MARIA BUYNO-ARCTOWA KOCIA MAMA I JEJ PRZYGODY ilustrowała ANNA STYLO-GINTER INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA" © Text copyright by I. W. „Nasza Księgarnia", Warszawa 1957 © IUustrations copyright by Anna Stylo-Ginter, 1984 liEJSKft BIBLIOTEKA PUBLICZIU im. H. Sienkiewicza 05-800 w Pruszkowie, ul. K. fucKotka 8 (el. 58 88 91 Filia Ir 2 Wypożyczalnia dla dzieci Koci dwór się powiększa Dzieci pani Eolskiej niezmiernie lubiły zwierzęta domowe, lecz największą sympatią otaczała je ośmioletnia Zochna. Codziennie rano Zochna wybiegała na podwórze, by powiedzieć „dzień dobry" swoim licznym ulubieńcom, którzy ją doskonale znali, i zaledwie się pokazała, z wielką wrzawą do niej biegli. Dziś, jak co dzień, Zochna przed lekcją wybiegła na podwórze. Wnet obiegły ją skrzydlate tłumy ptactwa; białe i siwe gołębie sia- dły jej na ramionach, a niektóre i na jasnej główce, wołając bez- ustannie: grgrgrochu, grgrgrochu - i zaglądając ciekawie do fartu- szka dziewczynki, w którym mieściły się znakomite dla nich smako- łyki: okrąglutki groch, pszenica, okruchy chleba, bułki. Za gołębiami zjawiły się kury i kurczęta najrozmaitszej wielkości, różnych gatunków i barw, biegnąc ku swojej pani z rozpostartymi skrzydłami. Były tam czubate kokoszki, bieluchne ulubienice Zochny, szare i pstrokate kury, ledwie wypierzone kurczątka z gładkimi łebkami, takie jeszcze śmieszne, jakby obskubane, no i największa figura, pan ptasiego dworu - kogut! Był on tak śmiały i tak natarczywie dopominał się o swoją porcję, iż Zochna musiała go poskramiać uderzając po ślicznych, różno- barwnych skrzydłach i wołając: — A sio! A sio! Ty zuchwalcze! Bądź cierpliwy! Przecież zawsze o tobie pamiętam! Między kury wciskały się perlice i indyczki, starające się chwytać najsmaczniejsze kąski i nawołujące do ogólnego stołu wielkiego indyka, który chodził z napuszoną miną, jakby się chlubił swymi pięknymi, czerwonymi koralami. Był to jedyny, lecz stanowczy przeciwnik Zochny. Podczas gdy wszyscy mieszkańcy podwórza tłumnie otaczali swoją opiekunkę, indyk trzymał się zawsze z daleka i nawet raz — rzecz niesłychana - gdy spotkał Zochnę samą w ogrodzie, odważył się rzucić na nią z głośnym gulgotaniem, prawdopodobnie w jak najgorszych za- miarach. Dopiero Bufon, pies podwórzowy, który na szczęście był spuszczony z łańcucha, przybiegł na ratunek swojej panience, szcze- kając głośno na zuchwałego napastnika. Zochna nie lubiła indyka, lecz nie dokuczała mu, karząc go jedynie tym, że nie przywoływała go do rannej uczty. Za to serdeczną jej przychylnością i troskliwą opieką cieszyły się kaczki, których była spora gromadka, a które z powodu swego niezgrabnego chodu były zawsze krzywdzone przez ruchliwsze i zręczniejsze towarzyszki. Szczęściem, kaczki dawały sobie radę dziobiąc kury na lewo i na prawo i chwytając zręcznie rzucane ziarno. Zochna nie rozpoczynała nigdy uczty, dopóki nie ukazało się białe stadko, toczące się ku niej z możliwą szybkością i hałaśliwym kwa- kaniem. I teraz bystrym spojrzeniem obrzuciła przybyszów. - Naturalnie, nie ma go! Dziadek, Dziadek! - zawołała dźwię- cznym głosikiem. Wnet na to wołanie wytoczył się z kąta podwórza wielki, siwy kaczor ze ślicznymi, szafirowymi piórkami na skrzydłach. — A, ty leniuchu! — zgromiła go Zochna. — Zawsze się spóźniasz; zobaczysz, że nie dostaniesz śniadania! Lecz Dziadek nic sobie z łajania nie robił, jakby wiedział, że był najpierwszym spomiędzy ulubieńców Zochny; kiwał z zapałem głową, pokwakując przy tym tak zabawnie, że dziewczynka zaczęła się śmiać i, rozbrojona, wyciągnęła doń rękę z dużym kawałkiem chleba. Widząc, że wszyscy biesiadnicy się stawili, Zochna siadła na kamieniu i rzucała całe garście ziarna przeznaczonego dla wszystkich, wybrańców zaś karmiła oddzielnymi kąskami. Z początku uczty panował ład jaki taki, ale po kilku chwilach wkradł się najstraszniejszy nieporządek: skrzydlata gromada wydzie- rała sobie większe kąski, biła się niemiłosiernie, a grono zuchwalców, z kogutem na czele, wyrywało Zochnie z rąk i wprost z fartuszka kawałki przeznaczone dla innych. Zochna gniewała się, krzyczała, rozpędzała napastników, ale śmiała się przy tym tak serdecznie, że chwilami łzy stawały jej w oczach. Jednak śmiech jej nagle zamilkł, gdyż rozległ się głos panny Klary: - Zochno, już dziewiąta. Proszę na lekcję! „Ach, już dziewiąta, a ja miałam sobie powtórzyć wiersze polskie i słówka niemieckie! Co to będzie?" - myślała przerażona dziew- czynka zrywając się i strzepując resztki ziarna pomiędzy skrzy- dlate tłumy. „Trzeba prędko biec do pokoju, może mi się uda jeszcze po- wtórzyć te słówka" - myślała dalej i nie zważając już na swoich ulu- bieńców, pobiegła w stronę domu. Na szczęście spostrzegła budę, przy której siedział Bufon szcze- kając radośnie. Wiedział on dobrze, że go Zochna nie pominie, i czekał cierpliwie swojej kolei. - Dobrze, że mi się przypomniałeś! - zawołała dziewczynka. - Należy ci się przysmaczek. - I poszperawszy w kieszeni, wyjęła owinięte w papier skórki od wędliny. - Masz, piesku, masz, poczci- wy - mówiła podając przyniesione kąski i gładząc jego kosmaty łeb. Bufon połknął w jednej niemal chwili całą porcję i zaczął z wielkim zadowoleniem kręcić ogonem, jakby na podziękowanie; skakał przy tym, chwytając łapami sukienkę dziewczynki, skowyczał i szcze- rzył duże, ostre zęby. Zochna zaczęła targać go za uszy, mówiąc z uśmiechem: - Zabawy ci się zachciało! Poczekaj, piesku, poczekaj. Nadejdzie wieczór, to cię wezmę z sobą do ogrodu, a może i na Zielonkę! Tam dopiero sobie pobiegamy! Teraz nie mam czasu, muszę się uczyć! Jakby na potwierdzenie tych słów od strony domu dało się znów słyszeć wołanie: - Zosiu, czy idziesz na lekcję? - Idę, idę, proszę pani! — zawołała dziewczynka, a jednocześnie wzrok jej padł na otwarte drzwi stajni. - Co to? Siwek i Kasztanek próżnują? Nie w polu? A miałyście zwozić siano? Aha, dopominacie się o wasze śniadanie! Mam coś i dla was - mówiła wyciągając z kieszeni kilka kawałków cukru. Konie rżały radośnie i delikatnie skubały wargami sukienkę i włosy Zochny, która gładziła ich szyje, podając na dłoni kawałki cukru. Stajnia znów trochę czasu zajęła dziewczynce: ale bo koniki były takie miłe, ładne i łagodne, a Zochna tak lubiła karmić je cukrem i chlebem. Nagle zadrżała i wybiegła nie oglądając się na zdziwione jej gwa- łtownym ruchem konie: panna Klara wołała po raz trzeci, a z głosu dziewczynka łatwo domyślić się mogła, że nauczycielka była już rozgniewana. Zmartwiło ją to, po pierwsze, ze względu na nie powtórzone wiersze i słówka, które jakoś zupełnie z pamięci jej uleciały; po drugie, Zochna nie lubiła, gdy ktoś się na nią gniewał, a na koniec silny niepokój ogarnął ją na myśl o popołudniowych projektach. Mieli mianowicie razem z Adasiem pojechać drabiniastym wozem w pole po siano, a panna Klara mogła ją za karę zatrzymać dłużej przy lekcji. „Ej, chyba tak źle nie będzie - pocieszała się w duchu dziewczynka biegnąc jak wicher przez podwórze — przecież panna Klara jest bardzo dobra i nie zechce nam zepsuć zabawy. Cóż zresztą wiel- kiego, że się trochę na lekcję spóźniłam?" Jednak pomimo tego dodawania sobie odwagi Zochna weszła do pokoju silnie zarumieniona i zmieszana. — Przepraszam panią, ale... — zaczęła jąkając się i zamilkła spuszczając oczy. Panna Klara patrzyła na nią przez chwilę bardzo surowo, wre- szcie rzekła: — Zosiu, spojrzyj na siebie! Dziewczynka spostrzegła ze zdumieniem, że świeży fartuszek był cały zaplamiony, a falbanka od sukienki oberwana, widocznie podczas figlów z Bufonem. Najgorszy jednak widok przedstawiały ręce - całe zabrudzonej oblepione cukrem i silnie podrapane. — Czy dziecko idące na lekcję tak powinno wyglądać? - mówiła dalej nauczycielka. - Idź, umyj się, oczyść i uczesz, inaczej nie sią- dziesz do nauki. A pamiętaj o tym, że jest wpół do dziesiątej, więc nie masz ani chwili do stracenia. Postaraj się, żeby cię znów koty nie zatrzymały. Zawstydzona Zochna zniknęła szybko za drzwiami. Jak ona mogła tak się zabrudzić i gdzie? Przecież kury i kaczki są takie czyste, a z Bufonem bawiła się zaledwie chwilę. Nie umiała sobie wytłumaczyć tej zagadki; nie męczyła się też nad nią, gdyż ostatnie słowa nauczy- cielki pochłonęły całkowicie jej uwagę. Toż na śmierć zapomniała 0 swoich kotkach! Biedactwa, dotąd pewnie nie dostały śniadania! Nie namyślając się Zochna pobiegła do kuchni, gdzie spodzie- wała się dostać dla nich zwykłą porcję mleka. - Juleczko - zaczęła prosić ciągnąc kucharkę za fartuch. - Ju- leczko kochana, proszę mi dać mleka, tylko prędko, prędziutko, bo idę na lekcję. - Ej, panienko, nie mam teraz czasu. A bo to panienka nie piła śniadania? - mówiła Julka gniewnym tonem, udając, że się nie domyśla, po co Zochna prosi o mleko, lecz jednocześnie sięgnęła po dzbanek i nalała świeżutkiego mleka do dużego kubka. Zochna tymczasem kręciła się po kuchni i wkrótce wyciągnęła stojącą na półce sporą miseczkę, w której leżała podrobiona bułka. - Dziękuję mojej dobrej, kochanej Julci! - zawołała rozpromie- niona, chwytając w jedną rękę kubek, a w drugą miseczkę i wybie- gając z kuchni. Stanąwszy w najciemniejszym kącie sieni dziewczynka za- częła nawoływać: - Milutka, Kizia, Murzynka, kici, kici, kici! W tej chwili zjawiły się koło niej dwie kotki, ocierając się o jej nogi i mrucząc radośnie. - A gdzie Murzynka? - pytała zaniepokojona Zochna, widząc tylko Kizię i Milutkę, i na nowo nawoływać zaczęła: — Murzynka, Murzynka, kici, kici, kici! Lecz wołana nie zjawiła się. Za to na progu stanęła Julka i patrząc na pieszczącą się z kotkami Zochnę rzekła z uśmiechem: - Z panienki to już prawdziwa „kocia mama". Zawsze z kotami 1 kurami, a potem od panny Klary bura! A na Murzynkę niech pa- nienka nie czeka, bo już swoje zjadła i poszła sobie. 8 „Kocia mama" nie miała czasu odpowiedzieć, gdyż przypomniały się jej słowa nauczycielki, a z głębi mieszkania doszedł dźwięk biją- cego zegara. Była zresztą do tej nazwy przyzwyczajona i nie bardzo się o nią gniewała; przecież rzeczywiście wszystkie trzy kotki uważała za swoje prawdziwe dzieci i stokroć wolała te żywe zabawki, jak je nazywała, niż śliczne lalki, które bezczynnie drzemały w szafie. Po umyciu się i doprowadzeniu do porządku swej toalety Zochna przyszła do pokoju i zasiadła przy stoliku obok panny Klary. Starała się nie patrzeć w okno, gdyż widać było przez nie cały rząd zielonych drzew, na których czerwieniły się duże, błyszczące wiśnie, i część podwórza, po którym swobodnie przechadzał się drób. Przy tym na podwórzu był ciągły ruch i co chwila zdarzało się coś, co mogło odciągnąć uwagę; a Zochna chciała być dzisiaj uważną! Starała się więc być głuchą na wszystkie dolatujące ją odgłosy. Nawet silne trzaśniecie z bicza, nieomylny znak, że Wojtuś przy- gnał krowy z pola, i głos Marcina, zaprzęgającego konie do wozu - nie skusiły dziewczynki. Nareszcie zaczęła się lekcja i szła doskonale aż do chwili, gdy przyszła kolej na wiersze. Zochna zaczęła wprawdzie dość śmiało: Już słoneczko powstało I przegląda się w rzece, Oj, na rosę, na białą Polecęż ja, polecę! ale dalej - ani rusz! Na próżno panna Klara podpowiadała jej po słówku, chcąc przy- pomnieć ciąg dalszy; dziewczynka jąkała się i powtarzała jedno i to samo, aż wreszcie zamilkła. Cierpliwość panny Klary wyczerpała się. — Nie dość, że się o całą godzinę spóźniłaś, jeszcze przyszłaś na lekcję nie przygotowana; wierszy pewnie nawet nie czytałaś? Zochna chciała odpowiedzieć, że wczoraj wieczorem czytała je kilka razy, a nawet wyrecytowała na pamięć przed Adasiem, lecz czuła, że podobne usprawiedliwienie byłoby bardzo dziwne wobec tego, że dziś nie potrafiła powiedzieć ani słowa. Stała więc znękana, a przez główkę