafią używać tak dwornych słów — westchnęła. — Żal mi doprawdy, że nie jesteś dorodnym młodzieńcem, którego mo- głabym pokochać, a jeno starcem bezsilnym. — Nie jestem starcem, piękna panienko — rzekł. — To tylko zły czarownik Czas narzucił mi — — 18 19 tę przykrą postać. Ale serce mam młode i krew gorącą. Marysia zastanowiła się. — A nie można by cię jakoś odczarować? — Można, można — i to tylko od ciebie zależy. — Ode mnie? Jakże to? Starzec złożył ręce jak do modlitwy, — Bo widzisz, jeśli młodziutka piękna dziew- czyna wiosenną porą złoży pocałunek na moich ustach, natychmiast odzyskam młodość, siłę i urodę — Na ustach? — wzdrygnęła się. — A w po- liczek nie można? — W policzek? Jak dobrego wujaszka? O, nie, to musi być prawdziwy pocałunek. No, pocałuj mnie, pocałuj, moja śliczna! — Bo ja wiem, kiedy mi tak jakoś... — wa- hała się. — Pocałuj, nie pożałujesz! Dam ci sznur korali, dam ci szczerozłoty pierścień i safianowe trzewiczki. Sierotce zabłysły oczy. — Safianowe trzewiczki? No, dobrze, niech będzie. A gdy różane usta dzieweczki dotknęły ust starca, stał się cud i ze starczej skóry wyskoczył dziarski młodzieniec. — Och, och, jakieś wspaniały! — zawołała. — Czy to naprawdę ty, były starcze? — Jam to. — Nie do wiary! Postać masz jak młody dęb- czak, włosy jak krucze skrzydła, oczy jak płonące żagwie. Czuję, że już cię pokochałam. I padła mu w ramiona, po czym żyli długo i szczęśliwie. Oczywiście, nie możemy gwarantować, że tak to się właśnie odbyło, gdyż, bądź co bądź, jest to przecież bajka. W którą jednakże zawsze skłonni są uwierzyć panowie w pewnym wieku. To, że wśród królów zdarzały się wybitne jednostki, jest prawdą dość powszechnie znaną. W naszym opowiadaniu będziemy mieli właśnie do czynienia z królem, pod którego rządami kraj rozkwitł nad podziw, dźwignęło się rolnictwo, rozwinął handel i rzemiosło, powstało więc dużo nowych, jak byśmy to dziś określili, stanowisk pracy. Pociągnęło to za sobą pewne nieuniknione konsekwencje, z czym nie mogła się pogodzić córka króla, Liliana. — Znowu dziś nie przyniesiono mi do łóżka czekolady z pianką! — skarżyła się pewnego ranka rodzicom. — Co ten Pafnucy sobie myśli! — Nie gniewaj się na niego, córeczko — per- swadował dobrotliwie ojciec. — Nasz wierny lokaj cierpi na ból w kościach, staruszek już przecież z niego. — Właśnie, do niczego się nie nadaje! Czemu, tatku, nie przyjmiesz młodszego lokaja? — Młodszego? A gdzie takiego znaleźć? — wtrąciła królowa. — Młodzi nie garną się teraz do służby, nawet w pałacu królewskim. Wolą inne zajęcia. — I trudno im się dziwić — pokiwał głową król, który polerował właśnie szmatką koronę. — No co, ładnie sobie wyczyściłem? — pochwalił się, ukazując rezultat swoich zabiegów. — Niby drobiazg, ale jaka to żmudna robota! — Ja też mam całe palce pokłute od igły — rzekła królowa. — Przyszyłam ci wstążki do giezła, córeczko, bo już patrzeć nie mogłam na to za- niedbanie. — Czy to moja wina, że nie mam pokojówki? — odęła usta królewna. — Pokojówki — westchnęła jej matka. — Że- byśmy chociaż kuchcika dostali. Powiem ci, mężu, że bardzo się martwię, co to będzie, kiedy książę Artur w konkury do naszej jedynaczki zjedzie. — Właśnie! — podchwyciła Liliana. — Co to będzie?! Wstyd przed księciem, że w pałacu kró- lewskim służby brak. Król był znacznie mniejszym snobem niż jego córeczka. — Wstydu w tym żadnego nie ma — rzekł. — Tylko że mogłoby to naszego gościa krępować, gdy by się o tym dowiedział. Już wiem: powiemy mu, że nas skrzaty obsługują. Warto tu podkreślić, że królowi bardzo zależało na owym gościu, którego życzył sobie mieć za zięcia. Bowiem książę Artur był nie tylko potężnym władcą, ale i wielce roztropnym młodzieńcem. Toteż gdy zjechał w konkury, rodzice Liliany przyjmowali go najlepiej jak mogli, nie bacząc na trudności obiektywne. Trzeba przyznać, że gość umiał docenić rozkosze stołu. — Wspaniały ten pasztet z truflami! — zachwy- cał się. — Delicje! I powiadasz, pani, że to wszystko skrzaty uwarzyły? Słyszałem o tych stworach, ale nigdy ich nie widziałem. Ukażecie mi je, wasze wy- sokoście? 22 23 Król rozłożył bezradnie ręce. — Nieba bym ci, drogi gościu, przychylił, ale tej prośby spełnić nie mogę. Skrzaty bardzo nie lubią, kiedy się je podgląda. — Weź lepiej, córeczko, księcia Artura na prze- chadzkę po ogrodzie — zaproponowała królowa. — Krzaki róż właśnie kwieciem się pokryły. Szybko mijał młodemu księciu pobyt na gościnnym dworze. Czas wypełniony miał po brzegi nieustannymi rozrywkami i oczywiście adoracją pięknej królewny, w czym rodzice starali się jak najmniej mu przeszkadzać. W przeddzień odjazdu księ-cia młoda para dłużej niż zwykle zabawiła w ogrodzie pałacowym. Księżyc, gwiazdy, zapach kwiatów stwarzały wyjątkowo sprzyjającą atmosferę do zwierzeń. — Odjedziesz, książę, i zapomnisz o mnie! — westchnęła Liliana. — Puściłabyś mnie, pani, samego w tak daleką drogę? — Artur znacząco ujął ją za rękę. — Nie rozumiem, panie, co chcesz przez to po- wiedzieć... — rzekła z naiwnością cenioną w owych czasach. — A zresztą, czas już na spoczynek, bo mama będzie się gniewała. Pa! pa! — wyswobodziła dłoń z jego uścisku i znikła w drzwiach pałacu. Księciu nie chciało się jeszcze spać. Bądź co bądź, miał do podjęcia ważną decyzję życiową. Przechadzając się po ogrodzie, rozmyślał nad swoim mariażem, gdy nagle spostrzegł światełko w oknie izby kuchennej. „Widać skrzaty sprzątają jeszcze po wieczerzy — pomyślał. — A gdybym się podkradł i podejrzał? Wielce jestem ich ciekaw". Na palcach zbliżył się do drzwi, kuchni i uchylił je dyskretnie. A oto widok, jaki przedstawił się jego zdumionym oczom: w fartuchach nałożonych na królewskie szaty król i królowa zmywali naczynia i ustawiali je w kredensie. — Więc to są te skrzaty! — zawołał wesoło książę Artur. Królowi ze zdenerwowania półmisek wypadł z ręki. — Widzisz, drogi gościu — tłumaczył zażeno- wany — mamy z żoną taką słabostkę. Cesarz Gwi- don hoduje tulipany, król Hubert grywa na bębnie, a my lubimy sobie w wolnych chwilach pozmywać, — Rozumiem, panie, rozumiem — pokiwał gło- wą książę. — W moim pałacu też służby brak i na- wet się tym specjalnie nie martwię, bo to dowód, że kraj się rozwija. Król rozpromienił się. — Zawsze wiedziałem, że rozsądny z ciebie młodzian! — rzekł. — I dlatego bardzo pragnąłbym cię za... — Powiedz, książę, podoba ci się nasza jedy- naczka? — postawiła kropkę nad „i" królowa. — Ogromnie! Śliczna z niej dziewczyna. — Ar- tur wziął ścierkę i zaczął wycierać talerze. — Ale wybaczcie, wasze wysokością, mnie jest potrzebna żona nie tylko piękna. Tymczasem królewna Liliana we wszystkim pozwala skrzatom się wyręczać. Starszy pan spojrzał mu głęboko w oczy. — A jednak weź ją, książę, za żonę. Nie poża- łujesz. Zobaczysz, ona się całkiem zmieni, gdy tylko dom rodzinny opuści. 24 25 I tak się stało, co nas wcale nie dziwi. Bo nasze współczesne królewny też szklanki po czekoladzie z pianką w domu nie umyją, a niech no tylko znajdą się za granicą, garnków i podłóg do szorowania nastarczyć im nie można. Dawno, dawno temu, zwyczajem owych czasów pewien książę, który nie mógł sobie poradzić z córką jedynaczką, zamknął ją w wieży, co i teraz poniektórzy ojcowie uczyniliby chętnie, jeno że o wieże w typowym budownictwie raczej trudno. Ściślej rzecz biorąc, książę uwięził córkę po to, aby przerwać jej romans z rycerzem Hugonem, którego z różnych powodów nie uważał za odpowiedniego kandydata na zięcia. Księżniczki Rozalindy strzegły dniem i nocą dwie okropne wiedźmy — Abrakadabra i Maszkarona. Któregoś dnia Rozalinda, jak zwykle, popłakiwała cichutko nad swoim losem. — Płacz ci nic nie pomoże — zaskrzeczała wiedźma Abrakadabra. — Nie trzeba było wbrew woli rodzica wdawać się w amory z tym wartogło- wem Hugonem. — Co ty możesz wiedzieć o miłości, wstrętna wiedźmo! — rozgniewała się księżniczka. — Nie złość się po próżnicy — dorzuciła Masz karona i zastrzygła uchem, bo właśnie zapukał lo- kajczyk, który przyniósł obiad. Na widok obficie zastawionej tacy wiedźmom aż oczy zabłysły. 27 — Co to dzisiaj mamy na obiadek? — zapytała niecierpliwie Abrakadabra, przełykając ślinę. — Kaczkę w maderowym sosie, nadziewane prosię, ciasto z marcepanem, lody podgrzewane — wyrecytował lokajczyk, — Słyszysz, Rozalindko, jakie pyszności przy słał ci twój dobry ojciec? — Abrakadabra o mało nie wsadziła nosa do talerza. — Możecie sobie wszystko same zjeść, ani kęsa do ust nie wezmę. Maszkarona mrugnęła porozumiewawczo do swojej siostrzycy. — Trudno! Nie dozwolimy przecie, Abrakada- bro, żeby się tyle znakomitego jadła miało zmarno- wać. I obie wiedźmy łapczywie zabrały się do jedzenia. Rozalinda odwróciła głowę, aby nie patrzeć, jak rozrywają palcami mięso... Nagle rozległ się dźwięk lutni. — Ach, to gra mój ukochany Hugon, dając w ten sposób znać, że ciągle mnie jeszcze kocha — rozpromieniła się księżniczka i chciała podbiec do okna, ale wiedźma zagrodziła jej drogę. — Co robisz?! Książę pan surowo tego zakazał. — Nawet nie wolno mi podejść do okna! — w oczach Rozalindy znów pojawiły się łzy. — To co mam robić? Umrę tu chyba z nudów! — Masz przecież kołowrotek, możesz sobie prząść. Oto zajęcie godne cnej dziewicy — zaskrze- czały wiedźmy. — Prząść... powiadacie, prząść... — zastanowiła się Rozalinda. Minął czas jakiś, księżniczka jakby się uspokoiła, jakby o Hugonie zapomniała, natomiast całe dni pracowicie przędła. Wiedźmy bardzo były z tego rade, bo mogły już bez żadnych przeszkód opychać się smakołykami i wylegiwać do woli. Toteż złagodniały, a nawet z nadmiaru wolnego czasu zaczęły dbać o swoją powierzchowność. — Gdybym jeszcze trochę przytyła i utrefiła włosy — mówiła Abrakadabra, przeglądając się w lusterku — to byłabym wcale, wcale... — Mam dość tych okropnych pazurów! — za- wtórowała jej Maszkarona. — Skrócę je, posmaruję czerwoną barwiczką i nikt nie pozna, że jestem wiedźmą. Pewnego dnia znów rozległ się dźwięk lutni. — To ten biedny rycerz muzykuje pod oknem, pomachaj mu swoją białą rączką, Rozalindko — przyzwoliła Abrakadabra. — Przecież mam surowo zakazane zbliżać się do okna. — Et, tam! Zakaz zakazem, ale bądźmy ludźmi. Rozalinda, niby to ociągając się, podeszła do okna. Dawno czekała na tę chwilę. I nawet stosowny liścik dla ukochanego miała już przygotowany. Dyskretnym ruchem wyjęła go zza dekoltu i wyrzuciła przez okno. — Ach, miłość, miłość — rozmarzyła się Masz karona, która oczywiście niczego nie spostrzegła. A liścik zawierał ważną informację dla Hugona, że sznur, który Rozalinda splotła z uprzedzonych przez siebie nici, jest już gotowy. Teraz niecierpliwie czekała, aby wiedźmy udały się na nocny spoczynek. A gdy wreszcie legły na posłaniach, po dłuższej chwili zapytała dla wszelkiej pewności: — Czy śpisz już, wiedźmo Abrakadabro? Odpowiedziało jej chrapanie. 28 29 - Czy śpisz już, wiedźmo Maszkarono? Odpowiedź była taka sama. Pewna, iż obie śpią mocno, spokojnie otworzyła okno, jeden koniec sznura przywiązała do żelaznej kraty, a drugi wyrzuciła na zewnątrz. — Pa, pa, poczciwe leniuchy — pożegnała je, stojąc na parapecie, a potem zsunęła się po sznurze prosto w ramiona ukochanego. Nie posiadali się oboje ze szczęścia. Co koń wyskoczy popędzili na zamek Hugona, gdzie wyprawili huczne weselisko. Po czym żyli długo, ale... nie bardzo szczęśliwie. Coraz częściej dochodziło między nimi do sprzeczek, i to nawet przy posiłkach. — Ojej, znowu baranina — krzywiła się Roza- linda. — Nie do tego byłam przyzwyczajona na dworze mego ojca księcia. Kiedy siedziałam zamknięta w wieży, lokaj przynosił mi na złotej tacy nadziewane prosię, kaczkę w sosie maderowym... — ...ciasto nadziewane, lody podgrzewane. Znam to już na pamięć. Trzeba było siedzieć w tej wieży, skoro było ci tak dobrze, zamiast spadać mi na kark — rozzłościł się Hugon. — Na kark! A wtedy to mówiłeś: „Zda mi się, jakoby anielica spłynęła do mnie z niebios"! — Tak mi się wtedy zdawało — ziewnął mał- żonek. Zajęci kłótnią nie spostrzegli, kiedy do komnaty wsunęły się dwie wiedźmy z tobołkami na plecach. — Chyba udzielicie nam gościny i wsparcia, go- łąbeczki — zapłakały. — Książę wygnał nas precz i jeszcze psami poszczuć kazał. — Co to za staruchy? — zdziwił się Hugon. — To te wiedźmy, które miały mnie pilno- wać — wyjaśniła Rozalinda. — Ale nie upilnowały. — Właśnie — powiedziała z goryczą księżnicz- ka. — Gdyby nie wasze lenistwo, żyłabym do dziś dostatnio na dworze mego ojca księcia, zamiast drżeć z zimna i przymierać głodem w tej ruderze, którą mój pan małżonek zamkiem rycerskim zwie. — A ja byłbym wolnym jak ptak, szczęśliwym rycerzem! — zawołał Hugon. — Wynoście się z me- go domu, niedorajdy! — Precz! Precz! — zawtórowała wyjątkowo zgodnie Rozalinda. Żeby nie było nieporozumień: naprawdę nie jesteśmy za osadzaniem nieposłusznych dziewcząt w wieżach. Natomiast jesteśmy za rzetelnym wypełnianiem obowiązków na wszystkich stanowiskach pracy. Działo się to dawno, dawno temu, za górami, za lasami, a w każdym razie dość daleko stąd, w zimowy mroźny wieczór gdzieś tam boczną drogą szedł strudzony wędrowiec. Chłód przenikał go do szpiku kości, marzył więc, aby się znaleźć w ciepłej izbie, przespać na wygodnym łożu, zjeść coś posilnego. Niestety, nie miał centa przy duszy. — Ach, gdybym jakimś cudem mógł wreszcie powrócić do własnego skromnego domu, który lek- komyślnie opuściłem — wzdychał. — Ale dom mój daleko, gdyż jestem cudzoziemcem. Nagle usłyszał żałosne skomlenie. — Jakiś biedny piesek także skarży się na swój los. Nic dziwnego, taka psia pogoda! Gdzie jesteś, nieboraku? — cmoknął zachęcająco. Z zarośli wypełznął mały, żółty kundelek, sama skóra i kości. — Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy — prze- mawiał do niego łagodnie młodzieniec. — Głodny pewnie jesteś, co? Ja też, ale podzielę się z tobą tym oto ostatnim kawałkiem kabanosa. A gdy dobył z zawiniątka swój jedyny skarb i podsunął go pod psi pysk, nagle pociemniało, rozległ się huk i przed wędrowcem, zamiast wychudzonego psa, stanął bogato odziany i dobrze odżywiony panicz. — Dzięki ci, ach, dzięki, mój dobroczyńco! — zawołał. — Sam nie wiesz, ile ci zawdzięczam. — Kimże jesteś, skąd się tu wziąłeś, wielmożny panie? — pytał zdumiony i zaskoczony wędrowiec. Nieznajomy ujął go pod ramię. — Wszystko ci wyjaśnię. Wprzódy jednak po- spieszmy do mego domu, bo zaiste pogoda dziś okropna. Nie dom to był, lecz pałac prawdziwy, gdzie czekał już na nich obficie zastawiony stół. A gdy najedli się do syta, siedli przy kominku i panicz zaczął opowiadać: — Historia moja jest smutna. Jako magnacki syn otoczony przepychem, a więc nadmiernie pewny siebie, zadrwiłem raz z pewnego starego czarownika, który przez zemstę zamienił mnie w psa. — W tego właśnie żółtego kundelka, którego spotkałem w lesie? — domyślił się gość. — Właśnie. A uczyniwszy to, powiedział: „Tak długo, zarozumiały młodzieńcze, będziesz bezdom- nym psem, aż spotkasz człowieka, który, choć sam głodny, podzieli się z tobą ostatnim kęsem pożywie- nia". Wiele lat musiałem znosić okrutną poniewier- kę — tu głos opowiadającego załamał się — bowiem ludzie na ogół nie są zbyt litościwi dla zwierząt. I do- piero ty odczarowałeś mnie, dzieląc się ostatnim ka- wałkiem tego... jak to się nazywa? — ...kabanosa — podpowiedział cudzoziemiec. — Sowicie cię za to wynagrodzę. Powiedz tylko, czego pragniesz, każde twe życzenie zostanie speł- nione! Może chcesz mieć wysokie stanowisko w do- brach mego ojca? Może chcesz pojąć moją siostrę za żonę? — Ja chcę do domu, do mego własnego domu — — — 3. Dobranoc dla dorosłych 33 odrzekł wędrowiec. — A nie mam za co wrócić. Na twarzy panicza odmalowały się sprzeczne uczucia. — Smuci mnie twoja decyzja — rzekł — ale szanuję przywiązanie do stron ojczystych. Natych- miast każę zaprząc najszybsze rumaki do najlżej szego powozu, abyś jak najprędzej dotarł do domu. Pozwolisz również, że załączę hojne dary dla ciebie, twoich krewnych i znajomych. Jak powiedział, tak zrobił. Wkrótce wędrowiec, bogato wyposażony, powrócił na łono rodziny, gdzie powitano go okrzykami zdziwienia i zachwytu: — Ale powóz! — Co za wspaniały sygnet! — A jakie ciżmy! — Skąd ty to wszystko masz?! Wędrowiec opowiedział, oczywiście, szczegółowo, co mu się przydarzyło. Potem tę interesującą historię przekazywano w jego kraju z pokolenia na pokolenie. I dlatego po dzień dzisiejszy ktokolwiek wyruszy stamtąd za granicę, zabiera ze sobą przede wszystkim parę kilo kabanosów. Będzie to historia pewnej dobranej pary małżeńskiej. Istnieje wprawdzie francuskie powiedzonko, że jedyne naprawdę dobrane pary to pary butów i rękawiczek, ale jak się zaraz okaże, zdarzają się chlubne wyjątki. Otóż dawno temu w pewnym kraju sprawowała rządy młoda i piękna królowa, o niełatwym jednakże charakterze. Jedynym człowiekiem, którego darzyła pełnym zaufaniem, był jej wuj, a zarazem opiekun i powiernik, stary książę Archibald. Ale i jemu nie zawsze udawało się zadowolić kapryśną i wymagającą siostrzenicę, zwłaszcza od czasu, gdy straciła kolejnego męża i samotność zaczęła jej się dawać we znaki. — Zrób coś wreszcie, wujaszku — nalegała. — Tak dłużej być nie może, okropnie się nudzę. — Droga Karolinko, to jest wasza królewska wysokość, nie szczędzę przecież trudu i zabiegów — sumitował się opiekun. — Do wszystkich nieżona- tych cesarzy, królów, ba, nawet sułtanów wysłałem już umyślnych z twoimi konterfektami. — Ale jakoś nikt nie zjeżdża w konkury! — tupnęła ze złością. — Może konterfekty były nie- zbyt pochlebne? Natychmiast każę nadwornego ma- larza wtrącić do lochu! — 35 — Spokojnie, moja siostrzenico — mitygował ją książę. — Jesteś tak piękna, że portret, choćby trochę podobny, każdego zachwyci. Nie to jest więc przyczyną opieszałości konkurentów. Po prostu, naj- jaśniejsza, zbyt obcesowo poczynałaś sobie z po- przednimi małżonkami. W błękitnych oczach królowej odmalowało się zdumienie. — A co ja takiego zrobiłam? — zawołała. — Sam wiesz, że Ryszard Burgundzki był naprawdę nieznośny w pożyciu. Zbroję rozrzucał po całej kom- nacie, paznokci nie czyścił. — No, dobrze, ale żeby za to ścinać mu głowę! Nieładnie, Karolinko, nieładnie — pogroził jej pal- cem wujaszek. — A co ci, na przykład, zawinił ten biedny, poczciwy Frycek? Ciche to było, posłuszne... — Chrapał — skrzywiła się królowa. — Całe noce oka nie mogłam przez niego zmrużyć. — Ale żeby go za to wbijać na pal! To już chyba przesada, moja duszko — westchnął starszy pan. — Albo ten uroczy Filip Mediolański, sam wdzięk i kultura. A jak ślicznie śpiewał i tańczył. Myślałem, że tym razem będziesz wreszcie zado- wolona. — Co z tego, że uroczy, kiedy dziewkarz — fuknęła. — Za dworkami się nieustannie oglądał. Z takiego to tylko pasy drzeć! — Co też, niestety, uczyniłaś, moja droga. Nie lepiej było się rozwieść? — Rozwieść?! — oburzyła się Karolina. — Przenigdy! Nie mogę dawać złego przykładu swoim poddanym. A w ogóle przestań już wydziwiać, wu- jaszku, tylko poszukaj mi nowego męża i już. Książę Archibald znowu podjął starania. Robił co mógł, aby spełnić życzenie siostrzenicy, do której, mimo jej słabostek, był szczerze przywiązany. Niestety, wszystkie zabiegi paliły na panewce. A gdy któregoś dnia czyniła mu z tego powodu gorzkie wyrzuty, zdenerwował się i powiedział, nie owijając w bawełnę: — Gdybyś była zwykłą arystokratką, to przy twojej urodzie i majątku nie opędzilibyśmy się od konkurentów. Ale gdzie znaleźć śmiałka, który odważy się ożenić z Karoliną XIII, zwaną, i to nie bez powodu, Krwawą? Ku jego zdumieniu królowa rozpromieniła się. — Zwykłą arystokratką, powiadasz? A wiesz, wuju, że to jest myśl. Przeniosę się do jednej z moich licznych posiadłości, wyjdę za mąż incognito i dopie- ro po nocy poślubnej wyjawię mężowi, kim jestem. Słusznie przewidział książę Archibald, że pięknej Karolinie nie zabraknie konkurentów. Wielu ubiegało się o jej względy, nikt jednak nie czynił tego tak umiejętnie, jak pewien niezbyt już młody, ale postawny zalotnik. Jemu też oddała swą rękę. Wkrótce odbył się ich cichy, niemniej wystawny ślub. A gdy po nocy poślubnej pili jeszcze w dezabilu poranną czekoladę i chrupali świeże bułeczki, młoda małżonka rzekła z lekkim drżeniem w głosie: — Słuchaj, kotku, muszę ci coś wyznać. Tylko daj mi słowo, że cię to nie zrazi. — Ależ, głuptasku, z góry ci wszystko wyba- czam! — zapewnił ją gorąco małżonek. — Otóż... — Śmiało, śmiało, mój skarbie! — Ale pamiętaj, dałeś słowo. Otóż nie jestem zwykłą arystokratką, tylko... królową Karoliną XIII. — — 36 37 — Zwaną skądinąd Krwawą! A to heca, ha, ha, ha! — Co w tym widzisz śmiesznego? — obruszyła się królowa. — Bo, moje złotko — rzekł z trudem hamując rozbawienie — i ja ci muszę wyznać, że nie jestem zwykłym arystokratą. Karolina poderwała się tak gwałtownie, że upuściła filiżankę z czekoladą. — Więc kimże jesteś, mój mężu? — Królem, oczywiście — uspokoił ją. — Henrykiem VIII. Naszym czytelnikom może się wydać dziwne, dlaczego ta żona Henryka VIII nie figurowała w słynnym serialu telewizyjnym. No cóż, limit dewizowy. Ze względów oszczędnościowych polska telewizja zmuszona była zakupić o jedną żonę mniej. Czy lepiej być bogatym, czy biednym? — oto problem gnębiący zarówno jednych, jak i drugich z wyżej wymienionych. Ostatnie słowo w tej materii nie zostało jeszcze powiedziane i my ze swej strony nie mamy zamiaru tego rozstrzygać, chcielibyśmy tylko rzucić snop światła na tę palącą kwestię za pomocą wprost z życia wziętego przykładu. Otóż mniej więcej sto kilkadziesiąt lat temu żył sobie pewien bogaty człowiek, chociaż powiedzenie „żył sobie" jest może nieco zbyt optymistyczne, bo wtedy, kiedy nasza opowieść się zaczyna, leżał na łożu śmierci, do którego wezwał swojego najwierniejszego przyjaciela. — Czuję zbliżający się koniec — poinformował go. — Czy widzisz ten wór złota? — Tak, widzę — odparł ze łzami w oczach przyjaciel umierającego. — Gdy mnie już nie stanie, ten wór przejdzie na własność mojej córki, przyszłej sierotki, która, niestety, zagubiła się gdzieś zaraz po urodzeniu. Odszukaj ją i wręcz jej ten należny spadek. — Mówiąc to bogacz wyzionął ducha, a jego wierny przyjaciel odszedł cicho, dźwigając na plecach ciężki, pełen złota wór. — 39 Minęło wiele lat. Niestety, sierotka tak się gdzieś zapodziała, że przyjaciel ojca nigdzie odnaleźć jej nie mógł. A kiedy stał się tak stary, że sam z kolei poczuł zbliżający się koniec, wezwał swego jedynego syna. — Synu mój jedyny — powiedział. — Oto leżę na łożu śmierci. Czy widzisz ten wór złota? — Widzę — odparł syn, ocierając zalane łza mi oczy. — Należy on do córki mego zmarłego przyja- ciela, biednej sierotki, która gdzieś się zapodziała zaraz po przyjściu na świat. Odnajdź ją i wręcz jej ten wór. A teraz żegnaj, żegnaj na zawsze — zdążył jeszcze dodać wierny przyjaciel bogacza. Jego syn natychmiast zabrał się do dzieła. Jeździł z worem złota po całym świecie, pukał, stukał, szukał, a co jaką sierotkę odnalazł, okazywała się nie tą. Był już w Paryżu, Londynie i Wiedniu, ba, nawet w Nowym Jorku i Rio de Janeiro, aż w końcu dowlókł się zrezygnowany do Monte Carlo, gdzie, aby nieco wypocząć, zdjął wór z ramion i przysiadł na ławeczce w słynnym tamtejszym parku. Tam właśnie spotkał go szkolny niegdyś kolega, który już za młodych swych lat uchodził w oczach ciała pedagogicznego za, jak się wtedy mawiało, letkiewicza. — Jak się masz, mój drogi! Gdzieżeś tak dłu- go bywał? — wypytywał go ów letkiewicz. — Lecz co widzę? — wykrzyknął zdumiony, wskazując oparty o ławkę wór pełen złota. — Czyżbyś stał się krezusem? — Niestety, mylisz się. Ten wór nie do mnie należy — wyjaśnił co prędzej syn przyjaciela bo gacza i opowiedział szkolnemu koledze o swoich poszukiwaniach zagubionej sierotki. — Cały swój majątek straciłem na podróże przedsiębrane w tym celu i jestem teraz bez grosza! — Żal mi ciebie, przyjacielu — rzekł po chwili wzruszony jego opowieścią szkolny kolega. — Ale jeszcze bardziej żal mi złota, które tak bezużytecznie się marnuje — dodał, głęboko się zamyślił i zaraz wykrzyknął z typowym dla letkiewiczów optymizmem: — Wspaniała myśl mi przyszła do głowy! Wszak jesteśmy w Monte Carlo! Postaw ten wór złota, całą tę sierocą dolę, na którąś z cyfr w kasynie gry, a kiedy wygrasz krocie, oddasz sierocie, co sierocego, a sobie weźmiesz czystą wygraną tytułem zwrotu kosztów! — Toż to znakomita myśl! Dziękuję ci, drogi, szkolny kolego, uratowałeś mnie od niechybnej zgu- by. Bądź pewny, że cię sowicie wynagrodzę. Biedny syn przyjaciela bogacza! Zupełnie wyleciało mu z głowy, że niekiedy ktoś w ruletkę przegrywa. Niestety! To właśnie jemu się przytrafiło. Udał się przeto w kierunku Skały Samobójców, z której zwykli rzucać się w odmęty Morza Śródziemnego ci, którzy przegrali cały swój lub cudzy majątek i nic już im więcej do zrobienia nie pozostało. Gdy zdążał parkowymi alejkami do swego smutnego celu, nagle napotkał dziewczynę niezwykłej urody, która nuciła wesołą piosenkę. — Przepraszam panią — zagadnął ją. — Czy nie wie pani, jaka jest najkrótsza droga do Skały Samobójców? — Skała Samobójców znajduje się w przeciw- nym, niż ja idę, kierunku — odparła dziewczyna. — Zdążam bowiem do Altany Wygranych Szczęś- liwców. 40 41 — Czyżby powiodło się pani w grze? — Istotnie. Wygrałam krocie, stawiając na dzie- wiątkę, lecz w porę gry zaniechałam, poprzestając na małym. Te parę wygranych milionów starczy na moje skromne potrzeby. — A ja właśnie krocie przegrałem — rzekł ze smutkiem syn przyjaciela bogacza. — Lecz nie martwi mnie to, że straciłem całe wory złota, które już, już, a byłyby moje. Martwi mnie, żem przegrał ten jeden jedyny wór należący do biednej sierotki, córki zmarłego przyjaciela mego ojca, która gdzieś się zaraz po urodzeniu zagubiła. Szukałem jej całe moje życie, alem nigdzie znaleźć nie mógł. — Jam ci jest tą sierotką właśnie! — wykrzyk- nęła dziewczyna. — To mój przegrałeś majątek, moją sierocą dolę! A całe życie marzyłam, że mnie odnajdziesz, złotem obsypiesz, za żonę pojmiesz! Ach, jakże byłam w moich marzeniach szczęśliwa! Na cóż mi wygrane miliony, na co złoto i brylanty, skoro ten, którego kochałam sierocą miłością, okazał się zwykłym przeniewiercą. Ach, nie, pieniądze szczęścia nie dają! — Ależ dają, najdroższa! Wszak kocham cię i ty mnie, a majątek, który wygrałaś, starczy nam z okładem na szczęśliwe życie we dwoje — próbo- wał ratować sytuację nieszczęśliwy syn przyjaciela bogacza. Wszystko na próżno. Sierotka nie dała się udobruchać. Odwróciła się i zniknęła w ciemnych czeluściach parku kasyna gry i nikt jej więcej nie odnalazł. A nieszczęsny syn przyjaciela jej ojca bogacza udał się w dalszą drogę do Skały Samobójców. Nie wiemy jednak, czy z niej skoczył w odmęty morza, jak i nadal nie wiemy, czy pieniądze dają szczęście, czy nie. Tak więc przytoczona przez nas opowieść nie rozstrzygnęła tej kwestii, która nadal pozostaje paląca. 42 Rzecz działa się dawno, dawno temu w pewnym państwie rządzonym przez króla, który miał więcej kłopotów niż włosów na głowie. A o kłopotach tych zwykł był sobie przypominać na ogół przy jedzeniu, bo choć to nieładnie obmawiać bliźnich, z króla był łasuch, jakich mało. Właśnie pewnego poranka zasiadł do śniadania, po którym dużo sobie obiecywał, i nagle aż klasnął w ręce. — To już przechodzi wszelkie pojęcie, marszał- ku! Znów podano mi czerstwe bułeczki i kawę bez śmietanki! — Wybacz, panie — sumitował się marsza- łek. — Ale piekarze na czas pieca nie rozpalili. I do stawcy śmietanki nie dowieźli, bo dzierżawcy zale- gają z dostawami. — No właśnie: piekarze nie rozpalają, dostawcy nie dostarczają, dzierżawcy zalegają... — zrzędził monarcha. — I jeszcze twój królewski kuzyn, Kuśmidron Okrutny, wypady zbójeckie na granicę czyni, a fun- duszów na zaciąg żołnierza brak — dolał oliwy do ognia marszałek. Król złapał się za głowę. — I córkę moją, jedynaczkę, czas by za mąż wydać, a tu ani posagu, ani wyprawy, ani nawet uczty weselnej nie ma za co urządzić. Wiesz, mar- szałku, gdy pomyślę, że tam pod podłogą znajdują się nieprzebrane skarby, tylko ręką sięgnąć... — Ba! Ale kto sięgnie? Pora wyjaśnić, że w lochach zamku zbankrutowanego władcy znajdowały się rzeczywiście nieprzebrane skarby zgromadzone przez jego pradziada, Ło-tyszka Zachłannego, który diabłu duszę zaprzedał. Niestety, bogactw tych dniem i nocą diabeł pilnował. I właśnie teraz, jakby naigrawając się z królewskiej bezradności, zachichotał przejmująco, aż echo poniosło po komnatach. — Pistola złamanego uszczknąć nie daje i jesz- cze się z nas natrząsa, przeklęty! — rozsierdził się król. — Tkwi przy skarbach jak przymurowany — zawtórował marszałek — na krok się nie oddali, diabelskie nasienie! I tak dzień i noc, noc i dzień. Królowi zaświtał pewien pomysł. — A może byśmy tak, marszałku, ogłosili, że śmiałkowi, który wydrze diabłu bogactwa, ofiaruje my dziedzictwo mojego tronu i królewnę za żonę? Dworzanin wzruszył ramionami. — Beznadziejna sprawa, najjaśniejszy. Były już dwa konkursy otwarte na ten temat, ale rogaty nikomu nie dał się od skarbca odciągnąć. — O, masz go, znowu! — król nadstawił ucha. — Słuchać już tego chichotu nie mogę! Czy naprawdę nie znajdzie się nikt, kto by... — Może ja bym spróbował poradzić sobie z tym diabłem, panie? — odezwał się nagle młody lokaj- czyk, który usługiwał do stołu. — — 44 45 Marszałek aż się pod boki ujął. — Ty? Zwykły lokajczyk?! Takie nic, takie chuchro, gdy najtężsi rycerze z najlepszych domów rady mu nie dali?! — A jednak wydaje mi się, że wiem, co trzeba zrobić, aby rogatego od skarbów odciągnąć — upie- rał się chłopak. — Jeśli mówi, że wie, to niech spróbuje. I tak nie mamy innego wyjścia — przerwał z rezygnacją monarcha. — Ale pod warunkiem, królu, że dasz mi pew- ne uprawnienia. Marszałek znów zatrząsł się z oburzenia. — Uprawnienia lokajczykowi?! Co za bez czelność! — Daj spokój, marszałku — przerwał mu władca. — Dobrze, idź, chłopcze, i rób, co uważasz za stosowne. Młody lokajczyk podziękował za zaufanie i nie- zwlekając zszedł do lochów. Król i marszałek zastygli w oczekiwaniu. — Na pewno zaraz rozlegnie się diabelski chi- chot i smarkacz umknie jak oparzony — odezwał się po dłuższej chwili marszałek. — Ale jakoś nic dotąd nie słychać... — Bo pewnie stchórzył i w ogóle tam nie poszedł. — Może masz rację, marszałku — westchnął monarcha. — Ee, lepiej utnę sobie drzemkę, bo mi już od tych kłopotów głowa pęka. Ale oto w drzwiach komnaty ukazał się lokajczyk z wielkim worem na plecach. — Poślijcie, wasze wysokoście, kogoś po resztę złota do skarbca, bo ja już nie mam siły — wysapał. Trzeba było widzieć miny obu panów, a szczególnie marszałka. — Po resztę złota?! A diabeł, który go pilnu- je? — wykrzyknęli chórem. — Już nie pilnuje — odpowiedział skromnie chłopczyna. — Przyjąłem go, królu, w twoim imie- niu na etat skarbnika i z miejsca poszedł na cho- robowe. Choć nie ma już teraz diabłów i o królów coraz trudniej, to jednak coś z tamtych czasów pozostało, prawda? 46 W pewnym kraju było wiele gospód, zajazdów i karczem słynnych z tego, że kiedyś, za młodu, nocował w nich król Barnaba I. Rozmaicie zresztą o tych jego noclegach mawiano, ale działo się to dawno temu, król bardzo się postarzał, po kraju już nie jeździł i jedynie w rozmowach ze swoim zaufanym marszałkiem dworu wracał niekiedy do młodzieńczych lat. Tak zdarzyło się i tego właśnie dnia, w którym zaczyna się nasza opowieść. — To były piękne, piękne czasy! — wspominał swoją młodość z uśmiechem rozrzewnienia. Ale marszałek owego dnia nie był w sentymentalnym nastroju. Trapiły go ważne sprawy państwowe, które chciał królowi jak najśpieszniej przedłożyć. — Przehulała wasza królewska mość młode lata, nie ma co ukrywać — rzekł cierpko. — Nie ożeniła się wasza królewska mość jak należy, po- tomstwa nie posiada i tronu nie będzie miała komu zostawić. — Ano, nie da się zaprzeczyć, rację masz, mój kochany marszałku — powiedział z rozbrajającym uśmiechem król. — Lecz z tym potomstwem, to nie jest powiedziane... Tu i ówdzie się nocowało podczas rozlicznych po kraju podróży i czasem w jakimś za- jeździe czy gospodzie... eee, nie ma o czym mówić, łza się w oku kręci na samo wspomnienie. Więc jeśli chodzi o potomstwo, to kto wie, kto wie... — Wasza królewska mość zapewne myśli o po- tomstwie z nieprawego łoża? — zapytał z powagą marszałek. — W samo sedno trafiłeś, kochanieńki! Z nie- prawego — potwierdził król. — Ale co to szkodzi! Aby tylko moja, królewska krew w żyłach płynęła! Wyda się odpowiedni edykt i sprawa załatwiona. Bę- dzie komu tron zostawić. Ale marszałka niezupełnie tu uspokoiło. — Wasza królewska mość tyle raczyła to tu, to tam... eee, podróżować — powiedział, zacinając się nieco — że nie wiadomo, gdzie jej potomków szukać ani po czym ich poznać. — Jak to, po czym? Po słynnym znamieniu dy- nastii Rudyforyków, myszce w kształcie serduszka, które tu, na piersi samej znajdować się musi — od- parł król, rozchylając koszulę. — Wiem ja to, wiem, jakżebym miał nie wie- dzieć — rzekł marszałek i chwilę się zastanawiał. — A wasza królewska mość wolałaby chłopczyka czy dziewczynkę, to jest królewnę czy królewicza? — za- pytał. — Królewna by nam bardziej pasowała — stwierdził król. — Chłopak to pewnie od razu chciał by wojować, jakby do tronu się dorwał, a królewnę moglibyśmy wydać, na przykład, za księcia Michał- ka, syna króla Berberysa. I tak nasze dwa sąsiednie królestwa w jedno by się, sposobem pokojowym, potężne państwo złączyły. — Za księcia Michałka naszą królewnę byśmy wydali? — powtórzył z zastanowieniem marszałek. — — — 48 4. Dobranoc dla dorosłych 49 Nie lada z ciebie, najjaśniejszy panie, polityk! Tylko że książę Michałek jeszcze jako dziecko został wysłany na nauki w nieznane świata strony. Podobno nawet sam nie wie, że jest księciem, tak surowo go kształcą. — Powróci, powróci i moją ukochaną córeczkę za żonę pojmie — z góry cieszył się król. — Jeszcze tej córeczki nie mamy. — Ale ją mieć będziemy! Już ty tam coś, mój marszałku, wymyślisz. Najlepiej wybierz się rze- miennym dyszlem w drogę, jeździj od gospody do gospody i córki mojej szukaj. — Za stary już jestem na takie eskapady — wymawiał się marszałek. W tym właśnie momencie pewien wspaniały pomysł przyszedł mu do głowy. — Ale umyślnego wyślę, pewnego łebskiego młodzień- ca, który się na taką misję lepiej ode mnie nadaje. — Rób, jak uważasz. Jeszcze się nigdy na tobie nie zawiodłem — zgodził się król. — I nie zawiedziesz się, najjaśniejszy panie — rzekł marszałek, a wychodząc z królewskiej komna- ty, mruknął do siebie: — Upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu, a będzie to ogień miłości. Wysłany przez marszałka umyślny od zajazdu do zajazdu i od gospody do gospody jeździł, szukał, badał, ale nigdzie królewskiej córki znaleźć nie mógł, choć do nie lada sposobów się uciekał. Aż raz, kiedy był ciepły majowy wieczór i kląskały słowiki, zajechał przed schludną, świeżo wybieloną gospodę, której jasne światła zapraszały do wnętrza. Siedziało tam już za stołem dwóch podróżnych, którzy widząc wchodzącego dwornego młodziana przychylnie go powitali, lecz niebawem udali się na spoczynek. Ku swojemu zadowoleniu wysłannik marszałka ujrzał stojącą za szynkwasem młodą, piękną szynkareczkę, która zapytała, czym może mu służyć. — Ano, miodu bym się napił i co nieco prze- kąsił — rzekł młodzieniec. — A i na noc bym został, bom sam zdrożony wielce i koń mój wypocząć musi. — Jeszcze mi ino jedna izba wolna została, kró- lewska. Dobrze się waszej wielmożności nada — powiedziała szynkareczka. — Królewska?... — zapytał umyślny, zerkając chyłkiem na odsłonięty nieco, wedle współczesnej mody, biust szynkareczki, która nisko pochylona ściereczką stół wycierała. — Ano królewską tę izbę nazywają — mówiła dalej szynkareczka — podobnież za młodu król nasz miłościwy w niej nocował. Ale dawno to było, zanim na świat przyszłam i zanim rodzice mnie odumarli. — Zetrzyj no tu jeszcze, piękna szynkarecz- ko — rzekł umyślny, wskazując wyimaginowane kruszyny na stole, i z zapałem myszkował oczami po odsłoniętym biuście. — Przeciem wszystko dokumentnie starła — obruszyła się szynkareczka, zasłaniając ręką biust. — Co wam się, panie, widzi? — Może mi się zdawało — odparł młodzie- niec. — Ale powiedz mi, szynkareczko, powiedz, czy... czy ty może masz, o tu, na piersi, takie małe znamię w kształcie serduszka? — A wam co do tego, wielmożny panie? I tak go nie dojrzycie, choćbyście nie wiem jak zerkali — obruszyła się szynkareczka. — Nie wstydź się, dziewczyno, tego małego serduszka, bo wiele odeń może zależeć — powiedział — — 50 51 umyślny. — Bylem je na własne oczy mógł zobaczyć. — Oooo, czego to wam się zachciewa... Nie, nie będziecie mogli tu nocować, panie, bardzo by wam niewygodnie było na twardym królewskim łożu. — Powtarzam ci, szynkareczko, że to twoje małe serduszko wiele zdziałać może, bardzo wiele — nastawał młodzieniec. Wstydliwa szynkareczka długo się jednak opierała. Ale gdy umyślny jął z zapałem jej przedkładać, że to sprawy wagi państwowej w grę wchodzą, i inne jeszcze rzeczy na uszko szeptać, w końcu uległa, zwłaszcza że noc była majowa i słowiki za oknem kląskały, o czym już wspominaliśmy. Wczesny ranek zastał umyślnego i szynkareczkę przytulonych do siebie w pustej jeszcze o tej porze izbie gospody. Szynkareczce od czasu do czasu łza z oczu spływała. — Niestety — mówił młodzieniec — czym prę- dzej odjechać mi trzeba. — I samą mnie zostawisz? O, ja nieszczęśli- wa — szepnęła szynkareczka i kolejną łzę uroniła. — Nie płacz, najdroższa. Ważne wieści na dwór królewski zawieźć muszę, a i ty szybko ważne i ra- dosne wieści otrzymasz. Cóż, moja rola skończo- na... — rzekł smutno umyślny. — I ty także płaczesz, najdroższy? — Całą ci prawdę wyznam — powiedział, ha- mując wzruszenie, młodzieniec. — Wysłano mnie, abym królewską córkę odnalazł. Odnalazłem ją i na dwór wracać muszę. — Odnalazłeś? — zdumiała się szynkareczka. — A gdzież ona? — Ty nią jesteś, bom na twoim ciele królew- 52 skie ujrzał znamię! — wykrzyknął umyślny i na kolana padł. — Wybacz mi, najjaśniejsza królewno, żem może zbyt daleko się posunął, aby je odnaleźć. Ale jakżeby inaczej wiadomym mi się stało, że w rzeczy samej królewną jesteś! — O, ja nieszczęśliwa! — załkała dziewczy- na. — To dlatego miłosnymi słowy mnie zwiodłeś? Nie, nie chcę być królewną, twoją chcę być! — Więc kochasz mnie, królewno, mimo żeś jest królewną? — zapytał raczej retorycznie młodzie- niec. — Kat mi za to głowę utnie, ale i ja ciebie kocham! — Najdroższy! — zawołała świeżo kreowana królewna. — Ukryjmy całą prawdę, nie mówmy nikomu, kim jestem! — Za późno już! — rozległ się nagle głos mar- szałka dworu, który od niejakiego czasu, stanąwszy u progu, przysłuchiwał się miłosnym wyznaniom młodych. — Przybyłem tu specjalnie wezwany przez jednego z moich zaufanych, co również tu nocował. Ale nie martwcie się, dzieci! Bo ty, chłopcze, nie jesteś zwyczajnym sobie umyślnym gońcem ze dworu, lecz księciem Michałkiem, który u nas na dworskiej praktyce przebywał, o czym ja tylko jeden wiedziałem. Możecie się kochać, młodzi, ile wlezie, oczywiście po ślubie! I tak się stało. Ale niechże ta opowieść będzie dla nas przestrogą, żebyśmy nie lekceważyli młodych stażystów, którzy czasowo przebywają w naszych zakładach pracy, bo bardzo przydać się mogą. Pewnego razu żył sobie młody, postępowy król, który chciał pojąć za żonę nie żadną tam księżniczkę czy królewnę, ale prawdziwą dziewczynę z ludu lub, co najwyżej, z klas średnich. Wieść o tym, że młody, przystojny i zasobny monarcha szuka kandydatki na żonę, rozeszła się lotem strzały. Z całego świata nadciągały kohorty dziewcząt, a wszystkie, wiedząc o gustach króla, w strojach ludowych. Król nie dał się wziąć na podobne sztuczki. — Ludowe stroje, wieśniacze zapaski, wszystko to bardzo pięknie, ale co się pod tym kryje? — mówił do marszałka dworu. — Skąd mogę wiedzieć, czy któraś z tych ślicznotek nie jest przebraną ary-stokratką, czy w jej żyłach nie płynie błękitna krew? A znam ja dobrze wszystkie te księżniczki, hrabianki, baronówny, co to mają fiu-bździu w głowie i nic, tylko fumy, pretensje, bale i rauty, a jajecznicy usmażyć nie potrafią. Chcę mieć żonę rozsądną, praktyczną i gospodarną. Ładna też może być — dorzucił po chwili namysłu. — Jeśli idzie o urodę, to ta Małgorzatka, co wczoraj zjechała, wydaje mi się wcale, wcale... — rzekł poufnie marszałek. — Małgorzatka? Która to? — zainteresował się król. — Ta hoża blondyneczka z dołeczkami. Taka bardziej przy kości. — Wiem, wiem, mnie także od razu się spodo- bała. Na oko ma bardzo ludowy wygląd, ale jak się przekonać, czy nie jest przypadkiem arystokratką? — Byłby na to sposób... Wasza królewska mość pamięta pewnie bajkę o księżniczce na grochu, z któ- rej jasno wynika, że prawdziwe arystokratki mają niezwykle delikatne ciało i wyczują ziarnko grochu nawet przez dziesięć materaców. — Świetna myśl, mój marszałku! Poddamy Małgorzatkę tej próbie. Jeśli ją ziarnko będzie uwie- rało, to znaczy, że jest księżniczką czy kimś takim, i wobec tego nie ożenię się z nią. A jeśli odwrotnie, to odwrotnie. I Małgorzatkę poddano próbie jeszcze tego samego wieczora, podkładając ziarnko grochu pod dziesięć materaców. Król musiał wdrapać się na krzesło, aby móc z nią rankiem porozmawiać. — Jakże ci się spało, piękna panienko? — zapytał podchwytliwie. — Doskonale, najjaśniejszy panie! Miałam takie słodkie sny, że ty i ja... — urwała ze śmiechem. — A czy przypadkiem nic ci nie przeszkadzało, nie kłuło, nie uwierało? — W życiu nie spałam na tak wygodnym po- słaniu! Nie upewniło to jednak króla o ludowym pochodzeniu Małgorzatki. — Może za dużo podłożyliśmy jej tych mate- raców? — dzielił się z marszałkiem swoimi wątpli- wościami. — Tyle, co w bajce, najjaśniejszy panie. — — 54 55 — Bajka bajką, a to jest życie. Zarządź, aby dziś wieczorem podłożono jej ziarnko grochu tylko pod pięć materaców. Tak też uczyniono i nazajutrz rano młody król znów poszedł odwiedzić piękną Małgorzatkę. — A jak ci się dzisiaj spało, moja panienko? — zapytał. — Jeszcze lepiej niż wczoraj. Takie miałam cu- downe sny! Szedłeś ku mnie, panie, w swej najpięk- niejszej zbroi... Niełatwo dał się przekonać podejrzliwy władca i co wieczór kazał zmniejszać liczbę materaców, na których spała Małgorzatka. Ona jednak nawet pod trzema, nawet pod dwoma, ba, nawet pod jednym cienkim materacem nie wyczuła ziarnka grochu. — To na pewno nie jest arystokratka, najjaś- niejszy panie, skoro może spać na czymś podob- nym! — perswadował marszałek. — Głowę daję! — Obyś miał rację, marszałku — westchnął król, bo Małgorzatka bardzo mu do gustu przypad- ła. — Ale żeby nie było żadnych wątpliwości, zro- bimy jeszcze jeden eksperyment. Niech prześpi się na samym grochu. Jeśli i wtedy nic nie poczuje, to na pewno jest z ludu i śmiało będę się mógł z nią ożenić. — Czy i tej nocy nic ci nie przeszkadzało, nie gniotło, nie uwierało? — zapytał ją następnego ranka. — Nic! Spałam lepiej niż kiedykolwiek, panie. A śniło mi się... Nie, nie powiem, co mi się śniło! Wstydzę się. — A więc spełnią się twoje sny! — zawołał radośnie monarcha. — Marszałku, każ poczynić sto- sowne przygotowania! I młody, postępowy król pojął za żonę Małgorzatkę, która w rzeczywistości nazywała się Marge-rita de Vigo delia Serna Y Gonzales i była autentyczną hiszpańską księżniczką krwi. A co z tym grochem? Bez znaczenia. Na czym dziewczyna się nie prześpi, byleby dobrze wyjść za mąż! 56 Działo się to późną jesienią, w deszcz i zawieję. Ubogi staruszek w swej ubogiej chatce posilał się ostatnią kromką suchego chleba, gdy nagle usłyszał pukanie. Któż to mógł być? W legendach i przypowieściach podobnie się zaczynających są to zazwyczaj goście niezwyczajni, na przykład Ludwik XIV incognito albo archanioł Gabriel. Tym jednak razem był to zupełnie normalny, zziębnięty i zmęczony człowiek w przemoczonym odzieniu. — Bądź pozdrowiony, starcze — rzekł, gdy drzwi stanęły przed nim otworem. — Jestem zbłą- kanym podróżnym i szukam schronienia. — Witaj w moim domu, wędrowcze! — po- wiedział serdecznie staruszek. — Chętnie podzielę się z tobą tą oto ostatnią kromką suchego chleba. Siadaj za moim stołem, śpij w moim łóżku. A kiedy minęła noc i zaświtał słoneczny poranek, wypoczęty podróżny w te oto odezwał się do swego gospodarza słowa: — Wiedz, szlachetny starcze, że jestem milio- nerem w przebraniu. Nie zapomnę o tobie i od- wdzięczę ci się, jak na milionera przystało. Minął rok i znowu nadeszła jesień. I znowu w deszczową, wietrzną noc rozległo się pukanie do drzwi ubogiego staruszka, który spożywał właśnie kolejną ostatnią kromkę suchego chleba. — Jestem zbłąkanym, zziębniętym i zgłodnia- łym podróżnym — oświadczył przybyły, wchodząc do izby. — Proszę cię o gościnę. — No cóż, witaj w moim domu! — powiedział z lekkim wahaniem w głosie ciągle jeszcze szlachet- ny starzec. — Podzielę się z tobą ostatnim kawał kiem suchego pieczywa, siadaj za moim stołem, a po- tem połóż się do mego łoża. — Dziękuję ci, dobry staruszku — rzekł gość na drugi dzień rano. — Znakomicie wyspałem się w twoim łóżku, czuję się jak nowo narodzony. Czas mi już jednak w drogę, a na pożegnanie wyznam ci całą prawdę: nie jestem zwykłym podróżnym, ale milionerem w przebraniu i nie omieszkam ci się za twą gościnność odwdzięczyć. I znowu minął rok. I znowu jesienną dżdżystą nocą, gdy staruszek spożywał tym razem już naprawdę ostatnią kromkę chleba, rozległo się pukanie. Niechętnie przerwał posiłek i otworzył drzwi. — Jestem zbłąkanym, zziębniętym... — zaczął przybyły. — I pewnie zgłodniałym milionerem w prze- braniu, z którym mam się podzielić jadłem i ło- żem, co? — Zgadłeś! Czyżbyś był czarownikiem? — zdu- miał się gość. — Precz z mego domu, darmozjadzie! Fora ze dwora! Znamy się na takich! Wynocha, ale to już! — wrzeszczał staruszek, wypychając milionera na deszcz i wiatr. I głupio zrobił. Bo ten trzeci milioner był akurat porządnym milionerem i na pewno by mu się za gościnę odwdzięczył. 58 59 A morał z tego taki: Nie sądźmy wszystkich jednakowo i nawet wobec milionerów nie stosujmy zbiorowej odpowiedzialności. Żył kiedyś król, który czasami udawał, że królem nie jest, aby przekonać się, jak żyją jego poddani, i dowiedzieć, co o nim myślą. W tym celu przebierał się za zwykłego mieszkańca swego królestwa, opuszczał zamek i mieszał się z ludem. Marszałek dworu nie lubił tych królewskich eskapad, bo przysparzały mu nie lada kłopotów. Toteż gdy pewnego ranka król oświadczył mu, że znowu wybiera się do miasteczka, marszałek starał się odwieść go od tego zamiaru. — Na co ci to, najjaśniejszy panie? Przecież dobrze wiesz, że twoi poddani wielbią cię nad życie i że powodzi im się doskonale — przekonywał króla. A król wcale nie był tego taki pewny. — Wiem, że w ostatni wtorek mnie wielbili, ale dzisiaj jest czwartek i może mnie już nie wielbią? A poza tym nudzę się i potrzebna mi jakaś roz- rywka. — Jeśli wasza królewska mość się nudzi, to może zagramy w bezika? — Właśnie! I znowu będziesz umyślnie prze- grywał, żeby mi przykrości nie robić! Pójdę do miasteczka i już! — Ha, trudno — ustąpił marszałek. — Skoro taka jest wola waszej królewskiej mości, to nie 61 śmiem się sprzeciwiać. A za kogo tym razem chciałbyś się, najjaśniejszy panie, przebrać? — Za pijaka. Doskonale umiem udawać pijaka. Pójdę sobie do gospody, za stołem siądę, języka za- sięgnę... — A do której to gospody wasza królewska mość raczy się udać? — zapytał podstępnie marszałek. — Chyba pójdę na rynek „Pod świńskiego ryja". Miodku się napiję albo gorzałeczki... — Prawdę mówiąc, nie przystoi waszej królew- skiej mości pijaka udawać, i to „Pod świńskim ryjem". — Nie bój się, marszałku, wszystko będzie dobrze i jeszcze przed północą wrócę na zamek — powiedział król. Dla niepoznaki zasłonił się szczelnie opończą, przylepił sobie rudą brodę i ruszył do miasteczka. Marszałek zaś, gdy tylko król się nieco oddalił, zaczął załatwiać pewne nie cierpiące zwłoki sprawy wagi państwowej. Tymczasem król, przebrany za wędrownego pijaka, zmierzał ku gospodzie. Droga była dość daleka, a że do chodzenia pieszo nie był przyzwyczajony, sporo czasu upłynęło, nim do niej dotarł. W gospodzie zabawa była już w pełni. Pohukiwano, fałszywie śpiewano sprośne piosenki, ten i ów tego i owego poszturchiwał. Gdy tylko król wszedł i zasiadł za stołem, zaraz któryś z biesiadujących wylewnie, jak to zwykle bywa po paru kubkach wina, do niego się zwrócił: — A kogoż to bogi do nas przywiodły? — za- pytał. — Witaj, nieznany przybyszu, napij się z na- mi, boś pewnie spragniony. — A i powiedz, skąd przybywasz i kim jesteś? — pytali inni. — Ano jestem ci ja ubogim wędrowcem, a przybywam z daleka, żeby dowiedzieć się, jak wam się tu żyje i czy króla swego kochacie — po- wiedział król. — Dyć żyjem tu sobie jak się patrzy! I dobrze nam się dzieje, nie można narzekać — mówili jeden przez drugiego. A któryś, bardziej widać od innych skory, zawołał: — A króla naszego kochamy, oj, ko- chamy! Tak samo jak w ostatni wtorek. To niewczesne wyznanie wywołało wśród obecnych mała konsternację, ale szybko ktoś znalazł wyjście z trudnej sytuacji i wykrzyknął: — Na kolana! Niech żyje najjaśniejszy pan! Zegar na zamkowej wieży miał właśnie wybić północ, gdy na korytarzu wiodącym do królewskiej komnaty rozległy się niezbyt miarowe kroki i w drzwiach ukazała się trochę chwiejna postać króla. — No, nareszcie! — ucieszył się marszałek, który uporawszy się ze sprawami państwowymi, cierpliwie czekał na jego powrót. — Widzę, że nieźle waszej królewskiej mości udało się mieszanie z lu- dem! — Mówię ci, mój marszałkuniu, że bardzo... bardzo miły jest ten mój lud — opowiadał, zacina- jąc się nieco, król. — Najpierw, nic nie wiedząc, że ja to ja, wychwalali mnie pod niebiosa i opowia- dali, jak to im się dobrze w moim królestwie żyje. A potem jak nie padli na kolana... — To poznali cię, najjaśniejszy panie? No i co, i co? — zapytał z niepokojem marszałek. — Ano nic. Na kolana padli i nuże się do mnie garnąć, ręce mi całować... — — 62 63 — Uffff — odetchnął z ulgą marszałek, bo jak ze słów króla wynikało, specjalna ekipa pijaków zdążyła na czas do gospody i dobrze się wywiązała z powierzonego zadania. Może nawet trochę w tym przesadzili. Należy chyba jeszcze tylko dodać, że król ten przeszedł do legendy, która zresztą już zanikła, jako Król Symulant I. Dotychczas nie zajmowaliśmy się w naszych „Dobranockach" tak wybitną, choć niewątpliwie kontrowersyjną postacią, jaką był Napoleon Bonaparte. Spieszymy więc wypełnić tę dotkliwą lukę, tym bardziej że przypadkiem wpadły nam w ręce materiały dotyczące nieznanego incydentu napoleońskich wojen. Otóż w czasie bitwy toczącej się pod jednym z miast czy nad którąś z rzek mały oddziałek grenadierów odpoczywał po trudach walki. Nagle nadeszła wieść, że przybywa do nich sam cesarz. Żołnierze szybko ustawili się w dwuszereg i gdy tylko Napoleon nadjechał na spienionym koniu, powitali go gromkim okrzykiem: „Vive 1'empereur!", co po polsku znaczy — „niech żyje cesarz!" Napoleon przeszedł przed frontem stojącego na baczność oddziału, po czym odezwał się w te słowa: — Grenadierzy! Moi wierni towarzysze broni! Jak zwykle w trudnej sytuacji do was się zwracam. Oto tam, za wzgórzem, broni się rozpaczliwie nasza odcięta placówka. Jeden z was musi się do niej przedrzeć z moimi rozkazami, które zawiera ta koperta. Nie będę ukrywał, że jest to misja trudna i niebezpieczna, życiem można ją przypłacić. Myślę jednak, że znajdzie się wśród was ktoś, kto podej- 5. Dobranoc dla dorosłych mie się tego zadania. Niechże więc wystąpi przed front! Na te słowa cały oddział grenadierów jak jeden mąż, z okrzykiem „Vive 1'empereur!", zrobił krok naprzód. Napoleon był wyraźnie wzruszony. — Dziękuję wam, grenadierzy — powiedział. — Wszyscy, jak widzę, gotowi jesteście do najwięk- szych poświęceń! Zawsze wiedziałem, że mogę na was liczyć. Ale tym razem potrzebny mi jest tylko jeden z was, aby chyłkiem przemknął się przez linie wroga wśród gradu kul i kartaczy. Który z was się tego podejmie? I znowu grenadierzy całym oddziałem uczynili krok do przodu, a ich okrzyk ,,Vive l'empereur!" wzbił się ponad zgiełk i gwar szalejącej w pobliżu bitwy. — Jakże to ładnie z waszej strony — pochwalił ich cesarz. — Naprawdę jestem głęboko wzruszony. Ale zrozumcie: jest to zadanie, które wykonać może jeden jedyny bohater. Niechże on tylko wystąpi przed front. Po raz trzeci dzielni grenadierzy zgodnie postąpili do przodu i stanęli jak wryci, wznosząc znany nam już okrzyk „Vive l'empereur!" — Chwileczkę, może ja nie dość jasno przed stawiłem sytuację — rzekł nieco nerwowo Napo- leon. — Otóż my jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, a tam, za tym widocznym przed nami wzgórzem broni się resztkami sił nasza odcięta placówka. Jak wiecie, jestem niezłym strategiem, a w tej kopercie są moje rozkazy, które mogą tę placówkę uratować. Przemknąć się przez linie wroga z tą kopertą ma szanse tylko jeden człowiek, ale nie cały oddział. Niechże więc ten jeden wystąpi! Głośne szurnięcie robiących krok naprzód grenadierów i ich okrzyk ,,Vive 1'empereur!" były mu odpowiedzią. — Nie, tego już za wiele! — wrzasnął cesarz. — Przecież mówię do was wyraźnie, po francusku: jeden ma się poświęcić, i już! Ale grenadierzy, nieustępliwi w swym bohaterstwie, całym oddziałem ruszyli do przodu. — Znowu wszyscy! — pienił się Napoleon. — Czyście powariowali?! Tam ginie odcięta placówka, a wy zabawiacie się w herosów! To niesubordynacja w obliczu wroga! Wiecie, co za to grozi! Nagle do Napoleona podbiegł zdyszany goniec. — Cesarzu! — wykrzyknął. — Odcięta placów- ka właśnie padła! — Merde! — zaklął Napoleon, a słowo to znane jest tak dobrze z francuskich filmów, że nie bę- dziemy go przekładali. Cóż, wyraził się brzydko, czemu trudno się w tej sytuacji dziwić. A jaka z tego historycznego zdarzenia płynie dla nas nauka? Że dla dobra placówki warto czasami pozwolić, aby któryś z kolegów wysunął się do przodu. 66 Będzie to opowieść o człowieku, który zaprzedał duszę diabłu. Podobna transakcja nie jest niczym nowym, że przypomnimy choćby Fausta czy pana Twardowskiego. Wyjątkowe są tylko okoliczności, w jakich do niej doszło. Na razie jednak cofnijmy się nieco w przeszłość i zajrzyjmy do modnego podówczas kurortu, gdzie cała rzecz się zaczęła. — Popatrz, kto tam idzie, Rozalko — powiedziała wytworna starsza pani do towarzyszącej jej młodziutkiej uroczej panienki. — Toż to słynny pisarz, Jan Amadeusz. Panienka spłonęła rumieńcem. — Jan Amadeusz?! Uwielbiam jego dzieła. To mówiąc niby przypadkiem upuściła koronkową chusteczkę, co w owych czasach było rozpowszechnionym sposobem nawiązywania znajomości. Pisarz skwapliwie podjął inicjatywę ichusteczkę. — Mesdames! — skłonił się szarmancko, wrę- czając panience zgubiony przedmiot. — Merci — szepnęła panienka, płoniąc się po raz drugi. Potem już wypadki potoczyły się jak lawina, a może nawet szybciej. Cóż, tak to bywało i bywa na wczasach. Sławny literat nie odstępował obu pań, 68 a szczególnie młodszej. Popijał wraz z nimi wody mineralne u źródła, czekoladę z pianką w miejscowej cukierni, dzielnie wiosłował podczas romantycznych przejażdżek po jeziorze. Aż nadszedł nieuchronny dzień pożegnania. — Jutro muszę wracać do stolicy — rzekł ze smutkiem pisarz. — Rozstajemy się na zawsze. — Na zawsze? Dlaczego? — zaniepokoiła się pa- nienka. — Janie Amadeuszu, czyżbyś był pan, broń Boże, żonatym? — Och, nie! Żadna kobieta dotąd nie zdobyła mego serca. A gdy wreszcie pokochałem kogoś — tu spojrzał wymownie na dziewczynę — miłością pierwszą, złe fatum sprawiło, że od mojej najdroższej dzieli mnie przepaść. — Przepaść?! — zdumiała się Rozalka. — Przepaść wieku. Tyś dzieckiem prawie, pani, a ja... — Ty także jesteś młody, Janie Amadeuszu. Te dziesięć lat różnicy między nami przecież się nie liczy. — Żeby dziesięć! — westchnął literat. — No, to piętnaście. Cóż to ma za znaczenie, gdy w grę wchodzi prawdziwe uczucie! —• Rozalio! — wykrzyknął olśniony twórca i, nie panując już dłużej nad sobą, chwycił ją w objęcia. Wyjechać jednak musiał. Ale uczucie szczęścia towarzyszyło mu w drodze. — Usta milczą, dusza śpiewa, kocham cię! — nucił w pociągu modną podówczas piosenkę. Jak młodzieniaszek wbiegł po schodach do swego stołecznego mieszkania. Przed drzwiami czekali na niego dwaj nie znani 69 mu panowie, po których od razu można było poznać, że w niebłahej przybyli sprawie. — Czym mogę służyć? — zapytał pisarz, wpro- wadzając ich do saloniku. — Jesteśmy delegatami komitetu organizacyj- nego jubileuszu — wyjaśnili uroczyście. — Czyjego jubileuszu? — Twojego, mistrzu. Wszakże zbliża się czter- dziestolecie pańskiej twórczości. — Czterdzieści lat temu nie śniło mi się nawet, że będę pisarzem — roześmiał się Jan Amadeusz. — Ależ, mistrzu, czterdzieści lat temu ukazał się na łamach „Naszego Słoneczka" uroczy wierszyk pod tytułem „Gołąbek — jarząbek", podpisany Ki- ciuś-Miciuś — przypomniał jeden z delegatów. — A my dobrze wiemy, kto to był Kiciuś-Mi- ciuś — dodał drugi. — Nikt inny, jak tylko przyszła chluba literatury, ty, Janie Amadeuszu! Pisarz lekko pobladł. — Panowie, na litość boską! Jaki jubileusz?! Po co mi jubileusz?! Nie chcę żadnego jubileuszu! Nie życzę sobie! — wołał przerażony. — Skromność mistrza jest powszechnie znana, na szczęście wielbiciele pańskiego talentu czuwa ją! — powiedział z emfazą jeden z delegatów. — Sala zamówiona, zaproszenia wysłane. Sam arcyksiążę raczył objąć patronat — zakończył spra- wę drugi. Wczujmy się w sytuację nieszczęsnego pisarza. Tam — młodziutka narzeczona, a tu — jubileusz. Czterdziestolecia. Fatalne! Nic więc dziwnego, że Jan Amadeusz robił co mógł, aby nie dopuścić do tej, skądinąd zaszczytnej, uroczystości. Prosił, zabiegał, interweniował u najwyższych czynników. Ba, nawet u samego arcyksięcia. — Błagam waszą wysokość! Niech ekscelencja zrozumie moją sytuację. Jeśli jubileusz się odbędzie... — A mistrz niech zrozumie moją — przerwał mu arcyksiążę. — Jeśli ten jubileusz się nie odbę- dzie, powiedzą, że nie doceniam artystów. Mogę mi- strzowi dorzucić jeszcze jeden medal, jeszcze jedną nagrodę, mogę mistrza wysłać w wojaż zagraniczny. Ale odwołać jubileusz?! Nie, na to sobie pozwolić nie mogę. Cóż pozostało zdesperowanemu twórcy? — Popełnię samobójstwo. Niechże więc będzie pogrzeb zamiast jubileuszu — zdecydował. Wydobył pistolet z szuflady... I zaraz go odłożył. — Nie mogę tego zrobić Rozalce! — przypo- mniał sobie w porę. — Wszakże ona mnie kocha, złamałbym jej serce. Z drugiej jednak strony, jeśli wyjdzie na jaw, że jestem starszy od jej ojca... Za- iste, duszę diabłu bym zaprzedał, byle się od- młodzić ! — Odmłodzić? Proszę bardzo — powiedział dia- beł, który oczywiście skwapliwie się pojawił w odo- rze siarki i błysku płomieni. — Podpisz tylko cy- rograf, że zgadzasz się siedzeć w piekle tyle lat, ile ci teraz ujmę. — Nie wierzę w żadne piekło! —rzekł Jan Ama- deusz, który miał, jak na owe czasy, bardzo nowo- czesne poglądy. — Odmładzaj mnie, tylko szybko! W chwilę potem do mieszkania pisarza wpadli obaj znani już nam delegaci komitetu. 70 71 — Mistrzu, jubileusz! Wszyscy czekają na mistrza! — wołali jeden przez drugiego. Stojący przed nimi mały chłopczyk podciągnął skarpetki. — Ja jestem Kiciuś-Miciuś i mam dopiero dzie- więć lat — wyjaśnił. Ale delegaci nie dali za wygraną. — To nie ma znaczenia, jubileusz musi się odbyć! — wykrzyknęli. Porwali chłopca na ręce i wierzgającego rozpaczliwie zanieśli na uroczystość. Jak z tego wynika, niełatwo uniknąć jubileuszu. Już chyba, proszę panów, łatwiej nawet unikać młodych dziewcząt. Działo się to w niesłychanie dalekim kraju, niesłychanie dawno temu, kiedy wielożeństwo było w pełnym rozkwicie, a im kto zamożniejszy, tym więcej posiadał żon. Jeden z najwspanialszych ówczesnych haremów należał do potężnego sułtana Abdel-Kadabera, którego dramatyczne losy są tematem naszego opowiadania. Mimo zbytku, żony sułtana okropnie się nudziły. — Przykrzy mi się — narzekała pierwsza. — Na domiar rachatłukum się skończyło. — I fistaszków brak — dorzuciła druga, prze- ciągając się leniwie. — Wy nic, tylko byście jadły i jadły, tyły i tyły — skarcił je eunuch Mahmed. Nagle rozległ się turkot i przed budynek haremu zajechał Bahum, stały dostawca wszystkiego, co czterdziestu żonom sułtana było potrzebne. Rzuciły się więc do zakratowanych okien i jedna przez drugą wypytywały, czy przywiózł im obiecane błyskotki, wachlarze i czarczafy. — Przywiozłem, przywiozłem! — zapewniał ku- piec. — Wszystko w najlepszym gatunku. Kolczyki i bransolety ze złota i drogich kamieni, czarczafy z muślinu cienkiego jak mgiełka. — Jak mgiełka... — powtórzyła zazdrośnie ubo- ga kobieta, która zatrzymała się przed bramą ha- remu. — Dla nich muśliny jak mgiełka, a ja muszę nosić tę szmatę! — szarpnęła ze złością rzeczywiście podniszczony już czarczaf. — Dla czterdziestu sułtańskich żon wszystko musi być prima sort — powiedział dumnie Bahum, wnosząc do haremu kolejną skrzynkę z towarami. — Czterdzieści żon — mruknął pod nosem męż- czyzna, który również asystował przy tej scenie. — A mnie muszą wystarczyć zaledwie trzy. Wkrótce przed bramą haremu zebrała się spora gromadka ludzi zazdrośnie przyglądających się wnoszonym do środka skrzynkom, pudłom i puzderkom z najróżniejszymi wspaniałościami. Cóż, sułtan pławił się w bogactwach i luksusach, którymi również otaczał swoje żony. Aż pewnego dnia zaniepokojony wezyr postanowił serio pomówić ze swym władcą. — Niech Allach ma cię w swej opiece — za- czął, wchodząc do komnaty tronowej. — Wiesz do- brze, że dałbym się za ciebie posiekać, rozszarpać przez tygrysy, że skoczyłbym za tobą w ogień z naj- wyższego minaretu... — Wiem, wiem — przerwał mu sułtan. — Ale powiedz, o co ci chodzi. — Rzecz w tym, o najwspanialszy, że poddani niecierpliwią się. Miałeś wprowadzić reformy, roz- winąć handel, poprzeć rzemiosło... — Wprowadzę, wprowadzę, rozwinę, rozwinę, poprę, poprę — rzekł niecierpliwie władca. — Miałeś zbudować drogi. — Zbuduję, zbuduję. — No i... no i... — zaciął się wezyr. — I co? Wykrztuś wreszcie. — Nie bardzo zręcznie mi o tym mówić, ale lud nie może się doczekać przyjścia na świat suł- tańskiego syna, twojego następcy. — Urodzi się, urodzi... — Lecz na razie, o najszlachetniejszy, nic tyl- ko córki i córki. Nawet twoja najmłodsza żona, Ałła, w której pokładaliśmy tyle nadziei, powiła bliźnięta płci żeńskiej. — A cóż ja mogę na to poradzić? — żachnął się sułtan. — Samego mnie to niepokoi, zwłaszcza że mój podstępny kuzyn ze swymi dziesięcioma synalkami tylko czeka... — I to nie bezczynnie — dorzucił wezyr. — Rozsiewa pogłoski, że nawet do tego się nie nada jesz i że twój harem bezproduktywnie pociąga za sobą ogromne koszty. Prawdę mówiąc, na same pachnidła wydaliśmy w ubiegłym miesiącu... Mniejsza zresztą o cyfry. Postaraj się o syna, wszechpotężny. To ucieszyłoby twoich poddanych i odciągnęłoby uwagę od innych spraw. — No cóż, masz rację, wezyrze. Zrobię, co będę mógł — powiedział władca i nie zwlekając pobiegł rączo do haremu, żeby z miejsca sprawę załatwić. W dziewięć miesięcy później, jak każdy oczekujący narodzin potomka ojciec, sułtan nerwowo przechadzał się po komnacie. „Dziś waży się mój los — rozmyślał. — Ba, los całego mego drzewa genealogicznego. Żeby choć jedna jedyna urodziła syna. Zaraz dowiem się, czy nasza dynastia została uratowana, czy też wszystko spaliło na panewce". Według odwiecznego zwyczaju, narodziny sułtańskich potomków obwieszczano salwami z dział; 74 75 z tym że przyjście na świat córki — tylko jedną salwą, narodziny zaś syna — aż pięcioma. Sułtan pilnie więc nadstawiał ucha. I nagle: bum! — rozległa się pojedyncza salwa. — Córka! — jęknął. Bum! — zabrzmiało po chwili drugi raz. — Znowu córka! — nieszczęsny ojciec złapał się za głowę. Bum! — gruchnęło. Sułtan rwał z rozpaczy włosy. Pojedyncze salwy jeszcze wiele razy przeszywały powietrze, obwieszczając kolejne narodziny sułtańskich córek. Aż wreszcie... Bum, bum, bum, bum, bum! — łupnęło pięciokrotnie. — Syn! Nareszcie syn! — wykrzyknął urado- wany sułtan. — Nie, mój były władco — wyjaśnił wezyr, wpadając do komnaty. — Rewolucja! Tak więc cała historia skończyła się jednak dobrze, oczywiście nie dla sułtana. Ale czyż można wszystkich zadowolić? Wiele, wiele lat temu panował w pewnym kraju król Hipochondryk I, który był tak przejęty stanem swojego zdrowia, że na nic innego nie zwracał uwagi. — Wasza królewska mość, rada starszych cze- ka na decyzję w sprawie rogatkowego i kopytko- wego — przypominał mu raz po raz marszałek dworu. A co na to król? — Ojej, jak mnie wątroba piecze! Gdzie te krople, które zapisał mi doktor Trygenius z Edynburga? — Pozwolę sobie również zauważyć, że poseł księcia Aragonii niecierpliwi się, kiedy wreszcie, miłościwy panie, podpiszesz pakta handlowe — na- stawał marszałek. A co na to król? — Oj, oj, jak mnie w nogach łamie! Przyłóżcie mi kataplazmy, które przysłał mi doktor Prdka z Moraw. I tak w owym kraju płynęło życie wśród mnóstwa nie załatwionych spraw wagi państwowej. Najsłynniejsi specjaliści i znachorzy nie umieli wyleczyć Hipochondryka I. Aż pewnego dnia na dworze 77 zjawił się młody, nie znany jeszcze lekarz i natychmiast przystąpił do dzieła. — Zechce wasza królewska mość się położyć — powiedział. — Zechce wasza królewska mość zdjąć koronę, zechce wasza królewska mość rozpiąć kró- lewskie szaty. Zechce wasza królewska mość poka- zać język. Oddychać, nie oddychać, oddychać, nie oddychać, oddychać. Wasza królewska mość jest zdrów jak byk! — postawił diagnozę. — Jak byk?! Ależ ja jestem chory, ciężko cho- ry, najsłynniejsi doktorzy to przyznali! — oburzył się monarcha. — A ja twierdzę, że waszej królewskiej mości nic nie jest. — Precz, zuchwalcze! Wtrącić go do lochu! — pienił się Hipochondryk I. Ale nawet siedząc w lochu, karmiąc się czerstwym chlebem i pijąc cuchnącą wodę, młody lekarz wołał z uporem i tak głośno, że słychać go było aż na rynku. — Król jest zdrów jak byk! Król jest zdrów jak byk! — Najjaśniejszy panie, lud już się dowiedział, że król jest zdrów jak... rybka, i szemrze — ostrzegł go marszałek. — Trzeba coś zrobić z tym medykiem. Coś mu obiecać albo czymś mu zagrozić. Władca nakazał więc wyciągnąć lekarza z lochu i postawić przed swoje oblicze. — Słuchaj, medyku — rzekł, z trudem hamu- jąc gniew. — Wypuszczę cię na wolność i dostaniesz okrągłą sumkę, jeśli przyznasz, że jestem ciężko chory. A jeśli nie — oddam cię katu. Wybieraj. Młody lekarz zawahał się. Co mam czynić? — rozmyślał gorączkowo. — Z jednej strony moje le- karskie sumienie, a z drugiej — moje młode życie. Nie, nie załamię się — podjął bohaterskie postanowienie i zawołał raz jeszcze: — Król jest zdrów jak byk! Hipochondryk I aż poderwał się z tronu. — Hej, kacie, obetnij mu głowę! — rozkazał. Pewnie wszyscy się spodziewają, że, jak to w bajkach bywa, cała rzecz skończy się dobrze. Nic podobnego. Zginął młody lekarz, który wyżej cenił lekarskie sumienie niż własne życie. Co teraz nie mogłoby się zdarzyć. Bo w obecnym stanie medycyny, przy tych różnych kardio-gramach, rentgenach i analizach, lekarz nawet w pacjencie zdrowym jak byk zawsze jakąś chorobę znajdzie. 78 Za górami, za lasami, bardzo daleko i bardzo dawno temu żył pewien król, który zwyczajem wszystkich ówczesnych władców miał nadwornego astrologa. Astrolog ów czytał przyszłość z gwiazd, tyle że czytał nie najlepiej. Król zawsze był nowinek ciekaw, toteż nic dziwnego, że gdy pewnego dnia spotkał astrologa na zamkowym podwórcu, od razu go zagadnął: '— Cóż tam ostatnio wyczytałeś w gwiazdach, kochasiu? Czy długo będzie trwała ta susza, która nas gnębi? — Niestety, najjaśniejszy panie, jeszcze przez wiele miesięcy nie spadnie ani kropla deszczu — od- parł złowróżbnie astrolog. I ledwo zdążył to powiedzieć, gdy z nieba spadł ulewny deszcz. — A niech cię gęś kopnie z twoimi przepo- wiedniami! — śmiał się król, rozpinając parasol. O żadnej suszy już naturalnie nie było mowy. Popadało tyle, ile trzeba, nie za dużo, nie za mało, i król, nie mówiąc o narodzie, był bardzo zadowolony z takiego obrotu rzeczy. Tylko astrolog wstydził się ludziom na oczy pokazać, krył się po kątach i nade wszystko unikał spotkania z królem, który w końcu sam wezwał go do siebie. — No, nie wstydź się już tak, serdeńko, z po- wodu tego deszczu — pocieszał uczonego męża. — Wszystko w porządku. Jak przepowiesz coś złego,to dobrem się okazuje, a jak coś dobrego — to złem, i wiem przynajmniej, czego się trzymać. Powiedzmi więc teraz, czy mam podpisać traktat handlowyz księciem Kabanossy? Co tam twoje gwiazdy na ten temat mówią? — Zaraz spojrzę w niebo, najjaśniejszy panie — rzekł astrolog i drżącymi rękami nastawił lunetę. — O nie, nie! — wykrzyknął, gdy tylko w nią spoj- rzał. — Nie podpisuj, królu, tego traktatu, bo wyj- dziesz na tym jak Zabłocki na mydle! — Powiadasz, żebym nie podpisywał? — Zaklinam cię, miłościwy panie, nie rób tego! — Hej, służba! — zawołał król. — Przynieście mi tu zaraz inkaust i gęsie pióro! Jak było do przewidzenia, ale nie przez astrologa, władca, nie mówiąc o narodzie, doskonale wyszedł na podpisaniu traktatu z księciem Kabanossy. W kraju ożywił się handel, poprawiło zaopatrzenie, skarbiec królewski i mieszki mieszczan napęczniały złotem. Aż nadszedł dzień, w którym król postanowił wybrać się na wyprawę wojenną. Zanim jednak dosiadł konia, chcąc uczynić zadość tradycji, wezwał swego nadwornego astrologa. — No, cóż mi powiesz? — zapytał go. — Wy- gram tę wojnę czy przegram? Astrolog tym razem nie posiadał się z radości. — Wygrasz, niezwyciężony! — wykrzyknął. — Wyczytałem w gwiazdach czarno na białym, że zwy- ciężysz, zdobędziesz rozległe ziemie i zagarniesz obfi- te łupy! 80 6. Dobranoc dla dorosłych 81 — O, do diaska! — zaklął pod nosem król. — Jak mówisz, że zwyciężę, to ani chybi przegram. Cóż mam czynić? Może wycofać się z tej całej eskapady? Ale przecież wojska już wysłane, koszty poniesione. Wszyscy powiedzą, żem stchórzył! Nie, muszę zachować twarz, choćbym miał sam zginąć. W tym właśnie momencie na podwórzec zamkowy wpadł goniec. — Miłościwy panie, przynoszę wieści z pola walki! — Spotkała nas klęska, prawda? Z góry wiedziałem... — powiedział posępnie król i zwiesił głowę. — Ależ nie, panie, zwycięstwo! Nasze przednie straże pobiły na głowę tyły nieprzyjaciela! — wy- jaśnił goniec i oczywiście padł wyczerpany na ziemię. — Pobiły?! Nie do wiary! Dajcie mi konia, ko- nia z rzędem — zawołał radośnie władca i pocwało- wał na plac boju. A kiedy po wygranej wojnie powrócił triumfalnie na zamek i gdy umilkły już fanfary zwycięstwa, wezwał do siebie nadwornego astrologa. — Zwalniam cię z zajmowanego stanowiska — powiedział. — Jakże to, najjaśniejszy panie? Przecież tym razem się nie pomyliłem! Wyczytałem z gwiazd, że zwyciężysz, i zwyciężyłeś! — gorączkowo tłumaczył się astrolog. — Właśnie dlatego cię zwalniam — rzekł suro- wo król. — Bo kiepskiego fachowca można tolero- wać tak długo, póki jego pomyłki dadzą się przewi- dzieć. Ale jeśli i na tym polegać nie można... Kacie, chodź no tu na chwileczkę — skinął na dyżurnego kata polecając mu, aby spełnił swoją powinność. Tak to drzewiej bywało. Dziś za podobne przewinienia już głów się nie obcina, najwyżej coś tam z poborów. 