przelatywała jej bez ustanku myśl: „Co będzie ze słówkami niemieckimi!" Wtem panna Klara rozkazała: —"Podaj słówka! Ha, trudno! Przyszła druga ciężka chwila. - Nie nauczyłam się słówek, proszę pani — ze spuszczonymi oczami szepnęła Zosia. Panna Klara wstała. - Zostaniesz tu i będziesz się uczyła wierszy i słówek. Lecz zapa- miętaj sobie, że jeżeli przed obiadem nie będziesz umiała jednych i drugich, nie pojedziesz w pole. Wiedz, że nie pomogą łzy - zosta- niesz w domu! Z tą groźbą nauczycielka wyszła z pokoju. Zochna nie zdawała się być zmartwiona; była bardzo zdolna i wiedziała, że w kwadrans będzie już wszystko doskonale umiała. Usiadła więc przy stoliku, odwrócona tyłem do okna, podparła głowę na łokciach, mocno zatykając rękami uszy, i z wielką uwagą uczyć się zaczęła. A trzeba wiedzieć, że Zochna nie była wcale leniwa i skoro się zabrała do pracy, wszystko szło jak z płatka; tylko na nieszczęście, zawsze coś w robocie przeszkodziło. Tak się też stało i teraz. Zaledwie zdążyła powtórzyć kilka razy drugą strofkę, gdy drzwi się uchyliły nieśmiało i przez szparkę wsunęła się płowa głowa młodego chłopaka. - Panienko - szeptał tajemniczo, wsuwając się do pokoju Wojtuś, pastuszek, a zarazem towarzysz wszystkich zabaw i figlów dzieci. - Daj mi spokój, nie mam czasu - szybko odpowiedziała Zochna nie podnosząc nawet głowy. Lecz Wojtuś bynajmniej się tym nie zraził. Po jego rozpromie- nionych oczach i śmiejących się ustach można było poznać, że przy- szedł z jakąś Ważną nowiną. - Ale bo, panienko! Ja cosik chcę panience pokazać. - Nie teraz, nie teraz, Wojtusiu! Muszę się uczyć. - Proszę panienki, kiej prawdę mówię. Panienka nie pożałuje, jak pójdzie ze mną. Zochna spojrzała uważnie na stojącego przed nią chłopca; w 10 głosie jego było coś takiego, co ją bezwiednie zaciekawiło i w jed- nej chwili kazało zapomnieć o dobrych chęciach i postanowie- niach. - No cóż się tam stało wielkiego? - zapytała odsuwając książkę. Wojtuś uśmiechnął się triumfująco i zbliżając się jeszcze bardziej szepnął coś Zochnie do ucha. Dziewczynka zerwała się wołając: - Doprawdy? Gdzie są? Pokaż prędzej! - Zara, panienko, zara. Niech panienka idzie za mną. Zochna nie dała sobie tego dwa razy powtarzać nagląc do po- śpiechu. - Jak je znalazłeś? — pytała. - Ot, całkiem zwyczajnie. Marcin mówił, że deszcz jeno wisi, a siano dziś zwieźć trzeba; nie kazał mi też po południu krów wyga- niać, jeno iść z grabiami w pole. Wlazłem tedy na górkę po trochę koniczyny, żeby też zwierzątka miały co gryźć, aż tu słyszę - cosik piszczy. „Szczur, nie szczur? Mysz, nie mysz?" - myślę sobie. Aż tu Murzynka hyc ze snopka. Ja za nią... no, ale teraz niech panienka włazi ostrożnie — kończył Wojtuś, gdy się znaleźli w wo- zowni. W jednym rogu stała drabinka, oparta o belki; po niej miała Zo- chna wdrapać się aż do otworu, który prowadził na górkę, gdzie składano koniczynę, siano i słomę. Drabinka chwiała się za każdym poruszeniem i Wojtuś musiał ją z całej siły podpierać, bojąc się, by panienka nie spadła. Lecz dziewczynka była doskonale wyćwiczona i obeznana z podobnymi drogami, toteż za chwilę była już na górce i wołała na Wojtusia. - Chodźże prędzej, pokaż, gdzie są! Jednak pomoc Wojtusia okazała się niepotrzebna, gdyż w tej chwili ze słomy podniosła się duża czarna kotka i miaucząc radośnie, przybliżyła się do Zochny. - Moja kochana Murzynko! Moja poczciwa kotuchno, chodź, pokaż mi swoje kociątka - mówiła Zochna pieszczotliwie, głasz- cząc lśniące futerko ulubienicy. Murzynka mruczała radośnie; wyginając grzbiet w kabłąk i oglą- dając się za dziewczynką, pobiegła naprzód. Zatrzymała się przed 11 dużą wiązką słomy, w której zagłębieniu leżały trzy maleńkie ko- ciaki. Jeden był cały czarny, drugi szary, a trzeci biały z czarną łatką. Zochna była zachwycona; uklękła przed kocim gniazdem i patrzy- ła z rozczuleniem na niezgrabne, ślepe jeszcze kocięta, które z cią- głym piskiem tuliły się do matki. Murzynka lizała je kolejno i spo- glądała od czasu do czasu na swą panią wzrokiem pełnym dumy, a zarazem błagania. Zdawała się mówić: „Prawda, jakie te moje pieszczotki śliczne, jakie miłe, grzeczne? Tylko boję się, żeby mi ich nie wzięli! Moja dobra, kochana «kocia mamo», obronisz mnie, nie pozwolisz zabrać mi dzieci?" Zochna, jakby rozumiała kocią mowę, głaskała swoją ulubienicę mówiąc uspokajająco: - Nie bój się, poczciwa Murzynko. Tu cię nikt nie zobaczy i nikt ci kociąt nie zabierze. Gdy trochę podrosną, uproszę mamy, żeby mi pozwoliła wziąć je na dół; wtedy będą już bezpieczne. Nagle myśl jakaś przebiegła przez główkę Zochny; zwróciła się do stojącego za nią Wojtusia: - Czy Adaś widział kotki? - Nie, panienko. - A czy już skończył lekcję? - O, już dawno! Panicz siedzi na drzewie i rwie wiśnie, żeby było co jeść w polu, gdy mu się pić zachce. - Mój Wojtusiu, idź, poproś go tutaj. W kilku susach Wojtuś był na ziemi i niezadługo wrócił w towa- rzystwie Adasia. Adaś był tylko o dwa lata starszy od Zochny, lecz o wiele od niej wyższy, tęższy i silniejszy. Z wiecznie rozwichrzoną, gęstą czupryną, w zaplamionym często i niedbale włożonym ubraniu, miał minę skończonego zawadiaki, któremu jednak z oczu patrzyła szczera, serdeczna dobroć. Po tych dużych, niebieskich oczach, ocienionych ciemnymi rzęsami, można było od razu poznać, iż jest to brat Zochny. - Oho! - zawołał śmiejąc się głośno. - „Kocia mama" ma nowych wychowańców!... Ileż teraz sztuk liczy dwór szanownej pani? Zochna nie zwróciła uwagi na żartobliwy ton brata, lecz ciągnąc go za rękaw mówiła rozpromieniona: - Patrz, jakie maleńkie, jakie słabiutkie, a jakie śliczne! 12 - No, co to, to nie! Niezgrabne i ślepe, brrr... brzydziłbym się wziąć do ręki! - Adasiu, co ty mówisz! - A tak, później będą może ładne, ale teraz - obrzydliwość! Masz też nad czym tak się rozpływać! Dziewczynka była widocznie obrażona i zasmucona; spostrzegł to Adaś i zmienił ton: - Co myślisz z nimi zrobić? Zostawisz je tutaj czy zabierzesz na dół? - Chybaby lepiej zabrać - wtrącił Wojtuś - bo jak Marcin zoba- czy, to już po nich. Do worka i do wody!... - A na dole to niby lepiej? Co będzie, gdy Staś przyjedzie? - mruknął Adaś. 13 Wojtuś podrapał się za uchem, bardzo zakłopotany. - Prawda, całkiem zahaczyłem! Panicz Staś nie przepuści!... Przez chwilę milcząca trójka zamyśliła się chcąc znaleźć jakąś radę. Murzynka patrzyła na nich niespokojnie, jakby domyślając się, że tu chodzi o los jej dzieci; na koniec Zochna przerwała milczenie: - Najlepiej będzie, gdy je tu zostawimy. Marcina uproszę, żeby im nic złego nie zrobił; on przecież nie z własnej woli potopił tamte, tylko mu kazali. A teraz nikt o nich nie będzie wiedział, to nikt mu nie każe! - Dyć prawda - szepnął Wojtuś przekonany. - A więc możecie zostać tutaj - zwrócił się Adaś do kociej rodzi- ny. — Tylko zachowujcie się cicho, żeby was kto nie zobaczył! A teraz marsz na dół, bo zaraz zawołają na obiad, będą nas szukali, no i taje- mnica się wyda. Zaledwie Zochna zdążyła zejść z drabiny, gdy się rozległo wołanie: - Dzieci, dzieci, na obiad! - A niechże te koty! — zawołał Adaś gniewnie. - Wisien ledwie tro- chę zerwałem, a słońce piecze! W polu nigdzie wody nie ma, będzie się nam pić chciało! ,Kocia mama" na pokucie Dzieci zasiadły do obiadu w najlepszych humorach. Tylko nau- czycielka spoglądała na Zochnę wzrokiem pytającym, co dziewczyn- kę ciągle mieszało. Oprócz Zochny i Adasia siedziała przy stole najmłodsza ich sio- strzyczka, Wandzia. Była to sześcioletnia dziewczynka o bardzo okrągłej twarzyczce i śmiejących się, ciemnych oczach. Wandzia znana była z tego, że miała zawsze znakomity humor i jeszcze lepszy apetyt, który prawdopodobnie wpłynął na to, że była pulchniutka jak świeży, dobrze wyrośnięty pączek; toteż obok jej właściwego imienia nazywano ją często baryłką lub pączkiem. Jako najmłodsza, rzadko brała udział w zabawach starszego rodze- ństwa, zazwyczaj nader burzliwych, i nie dzieliła ich rozrywek. Dziś jednak cały dom wyruszał w pole, by pomagać w grabie- niu siana, i ona miała użyć tej przyjemności; toteż była tak rozpro- mieniona i tak pochłonięta myślą o oczekującej ją zabawie, iż - opróżniwszy talerz - zapomniała poprosić o ponowne napełnie- nie go. — Co to, Wandzia dziś bez apetytu? - zapytała śmiejąc się mama. Dziewczynka oprzytomniała i zaraz skwapliwie wyciągnęła ta- lerz prosząc o drugą porcję. — Tylko śpiesz się, Wandziu, bo Marcin już wyprowadza konie. Wandzia zaczęła jeść z taką gorliwością, iż o mało nie udusiła się kładąc do buzi duży kartofel. — Dzieci! Poproście pannę Klarę, żeby wam pozwoliła jechać z Marcinem, a jemu musicie przyrzec, że nie będziecie ludziom prze- szkadzały w robocie i zachowacie się grzecznie - rzekła mama skła- dając serwetę. 15 Dzieci hurmem zwróciły się do nauczycielki. Tylko Zochna nagle zmieszała się i zarumieniła. Pochłonięta myślą o kotkach, zapomniała zupełnie o groźbie panny Klary. Ta zaś, wstając od stołu, rzekła spokojnie: - Owszem! Adaś i Wandzia mogą jechać, co zaś do Zochny, to pewnie jest przygotowana na to, że, jak zapowiedziałam, zostanie w domu, póki nie odrobi lekcji. Dzieci z przerażeniem spojrzały na pannę Klarę, a Zochna ze łzami w oczach prosić zaczęła: - Niech się pani nie gniewa. Ja się nauczę i wierszy, i słówek i wy- dam dziś wieczorem, teraz, teraz... zupełnie zapomniałam. - Wczoraj zapomniałaś przyjść w porę na lekcję, bo musiałaś karmić koty; dziś spóźniłaś się o godzinę, bo karmiłaś kury i kaczki; teraz, gdy cię zostawiłam za karę w pokoju, wyszłaś samowolnie, nie nauczywszy się i nie wydawszy lekcji. - Także do kotów - zaczął Adaś gniewnie. Lecz Zochna przerwała mu spiesznie, ciągnąc go za rękaw i pa- trząc błagalnie w oczy; gdyby wydał tajemnicę, biedne dzieci Mu- rzynki zostałyby niechybnie potopione. Panna Klara, nie zwróciwszy uwagi na słowa Adasia, mówiła dalej: - Spodziewałaś się zapewne tego, co cię czeka. Idź teraz do po- koju i zabierz się do nauki. Masz do przygotowania wiersze polskie i słówka niemieckie. Z tymi słowy wyszła, a dzieci stały bezradnie na środku pokoju, z zasępionymi buziami. Przez czas jakiś milczały, wreszcie Adaś zawołał ze złością: - Masz twoje koty, masz! Dużo ci z nich przyjdzie teraz, kiedy będziesz sama siedziała w domu! A taką śliczną zabawę wymyśliłem! - zakończył z żalem. Zochna zwiesiła główkę i westchnęła ciężko. - Wiesz co? - mówił znów Adaś. - Może byśmy z Wandzią po- szli do panny Klary i poprosili... przecież ten jeden raz może ci przebaczy! - Nie! - szepnęła ponuro Zochna.- Wiem, że nic nie pomoże. Muszę zostać w domu - i otarłszy szybko łzy, napływające do oczu, wybiegła z pokoju. 16 Adaś zacisnął gniewnie pięści i wyciągając je w kierunku pokoju nauczycielki, zawołał z płaczem: - Obrzydliwa, nieznośna panna Klara! Wandzia zaś, szczerze zmartwiona, załamała pulchne rączki sze- pcząc ze smutkiem : - Biedna, biedna „kocia mama"! Lecz na dalsze żale nie było już czasu, gdyż rozległo się trzaskanie z bicza, znak, że konie już zaprzężone i że Marcin nagli do pośpiechu, bo czasu dziś bardzo skąpo, a duszne, rozpalone powietrze nie wróży nic dobrego. Na próżno Adaś i Wandzia prosili, aby mama wstawiła się za ich siostrzyczką, na próżno błagali nauczycielkę o przebaczenie - panna Klara nie zmieniła postanowienia. 