82 Żyła niegdyś ładna dziewczyna imieniem Iwona, córka możnego wojewody, która, choć jej stuknęło osiemnaście lat, co w owych czasach dla osoby niezamężnej było wiekiem poważnym, przebierała w kandydatach do ręki jak w ulęgałkach. Ubolewał nad tym wojewoda, a nawet czasem gniewał się na swoją jedynaczkę za to wybrzydzanie, zwłaszcza że wcześnie owdowiał i nieustanne baczenie na młodą pannę zaczęło już mu trochę ciążyć. — No i odjechał biedny kasztelanic jak nie- pyszny — mówił z wyrzutem. — Szkoda, zacny z niego młodzieniec i z rodu znamienitego. — Ale okropnie nudny — wzruszyła ramiona mi Iwona. — Nie potrafi zabawić damy facecją ani piosenką. Nie tak wyobrażam sobie przyszłego małżonka! — Syn hetmana Czarnuszki wesoły jest jak szczygieł, pięknie tańczy i śpiewa, a i jemu dałaś kosza, moja duszko. — Bo głupstwa plecie, że aż słuchać hadko. On moim mężem?! No wiesz, tatku! — Za to rycerz Latoszek, choć wojennym para się rzemiosłem, po łacinie gada niczym osoba du- chowna, a też kazałaś mu podać czarną polewkę. — Nie chcę za małżonka skąpca, który bez sto- sownego podarku w konkury zjeżdża! — Oj, moja panno — pogroził jej palcem ro- dzic — żebyś ty tego nie pożałowała! Minął czas jakiś. Zrażeni kandydaci coraz rzadziej zjeżdżali w konkury, a wojewoda musiał w sprawach wagi państwowej udać się do stolicy. Iwona została więc sama w opustoszałym zamku. Zima onego roku była długa i ciężka, zmrok zapadał wcześnie, a tu ani na bal, ani na turniej, ani nawet w odwiedziny nie miała z kim się wybrać. Toteż nudziła się ogromnie. — Tylko ty mi zostałeś, Karliku, więc baw mnie, baw! — zamęczała nadwornego błazna, który jedyny dotrzymywał jej towarzystwa. — Nie umiem bawić młodych panienek — wy- kręcał się. — Ty na żartach się nie znasz, a do tań- ca jestem dla ciebie, za malutki. — To mi coś opowiedz — kaprysiła. — Ba, ale co? Nic mi jakoś na myśl nie przy- chodzi — podrapał się po łysinie. — Zresztą, dobrze, opowiem ci o królewiczu z bajki, chcesz? — Może być — przytaknęła Iwona, wyciągając się na sofie. — A co to za jeden? — Królewicz z bajki to po prostu królewicz z bajki — wyjaśnił błazen, — Przepiękny młodzie- niec, prawie tak urodziwy jak ja, hi hi! Z oczami jak gwiazdy, z ustami jak wiśnie, z brwiami jak skrzydła jaskółki i tak dalej. — Taki ładny, powiadasz? To pewnie głupi, co? — Ani trochę. Królewicz z bajki jest mądry i dzielny. — I dzielny w dodatku! — roześmiała się. — To pewnie charakter ma paskudny. Zazdrośnik, egoista, wiem, wiem! — — 84 85 — Nic podobnego! Królewicz z bajki jest dobry i szlachetny ponad miarę. — A przypadkiem nie kutwa z niego, który damie swego serca pierścienia czy łańcucha wysa- dzanego diamentami pożałuje, co, trefnisiu? — Królewicz z bajki ma królewski gest! — za- pewnił ją. Ale wojewodzianka nie dawała za wygraną. — Piękny, dobry, dzielny, hojny... Przecież on musi mieć jakąś wadę, musi! — Wadę? — zastanowił się błazen. — Może i ma jedną wadę... — Pewnie nudny jak flaki z olejem? — O, nie! Królewicz z bajki odznacza się wspa- niałym poczuciem humoru! Nie w tym rzecz. — A w czym? — ziewnęła Iwona i wygodniej ułożyła się na sofie. Powiedzieć jej czy nie powiedzieć? — bił się z myślami trefniś. — Z jednej strony najwyższy czas, żeby się dowiedziała, a z drugiej... może ją to zasmucić. Niech będzie, powiem! — zdecydował się. — Otóż królewicz z bajki ma tę wadę, że w ogóle nie istnieje! Ale daremnie czekał na okrzyk zdumienia czy zawodu. Podszedł więc bliżej i przyjrzał się dziewczynie. — No proszę, zasnęła! — stwierdził z oburze- niem. — W najciekawszym miejscu. I gadaj tu z ba- bami! Tak więc Iwona nie dowiedziała się, że królewicz z bajki w ogóle nie istnieje. Jak nie wiedzą o tym po dziś dzień inne młode dziewczęta, a nawet niektóre starsze panie. Dawno temu grasował w pewnym mieście potwór ludojad, który miał tak szalony apetyt, że liczba mieszkańców tego miasta zmniejszała się z tygodnia na tydzień. Aż wreszcie znalazł się śmiałek, który potwora unicestwił. Wszyscy szaleli z radości, a na ratuszu odbyła się uroczystość ku czci bohatera. — Bohaterze, który uwolniłeś nas od straszli- wego potwora ludojada — zagaił burmistrz. — Skła- dam ci w imieniu pozostałych przy życiu mieszkań ców i całej rady miejskiej najserdeczniejsze podzię- kowania. A teraz powiedz, nie krępuj się, czego żądasz w nagrodę? — Niczego, panie burmistrzu. Spełniłem tylko swój obowiązek. Dygnitarz otarł łzę wzruszenia. — Przyjmij więc chociaż symboliczny podarek w postaci tego oto szczerozłotego pucharu wysadza nego rubinami. — Skoro pan burmistrz tak nalega — ustąpił bohater i już wyciągał ręce po puchar, gdy do ratu- szowej sali wpadł przerażony młynarczyk. — Młyn się pali! — wykrzyknął. — Trzeba młynarza z ognia wyciągnąć. — Już lecę! — powiedział bohater i bez chwili zastanowienia pobiegł na ratunek. — — 86 87 Wkrótce w ratuszowej sali znowu odbyła się uroczystość. — Bohaterze! — zagaił burmistrz. — Ty, któ- ryś nie tylko wyzwolił nasze miasto od potwora lu- dojada, ale ponadto wyciągnąłeś z ognia zasłużonego młynarza, pozwól, że złożę ci najserdeczniejsze, naj- gorętsze podziękowania. — Spełniłem tylko swój obowiązek. — Przyjmij jednak w upominku ten oto szcze- rozłoty puchar — zdążył jeszcze powiedzieć bur- mistrz i urwał, bo z ulicy dobiegło rozpaczliwe wo- łanie: — Ratunku! Lew porwał dziecko! — Już lecę — oświadczył bohater. I poleciał. — Niech żyje! Niech żyje! — wołali na kolej nej uroczystości mieszkańcy miasta. Burmistrz ujął puchar w obie dłonie. — Bohaterze! — zaczął łamiącym się ze wzru- szenia głosem. — Ty, któryś... — i nie dokończył, bo do sali ratuszowej wbiegł przerażony wieśniak. — Moja żona wpadła do studni! — rozpaczał. — Już lecę — kiwnął głową bohater. Tak więc burmistrz znowu nie zdążył wręczyć mu nagrody. W owym mieście bowiem, jak to zwykle w większych aglomeracjach bywa, ciągle zdarzały się jakieś wypadki. Popularność bohatera rosła. Ludzie kłaniali mu się na ulicy, wznosili na jego cześć okrzyki, a co piękniejsze dziewczęta śniły o nim po nocach. Zaś z najpiękniejszą wziął ślub. Nie mógł jednak poświęcić zbyt wiele czasu młodej żonie, bo interesanci w dzień i w nocy dobijali się do jego drzwi, wołając: — Bohaterze, broń! — Bohaterze, goń! — Bohaterze, gaś! — Bohaterze, właź! — Bohaterze, bacz! — Bohaterze, skacz! Bohater nikomu nie odmawiał pomocy. — Już lecę — odpowiadał niezmiennie, bez względu na to, czym był w danej chwili zajęty. Choć jednak dwoił się i troił, po pewnym czasie tu i ówdzie ten i ów miał mu to i owo do zarzucenia. — Owszem, nie powiem, nasz bohater ma swoje zasługi — mówił cyrulik, strzygąc brodę apteka- rzowi — tyle że ostatnio tak jakby... — Ja też przyznaję, że niemało zdziałał — wpadł mu w słowo aptekarz. — Ale wczoraj, na przykład, wściekły pies cały dzień wałęsał się po mieście, a bohater nic. — Mnie dwie niedziele temu zbój w lesie napadł — skarżył się w gospodzie bogaty kupiec. — I kto mnie musiał bronić?! Mój własny syn. — Coś podobnego! Do czego to dochodzi! — oburzali się współbiesiadnicy. Pewnego dnia burmistrz wezwał bohatera do siebie. — Chciałbym ci wreszcie wręczyć ten puchar — rzekł. — Ale doszły mnie niepokojące wieści. Ponoć ostatnio się opuszczasz. — Robię co mogę, panie burmistrzu. Dwoję się i troję! — żachnął się bohater. — Tak powiadasz, a gdzież to byłeś wczoraj, kiedy rozjuszony byk gonił ludzi na targowisku? — Wczoraj nie mogłem, wczoraj żona powiła mi bliźnięta. — 88 — Żeby mi to było ostatni raz! — skarcił go surowo burmistrz. — Bo inaczej... — A, skoro tak, to od dziś radźcie sobie sami — oświadczył bohater. I przestał być bohaterem. Co również wymaga nie lada odwagi! W pewnym miasteczku, nad którym wznosił się książęcy zamek, żył sobie skromny i ubogi szewczyk połatajko beznadziejnie zakochany w pięknej i niedostępnej dla niego księżniczce. Wzdychał do niej skrycie, ballady na jej cześć układał i śpiewając je, buty zelował. Aż pewnego dnia do jego skromnego warsztaciku zawitała książęca dwórka, przynosząc kilka par trzewików, pantofelków i ciżemek do naprawy. — Trzeba, żebyś się pospieszył — powiedzia- ła — bo za dwa dni na zamku wielki bal i wszyscy musimy mieć na nogach całe buty. — Nie wiem, czy zdążę — martwił się szewczyk, — Tu dziura na wylot, a tu rzemyk się urwał, tam cała podeszwa odpada. Nie, chyba nie zdążę. — Ale te buciki koniecznie musisz naprawić na czas — powiedziała dwórka, wskazując parę przepięknych trzewiczków. — Ach, jakie śliczne, jakiej pięknej roboty — zachwycał się szewczyk. — Co im brakuje? — Są odrobinę za duże. — Odrobinę za duże? Takie maleńkie i odro- binę za duże? — dziwił się szewczyk. — Kto może mieć taką małą stópkę? — zapytał, a serce zaczęło mu bić żywiej. 91 — Nie powiem ci, sam się domyśl — odparła ze śmiechem dwórka. — To na pewno są trzewiczki księżniczki. Tyl- ko ona może mieć tak drobną nóżkę — domyślił się szewczyk. — Tak, to trzewiczki księżniczki Aldony — przyznała dwórka. — Zwykle odsyłamy je do na- prawy w stolicy, ale czasu już mało, a księżniczka uparła się, że tylko one pasują do jej balowej sukni. I powiedziała, że jak nie będą gotowe, to pójdzie na bal boso. Szewczyk zaraz po odejściu dwórki zabrał się do roboty i, jak to miał w zwyczaju, ułożył odpowiednią do sytuacji balladę, którą śpiewał w rytm uderzeń szewskiego młotka: To są trzewiczki pięknej księżniczki, O której marzę, o której śnię, Choć wiem, że ona hrabię, barona Raczej poślubi, a nie mnie. Próżne biadanie, czym szewczyk dla niej Biedny jak ja, jak ja, jak ja — Kiedy margrabiów i wicehrabiów Na zawołanie zawsze ma! Więc chociaż zdarzyć to, o czym marzy Biedny szewczyna, nie może się, Ale śnić o niej i tęsknić do niej Nikt nie zabroni mi, o nie! Szewczyk nie miał jednak słuszności, bo księżniczka Aldona, choć obracała się wyłącznie w kręgach miejscowej arystokracji, jakoś za mąż wyjść nie mogła. Nie, żeby nie miała powodzenia. Owszem, miała, ale do ożenku nikt się jakoś nie kwapił. Więc gdy na zamku rozpoczął się bal, książę usilnie starał się dopomóc swej córeczce w zamążpójściu. — Margrabio kochany — zwrócił się do swego najdostojniejszego gościa — nie ożeniłbyś się cza- sem z moją Aldonką, co? — Mam już żonę i ośmioro dzieci, proszę księ- cia pana — odparł rzeczowo margrabia. — A, racja! — przypomniał sobie książę. — A ty, hrabio? Nie pojąłbyś czasem mojej córeczki za żonę? Tak się przecież lubicie! — rzekł z uśmiechem do następnego po starszeństwie gościa. — Lubić co innego, a żenić się co innego — mruknął zagadnięty. — No, a ty, wicehrabio? Wziąłbyś sobie moją Aldonkę? — Już dla mnie za stara — odparł wicehra- bia. — Ma całe osiemnaście lat. — A ty, markizie?... — Jeszcze chcę sobie trochę pohulać. — A ty, baronie? Nie wziąłbyś za żonę mojej Aldonki? Nieraz zachwycałeś się jej urodą. — Zbytnia uroda w małżeństwie niebezpieczna rzecz — rzekł wymijająco zagadnięty. — To może ty, rycerzu Pianko, coś Aldonkę konno chciał porywać, może ty byś ją sobie wziął? — zwrócił się do najniższego stopniem z grona dobrze urodzonych. — Porywanie porywaniem, a małżeństwo rzecz poważna — wykręcił się rycerz Pianko. Książę machnął z rezygnacją ręką i w tym właśnie momencie pojawił się szewczyk z trzewicz-kami księżniczki w ręku. 92 93 — No, a ty, szewczyku? Czy ty może pojąłbyś księżniczkę Aldonę? — zapytał z rozpędu książę. — Ja... ja przyniosłem trzewiczki księżniczki... ja... ja... — bełkotał w pomieszaniu biedny szewczyk. Księżniczka Aldona wyrwała mu trzewiki z ręki i założyła na bose dotąd stopy. I na tym się skończyło. Szewczyk przepuścił wielką życiową okazję. Gdyby zamiast głupio wyjeżdżać z tymi trzewikami, powiedział jedno słowo „tak" — wymarzona księżniczka byłaby jego. Jakie to typowe! Nieraz nie wierzymy własnemu szczęściu i dlatego właśnie wymyka nam się ono z rąk. Żyła sobie raz bardzo piękna dziewczyna, która, jako taka, miała ogromne możliwości, ale że była ambitna, mierzyła znacznie wyżej. Toteż zbywała jak mogła niewczesne zalecanki różnych kawalerów, ba, nawet ludzi żonatych, którzy jednego tylko pragnęli: aby była ich choć przez chwilę! Lecz ona wcale tego w większości wypadków nie chciała i nieraz, nie dwa łzami się nieszczęsna zalewała: — Ach, co mam czynić? — żaliła się. — Wszy scy oni chcą tego samego! A ja pragnę być kimś w życiu, do czegoś dojść! Tak więc wielka uroda dziewczyny sprawiła, że na każdym niemal kroku musiała uważać, aby nie stoczyć się na dno, i wydawało jej się, że gdyby tylko mogła jakieś stanowisko na królewskim dworze otrzymać, to przeciwnie, bardzo wysoko by zaszła. A że była dziewczyną rezolutną, wybrała się pewnego dnia na zamek. — Czego sobie życzysz, piękna dzieweczko? — zapytał ją wysoki królewski urzędnik, gdy tylko ją ujrzał. — Chciałabym zapytać, czy nie znalazłoby się dla mnie jakieś miejsce na królewskim dworze — odparła dygając skromnie dziewczyna. — Ba, twoja uroda z pewnością bardzo by ozdo- — 95 biła nasz dwór, ale niestety, wszystkie posady mamy już od dawna obsadzone. — Lecz ja chciałabym robić rzeczy nie zwią- zane z moją urodą. Chciałabym stać się prawdziwie pożyteczną. — Zastanawiasz mnie, ślicznotko, ale nie jestem pewny, czy na dworze królewskim w ogóle można robić coś pożytecznego. Chyba że na stanowisku króla, ale to już jest zajęte — odparł wysoki urzęd- nik, który był człowiekiem dowcipnym. — Wakuje jedynie stanowisko kata — dodał po chwili namysłu. — Kata? — powtórzyła dziewczyna drżącymi usty. — Tak, królewskiego kata. Czy sądzisz, że bę- dąc katem można czynić coś pożytecznego? — Wydaje mi się, że tak. — Ba! To zależy, z której strony spojrzeć: ska- zanego czy skazującego, ha, ha, ha! — zaśmiał się wysoki urzędnik. — No cóż, przyjąłbym ciebie na nasz dwór jako kata, gdybyś nie była tak piękna. — W każdej chwili mogę się uczynić brzydką. O, spójrz, panie! — zawołała dziewczyna, targając sobie włosy i wykrzywiając się niemiłosiernie. — A przebrać się w strój męski to nie żadna sztuka! Dziewczyna była dalej piękna nawet w swej udanej brzydocie i wysokiemu urzędnikowi, który, mimo że żonaty, nie był jeszcze stary, aż serce z ochoty zadrgało. — Dobrze. Na razie będziesz katem, a potem zobaczymy — zdecydował. — Szybko przebierz się w ten strój i czekaj tu na mnie — dodał, wydając dziewczynie odpowiednie sorty mundurowe. — A gdy przywołam cię głośnym klaśnięciem, wejdź przez te drzwi wiodące do tronowej sali. — Uśmiech- nął się pokrzepiająco do dziewczyny i sam szybko zniknął w drzwiach, które jej wskazał. — Najjaśniejszy panie — rzekł, gdy stanął przed królem. — W bardzo ważnej przychodzę ma- terii. Otóż, porządkując różne sprawy, zauważyłem, że nie mamy na dworze kata. — A po cóż nam kat? Czyżbym przez nieuwagę skazał kogoś na śmierć? — zaniepokoił się król. — Nie, wasza królewska mość, od wielu lat nikt u nas na śmierć skazany nie został, ale na dworze musi być kat, podobnie jak błazen. Takie jest prawo. — Skoro takie prawo, to niech już sobie będzie ten kat — zgodził się, acz niezbyt chętnie, król. — Ale skąd go weźmiemy? Wątpię, czy któryś z moich poddanych zechce nim zostać. — Właściwie to ja już kata zaangażowałem — rzekł urzędnik. — Jeśli pozwolisz, królu, zaraz ci go zaprezentuję. — Aby mi tylko głowy nie ściął — mruknął do siebie król i skinął ręką na znak zgody. Wysoki urzędnik klasnął głośno w dłonie i w drzwiach ukazała się ubrana już w strój katowski dziewczyna, która, mimo że jej jako dziewczyny nie rozpoznał, bardzo się królowi jako kat spodobała. Minęło parę miesięcy. Dziewczyna-kat, jak dotąd, skutecznie opierała się zakusom wysokiego dworskiego urzędnika, który miał na nią coraz większą chrapkę. Nie wiedział tylko, jakiego by użyć -sposobu, aby ją zmusić do uległości. Aż kiedyś wymyślił iście diabelską intrygę, i to dzięki nieświadomej inspiracji własnej żony, której bardzo się na królewskim dworze nudziło. — Gdzie indziej mają jakieś rozrywki — mó- wiła przędąc na kołowrotku. — To urządzają ry- 96 7. Dobranoc dla dorosłych 97 cerskie turnieje i zawsze ktoś kogoś zabije lub porani, to teatrum tragedie przedstawia, w których aktorzy padają jak muchy. A u nas co? Nuda. I ty mnie, mężu, coś ostatnio zaniedbujesz — westchnęła z wyrzutem. — Ale słyszałam, żeś przyjął na dwór nowego kata? Może jakaś egzekucyjka się szykuje? Warto by go wypróbować, byłoby na co popatrzeć — dodała z nadzieją w głosie. — Wypróbować? Wiesz, żono, ty czasem masz znakomite pomysły, niechże cię uściskam! — wy- krzyknął wysoki urzędnik i udał się do króla, aby go przekonać o konieczności wypróbowania nowego kata, na co król w końcu się zgodził. I już nazajutrz na miasteczkowym rynku ukazał się herold, który ogłosił: — Podaje się do publicznej wiadomości, że na dwór królewski przyjęto nowego kata i że zostanie on poddany próbie. W tym celu odbędzie się losowanie skazańca przeznaczonego na ścięcie. Wszystkich obywateli wzywa się do czynnego udziału! — Ten, kto wyciągnie czarną gałkę, zostanie stracony, za co jego rodzina otrzyma sowite wynagrodzenie! W miasteczku zapanował zrozumiały niepokój, lecz nikt nie przypuszczał, że na niego właśnie padnie zły los, każdy myślał, że stracony zostanie ktoś inny. Tymczasem wysoki urzędnik dworski kuł żelazo póki gorące. Udał się przeto do przydzielonej dziew-czynie-katu skromnej izdebki. — Ano, moja mała — rzekł wchodząc — żarty się skończyły. Król postanowił wypróbować cię jako kata i zarządził publiczną egzekucję. — Przebóg! Będę więc musiała ściąć komuś głowę? — przeraziła się dziewczyna. 98 — Na to wygląda. — A komu to miałabym ją ściąć? — Temu, kto wylosuje czarną gałkę — objaśnił zimno wysoki urzędnik. — Nie, za nic, nie chcę! Ratuj mnie, panie! — Mógłbym może coś dla ciebie zrobić, ale pod warunkiem, że... — i tu wysoki urzędnik jął szeptać dziewczynie do uszka różne nieskromne propozycje. — Masz pan żonę i dziatki — broniła się, gdy coraz mocniej zaczął na nią napierać. — Co tam żona, co tam dziatki! Ciebie pragnę! Pamiętaj, że jeśli nie będziesz mi uległa, zginie nie- winny człowiek! — Boże, Boże — łkała dziewczyna. — Ale mógłbym, na przykład, tak zrobić, żeby wszystkie gałki były białe. — Uczyń, uczyń to, panie! — błagała. — Znasz moje warunki — szepnął namiętnie wysoki urzędnik i jeszcze mocniej chwycił piękną dziewczynę w ramiona. Ta jednak wyrwała mu się w ostatniej chwili i skryła się w zamkowym ogrodzie. — O, ja nieszczęsna — łkała w dalszym cią-gu — muszę więc stracić albo cnotę, albo niewinne go człowieka! Tak to wygląda moja wielka kariera! Traf zrządził, że właśnie dobrotliwy król zjawił się w ogrodzie, aby własnoręcznie podlać kwiatki. — Czego płaczesz, śliczna panienko? — zapytał dziewczynę, z której wysoki urzędnik w czasie prze- komarzań zdarł wierzchnie, katowskie odzienie. — Czy mógłbym ci w czymś dopomóc? Jestem tu, bądź co bądź, królem. Ale co widzę! — zawołał zdumio- ny. — Czy ty nie jesteś czasem naszym nowym katem? 99 — Jam ci to, miłościwy panie, jam ci to! — wykrzyknęła z rozpaczą dziewczyna. — Błagam cię, spraw, żeby nikt z mojej ręki nie zginął! — Nie płacz, maleńka, zobaczymy, co da się zrobić — obiecał król. — Ale po co to było pchać się na kata? — dodał, grożąc jej palcem. Czyż trzeba jeszcze dodawać, że król nie tylko dał się udobruchać, ale niebawem pojął piękną dziewczynę za żonę, wprawdzie morganatyczną, ale jednak. Tak to już jest: niekiedy zapominamy, że w życiu można do czegoś dojść postępując szlachetnie i cnotliwie. A że się czasem traci cnotę, jak już się do czegoś dojdzie, to zupełnie inna sprawa. Jest to opowiadanie przeznaczone głównie dla rodziców, ale inni też mogą sobie poczytać. Dawno temu żyła pewna młoda i przystojna kasztelanka, która była jednak bardzo niezadowolona ze swojego losu. A już w zupełną rozpacz popadła, gdy zbliżał się bal dworski. — Cóż mi z tego, że pochodzę ze znakomitego rodu — rozmyślała gorzko, stojąc przed lustrem — skoro moi przodkowie wszystko roztrwonili na wy- prawy krzyżowe, skąd przywieźli tylko trochę pie- przu i korzeni. Lepiej urodzić się w zwykłej mie- szczańskiej rodzinie, niż być kasztelanką, która nie ma co na siebie włożyć! — Tu łzy ciurkiem popłynęły jej z oczu. — W czymże pojadę na bal? W tych starych, niemodnych szmatach?! Zaiste, diabłu duszę bym zaprzedała, byleby mi sprawił jakiś godziwy przyodziewek. Jak wiadomo, diabły tylko czekają na takie zaproszenie. Ledwie więc wypowiedziała te słowa, huknęło, błysnęło, zapachniało siarką i w komnacie pojawił się mały diabełek w kusym fraczku. — Do usług waćpanny — skłonił się. — Oto cyrograf. Racz go tylko podpisać, a pojedziesz na bal w nowiutkiej, wytwornej szacie. — Nie kuś, diable — żachnęła się, ale zaraz — 101 dodała łagodniej: — A czy szata będzie wyszywana perełkami? Bo to teraz najmodniejsze. — Naturalnie, że perełkami — zapewnił skwa- pliwie rogaty gość. — Daj mi tylko, proszę, twój serdeczny paluszek, abym mógł go nakłuć tą oto złotą szpilką i wytoczyć ci jedną kropelkę krwi, którą podpiszesz ten dokument. Takie mamy w pie- kle przepisy — usprawiedliwiał się. Kasztelanka wyciągnęła paluszek, ale zaraz go cofnęła. — Chwileczkę, diabełku... a czy dostanę rów- nież srebrne trzewiczki? — Dostaniesz, dostaniesz, tylko podpisz, wać- panna! — I koniecznie muszę mieć coś na głowę — przypomniała sobie. — Najlepiej złotą przepaskę z rubinami, bo mi w czerwonym do twarzy. — Z rubinami? — zastanowił się wysłannik piekła. — No cóż, niech będzie, tylko zechciej pod- pisać ten cyrograf. Dziewczyna odsunęła dokument. — Zaraz, a czym się okryję jadąc na bal? Ziąb srogi na dworze, przydałaby się jakaś szuba. — Lisia? — zapytał z nadzieją w głosie kon- trahent. — A idźże do diabła! — fuknęła. — Na bal w lisach, kto to słyszał? Tylko w sobolach! — Trudno, zgoda i na sobole, bylebyś wreszcie podpisała. — Podpisała, podpisała, tylko to ci w głowie! A czymże pojadę do pałacu królewskiego? Muszę mieć koniecznie karetę zaprzężoną w sześć karych koni. Teraz jeździ się tylko poszóstnymi pojazdami. Diabeł otarł pot z rogów. — Uff! Niech będzie i kareta, tylko podaj mi wreszcie, z łaski swojej, serdeczny paluszek. Ale kasztelanka rozhulała się na dobre. — Najpierw przystrój mi ten palec, diable ro- gaty! — zawołała. — A raczej wszystkie palce, bo teraz taka moda, że na wszystkich nosi się pierścienie. I dorzuć choć ze dwie diamentowe bransolety. — Karety, sobole, bransolety! Wiesz, gdyby nie to, że od dawna nie zdobyłem żadnej nowej duszy dla piekła i szef robi mi wymówki... Podpisz, podpisz wreszcie, waćpanna! — No, dobrze — rzekła kasztelanka, wyciąga- jąc serdeczny palec. Po czym ujęła pióro i już miała podpisać cyrograf, gdy znowu huknęło, błysnęło, zapachniało siarką i w komnacie pojawił się okazały diabeł we fraku i cylindrze. — Stop! Widzę, że przybyłem w samą porę — zawołał i podarł cyrograf na strzępy. Mały diabełek załamał ręce. — Ależ szefie, Lucyferze szanowny — wyjąkał ze łzami. — Przecież mieliśmy już, już podpisać umowę. Pomyśl, jaka niewinna duszyczka, jaka czysta! Lucyfer zmierzył swego podwładnego pogardliwym spojrzeniem. — Dziękuję ci za takie interesy! Piekło chcesz zrujnować?! Z torbami nas puścić?! Jazda stąd w tej chwili! — złapał go za ucho. — Po raz ostatni wy- słałem cię za granicę piekła, ty ośle! Jak z tego wynika, wymaganiom młodych panienek, które chcą się nosić modnie, nawet sam diabeł nie sprosta. A pomyśleć, że tata musi. 102 103 Ta bajka nawiązuje w pewnym stopniu do znanego utworu wybitnego pisarza. Cóż, wzorem filmowców postanowiliśmy i my sięgnąć do przebogatej skarbnicy literatury klasycznej. A więc miało się ku wieczorowi. Ciszę leśnej polany zakłócił skrzyp wozów i parskanie koni. To bogaty kupiec po załatwieniu udanych transakcji handlowych wracał do domu. Na przydrożnym wzgórzu wypatrywały go dzieci i teraz jęły na wyprzódki biec w stronę polany, wołając radośnie: — Tato, ach, tato nasz jedzie! Wzruszony ojciec z koszykiem w ręku ruszył im na spotkanie. — Mama czy zdrowa, ciotunia, domowi? — pytał tuląc dziatwę do łona. — A ot, rodzynki w ko- szyku! Nagle zza drzew wypadli zbójcy. Nie musimy chyba dodawać, że wzrok ich był dziki, a suknia plugawa. Powstał nieopisany tumult i zamieszanie. Do kupca podszedł przywódca opryszków, którego dalej będziemy nazywali Litościwym Zbójcą, a dlaczego, to się zaraz okaże. — Dawaj talary i złoto, bo ci łeb roztrza- skam! — powiedział wznosząc buławę. Przestraszone dzieci do ojca przypadły. — Zmiłuj się, zmiłuj nad tatą — błagały. Buława wypadła zbójcy z ręki. — Hej, stójcie, stójcie! — zawołał do swoich kamratów, którzy zaczęli już plądrować wozy. Trzeba było widzieć, jak niechętnie wypełnili ten rozkaz. — Kupcze, jedź w miasto, ja do lasu muszę — wyjaśnił. — Dzięki ci, ach, dzięki, Litościwy Zbójco! — Nie dziękuj! Wyznam ci szczerze, pierwszy bym pałkę strzaskał na twej głowie, ale mam w swoich stronach małego synka i dlatego na widok dzieci buława wypadła mi z ręki. Do tego momentu względnie wiernie trzymaliśmy się słynnej ballady, ale, jak przystało na rasowych adaptatorów, czas już najwyższy wykazać się własnym wkładem twórczym w dzieło. A więc kupiec wrócił do domu bardzo zadowolony z obrotu sprawy, natomiast zbójcy w swojej jaskini klęli na czym świat stoi. — Dość już mam tych sucharów z łojem niedź- wiedzim, zjadłbym coś poczciwego — powiedział pierwszy. — A ja napiłbym się wina albo chociaż grzane- go piwa — westchnął drugi. — Obejdziecie się smakiem, kamraci. W schow- ku mamy jeszcze tylko jeden pierścień z fałszywą perłą i kilka talarów, a sezon już się skończył. Do wiosny żadni kupcy tędy nie przejadą — wyjaśnił sytuację trzeci. — Przyjdzie nam z głodu uświerknąć lub, co gorzej, za pracę się jaką wziąć — roztoczył ponurą wizję przyszłości czwarty. — — 104 105 Rozległ się pomruk niezadowolenia, ale zaraz ucichł, bo do jaskini wszedł Litościwy Zbójca. — Coście tacy markotni? — Cieszyć się nie ma z czego. Ładnie nas urzą- dziłeś! — wypalił prosto z mostu opryszek, który od dawna czyhał na okazję przejęcia dowództwa bandy. — Ja? — A kto? — Puściłeś tego kupca. Tyle wozów, taki do- statek! — I rodzynki w koszyku! — westchnął naj- większy łakomczuch. — On nie ma serca do zawodu! — Co to, bunt? — zdenerwował się Litościwy Zbójca. — A żebyś wiedział, dosyć ciebie mamy! Wy- noś się stąd, dzieciakom nosy ucierać! — wołali je- den przez drugiego. Co miał począć wykluczony z bandy przywódca? Na własną rękę starał się zdobyć środki utrzymania. Jak dawniej zaczajał się za przydrożnym drzewem i czekał. Ale nic z tego nie wychodziło. A dlaczego, zaraz wyjaśnimy na przykładach. Oto właśnie drogą podążała starsza, bogato ubrana niewiasta. Na jej palcach połyskiwały drogie pierścienie, a na przegubach rąk cenne bransolety. Litościwy Zbójca uniósł buławę i... wypadła mu ona z ręki. — Przecież mam taką babcię w swoich rodzin- nych stronach — mruknął do siebie i znów skrył się za drzewo. — Oho, jakaś piękna młoda dama biegnie. Pew- nie na tajną schadzkę z kochankiem — ożywił się na chwilę. — Jubka na niej sobolowa, z koronek też ma na sobie za ładne kilkadziesiąt talarów. Zaraz ją... — uniósł buławę... I co wy na to? Znowu wypadła mu z ręki. — Nie mogę, nie mogę! — szeptał. — W swoich stronach mam siostrę w jej wieku. Ileż to okazji już przepuściłem — pluł sobie w brodę. — Mieli rację kamraci, że straciłem serce do zawodu. Tego zażyw- nego jegomościa, który spieszy do miasta, też nie tknę. To wypisz wymaluj stryj Pafnucy, jeden z pię- ciu braci mego ojca. A jak sobie pomyślę, ile mam ciotek, kuzynek, siostrzenic i bratanków... Nic nie poradzę, trzeba wracać w rodzinne strony i wziąć się do uczciwej pracy. Jak powiedział, tak zrobił. A gdy utrudzony wielce, z tobołkiem na plecach zbliżał się do swego domu, wybiegł mu na spotkanie mały chłopczyk. — Tato, ach, tato mój wraca! — zawołał radoś- nie i rzucił się Litościwemu Zbójcy na szyję. Oto, drodzy czytelnicy, na czym polega twórcza adaptacja: zamiast jednego powrotu taty — dwa. A kto wie, może i inni tatusiowie przypomną sobie przy tej okazji, że mają rodziny, i też wrócą do domów? 106 W tej bajce będzie mowa o miłości, ale nie wyłącznie. Otóż pewna córka królewska bardzo lubiła przechadzać się po otaczającym pałac lesie. Powiedzmy sobie jednak od razu, że to nie umiłowanie przyrody było głównym powodem tych spacerów, lecz młody drwal, który pracował na pobliskiej porębie. — Spójrz, nianiu, jaki on piękny, jaki męski, jaki wspaniały! — dzieliła się wrażeniami z towarzy- szącą jej opiekunką. — Kto to widział zachwycać się zwykłym drwa- lem! — zganiła ją starsza pani. — Na mój gust ksią- żę Ramon jest znacznie przystojniejszy. — Ramon?! To chuchro, ten wymoczek! Po- patrz, jak mojemu drwalowi muskuły pięknie grają pod zgrzebną koszulą. — Fi donc! Dobrze wychowana panienka nie dostrzega takich rzeczy. Nagle drwal parę razy mocniej uderzył siekierą i potężne drzewo z szumem legło na polanie. Królewna zaczęła klaskać z radości. Usłyszał to młody herkules i ukłonił się. — Tylko nie waż się z tym prostakiem rozma- wiać — przestrzegała niania — bo powiem najjaś- niejszemu panu. 108 W oczach dziewczyny pojawiły się iskierki gniewu. — Nie fatyguj się, sama mu o tym powiem. I rzeczywiście, zwierzyła się ze wszystkiego ojcu, przezornie zraszając to wyznanie łzami. — No, już nie płacz, nie płacz, córeczko — wzruszył się dobroduszny władca. — Wiesz prze- cież, że nie mogę znieść twoich łez. Więc powiadasz, że to zwykły drwal? Ja osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, tylko widzisz, kochanie, o twoją rękę stara się wielu królów, książąt i innych władców. Jeżeli cię wydam, ni z tego, ni z owego, za jakiegoś tam drwala, mogą się obrazić, zerwać pakta i umowy handlowe. — A co dopiero magnaci, z których każdy ma- rzy tylko o tym, żebyś została małżonką jego syna! Rokosz gotowi podnieść — dorzucił obecny przy rozmowie marszałek dworu. Królewny to nie przekonało. — Przecież córki królewskie, jak świat świa- tem, wychodziły za różnych pastuszków, szewczy- ków, krawczyków! Czemuż bym więc ja nie miała wyjść za drwala? Król pogładził ją po policzku. — Masz w zasadzie rację, tylko że taki pastu- szek czy szewczyk musiał przedtem dokonać czegoś niezwykłego. O, gdyby ten twój drwal zabił naprzykład smoka, to nikt by marnego słowa nie mógł powiedzieć. — Skąd wziąć smoka? — westchnął marsza łek. — Ostatniego w rezerwacie kłusownik upolował. — Albo żeby mi ten drwal życie na wojnie ura- tował. Tyle że na wojnę się nie zanosi. 109 — Dzięki mądrej polityce najjaśniejszego pana nie mamy już w ogóle wrogów — nie omieszkał przypochlebić się marszałek dworu. — Widzisz, tatku, coś ty narobił! — królewnie znów napłynęły łzy do oczu. — Przestań płakać, córeczko, jakoś z tego wy- brniemy. Marszałku, rusz głową — zwrócił się mo- narcha do swego wypróbowanego doradcy. Marszałek nie zawiódł pokładanych w nim nadziei. — Jedyne wyjście — rzekł po krótkim namy- śle — żeby ten drwal okazał się synem, choćby nie ślubnym, jakiegoś wielkiego pana. Tylko kogo by tu na ojca? Monarcha szturchnął berłem wiernego dworzanina w opasły brzuch. — Doskonały pomysł! Słuchaj no, kochasiu, a gdybyś ty przyznał się do błędu młodości, co? Nikt nie mógłby mi wziąć za złe, że wydaję córkę za po- tomka tak zasłużonego dla monarchii rodu. No i sam rozumiesz — dorzucił znacząco — że teść mojej je- dynaczki musi być co najmniej hrabią. Marszałkowi zabłysły oczy. — Łaskawość twoja, najjaśniejszy panie, nie ma granic — rzekł przyklękając. — Zawsze marzy- łem, żeby mieć syna. — A teraz przejdziemy się po lesie — zapropo- nował król. — Świeże powietrze dobrze mi zrobi, a przy okazji obejrzę sobie przyszłego zięcia. Drwal na widok majestatu o mało nie dał drapaka w zarośla. — Zbliż się, chłopcze — rzekł łaskawie wład- ca. — No, czego się boisz? Przecież cię nie ugryzę. Powiedz, masz ojca? — Ni mom. — Otóż mylisz się. Twoim ojcem jest ten moż- ny pan, który mi towarzyszy. No co, cieszysz się? — A juści — przyświadczył drwal i wytarł nos rękawem. — To ma być mój syn! Z takimi manierami! — jęknął marszałek. — Z manierami nikt się nie rodzi — rzekł po- stępowy monarcha. — Twoja sprawa, marszałku, żebyś go czego trzeba nauczył. I zaczęła się żmudna edukacja przyszłego małżonka królewskiej córy, a etykieta dworska była w owych czasach bardziej skomplikowana niż obecnie. Na szczęście drwal okazał się niezwykle pojętny i w krótkim stosunkowo czasie nauczył się nie tylko wytwornie jeść, poruszać z gracją, ale nawet dowcipnie konwersować. A gdy nadszedł wreszcie dzień wesela, nikt w dystyngowanym młodzieńcu nie rozpoznałby prymitywnego osiłka. Z jaką swobodą poruszał się wśród wytwornego towarzystwa, które tłumnie zjechało na tę uroczystość. Z jaką gracją tańczył menueta w pierwszej parze ze swą małżonką! — Uroczy ten pan młody — szeptano dokoła. — Co za czar, co za wdzięk! — zazdrościły królewnie damy. — A jakie .nienaganne maniery! — podkreślał król. — Moja krew! Moja hrabiowska krew! — wy- pinał z dumą pierś marszałek. Swoją drogą, ile to w dawnych czasach trzeba było starań, trudu i zabiegów, aby zdobyć odpo- 110 111 wiednią pozycję. A teraz? Teraz taki młody człowiek zrobiłby, jak to mówią, na zaocznym magistra — i załatwione. Kiedy po śmierci króla Karola Słabego, który, jak przydomek wskazuje, niezbyt sprawnie zarządzał królestwem, na tron wstąpił jego syn, młodzieniec energiczny i na zagranicznych dworach kształcony, niemałe miał kłopoty z ojcowską spuścizną. Już pierwsze poczynania nowego władcy natrafiły na nieprzewidziane przeszkody. Zdenerwowało to monarchę. Wezwał więc do siebie marszałka dworu i zapytał: — Czy obwieściłeś już wszem i wobec mój me- moriał w sprawie reform, napraw i udoskonaleń? — Obwieściłem, panie. — I co? — I pstro! — wtrącił siedzący u stóp tronu błazen. — Cicho, trefnisiu — skarcił go marszałek. — Chciałbym teraz przejrzeć raport skarbnika — rzekł monarcha. — Musimy przecież wiedzieć, jakie mamy zapasy kruszcu i pieniędzy, jakie wpły- wy i rozchody oraz jakie należałoby poczynić osz- czędności. Dworzanin bezradnie rozłożył ręce. — Nie ma jeszcze takiego raportu, panie. Król aż się uniósł na tronie. — Jak to, nie ma?! — zawołał. — Dlaczego? — 8. Dobranoc dla dorosłych 113 Gdzie jest skarbnik? Dawać mi go tu migiem! — Niestety, skarbnik zachorzał i spoczywa w łożnicy... — ...dworki Małgorzaty, hi, hi, hi — dorzucił bezczelny karzeł. — Cicho, błaźnie! — upomniał go znów mar- szałek. — A czy przybył już wreszcie zarządca dróg i mostów? Najwyższy czas przystąpić do naprawy traktów. — Niestety, panie, zarządca wyjechał na in- spekcję... — Marszałkowi jeszcze nie raz w czasie tej rozmowy przyszło rozkładać bezradnie ręce. — Na inspekcję winnic, piwnic i traktierni, hi, hi, hi! — wyjaśnił błazen. — Zamilcz! — syknął marszałek. — A co z rzemieślnikami? Wszakże w moim memoriale tę sprawę stawiam na poczesnym miej- scu. Wstyd doprawdy, w całym świecie już manu- faktury zakładają, a u nas ciągle jak za króla Ćwieczka. Dlaczego starszy cechu nie stawił się po instrukcje? — Bo starszy cechu zajęty jest młodą żonką — uprzedził błazen odpowiedź marszałka. Król denerwował się coraz bardziej. — Nie przybył też dotąd ani główny rybołów- ca, ani naczelny hodowca, ani wielki łowczy! Kpiny sobie robią, w innym kraju zapłaciliby za to głową! — Najpierw musieliby ją mieć... — przypo- mniał trefniś. — Jako światły, liberalny władca nie chciał bym stosować drakońskich metod — ciągnął król — ale czy naprawdę nie ma sposobu, aby ściągnąć ich tu wszystkich razem? Błazen aż podskoczył z uciechy. — Jest sposób! Niezawodny! Błazeńskie słowo! — Najjaśniejszy panie — protestował marsza- łek — ucisz go wreszcie. — Niech mówi. Jakiż to sposób, trefnisiu? — Każ tylko heroldom ogłosić, że będziesz roz- dawał odznaczenia i przywileje, a zobaczysz! Posłuchał mądry władca rady błazna, a kiedy herold odczytał królewski edykt, zaroiło się nagle na dziedzińcu zamkowym. Zarządcy i dworzanie biegli co sił w nogach, jedni prosto od stołu, jeszcze z kielichami w rękach, drudzy z łożnicy na pół-ubrani. Zewsząd dały się słyszeć krzyki: — Jesteśmy, jesteśmy, panie! — Ja już wyzdrowiałem! — Ja już wróciłem z inspekcji! — Doceń moje zasługi! — Nie zapomnij o mnie! Mimo usilnych starań nie udało nam się wymyślić zakończenia dla tej historii. Kto wie, być może dlatego, że ona się w ogóle jeszcze nie skończyła? 114 Pogoda tego dnia była piękna, tafla jeziora nieruchoma, toteż rybak pełen nadziei wybrał się na połów. Niestety, czy szczęście go akurat opuściło, czy też jezioro było trochę podtrute, w każdym razie złapał tylko jedną jedyną rybkę. Patrzył, jak trzepotała się bezradnie, rozpryskując wokoło diamenciki maleńkich kropelek, gdy nagle zwróciła pyszczek w jego stronę. — Ajajaj, ja nieszczęsna, już po mnie! Rybak aż uszczypnął się ze zdumienia. — Czy ja dobrze słyszę? Jak to, rybo, to ty gadasz? — Oczywiście, rybaku, albowiem nie jestem zwykłą rybą, tylko złotą rybką. Puść mnie, proszę, na wolność. Patrz, jaka jestem malutka, chudziutka, nie będziesz miał ze mnie pożytku. — Akurat — opamiętał się rybak. — Puścić cię! A plan? — Jaki plan? — Plan odłowów. Przecież ja pracuję w spół- dzielni rybackiej. — Czyś ty naprawdę nigdy nie czytał o złotej rybce? Jeśli zwrócisz mi wolność, spełnię każde two- je życzenie. No, powiedz, czego chcesz? — kusiła mała więźniarka. — Ja niczego nie chcę, ja tylko chcę mieć spo- kój, — A może twoja żona o czymś marzy? — Skąd ja mogę wiedzieć, rybo, dwadzieścia lat po ślubie, o czym marzy moja żona? Jakąś kremplinę na spodnie chciała, czy coś, ale już jej kupiłem z premii. No, idziemy. Nie mam czasu. Rybka zalała się łzami, przez co jakby troszeczkę wody przybyło w jeziorze. — Och, jak ty utrudniasz, rybaku. Puść mnie, błagam cię. Trafiła go widać w czułe miejsce. — Przestań płakać, bo mi przykro — powiedział. — Ja tam bym cię puścił, tylko to nie ode mnie zależy. — A od kogo? — Pytasz jak dziecko. Od brygadzisty. — To może by jemu... Czego pragnie twój bry- gadzista? — Bo ja wiem, wersalkę chciał mieć... — Dobrze, będzie twój brygadzista miał wer- salkę. No co, puścisz mnie teraz? — nalegała rybka. — Trudno, raz kozie śmierć. — Dzięki ci, ach, dzięki, szlachetny rybaku. Gdybyś kiedykolwiek był w potrzebie, to tylko za- wołaj mnie, a przypłynę. Rybak wytrząsnął sieć, rybka wesolutko mignęła, plusnęła, i tyle ją widział. Wrócił więc z pustymi rękami do bazy, ale już nazajutrz przybiegł co tchu nad jezioro. — Rybo, hej, złota rybo! — wołał. Wystawiła pyszczek nad powierzchnię. 116 117 — Jestem, rybaku, co się stało? Czyżby bryga- dzista nie dostał wersalki? — Dostał, piękną, jugosłowiańską. I teraz do- piero mam kłopot, bo księgowy się dowiedział i ma pretensję, że on nic. — A czego pragnie twój księgowy? — Kiedy głupio mi mówić. Rzecz jest kosztow- na. On chce mieć... no... kolorowy telewizor. — Idź spokojnie, rybaku. Jeszcze dziś marzenie księgowego zostanie spełnione. — To powiedziaw- szy, rybka skryła się w głębinie jeziora. Tymczasem w bazie rybackiej wrzało. Nie miał, oj, nie miał rybak lekkiego życia. Toteż po kilku dniach znów przybiegł na brzeg. — Rybko, rybko, przypłyń tu, złociutka! — prosił. Maleńki pyszczek wysunął się z wody. — Jestem, rybaku, czego sobie życzysz? — Ja niczego. Ale kadrowy! Ale przewodni- czący rady! Ale prezes! Nie masz pojęcia, jakie pie- kło mi robią! — Czego oni znowu pragną? — Czekaj, mam zapisane — rybak wyjął z kie- szeni zmiętą kartkę. — Więc przewodniczący chciał- by ze dwadzieścia patyków, kadrowy na urlop do Paryża, a prezes, strach powiedzieć, fiata 125, i to w wersji eksportowej. — Fiu, fiu — gwizdnęła rybka. — No cóż, trud- no, słowo się rzekło, dostaną, czego żądają. Ale powiedz im, że to już koniec. Spływam, ostatecznie ja też mam grube ryby nad sobą. I to był naprawdę koniec. Bo kiedy wkrótce potem do spółdzielni zjechała kontrola, to chociaż cały zarząd bił się w piersi i zapewniał: „Słowo honoru, że myśmy brali tylko od złotej rybki", NIK im nie uwierzył. 118 Pewien młody król, goniąc na polowaniu za grubym zwierzem, zabłądził w ostępach leśnych. A że było to zimą, kiedy zmrok zapada szybko, znalazł się w poważnym niebezpieczeństwie. Dopadło go stado zgłodniałych wilków, które zagryzły pod nim konia, uciekał tedy na piechotę, a krwiożercze bestie pędziły za nim trop w trop wyjąc ponuro. Żegnał się już z życiem, gdy nagle dojrzał małą chatkę stojącą na polanie. — Ratunku! Pomocy! — zawołał rozpaczliwie ostatkiem sił. Na to wołanie z chatki wybiegła krzepka niewiasta. — Znowu te bestyje kogoś gonią — w lot oce- niła sytuację i chwyciła za miotłę. — A pódziesz! A pódziesz! — jęła okładać nią wilki, które zasko- czone tym nagłym atakiem cofnęły się trochę. Wcią- gnęła wtedy przybysza pospiesznie do izby i zawarła drzwi. — Siadajcie teraz, paniczu, i odsapnijcie krzyn- kę. Usmażę wam jajecznicy na spyrce, musicie się pokrzepić. Co to, rękę macie pokrwawioną? — spo- strzegła nagle. — Zaraz ją opatrzę. A gdy niefortunny myśliwy wypoczęty i najedzony opuszczał gościnną chatę, tak rzekł do swej wybawicielki: — Bez twej pomocy, dzielna białogłowo, zgi- nąłbym marnie w wilczych paszczach. Ale wiedz, że potrafię ci się odwdzięczyć, albowiem jestem królem i mam po temu wszelkie możliwości. — Królem? Samym królem?! — gospodyni przy- padła mu do rąk. — Mów śmiało, czego pragniesz — zachęcał młody monarcha. — Może nowego domu? Może pięknych szat i klejnotów? A może chcesz, aby twe- go męża zatrudnić przy dworze? O, właśnie — zain- teresował się — gdzie jest twój małżonek? — Gdzie on może być, jak nie w oberży z kom- panami — wzruszyła ramionami niewiasta. — Ten ladaco wszystkie wieczory tam spędza, pozostawiając całe obejście na mojej głowie. Kiedy byłam panienką, złote góry obiecywał, kwieciem obsypywał — zaczęła pochlipywać na to piękne wspomnienie. —A teraz, żeby chociaż marnego kąkola czasem przyniósł! Ale on tylko: „Oczyść mi opończę" i myk z chałupy na prześmiewki z dziewkami. Król rozgniewał się. — To naprawdę oburzające! — wykrzyknął. — Natychmiast wezwę tego nicponia przed swoje obli- cze i nakażę mu surowo... — A broń Boże! — przeraziła się gospodyni. — Wyszłoby wtedy na jaw, że naskarżyłam na niego, i gotów mnie porzucić, a wziąć jakąś młodszą. W to mu tylko graj! Oni wszyscy tacy. — Wszyscy? A więc białogłowy w moim pań- stwie mają takie ciężkie życie? — dziwił się młody władca. — Okropne, panie! — rozszlochała się na do- bre. — Niewolnicami jesteśmy w rękach tych próż- niaków, sobków, zbereźników i niedołęgów! — — 120 121 — Nie płacz, biedna niewiasto — król otarł jej oczy własną koronkową chusteczką. — Daję ci sło- wo, że uszczęśliwię białogłowy w mym królestwie. Albowiem szanuję płeć piękną i nie ścierpię, aby działa jej się krzywda. I natychmiast po powrocie do zamku zabrał się za tę palącą sprawę. Po czym wezwał do siebie marszałka dworu i, wręczając mu zwinięty rulon, rzekł: — Oto moje odręczne pismo, każ je ogłosić he- roldom w całym kraju. Rzuć tylko wprzódy okiem, czy nie zapomniałem gdzieś postawić kropki lub przecinka. Marszałek przez dłuższą chwilę czytał w skupieniu, stawiając tu i ówdzie znak przestankowy, ale w miarę lektury twarz chmurzyła mu się coraz bardziej. — Widzę, że ci moje nowe zarządzenia nie przy- padły do gustu — odgadł monarcha. — Nie śmiem cię krytykować, najjaśniejszy — skłonił się dworzanin — ale żadnemu twemu pod- danemu płci męskiej w smak one nie będą. „Szano- wać. Miłować. Traktować żony jak kobiety. Poma- gać w gospodarstwie. Surowy zakaz spędzania no- cy poza domem..." — cytował, wodząc palcem po- odnośnych fragmentach pisma. — Ależ, miłościwy panie, mężczyźni mogą się zbuntować! Podnieść ro- kosz! — Rokosz?! Tylko nie to — przestraszył się król. — Więc co mam robić? Przecież dałem słowo tej dzielnej wieśniaczce, że uszczęśliwię białogłowy w mym królestwie. — Słowo słowem, ale nawet ja sam, choć gotów jestem na twój rozkaz w ogień skoczyć, nie wydzier- żę! Żeby traktować własną żonę jak kobietę, przy- 122 nosić jej kwiaty, tak ciągle, dzień po dniu! Raz na jakiś czas, to jeszcze. Monarcha zastanowił się. — Raz na jakiś czas, powiadasz?... Więc może raz na tydzień? — Stanowczo za często. — To chociaż raz na miesiąc. — Co miesiąc obsypywać żony kwiatami! Żad- na sakiewka tego nie wytrzyma. Raz na rok, ewen- tualnie... — skrzywił się marszałek. Król wstał z tronu i zaczął się przechadzać tam i sam po komnacie. — Dobrze — rzekł po chwili. — Niech będzie raz na rok, ale za to przez cały dzień. Na pamiątkę dnia, w którym ta zacna białogłowa uratowała mnie przed wilkami. Którego dziś mamy? — Ósmy marca, panie. Taka jest według niektórych starych kronik geneza Święta Kobiet. A więc wilkom właściwie panie zawdzięczają, że mężczyźni raz do roku stają się barankami. Żył sobie raz ubogi młynarz z ubogą żoną i ubogim dzieckiem. Bieda załamała go kompletnie, zniechęcony do życia mełł i mełł ziarno, nie znajdując w tym żadnej przyjemności. Pewnego dnia jego synek wrócił z płaczem do domu. — Co ci to, dziecinko, co ci to? — zapytała z niepokojem matka. — Połk... połknąłem pieniążek. — Pieniążek? Jaki, synusiu, pieniążek? — zain- tarasował się żywo młynarz. — Taki okrągły. — A jakiego koloru? — Zło... złotego. — Może jaki obrazek był na tym pieniążku? — dopytywali rodzice. — Był. Po jednej stronie taki duży ptaszek z rozpostartymi skrzydłami. — A po drugiej? Co po drugiej stronie, go- łąbeczku nasz? — Kółeczka, a przed nimi pałeczka. — Dużo tych kółeczek, synciu, dużo ich tam było? I oboje w słuch się zamienili, czekając na odpowiedź dziecka. Ale ono słowem się nie odezwało, tylko wyciągnęło przed siebie pięć rozczapierzonych paluszków prawej ręki i jeden lewej. — Przebóg! Nasz synek połknął monetę milion- dolarową! — wykrzyknął młynarz. Tu pora nadmienić, że rzecz działa się w Ameryce Północnej, na długo przed spadkiem dolara. — Miliondolarową! — powtórzyła młynarzowa i natychmiast wezwała lekarza. Lekarz niewiele jednak mógł pomóc. — Tkwi — oświadczył po dokładnym zbadaniu dziecka — lecz małemu to nie zaszkodzi, a prędzej czy później... sami państwo rozumiecie — pocieszył ich, stawiając na stole butelkę oleju rycynowego. — Należy się pięć dolarów. Chociaż żadne medyczne zabiegi nie odniosły skutku, synek młynarza otoczony pieczołowitą opieką i baczeniem rósł szybko i zdrowo. A kiedy stał się już młodzieńcem, napotkał dziewczynę dużej urody, zakochał się w niej, a ona w nim. Młodzi postanowili się pobrać. Niestety, bogaty ojciec dziewczyny był temu stanowczo przeciwny. — Ręce precz od mojej córki, hołyszu! — wrza- snął, gdy pewnego dnia zaskoczył ich w uścisku. — Syn ubogiego młynarza! Taki nędzarz! Czego to mu się zachciewa! — O, przepraszam, nie jestem nędzarzem — rzekł z godnością młody człowiek. — Dzieckiem bę- dąc, połknąłem monetę miliondolarową, która dotąd we mnie tkwi i prędzej czy później... — A, to co innego! Błogosławię wam, drogie dzieci — przerwał mu ojciec dziewczyny, który w lot pojął sytuację. 125 — Po ślubie nasz bohater postanowił rzucić się w wir interesów. — Chciałbym przystąpić do waszej firmy — po- wiedział, wchodząc pewnego dnia do gabinetu, w którym obradowała rada nadzorcza spółki akcyjnej Cardigan Comp. — Ha, ha! — wyśmiano go. — Chce przystąpić do naszej spółki, a nie ma żadnego kapitału. — O, przepraszam, posiadam znaczny kapitał — i młody człowiek opowiedział radzie nadzorczej zna- ną już nam historię z miliondolarową monetą. Dzięki jego energii i przedsiębiorczości, spółka akcyjna Cardigan Comp. wkrótce podwoiła, a następnie potroiła swoje zyski. Nadeszły jednak pamiętne lata kryzysu kapitalistycznego, lata depresji i inflacji. Wielu potentatów finansowych, którzy zaczynali ongi od tego, że byli czyścicielami butów, powróciło do tego zajęcia. Nasz bohater nie stracił jednak ani centa. Przeciwnie, wciąż pomnażał swoją fortunę, zdobywając krocie za krociami. A kiedy był już siwowłosym starcem otoczonym liczną rzeszą spadkobierców, spoglądał na rubiny i diamenty, które błyszczały na jego kolejne] żonie, na wspaniałe meble, perskie dywany i bezcenne obrazy wypełniające jego pałac, przed którym stały rzędy lśniących automobili, i mówił, gładząc się po kamizelce: — Nie ma to jak dobrze ulokowany kapitał. Ale przede wszystkim prężność, inicjatywa i zaufanie we własne siły — dodajmy. I raczej do tego chcielibyśmy naszych czytelników zachęcić, a nie do łykania srebrnych dwustuzłotówek. W bajce tej opowiemy o przygodach dwóch kobiet. Przygody te nie mają na pozór bezpośredniego ze sobą związku, a jednak... Otóż mniej więcej sto lat temu żyła skromna, uboga dziewczyna, którą los obdarzył jedynie urodą. Powiecie, że to niemało, nasza bohaterka była jednak odmiennego zdania. W każdym razie, ilekroć przechadzała się główną ulicą miasta, spędzała dużo czasu przed wystawą jubilera, zwłaszcza od chwili, kiedy pojawił się na niej wspaniały pierścionek ze szmaragdem. — Jeszcze nie sprzedany! — szeptała za każ dym razem zachwycona. — To dobrze! Ach, jak to dobrze! Właściwie co za różnica? — zreflektowała się po chwili. — Przecież nigdy, przenigdy nie bę- dzie do mnie należał. Niechaj chociaż wzrok nim nacieszę, zanim znajdzie się na palcu jakiejś boga tej damy. Jaki on piękny, jaki piękny! Duszę bym oddała... Nagle, jak spod ziemi, wyrósł przy niej elegancki pan w meloniku i z laseczką w ręku. Taksującym spojrzeniem obrzucił dziewczynę. — Niebrzydki pierścionek, prawda? — zagadnął. — O, tak, wspaniały! — odpowiedziała odru- chowo, lecz zaraz się zawstydziła, bo w owych cza- — — 126 127 sach młode panny nie konwersowały z nieznajomymi na ulicy. — Pełnego blasku nabrałby dopiero na tej bia- łej rączuchnie — ciągnął galant, przygładzając wąsik. — Co też pan! — żachnęła się. — Przecież to klejnot niezwykle kosztowny. — Nie ma klejnotów zbyt kosztownych dla ta- kiej ślicznotki. Powiedz tylko słowo, dzieweczko, a będzie twój — kusił. — Jak pan śmie! — Spotkamy się dziś wieczorem? Odtąd pierścionek ten stał się pamiątką rodzinną. Owa panienka, już jako czcigodna matrona, przekazała go swojej najstarszej córce, wyznając tajemnicę jego pochodzenia. Ta z kolei przekazała pierścień i jego tajemnicę swojej pierworodnej, i tek dalej. Aż po wielu latach pierścień trafił na rękę uroczej praprawnuczki, podobnej zresztą jak dwie krople wody do swojej praprababki. Praprawnuczka otrzymała go przy szczególnej okazji, kiedy szykowała się do obrony pracy doktorskiej pt. „Kształtowanie się jamochłonów i ich środowiska naturalnego we wczesnej epoce kredowej". Stała właśnie przed lustrem i przymierzała toaletę przygotowaną na tę uroczystość. — Jak myślisz, tak będzie dobrze? — zapytała matkę, która wodziła za nią zachwyconym wzro- kiem. — Ślicznie! Ale czegoś tu jeszcze brak. — Naprawdę? A czego? Matka zdjęła z ręki pamiątkowy pierścionek i wsunęła go na palec córki. — Pierścień swawolnej babuni! Jaki piękny! Koleżanki zzielenieją z zazdrości. Ach, jak się cie- szę! Jak się cieszę! — Doktorantka zaczęła podskakiwać z radości. Nagle potknęła się. — Co się stało? — Obcas mi odleciał! Patrz, mamo! Obcas mi odleciał w moich najlepszych lakierkach! Co ja teraz zrobię? W czym pójdę na obronę pracy?! Ach, te kobiece tragedie. Osoba z wyższym wykształceniem, a rozpaczała z powodu takiego drobiazgu. Niemniej tu właśnie rozpoczyna się druga, zapowiedziana przez nas, przygoda. Właścicielka uszkodzonego pantofelka udała się do warsztatu szewskiego opatrzonego napisem: „Usługi dla ludności". Młody szewc, zajęty wbijaniem ćwieków, nawet na nią nie spojrzał. — Zdarzył mi się przykry wypadek — rzekła nieśmiało — odpadł mi obcas. — Pani zostawi — mruknął. — Ale ja muszę mieć ten pantofelek koniecz- nie na jutro. — Najwcześniej za tydzień. — Niechże pan zrozumie, jutro mam obronę pracy doktorskiej, a to moje najlepsze pantofle. — Co za ludzie, każdy tylko na jutro i na jutro! — Może pan będzie jednak taki miły... Dopiero teraz rzemieślnik spojrzał na klientkę i aż usta rozdziawił z zachwytu nad jej urodą. — Widzi pani, to nie taka prosta sprawa — powiedział łagodniej, biorąc pantofelek do ręki. — Trzeba obcas najpierw przykleić, potem przybić... — Już pan będzie wiedział najlepiej, co trze- ba — pochlebiała mu. — Byle było na jutro. — Może... ewentualnie... w drodze wyjątku. — Błagam pana! Będę bardzo wdzięczna! — — 128 2. Dobranoc dla dorosłych 129 Szewc nakrył swoją spracowaną dłonią jej rączkę ozdobioną pierścionkiem praprababki. — A spotkamy się dziś wieczorem? — No, wie pan! — Dratwę dam eksportową, klej zagraniczny — szeptał kusicielsko. Bez względu na to, jak zakończyła się ta przygoda, jedno z naszego opowiadania na pewno wynika: że ranga usług na przestrzeni ostatnich stu. lat niepomiernie wzrosła. Historyjka ta mogłaby zdarzyć się wszędzie, ale przede wszystkim chyba we Francji, gdzie też istotnie się zdarzyła. Otóż dawno temu w uroczym miasteczku nad brzegiem Loary mieszkał kupiec wędrowny z żoną, Zuzanną. Właściwie trudno powiedzieć, że mieszkał, bo zgodnie ze swoją profesją najczęściej przebywał poza domem. Oto właśnie szykował się do kolejnej podróży i jadł pożegnalny obiad. — Gospodyni z ciebie, trzeba przyznać, pierw- szorzędna, moja żono — chwalił — ale dziś prze- szłaś samą siebie. Wspaniałe te żabie udka! Czym je przyprawiłaś, że są takie pikantne? — Majerankiem, koteczku. Dołóż sobie jeszcze trochę, musisz się dobrze najeść na drogę — na- mawiała go czule, po czym dodała ze smutkiem: — To naprawdę okropne, że tak rzadko bywasz w do- mu. Powiedz, kiedy teraz wrócisz? — Niestety, moja duszko — odparł małżonek — nie wcześniej niż za tydzień, a może i dwa. Szykują się przecież doroczne jarmarki, na których będzie można dobrze zarobić. No, komu w drogę, temu czas — podniósł się od stołu i zaczął zbierać torby podróżne. — 131 — Przygotowałam ci koszyk jadła i dzban wi- na na drogę, żebyś nie musiał wstępować do oberży, gdzie liczne pokusy czekają na takich jak ty — westchnęła Zuzanna. Mąż przytulił ją do piersi. — Zapewniam cię, moja droga, że ani mi to w głowie. — Będę dni liczyła do twego powrotu! — wo- łała jeszcze za nim ze łzami w głosie. A ledwie za kupcem wędrownym zamknęły się drzwi jego domu, natychmiast zapukał do nich inny kupiec wędrowny, bywający często w tej okolicy. — Ach, nareszcie! — Zuzanna zarzuciła mu rę- ce na szyję. — Od rana tu krążę i czekam, aż ten twój stary nudziarz pojedzie na jarmark — powiedział przy- bysz, całując ją gorąco. — I ja też umierałam z niecierpliwości. Zwle- kał i zwlekał z odjazdem, ale za to nie będzie go co najmniej przez tydzień. Gość pociągnął nosem. — Co tu tak ładnie pachnie? — To żabie udka z majerankiem, takie jak lu- bisz. Przyrządziłam je specjalnie dla ciebie! — za- pewniała, nakładając mu kopiasty talerz. Słodko mijał czas zakochanej parze. A tymczasem mąż już na pierwszym jarmarku sprzedał cały towar, czego wbrew zaleceniom żony nie omieszkał uczcić w oberży „Pod zielonym psem". Do tej oberży zaglądał jeszcze chętniej niż do innych, gdyż podawała w niej do stołu fertyczna, młodziutka Made-lon. Do domu wracał więc wesoły jak szczygiełek, podśpiewując starą francuską piosenkę. Kładł już rękę na klamce, gdy nagle nadstawił ucha. — Wyraźnie słychać męski głos — szepnął. — Z kim ona rozmawia? — Czy kochasz swoją małą dziewczynkę? — dobiegł go szczebiot Zuzanny. — Szalenie! Żyć bez ciebie nie mogę! — odparł jej męski baryton. — Daj ust korale! W kupca jakby piorun strzelił. Gwałtownie otworzył drzwi. — Ha, cóż widzę!? — wykrzyknął. — I po- myśleć, że po to tak spieszyłem do domu, aby za- stać swoją żonę w objęciach obcego mężczyzny. — Jakiż on tam obcy! — próbowała załagodzić sprawę Zuzanna. — Twój kolega po fachu, kupiec wędrowny. Nabyłam od niego haftki do gorsetu. Tyle razy cię prosiłam, żebyś mi je przywiózł, a ty zawsze zapominałeś. Wszystko to twoja wina. — Zamilcz, niewierna! — wrzasnął mąż. — Ależ zrozum, koteczku... — Nie jestem już dla ciebie koteczkiem! Ko- teczek to bezpowrotna przeszłość. A teraz zostaw nas samych, muszę z tym panem przeprowadzić mę- ską rozmowę. — Oni się o mnie pozabijają — rozpaczała Zu- zanna, wychodząc z izby. Mężczyźni skrzyżowali klingi spojrzeń. — No, cóż! — powiedział po chwili milczenia gospodarz. — Nie będę wam stawał na drodze do szczęścia. Kochacie się. Odejdę. — Ależ za nic w świecie! To ja odejdę — za- wołał intruz. — Nie mam zamiaru rozbijać rodziny. — Niech pan śmiało rozbija, proszę się nie krę- pować. Wszystkiego najlepszego. — Chwileczkę! — kochanek złapał męża za rę- kaw.— Ja nie chcę przyjąć tej ofiary. — — 132 133 — A ja nie chcę patrzeć, jak ginie młody czło- wiek. Mówił pan przecież, że nie może żyć bez mo- jej żony. Przybysz zmieszał się. — Tak... poniekąd... w pewnym sensie. Czego to się nie mówi. To ja już pójdę — porwał czapkę z wieszaka. — Do widzenia. Teraz mąż przytrzymał go za rękaw. — Niech pan zostanie — prosił. — Nie pożału- je pan, to świetna gospodyni. Jakie ona robi zraziki z profitrolkami! Palce lizać! — Jadłem, doskonałe. A jakie winniczki w so- sie musztardowym! — zachwycał się kochanek. — Więc bierz ją pan razem z winniczkami. — Wykluczone. Odmawiam stanowczo! Tego było już za wiele dla podsłuchującej, oczywiście, pod drzwiami Zuzanny. Purpurowa ze złości wpadła do izby, wołając: — Ach, podli! Ach, niewdzięczni! Po czym otworzyła szafę i zdumieni adwersarze ujrzeli ukrytego w niej mężczyznę. — Chodź pan, panie Jacąuot — przyciągnęła go do siebie. — Bierz pan ust korale. A zwracając się do tamtych dwóch, oświadczyła z dumą: — Dobra gospodyni ma zawsze coś w zapasie,, Jeśli kogoś interesuje, kim był ów pan w szafie, to śpieszymy wyjaśnić, że był to trzeci kupiec wędrowny. Kupców wędrownych w dawnych czasach napotykało się wszędzie. Teraz to już, niestety, zanikający zawód. A szkoda, bo bardzo odpowiadał męskiej naturze. Pewien król miał kłopoty z dorastającym synem. Trudna młodzież jest wdzięcznym tematem bajek, w życiu to bawi trochę mniej. Ale kłopoty owego króla były raczej nietypowe. — Mój synalek znowu ugania się ze sforą po dziedzińcu — skarżył się zaufanemu marszałkowi dworu. — Czas, żeby zaczął się uganiać za jakąś białogłową, a jemu tylko psy i konie w głowie. W kogo on się wrodził? Przecież nie we mnie! — Ani we mnie — zastrzegł się dworzanin. — Czyżbym czegoś zaniedbał w edukacji na- stępcy tronu? — zastanawiał się monarcha. Marszałek wzniósł pobożnie oczy w górę. — Cóż, ojciec Sulpicjusz to wielce uczony i świątobliwy człowiek! Ale akurat w tych sprawach przydałby się może inny preceptor. — Lubo raczej preceptorka! Co myślisz o tym, marszałkuniu? — Myślę, że nikt tego lepiej od niej nie potrafi. Król szturchnął go berłem w brzuch. — Skąd wiesz, hultaju? — Przeczucie mi to podpowiedziało i troska o dobro monarchii. — No, to proś dworkę Małgorzatę — powiedział ze śmiechem władca i podkręcił wąsa. A gdy piękna panna weszła do komnaty, mo- 134 135 narcha, choć dobrze wiedział, jak dziewczę wygląda, tak się zapatrzył, że, za przeproszeniem potomków rodów królewskich, którzy być może czytają to opowiadanie, zapomniał języka w gębie. — Eee... tego... podejdź bliżej, moja miła. Oj, ślicznaś ty, nie ma co gadać. Jakie liczko, jakie uro- cze dołeczki! Małgorzata złożyła przepisowy ukłon dworski. — Czym mogę ci służyć, panie? Król szukał odpowiednich słów, aby delikatnie przedstawić sprawę. — No cóż, moja duszko... Nie raz dawałaś przy- kłady wielkiego przywiązania do monarchii i mo- narchia to docenia. Przecież to właśnie dzięki tobie zawarliśmy wreszcie pakt z Gustawem Szwedzkim. Dziewczę skromnie spuściło oczęta. — Drobiazg, najjaśniejszy panie. Nic takiego znowu nie zrobiłam, powiedziałam tylko Gutkowi. że mi ogromnie na tym zależy. — I do rozejmu z Kuśmidronem Okrutnym także przyłożyłaś swoją białą rączkę — przypomniał marszałek. Król ujął ją pod bródkę. — A z cesarzem Gwidonem — rzekł znacząco — mamy nadzieję podpisać wkrótce korzystny układ handlowy. — Biorę to na siebie, miłościwy panie — dyg- nęła wdzięcznie. — Właśnie na to liczę. Tylko widzisz, kocha- neczko, mam jeszcze jeden kłopot... z moim synem, — Z królewiczem Karolem? — zdziwiła się. — Nigdy bym nie pomyślała. Taki skromny, taki cnot- liwy... — W tym właśnie rzecz, że mój syn do biało- głowy żadnej się nie garnie, a aa parę miesięcy ślub powinien brać z Adelajdą Burgundzką. — Edukacji stosownej królewiczowi brakuje — wyłożył kawę na ławę marszałek. W tym momencie do komnaty wpadł jak bomba następca tronu. — Tato, tato! — zawołał. — Charcica Rzeżuja oszczeniła się! Zobacz, jakie ma śliczne szczenięta! Król pokiwał ze smutkiem głową. — No, sama widzisz — szepnął do Małgorzaty — czym się mój syn zajmuje. Dworka wzięła młodzieńca za rękę. — Pójdź, królewiczu, ze mną. — Kiedy ja nie umiem mówić z damami — bronił się. — Chodź, chodź — uśmiechnęła się słodko. — Porozmawiamy o pieskach, o konikach, o kwiatkach i motylkach. Biorąc pod uwagę aparycję i inne walory dworki Małgorzaty, można było być pewnym, że zadanie państwowej wagi, które jej powierzono, trafiło w najwłaściwsze ręce. I rzeczywiście, infantylny królewicz wkrótce zmienił się nie do poznania. Zaczął dbać o swoją powierzchowność i maniery, psy poszły w kąt, każdą wolną chwilę spędzał z uroczą preceptorką. Aż pewnego dnia król dostał przez umyślnego pismo, że Adelajda Burgundzką niebawem na dwór zjedzie, wezwał więc syna przed swoje oblicze. — Siadaj, chłopcze — rzekł. — Musimy poroz- mawiać o twoim mariażu. — A o czym tu mówić? — wzruszył ramiona mi królewicz. — Żenię się z dworką Małgorzatą. i już. — — 136 137 — Masz babo placek! — załamał ręce marsza łek. — Przecież wasza wysokość musi pojąć za żonę dziewicę, w której żyłach płynie królewska krew! — Nie szkodzi, nie te czasy. Zresztą Małgosia opowiadała mi, że jej matka i Ludwik Orleański... — Jej matka, cóż to była za kobieta! — dał się ponieść pięknym wspomnieniom monarcha. — Tak, to całkiem prawdopodobne z tym Ludwikiem. Tyl- ko widzisz, synu, dworka Małgorzata, choć to na prawdę wspaniała dziewczyna, ale... hm... Tu wyręczył go marszałek i zaczął szeptać do ucha młodzieńcowi. — Nie szkodzi! — obruszył się Karol. — O każ- dej pięknej dziewczynie tak mówią. — Pozwolę sobie zauważyć — spróbował z in- nej beczki dworzanin — że Adelajda Burgundzka uszyła już sobie wyprawę ślubną. — Nie szkodzi. Królową zostanie Małgorzata! — rzekł stanowczo następca tronu. — Co nie szkodzi? Komu nie szkodzi?! — wy- buchnął władca. — Królowych możemy mieć na pęczki. Nie chcesz Adelajdy Burgundzkiej, może być Gonzaga. Nie chcesz Gonzagi, może być Jagiellonka. Ale skąd weźmiemy drugą dworkę Małgorzatę? Kto tak jak ona potrafi owinąć sobie dokoła paluszka koronowane głowy?! Kto mi załatwi umowę handlo- wą z cesarzem Gwidonem?! — Przecież zostanie na dworze jako moja żona! — Nic nie rozumiesz, synu — pokręcił głową król. — To, co może załatwić dworka Małgorzatka, tego nigdy nie załatwi królowa Małgorzata! A choć żal nam trochę królewicza Karola, to musimy przyznać rację jego ojcu, który, nie bacząc nawet na względy rodzinne, prowadził, jak byśmy to dziś określili, racjonalną politykę kadrową. Co i w tamtych czasach nie było wcale takie proste. 138 Tę bajkę wszyscy doskonale znają z dzieciństwa, tyle że w naszej wersji została nieco zmieniona i przystosowana do wieku dojrzałego. Szła więc leśną dróżką dzieweczka, w ręku trzymała koszyk i śpiewała na popularną melodię: — Idę sobie do laseczka, do zielonego, Do zielonego, do zielonego! Niosę babci kawał placka bardzo smacznego, Bardzo smacznego, bardzo smacznego. Tralala, tralala, tralala. Wtem zastąpił jej drogę bardzo dziwny osobnik. Bo choć był ubrany elegancko według ostatniej mody, miał w sobie coś drapieżnego, szczególnie z rysów twarzy przypominał... Ale nie uprzedzajmy wypadków. — Dzień dobry, laleczko — odezwał się słod- ko. — Dokąd tak śpieszysz leśną dróżką? — Nie powiem panu, bo mama nie pozwala mi rozmawiać z nieznajomymi. — Och, te mamy mają takie staroświeckie po- glądy! — roześmiał się. — Zresztą, proszę bardzo, mogę się przedstawić. Nazywam się Wilk. Dziewczę dygnęło grzecznie. — Czerwony Kapturek, bardzo mi przyjemnie, — To już jesteśmy znajomymi. Co niesiesz w tym koszyku, Czerwony Kapturku? — Różne smakołyki i butelkę czerwonego wina dla mojej babuni, aby się mogła pokrzepić, bo na zdrowiu słabuje. — Dobra nasza, jest i alpaga — mruknął do siebie Wilk, a głośno dodał: — To ładnie, Czerwony Kapturku, że masz takie czułe serduszko. Ale spójrz, jaka tu trawa mięciutka, jak pięknie ptaszki śpiewają. Siądźmy na chwilę, pewnie cię już nóżki bolą. — Nie mogę, panie Wilku, babunia na mnie czeka. — Babunia nie zając, nie ucieknie. No, siadaj, siadaj! — Może innym razem, teraz naprawdę muszę już iść. Do widzenia. Wilk, rad nierad, poderwał się z murawy. — Chwileczkę... A babcia sama mieszka? — Sama, samiuteńka. — I nie ma żadnych sąsiadów? — Żadnych. — To pewnie złe psy trzyma? — Miała kiedyś Burka, ale zdechł ze starości. — To dobrze, to bardzo dobrze... chciałem po- wiedzieć, biedny Burek, biedny... Znaczy, jest i cha- ta! — Wilk zatarł ukradkiem ręce, a głośno zapro- ponował: — Pozwolisz, Czerwony Kapturku, że cię do babci odprowadzę, ten ciężki koszyk poniosę? — Skoro pan taki grzeczny... Przebiegły Wilk wiedział, że na nic się tak dziewczyn nie mota jak na uprzejmość. Im dalej w las, tym komitywa między nimi stawała się coraz 140 141 lepsza. Ujął dziewczę za rękę, szeptał jej do uszka różne zabawne dykteryjki, a Czerwony Kapturek zanosił się od śmiechu. — Wiesz, Wilusiu — sama nie spostrzegła, kie- dy przeszła z nim na ty — tak mnie zabawiałeś przez całą drogę, że o mało co nie przegapiłam chaty babuni. Spójrz, to ta za drzewami, z kurkiem na kominie. No, to pa, do zobaczenia — rzekła i sięgnęła po koszyk, ale Wilk trzymał go mocno. — Zapomniałaś o kwiatach dla babuni — po- wiedział. — Nazbieraj trochę leśnych dzwoneczków, nie wypada do starszej osoby bez kwiecia iść. A ja przez ten czas zaniosę koszyk do chaty. Dalszego ciągu już się na pewno wszyscy domyślają. Ale w naszej bajce Wilk nie postąpił tak okrutnie, jak w bajce dla dzieci. Liczyliśmy się z tym, że dorośli znacznie gorzej znoszą makabrę. A więc babcia została tylko zamknięta w komórce, Wilk przebrał się w jej koszulę i czepek, wypił całą butelkę wina i chwiejnym krokiem skierował się do łóżka. Wkrótce Czerwony Kapturek z naręczem leś~ nych dzwonków stanął w drzwiach izdebki. — Dzień dobry, babuniu. — Dzień dobry, moja kochana wnusiu — po winie Wilk z trudem naśladował cienki głos sta- ruszki. Ale nie tylko to zwróciło uwagę Czerwonego Kapturka. — Och, babciu, babciu — zdziwiła się — dla- czego masz taki długi nos? — Żebym lepiej poczuła zapach tych pięknych kwiatków, które mi przyniosłaś. — Ach, babciu, babciu, dlaczego masz tyle zę- bów, przecież miałaś tylko dwa? — Żebym mogła łatwiej pogryźć smakołyki, które dla mnie upiekłaś. — Ach, babciu, babciu, dlaczego masz takie dłu- gie ręce? Wilkowi znudziło się udawanie. — Żebym cię mógł mocniej objąć, koteczku! — zawołał i złapał dziewczynę wpół. — Och, to nie babcia, to Wilk! — Biedaczka na próżno usiłowała wyswobodzić się z jego objęć. — Co robisz, Wilku? Ratunku! Na pomoc! Szczęściem, w pobliżu przechodził młody myśliwy. Słysząc rozpaczliwe wołanie, wpadł do chaty. — A pódziesz, a pódziesz, ty łotrze, zbereź- niku! — krzyknął groźnie. — Czekaj, tylko strzelbę nabiję! Ale Wilk nie myślał czekać. Puścił dziewczynę. i rzucił się do drzwi. — Taki pech! — westchnął, obrzucając Czer- wonego Kapturka ostatnim łakomym spojrzeniem, po czym przepadł w leśnej gęstwinie. I tak to właśnie bywa, proszę Czerwonych Kapturków. Najpierw się idzie z nieznajomymi Wilkami na chatę, a potem się woła ratunku. Tylko że w nowych osiedlach z prefabrykatów o dzielnych myśliwych raczej trudno. 