'ii U A' f/\ II. ! Zochna została sama, samiuteńka! Przez okno widziała, jak po kolei wszyscy sadowili się na wóz: Wandzię wzięła na kolana Julka, pomimo że dziewczynka utrzymywała, iż może sama siedzieć i nie spadnie. Adaś wyprosił od Marcina lejce i wszyscy ruszyli ze śmie- chem, weseli, szczęśliwi. Biedna, osamotniona pokutnica podparła główkę na ręce, a gorz- kie łzy spływać poczęły na leżącą przed nią książkę. Była tak rozża- lona, że nie widziała tego. Nagle odezwały się w serduszku Zochny głosy buntu. ...Nikt o niej nie pomyślał, nikt nie przyszedł ze słowem pociechy, nikt nie utulił jej żalu... nawet mama! ...Panna Klara była dla niej za surowa, nie powinna była karać jej tak okrutnie. Przecież łatwo mogła zrozumieć, że Zochna nie zro- biła tego ze złej woli, lecz przez zapomnienie. A zapomnieć może każdy, nawet mama, nawet panna Klara... Zaraz jednak przyszło na myśl dziewczynce, która, na szczęście, nie miała tego brzydkiego zwyczajo, aby winę zwalać na innych, że wszyscy w domu czasem bywają tylko roztargnieni, a ona co chwila niemal zapomina o swoich obowiązkach; a jest już przecież dużą dziewczynką! Panna Klara przestrzegała ją nieraz i dość często roztargnienie jej darowywała. Widocznie wina jej była dzisiaj wię- ksza niż dotąd, skoro panna Klara użyła aż takiej surowej kary! „Prawda - mówiła dziewczynka do siebie - przecież i dzisiaj od rana przypominała mi, wołała na mnie kilkakrotnie. Jednak gdyby panna Klara była dobra, to nie zostawiłaby mnie samej w smutnym, zamkniętym pokoju, gdy wszyscy używają tam, na łące, przyjemno- ści zbierania siana". Jakby się teraz świetnie bawiła i jakby pomagała Marcinowi razem z innymi dziećmi! A Zochna przygotowała już swoje grabie, mniej- sze wprawdzie niż grabie Julki, Antosi, Wojtusia, ale w każdym razie większe niż grabki Wandzi - i zupełnie zdatne do grabienia siana! - Ach! - westchnęła Zochna.- Musiałam zawinić, skoro i mama przyznała słuszność pannie Klarze; tak, tak, zasłużyłam na karę! I łzy coraz rzęsistsze spadły na książkę, tworząc na niej duże plamy. Nagle dziewczynka drgnęła i pobiegła do okna, gdyż zdawało jej 18 iH> !T się, że słyszy przy furtce jakieś szybkie kroki, może ktoś wrócił z wycieczki, żeby ją zabrać z sobą!... Prawdopodobnie Adaś z mamą wyprosili dla niej przebaczenie. Z bijącym sercem Zochna wychyliła się przez okno i słuchała - ale wokoło było cicho, spokojnie, tylko od czasu do czasu lekki powiew wiatru szemrał w liściach drzew. Zawiedziona, ze wzrastającą urazą do wszystkich, dziewczynka usiadła na swoim miejscu, aby za chwilę znów się zerwać, pobiec do okna i nasłuchiwać. Tak upłynęła nieskończenie długa godzina. Wprawdzie na podwórko wjechał wóz pełen siana, lecz były to konie sąsiada, które widocznie Marcin najął do pomocy, obawiając się, że nie zwiezie wszystkiego przed deszczem. Ludzie ci z pośpie- 19 chem złożyli siano do stodoły i odjechali. Był z nimi i Wojtuś, lecz tak był zajęty, że nie spojrzał nawet w stronę okna, przy którym stała zapłakana Zochna. „Czyż wszyscy o mnie zapomnieli? Czyż Adaś nie mógł przyjechać po mnie albo przynajmniej przez Wojtusia powiedzieć, że mu beze mnie smutno, że się sami nie mogą bawić? Ale gdzie tam! Im dobrze, przyjemnie, więc nawet o mnie nie pomyślą" — rozpaczała biedaczka czując się z każdą chwilą bardziej nieszczęśliwą, więcej osamotnio- ną i opuszczoną. Głowa jej ciążyła z wielkiego upału, a zmęczone wylanymi łzami oczy przymykały się bezwiednie. Oparła główkę na rękach, które coraz bardziej osuwać się zaczęły, aż wreszcie spoczęły w wygodnej pozycji na stoliku. Powoli gorzkie myśli pierzchały i Zochnie poczęły majaczyć się postacie Adasia, Wandzi, panny Klary, mamy, Wojtusia, kociaków leżących w słomie, Bufona wygrzewającego się na słońcu, kur, ka- czek, koni... Dziewczynka zasypiała. Nagle, tuż przy jej głowie, rozległo się ciche mruczenie i jakieś miękkie futerko zaczęło się ocierać o złożone na stole ręce. - Milutka, moja dobra, kochana Milutka! - zawołała z żywą rado- ścią biedna pokutnica, budząc się od razu i przyciskając do siebie dużą, białą kotkę, która mrucząc układała się na stoliku.— Tyś o mnie nie zapomniała, ty jedna tylko przyszłaś mnie pocieszyć - mó- wiła dalej wzruszona dziewczynka. - Ale nie, nie tylko ty, bo i Kizia jest tutaj! - zawołała widząc wsuwającego się przez uchylone okno drugiego kota, białego w czarne łatki. Kizia wskoczyła Zochnie na kolana, a dziewczynka głaskała ulu- bienicę i zdawała się zapominać o swoich nieszczęściach. Ułożyła się wygodniej, opierając buzię o puszyste futerko Milutki, i mówiła pieszczotliwie: - Moje drogie, dobre kocięta, jak ja was kocham, jak mi z wami dobrze! A panna Klara mówi, że jesteście fałszywe, że się nie przy- wiązujecie do ludzi, tylko do miejsca. Nie, to nieprawda; jesteście poczciwe stworzenia, kochacie mnie i wcale się nie wstydzę, że mnie nazywają „kocią mamą". 20 Koty odpowiadały miarowym mruczeniem, które usposabiało Zochnę do snu. Po chwili powieki dziewczynki przymknęły się znowu i cała trójka zadrzemała. A tymczasem na dworze zachodziły wielkie zmiany: powietrze stawało się coraz duszniejsze, gorętsze, drzewa i krzaki, nie poru- szane najlżejszym wietrzykiem, stały nieruchome, jakby czegoś ocze- kiwały; niebo z jednej strony zaczęło się zaciągać brudnoszarą chmu- rą, od czasu do czasu dawał się słyszeć ponury łoskot, jakby tam wy- soko, w chmurach, ktoś przesypywał wielkie, ciężkie kamienie. Śpiąca dziewczynka poruszyła się niespokojnie, zdawało się jej, że znów zajechał wóz z sianem i że słyszy ludzkie głosy. Chciała pod- nieść głowę, lecz ta ciążyła jej jak ołów i odmawiała posłuszeństwa, równie jak powieki, których Zochna odemknąć nie mogła. Głosy jednak dochodziły ją wyraźnie, a dziewczynka słuchała z rosnącym niepokojem. — Złożymy siano na górce pod szopą, bo w stodole nie będzie miej- sca - mówił stary Marcin. Wojtuś zaczął gorąco protestować, aż zwróciło to uwagę Antosi. — Ej, może znowu chowacie tam koty? — zapytała podejrzliwie. Wojtuś mruknął coś niewyraźnie, a po chwili rozległo się wołanie: — Rychtyk! Jest tu Murzynka, a przy niej trzy ślepe kociaki. — Ano, trza to będzie potopić, zanim panienka się dowie, bo później będzie płacz i lament. — Im prędzej, tym lepiej. Może by Marcin wziął je zaraz? - na- mawiała Antosia. Słowa te usłyszała Zochna i poczuła mróz przebiegający jej po kościach; chciała się zerwać, krzyknąć, biec na pomoc, lecz jakaś dziwna niemoc przykuwała ją do miejsca. Na szczęście Marcin rzekł niecierpliwie: — A jużci! Teraz się bawić z kociakami, kiej burza jeno wisi. Wie- czorem będzie dosyć czasu! Zochna odetchnęła: do wieczora jeszcze daleko, będzie więc mo- żna obmyślić jakiś ratunek. Wojtuś z Adasiem dopomogą... Nagle silny huk wstrząsnął całym domem; koty zerwały się i pa- trzyły przestraszone. Dziewczynka z trudem podniosła głowę; niebo było prawie czarne, na podwórzu pusto i cicho, jakby wszystko skamieniało. Po ogłuszającym trzasku nastała taka cisza, że Zochna słyszała najwyraźniej bicie własnego serca. Wtem zdawało jej się, że od strony szopy rozległo się żałosne miauczenie; dziewczynce przyszła na myśl podsłuchana rozmowa. - Trzeba ratować dzieci Murzynki! - zawołała głośno i podbie- gła do okna otwierając je szeroko. Była to jedyna droga, którą wyjść mogła, gdyż drzwi od sieni były zamknięte. Przez okno wpadł gwałtowny wiatr3 który zdmuchnął leżące na stoliku kartki i napełnił cały pokój niemiłym szmerem i świstem. „Może mi się to wszystko śniło! Może Marcin nic nie wie o ko- ciakach?" - zaczęła sobie tłumaczyć dziewczynka patrząc z przera- żeniem na zawieruchę. Po chwili jednak stanął jej przed oczami los dzieci Milutki, które Marcin niedawno bez litości włożył do worka i rzucił do wody; przy- pomniało jej się rozpaczliwe miauczenie kotki, która zdawała się skarżyć swojej pani na okrucieństwo - i Zochna nie wahała się dłużej. Zręcznie wyskoczyła przez okno i borykając się z wiatrem, który targał jej włosami, sukienką i zasypywał piaskiem oczy, pobiegła do szopy. Drabinka stała na swoim miejscu, tak jak ją zostawił Wojtuś, nikt więc nie próbował wchodzić na górkę. Zochna znów poczuła chętkę powrócenia do domu i zostawienia kociąt w dawnym schronisku. Gdzie je zresztą ukryje bez pomocy Wojtusia? Już chciała tą samą drogą wrócić do pokoju, gdy w otworze szopy ukazała się czarna głowa Murzynki, która miauczała radośnie, jakby zapraszała swoją panią do wejścia. Dziewczynka uśmiechnęła się do swojej faworytki i poczęła zwin- nie wdrapywać się po drabince, która za każdym poruszeniem chwiała się ostrzegawczo. Lecz Zochna, przyzwyczajona do najroz- maitszych niebezpiecznych dróg, a przy tym bardzo zręczna, nie zważając na to wspinała się coraz wyżej; już ręką sięgała ku belce chcąc się na niej oprzeć, gdy nagle drabinka zachwiała się silniej i osunęła się spod nóg dziewczynki. Zochna straciła równowagę i z okrzykiem przerażenia spadła na dół. 33 Kocia mama" zginęła Wraz z pierwszymi wielkimi kroplami deszczu, które zaczęły spadać na ziemię - podczas ogłuszającego huku piorunów, przy cią- głych błyskawicach, rozdzierających niebo w różnych kierunkach oślepiającymi zygzakami — wpadł na podwórze wóz napełniony sia- nem, z którego wyglądały głowy Adasia i Wandzi. Marcin z wielkim pośpiechem pomógł dzieciom wysiąść z wozu i zabrał się gorączkowo wraz z Wojtusiem i Antosią do zrzucania siana. Adaś nie śmiał prosić, by go wzięto do pomocy, bo Marcin był gniewny i zasępiony. Z cichym westchnieniem chłopiec spojrzał ku stodole i wziąwszy Wandzię za rękę, wszedł do mieszkania. W progu stała panna Klara, która, wbrew oczekiwaniom dzieci, nie pojechała w pole, a obecnie była bardzo rozgniewana. Spojrza- wszy na wchodzących zapytała: - A gdzie jest Zochna? Adaś zmarszczył brwi i mruknął gniewnie, nie mogąc zapanować nad niechęcią do nauczycielki za zepsucie zabawy: - Przecież ją pani zamknęła w pokoju, więc tam musi być! - Jak to? Nie była z wami w polu? - Nie - odpowiedział zdziwiony Adaś - wszak jej pani nie po- zwoliła i było nam bardzo nieprzyjemnie z tego powodu. Panna Klara zdawała się być silnie zmieszana. Z niepokojem zwró- ciła się do wchodzącej mamy mówiąc: - Czy pani nie wie, co się stało z Zochną? Weszłam do jej pokoju z chwilą, gdy się rozległy pierwsze grzmoty, i zastałam książki i zeszyty w największym nieładzie, okno szeroko otwarte i oprócz Kizi, drzemiącej na krześle - nikogo; sądziłam, że Zochna zapo- 24 mniawszy zakazu pojechała z Marcinem, gdy drugi raz wracał; tymczasem dzieci mówią, że jej nie było z nimi... Mama spojrzała uważnie Adasiowi w oczy, lecz dostrzegła w nich tylko zdziwienie i żywe zaniepokojenie. Chłopiec mówił prawdę: Zochny nie było z nimi. Obydwie panie bardzo niespokojne wyszły z pokoju wołając i wypytując służbę; lecz nikt nie widział dziewczynki. Panna Klara, zarzuciwszy chustkę na ramiona, pomimo ulewnego deszczu pobiegła na koniec ogrodu, sądząc, że może Zochna siedzi w swojej ulubionej altance i tam chce przeczekać burzę. Lecz dziew- czynki nie było! Zewsząd rozległy się głośne nawoływania; wszyscy porzuciwszy swe zajęcia, nie zważając na deszcz, błyskawice i pioruny - biegali i szukali; Julka odmawiała litanię do św. Antoniego, patrona zgu- bionych rzeczy; Antosia, nie wiedzieć który raz, wpadała do dziecin- nego pokoju i zaglądała pod łóżka, jakby dziewczynka tam się ukryć mogła; Wandzia, którą się nikt nie zajmował, siedziała w kącie pła- cząc głośno. Lecz najwięcej przejęty był Adaś. Z początku boczył się na pannę Klarę, powtarzając uporczywie, że to przez nią Zochna zginęła - lecz widząc jej zbladła, znękaną twarz, widząc, jak zmoczona; zabłocona, zziębnięta biegała pod strumieniami deszczu, a przy tym czując w głębi ducha, że nauczycielka, jakkolwiek była surowa, jednak miała słuszność, pozbył się zupełnie niechęci i wspólnie z nią szukał gorli- wie. Wreszcie wszystkie kąty były obszukane, a Zochny jak nie było, tak nie było. Zrobiło się zupełnie ciemno, deszcz padał bezustannie; wszyscy, zmartwieni, powoli zaczynali tracić nadzieję, że Zochnę odnajdą. Nikt nie miał pojęcia, co się z nią stało, gdzie się podziała. Marcin i kilku ludzi z sąsiedztwa wziąwszy latarnie rozeszli się w różnych kierunkach, nawołując, wypytując i szukając. Mama i panna Klara co chwila zbliżały się do okna, wybiegały na podwórze, nie mogąc usiedzieć spokojnie. Za każdym najlżejszym szmerem wszyscy z bijącym sercem patrzyli na drzwi, spodziewając się, że wysłani ludzie wracają ze znalezioną Zóchną. Ale czas upływał, a żadnej pocieszającej wiadomości nie było. 25 Wandzia, przytulona do Adasia, płakała ciągle, a i on, chociaż już duży chłopiec, prawie mężczyzna - jak mówił - nie mógł powstrzy- mać łez cisnących się do oczu. Robił sobie ostre wymówki, że nie został z Zochną w domu albo przynajmniej, że pierwszym wozem nie wrócił. Przypomniał sobie, jak często siostrzyczka wypraszała dla niego przebaczenie lub zupełnie niezasłużenie dzieliła z nim karę - i było mu coraz ciężej, coraz smutniej. - Mamo! - rzekł wreszcie.- Pozwól mi iść szukać, ja tu nie mogę usiedzieć bezczynnie... może natrafię na ślad Zochny. - Moje dziecko, wszak szukałeś i ty, gdy było jaśniej. Ale teraz, w tych ciemnościach, próżne byłyby twoje trudy. Zresztą lada chwila nadejdzie któryś z wysłanych ludzi i przyprowadzi Zochnę; przecież nie mogła zginąć ! - Ach, mamo, ja się tak o nią boję! - zajęczał Adaś kryjąc twarz w dłonie. - Żeby ta „kocia mama" już wróciła! Tak mi smutno, tak stra- sznie bez niej! - płakała Wandzia. Mama milcząc przycisnęła dzieci do siebie, a w jej oczach, pełnych niepokoju, błysnęły łzy. Nagle za oknem rozległo się żałosne, natarczywe miauczenie. Głos jednej z wychowanek Zochny poruszył wszystkich. Gdy panna Klara otworzyła okno, natychmiast wskoczyła na nie mokra, wychudła Murzynka i poczęła się po nim kręcić miaucząc przeciągle. - Murzynka, kici, kici! — zaczęła wołać Wandzia. Lecz kotka jakby nie słyszała wołania, zeskakiwała i wskakiwała bezustannie na okno, kręciła się niespokojnie, ani przez chwilę nie przestając miauczeć. - Ależ ona najwyraźniej nas woła! - krzyknął Adaś i jednym susem dostał się przez okno na podwórze. - Adaś ma słuszność, pójdę i ja za nim! - zawołała panna Klara. I wziąwszy Wojtusia, z zapaloną latarnią wyszła z pokoju. Mu- rzynka biegła naprzód, oglądając się co chwila, miauczeniem wska- zując drogę. W ten sposób doprowadziła ich do szopy. - Olaboga! - zawołał nagle Wojtuś. - Całkiem zahaczyłem, że panienka pewnikiem do kociaków poszła! Murzynka znalazłszy się w rogu szopy stanęła i zaczęła miauczeć jeszcze żałośniej. 26 Wtem Wojtuś potknął się o przewróconą drabinkę i zaczął świe- cić uważniej; serce Adasia drgnęło gwałtownie jakimś trwożnym przeczuciem. - Ach! Ona tu leży! - zawołał. W niepewnym świetle panna Klara spostrzegła bielącą się, jasną plamę i również z lekkim okrzykiem pochyliła się poznając leżącą na ziemi Zochnę. Mimo wielkiego przerażenia nie straciła przytomności ani przez chwilę, lecz niezwłocznie z pomocą Wojtusia ostrożnie podniosła dziewczynkę z ziemi. Tymczasem zrozpaczony Adaś ocierał krew sączącą się z czoła siostry i nachylając się nad nią, szeptał błagalnie: - Zochno, odezwij się! Zochno, Zochno, przecież tyś się nie zabiła! Moja droga, moja kochana, odezwij się! Tak się boję, tak się boję o ciebie... Lecz zamknięte powieki dziewczynki ani drgnęły; głowa jej zwi- sała bezwładnie z ramienia nauczycielki, a marmurowo blada twarz wydawała się martwa. - O mój Boże! Ona nie żyje, zabiła się! - krzyknął Adaś chwyta- jąc rękami swą bujną czuprynę i wybuchając spazmatycznym pła- czem. - Uspokój się, Adasiu! To tylko silne zemdlenie. Patrz, serce bije, a ręce ma zupełnie ciepłe. Uspokój się, bo twoja rozpacz jeszcze bardziej przerazi mamę. Ot, pobiegnij lepiej naprzód i przygotuj mamę; opowiedz jej, co się stało, zanim sama zobaczy, a ja tymcza- sem z Wojtusiem przeniosę Zochnę. Chłopiec usłuchał. Blady, z rozwichrzoną czupryną, wpadł do pokoju i tłumiąc łkanie zawołał: - Prędzej przygotujcie łóżko! Zochna spadła z drabinki i zemdlała. Ale to nic! - dodał spiesznie, widząc, że mama zachwiała się nagle i padła bezsilnie na krzesło. Zanim Adaś zdołał odpowiedzieć na pytania, jakimi go jednocze- śnie obrzuciły służąca i mała Wandzia, smutny pochód już się poka- zał we drzwiach. Na widok bladej, pokrwawionej dziewczynki, którą wnosiła na rękach panna Klara, wszyscy krzyknęli przeraźliwie. Tylko mama, 28 jakby jej nagle wróciły siły, zerwała się z krzesła, podbiegła do Zochny, którą nauczycielka układała wygodnie na szezłongu, przy- łożyła rękę do serca córeczki, a poczuwszy jego bicie, zaczęła szybko i stanowczo wydawać rozkazy: - Niech ktoś pojedzie po doktora - może ty, Adasiu. Antosia niech przygotuje łóżko Zochny. Panno Klaro, proszę mi przynieść płócien- ne bandaże z komody - i prędzej zimnej wody! Gdy za pół godziny doktor, sprowadzony przez Adasia, wcho- dził do dziecinnego pokoju, Zochna leżała w łóżeczku z główką owiązaną, bardzo jeszcze blada, lecz przytomna, i słabym uśmiechem przywitała Adasia, który rzucił się na kolana przed jej łóżkiem i mówił bezładnie w uniesieniu radosnym: - O, jak to dobrze, żeś już otworzyła oczy! Zochno, co bym ja zrobił, gdybyś ty się zabiła! Taka byłaś blada, a ja tak się strasznie bałem! - No, ale teraz nie masz się już czego obawiać - rzekł doktor. - Twoja mateczka najlepiej udzieliła jej pomocy. Widzę, że ja nie- wiele mam tu do czynienia. No, puść mnie bliżej. Przekonamy się, co się tam stało. 4 Obejrzawszy starannie zranione czoło, zbitą rękę i kolano, doktor rzekł wesoło: - Wszystko będzie dobrze! Tylko panienka musi poleżeć kilka dni w łóżku, na to nie ma rady. No i trzeba bardzo pilnie przykładać kompresy na kolano. A teraz do widzenia! I żadnych gawęd na dzi- siaj, trzeba spać. Zochna była rzeczywiście bardzo zmęczona i senna. Toteż mama po wyjściu doktora kazała wszystkim opuścić pokój, a sama, serde- cznie ucałowawszy córeczkę, ułożyła ją do snu. Ale Zochna nie mogła spać, otworzyła oczy i szepnęła nieśmiało: - Mamusiu! - Co, dziecko? - Czy panna Klara gniewała się na mnie za to, że wyszłam z po- koju? - Jutro sama się o to zapytasz; panna Klara jest bardzo dobra i pewno nie będzie się gniewała, gdy zobaczy, że żałujesz tego, coś zrobiła. Zochna chwilę leżała spokojnie i zdawała się zasypiać, gdy na- gle znowu szepnęła: - Mamusiu! - Czego chcesz, kochanie? - Żeby tu Julka przyszła... - Po co ci Julka? - A bo - szepnęła dziewczynka - a bo ... - zaczęła znów i zatrzy- mała się. - Bo co, dziecinko? - pytała zachęcająco mama. - Bo kotki pewnie nie dostały kolacji, a Murzynka taka głodna i ma malutkie kociątka. Mama uśmiechnęła się do córeczki. - Dobrze, dobrze, ja sama dam im mleka. Tylko śpij spokojnie, ty „kocia mamo"! Zochna ratuje dzieci Murzynki Nazajutrz dzień był pochmurny, dżdżysty i ciemny, toteż cały dom dłużej niż zwykle pogrążony był we śnie. Jedna tylko Zochna obudziła się, gdy jeszcze w pokoju było prawie ciemno, i pomimo chęci zasnąć już nie mogła. Głowa ją bolała, a stłuczone kolano spuchło i dolegało coraz bardziej. Lecz Zochna leżała cichutko, bojąc się zbudzić śpiące w tym sa- mym pokoju rodzeństwo. Z niecierpliwością liczyła bijące godziny i nasłuchiwała, rychłoli zacznie się ruch w kuchni i na podwórzu. Wybiła czwarta, wpół do piątej, piąta, wreszcie wpół do szóstej, a nikt nie zaczynał krzątaniny; nawet drób, zamknięty w kurniku, siedział cicho i nie dopominał się, by go wypuszczono na wolność. Na koniec po wybiciu szóstej rozległ się skrzyp drzwi i wnet potem dały się słyszeć ociężałe głosy kur, kaczek, indyczek, leniwe beczenie cieląt i odpowiadający im ryk krów, a wszystko zdawało się wyrażać wielkie niezadowolenie z powodu niepogody. Może jedna tylko Zochna była zadowolona, że pierwszy dzień jej niewoli w łóżku przejdzie podczas deszczu i zimna. Będzie jej o wiele przyjemniej leżeć, gdyż przede wszystkim słońce nie będzie kusiło do wybiegnięcia na podwórze i do ogrodu, a następnie Wan- dzia i Adaś zaraz po skończeniu lekcji będą przy niej siedzieli i stara- li się zabawić ją i rozerwać, a w pogodny dzień nie wytrzymaliby i pobiegliby bez niej do ogrodu. Ta myśl osładzała jej gorzki nakaz doktora i trochę rozweselała zasępione czoło. Ale wnet zjawiła się nowa troska, i to bardzo niepokojąca: co się stanie z Murzynką i z jej dziećmi? Po wczorajszej przygodzie wszyscy dowiedzieli się lub domy- ci ślili miejsca ich schronienia, a że prawdopodobnie kociakom przy- pisywali całą winę za nieszczęśliwe zdarzenie, więc litości dla nich nie będzie. Zochna przypomniała sobie zasłyszane, jak przez sen, słowa Julki: - Trzeba te koty raz wytępić, bo przez nie zawsze tylko łzy, płacze, gniewy, a teraz ledwie że nie nieszczęście. Trza ci też było opowia- dać panience o kociakach? A Wojtuś odrzekł głosem żałosnym: - Oj, żebym ja wiedział, że przez nich nieszczęście będzie, sam bym je potopił!... Czyż wobec tych słów można się spodziewać poparcia Wojtusia? A bez niego i bez Adasia cóż Zochna poradzić może? Adaś też pewnie zupełnie jest zniechęcony do wychowańców swej siostry, które wczoraj stały się powodem tylu nieprzyjemności. Gdy dziewczynka leżała tak pogrążona w smutnych rozmyśla- niach, nagle uchylone drzwi lekko skrzypnęły i ukazała się w nich Murzynka, trzymająca małe kocię w pyszczku. Zochna krzyknęła z przerażenia i zdziwienia, a kotka w kilku susach wskoczyła na łóżko i złożyła na kołdrze mokre kociątko, drżące i pisz- czące. Dziewczynka spojrzała z trwogą na śpiące rodzeństwo, a później na drzwi wiodące do pokoju nauczycielki; lecz po chwili uspokoiła się - Wandzia i Adaś spali nie poruszając się, w sąsiednich pokojach nie było słychać najmniejszego szelestu. Tymczasem Murzynka patrzyła na Zochnę błagalnymi, smut- nymi oczami i cichutko, lecz bardzo żałośnie miauczała. Dziewczynka zdawała się rozumieć koci język; pogłaskała ulubienicę i przykrywając drżące kocię, mówiła uspokajająco: - Nie bój się, biedaczko, ukryję twoje dzieci, nic im się nie stanie; idź, przynieś resztę. Kotka wygięła grzbiet w pałąk, zamruczała wesoło i wybiegła, z lekka kulejąc na tylną nogę, zranioną podczas pamiętnej bójki z psem sąsiada. Dla dziewczynki zaczęły się męczące chwile; trapiła ją obawa, że za chwilę może się obudzić które z dzieci lub, co gorsze, panna Klara wejdzie do pokoju i łatwo będzie mogła spostrzec schowanego kocia- 32 ka; a następnie bała się, żeby kto nie zauważył skradającej się ze swym dzieckiem Murzynki, nie spłoszył jej i nie odebrał pozostałych dwoj- ga kociąt. Pocieszała się wprawdzie, że jest dopiero wpół do siódmej, a panna Klara budzi ich zwykle trochę później, i że Murzynka jest nad- zwyczaj zręczna i sprytna; lecz pomimo to wzmagał się jej nie- pokój, czy się wszystko uda pomyślnie. Nareszcie kotka przybiegła z drugim dzieckiem. Zochna odetchnę- ła swobodniej; zaraz jednak główka jej zawzięcie pracować zaczęła nad pytaniem, co w dalszym ciągu robić z tymi kociętami. W łóżku zostać nie mogły, bo przecież mama i panna Klara zaraz by je zoba- czyły i kazały wyrzucić; a więc gdzie je ukryć? Zochna przypomniała sobie, że wczoraj widziała w kuchni pod stołem okrągły koszyk wysłany słomą, w którym kura - zwana Czuba- tką z powodu ślicznego białego czubka - wysiadywała jajka. Koszyk ten byłby wybornym schronieniem dla kociej rodziny; lecz jak go dostać ? Dziewczynka biedziła się tą myślą, nie mogąc się na nic zdecy- dować. Podczas tego Murzynka wróciła z trzecim i ostatnim swym dzie- ckiem. Trzeba było coś postanowić, bo za chwilę mogło być za póź- no. Zochna spróbowała wstać, lecz kolano zabolało ją tak mocno, że omal nie krzyknęła z bólu. A jednak musiała pójść po koszyk, i to zaraz, nie zwlekając ani chwili. Lecz przypomniał jej się wyraźnie zakaz doktora, aby przez kilka dni nie ruszała się z łóżka. No, ale to przecież tylko ten jeden, jedyny raz. Zochna wstała powoli; chwytając się