142 Po turkusowych falach jednego z południowych mórz płynął luksusowy jacht pewnego milionera. Na pokładzie wypoczywali, choć nie bardzo mieli po czym, wspomniany już milioner, jego córka milio-nerówna oraz panowie pretendujący do ręki milio-nerówny i milionów milionera, których w skrócie będziemy nazywali supirantami. Gdy podróż dobiegała końca, supiranci przystąpili do oświadczyn. — Droga Ellen! — rzekł pierwszy z nich. — Wprawdzie nie posiadam majątku, ale w moich ży- łach płynie błękitna krew. Wychodząc za mnie, zo- staniesz markizą. A poza tym, kocham cię, Ellen! — Przemyślę to, Charles — uśmiechnęła się milionerówna, nie udzielając mu konkretnej odpo- wiedzi. — Chociaż jestem na razie tylko siódmym se- kretarzem naszego poselstwa, czeka mnie wielka ka-riera dyplomatyczna — zapewniał ją drugi supi- rant. — Jeśli wyjdziesz za mnie, zostaniesz ambasa- dorową. A poza tym, uwielbiam cię, Ellen! — Zastanowię się nad tym, Miguelu — zbyła go milionerówna. — Nikt bardziej nie nadaje się na twego męża niż ja, syn firmy „Kalifax" — powiedział z głębo- kim przekonaniem trzeci supirant. — Jak to będzie wspaniale, kiedy połączymy konkurencyjne dotąd koncerny naszych tatusiów. A poza tym, szaleję za tobą, Ellen! — Rozpatrzę twoją propozycję, Bob — odparła niewiążąco milionerówna. — Jesteś stworzona na żonę artysty — szeptał jej namiętnie czwarty supirant. — Jako malarz awangardowy mam ogromną przyszłość przed sobą, zwłaszcza jeśli twój ojciec mianuje mnie szefem reklamy. A poza tym, pragnę cię, Ellen! I jemu udzieliła wymijającej odpowiedzi. Ale na statku znajdował się jeszcze jeden adorator pięknej dziewczyny, skromny majtek Jim, beznadziejnie i bezinteresownie w niej zakochany, który oczywiście nigdy nie wyznał swych uczuć, snuł tylko nieśmiałe marzenia: „Ach, gdyby tak nagle burza! Jacht tonie, ona wpada do wody, ja skaczę za nią, holuję ją na bezludną wyspę. I tam nadzy, bosi i głodni jesteśmy nareszcie sobie równi". — Jim, otwórz nam jeszcze szampana — przy- wołał go do rzeczywistości głos ukochanej. — Nie otwieraj! Nie stać mnie już na to! — krzyknął, wyrywając Jimowi butelkę z ręki, ojciec milionerówny. Obecni wybuchnęli śmiechem. — Żartujesz chyba, papo — powiedziała Ellen z lekkim niepokojem w głosie. — Niestety, córeczko, właśnie otrzymałem ra- diogram, że wskutek hossy jednych akcji, a bessy innych zostałem kompletnie zrujnowany. Następnego dnia po śniadaniu, na które zamiast kawioru i łososia podano już tylko owsiankę, supi- 144 10. Dobranoc dla dorosłych 145 ranci kolejno prosili byłą milionerównę o chwilą rozmowy. — Przykro mi — rzekł markiz — ale po głęb- szym namyśle doszedłem do wniosku, że mogę oże- nić się tylko z prawdziwą arystokratką. — Co za pech! Dostałem właśnie wiadomość, że w moim kraju nastąpiła znowu zmiana rządu i muszę natychmiast wracać — poinformował ją młody dyplomata. — Sama rozumiesz, Ellen, że w tej sytuacji małżeństwo z tobą poderwałoby kredyt mojego ojca — oświadczył, nie owijając w bawełnę, syn firmy „Kalifax". — Nie miej do mnie żalu — powiedział awan- gardowy malarz. — Prawdziwy artysta powinien być jednak wolny. A kiedy supiranci poszli zapakować walizki, do osamotnionej Ellen zbliżył się majtek Jim z filiżanką kawy na tacy. — Proszę się napić, świeżo parzona. I jeszcze chciałbym powiedzieć... — zaczął nieśmiało. — Domyślam się, Jim, co mi masz do powie dzenia — przerwała mu. — Pewnie także chcesz odejść. — Nigdy w życiu! — wykrzyknął majtek, kła- dąc rękę na sercu. — Mnie jest wszystko jedno, czy panienka jest bogata, czy biedna! Ja panienkę na- prawdę ko... Ale nie dokończył, bo właśnie w tym momencie wpadł na pokład rozpromieniony milioner. — Szampana! Szampana dla wszystkich! — za- wołał. — Moje akcje znowu poszły w górę. Jestem teraz dwa razy bogatszy niż przedtem. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej za- roiło się wokół milionerówny od supirantów. Wykrzykiwali jeden przez drugiego: — Gwiżdżę na arystokratki, kocham tylko cie- bie, Ellen! — Mój kraj poradzi sobie beze mnie, ubóstwiam cię, Ellen! — Artysta powinien mieć żonę, pragnę cię, Ellen! — Połączmy nasze firmy i serca, szaleję za tobą, Ellen! Ale przez dwadzieścia cztery godziny skrajnej nędzy milionerówna dojrzała wewnętrznie. — Dość tego, panowie — rzekła, prostując się z godnością. — Dobijać do brzegu i wszyscy wy- nocha! A ty, Jimie — tu głos jej złagodniał — mój oddany, wierny majtku, zostaniesz... — Starszym majtkiem — wtrącił pośpiesznie jej ojciec. Więc jednak nie mężem milionerówny, jak się pewnie niektórzy spodziewali. No cóż, tam się tak szybko kariery nie robi. Nie bądźmy dziećmi, to są bajki dla dorosłych. 146 Od niepamiętnych czasów ludzie, a szczególnie mężczyźni, odczuwali strach i wątpliwości przed wstąpieniem w związki małżeńskie. Bohater naszego opowiadania, młody król Ryszard, też nie był od nich wolny i długo zastanawiał się, czy pojąć za żonę księżniczkę Izoldę. — Jak tu się zdecydować na ślub, skoro nawet nie wiem, czy przypadnie mi do gustu? — zwierzał się swemu zausznikowi, Horacemu. — Ależ, najjaśniejszy panie, masz przecież mi niaturę księżniczki. Spójrz, jakie oczy, ach! Jaki nosek, ach! Jaki dekolt, ach, ach! — I na dekolcie się kończy. Co dalej, minia tura nie ukazuje — odparł nie bez słuszności mo- narcha. — Muszę się przekonać osobiście, jak Izolda wygląda. Jakie ma maniery, usposobienie, nawyki. Dworzanin pokręcił głową. — Trudna to sprawa! Skoro już zjedziesz, panie, w konkury, nie będziesz mógł się wycofać. Książę Kapron, ojciec Izoldy, nie przebaczyłby ci takiego afrontu. I zamiast teścia, miałbyś zaciekłego i po- tężnego wroga. Ryszard trwał jednak przy swoim. — Tak czy owak, kota w worku kupować nie zamierzam. Muszę zobaczyć Izoldę przed ślubem, i to całą, rozumiesz? — Całą? Przed ślubem?! Do takiej konfidencji dopuszczana bywa tylko służba, żeńska, oczywiście. Król uderzył się w czoło. — A wiesz, że to jest pomysł! Pojadę na dwór Kaprona incognito, przedzierzgnę się w pokojową... — Najjaśniejszy pan w pokojową! Ależ to nie uchodzi. Ponadto komnaty księżniczki są pilnie strzeżone. — Strzeżone?! — roześmiał się Ryszard. — Przygotuj mi tylko dobrze wypchaną sakiewkę. Jak postanowił, tak zrobił, i trzeba przyznać — udatnie, bo zaiste nikt nie rozpoznałby w fertycz-nej pokojówce chwackiego króla Ryszarda. — Ach, więc to ty, dzieweczko, zastępujesz moją wierną służebnicę Margeritę, która niespodzia- nie zachorzała — rzekła Izolda, siadając przed go- towalnią. — Tak, pani, i dołożę wszelkich starań, aby cię zadowolić. Księżniczka rozpuściła włosy, które gęstą, złocistą falą spłynęły jej na plecy. — Wyszczotkuj mi je dokładnie — poleciła. Nowa pokojówka dziarsko zabrała się do dzieła. — A jaj! Nie tak mocno, bo wszystkie mi po- wyrywasz. Już dość, dość! — To teraz, pani, pościelę ci łoże. — Tak wcześnie? — zdziwiła się Izolda. — Wszakże jeszcze słońce wysoko na niebie. — Długi sen dobrze działa na cerę. Przygotuję ci także ciepłą kąpiel. — — 148 149 — Po co kąpiel? Kąpałam się w zeszłym mie- siącu. Chcesz, żebym nabawiła się febry? — To chociaż natrę cię wonnościami. — Ależ, moja panno — obruszyła się Izolda. — Nie jestem ladacznicą, żebym się wonnościami na- maszczała. Co innego przed nocą poślubną. Ale do nocy poślubnej daleko! — westchnęła. — Król Ryszard nie kwapi się jakoś z przyjazdem w konkury. — To co by tu... Już wiem, zrobię ci, najjaś- niejsza, masaż. Nic lepszego dla zdrowia. No już, odpinamy giezło, odpinamy! — Coś zanadto kwapisz się do tego — rzekła księżniczka, przyglądając się bacznie swojej służeb- nej. — Ach, jakie ty masz muskularne łydki! I ślady po wąsach! — wykrzyknęła. — Na Boga, czyżbyś była mężczyzną?! Natychmiast wezwę straż i każę cię wtrącić do lochu. Ryszard padł na kolana. — Łaski, pani! Zaiste, nie jestem pokojową, tylko pokojowcem. Ale zakochałem się w tobie tak szalenie, że gotów byłem życiem przypłacić, byle zobaczyć cię z bliska, zupełnie z bliska, zupełnie... — Jak śmiesz! — zawołała księżniczka. A po dłuższej chwili dodała szeptem: — Co ty sobie o mnie pomyślisz? Gdy nadszedł słoneczny poranek, pełen śpiewu ptasząt i zapachu kwiecia, Izolda obudziła się szczęśliwa i radosna, ale uśmiech zamarł na jej ustach, gdy ujrzała ponurą minę swego partnera. — Cóżeś taki markotny? — zaniepokoiła się. — Czyżbyś był rozczarowany, zawiedziony? Powiedz prawdę, może nie przypadłam ci do gustu? — Przypadłaś mi, aż nadto mi przypadłaś! I dlatego tak mnie to gnębi. Jak mogłaś — wy- 150 buchnął — ty, księżniczka, z nieznajomym, i dlatego zwykłym pokojowcem?! — Zwykłym pokojowcem? — przekrzywiła fi- luternie główkę. — Najjaśniejszy pan raczy żarto- wać, — To ty wiesz, kim jestem? — I wiedziałam od samego początku, mój przy- szły, mam nadzieję, małżonku. — Nie pojmuję — zdumiał się Ryszard. — Wszakże intryga utrzymana była w ścisłej tajem- nicy, do której dopuściłem jedynie swego zausznika, Horacego. O, zdrajca! Każę uciąć mu głowę! — Za to, że miał w niej dość oleju, aby za- skarbić sobie łaski przyszłej królowej? Fe, mój pa- nie! Nigdy do tego nie dopuszczę. — I księżniczka przypieczętowała to postanowienie gorącym poca- łunkiem. Po czym, oczywiście, żyli długo i szczęśliwie, a i sprytny Horacy też miał się nie najgorzej. Ale swoją drogą, kiedy się pomyśli, ile to dawniej trzeba było zachodu, podstępów, intryg, aby młoda para mogła dokładniej się poznać. Nie to, co teraz: delegacje, wczasy, zakładowe grzybobrania, kursokonferencje, wycieczki w strefę konwencyjną i do pomników kultury... Królowie mogą nam pozazdrościć ! Działo się to w czasach, kiedy młode dziewczęta zmuszano jeszcze do małżeństwa z bogatymi starszymi panami, co teraz robią już całkiem dobrowolnie, często nawet wbrew woli rodziców. W każdym razie bohaterka naszego opowiadania, śliczna Blanka, nie była zachwycona swoim mężem, podstarzałym i nudnym księciem Gotfrydem. Szczerze ' się więc ucieszyła, gdy wkrótce po ślubie udał się na wyprawę wojenną przeciwko podstępnemu kuzynowi, księciu Zygfrydowi. Natomiast małżonek żegnał Blankę z pewnym niepokojem. — Bądź mi zdrowa, moja piękna żono, a nade wszystko wierna. Wiedz bowiem, że gdyby tylko ktoś tam... coś tam... — rzekł z groźbą w głosie — to moi zausznicy wszystko mi doniosą po powrocie, a wtedy biada ci! Blanka otarła suche oczy chusteczką. — Do widzenia, mój drogi mężu! Będę na cie- bie wiernie czekała, grając na lutni, wyszywając na płótnie i modląc się o twe rychłe zwycięstwo nad podłym krewnym. I być może dotrzymałaby danego małżonkowi słowa, gdyby nie to, że po pierwsze: wyprawy wojenne trwały w owych czasach bardzo długo, a po drugie: zamek książęcy stał obok traktu, którym zbyt często przejeżdżali młodzi dziarscy rycerze. Na próżno lekkomyślną księżnę przestrzegała jej zaufana dworka, Gryzelda: — Bądź ostrożna, o pani! Nie tańcuj zbyt często z kawalerem de Tournelle, bo, zaiste, zbyt jawnie okazujesz mu swe względy. — Kiedy on taki uroczy, taki dowcipny, taki światowy! Co za porównanie z tym borsukiem, moim mężem. — Ale cała okolica aż huczy od plotek. Pomyśl, co będzie, kiedy książę powróci! Blanka, która mierzyła właśnie przed zwierciadłem nową suknię balową, zlekceważyła to ostrzeżenie. — Ach, nie nudź już, Gryzeldko — roześmiała się. — Co będzie, to będzie. Jak myślisz, kawaler de Tournelle chyba do reszty straci głowę, kiedy mnie ujrzy w tej toalecie! Wesoło mijał czas pięknej słomianej wdówce. Aż pewnego ranka, kiedy jeszcze spoczywała w łożu, do sypialnej komnaty wpadła blada z przerażenia Gryzelda. — Najjaśniejsza pani, konny przybył z wieścią, że książę Gotfryd odniósł walne zwycięstwo nad księciem Zygfrydem i spieszy już do domu. Blanka załamała ręce, a łzy ciurkiem pociekły jej z oczu. — Odniósł zwycięstwo! Wraca do domu! Co ja teraz pocznę, nieszczęsna?! Wezwij tu natychmiast kawalera de Tournelle, on mi na pewno coś poradzi, jest taki mądry. — Kawaler de Tournelle na wiadomość, że książę wraca, pośpiesznie dosiadł rumaka i pomknął galopem w nieznanym kierunku — powiedziała, nie bez odrobiny satysfakcji, oddana dworka. — — 152 153 — O, podły! O, zdrajca! Rzucił mnie bezbronną na łup zemsty starego zazdrośnika, który gdy się dowie... Och, och, słabo mi! Dworka podała księżnie sole trzeźwiące. — Byłby może sposób — rzekła — aby naj- jaśniejszy pan o niczym się nie dowiedział... — Jaki, na Boga, Gryzeldko, jaki? — Upał mamy latoś wielki. Gdybyś tak wyszła, pani, naprzeciw strudzonemu małżonkowi z dzba- nem świeżej, zimnej wody i gdyby ta woda po- chodziła z pewnego źródełka — mrugnęła znaczą co — to książę Gotfryd już po paru łykach zapadłby w długi, długi sen... Blanka zerwała się z łoża. — Gdzie to cudowne źródełko, Gryzeldo? Mów, kochana, złotem cię obsypię! — A tego, księżno, możesz dowiedzieć się tylko od starego pustelnika, który mieszka w chatce pod lasem. Błagaj go, może ci powie. Czyż trzeba dodawać, że niewierna żona co tchu pobiegła do owego pustelnika? Niełatwo dał się jednak przekonać. Wreszcie, czy to wzruszony jej młodością i urodą, na co i pustelnicy bywają nieobojętni, czy skuszony obietnicą sowitych darów, zdecydował się: — Dobrze, już dobrze, zdradzę ci tajemnicę. Pójdziesz, pani, prosto przed siebie i będziesz szła tak długo, aż dojdziesz do trzech starych dębów. — I tam będzie to źródełko — ucieszyła się Blanka. — Nie, tam będą dęby — wyjaśnił flegmatyez- nie pustelnik. — Skręcisz za nimi w prawo, potem ociupinkę w lewo i zobaczysz taką dużą polanę... — A na niej źródełko! — odetchnęła z ulgą. — Nie, kapliczkę. Miniesz ją i pójdziesz na przełaj do pagórka porośniętego sosenkami. Jodełek też tam trochę rośnie — dodał po namyśle. — Prędzej, pustelniku, prędzej! Mój mąż jest tuż-tuż! — Jeśli będziesz mi ciągle przerywała, to za- pomnę, co chciałem powiedzieć — upomniał ją sta- ruszek. — No, więc kiedy wdrapiesz się na ten pa- górek i rozejrzysz się bacznie dokoła, spostrzeżesz dolinkę. — Na Boga, słychać już tętent końskich kopyt! Pośpiesz się! — I w tej dolince znajdziesz właśnie... — Źródełko! — Nie, chatynkę, a w chatynce drugiego pu- stelnika, który ci wskaże dalszą drogę. Ale księżna nie dosłyszała już tej ostatniej informacji, bo zagłuszył ją odgłos fanfar zwiastujących triumfalny powrót jej małżonka na zamek. Kroniki milczą na temat dalszych losów lekkomyślnej Blanki i nie bardzo nas one zresztą interesują. Opowiedzieliśmy tę historyjkę tylko po to, aby nasi czytelnicy zdali sobie sprawę, jak wygodnie nam się teraz żyje. Kto by w dzisiejszych czasach szukał zatrutego źródełka?! Wystarczy przecież woda z pierwszej lepszej rzeczki, żeby załatwić nie tylko jednego starego księcia, ale całą okolicę. 154 W bajce tej chcemy poruszyć niektóre aspekty gospodarki rolnej. Otóż przed wieloma laty żył kmieć imieniem Ziomek, któremu darzyło się nad podziw. Zawdzięczał to, oczywiście, przede wszystkim swojej pracowitości, ale nie tylko. Albowiem w dawnych czasach niektórym kmieciom zwykły były pomagać skrzaty, naturalnie nie za darmo. Ziomek w zamian za tę pomoc składał królowi skrzatów, Bąbelkowi, sute dary w naturze. Pewnego dnia powiedział do żony: — Mam tu dwa garnce miodu, zawiń jeszcze gomółę sera w czystą szmatę i przynieś z piwnicy parę fasek masła. — A skąd ci masła wezmę? — złapała się za głowę. — Krowy cielne, a com miała, posłałam naszemu Bogumiłkowi na stancyję do Krakowa, żeby się chłopczyna przy nauce pokrzepił. — Oj, niedobrze, niedobrze — zmartwił się Zio- mek. — Król Bąbelek bardzo na masło łasy, dorzucę mu chyba w zamian worek orzechów. — Orzechów nie dam! Chowam je na gwiazdkę dla dzieci naszej Magdusi. — Ale jakiegoś prosiaczka musowo Bąbelkowi sprezentować. — Prosiaka?! Czyś ty się blekotu objadł, mój mężu! Prosiaka trzeba nam podchować i sprzedać, żeby grosz w domu był, takie przecie wydatki cię giem teraz mamy. Dasz mu kurę i wystarczy, tylko tę kulawą, bo się nie niesie. Laboga, laboga — la- mentowała — ile to dobra na te skrzaty idzie! I tak to z powodów, które już niedługo staną się dla wszystkich jasne, król Bąbelek dostawał coraz skromniejszą daninę. Nic więc dziwnego, że kiedy gospodarze obudzili się pewnego ranka, w izbie nie było ani jednego drewienka, ani wiązki chrustu, żeby żur ugotować. Nie wydojone krowy żałośnie porykiwały w oborze. — Widać poszły sobie od nas skrzaty — do- myślił się kmieć. — Mamy za swoje! Król Bąbelek obraził się, żeśmy mu masła i szpyrki poskąpili, i za- brał nam pomocników. — W taki gorący czas! — rozpaczała kmiecio- wa. — Żniwa lada dzień trza zaczynać. — A przecież sam nie wydolę, lata już swoje człowiek ma. Trudno, pójdę do organisty, żeby nam list do dzieci ułożył — zdecydował po namyśle Zio- mek. I jak powiedział, tak zrobił. A teraz przenieśmy się spod wiejskiej strzechy do zasobnej izby w domu krakowskiego mieszczanina, gdzie po otrzymaniu listu zebrała się na naradę cała rodzina kmiecia Ziomka. Ostatni wpadł jak bomba najmłodszy syn, Bogumiłek. — Salve, siostrzyca! — zawołał. — Cui bono mnie tu wzywaliście? — Niech Bogumiłek siada i facecji sobie nie stoi — skarcił go brat kramarz. — Frasunek wielgi mamy. Siostra położyła list na stole. 156 157 — Nasz ociec kmieć... — Znaczy się, mój świekier — dorzucił jej mąż urzędownik. — ...pismo do nas wystosował. Prosi, żeby kto może, na żniwa zjechał, bo oćce już wiekowi i sami rady nie dadzą. — Racja, jedźcie, jedźcie! — zachęcał kramarz. — My? — oburzyła się siostra. — My mamy jechać jako żeńce! Przecie mój małżonek urzędow- nikiem jest. — No to co? Umysłowy, ale krzepki z niego chłop. Jakby rękawy zakasał... — Szwagier też przecie nie ułomek i bardziej nawykły do grubej roboty — odciął się kramarzowi urzędownik. — O, tak, tak, braciec powinien pojechać — przytaknął ze śmiechem Bogumiłek. — I kram zostawić! Teraz, kiedy cudzorodaków najwięcej do Krakowa zjeżdża?! — Kram może i bratowa poprowadzić, a na wsi świeże powietrze — zachęcała urzędownikowa. Bogumiłek wzniósł ręce do góry. — O fortunatos agricolas! — zawołał. Rozsierdzony kramarz uderzył pięścią w stół. — Już raz prosiłem Bogumiłka, żeby facecji nie stroił! — Ja tylko powiedziałem, że rolnicy to szczęś- liwi ludzie — usprawiedliwiał się uczony chłop- czyna. — To niech Bogumiłek jedzie na wieś, kto Bo- gumiłkowi broni? — Rzecz to niemożliwa, bom się już umówił z innymi żakami per pedes do Gdańska się udać. — Nie wstyd to Bogumiłkowi staremu oćcu nie pomóc, któren na jego nauki łoży?! — nie dawał za wygraną kramarz. — A ile to jadła matka śle a śle! — westchnęła urzędownikowa. Chłopak spąsowiał ze złości. — Jadło mi wytykacie? A kto za to zapłacił? — wskazał na sprzęty i bogate wyposażenie izby. — Wszystko za oćca pieniądze. Urzędownik zerwał się jak oparzony. — O, za pozwoleniem, ten żółtodziób mój ho- nor na szwank wystawia! — Niech się szwagier tak nie sierdzi — wtrącił się kramarz. — Co prawda, to prawda. Dał ociec na dom, dał i na sprzęty. Co, może nie dał? — A braćcowi kto kram na podzamczu kupił i jeszcze długi zapłacił? — zajazgotała siostra. — Para wołów na to poszła i jałowica! Długo jeszcze trwały rodzinne swary i przytyki, aż rozeszli się pogniewani. A gdy żniwa były już w pełni i Ziomkowie ciągle na próżno wypatrywali swych dzieci, stroskany kmieć chwycił się ostatniej deski ratunku. Zabrał, co tam miał: trochę miodu, trochę okowity, i udał się do króla skrzatów. Bąbelek przyjął go zrazu chłodno, ale kiedy Ziomek opowiedział, co i jak, ulitował się nad nim. — Teraz pojąłem wreszcie, dlaczego skąpiłeś mi daniny — rzekł łaskawie. — Dobrze, już dobrze, jutro skoro świt przyślę ci najsprawniejszych pomocników. Nie może przecież zostać twoje żyto w polu. Każdy kłos na wagę złota, mój drogi. — Dzięki, ach, dzięki, wasza wysokość — kła- niał się pokornie Ziomek. — Nie masz mi za co dziękować, kmieciu — przerwał mu Bąbelek. — Rozumiem cię doskonale.. — — 158 159 Sam mam dzieci, które ze skrzatów wyrosły na wielkich ludzi. Tak to bywało w dawnych, dawnych czasach. A teraz... cóż! Tyle że skrzatów już nie ma. Działo się to wprawdzie bardzo dawno temu, ale nie od rzeczy będzie ową zamierzchłą historię przypomnieć. Otóż na pewnym dworze miały się odbyć zaślubiny królewny i król, jak wszyscy ojcowie w podobnych wypadkach, raz się z tego bardzo cieszył, a innym razem — bardzo tym martwił. — Tak, tak — rozmyślał — to już jutro! Wszy stko przygotowane: uczta, wina, słodycze, sery i owo- ce. Stoły zastawione, goście zaproszeni. Boć to prze- cież moja ukochana córuchna wychodzi za mąż! Tylko że... — i król się w tym momencie zasępił — tylko że nie wiadomo jeszcze za kogo. Królewskie rozważania przerwało wejście królewny. — Dzień dobry, tatku najmilszy — zaświergo- tała beztrosko od progu. — Czemu jesteś taki smutny? — Witaj, kochana córeczko — twarz króla od razu się rozjaśniła. — Powiedz mi tylko, czy ty czasem nie zapomniałaś, że jutro twój ślub? — To już jutro? — zdumiała się królewna. — A jutro, jutro. I bardzom ciekaw, kogo sobie na męża wybrałaś. — Ach, tatku! Wszyscy moi konkurenci są tacy wspaniali! Zupełnie nie wiem, za którego mam wyjść? Co mi się jaki bardziej od innych spodoba, — 11. Dobranoc dla dorosłych 161 a ja jemu, to następny jeszcze mi bardziej do gustu przypada. — I ty jemu? — zapytał król. — I ja jemu. — Hm. A ilu to, moje dziecko, masz tych, jak by tu powiedzieć... oblubieńców? — Zaraz, zaraz tatku — zastanowiła się kró- lewna. — Ano Janko i Zeńko, potem ten, jak mu tam, Szymko, dalej Jurko.... to ilu już, tatusiu? — Czterech, córeczko, czterech — odpowiedział król, który cały czas liczył na palcach. — Racja! I jeszcze dwóch bliźniaków, Bolko i Lolko. Byłabym zapomniała! — To moja córeczka pół tuzina kawalerów so- bie zebrała — ucieszył się król, ale niebawem spo- sępniał. — Co my teraz zrobimy? Za jednego tylko możesz wyjść. Przynajmniej na razie, więc szybko się decyduj. — Prawdę mówiąc, tatku, to wolałabym, żebyś ty sam wybrał mi męża, jak to robili rodzice we wczesnym średniowieczu — powiedziała królewna. — Ale teraz mamy wczesne oświecenie i pa- nują zupełnie inne obyczaje — rzekł król, który miał pełną świadomość swoich czasów. — Trzeba by wezwać marszałka dworu, może on coś poradzi — dodał i zaraz zawołał: — Hej! Marszałku, chodź no tu! — Pokornie witam waszą królewską mość, pięk- ną mamy dzisiaj pogodę — rzekł wchodząc mar szałek, który lubił wszystko obwijać w bawełnę. — Ośmielam się przy okazji wspomnieć, że jutro ma się odbyć ślub najjaśniejszej królewny, tylko nie wiem jeszcze z kim, a czas byłoby... - Tak, tak - - przerwał mu król. — Właśnie głowimy się nad tym, bo królewna jakoś nie może się zdecydować. — A oblubieńcy niecierpliwią się niesłycha- nie — powiedział marszałek. — Wszyscy już zjechali i muszę każdego trzymać w osobnej celi, to jest izbie, żeby się nawzajem nie powyrzynali. Lecz i tak wczoraj podczas spaceru po zamkowym podwórcu rycerz Zeńko ciachnął ucho rycerzowi Jankowi. — Mojemu kochanemu Jankowi — westchnęła królewna. — Ale rycerz Janko nie pozostał mu dłużny i ciachnął nos rycerzowi Zeńkowi. — Mojemu kochanemu Zeńkowi! — Rycerze Szymko i Jurko także się dopadli i pokłuli, a potem ruszyli na rycerzy Bolka i Lolka i nieźle ich poturbowali — ciągnął dalej marsza łek. — Twoi, królewno, kawalerowie cali w pla- strach i bandażach. Żaden z nich nie jest, że tak powiem, kompletny. Jednemu ucha brak, drugi nos ma naderwany, trzeci... — A tacy byli śliczni — szepnęła królewna ze smutkiem i cicho załkała. — Nie płacz, córeczko, wiem już, co zrobimy. Wybierzemy ci tego z nich, który ma najmniejsze braki — powiedział król, ustanawiając raz na zawsze zasadę tak zwanego wolnego wyboru. I dziś jeszcze, jeśli mamy wybrać coś dla siebie, wybieramy to, co ma najmniejsze braki. 162 Niedaleko Przytulina, u ujścia rzeki Goplanki sterczą po dziś dzień ruiny zamku odwiedzane przez turystów, dziatwę szkolną, a nawet polonijnych gości. Mało kto jednak wie, że na zamku tym panował niegdyś książę Łotyszek, nie bez powodu zwany Podstępnym. Ponure to było zamczysko i niewesoło żyło się jego mieszkańcom. Małżonka i córka księcia często narzekały na swój los. — Jak tu smutno u nas, jak nudno i jak sa- motnie! — wzdychała księżniczka. — Żeby chociaż jakiś zbłąkany wędrowiec zapukał do drzwi. — Zbłąkany wędrowiec wolałby raczej uświer- knąć na mrozie, niźli do nas zapukać — rzekła gorzko księżna Rozalia. — Wszyscy omijają zamek z daleka od czasu, gdy twój tatuś potraktował mnichów ze Szczebrzeszyna nalewką na wilczej ja- godzie. — Na inne dwory zjeżdżają goście, odbywają się uczty i turnieje, piękni kawalerowie proszą damy do tańca — skarżyło się dziewczę. — Właśnie! — księżna spojrzała z wyrzutem na Łotyszka zajętego jak zwykle mieszaniem tajemni czych ingrediencji w podręcznym laboratorium. — Córze naszej już dawno czas za mąż pójść, ale choć dorodna i niebiedna, jakież ma szanse, skoro wszyscy pamiętają, że młodemu markizowi de Pimpon zaprawiłeś wino, mój mężu, wiesz, czym! — Oj, te trochę blekotu... — burknął książę, przyglądając się retorcie pod światło. — Starą panną nasza Kunegundzia przez ciebie zostanie! — ciągnęła oskarżycielsko księżna. Księżniczka wybuchnęła płaczem. — No już, przestańcie truć! — zdenerwował się Łotyszek. — My?! — wykrzyknęły z oburzeniem obie panie. — Niech będzie — rzekł pojednawczo książę. — Wyślę umyślnych z zaproszeniami do co znaczniej szych kawalerów i wybierzesz sobie wreszcie męża, córeczko. — Tylko czy zechcą przyjechać? — zmartwiła się Rozalia. — Niechby który spróbował odmówić — zgrzy- tnął złowieszczo zębami. I zaczęły się wielkie przygotowania. Bo Łotyszek, choć podstępny, a nawet bezlitosny, nie był jednakże skąpy. No cóż, nie ma ludzi bez zalet. Nakazał więc marszałkowi nie żałować niczego, aby godnie przyjąć gości. W przeddzień uczty wezwał go do siebie. — Co tam dostaniemy jutro dobrego? — do- pytywał się. — Ho, ho, dwadzieścia cztery dania, nie licząc wetów. Łapy niedźwiedzie w miodzie i korzeniach... — Pyszna rzecz! — Potem udziec barani wędzony w dymie z je- mioły — wyliczał dalej marszałek. — Szczupak po polsku, pstrąg po czesku, tylko że... — zawahał się. — — 164 165 — Ja też się obawiam — wpadła mu w słowo księżna — czy nasi goście odważą się cokolwiek przełknąć. Wszak nie jest dla nikogo tajemnicą, że książę pan poczęstował naszych wujów wywarem z muchomorów. — Moich wujów — sprostował Łotyszek. Marszałek wolał nie podejmować tego tematu. — Cóż by to była za strata — westchnął — gdyby tyle smakowitych potraw poszło na marne. — To co mam zrobić?! — wybuchnął książę. — Przecież nie będę gościom wciskał jadła siłą do gardzieli. Marszałek gorączkowo szukał wyjścia z sytuacji. — A gdyby tak na oczach biesiadników — rzekł po namyśle — każdego dania ktoś najpierw skosz- tował? — Świetna myśl, mój drogi! Nie widzę lepszej kandydatury niż twoja. Powszechnie wiadomo, że jesteś moim zausznikiem i że nie narażałbym cię bez koniecznej potrzeby. Pod marszałkiem ugięły się nogi. — Łaski, panie! — wyjąkał. — Tym razem możesz jeść spokojnie — za- pewnił go władca. — Książęce słowo. Z duszą na ramieniu zasiedli zaproszeni goście do suto zastawionego stołu. — Proszę, proszę, mości hrabio, może trochę tych grzybków marynowanych? — częstowała Ro- zalia. — Tylko nie grzybki, od niemowlęctwa. grzyb ków nie jadam — wymawiał się młody człowiek. — Skosztuj grzybków, marszałku! — rozkazał książę. — Przekonaj naszych gości, że to smaczna i zdrowa zakąska. Biesiadnicy z zapartym tchem śledzili każdy gest marszałka. — Patrzcie, je, naprawdę je! — zdumieli się. Po czym sami zaczęli sięgać do salaterki z grzyb kami. — Napij się, kasztelanicu, tego wina, starsze ono od ciebie — zachęcał Łotyszek. Gość nakrył kielich dłonią. — Dziękuję, łaskawy panie. Ślub złożyłem, że mocnych napojów do ust nie wezmę. — Nuże, marszałku, daj dobry przykład! Dworzanin posłusznie wychylił wielką czarę węgrzyna. — Pije, pije! — szeptali zebrani, po czym za- częli wołać jeden przez drugiego: — I mnie proszę nalać, i mnie! A najgłośniej domagał się kasztelanic, zapomniawszy widocznie o swoich ślubach. — Teraz specyjał nie byle jaki — zapowiedziała księżna. — Łapy niedźwiedzie w miodzie i korze niach. Marszałku, na co czekasz! A gdy marszałek chwycił z półmiska wielki kawał ociekającego tłuszczem mięsiwa i zatopił w nim zęby, wszyscy poszli za jego przykładem. Tak więc nastrój powoli się rozgrzewał, biesiadnicy coraz śmielej jęli sięgać po jadło i trunki. — Zdrowie pięknych dam! — wzniósł toast młody hrabia, patrząc znacząco na księżniczkę. — Zdrowie gości! — zrewanżował się Łotyszek. — Zdrowie naszego miłego gospodarza! — za- wołali wszyscy wznosząc kielichy. Nagle marszałek pobladł i osunął się z krzesła. — Ojoj, boli, piecze, ściska, gniecie! — jęczał przeraźliwie. — Ojoj, umieram! 166 167 Goście zerwali się od stołu. — Zdrada, mości panowie! Struto nas! — wy- krzyknął hrabia. Kasztelanie wydobył miecz z pochwy. — Do broni, waćpanowie, do broni! Zanim pomrzemy, pomścimy się krwawo na Łotyszku Pod- stępnym. — Ależ, moi drodzy, przysięgam wam! Książęce słowo! — usiłował powstrzymać ich gospodarz. Próżno jednak zaklinał się na wszystkie świętości, że ani potrawy, ani napoje nie były zatrute. Że marszałek, który musiał skosztować tyle jadła i wina, po prostu dostał niestrawności. Nikt mu nie uwierzył. I coś z tamtych czasów przetrwało do dziś. Bo kto przyzna, że się przejadł czy przepił? A co się mówi w takim wypadku? „Musiałem się czymś struć". W skromnej chatce, z dala od traktów i gwarnych miast, mieszkał wdowiec leśniczy ze swoją córką jedynaczką. Dokoła rozciągała się wspaniała puszcza pełna zwierząt, ptaków, ziół i kwiecia. Nam, zmęczonym cywilizacją, takie usytuowanie domu wydawałoby się rajem na ziemi, ale śliczna leśniczanka nieustannie biadoliła: — Znów idziesz, tatku, do lasu i zostawiasz mnie samą. Strasznie się będę nudziła. — Ee, córeczko, podsypiesz kurkom ziarna, po- sprzątasz izbę, chrustu nazbierasz, uwarzysz coś do- brego do jedzenia i ani się obejrzysz, jak dzionek zleci — pocieszał ją ojciec, po czym uścisnął na po- żegnanie i znikł między drzewami. Naburmuszona leśniczanka siadła na przyzbie, podparła piąstką brodę i oddała się niewesołym rozmyślaniom. — Podsypiesz ziarna, posprzątasz izbę... ciągle to samo, a czas leci. Moje rówieśnice narzeczonych już mają! Mnie chyba starą panną przyjdzie zostać, bo kto mi się trafi w tej głuszy? Najwyżej drwal albo bartnik. Chyba, żeby... — rozmarzyła się. — Ponoć czarownice zmieniają pięknych królewiczów w różne zwierzęta, a jeżeli dziewczynie uda się ta- kiego odczarować, to potem on się z nią żeni i żyją 169 długo i szczęśliwie. Jakże chętnie bym sobie kogoś odczarowała, tylko gdzie takiego znaleźć? — Tu jestem, tu — dobiegł jej uszu cienki, skrzekliwy głosik. — Spójrz, ślicznotko, u twoich stóp. — Widzę tylko zwykłą ropuchę — skrzywiła się dziewczyna. — No właśnie, czarownica Abrakadabra zamie- niła mnie w to nędzne stworzenie, ale gdybyś ze- chciała, mogłabyś mnie odczarować pocałunkiem. Po- całuj mnie, pocałuj! — Ropuchę! — wzdrygnęła się z obrzydzeniem leśniczanka. Jednak myśl o pięknym królewiczu, który odmieni jej życie, przemogła wstręt. A gdy różane usteczka dziewczyny dotknęły głowy ropuchy, rozległ się huk i z żabiej skóry wyskoczył... ponury, wąsaty i w dodatku niemłody już drab. — Zbój Madej jestem, ha, ha! — zarechotał, klepiąc się po udach z uciechy. — A ty myślałaś pewnie, że sobie odczarujesz pięknego królewicza?! Pod dziewczyną zadrżały nogi. — Madej? Okrutny Madej?! — W samej rzeczy. No już, czego stoisz jak malowana lala! Dawaj tu zaraz michę mięsa i dzban okowity, bo ci kości porachuję. A potem wyśpie- wasz, gdzie twój ojciec trzyma talary. Musieliście sobie w tej głuszy niemało uciułać. — Błagam pana, niech pan sobie stąd idzie! — załamywała ręce leśniczanka. Ale, oczywiście, okrutny Madej puszczał mimo uszu jej błagania. Na szczęście tak się objadł i opił, że wkrótce zasnął, z czego skorzystała dziewczyna 170 i uciekła w głąb lasu. Siadła pod drzewem i zalała się gorzkimi łzami. — Ach, jak mi było dobrze w naszej skromnej, cichej chatce! — zrozumiała poniewczasie. — Co pocznę teraz, nieboga? Pogrążona w rozpaczy nie zauważyła licho odzianej staruszki, zbierającej opodal zioła, która już od dłuższej chwili obserwowała ją spod oka. — Czemu tak rozpaczasz, dzieweczko? — za- pytała nieznajoma. — Co ci się przydarzyło? Może mogłabym ci w czymś pomóc? Jestem czarownicą Abrakadabra — dodała znacząco. Leśniczanka zerwała się na równe nogi. — Czarownicą Abrakadabra?! Tą samą, która zamieniła zbója Madeja w ropuchę? — A ty go pewnie odczarowałaś, biedulko — pokiwała z politowaniem głową Abrakadabra. — Ile to już razy przemieniałam tego łotra w różne stwo- ry i zawsze się znalazła taka, która go odczarowała. Leśniczanka znów zalała się łzami. Nie tylko z rozpaczy, ale i ze wstydu. — Już dobrze, nie płacz — zlitowała się nad nią czarownica. — Masz tu szczyptę ziela, wrzuć mu je do zupy. — I z powrotem zamieni się w ropuchę?! — zawołała z nadzieją w głosie dziewczyna. — O, nie! Tym razem zamienię go w jeża. Wielkiego, kolczastego jeża. Ale co z tego! — mach- nęła z rezygnacją ręką staruszka. — I tak wcześniej czy później znajdzie się taka, która weźmie go w ramiona i odczaruje. Naprawdę, proszę pań, nie należy ściskać i całować wszystkiego, co wpadnie pod rękę. 171 Zdarza się czasami, że niektórzy z nas udają się w sprawach służbowych nie z Płocka do Pucka czy z Rybkowa do Pipkowa, ale do samego Paryża. Taka właśnie bajeczna wprost historia przytrafiła się panu Porzeczkowskiemu. Toteż kiedy po niewielkich zresztą trudach napowietrznej podróży znalazł się w skromnym paryskim hoteliku, szczęście jego nie miało granic. — Wieża Eiffla! — cieszył się jak dziecko, wyglądając przez okno swojego pokoju. — Tam, na lewo, Łuk Triumfalny! A czy to nie ta kawiarenka, w której Jean Gabin spotykał się z Michele Morgan? „Paris, je tfaime, je faime, je faime" — podśpiewywał popularną przed laty piosenkę, wyciągając przybory do golenia. — „Kąpiel trzy franki" — bezbłędnie przeczytał francuski napis na drzwiach łazienki. — Trudno, raz się żyje! — Zaczął ściągać koszulę, ale nagle się zawahał. — Właściwie, po co mi kąpiel? Przed wyjazdem brałem prysznic. Rozległo się pukanie i weszła pokojówka, niosąc śniadanie na tacy. — Nie, non, pardon, merci! — zawołał w po- płochu i pokojówka wycofała się ze zrozumieniem. — Po diabła mi śniadanie? — perswadował sam sobie. — Na pewno dadzą coś przekąsić na konferencji. Miarowe uderzenia jednego z paryskich zegarów wieżowych przypomniały mu, że czas mija. — Boże, już dziesiąta, muszę się szybko ubie- rać! — zawołał, wyjmując z walizki ciemnoszare spodnie. — Na szczęście nie pogniotły się, kanty jak brzytwa, prasowałem je przed samym wyjazdem. Zaraz, zaraz, czy ja... — zaniepokoił się — czy ja aby wyłączyłem żelazko? Niestety, nigdy nie jesteśmy tego zupełnie pewni. Żebyśmy nie wiadomo jak walczyli z naszym roztargnieniem, żebyśmy godzinami wyrabiali w sobie odruch wyciągania wtyczki z kontaktu, zawsze nurtują nas i gnębią te same wątpliwości: wyłączyłem czy nie wyłączyłem? Pan Porzeczkowski w znakomicie odprasowanych spodniach przybył punktualnie na konferencję. Nadal jednak dręczył go niepokój i niezbyt uważnie przysłuchiwał się inauguracyjnym przemówieniom. Tylko wtedy, gdy od czasu do czasu padały słowa: „La France et la Pologne" lub „La Pologne et la France", jego dłonie klaskały automatycznie, ale myśli ciągle krążyły wokół tego samego problemu: — Wyłączyłem czy nie wyłączyłem? Po obradach pan Porzeczkowski udał się na zwiedzanie pięknej stolicy Francji. — Że też ja to widzę na własne oczy! — entu- zjazmował się, kontemplując w Luwrze „Giocondę" genialnego Leonarda. — Wielkie dzieło! Ten uśmiech, to tajemnicze spojrzenie... I nagle zachwyt jego zwiądł. — Wyłączyłem czy nie wyłączyłem? — zakłuł go niepokój. 