otaczających przedmiotów i silnie kulejąc dotarła wreszcie do drzwi. Murzynka, zdziwiona i zaniepokojona, szła obok, patrząc swej pani badawczo w oczy. Trzeba było przejść mały korytarzyk, a później prosto do kuchni. Była to najważniejsza chwila. A nuż tam kto będzie i zobaczy Zo- chnę? Na szczęście Julka była w oborze, a Antosia sprzątała pokoje po drugiej stronie korytarza, wszystko więc poszło jak z płatka. Zo- chna schwyciła koszyk i zapominając o bólu, szybko wracała do po- koju; następnie ułożyła kocięta i wsunęła koszyk głęboko pod łóżko, 33 a sama zmęczona, lecz bardzo z siebie zadowolona, położyła się i zakryła kołdrą. ^ Prawie jednocześnie rozległ się głos nauczycielki: - Dzieci, czyście już wstały? Już po siódmej! Wandzia usiadła na łóżku, przetarła tłustymi rączkami zaspane oczki, popatrzyła wokoło i położyła się na powrót; wiedziała, że wołanie stosuje się głównie do starszego rodzeństwa, ona zaś korzy- stając z przywileju beniaminka sypiała dłużej. Adaś nie ruszył się nawet. Dopiero po kilkakrotnym wołaniu, zachmurzony, gniewny, zaczął zabierać się do wstawania. Gdy był już zupełnie ubrany i wychodził na śniadanie, Zochna przywołała go do siebie i zaczęła mu coś szeptać do ucha. Lecz Adaś zawołał stanowczo: - Ej, daj mi pokój; już mam dosyć twoich kotów! Dziewczynka przyciągnęła go do siebie i znów o coś bardzo go- 34 raco prosić zaczęła, aż wreszcie chłopiec machnął ręką i rzekł z rezy- gnacją: - No, dobrze, już dobrze! Jakoś to się zrobi! - Tylko zaraz, mój drogi, mój złoty! - Naturalnie, jeszcze przed lekcją, póki Wojtuś jest w domu; wiesz, on dziś rano nie wyganiał krów w pole, bo zimno i deszcz pada. - Jak to dobrze! - zawołała Zochna klaszcząc w ręce. — On na pewno coś wymyśli. Adaś wydął pogardliwie wargi i mruknął: - Chyba nic lepszego ode mnie nie znajdzie. - To ty już coś masz? Powiedz, mój drogi! - Nie, nie teraz, później sama zobaczysz. Zresztą muszę iść na śniadanie. A o swoje kociska możesz być spokojna! Rzeczywiście, Adaś do spółki z Wojtusiem poty się kręcili i wyczekiwali, aż wynaleźli chwilkę, gdy im się udało niepostrze- żenie wynieść z pokoju koszyk z kociakami. Co z nim zrobili, o tym Zochna nie wiedziała, lecz była zupełnie spokojna; dzieci Murzynki oddała w pewne ręce. Na próżno też Marcin, który otrzymał tajemne polecenie, aby potopił kocięta, męczył się dzień cały nad ich wyszukaniem: kotka i jej dzieci przepadły bez śladu. Po kilku dniach męczącego leżenia Zochnie pozwolono wstać. Trudno sobie wyobrazić jej radość, gdy po raz pierwszy poszła zanieść własnoręcznie śniadanie swoim przyjaciołom z podwórza. Słońce przyświecało wesoło, drzewa uśmiechały się świeżą, wyką- paną w rosie zielenią, ptactwo gwarzyło głośno, a Zochna była tak szczęśliwa, iż gotowa była całować wszystkie kury, gołębie, kaczki, Bufona, ba, nawet swego wroga - indyka. Na domiar szczęścia dzieci z powodu wyjazdu nauczyciela Adasia zostały zwolnione od lekcji. Miały więc cały dzień zupełnie swobodny, jak gdyby to była nie- dziela lub święto. Adaś ułożył program na cały dzień, a Zochna nawet nie pytała jaki, gdyż z góry była pewna, że będzie zachwycający. 35 - Zochno, Zochno, chodźże prędzej! - wołał ją właśnie. - Pokażę ci coś ładnego. Dziewczynka pobiegła do ogrodu i zobaczyła Adasia siedzącego pod dużym krzakiem agrestu i czymś bardzo zajętego. - Patrz, moja gałąź na wystawę. A co? Czy nie piękna? Na pewno dostanę za nią pierwszą nagrodę! Zochna pochyliła się ze zdumieniem, gdyż widok był rzeczywi- ście wspaniały: duża, ciężka gałąź, podparta w kilku miejscach, obwieszona była niezliczoną ilością agrestu niezwykłej wielkości. Naturalnie, Adaś musiał bezwarunkowo otrzymać za nią pierwszą nagrodę na wyimaginowanej wystawie. - Tylko... - począł ponuro - nic z tego nie będzie, bo zanim agrest dojrzeje, ty ją złamiesz. - Ja ją złamię? — z przerażeniem zawołała Zochna roztwierając szeroko oczy. - Dlaczego ja mam ją złamać? Skąd to przypuszczenie? - Tak, ty, a później powiesz, że to Wojtuś; on się, naturalnie, nie przyzna, a mama za kłamstwo odda go do domu poprawy. - Ależ, Adasiu!... — przerwała Zochna w najwyższym oburzeniu. - Co ty wygadujesz! Ja nie pozwolę, żeby mama oddała Wojtusia do domu poprawy, ja się od razu przyznam! - Nie, nie można! Liii przyznała się dopiero wtedy, gdy bied- nego chłopca już za nią ukarano. Zochna domyślała się, o co bratu chodziło. Czytali niedawno „Sza- ry dom" i prawdopodobnie Adaś chciał się „w to" zabawić, jak to często robili. Tylko rola Liii, kłamiącej i obwiniającej niewinnego chłopca, nie przypadała dziewczynce do gustu. - Wiesz co? - zaczęła po chwili namysłu. - Może by Wandzia lepiej złamała tę gałąź... - Hm! Zobaczymy jeszcze, a tymczasem pokażę ci coś, na co moż- na nie tylko patrzeć, ale i jeść. Z tymi słowami chłopiec zbliżył się do drugiego krzaka i zrywając kilka owoców agrestu, ciągnął dalej: - Tu jest więcej słońca, więc prędzej mogą dojrzeć. Wprawdzie jeszcze zielony i trochę kwaśny, ale jeść można. Masz, spróbuj! Zochna nie bardzo skwapliwie przyjęła poczęstunek. - Naturalnie, wy, dziewczyny, chciałybyście, żeby wszystko 36 było od razu słodkie, smaczne; byle najmniejszy kwasek, już się wykrzywiacie... - Ale gdzie tam! Agrest jest doskonały - szybko przerwała dzie- wczynka starając się przełknąć przykry kwas. - Doskonały?! - zawołał szyderczo Adaś. - A czemu się tak krzy- wisz? - To tak sobie tylko... - O, widzisz, jak się jeść powinno: biorę całą garść, kładę do ust i ani okiem nie mrugnę. Rzeczywiście, zaczął chrupać zielony agrest bez skrzywienia. Ale nagle zaczerwienił się silnie, łzy stanęły mu w oczach i począł kasz- leć przeraźliwie. - Obrzydliwość!-mruknął uspokoiwszy się trochę.-Jednak czło- wiek powinien się do tego przyzwyczajać, bo czasami w dalekich po- dróżach gorsze jeszcze rzeczy jadać wypadnie! - Ale teraz nie wybieramy się w daleką podróż, więc możemy sobie pozwolić na lepsze rzeczy, na przykład wiśnie - odezwała się wesoło Zochna, która wprawdzie śmiała się w duchu z przygody bra- ta, lecz starała się to ukryć. - Aha, wiśnie! Jak ci się zdaje, czy na tej z brzegu jest co jeszcze? - Już pewnie oberwaliście wszystko - szepnęła z westchnieniem. - Chodź, zobacz! I pobiegłszy naprzód, Adaś z triumfem zatrzymał się przed spo- rym drzewkiem, na którym czerwieniły się gęsto duże, soczyste owoce. Było to ostatnie drzewo lutówek. Na innych dojrzewały wiśnie czarne, które były jeszcze bardzo kwaśne. Zochna nie posiadała się z radości. - Wiesz - szepnęła wzruszona - nie tyle mnie cieszą wiśnie, ile to, żeście tacy dobrzy. Nie rwaliście wcale? - Czekaliśmy na ciebie. Ani razu nie byliśmy na drzewie, ani Wojtuś, ani ja... - Ani ja - rozległ się wesoły głosik i jak kulka wtoczyła się między stojące pod drzewem rodzeństwo mała Wandzia. - Wierzę, gdyż byłoby to dla ciebie trochę trudne! - zaśmiała się Zochna. 37 1 Lecz Adaś nie zdawał się być zadowolony z obecności siostrzyczki. - Po coś tu przyszła? Będziemy się bawili w wojnę; ty znów upa- dniesz i będziesz beczała, a ja dostanę za ciebie burę! - Nie, nie upadnę i nie będę beczała - broniła się Wandzia chwy- tając Zochnę za rękę. - Mój drogi, niech zostanie. Będzie twoim paziem; przecież książę Jeremi Wiśniowiecki musi mieć pazia. - Tak, tak, będę paziem. - I będziesz za mną nosiła płaszcz, szablę i pióropusz! - dodał Adaś przebłagany. - No, trzymaj! - wołał rzucając swój słomia- ny, trochę poobdzierany z brzegu kapelusz. Dziewczynka z rozpromienioną buzią nadstawiła rączki chcąc uchwycić kapelusz. Lecz to się jej nie udało: pióropusz księcia Wiśniowieckiego padł na ziemię, a za nim niezgrabny paź. Wandzia nie zniechęciła się nieszczęśliwym początkiem; pod- niósłszy się z pomocą Zochny i otarłszy umorusaną piaskiem buzię, zawołała z triumfem: - A widzisz, przewróciłam się i nie beczę! - Dobrze - odpowiedział miłościwie Adaś-książę. — A teraz weź moją szablę - i z powagą podał jej suchą gałąź. Nasza trójka, zupełnie zadowolona, poszła oglądać ogródki, które po deszczu wyglądały prześlicznie. Zochna patrzyła z serdeczną wdzięcznością na brata: jej ogró- dek był porządnie wymieciony i wyczyszczony, a wąziutkie ścieżki wokoło maleńkich klombików równiutko piaskiem wysypane. Dziewczynka chciała podziękować Adasiowi za jego dobroć, lecz nie było czasu, gdyż z podwórza rozległ się głos fujarki, umówiony znak Wojtusia. - Poczekajcie tutaj! — zawołał Adaś pośpiesznie i jak strzała po- biegł naprzód. Zochna, wziąwszy Wandzię za rękę, szła za nim z wolna. „Co to będzie? - myślała sobie. - Jakaś niespodzianka, i to pewnie nadzwyczajna, skoro Adaś ani słówkiem jej nie zdradził!" Że wchodziły tu w grę kotki, o tym dziewczynka nie wątpiła ani przez chwilę, gdyż zastanawiało ją już od dawna, że Adaś na wszystkie pytania, co się dzieje z dziećmi Murzynki, odpowiadał: 38 - Zobaczysz! Teraz zbliżył się do siostrzyczki rozpromieniony, z silnymi ru- mieńcami i błyszczącymi oczami. - Doskonale się składa. Na podwórzu ani żywej duszy. Marcin pojechał do młyna, Julka coś tam skrobie i gotuje, i ani wie o całym świecie. Antosia niby to piele pietruszkę, ale śpi jak suseł, a mama z panną Klarą siedzą w pokoju i czytają. Nikt więc nam nie prze- szkodzi. - A gdzie pójdziemy? Adaś uśmiechnął się tajemniczo. - Wielka wyprawa na szczyt Himalajów! Ale - dodał po chwili, marszcząc brwi — co robić z Wandzią? Przecież ona tam nie wejdzie! - A gdzie ona ma wejść? - Wejdę, wejdę, zobaczysz! — wołała mała tłuściocha nie wiedząc nawet, o co idzie. - Nie, to dla ciebie za wysoko. Gdybyś spadła, tobyś się zabiła na śmierć. - Nie spadnę, nie zabiję się; mój kochany^ weź mnie także - bła- gała dziewczynka nastrajając buzię do płaczu. Adaś był zrozpaczony; gdyby Wandzia zaczęła swoją zwykłą mu- zykę, cały dom by się zleciał, jak to zwykle bywało, gdy płakała, ponieważ dziewczynka miała głos tak donośny, iż nawet na ulicy się rozlegał. - Trzeba ją wziąć - szepnęła ostrzegawczo Zochna, która drżała z obawy, by wyprawa się nie zepsuła. - Tylko dokąd ty nas zapro- wadzisz ? - Nie ma innej rady - rzekł Adaś tajemniczo, nie odpowiadając na pytania siostry. - Ale pamiętaj, gdybyś spadła, to sama będziesz temu winna! Ja za ciebie nie będę odbierał kary - zagroził wszech- władny książę. Wandzia, jak podrzucona piłka, skakała i kręciła się uszczęśli- wiona, że jej niema groźba poskutkowała. Na podwórzu przyłączył się do naszej gromadki Wojtuś, który był także nadzwyczaj uradowany. Adaś objął dowództwo; stanął pierwszy, za nim Zochna, Wandzia, a na końcu Wojtuś. Straszna przygoda Wandzi - Raz, dwa, trzy! Ruszamy w imię Boże! - zakomenderował chło- piec, prowadząc gromadkę ku drabinie przystawionej do domu i sięgającej aż pod sam szczyt dachu. Za nim, bez namysłu, z wielką również zręcznością posuwała się Zochna. Gorzej jednak było z Wandzią: tłuścioszka, pomimo bardzo silnej pomocy Wojtusia, z trudem dostawała się ze szczebla na szczebel. Idąc śmiało do góry, dowódca od czasu do czasu oglądał się i krę- cił głową z niezadowoleniem. - Ach, te dzieci, zawsze z nimi bieda! - mówił gniewnie. - Za go- dzinę nie staniemy jeszcze u celu. - A bo może najlepiej byłoby zostawić Wandzię na dole; ja ją zniosę - radził Wojtuś. Słysząc te słowa dziewczynka użyła zwykłego sposobu; wykrzy- wiła buzię tak okropnie, że Zochna, nie czekając pozwolenia Adasia, zawołała: - Nie, nie, Wandzia pójdzie z nami! W okamgnieniu pucołowata twarzyczka wypogodziła się i pochód w głębokim milczeniu posuwał się dałej. Adaś i Zochna już dochodzili do miejsca, które było celem wypra- wy, gdy Wojtuś dalej wciągał tłuścioszkę na drabinę. Dziewczynka była czerwona jak młody, sparzony gorącą wodą raczek, krople potu błyszczały na jej czole i nosku, a otwarta buzia z trudem chwytała powietrze; nic to jej jednak nie martwiło, przeciwnie, promienna ra- dość biła ze spoconej twarzyczki. - A widzisz, nie spadłam i nie zabiłam się! — zawołała sapiąc gło- śno, doszedłszy do końca drabiny. - A teraz, co dalej ? - pytała z niecierpliwością Zochna. 