172 173 Nie inaczej było w wytwornym lokalu nocnym ze striptizem, do którego zaprosili go organizatorzy konferencji. — Że też ja to widzę na własne oczy! — za- chwycał się. — Co za artystka, jaki wdzięk, jakie... Wyłączyłem czy nie wyłączyłem? — straszliwa nie- pewność znowu zepsuła mu wysoce artystyczne przeżycie. Podobne wahania i wątpliwości dręczyły naszego bohatera i przy grobie Napoleona, i na Champs Elisees, i kiedy oglądał słynną rzeźbę Rodina „Myśliciel". — Może zatelefonować do sąsiadów i skończyć z tym wreszcie? — zastanawiał się. — Ale trzeba by za dewizy. Taka rozmowa będzie kosztowała co- najmniej trzydzieści franków. Trudno, Lilka obej- dzie się bez perfum „L'amour, 1'amour" — posta- nowił desperacko. Zaraz jednak przypomniał sobie, że klucz od swego warszawskiego mieszkania ma w kieszeni. . Wreszcie, zgnębiony i zniechęcony do życia, spoczął na ławce w znanym z filmów i literatury Ogrodzie Luksemburskim. Jakież było jego zaskoczenie, gdy po chwili usłyszał wypowiedziane czystą polszczyzną słowa: — Pan jest Polakiem i dręczy pana jakiś kło- pot. Podniósł wzrok i ujrzał dystyngowaną staruszkę, która siedziała obok niego na ławce. — Jakże pani to odgadła? — zdumiał się. — Dla mnie to nic trudnego. Słyszał pan za- pewne o słynnej jasnowidzącej, madame de Lune? Otóż ja nią jestem. — Oczywiście! Czytałem o pani w „Przekroju", nie wiedziałem jednak, że jest pani Polką. — Bo też nią nie jestem — sprostowała niezna- joma. — Nauczyłam się waszego trudnego języka od pewnego rotmistrza ułanów. Porzeczkowski się nazywał. Ach, cóż to był za mężczyzna! — Rotmistrz Porzeczkowski? Toż to mój dzia- dek. Pozwoli pani, że się przedstawię, Romuald Po- rzeczkowski, przejazdem w Paryżu. — Wnuk mojego rotmistrza — rozczuliła się starsza pani. — To jakby mój! Powiedz, mon petit, jakie masz kłopoty? Madame de Lune na wszystko znajdzie radę. I nasz bohater opowiedział swojej niedoszłej babuni fatalną historię o tym, jak prasował spodnie i wyjechał do Paryża niepomny, czy wyłączył żelazko, czy nie, co mu cały pobyt w tym cudownym mieście doszczętnie zepsuło. — Ależ to drobiazg! — zawołała jasnowidząca. — Zaraz sprawdzimy, moja czarodziejska kula por- table wszystko nam powie. Mam ją przy sobie, po- daj mi tylko dokładny adres. — Koziołka Matołka 8, mieszkanie 75, Warsza- wa, numer kodu 00-570. Madame de Lune spojrzała w kulę. — Kod 00-570? — upewniła się. — Tak. Kuchnia z przedpokoju w prawo, tam jest kontakt — informował gorączkowo pan Porzecz- kowski. — Widzę... — Wyłączyłem czy nie wyłączyłem? — Nie wyłączyłeś, kochasiu. Wtyczka tkwi w kontakcie. Na szczęście nic się jeszcze nie pali. — Ale lada chwila... — chwycił się za głowę. — — — 174 175 Co ja pocznę?! Klucz mam przy sobie, muszę wracać do Warszawy, a przecież konferencja dopiero się zaczęła. — Uspokój się, mon cher. Powiedziałam ci już, że madame de Lune na wszystko znajdzie radę. Sły- szałeś zapewne o poruszaniu przedmiotów na odle- głość? — Owszem, czytałem o tym kiedyś w „Litera- turze". — Posiadam i ten dar. Niech się tylko skupię — powiedziała i skupiła się naprawdę. — Un, deux, trois... Raz, dwa trzy — przełożyła na polski. — A teraz zajrzyj w kulę. — Wtyczka wyskoczyła z kontaktu! — wy krzyknął rozpromieniony Porzeczkowski. — Jakże się pani odwdzięczę? — Należy się trzydzieści franków. Taryfa ulgo- wa ze względu na pokrewieństwo z rotmistrzem Po- rzeczkowskim. A jednak nie radzimy nikomu liczyć na cudowne interwencje jasnowidzących metres naszych dziadków ułanów. Raczej sami wyłączajmy wszelkie wtyczki. Zaoszczędzi nam to niepotrzebnego zdenerwowania i jakże potrzebnej energii elektrycznej. Dawno, dawno temu zdarzyło się, że król Kapiszon zaprosił do siebie dwóch innych władców i odbyło się to, co dzisiaj nazwalibyśmy spotkaniem na szczycie, tylko o bardziej rozrywkowym charakterze. Aż wreszcie nadszedł dzień pożegnania. — Wspaniale nas podejmowałeś, drogi kuzynie — powiedział król Zygfryd. — Co za bale, co za turnieje, co za polowania! A ta dworka Małgorza ta... — tu zabrakło mu już słów, cmoknął więc tyl- ko w palce. — I ja składam ci stokrotne dzięki — zapew- niał gospodarza król Karol. — Zaiste, nie tylko przyjemna, ale również pouczająca była to wizyta. Albowiem wielkim jesteś królem, Kapiszonie. Król-gospodarz nie pozostał im dłużny. — To ja wam dziękuję, drodzy goście — skło- nił się dwornie. — Prawdziwy to był dla mnie za- szczyt podejmować w swoich skromnych progach tak wspaniałych i potężnych władców. — Jednym słowem, wszyscy trzej jesteśmy wielcy, wspaniali i potężni — podsumował król Ka- rol, który odznaczał się poczuciem humoru, zaletą niezwykle cenną, szczególnie u władców. — A swo- ją drogą, ciekawe — dorzucił — który z nas zyska największą sławę u potomnych? Chyba i wy się nad tym zastanawialiście? — — 12. Dobranoc dla dorosłych 177 — Ba! To poważna troska każdego panującego — stwierdził Kapiszon. Król Zygfryd nie miał w tym względzie żadnych wątpliwości. — Po zwycięstwie pod Peredyszką jestem o to zupełnie spokojny — rzekł. — Ostatecznie udało mi się rozgromić niezwyciężone dotąd hordy Karamaczów i, nie chwaląc się, uratowałem was wszystkich. — Wielkich zwycięstw w historii nie braknie — przypomniał chełpliwemu Zygfrydowi Kapiszon. — Trudno będzie potomnym wszystkie spamiętać. Ja tam do wojaczki się nie kwapię. Wolę bić drogi niż nieprzyjaciół i ściągać zagranicznych kupców niż podatki na wojnę. I tym, mam nadzieję, zaskarbię sobie wdzięczną pamięć potomnych, że moi poddani, zamiast ginąć — żyją, i to nieźle. — Ars longa, vita brevis — zacytował wy- kształcony król Karol. — I dlatego ja osobiście ro- bię wszystko, aby sztuki piękne kwitły pod moimi rządami. Mnie więc potomni zawdzięczać będą wiel- kie i nieśmiertelne dzieła. — Wielkie dzieła! Jakieś tam bazgroły! — wzruszył niegrzecznie ramionami Zygfryd. Król Karol poczuł się dotknięty do żywego. — Za pozwoleniem, kuzynie! Zwyciężyłeś wprawdzie tych tam Karamaczów, ale żeby mieć portret córki, ode mnie musiałeś wypożyczyć nadwornego malarza, bo od ciebie wszyscy artyści z nędzy za granicę uciekli. Król-gospodarz postanowił uciąć tę dyskusję, która, mimo że brali w niej udział ludzie na tak eksponowanych stanowiskach, mogła w każdej chwili przerodzić się w zwykłą kłótnię. 178 — Po co się sprzeczać, drodzy goście — rzekł pojednawczo. — Mam tu na dworze słynnego astro- loga, Omnibusa, który przyszłość przepowiadać po- trafi jak mało kto. Każę go wezwać i niech się wy- powie w tej delikatnej materii. Jakoż po chwili zjawił się Omnibus z nieodstępną lunetą w ręku. — Mój astrologuniu, chodzi o to, żebyś wyczy- tał z gwiazd, który z nas trzech będzie się cieszył największą sławą u potomnych — wprowadził go w meritum sprawy Kapiszon. Uczony mąż nie zwlekając przystąpił do rzeczy. Rozstawił lunetę i począł uporczywie wpatrywać się w gwiazdy. Zaległa pełna napięcia cisza. — Gwiazdy mówią... — zaczął i nagle urwał. — No! No! — przynaglali go wszyscy trzej kró- lowie. — Niebywałe! — podrapał się po łysinie astro- log. — Po raz pierwszy gwiazdy mówią coś, czego ja sam nie rozumiem. Że ten z was zdobędzie prawdziwą sławę u potomnych, który... — ...odniósł wielkie zwycięstwo! — ...podniósł stopę! — ...popierał sztukę! — przekrzykiwali się kró- lowie. Omnibus pokręcił głową. — Przykro mi, wasze wysokoście — rzekł — ale raczycie się mylić wszyscy trzej. Gwiazdy mó- wią, że ten z was zdobędzie największą sławę u po- tomnych, o którym nakręcą se... se... Co za dziwne słowo! Serial telewizyjny. pozwolimy sobie Pod warunkiem, że dobry dodać od siebie. 179 Akcja naszej opowieści nie działa się ani bardzo dawno temu, ani tak znów daleko stąd. Można tam pojechać z wycieczką „Orbisu" i indywidualnie. Jednym słowem, chodzi o Hiszpanię. Ole! Tego dnia w tawernie „Pod wesołym bykiem" było gwarno i rojno, jak zwykle. Dźwięczały ka-staniety w dłoniach ognistej tancerki, Carmen, strzelały korki, goście ochoczo przepijali do siebie. W samym kącie, przy małym stoliczku siedział Lupo, bohater tego opowiadania, ze swoją dziewczyną. Trzymali się za ręce, świata poza sobą nie widząc. Nagle kopnięte gwałtownie drzwi otworzyły się i wszedł Pasąuale, również jedna z ważniejszych postaci w tej historii. Pogładził czarny wąsik, rozejrzał się po sali i skierował prosto do stolika Lupo. Przysiadł się nie proszony, jednym haustem wypił wino i ujął pod brodę dziewczynę. — Ależ, Pasąuale! — zaoponował Lupo. — To moje wino i moja dziewczyna. Intruz spojrzał na niego groźnie. — Co takiego?! Do mnie ta mowa! — objął dziewczynę wpół, a drugą ręką wcisnął jej towarzy- szowi kapelusz na oczy. — Spływaj stąd! — rozka- zał. — Hej, kelnereczko, butelkę najlepszej malagi dla mnie i tej ślicznotki. On zapłaci! 180 Bo jak Hiszpania długa i szeroka nie było bez-czełniejszego drania niż Pasąuale i łagodniejszego człowieka niż Lupo, jego kuzyn i ofiara. Już w dzieciństwie Pasąuale odbierał mu zabawki i łakocie, a gdy dorośli — dziewczęta i pieniądze. Biedny Lupo znosił te upokorzenia w milczeniu. Co miał począć? Zdawał sobie sprawę, że jest słabszy, nieraz zapoznał się przecież z twardą pięścią swego niedobrego krewniaka. Aż pewnego dnia Pasąuale z tobołkiem i kozą na sznurku wkroczył do domu Lupo. Włożył tobołek do szafy, przywiązał kozę do łóżka i rozsiadł się wygodnie, zakładając nogi na stół. Gospodarz wodził za nim przerażonym wzrokiem. — Co to ma znaczyć? — zdobył się wreszcie na odwagę, — To znaczy, że od dzisiaj tu mieszkam. — Przecież masz swój dom... — Już nie mam — wyjaśnił nieproszony gość. — Przegrałem go w karty do donny Emilii. — Ależ, Pasąuale, ja się niedługo żenię — rzekł błagalnie Lupo. — Tym lepiej, będziemy mieli żonę, he, he, he! A teraz zabieraj swoje bety, od dziś łóżko jest moje. Carramba! Tego było za wiele nawet dla cierpliwego Lupo. Biedak jak oszalały wypadł na rynek szukać pomocy. Wkrótce wokół niego zebrała się grupka współmieszkańców. — Zajął twoje jedyne łóżko! — oburzali się. — Jeść i pić musisz mu dawać! A to nicpoń bez sumienia! — Ludzie, pomóżcie mi — błagała ofiara pod- łego kuzyna. — Sam nie dam sobie rady. — Don — 181 Jose, macie w miasteczku poważanie, on was usłucha! — Taak... — don Jose podrapał się za uchem. Tyle że teraz właśnie muszę jechać po towar i nie- prędko wrócę. Lupo wypatrzył w tłumie barczystego młodzieńca. — Może ty, Juanie? — prosił. — Silny jesteś. każdego kładziesz na rękę. — To są wasze sprawy rodzinne — odparł Juan. — Nie lubię wkładać palca między drzwi. — A ty, Carlosie? Chodziliśmy przecież razem do szkoły. Pamiętasz, z rzeki cię wyciągnąłem — nie tracił nadziei Lupo. Matka pociągnęła Carlosa za rękaw. — Wracaj do domu, synu. Już późno, kozy trze ba wydoić. I co tu gadać, młody człowiek został sam ze swoim zmartwieniem. Bo ludzie są bardzo delikatni, nie tylko zresztą w Hiszpanii, i nie lubią mieszać się w takie sprawy. Cierpiał więc, biedak, dalej, pomiatany i poniżany we własnym domu. Pewnego dnia do miasteczka zjechał cyrk. Choć zgnębiony, Lupo wraz z innymi mieszkańcami gapił się na popisy artystów. Skakali, wywijali koziołki, nie było w tym nic nadzwyczajnego. Dopiero siłacz zrobił na wszystkich wielkie wrażenie. Oplątany łańcuchem wszedł na dywanik i powiedział: — Kto nie wierzy, że to żelazo, może spraw dzić. Żadnej lipy nie ma. Znalazło się paru chętnych, dokładnie obejrzeli, pomacali łańcuch i potwierdzili jego słowa. A potem siłacz natężył się, aż żyły mu na szyi nabrzmiały... — Aaaa! — jęknął tłum na widok łańcucha, który pękł jak nitka. Wtedy przyszedł Lupo do głowy ów znakomity pomysł. Pod nieobecność Pasąuale zaprosił siłacza do domu i wyjaśnił mu, w czym rzecz. — Dasz mu w kość, a ja dam ci za to sto pe- setów — zakończył relację. — Dwieście! — zażądał siłacz. — Niech będzie. Niczego nie pożałuję, byle tego drania rozumu nauczyć. Cyrkowiec naprężył muskuły. — Możesz na mnie polegać! — zapewnił. — Wejdź teraz za tę zasłonę — polecił mu Lu- po — i na razie ani mru-mru, dopiero kiedy zacznie się stawiać... Będzie miał za swoje! — zawołał wnie- bowzięty i wepchnął szybko siłacza do kryjówki, bo już na ganku słychać było kroki Pasąuale. Kuzyn jak zwykle kopnięciem otworzył drzwi, rozwalił się na krześle i położył nogi na stole. — Jeść i pić, tylko duchem! No, czego się ga- pisz, bałwanie?! Lupo chwilę mocował się z sobą. — Won! — wykrzyknął nagle. Pasąuale był tak zaskoczony, że aż zdjął nogi ze stołu. — Coś ty powiedział? — Won, łobuzie, z mojego domu, bo ci kości poprzetrącam! — poszedł na całego Lupo. — Ależ, kuzynku — wyjąkał Pasąuale. — Won, powiedziałem, i to już! Intruz potulnie zaczął zbierać swoje rzeczy i odwiązał kozę. — Koza tu pozostanie. Mało to jadłeś u mnie i piłeś za darmo?! — przypomniał twardo pan domu. 182 183 — Uu, to on musi mieć kogoś mocnego za so- bą! — szepnął Pasąuale i cicho zamknął drzwi. — Hip, hip, hurra! — zawołał radośnie Lupo. — Już po wszystkim! Wyłaź, siłaczu, wyłaź! — szar- pnął zasłonkę i zmartwiał. — Santa Madonna, tu nie ma nikogo! — jęknął. — Ten nicpoń wziął pie niądze i uciekł przez okno. Zostawił mnie samego! Nagle uderzył się w czoło. — Więc to ja sam, zupełnie sam dałem sobie radę z Pasąuale! — pojął i zaczął tańczyć z radości. Historyjkę tę dedykujemy szczególnie tym, którzy cierpią na dość rozpowszechniony kompleks, że nie mają nikogo za sobą. To naprawdę nie jest konieczne. Wystarczy tylko robić wrażenie, że się kogoś takiego ma. Dawno, dawno temu pewien król zakupił podczas swych zagranicznych wojaży nowy nabytek, sprowadził go do kraju i kazał ustawić na środku stołecznego rynku, aby każdy mógł go podziwiać. — Coś nadzwyczajnego! Wspaniałego! Prze- pięknego! — zachwycali się w pierwszym porywie entuzjazmu mieszczanie, którzy tłumnie przybywali na rynek. Jednak już po pewnym czasie ci i owi zaczęli wyrażać pewne wątpliwości, zrazu szeptem, a potem coraz głośniej. — Nadzwyczajne — mówili — ale co to jest takiego? Wspaniałe, ale po co to komu? I jeszcze się z nowego nabytku naśmiewali. Owe prześmiewki i coraz donioślejsze głosy wątpliwości posłyszano na królewskim dworze. Na razie nic o tym królowi nie mówiono, tylko przeprowadzono śledztwo; wynikało z niego, że wszystkie wyrażane wątpliwości rozpoczynają się od słowa „ale". Zabroniono więc używania tego słowa, ale — przepraszam — jednak nie dało to dobrego rezultatu. Teraz głosy powątpiewania brzmiały dobitniej niż przedtem! — Co to jest takiego? — wołano. — Do czego to ma służyć? Po co to komu? 185 Sam król wreszcie te okrzyki posłyszał i wezwał swoich doradców do siebie. — Dlaczego mój lud się burzy? — zapytał. — Nic takiego, pokrzyczą i pójdą — odpowie dziano mu wymijająco. — Ale o co im chodzi? — To w związku z nowym nabytkiem, wasza królewska mość, tym, co stoi na rynku. — Tym, co stoi na rynku? — przypomniał so- bie król. — Chcą wiedzieć, co to jest takiego i po co to komu! — Więc dlaczego im nie wytłumaczyliście? — Bo... bo my sami nie wiemy... — wyznali ze skruchą doradcy. — Jak to? Sami nie wiecie? A przecież wy naj- głośniej zachwycaliście się moim nabytkiem. I sami nie wiecie, co w was wzbudziło ten zachwyt? — Nie wiemy, dalibóg, nie wiemy... — A więc słuchajcie — powiedział król. — No- wy nabytek jest wspaniałym okazem nowoczesnej sztuki. — Ależ oczywiście! Że też nam to od razu do głowy nie przyszło! — ucieszyli się doradcy. — Na tychmiast obwieścimy to ludowi! Tak też zrobili. Stanęli w otwartych oknach królewskiego pałacu, przed którym zebrał już się był tłum, i zaczęli wykrzykiwać: — Uwaga, uwaga! Nowy nabytek jest wspa- niałym okazem nowoczesnej sztuki! Okazem nowo- czesnej sztuki! Nowoczesnej sztuki! — Aaaa! To co innego! Niech żyje nowy naby- tek! Niech żyje król! — rozległy się okrzyki. I tak cała historia skończyła się szczęśliwie. Nowy nabytek stał się z upływem czasu starym nabytkiem, później — zabytkiem, jeszcze później — starym zabytkiem i bardzo starym zabytkiem, wreszcie — okazem sztuki starożytnej, aż w końcu — wykopaliskiem. Ale żaden z archeologów nigdy się nie domyślił, że kiedyś omal nie był przyczyną poważnych zaburzeń. 186 Był to straszliwy cios dla pracowników cyrku „Membrano", gdy w przeddzień galowego przedstawienia zdechł lew King, największa atrakcja programu. Treser Solferino wyrywał sobie włosy z głowy. — Ja chyba nie przeżyję śmierci Kinga — łkał. — Tyle lat pracy! Każdą wolną chwilę mu poświę- całem. To był prawdziwy gwiazdor wśród lwów, nigdy jeszcze nie spotkałem tak zdolnego zwierzę cia. Mój biedny, kochany King! — Przestań się wreszcie mazać, Solferino — skarcił go dyrektor cyrku. — I tak głowa mi pęka, całą noc oka nie zmrużyłem. Co za potworny pech, że ten zwierzak musiał paść akurat w przeddzień galowego przedstawienia. Afisze z jego pyskiem roz- wieszone, wszystkie bilety sprzedane, sam burmistrz zapowiedział swoje przybycie. Jeśli nie będzie Kin- ga, widzowie gotowi zażądać zwrotu pieniędzy. Gro- ai nam kompromitacja i bankructwo. Co robić? Mo- że by wypożyczyć innego lwa? Tylko skąd? — Kinga nikt nie zastąpi! — oburzył się Solfe- rino. — On był mądrzejszy od człowieka. Nagle za plecami tresera rozległ się ryk lwa. Zaskoczony Solferino odwrócił się i odruchowo strzelił z bata. — A, to ty, Friko — rozgniewał się. — Dałbyś mi chociaż dzisiaj spokój. Rzecz w tym, że między klownem Friko a treserem dochodziło często do konfliktów. Obaj wykorzystywali każdą okazję, aby sobie dokuczyć. Teraz też Friko, zamiast współczuć zrozpaczonemu Solferino, rozhulał się na dobre. Zaczął biegać na czworakach wołając: — King jestem, King jestem! Solferino zamierzył się biczem. — Przestań wreszcie, bo oberwiesz! — Panowie, panowie! — próbował uspokoić ich dyrektor. — To po co małpuje Kinga ten... — Małpuje Kinga? — dyrektorowi zabłysły oczy. — To jest pomysł! Słuchaj, Friko, a gdybyśmy tak ubrali cię w skórę lwa, przyciemnili światła... Może publiczność by się nie połapała? — Co, ten osioł ma zastąpić Kinga?! — wy- krzyknął Solferino. — Co, ten baran ma mnie tresować?! — zre- wanżował mu się Friko. — Czy wy naprawdę nie rozumiecie powagi sy- tuacji? — przekonywał ich dyrektor. — To nasz je- dyny ratunek, inaczej wszyscy pójdziemy z torba mi. Zaczynajcie próby, no już! Pomysł dyrektora może się wydać trochę ryzykowny, ale czego się nie robi, żeby uratować budżet. Zresztą, skoro lwy zmusza się w cyrku do błaznowania, dlaczego błazen nie miałby raz zastąpić lwa? Friko, na szczęście, okazał się bardzo pojętny i już na pierwszej próbie nauczył się huśtać na 189 188 równoważni i skakać przez koło. Dyrektor zaczął więc jaśniej patrzeć w przyszłość. — Kochane chłopaki! — rozczulił się. — Jak wszystko dobrze pójdzie, obaj dostaniecie premię. — Dlaczego obaj? — zaprotestował Friko. — Naskakałem się, że koszulę można na mnie wyżąć, a on tylko postrzelał z bata. — Postrzelał z bata! — oburzył się Solferino. — Jak on śmie, ten błazen! Ja jestem wielkim artystą, słyszysz?! Oklaskiwano mnie w Paryżu, w Londy- nie... — ...w Valparaiso, w Pernambuco. Wiemy, wie- my! Tylko że jak lew zdechł, to klops, i gdyby nie ja... Wielki artysta od męczenia zwierząt. — Panowie, dajcie spokój — łagodził dyrektor. — Pamiętajcie, że losy cyrku spoczywają w wa- szych rękach. Nadszedł wreszcie uroczysty dzień. Galowe przedstawienie przebiegało niespodziewanie gładko, tresurę lwa powitano burzą oklasków, nikt nie zorientował się w mistyfikacji. Oto na arenę wszedł dyrektor pełniący ze względów oszczędnościowych również obowiązki konferansjera. Ruchem ręki uciszył publiczność i powiedział z widocznym przejęciem: — Piękne panie i szanowni panowie! Mesda-mes et messieurs! Proszę teraz o absolutne skupienie, albowiem za chwilę nastąpi kulminacyjny punkt naszego programu. Treser Solferino włoży głowę w paszczę lwa Kinga, co mimo najdoskonalszej nawet tresury zawiera zawsze spory procent ryzyka. Uwaga, zaczynamy! Zagrały werble, zimny dreszcz przebiegł po widowni. Solferino zaczął powoli zbliżać się do zwie- rzęcia. Lew zaryczał, potrząsnął królewską grzywą i rozwarł szeroko paszczę. Treser zawahał się i cofnął. — Aaaa! — rozległ się na widowni jęk zawodu. Znowu odezwały się werble. Solferino ponowił próbę. Stanął naprzeciw rozwartej paszczy, pochylił głowę, zdawało się, że już... już włoży ją między połyskujące groźnie kły, gdy nagle na jego twarzy pojawił się grymas przestrachu. Odwrócił się na pięcie i uciekł za kulisy. Publiczność zaczęła śmiać się, tupać, a nawet wygrażać pięściami. Zgnębiony dyrektor cyrku załamywał ręce: — Mamma mia! — wołał, gdyż był z pocho- dzenia Włochem. — Taka kompromitacja! Stchó- rzył, zwyczajnie stchórzył! I to człowiek, który set ki razy wkładał głowę w paszczę prawdziwego lwa. Jak z powyższego i wielu innych przykładów wynika, stosunki międzyludzkie w niektórych zakładach pracy są ciągle jeszcze nie najlepsze. 190 Transatlantykiem „Beigravia", prującym niezmierzoną toń oceanu, płynęła piękna lordówna, miss Flora, która, aby się nieco rozerwać, postanowiła wyruszyć w podróż dookoła świata. Jak dotąd jednak pobyt na luksusowym statku niepomiernie nudził piękną lordównę, z czego nie omieszkała się zwierzyć uporczywie jej asystującemu porucznikowi marynarki, Jimowi Smythersowi. — Ach, świat jest taki nudny i wszędzie taki sam — mówiła. — Wytworne hotelowe restauracje w Londynie, Sydney czy Hongkongu prawie niczym się nie różnią od sali jadalnej pierwszej klasy na- szej „Belgravii". I czym różnią się apartamenty we wszystkich hotelach świata od naszych kajut? A mówiono mi, że świat jest ciekawy! Czy tak jest w istocie, panie poruczniku? — zapytała. — Gdy spoglądam w pani oczy, miss Floro, to zapominam o całym świecie, trudno mi więc powiedzieć, czy jest ciekawy, czy nie — odparł porucznik Smythers. — Kocham panią, miss Floro, kocham nad życie! — dodał z zapałem. — I gotów byłby pan dla mnie je poświęcić? — Bez wahania! Ach, gdyby w tej chwili jakaś góra lodowa zderzyła się z naszym statkiem i gdyby zaczął tonąć, udowodniłbym pani, miss Floro, żeś droższą mi nad życie! — zawołał porucznik. Nagle, jak na zawołanie, pojawiła się góra lodowa i z potężną siłą uderzyła w „Belgravię", która natychmiast zaczęła tonąć. Wybuchło niesłychane zamieszanie. — Cała załoga do pomp! — wołał przez tubę kapitan. — Niech orkiestra gra „Valse d'amour" czy jakiś inny uspokajający kawałek! Dzieci i starcy naprzód, do łodzi ratunkowych! Ratuj się, kto może! W tej wręcz katastrofalnej sytuacji porucznik Smythers ani na chwilę nie odstępował miss Flory. — No proszę, niechże mnie pan ratuje — zwró- ciła się do niego. — Nie jestem jeszcze staruszką, a już nie jestem dzieckiem, nie ma więc dla mnie miejsca w ratunkowej szalupie! — A jeśli panią wyratuję, to czy zgodzi się pani?... — Na razie niech pan to robi, a potem poroz- mawiamy. Statek się przechyla! — przerwała miss Flora porucznikowi niewczesne propozycje. — Ach, gdyby tak znaleźć się z panią na bez ludnej wyspie! — marzył głośno zakochany mary narz, zakładając na miss Florę koło ratunkowe. — Może wówczas przeżyłabym nareszcie coś interesującego — powiedziała znudzona lordówna. Nie będziemy wchodzili w szczegóły katastrofy na morzu, nie to jest istotne w naszym opowiadaniu. Dość powiedzieć, że porucznik Smythers, pchając przed sobą miss Florę, doholował ją szczęśliwie, poprzez wzburzone fale, do jakiegoś bliżej nie znanego wybrzeża, po czym rozpalił ognisko, aby się nieco osuszyć. — Nareszcie zaczęło się dziać coś ciekawego — 192 13. Dobranoc dla dorosłych 193 powiedziała miss Flora, gdy trochę podeschła — a tak już było nudno na tym statku! — Czy była pani łaskawa zauważyć, że urato- wałem pani życie, ryzykując własne? — zapytał skromnie porucznik. — To ja uratowałam panu życie, bo dopłynę łam do tej bezludnej, zdaje się, wyspy ciągnąc pana za sobą! — zaprzeczyła miss Flora. — Nie wypada mi się o to spierać, ale wyda- wało mi się, że pchając panią przed sobą... — No, wie pan! — przerwała miss Flora nie- poradne wynurzenia porucznika. W tym właśnie momencie na horyzoncie ukazała się sylwetka przepływającego statku. Porucznik z okrzykiem „ratunku, ratunku" ściągnął z siebie marynarkę oraz koszulę i zaczął nimi w sposób znaczący powiewać. — Może nas zauważą — poinformował lor- dównę. — A potem będzie się pan znowu chwalił, że uratował mnie pan! — zawołała miss Flora. — I będzie pan ode mnie żądał Bóg wie czego! Nie, nie pozwolę na to! — I ściągnąwszy z siebie sukienkę, powiewała nią z zapałem, ale niestety na próżno. Na szczęście nas nie zauważyli — ucieszył się w duchu porucznik. — Pozostaniemy tu więc nadal, en deux, z moją ukochaną i może kiedyś wreszcie nadarzy się okazja, że bez żadnej wątpliwości uratuję jej życie, a potem... Mijały jednak tygodnie i miesiące, a nic stosownego się nie nadarzyło. Piękna lordówna zaczęła się porządnie nudzić i marzyła o jakiejś zmianie. Można nawet przypuszczać, że teraz już chętnie by przystała na pewne propozycje porucznika Smy- thersa, nie stawiając specjalnych warunków. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Pewnego pogodnego dnia miss Flora oddawała się kąpieli, dla przyzwoitości — po drugiej stronie bezludnej wyspy. Porucznik został sam i marząc, że towarzyszy jej w tym zajęciu, oddał się rozkosznej drzemce. Nagle zabrzmiało głośne wołanie: — Ratunku, tonę! Ratunku, tonę! Był to oczywiście głos miss Flory. Nie doczekawszy się odpowiedniej reakcji uśpionego porucznika, podbiegła do niego i wrzasnęła mu nad uchem: — Ratunku, tonę! Porucznik zerwał się jak oparzony i chwycił ją na ręce, przebiegła lordówna zaś udawała, że dopiero budzi się z omdlenia. Czyż trzeba dodawać, że strój jej nie był kompletny w najmniejszym nawet stopniu? — Ach, teraz, teraz naprawdę uratował mi pan życie, panie poruczniku — wyjąkała. — Gdyby nie pan, niechybnie bym utonęła. — Ależ, miss Floro! — zawołał szlachetny po- rucznik. — Nie chciałbym uchodzić za fałszywego bohatera! Miss Flora zasłoniła mu usta dłonią. — Niechże pan uchodzi... uchodzi... — wy- szeptała. I porucznik Smythers uszedł za bohatera ku zadowoleniu obojga. Zdarza się niekiedy, że któryś z nas, mężczyzn, staje się bohaterem mimo woli, a raczej z woli kobiety, która chce, żeby nim był, kiedy ona pragnie. 194 195 Działo się to gdzieś między wczesnym a późnym średniowieczem w kraju rządzonym przez starego i bardzo schorowanego już króla. Któregoś dnia, kiedy jak zwykle stękając zasiadł na tronie, stojący obok marszałek usłyszał codzienną porcję utyskiwań. — Oj, jak mnie w krzyżu strzyka, jaki ten tron twardy i niewygodny. Kiedy pomyślę, że znów tyle godzin ciurkiem trzeba będzie na nim siedzieć, słu- chać skarg, podejmować decyzje, przyjmować do- stojnych zagranicznych gości, to daję ci słowo, mój marszałku, że chętnie poszedłbym już na rentę dla zasłużonych. Sadziłbym sobie róże, grał na gęślach... Piękne życie! Marszałek poruszył się niespokojnie. — Ależ, najjaśniejszy panie, co by się wtedy stało z królestwem? — Mam przecież następcę tronu, któremu stuk- nęła już trzydziestka. Czas, żeby mi zdjął z pleców ciężar władzy. — Ba, ale... — Masz rację. Masz, niestety, rację, kochany — król odgadł myśli dworzanina. — Sam wiem, co wart jest mój jedynak. Marszałek odzyskał kontenans. — Istotnie, z całym uszanowaniem dla najjaś- niejszego królewicza, trzeba przyznać, że nie odzna- cza się on błyskotliwym umysłem. — Błyskotliwym umysłem! — roześmiał się gorzko monarcha. — Między nami mówiąc, to zwykły osioł, podpisać się porządnie nie umie. Na próżno sprowadzałem dla niego najprzedniejszych bakałarzy, kropli oleju nie udało im się wlać do tego zakutego łba. Mój synalek tylko by jadł, pił i polował. Jak takiego posadzić na tronie?! A to tron dziedziczny, więc osieł nie osieł — musi na nim zasiąść. Co robić, co robić?... Marszałek poszedł po rozum do głowy i zaraz wrócił. — Może byłoby pewne wyjście, najjaśniejszy panie — powiedział. — Doniesiono mi, że dziś właś- nie przybył na nasz dwór wędrowny kupiec arabski, który twierdzi, że ma do sprzedania dzban wody z zaczarowanego źródła mądrości. Tyle że żąda hor- rendalnej sumy. Król, nie zważając na strzykanie w kościach, prawie podskoczył na tronie. — Mniejsza o koszta, wezwij go natychmiast! Kupca, który pokazywał właśnie dworkom świecidełka i drogie materie, służba zgarnęła z całym jego kramem i ani się obejrzał, jak bił pokłony przed majestatem. — Bądź pozdrowiony, o najwspanialszy. Niech Allach ma cię w swej opiece, niech słońce... — Dobrze, już dobrze — przerwał mu niecier- pliwie król. — Ad rem, mój drogi! Podobno masz jakąś cudowną wodę. Kupcowi na myśl o dużym zarobku zabłysły oczy. Zaczął cmokać z zachwytu. 196 197 — Co za woda, co za woda! — wykrzykiwał. — Z prawdziwego źródła mądrości. Największego dur- nia w mędrca przemienić potrafi. — To czemu chcesz się wyzbyć takiego skarbu, kupcze? — Bo rozum to ja mam, ja tylko nie mam pie- niędzy. Król wybuchnął śmiechem. — Marszałku, zapłać mu, ile żąda, i poproś tu mego syna. — Nie pożałujesz swej hojności, o wspaniało- myślny — powiedział kupiec, bijąc pożegnalne po- kłony. — Ale przestrzegam, wody tej nie wolno wy- pić na raz zbyt wiele. Po troszeczku, po troszeczku... — Ach, żeby ta woda poskutkowała i mój je- dynak nabrał rozumu — jęknął król, bo znów go coś w krzyżu łupnęło. Nie bez trudu odciągnął marszałek następcę tronu od sutego podwieczorka i sprowadził przed królewskie oblicze. — Siadaj, synu — powiedział zatroskany mo- narcha. — Chcę przeprowadzić z tobą poważną roz- mowę. Królewicz przełknął ostatni kęs kurzego udka, rzucił kość w kąt i zamaszyście wytarł usta rękawem. — He, he, he — zarechotał. — Ze mną poważ- ną rozmowę! — Posłuchaj jednak. Czas najwyższy, abyś za- stanowił się, co zrobisz, kiedy odziedziczysz po mnie tron. — Co zrobię? Kupię nareszcie tyle koni i soko- łów, ile tylko zechcę. — Wiesz co, mój drogi, napij się trochę wody . z tego dzbana, a potem porozmawiamy — zaproponował ojciec. — Ja nie lubię wody, ja lubię tylko winko — bronił się młodzian, ale przynaglony ujął wreszcie dzban i wypił parę łyków. — O, jak mi dziwnie pojaśniało w głowie — zdumiał się. — Wiesz co, mój ojcze królu, kiedy oddasz mi tron, natychmiast zbuduję dużo, dużo szkół dla wszystkich dzieci, i bogatych, i biednych. Smakuje mi jednak ta woda, napiję się jej jeszcze trochę. — Po troszeczku, po troszeczku — przypomniał marszałek. — Niech się jeszcze trochę napije — król z roz- bawieniem obserwował jedynaka. — I ziemię oddam kmieciom — powiedział kró- lewicz, pociągając solidnie z dzbana. — Dlaczego mają harować na szlachtę i wielmożów?! — Dość, dość, nie pij już więcej, królewiczu — błagał marszałek, usiłując wyrwać mu dzban z ręki. — Puść to, dworaku! — żachnął się młodzie- niec. — Będę pił, ile zechcę. A w ogóle za dużo was tu pasożytów, nierobów, pieczeniarzy! Czas, by z wami zrobić porządek. Teraz i monarcha zaniepokoił się. — Synu! — zawołał. — Opamiętaj się! Zoba- czysz, kiedy sam zasiądziesz na tronie... — Na niczym nie zasiądę. Tron to przeżytek. Niech żyje demokracja! Precz z monarchią! — wy- krzykiwał królewicz. Nieszczęsny ojciec złapał się za głowę. — I ty to mówisz?! Ty, który masz zostać królem!? — Ja królem? No, to precz ze mną! — — 198 199 Kronikarze, niestety, nie zanotowali, jakie były dalsze losy owego królewicza, patrona młodych gniewnych. Wiadomo natomiast, że cudowne źródło mądrości zostało natychmiast zasypane. Podobno odkopano je po kilku stuleciach. Ale to już zupełnie inna historia. Walka ze smokami jest wdzięcznym tematem wielu legend i baśni. W bajce, którą opowiemy, nowy, żeby nie rzec nowatorski, będzie tylko motyw, dla którego nasz bohater zdobył się na ryzykowny wyczyn. A więc za górami, za lasami, u stóp wspaniałego zamku, czyli na podzamczu, mieściły się liczne kramy, których właściciele całymi dniami na próżno wypatrywali klientów. W chwili gdy zaczyna się nasze opowiadanie, jednemu ze straganiarzy żona przyniosła właśnie dymiące dwojaki. — Masz tu barszcz na świńskim uchu, Anzel- mie. Udał mi się jak nigdy — powiedziała z prze- chwałką. — Pyszna rzecz taki barszcz, ale ja jeszcze dziś nie zarobiłem na obiad — zmarkotniał rękodzielnik. — Jak to, nic nie sprzedałeś? — Ludzie teraz byle czego nie kupują. A co ja tu mam? Kilka par łapci, com je uplótł z łyka. Kto dziś nosi łyko? Dalsze narzekania kramarza zagłuszył odgłos bębna. To herold zbliżał się dostojnym krokiem otoczony grupą ciekawskich. — Ogłasza się wszem wobec i każdemu z osob- na — wykrzykiwał — że król jegomość poszukuje 201 śmiałka, który by uwolnił kraj od straszliwego smoka. Wysoka nagroda do uzgodnienia. Wśród gapiów zapanowało niezwykłe podniecenie. — Ja tam za żadne skarby! — zarzekał się po- mocnik rymarza. — Ten smok ma sto metrów dłu- gości i osiem głów. — Fiu — gwizdnął Anzelm, przerywając jedze- nie barszczu. — Sto metrów długości i osiem głów! — I taakie zęby! — rozdziawił gębę piekarczyk pokazując, jakie to smok ma wielkie kły. — Taakie zęby... — zastanowił się Anzelm. — No, jedzże — Anzelmowa trąciła męża w bok — bo ci całkiem wystygnie. Kramarz nabrał łyżką barszczu, ale ręka za- wisła mu w powietrzu. Za bardzo widać wziął sobie do głowy komunikat herolda. — Hm, sto metrów długości... a może bym tak spróbował? Chłop ze mnie przecież krzepki i jakbym się na tego smoka odwinął... — Daj sobie spokój, mężu, nie dla ciebie to zajęcie. — Skoro innego nie mam — snuł dalej rozwa- żania nasz przyszły bohater. — Można by i pod- stępem. Ponoć gdzieś tam jeden taki dał smokowi do pożarcia skórę baranią napełnioną siarką i smok rozpadł się na kawałki. Tylko skąd wziąć skórę ba- ranią? Ee, jakoś to będzie. Radzili sobie ze smokami zwykli pastuszkowie, to ja, rzemieślnik, nie znajdę sposobu? Jest tam jeszcze na strychu kosa po dziad- ku kmieciu, naostrzę ją tylko dobrze... Jak powiedział, tak zrobił. Kto żyw zgromadził się na podzamczu, gdy Anzelm poszedł walczyć ze smokiem. Rozmawiano szeptem, zdając sobie spra- wę z powagi chwili. Tylko Anzelmowa zawodziła na cały głos: — O, mój nieszczęsny mąż! Co mu do tej głu- piej głowy strzeliło? Jakże on, skromny rzemieślnik, poradzi sobie ze smokiem, któremu rycerze rady nie dali. Olaboga, olaboga! — Cicho, kobieto, nie lamentuj przedwcześnie, jeszcze nic nie wiadomo — pocieszał ją ktoś bez przekonania. Wtem okropny ryk wstrząsnął powietrzem i całe podzamcze zamarło z wrażenia. — Czy on smoka, czy smok jego? — zapyty- wali strwożeni ludzie, gdy nagle na rynek wpadł zdyszany wyrostek. — Hurra, hurra, smok zabity! — zawołał, pod- rzucając czapkę. — I nie zabił go żaden tam magnat czy rycerz, tylko jeden z naszych! Hurra! Trudno wyrazić, co się działo na podzamczu. Ludzie padali sobie w ramiona, wiwatom nie było końca. Ale i na zamku panował uroczysty nastrój. Oto poprzedzany przez fanfarzystów i marszałka dworu przekraczał wysokie progi pogromca smoka. Przepych zamkowych komnat oszałamiał go, był tu przecież pierwszy raz. Śliczne dworki machały mu rączkami, a on kłaniał się niezdarnie i z lękiem myślał o spotkaniu z królem. Niepotrzebnie, bo był to monarcha wyjątkowo dobroduszny i poczciwy. — A niechże cię uściskam, kochasiu — pochylił się nad klęczącym Anzelmem. — Siędnij tu przy mnie na zydlu i napij się winka. Nie sam, nie sam, ja też mam ochotę. A teraz opowiadaj, jak sobie z tym potworem dałeś radę. — Ano, zmachałem się trochę, sto metrów miał, — — 202 203 bestia, miarką zmierzyłem — powiedział Anzelm, gdy wychylili puchary. — Wielką przysługę oddałeś mnie i narodowi całemu. Mów, czego żądasz, może chcesz moją jedy- naczkę za żonę? — Bez urazy, najjaśniejszy panie, ale mam już żonę i dzieci. — To może jakieś stanowisko przy dworze? Wy- bieraj. — Co się tam będę pchał między pany. — To włości ci przydzielę. — Kiedy ja już od roboty w polu odwykłem. — Więc jakże ci się odwdzięczę? — zmartwił się król. — Jeśli najjaśniejszy pan pozwoli, to tego zabitego smoka chciałbym sobie zabrać. — Smoka? — zdumiał się monarcha. — Bierz go sobie, kochanieńki. Bierz! A tu masz jeszcze ode mnie na dokładkę dobrze wypchaną sakiewkę. Kramarz nisko się pokłonił. — Dzięki, najjaśniejszy panie. Przyda się, za- płacę zaległe placowe. — Zwalniam cię z placowego do końca życia. Hej, dajcie mu podwodę, żeby sobie to ścierwo smo- ka do domu zawiózł. A to ci dopiero! Po co mu ten zdechły smok? — zastanawiał się król po wyjściu dzielnego rzemieślnika. Ale nikt nie umiał mu na to odpowiedzieć. Dworzanie wzruszali ramionami, a marszałek kreślił na czole wymowne kółka. Mógł się król dziwić, mógł marszałek krzywdzić naszego bohatera niewczesnymi podejrzeniami. A on, chociaż człek prosty, rozum swój miał. Przekonali się o tym wszyscy, gdy po paru dniach Anzelm otworzył swój kram. Ależ tam było towaru i bogactwa wszelakiego; oczy bolały patrzeć. — Tylko u mnie, tylko u mnie ciżmy, siodła i rękawiczki ze smoczej skóry! — wykrzykiwał. — Puzdra, klamry i szachy ręcznie rzeźbione ze smoczych kości! Piękne naszyjniki z zębów smoka, bar-wiczka dla dam z krwi gada, sproszkowany pazur przeciwko złym urokom! Tylko u mnie! Tylko u mnie! W parę chwil tłok zrobił się przy kramie, ludzie wyrywali z rąk Anzelmowi atrakcyjne towary. A pani Anzelmowa, roześmiana od ucha do ucha, zgarniała tylko do podołka złoto i talary. Więc co tu się dziwić, że smoki doszczętnie wyginęły. Czego rzemieślnik nie zrobi, żeby zdobyć trochę surowca! 