41 - Poczekaj! Za chwilę, gdy orszak odpocznie, wydam dalsze roz- kazy - z powagą odparł książę i skinieniem ręki przywołał Wojtusia, który w podobnych zabawach bywał pachołkiem, oddziałem wojska, nieprzyjacielem, Tatarem, a nawet koniem - stosownie do potrzeby. - Bierz się do dzieła! - zabrzmiał rozkaz. Wojtuś rozejrzał się uważnie po dachu i znalazłszy to, czego szukał, zaczął powoli, ostrożnie usuwać dachówki. Wkrótce powstał spory otwór, przez który można było zajrzeć do środka, na strych. - Gotów! - zawołał wesoło. - Niech Zochna zobaczy pierwsza! Zochna pochyliła się nad otworem i krzyknęła z zachwytem: w jednym kącie strychu stał okrągły koszyk, a w nim spały trzy rozkosz- ne małe kociaki. Musiało im tu być bardzo dobrze, bo były wszystkie tłuściutkie i ogromnie urosły. - Jakie śliczne, jakie śliczne! - powtarzała z radością. - Ale jakim sposobem ukryliście je tutaj ? - O, wielka mi historia! Jak panienka chce, to zaraz do nich pój- dziemy. - Ale którędy? Przecież Julka ma klucz od góry i nie da go. - Po co nam klucz? - zawołał triumfująco Adaś. - Moi dzielni rycerze dostają się wszędzie bez kluczy. No, Wojtuś, zaczynaj... Wojtuś wyjął jeszcze jedną dachówkę, która się już ruszała i łatwo dała usunąć, chuchnął w garście i za chwilę zniknął w urządzonym przez siebie wejściu. Dziewczynki oniemiały ze zdziwienia; otwór, w którym się scho- wał Wojtuś, był tak mały, iż zdawało się nieprawdopodobieństwem, aby przez niego prześliznąć się można! - No, nie bałamucić! Teraz kolej na Zochnę - chodź, pomogę ci... - Nie, nie, teraz ja! - prosiła płaczliwie Wandzia, wielka ciekaw- ska i wścibska. - Jak Zochny tu nie będzie, to ty mnie zostawisz... - Jeszcze czego! Musisz poczekać. Gdzieby taki bąk mógł się tam dostać! Zostanę z tobą na dachu, póki Zochna nie wróci. - Nie chcę, nie chcę, ja też pójdę zobaczyć kotki, ja też pójdę! - krzyczała coraz głośniej tłuścioszka, wiedząc, że jej ustąpić muszą. - Ostatni raz bawisz się z nami! - zawołał ze złością Adaś. - No, to wchodź już, tylko ostrożnie; tam cię Wojtuś weźmie. 42 Dziewczynka zniknęła w otworze, lecz, niestety, tylko do połowy; dalej - ani rusz! Próżno Wojtuś ciągnął ją za nogi, a Adaś popychał za głowę i ramiona, próżno sama robiła wysiłki - otwór był za wąski i Położenie stawało się groźne - dowódca stracił głowę. - Chyba ją wyciągnąć! - zawołał. Lecz i to się nie udało, gdyż początkowo Wojtuś, który źle zrozu- miał komendę, ciągnął Wandzię w dalszym ciągu na dół, a Adaś, chcąc ją wydostać na dach, ciągnął do góry. Powstał krzyk. - Zabijecie mnie! Nie chcę! Oj! Oj! - wołała dziewczynka zroz- paczona. A i później, gdy chłopcy już się porozumieli, nie poszło lepiej. Adaś, pomimo swej rzeczywiście dość dużej siły, nie mógł wyciągnąć cię- żkiej tłuścioszki. - Może by wyjąć dachówki? - poradziła przestraszona Zochna. w.. i ? 7 - Aha, ciekawym jak? Wszystko, co można było, Wojtuś już wy- jął; zresztą, jak ta baryłka ugrzęzła, to dachówki ani ruszą. Nie wiedziano, co dalej robić; w głuchym milczeniu dzieci opu- ściły ręce, nie znajdując żadnej rady. Tymczasem Wandzia, ściśnięta niemiłosiernie w wąskim otworze, a przy tym wystawiona na palące promienie słońca, wyrzekała coraz głośniej: - Puśćcie mnie stąd! Wszystko mnie boli, chcę do domu! A gdy to nie pomagało, zaczęła płakać. - Cicho, Wandziu! Zaraz się wydostaniesz — uspokajały ją dzieci, coraz bardziej przerażone. Ale już nic nie mogło powstrzymać żalu dziewczynki; za chwilę rozległ się z dachu już nie płacz, lecz przeraźliwy wrzask i lament. - Co ta Wandzia wyrabia! Jesteśmy zgubieni - szepnął Adaś. Zochna zbladła; teraz dopiero przyszło jej na myśl, że właściwie nie powinna była dzisiaj, po kilkudniowym leżeniu w łóżku, udawać się na tak niebezpieczną wyprawę i że pewnie mama i panna Klara bardzo się na nią gniewać będą. A do tego ta Wandzia! Co się z nią stanie? Jak tu poradzić? Tymczasem krzyk dziewczynki poskutkował: za chwilę zjawiła się na podwórzu Julka z zakasanymi rękawami, w wielkim białym fartuchu. Rozejrzała się naokoło, a zorientowawszy się, skąd krzyk pochodzi, i zobaczywszy drabinę, a na dachu dzieci, krzyknęła chwytając się za głowę umączonymi rękami: - Olaboga, a cóż te dzieci dokazują! Pospadają i pozabijają się! - Rety, co się tu dzieje?! - krzyczała nadbiegająca Antosia. Wnet zjawiła się i panna Klara, a za nią mama: obydwie stanęły oniemiałe z przerażenia. - Dzieci! Zochna! Ty, z chorą nogą na dachu! I Wandzia! Co to jest, co to ma znaczyć, po coście tam weszły ? - U, u, oj, ej, oj, ej! Dach mnie nie puszcza, u,u,u, jak boli, boli! - szlochała dziewczynka. - Kto was tam zaprowadził, czego wy tam szukacie? Mówcież, na Boga! — E, nic, tylko Wandzia jest taka tłusta, że ugrzęzła w dachu — mruknął Adaś. 44 - Po coście ją tam wciągnęli, co wam do głowy przyszło? Adaś wzruszył ramionami. - Naparła się iść z nami, beczała, więc wzięliśmy ją ze sobą, a teraz ani rusz... ani w jedną, ani w drugą stronę! - Trzeba będzie coś na to poradzić - zwróciła się do mamy panna Klara, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Tkwiąca w dachu i rozpaczająca dziewczynka oraz bezradnie nad nią pochyleni Adaś i Zochna tworzyli niezwykle zabawny obrazek. Toteż wszyscy, nie wyłączając mamy, przekonawszy się, że nic złego się nie stało, zaczęli się śmiać serdecznie, co usposabiało Wan- dzię do tym głośniejszego krzyku. Gdy radzono, co począć, na podwórze wjechał Marcin, wracający z młyna. Do niego zwrócono się z prośbą o pomoc. Marcin, spostrzegłszy, co się święci, zaśmiał się na całe gardło. - A to się Wandzia złapała! Niczym wróbel w pułapkę. A dobrze wam tak, dobrze, bo to ciągle tylko zbytki a zbytki. Tak gderając i śmiejąc się przy tym, Marcin wszedł na drabinę i uchwyciwszy dziewczynkę pod pachy, starał się ją wyciągnąć. - A to ci ugrzęzła! Ani ruszyć nie mogę! Na koniec, po bardzo długich usiłowaniach i próbach, dziewczynka została uwolniona ze swego przykrego więzienia; Marcin zniósł ją z drabiny i stawiając na ziemi obok mamy, rzekł śmiejąc się ciągle: - A na drugi raz niech Wandzia za tymi zabijakami nie chodzi, bo jeszcze gorszego doczekać się może kramu. Dziewczynka zaledwie poczuła grunt pod nóżkami, zapomniała o płaczu i rzuciła się mamie na szyję. - Oj, mamusiu, jak mnie wszystko boli, jak mi tam było ciasno - aż mi się jeść zachciało! Te słowa wywołały nowy wybuch śmiechu, któremu z całego już serca wtórowała oswobodzona tłuścioszka. Tylko Zochna się nie śmiała; czuła doskonale, że ona w całej przy- godzie była największą winowajczynią, gdyż nie powinna była cho- dzić na ów „szczyt Himalajów". Wszak panna Klara wyraźnie jej zapowiedziała, żeby dużo nie biegała i nie męczyła chorej nogi, a ona wybrała się aż na dach! A przy tym pozwoliła wziąć z sobą Wandzię, która przecież bardzo łatwo mogła spaść i potłuc się niebezpiecznie. 45 Ze spuszczonymi oczami zbliżyła się do nauczycielki, mówiąc nieśmiało: - Przepraszam panią bardzo; wiem, że źle zrobiłam, ale zupełnie zapomniałam... - Aj, Zochno, Zochno! To twoje zapominanie może się kiedyś bardzo źle skończyć. Czy cię tylko noga nie boli? - Nie, proszę pani, ani troszeczkę! - A czy też pomyślałaś, co by było, gdyby która z was spadła? Jak byście ciężko mogły chorować i jak by się mama bardzo martwiła? Zochna milczała zawstydzona. - Proszę pani - zaczął zbliżając się Adaś — ona nie jest winna; to ja urządziłem tę wyprawę i ja byłem dowódcą.Zapomniałem zu- pełnie o jej chorej nodze. Chociaż i ja nie jestem winien, tylko... - Tylko, jak zawsze - koty! - dokończyła śmiejąc się panna Klara. - Pewno tam schowaliście dzieci Murzynki? - A tak, i poszliśmy je oglądać, bo Zochna już ich dawno nie wi- działa. Panna Klara chciała coś odpowiedzieć, gdy nagle rozległ się gnie- wny głos Marcina: - Wojtuś, Wojtuś! A chodźże prędzej, próżniaku. Krowy nie mają sieczki, stajnia nie sprzątnięta, a tego gamonia nie ma! Wojtuś, gdzie jesteś? Czy słyszysz? Adaś chwycił się za głowę. To dopiero będzie bal! Jeżeli nie wymy- śli jakiego sposobu, Wojtuś ucierpi za nich wszystkich, bo Marcin, gdy jest zły, nie żartuje. - Muszę go ratować! - zawołał wybiegając z pokoju. - Cóż się tam znowu stało? - zapytała nauczycielka. - Ach! To Wojtuś został na strychu i nie może się wydostać, bo Marcin założył wyjście dachówkami - objaśniała zaniepokojona Zoch- na. - Muszę poprosić Julkę, żeby mi dała klucz od góry! Z tymi słowy dziewczynka wysunęła się szybko do kuchni, skąd wyniosła klucz, i czym prędzej podała go Adasiowi. Wkrótce ukazał się Wojtuś i pobiegł do stajni. Ostatecznie więc cała przykra i niebezpieczna wyprawa na Hima- laje zakończyła się szczęśliwie. Maleńki wróg kociego dworu Kilka dni przeszło spokojnie. Dzieci uczyły się pilnie, a zawsty- dzone wypadkiem na dachu, nie wymyślały nowych figlów. Szcze- gólnie grzecznie zachowywała się Zochna od chwili, gdy uzyskała pozwolenie zaopiekowania się małymi kociakami. - Ależ, Zochno - zawołała wprawdzie mama słysząc prośbę dzie- wczynki — policz, ile tych kotów będzie w domu, gdy znowu trzy przybędą! Toż na koniec nie tylko ciebie będą ludzie nazywali „kocią mamą", ale cały dom „kocim domem". - Mamusiu droga! Pozwól, niech one tylko podrosną. Później Wojtuś zabierze dwa na wieś, a jednego obiecałam Janowej, bo u nich pełno myszy... - No, jeżeli tak, to pozwolę ci je zatrzymać, lecz pod warunkiem... - Pod jakim, mamusiu? - Pod tym, że panna Klara będzie z ciebie zupełnie zadowolona i że nie będę słyszała ze wszystkich stron ciągłych skarg na koty i na „kocią mamę". Zgadzasz się i przyrzekasz? - Zgadzam się i przyrzekam, a co ważniejsza, dotrzymam obie- tnicy! - zawołała uszczęśliwiona dziewczynka całując ręce mamy. I rzeczywiście dotrzymała słowa. Wiele jej w tym pomagały ko- cięta, które były przyczyną tak ważnych przygód. Ponieważ stwo- rzonka te z dniem każdym stawały się rozkoszniejsze, więc Zochna, bojąc się je utracić, uważała bardzo na nie i uczyła się pilnie. Nie rozstawała się z nimi prawie wcale... Podczas lekcji kotki spały na oknie, wygodnie ułożone w wielkim, słomianym kapeluszu dziew- czynki; w czasie swobodnym biegały za nią po ogrodzie, jak małe psiaczki, a tak zabawnie się bawiły, że nawet Adaś przekonał się do nich. 47 Adaś w ogóle był przeciwnikiem kotów i tylko przez miłość do Zochny nie prowadził z nimi wojny; czynił jednak często swej sio- strze ostre wymówki: - Jak ty możesz być księciem lub hetmanem, kiedy ciągle cho- dzisz ze swymi kotami? Żeby to chociaż były psy, to jeszcze by uszło, ale koty, niezdatne do polowania i... do niczego. - Może nam się zdawać w zabawie, że one są psami! - Śliczne psy! - ironicznie śmiał się Adaś. - Niech zobaczą jakąś zwierzynę, zaraz czmych! na drzewo, a przy tym głupie, nie rozu- mieją, co się do nich mówi. - Kiedy one są takie miłe - tłumaczyła dziewczynka. - A, jeżeli ci są milsze ode mnie, to trudno! Baw się z nimi osobno, bo razem bawić się nie możemy - mówił obrażony chłopiec odcho- dząc w drugi kąt ogrodu. Za chwilę jednak wracał, gdyż bez Zochny nie udawała mu się żadna zabawa, nawet czytanie. Z konieczności więc godził się z ko- tami. I teraz, gdy w skwarne popołudnie usiedli pod liśćmi wielkiego rabarbaru, aby przeczytać po raz już może dziesiąty tę samą książkę o Janku i Cyganie, kociaki przebiegały za nimi, czas jakiś figlowały w piasku, aż wreszcie ułożyły się na słońcu, przytuliły do siebie i zasnęły. Za ich przykładem poszła Wandzia, która niby słuchała czytania, lecz zaledwie Adaś przerzucił kilka kartek, pochyliła główkę na ko- lana Zochny, zamknęła oczy i również zadrzemała. Lecz Adaś nie zważał na to, jak w ogóle na nic, nic nie wiedząc, co się wokoło dzieje; Zochna także była mocno przejęta, jakby po raz pierwszy słyszała całą tę historię. Ocucił ich dopiero głos mamy: - Dzieci, jutro przyjeżdża Staś. Które z was chce pojechać po niego na stację? - Ja! - zawołał zrywając się Adaś. - Ja! - powtórzyła za nim Zochna. - I ja! - zapiszczała Wandzia przecierając piąstkami zaspane oczy. - Za dużo amatorów! Jedno tylko z was może pojechać, a naj- wyżej dwoje, gdyż Marcin pojedzie małą bryczką. - To ja i może Zochna! - zadecydował Adaś. - Wandzia jest prze- cież za mała i za ciężka! 