204 Działo się to w dawnych, a nawet bardzo dawnych Chinach. Pewien stary, niezwykle bogaty kupiec jedwabiu, Ciang-Tiang-Piang, nie miał dzieci, miał natomiast bratanka o dźwięcznym imieniu Fiu, do którego jednak żywił wiele zastrzeżeń. — Kończę dziś osiemdziesiąt lat — rozmyślał kiedyś gorzko starszy pan, siedząc samotnie w swym wspaniałym domu. — A syn mego brata nie po- myślał nawet, żeby mi złożyć pokłon urodzinowy! I jemu miałbym zostawić swój majątek? Temu utra- cjuszowi, który spędza czas na grze w mah-jonga i na uganianiu się za dziewczętami nieskromnych obyczajów?! Mówią nawet, że utrzymuje niejaką Li-Li-Fan, a ta panienka już niejednego młodzieńca puściła z torbami. Tymczasem lekkomyślny Fiu nie mógł się wprost doczekać spadku po bogatym stryju. Przyczyną tej niecierpliwości była między innymi wspomniana Li-Li-Fan. — Nie masz złamanego jena — wymawiała mu. — Nawet głupiego wachlarza z kości słoniowej wysadzanego turkusami dotąd mi nie kupiłeś. — Kupię ci sto wachlarzy, gdy tylko stryj po- większy grono moich czcigodnych przodków — zapewniał gorąco Fiu. — Ha, ha, ha! — zaśmiała się szyderczo. — Twój szanowny stryj może żyć i sto lat, a ma do- piero osiemdziesiąt. Fiu uderzył się w czoło. — Osiemdziesiąt... racja! Przecież to dziś jego urodziny. Muszę pośpieszyć z życzeniami. — Spiesz się, spiesz — syknęła Li-Li-Fan. — Ja też dziś nie mam czasu. Pan U-Lung, właściciel herbaciarni, zapowiedział się z wizytą. W niewesołym nastroju opuścił Fiu swoją ukochaną. — Ona rzeczywiście gotowa jest rzucić mnie dla tego opasłego właściciela herbaciarni. Co ro- bić? — łamał sobie głowę. — Zaraz... a gdybym przyniósł stryjowi w darze dzban przedniego wina? Stary skąpiec nie oprze się, żeby go nie skosztować, a ja w stosownej chwili... Co miał zamiar zrobić Fiu w stosownej chwili, wkrótce się dowiemy. Tymczasem stary pan Ciang-Tiang-Piang nie spodziewał się wizyty urodzinowej swego bratanka, toteż był nią mile zaskoczony. — Witaj, czcigodny bracie mego ojca! — Fiu już od progu zaczął bić obowiązujące w owych cza- sach pokłony. — Oby duchy naszych wspólnych przodków czuwały nad twoim zdrowiem i fortuną. Czy uczynisz mi tę wielką łaskę i przyjmiesz ode mnie, nędznego robaka, ten dzban podłego wina ze zgniłych płatków lotosu? — Ależ Fiu, źrenico oka mego zmarłego brata, cóż za wspaniały dar mi przyniosłeś — rozpromienił się kupiec jedwabi. — Wszak to szlachetny i nie- 206 207 zwykle kosztowny trunek. Zaraz napełnimy kielichy tym niebiańskim napojem, aby wypić za twoje szczęście i powodzenie. — O nie, czcigodny bracie mego ojca — zapro- testował Fiu. — Tym winem uczcimy przede wszy stkim rocznicę wielkiego dnia, w którym zaszczy- ciłeś świat swoim pojawieniem się na nim. Ale co to, wydaje mi się, że ktoś puka do twoich szanownych drzwi. Pewnie jacyś goście urodzinowi. Był to oczywiście zwykły podstęp ze strony zbrod- niczego bratanka. Korzystając z nieobecności stryja, wsypał do jego kielicha szczyptę sproszkowanego zęba smoka, który to środek, jak wiadomo, bardzo przyśpiesza otwarcie testamentu. Po chwili starszy pan wrócił do komnaty. . — Zdawało ci się, drogi bratanku — powiedział nieco zawiedziony. — Nikt nie pukał do moich nędz- nych drzwi. Ty jeden tylko pośpieszyłeś z życzenia mi urodzinowymi i wiedz, że wzruszyłeś mnie tym do głębi. Sam teraz widzę, jak niesłusznie cię dotąd oceniałem. Ba, wydziedziczyłem cię nawet i cały majątek zapisałem badaczom pism Konfucjusza. — Badaczom pism Konfucjusza? — Pod Fiu ugięły się nogi. — Cały majątek! O, bracie mego ojca! — wyjąkał. — Nie martw się, naprawię wyrządzoną ci krzywdę — uśmiechnął się dobrotliwie starszy pan. — Zaraz wezwę dwóch świadków i w ich obec- ności zniszczę dawny testament, a sporządzę nowy, w którym ustanowię cię jedynym spadkobiercą moich nieprzebranych bogactw. Za twoje szczęście i powodzenie! — powiedział, podnosząc kielich z wi- nem. Fiu złapał go gwałtownie za rękę. Któż wiedział lepiej od niego, że jeśli stryj wypije ten trunek, to już nie zdąży przerobić testamentu! — Nie pij jeszcze, drogi stryju — prosił go- rączkowo. — Jesteś zbyt wzruszony, a wino przy- spiesza bicie serca. — Nic mi się nie stanie, chłopcze — zlekce- ważył ostrzeżenie pan Ciang-Tiang-Piang. — Taką szczęśliwą chwilę naszego pogodzenia trzeba ko- niecznie uczcić. — To pozwól, że przedtem złożę ci dziękczynne pokłony — chwycił się ostatniej deski ratunku podły bratanek. I trzeba przyznać, że skutecznie, bo bijąc owe pokłony, wytrącił stryjowi kielich z ręki. Stary pan pokiwał głową. — Niepotrzebnie splamiłeś cenny dywan, synu mego brata — rzekł spokojnie. — I tak nie wy- piłbym tego wina. Albowiem jak już w II wieku powiedział wielki mędrzec Fiu-Ciu: „Nic tak nie szkodzi zdrowiu, jak alkohol... nalany ręką twojego spadkobiercy". A swoją drogą, czyż nie miło, że jedyny spadek, którym my się teraz naprawdę emocjonujemy, to ewentualny spadek formy naszych sportowców? 208 14. Dobranoc dla dorosłych Parę stuleci temu żył pewien zasobny mieszczanin, w którego jednorodzinnym domu przy ulicy Marchołta Sprośnego — obecnie Brygady Młodzieżowej — dymił kominek. Sprowadził więc wykwalifikowanego fachowca i wszczął z nim pertraktacje. Zdun pogrzebał w kominku, opukał go ze wszystkich stron i rzekł: — Zrobi się, dobrodzieju, zrobi. Tylko kłopot będzie z rusztami, nigdzie ich dostać nie można. Chyba żeby mi odstąpił znajomy dostawca dworu, ale ten liczy sobie słono. Mieszczanin poklepał go po ramieniu. — Zapłacę, ile trzeba, bylebyś waćpan szybko robotę wykonał, bo chłody za pasem. Hej, córecz- ko — kiwnął na kręcącą się po izbie dziewczynkę — podaj nam coś na ząb i na przepłukanie gardła. Nazajutrz majster rozebrał doszczętnie kominek, po czym trafiła mu się, widać, lepsza robota, bo więcej się nie pokazał. Na próżno mieszczanin chodził, prosił, groził, molestował. Lata biegły, aż któregoś dnia zmarło się właścicielowi pechowego kominka, o czym zdun dowiedział się w bardzo osobliwych okolicznościach. Otóż pewnej nocy, choć zwykle spał jak suseł, 210 obudził się nagle z uczuciem przerażenia. I, jak się okazało, nie bez powodu, bo przy jego łóżku stała postać owinięta w białe prześcieradło. — Ojej, co to? Kto to? — zawołał i zimny pot wystąpił mu na czoło. — Zgiń, przepadnij! — To ja, duch twojego klienta z ulicy Mar- chołta Sprośnego — przedstawiła się zjawa. — Duch? To ty już nie żyjesz? Nawet o tym nie wiedziałem. Na co ci się, biedaku, zmarło? — Na katar, który w naszych czasach jest ciągle jeszcze groźną chorobą. A nabawiłem się go z two- jej winy, bo przez dziurę w kominku deszcz i wiatr wdzierały się do mego domu. Fachowiec zmieszał się nieco. — No, to przepraszam za tę przykrość. — Przepraszam! Ha, ha, myślisz, że się tym wykręcisz, niesolidny rękodzielniku! Wolej było w porę kominek naprawić. Rano zdun zbagatelizował nocny incydent. — Eee, pewnikiem tylko mi się przyśniło. Sen mara! Strzelę sobię kwartę okowity i zapomnę o tym wszystkim. Ale następnej nocy, gdy zażywał zasłużonego wypoczynku, równo z wybiciem dwunastej... — O rety! — poderwał się na łóżku. — Znowu ten duch! Czego się czepiasz człowieka pracy i nie dasz mi spać spokojnie?! — Sądziłeś, że się mnie tak szybko pozbę- dziesz? Nie, kochasiu, dość przez ciebie wycierpia- łem. Wziął, nicpoń, zaliczkę i więcej się nie poka- zał! — splunął duch na samo wspomnienie. — Wielka zaliczka, cztery pistole! — A kto wypił cały antałek okowity, kto zjadł pięć metrów kiełbasy i pół beczki kwaszonych ogór- — — ców?! Nie ujdzie ci to na sucho, noc w noc będą cię nachodził. Duch znikł, ale rzemieślnik nie mógł już zmrużyć oka. — Ładna historia — denerwował się. — Trzeba coś z tym fantem zrobić, bo się wykończę z niewy- spania. Było nie było, pójdę naprawić ten kominek, może się duch ode mnie odczepi. I wczesnym rankiem zakołatał do drzwi domu przy ulicy Marchołta Sprośnego. Otworzyła mu młoda dziewczyna. — Czego waćpan sobie życzy? — zapytała dźwięcznym głosikiem. — No, więc rzecz jest taka... — zaczął bąkać — ja tu kiedyś wziąłem zaliczkę od nieboszczyka... — Czyżbyś waćpan był tym fachowcem, który przed dziesięcioma laty zaczął robotę i nie skończył? — A waćpanna tą chudą dziewczynką, która podawała nam wtedy jadło i napoje? Nie do wiary — przyjrzał się jej uważnie — jak pięknie wyrosłaś przez ten czas! Co tu ukrywać, dziewczyna wpadła w oko majstrowi. Natychmiast przystąpił do naprawy kominka, i to z taką energią, że robota paliła mu się w rękach. — No, to gotowe — powiedział po paru godzi- nach, ocierając pot z czoła. — Ciągnie jak smok. Chyba w nagrodę całus mi się należy — zażartował. Ku jego zdziwieniu nie oponowała. — Proszę bardzo — uśmiechnęła się i objęła go za szyję. Dobra nasza! — zatarł w duchu ręce rzemieślnik. — Panienka jest chętna] Mocno przygarnął ją do siebie i, drżąc z emocji, jął ciągnąć w kierunku przykrytej kilimem ławy. Już myślał, że szczęście jest blisko, gdy nagle odsunęła go stanowczym ruchem, poprawiła włosy i rzekła chłodno: — Dość, waćpanie. To była tylko zaliczka. Zdun rozdziawił gębę i dopiero po chwili wy- krztusił: — A... a kiedy reszta? — Za dziesięć lat. Fachowcom świadczącym usługi dla ludności życzymy spokojnych nocy. 212 Pewien król obwieścił, że jego najmłodsza córka jest oślepiająco piękna, i kazał jej zasłaniać twarz, aby swą urodą nie mogła nikomu zaszkodzić na wzrok. Chciał w ten sposób zwabić kandydatów do ręki księżniczki i uczynić ją bardziej godną pożądania. Musiała więc, biedactwo, stale nosić woalkę zasłaniającą jej lica, ale sama poprzez nią wszystko doskonale widziała. Mogła nawet przyglądać się turniejom rycerskim, w których brał udział markiz Pociejek, a nie był on księżniczce obojętny. Podczas jednego z turniejów markiz Pociejek świetnie sobie poczynał, pokonując wielu przeciwników, i doszedł do finału, w którym też odniósł zwycięstwo. Niestety, sam wyszedł z tych opresji bardzo pokiereszowany. Księżniczka, która przypatrywała się z zamkowego krużganka jego rycerskim wyczynom, chciała mu w porywie entuzjazmu rzucić woalkę zakrywającą jej twarz. Na szczęście w ostatniej chwili zapobiegła temu Nasturcja, dawna piastunka księżniczki, awansowana na damę do towarzystwa. — Nie rób tego, księżniczko! — wykrzyknęła, chwytając ją za rękę. — Chcę mu rzucić tę woalkę jako nagrodę! — I oślepić go przy tym? — upomniała ją Na sturcja. — O, ja nieszczęśliwa! — biadała księżniczka. — Kiedy nareszcie ludzie, zwłaszcza mężczyźni, a wśród nich markiz Pociejek, będą mogli patrzeć na mnie bez uszczerbku dla swego zdrowia? — Nie martw się, księżniczko — pocieszała ją dobra i mądra Nasturcja. — Lata przeminą i czas na twojej twarzy swój ślad wyryje. Nie będziesz już taka piękna, jak jesteś, ani tak niebezpieczna. — Ale ja chcę być piękna i młoda, i przez wszystkich podziwiana! — zawołała księżniczka, tu- piąc ze zniecierpliwieniem nóżką. — Co mi z urody, skoro nikt mojej twarzy oglądać nie może! Nawet markiz Pociejek, choć tak wspaniale dzisiaj walczył! — Lecz odniósł liczne kontuzje i z ran długo przyjdzie mu się lizać — powiedziała niebacznie Nasturcja. — Pójdę do niego, opatrzę mu rany! — zawo- łała niepomna na nic księżniczka. — Na pewno odsłoniłabyś swoje lica i jeszcze byś mu bardziej zaszkodziła! — Tak, tak, racja — rzekła księżniczka ze łza- mi rezygnacji. — Co więc mam począć z tą moją nieszczęsną urodą? — Biedactwo ty moje — współczuła jej Na- sturcja. • — Pomóż mi, pomóż, moja droga, kochana nianiu... — Cóż ja mogę uczynić, abyś nie była tak piękna? — Sama się sobie wcale piękna nie wydaję i na oczy sobie nie szkodzę, kiedy się widzę w lustrze. — — 214 215 — Co ty tam, dziecko, wiesz. Musi być, jak mówią. — Więc nie chcesz mi pomóc? — rzekło biedne dziewczę i znowu zalało się łzami. — Nie płacz, nie płacz, księżniczko, bo serce mi się kraje — uspokajała ją Nasturcja. — Cóż ja, nie- uczona, mogę ci pomóc. Ale znam pewną wróżkę... Mądra to kobieta i na niejedno poradzić umie. — Gdzież ona, gdzież? — Daleko, pod lasem mieszka w swej samotni, przy ruczaju za starym młynem. — Zaprowadź mnie do niej, zaprowadź! — A niech będzie, co ma być — zgodziła się Nasturcja i niebawem zaprowadziła księżniczkę do owej wróżki, która jej na urodę pomóc, a raczej zaszkodzić miała. — Więc nie chcesz być tak piękna, jak jesteś? — zapytała wróżka, gdy obie do niej przybyły. — Sądzę, że okład z kipiącego sadła baraniego doskonale by cię oszpecił. — Ale ja nie chcę być szpetna! — Więc jaka chciałabyś być? Ani piękna, ani brzydka? — Chcę być taka, żeby ludzie mogli na mnie bezpiecznie patrzeć. — A może ty wcale nie jesteś oślepiająco piękna? — Jest, jest, na pewno — wtrąciła Nasturcja. — Całe miasto, cały dwór wie o tym. Wszyscy mówią o jej piękności, ty jedna, wróżko, w twej samotni o tym nie słyszałaś. — Mówią tak, choć na własne oczy nie wi- dzieli? — dziwiła się wróżka. — Powiedz, księż- niczko, czy jest ktoś, kto ujrzał twoją twarz i oślepł? — Nie... nie wiem. — Nie ma takiego — objaśniła Nasturcja. — Najdzielniejsi rycerze bali się przed ślubem ryzyko wać. Bo podobno po ślubie moc jej piękności blednie. — To ja zaryzykuję, choć rycerzem nie je- stem — zawołała wróżka i śmiało zerwała woalkę z twarzy księżniczki. Nasturcja zasłoniła dłońmi oczy, wróżka zaś wybuchnęła śmiechem. — Owszem, miła buzia — powiedziała. — Ale nikomu na wzrok na pewno zaszkodzić nie może. Nie bój się, Nasturcjo, przyjrzyj się swojej księż- niczce. Nasturcja ostrożnie zerknęła w jej stronę. — Rze... rzeczywiście — wyjąkała. — Sym... sympatyczna twarzyczka i tyle. Ale księżniczka bynajmniej nie była zadowolona z obrotu sprawy. — Miła buzia? Sympatyczna twarzyczka? — wołała w gniewie. — Niedobra wróżko! Pozbawiłaś mnie mojej piękności! Dajcie mi zwierciadło! A gdy przejrzała się w nim, stwierdziła, że twarz ma taką, jak miała. Nagle rozległo się pukanie i na progu ukazał się markiz Pociejek we własnej osobie, z wyraźnymi śladami pokaleczeń na ciele. — Bonżur, dobra wróżko — rzekł z fran- cuska. — Poradź mi coś, bo po ostatnim turnieju, choć go wygrałem, wciąż jeszcze słabuję. O, par- don — dodał spostrzegłszy, że oprócz niego są jesz- cze u wróżki inni klienci. Skłonił się przeto lekko Nasturcji i księżniczce, której oczywiście nie poznał, bo twarzy jej nigdy przedtem nie widział. 216 217 — Markiz Pociejek... — szepnęła ta ostatnia w zachwycie. — Tak, jam to jest, miła panienko. Pewnie mnie na turnieju oglądałaś. Nieźle sobie dawałem radę, co? — chwalił się podkręcając z zadowoleniem wąsa i aż jęknął, tak go ręka przy tej czynności zabolała. — Nie patrz tak na mnie, markizie, bo jesz- cze... A, racja... — powiedziała księżniczka i zaraz urwała, przypominając sobie, że nikomu na oczy zaszkodzić nie może. — Wstydzisz się mnie, dzieweczko, co? — pu- szył się dalej markiz. — Wiem, że na urodzie mi nie zbywa, ale i na ciebie miło popatrzeć. Kto wie? Kto wie? Gdyby nie to, że kocham inną, której lic nie wolno mi oglądać, to kto wie? — powtórzył w zamyśleniu. — Ale trudno. Kocham naszą księż- niczkę i już! — Ja nią jestem! — wykrzyknęła księżniczka. — Jak śmiesz, dzierlatko! — Ja jestem tą, o której głosi się, że jest ośle- piająco piękna! — Ha, ha, ha! — zaśmiał się markiz. — Dobre sobie! Przecież patrzę na ciebie i nic! Oczy mam dalej zdrowe! Adieu, przyjdę później — rzekł do wróżki i odszedł. No cóż? Reklama może i jest dźwignią handlu, ale rozmaite reklamowe triki mogą czasem tylko zaszkodzić temu, co się reklamuje. - Dość dawno temu żył pewien bogaty dziedzic, który rzadko zaglądał do swego majątku, bo przeważnie bawił w stolicy. Jego rządca nie krzywdo-wał sobie z tego powodu: robił, co chciał, i korzystał, jak mógł. Aż tu nagle w samą Wigilię nadeszła przerażająca wiadomość, że pan przyjeżdża. — To co takiego? Poje, popije i znowu poje- dzie, jak to panowie — pocieszała zdesperowanego rządcę jego żona, Katarzyna. — Zobaczysz, nawet rachunków nie przejrzy. Co się taki na tym zna? Ale rządca nadal wyrywał sobie włosy z głowy. — O, głupia kobieto! — wołał. — Czyżbyś za- pomniała, że to Wigilia i zwierzęta o północy prze- mówią ludzkim głosem? Dziedzic starym zwyczajem na pewno odwiedzi stajnie, psiarnie i obory. Wy- obrażasz sobie, jak mnie te bydlaki obgadają? Teraz już i Katarzyna wpadła w panikę. — Sameś sobie winien! Ileż to razy ci powta- rzałam, żeby zwierząt nie krzywdzić, owsa i śruty w miasteczku na wódkę nie sprzedawać. Olaboga, co teraz będzie, olaboga! Pan nas z majątku przegna! Drżąc ze strachu, podejmowali rządcostwo dziedzica sutą wieczerzą wigilijną, próbując na wszystkie sposoby odciągnąć go od wizyty w stajniach 219 i oborach. Jednak pan, choć gospodarz był z niego nietęgi, starych obyczajów przestrzegał. — O nie, mój rządcuniu kochany, więcej mi już wina nie dolewaj — powiedział, nakrywając kie- lich dłonią. — Na nogach bym nie mógł się utrzy- mać, a przecież muszę jeszcze bydlątka odwiedzić. — Ziąb dziś okrutny, jaśnie pan, co nie daj Boże, influency gotów się nabawić — straszyła Ka- tarzyna. Dziedzic wzruszył ramionami. — Mnie się choroby nie imają. Choć lata swoje mam, zdrów jestem jak byk. Właśnie, właśnie, jak nam się, rządcuniu, ten rasowy byczek chowa, co go z zagranicy sprowadziłem? Rządca zaczął niespokojnie kręcić się na zydlu. — Dobrze, dobrze, tylko zmizerniał trochę, bo apetytu, biedaczek, nie ma. — Czy ty go aby karmisz według przepisu, który weterynarz ułożył? — Pewnie, że karmię. Jakżeby nie! — Zapytam go o to. Zobaczymy, co mi powie, To rzekłszy, dziedzic podniósł się ciężko z krze- sła i nałożył szubę. — A kolędy mieliśmy śpiewać i jaśnie pan nawet makowca mojego nie skosztował! — próbo- wała jeszcze powstrzymać go Katarzyna. — Nie, dziękuję, północ dochodzi, trzeba na-szych czworonożnych braci wysłuchać. Po wyjściu dziedzica rządca i jego małżonka. popadli w zupełną desperację. — Ojej, jak ten byk gębę rozpuści, jak Krasula zacznie mleć ozorem! — rozpaczał nieuczciwy admi- nistrator. — I Burek cię na pewno obszczeka, że go su- chymi kartoflami karmisz — dolewała oliwy do ognia żona. — To jeszcze wszystko nic, dopiero w chlewni świnie mi podłożą! — Z torbami przez twoją chciwość pójdziemy, mój głupi mężu! Pracy w całej okolicy nie dosta niesz, jak ci taką opinię wystawią. — Zamknij chociaż ty gębę, kobieto — zdener- wował się rządca. — Skąd mogłem wiedzieć, że pan akurat na Wigilię zjedzie? I tak swarzyli się bez większego sensu, jak to często między małżonkami bywa. Aż wreszcie, przerażeni, usłyszeli kroki pana na ganku. Jakoż po chwili ukazał się w drzwiach izby, cały ośnieżony. Zdjął szubę, powiesił ją na kołku, starannie wytarł buty o słomiankę i bez słowa siadł za stołem. — No i co, jaśnie panie, no i co? — nie wy- trzymał napięcia rządca. — Ano nic. Pogadaliśmy sobie po przyjacielsku z bydlątkami. I powiem ci, mój drogi, że żadne z nich nie ma pretensji. Nawet cię poniektóre chwaliły. Rządca odetchnął z ulgą i dumnie wypiął pierś. — Nic dziwnego, bo też dbam o nie jak ojciec. — No, więc myślę... że dam ci od nowego roku tę podwyżkę, o którą tyle razy prosiłeś. Jak to się właściwie stało, że nieuczciwemu rządcy wszystko uszło na sucho i żadne bydlątko złego słowa na niego nie pisnęło? No cóż, zwierzęta nie są takie głupie. Wiedziały, że dziedzic, jak to dziedzic, pochodzi, popatrzy, popyta i z powrotem do stolicy pojedzie. A rządca... rządca zostanie na miejscu. 220 221 Gdy stary rok dobiegał końca, pewien niemłody już król wezwał nadworną wróżkę, aby dowiedzieć się, co mu nowy rok przyniesie. Wróżka pochyliła się nad szklaną kulą i czyniąc czarodziejskie gesty, wypowiedziała stosowne zaklęcie: Abrakadabra hokus-pokus, Co czeka króla w przyszłym roku, Powiedz mi, kulo czarnoksięska, Szczęście go czeka czy też klęska? — No więc, co mnie czeka? — niecierpliwił się władca. — Och! Ach! — jęknęła jasnowidząca. — Co w tej kuli zobaczyłaś? — Głupstwo. — Dlaczego więc jesteś taka przerażona? — Bo to jest potężne głupstwo, które ty popełnisz, najjaśniejszy. — Ja, taki mądry król, popełnię głupstwo?! — Na głupstwa nie ma mądrych. Palniesz je, królu, palniesz, gdy nowy rok nadejdzie. — To nie nadejdzie — zdecydował monarcha i wezwał swoich pachołków. — Natychmiast znisz- czyć wszystkie kalendarze! — rozkazał. — Zatrzy- mać zegary wieżowe! Odebrać zegarki na rękę, kieszonkowe i budziki. Dla przykładu ja pierwszy oddaję swój złoty, wysadzany rubinami chronometr. Tak więc król zrobił wszystko, co mógł, aby zatrzymać czas i uchronić się przed popełnieniem głupstwa. Pozbawieni zegarków ludzie spóźniali się do pracy i na spotkania. Posiłki podawano w najdziwniejszych porach, kierując się słońcem, które nie zawsze przecież świeciło. Nikt nie znał dnia ani godziny, ani nawet minuty... oprócz pewnej ubogiej sierotki. Mieszkała ona samotnie w ciasnej izdebce, a całym jej majątkiem był srebrny zegareczek odziedziczony po babci. — Nie oddam go! — postanowiła i schowała swój skarb pod siennik. Ledwie to uczyniła, do izby wpadli dwaj pachołkowie królewscy. — Tu coś cyka — powiedział pierwszy. — Na pewno, sierotko, nie oddałaś swego ze- garka po babci. Gdzie on jest? — zapytał drugi. — Nie powiem! Nie powiem! — To sami znajdziemy — roześmieli się szy- derczo. I znaleźli. Po czym powlekli nieszczęsną przed oblicze króla. — Jak śmiałaś nie usłuchać moich rozkazów! — srożył się władca. — Żeby takie byle co, jakaś tam sierotka sprzeciwiała się mnie, królowi! Zapła- cisz za to głową. Przerażone dziewczę wzniosło ku niemu zalaną łzami twarzyczkę. — Ależ ty jesteś prześliczna! Masz błękitne oczy! Masz usta jak korale — zauważył dopiero wtedy król. — Zakochałem się w tobie od pierwsze go wejrzenia. Zostań moją żoną! 222 223 — To niemożliwe, panie — szepnęła — jestem nieletnia. Skończyłabym 17 lat w nowym roku, ale skoro on nie nadejdzie... — To nadejdzie! — zawołał król. I natychmiast wydał odpowiednie rozkazy: — Wydrukować nowe kalendarze! Puścić w ruch wszystkie zegary wieżo we, kieszonkowe i na rękę. Niech się śpieszą, niech się śpieszą! I czas ruszył z miejsca, i nadszedł nowy rok, i król poślubił sierotkę. — A nie mówiłam, że palnie głupstwo — trium- fowała wróżka. — Starszy człowiek, na poważnym stanowisku żeni się z taką smarkulą! Nasze czytelniczki zgodzą się zapewne z jej opinią. Co do naszych czytelników — nie mamy już tej pewności. Ojciec pewnego młodzieńca zapisał mu w spadku ogromne bogactwa zamknięte w czarodziejskim kufrze, który otwierał się tylko wtedy, gdy dla jego posiadacza wybiła czarna godzina. Nie zapisał mu poza tym niczego innego, a młodzieniec ów nie był specjalnie zaradny, pomału więc w coraz większą biedę popadał. Kiedy już nie miał ani grosza, ani kruszyny chleba do zjedzenia i ani drewka do napalenia w piecu, pomyślał, że najwyższy czas skorzystać z zamkniętego w kufrze bogactwa. — Hej, czarodziejski kufrze, otwórz się, otwórz! Czy nie widzisz, żem w ostatniej nędzy, że czarna godzina już dla mnie nadeszła? — wołał, szarpiąc zamek. Ale kufer się nie otworzył, natomiast z jego głębi dobył się stłumiony głos, który powiedział: Czarna godzina, czarna godzina, Kiedy wybije, któż to wie? Zawsze być może niż teraz gorzej, Więc jeszcze teraz nie jest źle. Cóż miał począć biedny spadkobierca? Postanowił zabrać się do jakiejś pracy, a że fachu żadnego nie miał, więc aby go się nauczyć, został praktykantem u złotnika. 15. Dobranoc dla dorosłych 225 Pewnego dnia majster posłał go do hrabiny Pe-titbeurre, aby zaniósł naprawioną bransoletę. — Tylko uważaj — przestrzegał — bo to bar- dzo cenny klejnot. Nie zgub go i pamiętaj, że droga wiedzie przez las, gdzie o zbójcę nietrudno, I rzeczywiście, ledwo młodzieniec wszedł w gęstwinę, wyskoczył nań zbójca. — Bransoleta albo życie! — dał mu do wy- boru. — Jeśli mi jej nie oddasz, zatopię ten oto kordelas w twej piersi! — Nie oddam, nie oddam! — wołał młodzie- niec, broniąc bohatersko powierzonego mu klejnotu. — Nie oddasz? No to raz, dwa i... — Trudno, bierz bransoletę — ustąpił młody bohater, ratując się w ostatniej chwili od niechyb- nej śmierci. Zbójca ze swym łupem szybko zniknął w zaroślach, a nieszczęśliwy młodzieniec powlókł się ze spuszczoną głową do domu. — Co mam czynić? — biadał. — Nikt mi nie uwierzy, że nie jestem młodocianym przestępcą i że to zawodowy rozbójnik zabrał mi bransoletę. Na pewno wtrącą mnie do lochu. Ach, gdybym miał pieniądze, mógłbym odkupić hrabinie jej klejnot! W tym momencie przypomniał sobie o czarodziejskim kufrze. Klęknął przed nim i zaczął błagać: — Kufrze, kufrze, otwórz się! Oddaj mi moje bogactwa! Przecież widzisz, w jakich jestem tarapa- tach, widzisz, że przyszła na mnie czarna godzina! Ale i tym razem odpowiedział mu głos z głębi kufra: Czarna godzina, czarna godzina Kiedy wybije, któż to wie? Zawsze być może niż teraz gorzej, Więc jeszcze teraz nie jest źle. Na szczęście zbójcę schwytano i młodzieńca już po paru latach wypuszczono z lochu. Niestety, nie zastał swojego domu, bo zmiótł go tymczasem huragan „Pelagia". W szczerym polu stał tylko kufer, który był dla „Pelagii" za ciężki. — Siedziałem niewinnie tyle lat, nie mam dachu nad głową ani podłogi pod stopami. Kiedy jak kie- dy, ale teraz przyszła już chyba na mnie czarna godzina! Więc otwórz się, otwórz, kufrze — błagał młodzieniec. Ale głos z kufra był nieubłagany. Odpowiedział jak zwykle: Czarna godzina, czarna godzina Kiedy wybije, któż to wie? Zawsze być może niż teraz gorzej, Więc jeszcze teraz nie jest źle. Właściciel kufra wpadł w złość. — Jeszcze ci to nie wystarcza?! — krzyczał. — Uważasz, że za mało nieszczęść na moją głowę spadło? A niech cię wszyscy diabli z tą twoją wier- szowaną filozofią! Mam cię dość, sprzedam cię han- dlarzowi. — Co jest w tym kufrze? — zapytał przypro- wadzony przez młodzieńca handlarz. — Cały majątek mojego zmarłego ojca. Tylko uprzedzam cię uczciwie, że ten kufer ma jedną wadę: nie daje się otworzyć. — — 226 227 — Niech stracę — zdecydował reflektant i szep- nął do siebie: — Znałem jego ojca, to był naprawdę bardzo zamożny człowiek. — Głośno zaś dorzu- cił: — Daję tysiąc talarów w ciemno. Właściciel kufra zgodził się i obydwaj byli zadowoleni. Młodzieniec — bo dostał pieniądze i nie musiał już czekać na czarną godzinę, a handlarz — bo właśnie odpowiadało mu to, że kufer nie dawał się otworzyć. — Nie chcesz się otworzyć, mój kuferku? — mówił pieszczotliwie. — Na razie to bardzo dobrze. Pojedziemy w daleką podróż do zamorskich krain, a tam znajdą się fachowcy, którzy sobie z tobą po- radzą. Wkrótce też udał się do najbliższego portu, aby wsiąść na statek. — Czy masz pan coś do oclenia? — zapytał celnik. — Nic, słowo honoru! — A co jest w tym kuferku? — Trochę bielizny i przybory do golenia. — Każdy tak mówi. Proszę go otworzyć! — Kiedy właśnie zamek się zaciął... — tłuma- czył handlarz. — Zaciął się? Zaraz to sprawdzimy! Celnik pociągnął za uchwyt wieka i kufer się otworzył! — Bielizna, przybory do golenia! — rzekł z ironią funkcjonariusz, patrząc na wypełniające kufer klejnoty i talary. — Hej, strażnicy, zabierzcie tego człowieka! Tak więc kufer wreszcie się otworzył, bo widać 228 uznał, że na jego właściciela przyszła najczarniejsza z godzin, jaka wcześniej czy później wybije każdemu, kto wywozi za granicę złoto, cenne dewizy lub dzieła sztuki. Dawno temu, za górami, za lasami żyła księżniczka imieniem Violetta, którą pragnęło pojąć za żonę wielu znamienitych książąt, hrabiów i rycerzy. Nie była to jednak prosta sprawa. Kandydat do ręki, jak to zwykle bywa w bajkach, musiał przedtem spełnić wiele warunków: wdrapać się na szklaną górę, gdzie stał zamek księżniczki, zabić smoka, który strzegł do niego dostępu, zdobyć pióro rajskiego ptaka i tak dalej. Nie zrażało to jednak dzielnych młodzieńców. Również bohater naszego opowiadania, Rodryk, nie bacząc na nic, pędził co koń wyskoczy pod szklaną górę. Nie wiedział jednak dokładnie, gdzie się ona znajduje. Toteż bardzo się ucieszył, kiedy spotkał pewną wdzięczną, acz skromnie odzianą dzieweczkę zbierającą leśne dzwonki. — Hop, hop, panienko! — zawołał. — Czy mo- głabyś wskazać mi najbliższą drogę do zamku? Dziewczyna bacznie przyjrzała się Rodrykowi, a potem rzekła z uśmiechem: — Mogłabym, i owszem, ale wprzód powiedz mi, po co tam jedziesz, panie. — Jak to, po co? Aby zdobyć rękę pięknej, nie- osiągalnej księżniczki Violetty. — Jeszcze jeden! — westchnęła. — Czy wiesz, ilu zacnych młodzieńców skręciło karki, wdrapując się na szklaną górę?! Ilu pożarł straszliwy smok, a ilu przepadło bez wieści, poszukując pióra rajskiego ptaka?! — Nie odstraszą mnie te trudności — odparł z mocą rycerz. — Patrz, oto podkute buty, które pomogą mi wdrapać się na szklaną górę. Patrz, oto miecz, którym utnę wszystkie dziesięć głów strasz- liwej bestii. Patrz, oto łuk, którym ustrzelę raj- skiego ptaka. — Inni też byli nie gorzej od ciebie uzbrojeni, a jednak im się to nie udało — perswadowała. — Nie jedź do zamku! Jesteś młody, przystojny, masz całe życie przed sobą. — Cóż warte życie bez miłości! — Jest przecież wiele innych pięknych dziew- cząt. — Dla mnie nie istnieje żadna inna! — wy- krzyknął. Na twarzy dziewczęcia odmalowało się wzruszenie. — Więc aż tak bardzo pragniesz zdobyć księż- niczkę? — Ponad wszystko w świecie — uderzył się w pierś, aż echo poniosło po lesie. — Marzę o niej we dnie i w nocy! Nieznajoma zrzuciła chustę, pod którą, jak się okazało, miała wspaniałą, złotem przetykaną szatę. — Skoro tak, to wiedz, że ja jestem księżniczką Violettą! Rycerzowi dech zaparło z wrażenia. — Ty jesteś księżniczką Violettą? Jakże to moż- liwe? Mówiono, że mieszkasz w zamku na szklanej górze, strzeżonym przez straszliwego smoka! — Mieszkałam, ale mi się znudziło. Jak długo można czekać i narażać młodych ludzi na niebezpie- — — 230 231 czeństwa? Postanowiłam wyjść naprzeciw swemu przeznaczeniu i poślubić pierwszego, którego spotkam na drodze. Bierz mnie, jestem twoja — wyciągnęła do niego ręce. — Jak to, moja? — No, twoja, bez reszty — zapewniała go. — Może ci się nie podobam? — I owszem — wybąkał. — Śliczna z ciebie dziewczyna. Nic dodać, nic ująć, tylko... — Tylko co? — No, bo miał być smok, szklana góra i inne przeszkody. — Już ci powiedziałam, że to nieaktualne. Zwy- czajnie, ożeń się ze mną, i załatwione. Nie pożału- jesz, mój ojciec jest bajecznie bogaty. — Kiedy widzisz, mnie nie o to idzie. Na pie- niądzach mi nie zależy. Księżniczka wyraźnie traciła cierpliwość. — To na czym ci w końcu zależy? — Jak by to wytłumaczyć — podrapał się w głowę pod szyszakiem. — Eee, i tak nie zrozu- miesz. Wiesz co, kochana, ja się jeszcze namyślę i dam ci znać. — To mówiąc, spiął konia ostrogami i tyle go widziała. Bez względu na to, jak skończyła się ostatecznie historia młodego rycerza i księżniczki Violetty, jeden morał z niej na pewno wynika: utrudniajcie trochę, dziewczyny! Utrudniajcie! Działo się to w czasach gorączki złota. Na złotodajne tereny ciągnęli zewsząd amatorzy szybkiego wzbogacenia się. Droga do majątku nie była jednak usłana różami, o czym świadczy przykład dwóch naszych bohaterów — Patricka i Boba. Pewnego dnia siedzieli, jak zwykle, w kucki na brzegu rzeczki i sitami wypłukiwali złoty piasek. Łatwo powiedzieć — wypłukiwali! Była to ciężka harówka. Pot lał się z nich strumieniami, a do tego jeszcze boleśnie kąsały moskity. — Może wystarczy na dziś, Patrick? — powie- dział Bob. — Rąk już nie czuję. — Do zachodu słońca jeszcze co najmniej go- dzina — Patrick, nie bacząc na zmęczenie, jeszcze gorliwiej zaczął potrząsać sitem. — Aleś ty pazerny, chłopie. To przepłuczmy chociaż gardła i zapalmy papierosa. Patrick zgodził się niechętnie i odkręcił swoją manierkę. — A wiesz co? — ciągnął Bob. — Podobno gruby Jack sprowadził artystki z Ohio. Jutro nie- dziela, może skoczylibyśmy trochę się zabawić? — Ja nie, idź sam! — powiedział stanowczo Patrick. — 233 Bob przyglądał mu się spod oka. — Dziwny z ciebie facet, Pat. Tyle razem prze żyliśmy, a nic o tobie nie wiem. Powiedz wreszcie, chłopie, co cię gryzie. — Sumienie. — Sumienie?! — Takiej ewentualności Bob nie brał nawet pod uwagę. — To smutna historia — westchnął Patrick. — Pracowałem wtedy jako kancelista w pewnej fir- mie. Któregoś dnia, jak zwykle, przyniosłem fili- żankę herbaty głównemu buchalterowi. Nie usły- szał mojego wejścia, stał odwrócony tyłem i sma- żył sobie jajecznicę na śniadanie. Kasa pancerna była otwarta, paczki nowiutkich banknotów na wierzchu. Sam nie wiem, jak to się stało, że sięgnąłem ręką... A potem, starając się, aby głos brzmiał normalnie, powiedziałem: „Herbatka dla pana, panie Brown". — No i co? Nakryli cię? — zapytał Bob. — Nie. — No, to nie ma sprawy. O co ci chodzi? — Sumienie mnie gryzie. Na myśl, że jestem złodziejem... — Patrick złapał sito i zaczął gorącz- kowo płukać złoto. — Muszę jak najszybciej doro- bić się, wrócić do starego kraju i oddać te pieniądze. Miejsce, w którym nasi dwaj znajomi poszukiwacze płukali złotodajny piasek, okazało się tak dobrze wybrane, że już po roku wrażliwy Patrick w nienagannie skrojonym garniturze i z dobrze wypchanym portfelem przekroczył progi biura, w którym kiedyś pracował. Co za dziwny zbieg okoliczności! Buchalter Brown znów pichcił sobie śniadanko. — Dzień dobry — powiedział Patrick. — Nieczynne. Przerwa śniadaniowa — zako- munikował oschle urzędnik, mieszając jajecznicę. — Nie poznaje mnie pan, panie Brown? Dopiero teraz buchalter przyjrzał się przyby- szowi. — O, Patrick! Witam, witam, słyszeliśmy o twoich sukcesach, w gazecie nawet pisali. Siadaj, może trochę jajecznicy na bekonie? — Dziękuję, lunch jadłem już w hotelu. — Patrick wyjął plik pieniędzy. — Proszę, panie Brown. — Co to jest? — Pieniądze, które rok temu wziąłem z kasy. — Ty? Nikomu wtedy do głowy to nie przy- szło. Uważaliśmy cię za uczciwego człowieka. — I jestem nim, daję słowo! — zapewniał żar- liwie Patrick. — Sam nie wiem, co mnie wtedy pod- kusiło. Ale przez cały rok sumienie nie dawało mi spokoju. Jakie to szczęście, że mogę wreszcie zmyć z siebie tę plamę. Oto pieniądze, panie Brown, prze- praszam i do widzenia. — Chwileczkę, ja nie mogę tego przyjąć — za- protestował buchalter. — Dlaczego? — Wyobrażasz sobie, że to taka prosta spra- wa?! Przychodzisz po roku, ni z tego, ni z owego oddajesz pieniądze, a bilans już dawno zamknięty, zatwierdzony. Przez twoje fanaberie nie będę za- czynał całej roboty od początku! Patrick przyglądał się buchalterowi w osłupieniu. — Zaraz, panie Brown... My się chyba nie ro- zumiemy. Wziąłem z tej kasy pieniądze, teraz je przyniosłem i wkładam z powrotem. 