48 - Nie jestem za mała, nie jestem za ciężka, ja też chcę pojechać! - wołała płaczliwie tłuścioszka. - Wandziu, przecież zostajesz z mamusią - uspokajała ją Zochna. - I będziesz przez cały czas jadła dobre rzeczy - dorzucił kusząco Adaś. Dziewczynka spojrzała niedowierzająco na starsze rodzeństwo, lecz po chwili uśmiechnęła się i uspokoiła. - Pojedzie więc Adaś i jeżeli będzie ładna pogoda - Zochna, ale... jeżeli na to zasłużycie. Ty, Wandziu, jesteś jeszcze za mała i godzina drogi bryczką zanadto by cię zmęczyła. A teraz może byście pomyś- leli o jutrzejszych lekcjach, bo zdaje się, że jeszcze nie przygotowane? - rzekła mama zwracając się do starszego rodzeństwa. Reszta dnia zeszła dzieciom w lekkim niepokoju; wprawdzie cieszyli się z przyjazdu najstarszego brata, lecz jednocześnie budziły 49 się w ich serduszkach różne obawy. Adaś myślał o tym, że teraz nigdy już nie będzie „powoził", bo ten zaszczyt należy się z prawa starszeń- stwa Stasiowi, a Zochnę niepokoiła myśl, czy najstarszy braciszek nie wymyśli czegoś dla dokuczenia jej wychowankom. W zeszłym ro- ku przywiózł ze sobą psa, który toczył ciągłą walkę z kotami, dwa lata temu urządził wyścigi, w których końmi musiały być nieszczęśli- we koty, a że nie umiały biegać tak, jak Staś chciał, więc chłopiec bił je niemiłosiernie. Zresztą trudno by było opowiedzieć o wszystkich figlach, wy- myślonych na udręczenie Zochny i jej faworytek. - Ale przecież Staś jest teraz duży! - pocieszyła się dziewczynka. - Mama mówiła, że uczy się doskonale i że przeszedł do drugiej klasy, więc chyba nie będzie myślał o dokuczaniu kotkom i nam. - Staś pewnie będzie po całych dniach czytał - starał się również uspokoić Adaś. - Mama kupiła mu mnóstwo ślicznych książek. Może więc czasami nie pojedzie w pole, a wtedy ja będę powoził. Na drugi dzień po przyjeździe Stasia dzieci siedziały przy śnia- daniu i spoglądały z wielką niecierpliwością na drzwi, spodziewając się ukazania najstarszego brata - z niespodzianką. Staś zaimponował im wczoraj ogromnie; przede wszystkim był bardzo duży, a co ważniejsze, na kamizelce błyszczała dewizka od prawdziwego zegarka. Zegarek ten dostał od wuja w nagrodę za postępy i pilność w nauce. Bardziej jednak niż to wszystko imponował głos i ton, jakim Staś mówił do nich. Wczoraj na powitanie rzekł: - Jak się macie, dzieci! Adasiowi podał rękę, dziewczynki pocałował w czoło. Zupełnie jak wujaszek! Wreszcie zapowiedział, iż przywiózł ze sobą coś nie- zwykle pięknego, lecz pokaże im to dopiero jutro rano. Oczekiwały więc dzieci, łamiąc sobie głowy nad tym, co by to być mogło. - Powiedział, żeśmy tego nigdy jeszcze nie widzieli - szepnął Adaś. - I że nawet nie przypuszczamy, żeby coś takiego mogło być na świecie - dodała dziewczynka. 50 - Co to będzie? - Nie wiem, nawet mi nic na myśl nie przychodzi! - A widziałaś, jaki on duży; na pewno nie będzie chciał powozić! - Ani męczyć kotów, bo przecież ludzie dorośli... Nie skończyła, gdy w tej chwili stanął we drzwiach Staś. Zochna zbladła i krzyknęła głośno, zakrywając twarz rękami. Adaś zerwał się z krzesła i patrzył oniemiały ze zdziwienia. Wandzia z płaczem schowała się pod stół. Staś zbliżył się z miną triumfatora. - No, i czegóż się boicie? Przecież takie malutkie stworzonko nic wam nie zrobi. - Wygląda jak mysz, tylko biała - szepnął nieśmiało Adaś przy- glądając się uważnie stworzeniu siedzącemu na ramieniu Stasia. - Bo też to rzeczywiście jest biała mysz! I pomyśl tylko, jaka oswojona; chodzi mi po ramionach, po głowie, rękach i nic się nie boi! Rzeczywiście, myszka biegała swobodnie po ręce Stasia, nie oka- zując najmniejszej trwogi. Adaś, zaciekawiony, zbliżył się i odważył się dotknąć białego fu- terka; Wandzia nieśmiało wychyliła główkę zza stołu; tylko Zochna stała nieruchoma, jakby skamieniała z przerażenia. - Czego ty się tak boisz? — rzekł Staś niecierpliwie. - Prze- cież mysz nic ci nie zrobi. Wandzia mniejsza od ciebie, a nie boi się! W tej chwili Zochna poczuła drapanie po sukni i zerwała się z miejsca. - Co to! Koty, koty w pokoju, kiedy ja mam białą mysz? - zawo- łał Staś chwytając biegające stworzonko. - Wyrzucić je natychmiast, w tej chwili! - Ależ, Stasiu, przecież to niepodobieństwo, żeby który nie wszedł na chwilkę - tłumaczyła Zochna patrząc z przerażeniem, jak czer- wony z gniewu chłopiec, schowawszy mysz do kieszeni, schwycił Murzynkę i bez ceremonii wyrzucił za okno. Dziewczynce łzy stanęły w oczach. - Jak można obchodzić się tak nielitościwie z biednym kotkiem! Chyba nie wiesz, że Murzynka ma małe dzieci!... - Co? I może jeszcze nie potopione? Zaraz się do nich zabiorę! - Nic im nie zrobisz, bo mama pozwoliła je chować - ujął się Adaś, który z całej siły znienawidził białą mysz, przeczuwając, iż stanie się ona powodem wielu zmartwień dla Zochny. - Zresztą nic mnie małe kociaki nie obchodzą. Uprzedzam cię jednak, że musisz tych swoich kotów dobrze pilnować, żeby mi mysz- ki nie tknęły. - Przecież zamkniesz ją do klatki! - Cóż znowu! To właśnie cała sztuka, że myszka jest wytreso- wana i może swobodnie biegać po całym domu... - To niepodobieństwo! Jeżeli ją puścisz, bezwarunkowo zginie lub się z nią co stanie! Stasiowi oczy błysnęły złowrogo. - Niechby tylko! Wiedziałbym, czyja to sprawka, i powywieszał- bym te wszystkie wstrętne stworzenia! - Ależ, Stasiu, chyba zapominasz, że koty są stworzone na to, żeby łapały myszy - mówiła na pół z płaczem dziewczynka. - Mogą sobie łapać inne myszy, ale nie moją białą... - A skąd głupi kot może się domyślić, że mu białej myszki schru- pać nie wolno? - zawołał Adaś oburzony. - Kiedy Zochna je tak kocha, niech je nauczy rozumu. Mnie zre- 52 sztą wszystko jedno; zapowiadam tylko, że jeżeli koty będą się krę- ciły koło mojej myszki, będzie z nimi źle! - O cóż to wam chodzi? - zapytała wchodząca mama widząc zaczerwienione twarze chłopców i łzy w oczach Zochny. Dzieci na wyścigi zaczęły opowiadać broniąc gorąco spraw kocich i mysich. - Przecież nie możesz wymagać, żeby koty, nauczone od naj- młodszych lat jadać myszy, okazywały twojej jakieś względy. Naj- lepiej więc zrobisz, jeżeli wybudujesz dla niej wygodne mieszkanie i będziesz ją trzymał w swoim pokoju. Tylko musisz być przygoto- wany na nie bardzo miły zapach, który mają te stworzenia - tłuma- czyła mama swemu najstarszemu synowi. - Ty zaś nie masz czego płakać - kończyła zwracając się do Zochny - twoim ulubieńcom nic się jeszcze nie stało, a że nie będą ciągle przesiadywały w pokoju, za to tylko wdzięczna ci będę. A teraz idźcie na lekcję, panna Klara czeka. Zochna, trochę .uspokojona, wybiegła z pokoju, a Staś syknął za nią przez zęby: - Kocia matka! Ratunku! Złodzieje! Dzieci przez cały dzień boczyły się na Stasia, który udawał, że nic sobie z tego nie robi, lecz w gruncie rzeczy był zły i nie wiedział, co z sobą począć. Gdyby mógł chociaż Adasia przeciągnąć na swoją stronę, nie dbałby o dziewczęta, według niego zupełnie nie nadające się do zabawy. Tymczasem Adaś dąsał się na niego jeszcze bardziej niż Zochna, a to z następującego powodu. Staś, zaglądając do wszystkich kątów, zaszedł do stajni i tam za- czął rozmowę z Marcinem: - No cóż, Marcinie? Prędko zaczniemy zboże zwozić? - Jak Pan Bóg da pogodę, to za jakieś dwa tygodnie... - U... tyle jeszcze czasu trzeba czekać! Myślałem, że od razu będę mógł pojechać wozem drabiniastym. - A to trzeba było paniczowi przyjechać wcześniej. Myśmy tu z Adasiem zwieźli już kilka fur siana. - Z Adasiem? Czyż on mógł Marcinowi pomóc? To nawet nie- bezpiecznie dawać takiemu dzieciakowi lejce do rąk. Może być jaki wypadek. Już ja mu nie pozwolę brać się do powożenia. Marcin popatrzył na Stasia i mruknął uśmiechając się drwiąco: - A toż i paniczowi daleko jeszcze do tego, żeby był dorosłym; to pewno i paniczowi też niebezpiecznie dawać lejce do rąk, boć to niedawno, jak panicz chodził w krótkich spodenkach. Lecz Adaś, który przysłuchiwał się z początku niespostrżeżony, nie doczekał się tej mądrej przemowy Marcina, zaciął zęby, zacis- nął pięści i pobiegł pędem do ogrodu, gdzie spodziewał się zastać Zochnę. 54 - Wiesz, co Staś powiedział?! - zawołał rzucając się na kawałek ławki, nie zajętej przez kocią rodzinę, którą Zochna otaczała teraz podwójną troskliwością i nie puszczała ani na chwilę od siebie. - Co takiego? - Powiedział, że jestem dzieciak, że mi nie pozwoli przez całe lato wziąć lejców do ręki, że może się stać jaki wypadek! Zochna aż krzyknęła z wielkiego zdziwienia: - Jak to? Przecież Marcin nieraz mówił, że powozisz jak człowiek dorosły! - Cóż z tego, kiedy Staś zapowiedział, że on zawsze będzie jeździł. Na to rady nie ma, bo nawet mama weźmie jego stronę, tłumacząc, że on jest starszy i ciężko pracuje przez cały rok, więc podczas waka- cji trzeba mu ustępować! - Ale przecież może się zdarzyć, że nie pojedzie w pole, i wtedy ty będziesz powoził! - E, co ma nie jechać! Czytać to on nie bardzo lubi, bo dotąd ani jednej książki nie wziął do ręki, nawet obrazków nie obejrzał; więc cóż będzie robił? - Może go czasem głowa zaboli albo kto do niego przyjedzie, albo się spóźni, albo Marcin wynajmie drugie konie... - Tak, to on pojedzie naszymi, a ja dostanę tamte, jakieś ledwie się wlokące... - A może się właśnie tak zdarzy, że on pojedzie tamtymi. Zoba- czysz, jakoś się ułoży, przecież to jeszcze kilka tygodni... do żniw - pocieszała dziewczynka, zasmucona zmartwieniem brata. Adaś powoli dał się uspokoić, szczególniej gdy Zochna zapropo- nowała mu, by w dalszym ciągu czytali książkę, zaczętą przed paru dniami. Po kilku minutach dzieci, przeżywając przygody bohaterów, zapomniały o swych zmartwieniach. Jednak niechęć do najstarszego brata tkwiła w ich serduszkach jeszcze wieczorem, gdy po kolacji zasiedli koło stołu i Staś zaczął budować z białych, gładkich pręci- ków klatkę dla swej myszki. Zochna byłaby może zapomniała o urazie, gdyby nie widok bia- łego stworzonka, przechadzającego się swobodnie po ramieniu Stasia. Myszka była wprawdzie bardzo milutka, wesoło kręciła zgra- bniutką główką i zdawała się przyglądać z wielką przyjemnością 55 robocie swego opiekuna, ale dziewczynce przez główkę przebiegała co chwila groźba Stasia. „A gdyby który z kotków dorwał się do tej myszki i schrupał ją na śniadanie, co by to było ?" - zapytywała się Zochna w duchu i myś- ląc o tym strasznym wypadku, ponuro patrzyła przed siebie. Adaś widząc zasępioną twarz siostrzyczki przysunął się do niej i szeptem zaczął prosić: — Może byś, Zochno, opowiedziała mi jaką bajkę? Bajkę? Ależ i owszem! Wszak to dla Zochny największa przyje- mność! Kiwnęła też z uśmiechem głową na znak, że się zgadza, i po chwili oboje cichutko zasiedli w kącie pokoju na małej sofce. Zochna miała niewyczerpany zapas bajek. Na żądanie opowiadała o zaklętych królewnach, o pięknych królewiczach, o strasznych zbójach, złych macochach, mądrych i głupich synach, o czarownicach, wreszcie o czym kto chciał. Zresztą, bajki zależały od usposobienia dziewczynki: jeżeli Zochna była wesoła i zadowolona - bajki były