234 235 — Proszę tu nic nie wkładać. Zabraniam ci! — krzyknął Brown i zasłonił sobą kasę. — Przecież firma poniosła stratę. — Ta strata już dawno została odpisana na straty. A w ogóle, przepraszam, miło było cię zobaczyć, ale przerwa śniadaniowa skończona i na prywatne rozmowy nie mam czasu. — Niech pan wejdzie w moje położenie, panie Brown — błagał Patrick ze łzami w głosie. — A ty w moje. Jak ja to zaksięguję? Co mam z tymi pieniędzmi teraz począć? Schować je do kie- szeni, tak? Chcesz ze mnie zrobić złodzieja?! — No cóż — zastanowił się Patrick — trudno, pójdę do Scotland Yardu, przyznam się do wszyst- kiego i wtedy... — Do Scotland Yardu?! — przerwał mu Brown. — Przecież oni też już dawno umorzyli śledztwo. Co się ludzi czepiasz? Przybysz z Dzikiego Zachodu grzmotnął pięścią w biurko. — A więc kupię tę całą budę! Wtedy będę mógł włożyć pieniądze do kasy i zostać z powrotem uczci- wym człowiekiem. Z tej starej opowieści i dla nas pewna nauka wynika. Ta mianowicie, żeby przygotowując sobie śniadanko w biurze, bez względu na to, czy będzie to kapusta faszerowana, sałatka jarzynową czy śledzik po japońsku, nie zapominać jednak o całym świecie. A przynajmniej o kasie z pieniędzmi. Żyła raz księżna nie tylko bogata, ale i tak piękna, że równej sobie urodą nie miała ponoć w kraju, o czym niezmiennie zapewniało ją zaczarowane zwierciadło. Codziennie rano, ledwie otworzyła oczy, przeglądała się w nim, pytając: — No, i co mi dziś powiesz? A zwierciadło odpowiadało: — Upewnić cię, pani, mogę dziś na nowo, Żeś jest najpiękniejszą z wszystkich biało głową. Wprowadzało to księżnę w dobry humor na cały dzień. Ale mijały lata, proszę pań, mijały... I gdy pewnego ranka jak zwykle zasięgnęła rady zaczarowanego zwierciadła, usłyszała w odpowiedzi: — Przykro mi, o pani, lecz zawód cię spotka, Bo jest już piękniejsza — Marysia sierotka. — Głupie zwierciadło! — rozzłościła się księż- na i cisnęła nim o podłogę, aż rozprysło się w ka- wałki. — Nie istnieje piękniejsza ode mnie. Nie, nie, nie! — tupała z wściekłością. — Kto ma takie oczy, kto ma takie włosy, kto ma taką smukłą kibić?! Wreszcie usiadła w fotelu i wtedy opadły ją wątpliwości. — Zwierciadło nigdy dotąd nie kłamało — przyznała. — Ale jeśli to prawda o tej sierotce — 237 znów poczuła wzbierający gniew — to biada jej, biada! Zamknę ją w wieży i oko ludzkie więcej jej nie ujrzy. Jak wiemy z historii i literatury, był to w owych czasach dość powszechny sposób likwidowania konkurencji. Próżno jednak na rozkaz księżnej pachołkowie przeczesywali okoliczne wsie i lasy. Gałęzie drzew chłostały im twarze, sosnowe szpilki kłuły boleśnie, a sierotki ani śladu. — Co począć, co począć? — biadali. — Jeśli jej nie znajdziemy, jaśnie pani wtrąci nas do lochu. — Gdy znaleźliśmy wreszcie jakąś sierotkę, to wcale nie nazywała się Marysia, a jak nazywała się Marysia, to wcale nie była sierotką — roześmiał się gorzko jeden z poszukiwaczy. Nagle jego kompan stanął jak wryty. — Spójrz, Pafnucy! Jakaś dziewczyna śpi tu pod drzewem. Pafnucy potrząsnął ją za ramię. Otworzyła oczy i z lękiem spojrzała na pachołków. — Kim jesteś? — zapytali groźnie. — Sierotką Marysią — szepnęła. — Sierotką? I do tego Marysią?! — podsko- czyli z radości. — Tak, po śmierci tatusia musiałam opuścić naszą ubogą izdebkę, bo nie miałam czym za nią płacić, i teraz błąkam się bezdomna po lesie. — Zbieraj się natychmiast! Pójdziesz z nami! Na zamku dostrzeżono ich z daleka. Uprzedzona o tym księżna nerwowo przechadzała się po komnacie. Ciekawa była tej konfrontacji, lecz i bała się jej trochę. — Czego chcesz ode mnie, pani? — zapytała ze łzami nieszczęsna sierotka, padając przed nią na kolana. — Nie zrobiłam przecież nic złego, nie zerwałam ani jednej jagódki. Odpoczęłam tylko chwilkę w twoim lesie. Księżna roześmiała się szyderczo. — Ty masz być piękniejsza ode mnie?! Taka nędzarka! No, wstań z klęczek, niech ci się przyj- rzę — rzekła, zrywając z niej chustę, i... stanęła jak wryta. — Te oczy — wyszeptała. — Te włosy! Ta smukła kibić! Jaka ty jesteś podobna... — ...do mojej mamusi — podchwyciła sierotka. — Tatko zawsze tak powiadał. — Na Boga! Czyżbyś więc była moją... Och, och, słabo mi! I księżna osunęła się na sofę. A kiedy tak trwała w półomdleniu, przed oczyma jej przesuwały się jak żywe wspomnienia sprzed lat osiemnastu, kiedy nie była jeszcze księżną, tylko ubogą dziewczyną zaręczoną z równie ubogim drwalem. Gdy jednak trafił się jej wielki pan, bez skrupułów porzuciła swego narzeczonego. Na próżno błagał ją i zaklinał. — Wyjść za ciebie?! Ha, ha, ha! — naigrawała się wówczas z niego. — Patrz, jaka jestem piękna, piękniejszej nie ma chyba w całym kraju! I ja mia- łabym zostać żoną zwykłego drwala?! — Mówiłaś przecież, że mnie kochasz... — przy- pominał ze łzami w oczach. — Mówiłaś, mówiłaś! Czego to się nie mówi! Ale teraz stara się o mnie prawdziwy arystokrata. Zostanę księżną, będę miała pałac, stroje, służbę! — Ulituj się chociaż nad naszą niewinną dzie- ciną — próbował skruszyć jej kamienne serce. — Och, jakiś ty nudny — tupnęła nogą. — Idź — — 238 239 już sobie wreszcie, bo lada chwila książę karetą po mnie zajedzie. — Co ludzie powiedzą? — rozpaczał. — Kawa- ler z dzieckiem! Jestem zhańbiony! — Precz! — krzyknęła, pokazując mu drzwi. Co miał począć nieszczęsny drwal? Opatulił có- reczkę i odszedł szlochając. Księżna otworzyła oczy. — Czy lepiej ci już, mamusiu? — zapytała z niepokojem Marysia. — Lepiej, kochanie. — Ach, taka jestem szczęśliwa, że cię odnala- złam — cieszyła się dziewczyna. — Szkoda tylko, że tatko tego nie dożył. — Szkoda — powiedziała ze smutkiem księż- na. — Szkoda. Skrzywdziłam tego biednego, poczci- wego... Zaraz, zaraz... jakże mu było na imię? Mamy nadzieję, że niektórzy z państwa, a raczej z panów, przejrzą się w tej bajce jak w zaczarowanym zwierciadle. Działo się to, oczywiście, dawno temu, bo za panowania Kaprona Siódmego, władcy znanego z surowych zasad i lekkich obyczajów. Razu pewnego król Kapron zapadł na ślepą kiszkę, którą należało wyciąć, i to jak najszybciej, a w owych czasach nie- znano jeszcze narkozy. — Wszystko gotowe do operacji — zakomuni- kował nadworny chirurg marszałkowi dworu. — Ale czy znalazłeś wreszcie kogoś, kto króla znieczuli? — Cały kłopot w tym — zmartwił się marsza łek — że jeszcze nie, choć, dalibóg, nie szczędzę trudu i zabiegów. — Spiesz się, marszałku, spiesz! Uprzedzam cię, że jeśli zaraz nie zacznę operacji, to za nic nie gwa- rantuję. Ta ślepa kiszka kiepsko mi wygląda. — Łatwo ci mówić, medyku! Ale jak znaleźć w naszym ustroju monarchii absolutnej człowieka, który odważy się uderzyć pałką w królewską głowę? Nikt z wielmożów ani nawet ze zwykłej szlachty nie chce się tego podjąć. — To może ktoś ze służby pałacowej? — Broń Boże! Nie możemy pozwolić, aby czło- wiek z gminu podniósł rękę na majestat królewski, bo to mogłoby nasunąć niewczesne myśli, tfu, tfu! — splunął przesądnie przez ramię. — — 16. Dobranoc dla dorosłych 241 — A gdybyś ty sam, marszałku, co? Krzepki z ciebie mężczyzna i jakbyś raz a dobrze przyłożył najjaśniejszemu tu, za uchem... — Ja?! — oburzył się dworski dygnitarz. — Ja, którego prapradziad był już marszałkiem? Ja, który ceremoniał dworski wyssałem z mlekiem matki, miałbym pozwolić sobie na taką poufałość wobec najjaśniejszego pana?! Co innego, gdybym był człon- kiem rodziny królewskiej. — Członkiem rodziny? — Chirurg uderzył się w czoło. — A wiesz, że to jest myśl! Może zwróci my się wobec tego do... — Nie dokończył zdania, gdyż właśnie królowa weszła do komnaty. — Cóż to, medyku? — zdziwiła się. — Nie za- cząłeś jeszcze operacji? A ja sądziłam, że już po wszystkim. — Niestety, rzecz w tym, że nie możemy zna- leźć nikogo, kto ośmieliłby się, za przeproszeniem waszej królewskiej mości, ogłuszyć najjaśniejszego. Może byś wobec tego ty, pani, ujęła ten oto przy- rząd — rzekł marszałek, podając jej sękatą pałę — w swoje liliowe rączki... — No, śmiało, śmiało! Tu za uchem! — zachę- cał chirurg. Królowa cofnęła się, przerażona. — Ależ, panowie — powiedziała z godnością — to zajęcie nie przystoi mojej płci niewieściej. Je- stem za delikatna, za wrażliwa, za subtelna. — I od- wróciła się na królewskiej pięcie, zamierzając wyjść z komnaty. — Chwileczkę, pani — powstrzymał ją mar- szałek — a czy doszło już do twoich uszu — tu zni-żył głos do szeptu — że najjaśniejszy pan ostatnio z dworką Małgorzatą... Królowa poczerwieniała jak piwonia. — To nieprawda! Wszak dał mi królewskie sło- wo honoru! — Na własne oczy widziałem — szeptał mar- szałek. — Ach, więc to tak! Więc znowu... — Królowa już bez chwili wahania chwyciła sękatą pałę. — A masz, zdrajco — wołała, okładając nią króla. — A masz za dworkę Małgorzatę, a masz za tancerkę Carmen, a masz za tę opasłą mieszczkę, ty rozpust- niku! A masz! A masz! — Wystarczy, najjaśniejsza pani — rzekł chi- rurg, ujmując nóż. — Teraz możemy już spokojnie przystąpić do operacji. Tak więc był to jeden z nielicznych wypadków w historii, kiedy zdrada małżeńska wyszła komuś na zdrowie. 242 Istniała niegdyś kraina niesłychanej wprost szczęśliwości, której mieszkańcy pędzili życie jak w bajce. Byli radośni, zadowoleni, tańczyli, śpiewali, kochali się i tak dalej. Aż pewien mędrzec, chcąc ich jeszcze bardziej uszczęśliwić, wymyślił wodociągi. Odtąd mieszkańcy owej krainy, zamiast normalnie kąpać się w jeziorze i pić wodę ze źródła, po prostu odkręcali kurek, co wydawało im się znacznie wygodniejsze. O dobroczynnym mędrcu wkrótce zapomniano, natomiast w krainie tej z biegiem lat powstał kult bożka Akweduktosa. Przed jego posągiem młode dziewczęta w białych tunikach wykonywały tańce rytualne, a miejscowy poeta, Lucius, ułożył ku jego czci pieśń, którą śpiewano pobierając życiodajną wodę: Składamy kwiaty pod twym posągiem, Abyś miał pieczę nad wodociągiem, Dzięki któremu kąpać się możem We własnych wannach zamiast w jeziorze. Po co nam źródło, po co nam rzeka, Zwłaszcza że droga do nich daleka, Kiedy z twojego boskiego kurka Czysta jak kryształ woda nam ciurka. Za to cię właśnie czcimy piosenką, Że zawsze ciecz tę mamy pod ręką. Specjalnym uwielbieniem otaczała Akweduktosa bohaterka naszej opowieści, wielka czyścioszka, Irmiona. — Chwała ci, chwała, o wododajny! — mówiła, składając pęki kwiecia na ofiarnym ołtarzu. — Dzię- ki tobie mogę codziennie kąpać moje ciało. — I dlatego, piękna Irmiono, jesteś coraz pięk- niejsza, jeśli to w ogóle możliwe — szepnął miłoś- nie poeta Lucius i chwycił ją w objęcia. — Dajże spokój, Luciusie — spłonęła rumień- cem dziewczyna. — Akweduktos patrzy. — No to co! Miłość boska rzecz. Kult dobroczynnego bóstwa rósł coraz bardziej. Mieszkańcy nie wyobrażali już sobie życia bez bieżącej wody. Pewnego jednak dnia, kiedy jak zwykle odkręcili kurek, nie pociekła z niego ani kropla, natomiast rozległ się charakterystyczny, dobrze i nam znany bulgot. Przerażenie ich nie miało granic. Takie nieszczęście! Biada nam, biada! — załamywali ręce. — Może gniewasz się o coś, Akweduktosie? — zapytała Irmiona. — Powiedz, czego żądasz, aby woda pociekła? — Przecież wielbimy cię, znosimy kwiaty! — rzekła z wyrzutem w głosie pewna starsza kobieta, która właśnie namoczyła kolory. Wtedy posąg przemówił w te oto słowa: — Nie samym uwielbieniem i kwiatami żyje bóstwo. Żądam owoców i wina. Tak to się właśnie zaczęło. Mieszkańcy pośpiesznie złożyli w ofierze kiście winogron, dzbany wina 244 245 i woda pociekła, ale nie na długo. Bo wkrótce Akweduktos zażądał ofiarnego jagnięcia, potem całej jałowicy, a przy następnej awarii — złota i kosztowności, które mieszkanki szczęśliwej do niedawna krainy, rade nierade, ściągały z palców i przegubów rąk i nóg. Minął czas jakiś. Irmiona zaręczyła się z Luciu-sem i radośnie przystąpili do urządzania swego przyszłego gniazdka. Dla czyścioszki Irmiony najważniejsza była, oczywiście, łazienka. Zakochany Lu-cius gotów był spełnić każde jej życzenie. — Doprowadzę wodę do samego naszego do- mu — obiecał. — Tu będzie wanna, a tu zmywak! — cieszyła się dziewczyna. W tym właśnie momencie zjawili się niespodziewani goście. — Z niedobrą przychodzimy wieścią — powie dział jeden z nich. — Woda znowu nie cieknie. Akweduktos zażądał nowej ofiary. — Wszakże oddałam mu już wszystkie naszyj niki i bransolety! Czegóż on jeszcze chce? — obru- szyła się Irmiona. — Ciebie samej żąda na ofiarę! — Imiennie — podkreślił drugi z przybyłych, — A co to, to nie! Nigdy do tego nie dopusz- czę! — krzyknął Lucius, zasłaniając narzeczoną wła- snym ciałem. Ale Irmiona, choć lica jej pobladły, stanowczym gestem odsunęła młodzieńca. — Trudno, ukochany — rzekła. — Muszę po- święcić się dla ogółu. Prowadźcie. Oszalały z rozpaczy Lucius wybiegi z domu, a kobiety zaczęły przyozdabiać dziewczynę kwiatami, jak na ofiarę przystało. W powolnym, żałobnym rytmie, zawodząc rytualną pieśń, sunął orszak wiodący nieszczęsną ku posągowi bóstwa. Ale gdy przybyli na miejsce, ujrzeli zdumieni, zamiast posągu, bezładny stos drewna i kamieni. — Kto go zwalił?! Kto się ośmielił?! — rozle- gły się okrzyki. — Jam to uczynił — rzekł Lucius, ukazując się zebranym z toporem w ręku. — I dobrze zrobił! — zawołała jedna z kobiet. — Inaczej ten Akweduktos wszystko by nam po kolei zabrał, jak moją jałowiczkę! Już lepiej nosić wodę ze źródła i kąpać się w jeziorze. Taki był koniec wczesnej cywilizacji wodociągowej. I dopiero po wielu, wielu stuleciach znowu powstały wodociągi, a wraz z nimi kult nowego bóstwa — Hydraulikosa. 246 Opowieść o dwóch córkach pewnej ubogiej wdowy jest powszechnie znana. Ale że wątek ten uległ i tak licznym trawestacjom, więc i myśmy sobie na to pozwolili. Córki te były nad wyraz urodziwe i matka miała nadzieję, że przynajmniej jedna z nich zrobi dobrą partię. — Może jaki książę, może hrabia, niechby na- wet zwykły pan, byle miał stanowisko przy dwo- rze — marzyła często, przędąc na kołowrotku. — A co, nie jesteście tego warte? Jednakże czas płynął i nic nie zapowiadało szczęśliwej odmiany w życiu trzech kobiet. Aż pewnego dnia... — Matko! — zawołała starsza córka. — Jakaś kareta wjeżdża na mostek. Młodsza przypadła do okna. — W pięć koni zaprzężona i cała aż kapie od złota! O, zatrzymała się! — Pewnie konie chcą napoić! — mitygowała ją starsza. — Napoić, nie napoić, ogarnijcie się trochę — nakazała matka. — Bo kto wie, może spełnią się wreszcie nasze marzenia? Jakoż rzeczywiście po chwili rozległo się pu- kanie. Do izby wszedł przystojny pan wspaniale odziany i kłaniając się grzecznie powiedział: — Witaj, matko, witajcie, śliczne panienki. Mostek załamał się pod kołami mojego powozu, więc o schronienie was proszę. Gospodyni rzuciła się wycierać zydel fartuchem. — Racz spocząć, królewiczu. — Jestem tylko hrabią, ale na ogromnym zam- ku o czterech wieżach — wyjaśnił przybyły, wpa- trując się z zachwytem to w jedną, to w drugą córkę, — Hrabia! Prawdziwy hrabia! — westchnęła starsza. — Ach, jaki piękny, jaki wspaniały! — zawtó- rowała jej młodsza. Czas teraz zdradzić czytelnikom pewną tajemnicę. Otóż hrabia nie przypadkiem znalazł się w chacie wdowy. Chciał się po prostu ożenić, a stary pustelnik poradził mu wziąć za żonę nie żadną tam arystokratkę, tylko dziewczynę prostą, skromną, spod słomianej strzechy. Nie zwlekając więc gość przystąpił do rzeczy: — Proszę cię, matko, o rękę twej córki. — Ale której, panie? Mam przecie dwie. — Ba, sam nie wiem — zastanawiał się głośno. — I ta dorodna, i ta urocza. Jedna czarna jak noc, dru- ga złota jak słońce. Obie są godne hrabiowskiego ło- ża, ale z obiema przecież nie uchodzi. Powiedzcie, która z was bardziej mnie kocha? — zapytał w na- dziei, że w ten sposób rozstrzygnie dylemat. — Ja skoczyłabym za tobą w ogień! — zawo- łała starsza. 248 249 — A ja będę ci wierna aż po grób — szepnęła młodsza. — Bierz starszą, panie. Tak się należy — doradzała matka. — Kiedy młodsza też mi się podoba. Taka tkli- wa, taka milutka. — Nie ma więc innej rady — zdecydowała wdowa. — Niechaj skoro świt dziewczyny pójdą w las z dzbanami. „Która więcej malin zbierze, tę za żonę pan wybierze" — znamy to, znamy. A teraz, skoro jest już całkiem jasne, przynajmniej dla tych, którzy przykładali się do lektury szkolnej, skąd zaczerpnęliśmy ten wątek, podążmy śladem pięknych sióstr do lasu, gdzie nastąpi finał współzawodnictwa w zbieraniu malin. Oto echo niesie nawoływania: — Hop, hop, gdzie jesteś, siostrzyczko? — to głos młodszej. — Koło starego dębu — odpowiada jej starsza. — Dużo już nazbierałaś? — Prawie nic. Tu nie ma malin. — Jak to, nie ma? Ja nazbierałam już pół dzbana... Już mam trzy czwarte dzbana... Już mam dzban pełny, pełniusieńki... — A ja mam tylko jedną malinę — rzekła ze złym błyskiem w oku starsza, wychylając się nie spodziewanie zza krzaka. Sięgnęła do fałdów sukni i wydobyła niepostrzeżenie długi, ostry nóż. — Tylko jedną malinę? To hrabia mój, mój, mój! — Łzy radości pociekły młodszej po twarzy. — Jak ja go kocham! I nie tylko dlatego, że bogaty, choć i to nie zawadzi, bo lubię, że jest tak ładnie ubrany: w złocistym stroju, jak książę z bajki... Nagle spojrzała na starszą i aż zamarła z trwogi. — Siostro, siostrzyczko, co ten nóż ma zna- czyć?! Nie wiemy, czy starszą siostrę wzruszyły wyznania młodszej, czy też po prostu zmieniła zdanie, w każdym razie cisnęła nóż w zarośla. — Trawy chciałam dla kóz naciąć — roześmia- ła się nie całkiem szczerze. — A cóżeś ty myślała, głuptasku? Przecież nie będziemy się zabijały o tego panka. Skoro go tak kochasz, to go sobie bierz. Zresztą, kiedy wejdzie już do naszej rodziny, to i dla mnie kogoś odpowiedniego znajdzie. Nie uchybiając autorowi oryginału, czy to nie bardziej życiowe zakończenie? Wiadomo przecież, że znajomi, a co dopiero krewni czy powinowaci ludzi na stanowiskach miewają się czasami lepiej niż oni sami. 250 Cóż bardziej malowniczego niż ruiny starego zamczyska na tle krajobrazu. Taką właśnie malowniczą ruiną była do niedawna pewna kasztelania położona na południowych rubieżach naszego kraju. Nikt się nią nie interesował, nikt do niej nie zaglądał. A szkoda, bo szczególnie amatorzy mocnych wrażeń przeżyliby nie lada dreszczyk, gdyby wybrali się tam w stosownej porze. Albowiem z wybiciem północy w dawnej sali balowej zbierali się mieszkańcy tej pozornie opustoszałej siedziby. Czasami, aby zabawić się i pogawędzić, a czasami, aby przedyskutować swoje życiowe sprawy. — Otwieram naradę — powiedział duch kasz- telana. — Doszły mnie słuchy, że waszmościowie i ty, Biała Damo — tu skłonił się jedynemu przy stole duchowi płci żeńskiej — zamierzacie opuścić moją kasztelanię. Prawdaż to? Biała Dama poruszyła się niespokojnie. — Bez urazy, mości kasztelanie — rzekła — ale, zaiste, trudno tu wytrzymać. Ze ścian się sypie, moje szaty są ciągle zbrukane. I boję się straszyć po nocach przez te okropne myszy. — A z dachu ciurka i ciurka — skrzywił się duch rycerza Saszki i odchylił się nieco, bo krople deszczu spadały mu prosto na głowę. Marszałek dworu dał znak, że chce zabrać głos. — Okna powyrywane, wiatr hula po komna- tach — skarżył się. — Wczoraj zdmuchnęło mnie na dziedziniec i byłbym niechybnie ducha wyzionął, gdyby nie okoliczność, że uczyniłem to już trzysta lat temu. Mimo powagi sytuacji uczestnicy narady wy-buchnęli śmiechem. — Nie ma się z czego śmiać — obruszył się Kuśmidron. — Mnie to zimno tak dojadło, że zęba- mi szczękam niby wilkołak jaki, a nie duch możne go księcia. — To nie zamek, to rudera — podsumował marszałek. Kasztelan przyjrzał mu się bacznie. — Czyżbyś i ty, mój wierny dworzaninie, chciał mnie opuścić? — Broń Boże! Miałem tylko nadzieję, że uda mi się waszą miłość skłonić, abyśmy obaj jakieś przytulniejsze miejsce sobie znaleźli. Ponoć tyle te- raz starych siedzib odbudowują! Biała Dama przytaknęła skwapliwie. — W samej rzeczy! Mówiła mi Czarna Wdowa, że zamek lebiedziński, w którym ona straszy, do dawnej świetności przywracają, dodając jeszcze rozliczne wygody w naszych czasach nie znane. — Coś podobnego! — zawołał dotknięty do ży- wego kasztelan. — Zamek w Lebiedzinie! Znaczy się Łotyszka Podstępnego! Żeby takiemu antychry- stowi społecznym sumptem siedzibę odbudowywać! — A nasza w gruzy się sypie — dolał oliwy do ognia marszałek. Przewodniczący zebrania gwałtownie zabrzęczał łańcuchami. 252 253 — Tandem nie ma co siedzieć z założonymi rę- kami i biadolić czy ucieczką się salwować — zde- cydował — jeno zainteresowanie moją kasztelanią u kogo należy wzbudzić. A że i za życia był człowiekiem energicznym, już następnej nocy równo z wybiciem godziny dwunastej zjawił się w sypialni dyrektora pobliskich zakładów przemysłowych i zaszczekał mu nad uchem tak przejmująco, że śpiący poderwał się na równe nogi. — Co to, kto to? — zawołał. — To ja, kasztelan, pan zamku. — Tych ruin?! — Za pozwoleniem, nie takie to znowu ruiny, mości dyrektorze — sprostował nocny gość. — Scho- dy, po prawdzie, zawalone, ale komnaty całe stoją, tylko drzwi i okna wstawić. I dach, ma się rozu- mieć, pokryć trzeba, żeby woda się do środka nie lała i pięknych plafonów nie niszczyła. Nakazuję waści przejąć pieczę nad tym zabytkiem, jako i inni zarządcy wielkich manufaktur teraz czynią. — Ile to będzie kosztowało! — jęknął dyrektor. — Chociem niedzisiejszy, ale swoje rozezna nie mam — rzekła z durną zjawa. — Znajdziesz, waćpan, stosowne fundusze, znajdziesz. A w dzien- niku telewizyjnym niechybnie o tym wspomną, pan profesor Zin udatne akwarele namaluje i w „Życiu Warszawy" napiszą, że na odsiecz zabytkom idziesz. — Nieprosta to jednak sprawa! — bronił się co- raz słabiej dyrektor. — Prosta czy nieprosta, zakonotuj sobie waść, że tak długo będę go po nocach straszył, łańcuchami dzwonił, aż moją siedzibę do dawnej świetności przywrócisz — powiedział kasztelan i znikł, bo właśnie zapiał kur. Skoro obudowanie kuchni trwa u nas parę miesięcy, oczywiście pod warunkiem, że znajdzie się fachowca, to odbudowa kasztelami musiała trwać parę lat. Kosztowało to, oczywiście, niemało pieniędzy i zachodu, ale rezultat był imponujący. Powróciła do dawnej świetności, o czym nie omieszkano wspomnieć w dzienniku telewizyjnym i prasie, zaś profesor Zin namalował piękne akwarele z widoku ogólnego i poszczególnych komnat. A potem, no cóż, zamek oddano do użytku, co jego stałym mieszkańcom było nie w smak, i to do tego stopnia, że kasztelan musiał zwołać nadzwyczajne posiedzenie w tej sprawie. — Doszło do moich uszu — zagaił — że za- mierzacie, mili goście, opuścić jednak moją kaszte- lanię. Trudno mi uwierzyć. — Z ciężkim sercem to uczynię — westchnęła Biała Dama — ale naprawdę dłużej już zdzierżyć nie mogę. Te śpiewy, te hałasy, te grające machiny! — A myszki jej ongi przeszkadzały — wtrącił złośliwie marszałek. — Najgorsza jest taka ruda białogłowa. Po no- cach na cały głos radio nastawia, głowa mi pęka! — Nie możesz jej, asińdźka, trochę postraszyć? Przecież my, duchy, mamy swoje sposoby — roze- śmiał się kasztelan. Ale Białej Damie nie było do śmiechu. — Próbowałam wszystkiego — rzekła z gory- czą. — Zapukałam nawet do jej okna kościaną rącz- ką, co zwykle najodważniejszym włos na głowie jeży. I wiecie, waszmościowe, co ona na to? „Niech 254 255 pan wejdzie, panie Stasiu, jestem sama". Myślałam, że się spalę ze wstydu. — Ja też próbowałem ich* wystraszyć i patrz cie, jakiego mam guza — pochylił głowę marszałek. — Butelkami z tarasu we mnie rzucali. — Namyślcie się jednak, kochani. Tak teraz u mnie pięknie: obrazy, kobierce, marmury, łazienki — kusił kasztelan. — No, właśnie, kranów nie zakręcają! — skrzy wił się rycerz Saszko. — A ja od czasu, kiedy mi Kuśmidron torturę wodną zastosował, przez co w zaświaty się przeniosłem, na ciurkanie wody wraż liwy jestem okropnie. — Ojej, będziesz mi stare grzechy wypominał! — burknął Kuśmidron. — Pomyśl lepiej, dokąd się mamy przenieść. — Nie upadajcie na duchu, trzeba to jakoś prze- czekać i basta! — perswadował gospodarz. — Przeczekać?! Spójrz tedy, panie, co znala- złem na ścianie w holu. — I marszałek rozwinął długi, gęsto zapisany rulon papieru. — Plan Kursokonferencji — odczy- tały duchy i pobladły jeszcze bardziej. Kasztelan podniósł się z fotela, dając tym samym znak, że narada skończona. — Skoro nie ma na te kursokonferencje siły, nawet nadprzyrodzonej — doszedł do wniosku — to podaj mi, marszałku, prześcieradło podróżne. Opusz- czam gniazdo moich przodków, pójdę z wami. A jaki wniosek dla nas z tej historii wynika? Że trzeba iść na odsiecz zabytkom, czasami nawet wtedy, kiedy już są odbudowane. Dawno temu, za górami, za lasami, a raczej w samym lesie żył pewien młody drwal, który nie miał powodów do zadowolenia ze swego losu. Toteż często przeżuwał gorzkie myśli, a zwłaszcza wtedy, gdy niedospany i niezbyt syty szedł skoro świt do pracy. — Ach, znowu muszę przez cały tydzień ścinać drzewa za nędzną opłatę! — narzekał. — Jedną parę portek mam w majątku, chałupkę po ojcach z dziu- rawym dachem, a w tej chałupce żonę rozczochraną i kłótliwą, czemu nawet trudno się dziwić, bo i jej, biedaczce, nielekko się żyje. Doloż moja, dolo. Czy tak już będzie aż do śmierci? Nagle usłyszał żałosny płacz. Rozejrzał się bacznie dokoła i spostrzegł, że jakaś staruszka leży pod drzewem. — Cóż ci się stało, biedna staruszko, która le- żysz pod drzewem i rozpaczasz? — zapytał. — Chciałam zebrać trochę chrustu na podpałkę i potknęłam się o korzeń — wyjaśniła ofiara wy- padku. — Ojoj, moja noga, chyba ją zwichnęłam, a może złamałam i teraz przyjdzie mi skonać w tej głuszy z głodu i pragnienia. Zbyt czarno jednak oceniła sytuację. — Uspokój się, babciu — powiedział drwal. — 256 17. Dobranoc dla dorosłych 257 Zaraz odniosę cię do twego domu, obłożę chorą nogę ziołami i tak długo będę ci przynosił wodę i jedzenie, aż znowu staniesz się wesołą staruszką, która dziarsko maszeruje po lesie. Jak z tego wynika, młody człowiek odnosił się z szacunkiem i współczuciem do starszego pokolenia, co i w owych czasach nie zdarzało się tak często, jak się teraz uważa. A gdy staruszka całkiem już wydobrzała, odezwała się do swego dobroczyńcy w te oto słowa: — Twoja to zasługa, szlachetny młodzieńcze, że moja noga jest zupełnie jak nowa. Mogę chodzić, mogę biegać, mogłabym nawet pójść na bal, gdy bym nie była taka stara. Hopsasa, hopsasa! — tu podskoczyła wesoło, zaraz jednak spoważniała. — Nie posiadam, niestety, złota ani kosztowności, żeby ci się odwdzięczyć, ale mogę coś dla ciebie zrobić... — Cóż ty możesz dla mnie zrobić, babuleńko? — machnął ręką drwal. — Nazywaj mnie raczej wróżką, gdyż nią je- stem. I jako taka ukażę ci coś, co odmieni całe two- je życie. To rzekłszy, wydobyła ze skrzyni szklaną kulę, nad którą przez dłuższą chwilę wykonywała magiczne gesty. — Abrakadabra, hokus-pokus. Spójrz teraz, drwalu, w tę czarodziejską kulę. Drwal raczej z grzeczności niż z przekonania spełnił życzenie wróżki. I nagle aż dech mu zaparło z wrażenia. — Ojej, co widzę?! — wykrzyknął. — Ja na tro- nie. W płaszczu z gronostajów. W koronie na gło- wie. Czyżbym miał zostać królem?! Przecież to nie- możliwe! — Wszystko jest możliwe, synu — powiedziała sentencjonalnie staruszka i ucałowała go na poże- gnanie w czoło. Młody drwal co tchu pobiegł do żony. — Jagna, Jagna! — wołał już od furtki. — Jestem. Ceguj chces? — Coś ci powiem... — zaczął z przejęciem. — Ale jak ty wyglądasz, kobieto?! Biegnij natychmiast do studni, obmyj się trochę i uczesz włosy! Drwalowa wzruszyła ramionami. — Albo to dziś święto, żebym się miała myć i czesać? — Teraz, Jagna, u nas cięgiem musi być świę- to, bo lada dzień mogą przyjść po mnie, żeby na tronie królewskim posadzić — wyjaśnił. — Sam to w czarodziejskiej kuli widziałem. Tego drwalowej było za wiele. — Blekotu się chyba najadłeś, mój mężu! — wrzasnęła. — Ty na tronie?! Zwykły drwal! — puk- nęła się w czoło. — Wszystko jest możliwe, moja droga — za- cytował słowa wróżki. — W każdym razie zaraz dach naprawię, płot pomaluję i ściany wybielę. I jeszcze ci powiem, żono, że pisać i czytać trzeba będzie nam się nauczyć. Ładny to król, co krzyży kami się podpisuje! Ci, którym nieobce są tajniki duszy kobiecej, nie zdziwią się, że już tego samego dnia drwalowa, przeglądając się w starym, popękanym lusterku, snuła takie oto rozważania: „Jeśli on królem, to znaczy się ja... królową. Ostatecznie dlaczegóż by nie? Czy jestem gorsza od innych? Jak się ładnie przystroję, uczeszę... Tylko co ja na siebie włożę, kiedy po nas przyjdą? Trzeba 258 259 sobie poszyć jakieś szaty. I okna w izbie umyć, i placek ze śliwkami zawsze mieć w pogotowiu, aby godnie delegację podjąć". Ciężko musieli pracować oboje drwalostwo, żeby sprostać nowym wymaganiom. A jeszcze wieczorami, przy łuczywie, oddawali się dodatkowym zajęciom. — Pokaż, czy odrobiłaś lekcje — kontrolował mąż Jagnę. — O, jakie koślawe litery. I znowu na- pisałaś król przez „u". Nie wstyd ci? — Bo o królach nie ma nic w elementarzu — sumitowała się kobieta. — Tylko o kmieciach. — Przeczytaj teraz kawałek — zachęcał ją. Wodząc palcem po elementarzu, Jagna z trudem sylabizowała: — „To jest Rzepicha, a to pies Rzepichy. Pies Rzepichy nazywa się Rżeżuj". Ojej, jakiś turkot sły- chać — przerwała nagle. — Może to po nas jadą? Drwal skoczył do okna. — Ee, to tylko sołtys obornik w pole wywozi — powiedział zawiedziony. Minęły lata. Wykształcony drwal został mianowany głównym drwalem. Na miejscu walącej się chałupy postawił nowy dom, a żona jego słynęła w całej okolicy z gospodarności i urody. Początkowo codziennie wyglądali delegacji z zamku królewskiego, ale potem, jak to zwykle bywa, coraz rzadziej o tym myśleli. Aż pewnego dnia młody drwal;, który stał się już drwalem w średnim wieku, szedł lasem i nagle stanął jak wryty. — Patrzcie, ludzie, kto tu siedzi! — zawołał, — Czy przypadkiem to nie ty jesteś ową babcią... prze- praszam, wróżką? Staruszka przyjrzała mu się bacznie. — A ty jesteś chyba tym szlachetnym drwa- lem, który niegdyś wykurował mi nogę. — I w zamian za to miałaś ukazać mi coś, co odmieni całe moje życie — roześmiał się. — Dotrzymałam słowa. — Jak to? Przecież nie zostałem królem. — Ale twoje życie się odmieniło, bo ukazałam ci, jak by to powiedzieć... — staruszka szukała przez chwilę odpowiedniego słowa, po czym machnęła rę- ką. — Ee, i tak nie zrozumiesz... Za to my dziś rozumiemy doskonale, co wróżka ukazała drwalowi: perspektywy. A że nie został królem? Cóż, w tamtych czasach drwal niewielkie miał na to szansę. Co innego teraz. Tyle że teraz nie ma u nas królów. 260 SPIS TREŚCI ZAMIAST KOBUSZEWSKIEGO 5 W MAŁEJ CHATCE J. Wilińska, F. Derecki 9 SARENKA A. Nowicki 14 STARZEC i DZIEWCZYNA J. Wilińska 18 SPOSÓB NA KRÓLEWNY J. Wilińska, F. Derecki 22 OPOWIEŚĆ O DWÓCH WIEDŹMACH J. Wilińska, F. Derecki 27 STARY OBYCZAJ J. Wilińska, F. Derecki 32 ODPOWIEDNI KANDYDAT J. Wilińska, F. Derecki ... 35 SIEROCA DOLA A. Nowicki 39 SPOSÓB NA DIABŁA J. Wilińska, F. Derecki 44 KRÓLEWSKIE ZNAMIĘ A. Nowicki 43 KSIĘŻNICZKA NA GROCHU J. Wilińska, A. Nowicki ... 54 W JESIENNĄ NOC J. Wilińska, A. Nowicki 58 O CIEKAWYM KRÓLU A. Nowicki 61 ODCIĘTA PLACÓWKA J. Wilińska, A. Nowicki .... 65 JUBILEUSZ J. Wilińska, A. Nowicki 68 TAJEMNICE HAREMU J. Wilińska, A. Nowicki 73 LEKARSKIE SUMIENIE J. Wilińska, A. Nowicki .... 77 KRÓL i ASTROLOG J. Wilińska, A. Nowicki 80 O CZYM NIE WIEDZĄ J. Wilińska 84 NAGRODA J. Wilińska, A. Nowicki 87 SZEWCZYK POŁATAJKO A. Nowicki 91 KARIERA PIĘKNEJ DZIEWCZYNY A. Nowicki .... 95 NIEWINNA DUSZYCZKA J. Wilińska 101 LITOŚCIWY ZBÓJCA J. Wilińska, F. Derecki 104 O KRÓLEWNIE I DRWALU J. Wilińska, F. Derecki ... 10S DOBRA RADA J. Wilińska, F. Derecki 113 JESZCZE RAZ O ZŁOTEJ RYBCE J. Wilińska, F. Derecki . 116 JAK TO SIĘ ZACZĘŁO J. Wilińska, F. Derecki 120 PIENIĄŻEK J. Wilińska, A. Nowicki 124 RODZINNA PAMIĄTKA J. Wilińska, F. Derecki .... 127 ZUZANNA I KUPCY J. Wilińska, F. Derecki 131 O DWORCE MAŁGORZACIE J. Wilińska, F. Derecki ... 135 Z WIZYTĄ U BABCI J. Wilińska, F. Derecki WCZA6Y NA JACHCIE J. Wilińska, A. Nowicki .... 144 MISTERNA INTRYGA J. Wilińska, F. Derecki ...... 148 O LEKKOMYŚLNEJ BLANCE J. Wilińska 152 O KMIECIU ZIOMKU I KRÓLU BĄBELKU J. Wilińska, F. Derecki 158 PRAWO WYBORU A. Nowicki 161 UCZTA U KSIĘCIA J. Wilińska, F. Derecki 164 PRZYKRA NIESPODZIANKA J. Wilińska, F. Derecki ... 169 STRASZLIWA NIEPEWNOŚĆ J. Wilińska, A. Nowicki . . 172 GWIAZDY MÓWIĄ J. Wilińska, F. Derecki 177 PRZEBRAŁA SIĘ MIARKA J. Wilińska, F. Derecki ... 180 NOWY NABYTEK A. Nowicki 185 NA ARENIE J. Wilińska, F. Derecki 188 BOHATER MIMO WOLI A. Nowicki 192 ZRODŁO MĄDROŚCI J. Wilińska, F. Derecki 196 KRAM NA PODZAMCZU J. Wilińska, F. Derecki .... 201 Z POWINSZOWANIEM URODZIN J. Wilińska, F. Derecki . 206 ZALICZKA J. Wilińska, F. Derecki 210 OŚLEPIAJĄCA PIĘKNOŚĆ A. Nowicki ....... 214 OPOWIADANIE WIGILIJNE J. Wilińska, F. Derecki ... 219 GŁUPSTWO J. Wilińska, A. Nowicki 222 CZARODZIEJSKI KUFER J. Wilińska, A. Nowicki . .... 225 TYLKO SIĘGNĄĆ RĘKĄ J. Wilińska, F. Derecki .... 230 W STARYM KRAJU J. Wilińska, F. Derecki 233 O KSIĘZNEJ PANI I SIEROTCE MARYSI J. Wilińska, F. Derecki 237 NA WSZYSTKO JEST RADA J. Wilińska 241 ROZPIESZCZONE BÓSTWO J. Wilińska, A. Nowicki ... 244 SŁUSZNA DECYZJA J. Wilińska, F. Derecki 248 NIESAMOWITA HISTORIA J. Wilińska, F. Derecki ... 252 DOBRY UCZYNEK J. Wilińska, F. Derecki 257