wesołe, wszyscy ludzie w nich szczęśliwi, ptaszki mówiły, kwiatki się śmiały i tak dalej! Jeżeli jednak jakie zmartwienie zachmurzało czoło dziewczynki, wszystko w bajkach smuciło się i płakało. Dzisiaj, naturalnie, miało być coś smutnego. Pomyślawszy chwilę Zochna zaczęła opowiadać: — Żył sobie pewnego razu jeden chłopiec. Był on bardzo niedobry, dokuczał zwierzętom i ludziom, a rodzice nie wiedzieli, jak sobie z nim poradzić. Aż pewnego razu chłopiec poszedł do lasu... I zaczęły się straszne dzieje chłopca, który dostał się w ręce okru- tnych zbójów za karę za swoje niegodziwe postępki. W połowie opowiadania przyłączyła się do rodzeństwa Wandzia, która zawsze z zachwytem słuchała bajek i niezmiennie zasypiała jeszcze przed końcem pierwszej. Tak się też stało i dzisiaj: Zochna kończyła ponure dzieje, a Wandzia z uśmiechniętą buzią zasypiała w najlepsze. Nie przeszkadzało to wcale, by się zaczęła nowa historia, znowu o czarnym ponurym lesie, gdzie winowajcy, najczęściej dręczyciele zwierząt, doznawali ciężkich kar za swe grzechy. Panna Klara trzykrotnie już wzywała dzieci, by szły spać, lecz 56 one nie słyszały jej wołania. Dopiero gdy nauczycielka stanęła przed nimi, podniosły głowy i jednogłośnie prosić zaczęły: - Moja droga, złota pani, jeszcze chwileczkę, jeszcze jedną minutkę, tylko skończymy! - Nie, już jest bardzo późno. Jutro nie będzie można was dobu- dzić. - Zobaczy pani, jak prędko wstaniemy, jeszcze przed siódmą! - Wolę nie próbować! No, proszę już iść spać; jutro możecie dalej opowiadać. Na noc niedobrze jest nabijać sobie głowę różnymi strasznymi historiami! Dzieci ociągały się jeszcze chwilę. Spostrzegłszy to Staś zawołał głośno: - Jesteście nieznośni! Czy nie wiecie, że grzeczne dzieci słuchają swych nauczycielek? - A czemuż to ty nie słuchałeś i trzeba było gwałtem wyciągać cię z pokoju, bo nigdy nie chciałeś iść spać? - odciął się Adaś. Staś zaczerwienił się, zaperzył i krzyknął gniewnie: - Ty bąku, jak śmiesz tak do mnie mówić? Nie zapominaj, że jestem od ciebie o wiele starszy! - Ale nie o wiele mądrzejszy! - odparł Adaś stając naprzeciw brata, z miną gotowego do walki kogucika. - Dzieci, w tej chwili spać! - zawołała surowym głosem panna Klara, widząc, że się zanosi na kłótnię. Nie było rady, trzeba było usłuchać. Adaś mruknął kilka słów, nie bardzo pochlebnych dla starszego brata, spojrzał na niego ponu- ro, lecz powiedziawszy dość spokojnym głosem „dobranoc", wy- szedł za Zochną. Znalazłszy się w dziecinnym pokoju Adaś począł się burzyć i gniewać, lecz Zochna przypomniała mu o pacierzu, po którym taka senność ogarnęła chłopca, iż padł jak kłoda na łóżko i za chwilę zasnął. Jednak sen dzieci nie był spokojny: straszne historie wieczornych bajek ukazywały im się we śnie, gdyż co chwila któreś z nich rzucało się na łóżku lub zrywało się z jękiem i krzykiem. Wreszcie po kilku godzinach Zochna się przebudziła i nie mogła zasnąć. 58 W pokoju było tak ciemno, że w pierwszej chwili nie mogła od- różnić przedmiotów, a przy tym dziwnie cicho i jakoś strasznie. Dziewczynka leżała nie śmiąc odetchnąć głośniej, nie mając nawet odwagi wyciągnąć ręki, by się szczelniej otulić kołdrą. Miała wielką ochotę obudzić Adasia, ale wstydziła się przyznać, że się boi. Nagle na podwórzu rozległo się przeciągłe, głuche warczenie, a później gwałtowne szczekanie psa. Zochnie serce zabiło z całej siły. Co to jest? Dlaczego Bufon tak szczeka? W tej chwili od strony łóżka Adasia dał się słyszeć lekki szelest. „Może on nie śpi" - pomyślała dziewczynka i cichutko zapytała: - Adasiu, czy ty śpisz? - Nie - rozległo się również cicho. - Czy słyszysz? - Słyszę! - Co to może być? Na kogo Bufon szczeka? - Nie wiem! Ujadanie wzmogło się jeszcze. Dzieciom zdawało się, że pies z wściekłością rzuca się na coś czy na kogoś. - Może byś wyjrzał przez okno? - E... po co? Cóż to pomoże? - Pewnie się boisz? - Cóż znowu? Tylko mi się nie chce. - A jeżeli to złodziej i chce wyprowadzić konie? Marcin śpi mocno, nie obudzi się. To przypuszczenie zastanowiło Adasia. - Ale skądżeby złodziej... - szepnął wahając się. - Więc na kogóż by Bufon szczekał? - Prawda, tam musi ktoś być. Przez chwilę w pokoju panowała cisza, tylko ujadanie psa wzma- gało się coraz bardziej. - Może byś ty jednak wyjrzał, ale jeżeli się boisz... - Otóż właśnie, że się nie boję! - zawołał chłopczyk cokolwiek głośniej i wyskoczywszy z łóżka pobiegł do okna. Rozległ się skrzyp lufcika, przeciągłe gwizdnięcie Adasia, a nastę- pnie głuchy łoskot tłuczonego szkła i przeraźliwy krzyk: - Ratunku, ratunku, złodzieje! 59 Zochna, nieprzytomna ze strachu, zerwała się i z krzykiem: - Ludzie, na ratunek! Złodzieje zabijają Adasia! - wpadła do po- koju mamy. W okamgnieniu cały dom był na nogach. Do dziecinnego pokoju wbiegła mama i panna Klara; na podwórzu zjawił się zaspany Marcin z olbrzymimi widłami, za nim Wojtuś, ściskający w rękach :padel - dalej jeszcze Julka i Antosia, uzbrojone w miotły i szczotki sz i kryjące się jedna za drugą. - Co się stało? Gdzie są złodzieje? - pytali się wszyscy. Adaś, blady jak płótno, stał przy oknie trzymając w podniesionej ręce linię, jakby się gotował do obrony. 60 - Adasiu! Na miłość Boską, powiedz, co się stało? - pytała prze- rażona mama. - Bufon szczekał... wyjrzałem oknem... gwizdnąłem... ktoś rzucił się na mnie... złapał za głowę i zbił szybę... - odpowiadał chłopiec głosem przerywanym. - Kto by cię tam łapał za głowę - odezwał się Staś, który nadbiegł również, niosąc do obrony dubeltówkę, od lat kilkunastu zupełnie niezdatną do strzelania. - Głowa ci uwięzia w lufciku, nie mogłeś jej wyciągnąć i ze strachu myślałeś, że cię kto trzyma. - A zbita szyba? - drżąc jeszcze ze wzruszenia, zapytała Zochna. Zbitej szyby nikt sobie wytłumaczyć nie mógł. Marcin, obszukawszy z Wojtusiem całe podwórze, medytował poważnie: - Jużci, ktoś musiał tu być, bo któż by zbił szybę? Chciał pewni- kiem skraść konie albo może krowę, ale się przestraszył hałasu i uciekł. - Jakim jednak sposobem zbił ją?... - badał Staś. - Gdyby wy- strzelił, byłby silny huk i kula wpadłaby do pokoju, gdyby rzucił kamieniem, kamień także wpadłby do pokoju. - A może tylko pałką trzasnął... - zauważył Wojtuś. Adaś tymczasem, przyszedłszy do siebie, opowiadał swą przy- godę z najdrobniejszymi szczegółami. Wszyscy skupili się koło niego, słuchając z wielkim przejęciem. Wprawdzie Staś wtrącał od czasu do czasu swoje uwagi, obniżające znaczenie całej przygody, jednak nikt na to nie zważał i Adaś pozostał bohaterem. - Ale teraz, skoro już niebezpieczeństwo minęło i nie mamy się czego obawiać, może byśmy odłożyli na jutro dalsze rozmowy i po- szli spać — przerwała mama. — Patrzcie, już świtać zaczyna, będziemy wszyscy niewyspani. Zbite okno, przez które wpadało zimne powietrze wczesnego ran- ka, zostało założone poduszką, dzieciom polecono pójść do łóżek i wkrótce zapanowała cisza. Lecz Zochna i Adaś nie spali. Oni najsilniej odczuli wypadki nocne i nie mogli się uspokoić. - A gdyby cię trafił w głowę? - szeptała dziewczynka siadając na łóżku. 61 - Pewnie by mnie zabił! - A gdyby strzelił i kula trafiła cię w nogę? - Byłbym kulawy przez całe życie. - Boże mój, Boże! Co by to było za straszne nieszczęście! Upłynęło kilka chwil w milczeniu. Dzieci, pomimo że gorliwie zamykały powieki i przytulały głowy do poduszek, spać nie mogły. - Zochno, czy śpisz? - zapytał po kilku minutach Adaś. - Nie, nie mogę! - Ja też. Ciągle sobie myślę, co by to było, gdyby Bufon nas nie obudził! - Prawda, co by to było! Czy złodziej poszedłby do stajni, czy też wszedłby tu do nas, do mieszkania? Jak ci się zdaje? - Ja myślę, że on chciał okraść dom. Ze stajni trudno wypro- wadzić konie, bo nie pozwoliłaby na to żelazna sztaba. - Ale w jaki sposób dostałby się do mieszkania? - Wielka historia. Wyjąłby szybę przecinając szkło diamentem, jak to robią szklarze, otworzyłby okno, i już! - Mój Boże, mój Boże! Toż on mógłby nas pozabijać! - A naturalnie. Pomyśl sobie tylko: budzisz się, a tu nad tobą stoi zbój z wielkim nożem... Brr... to straszniejsze niż twoje bajki! - Mój Adasiu, nie mówmy o tym, bo aż mi się płakać chce. Wiesz co, przyniosę kotka, będzie mi milej spać. Może i ty chcesz? - E, cóż znowu. Alboż to ja „koci ojciec", jak ty „kocia mama"? - Ale zobaczyłbyś, jakie one miluchne... Jak się ślicznie przy- tulają... - No, to już przynieś... - A którego? - pytała uradowana dziewczynka. - Bo ja wiem; chyba Buraska, bo najprzyjemniejszy i największy. Nie tak łatwo go udusić. Zochna pobiegła cichutko na korytarz i za chwilę wróciła niosąc dwa kotki: jednego dała Adasiowi, a drugiego wzięła do siebie. - Słyszysz, jak biedactwu bije serduszko? Pewnie się też zlękło złodzieja. - E... za głupie na to. Zresztą już mi się chce spać, dobranoc! - Dobranoc! - odpowiedziała szeptem Zochna, tuląc do siebie kotka i mrużąc powieki, które nagle zaciążyły jej jak ołów i wkrótce zamknęły się mocno. 62 I Długo, bardzo długo mówiono o tajemniczej przygodzie ze zbitą szybą, a najrozmaitszym domysłom nie było końca. Wreszcie wszy- scy się zgodzili, że ktoś się zakradł na podwórze, był przy oknie w chwili, gdy Adaś otwierał lufcik, i uderzył na chybił trafił kijem. Prawdę wiedziała tylko Zochna i domyślał się jej trochę Marcin. Lecz oboje milczeli, nie chcąc robić przykrości Adasiowi. Gdy Zochna na drugi dzień wyszła na podwórze i zbliżyła się do budy, by podziękować Bufonowi za to, iż tak dzielnie spisał się w nocy, zauważyła, że pies ma silnie zranione dwie przednie łapy. Obejrzawszy rany uważniej, spostrzegła, że są one rozcięte, i to dość głęboko i przedtem zaś jeszcze widziała, że Kizia, wielka nieprzyjaciółka Bufona, ma futerko mocno poturbowane. Dziewczynka domyśliła się wszystkiego: widocznie Bufon wy- prawiał zwykłe awantury z kotem, rzucając się na niego i szczekając; na gwizdnięcie Adasia skoczył na okno, zbił szybę i skaleczył sobie szkłem łapy. „Ale nikomu o tym nie powiem - myślała dziewczynka - wyśmie- wano by się z Adasia i z całej tej przygody, a szczególnie Staś... Przecież to nie będzie kłamstwo, bo ja sama nie wiem, jak to było, tylko się domyślam". Zabrała się przy tym natychmiast do roboty, aby nikt nie natrafił na właściwy ślad: łapy Bufona obmyła czystą wodą i surowo przy- kazała mu leżeć w budzie. - Żebyś się stąd nie ruszał, pamiętaj! Krzątanie dziewczynki spostrzegł Marcin, lecz nie odezwał się ani słowem, tylko uśmiechnął się pod swymi wielkimi wąsi- skami. Zochna przeczuła, że i on się domyślił czegoś, ale wiedziała, że Marcin nie był bardzo chętny do rozmowy i nic nie powie. Został więc Adaś bohaterem i obrońcą całego domu. Był z tego niezmiernie dumny i nieraz dawał to odczuć siostrze. - Ciekaw jestem, co byś ty zrobiła, gdyby ciebie coś podobnego spotkało! - mówił nieraz. - Pewno byś wrzeszczała wniebogłosy, i nic więcej! A ja schwyciłem, co miałem pod ręką, i gotów byłem do obrony! Oho! Niechby się tylko pokazał ten złodziej! 63 Zochna uśmiechała się, czasami gwałtem wyrywały jej się słowa odkrywające całą prawdę, jednak milczała. Po jakimś czasie wszystko poszło w zapomnienie, a dzieci uczyły się i bawiły wraz ze Stasiem, który pozbył się wkrótce swej ucznio- wskiej powagi i dokazywał razem z nimi jak dawniej. Co zaś do kotów, to Zochna tak je wytresowała, że nie odważyły się nawet spojrzeć na drzwi pokoju, w którym mieszkała myszka; obawy więc dziewczynki uspokoiły się nieco. W co się bawić? Pewnego dnia mama oznajmiła, że przyjadą dzieci wujostwa, Marychna i Zygmuś. - Przyjadą jutro i zabawią tylko kilka dni; trzeba, żebyście byli dla nich bardzo grzeczni i postarali się, aby się nie nudzili — obja- śniała mama. Dzieci nie posiadały się z radości. Toż to będzie zabawa! Tyle osób, to nie żarty! - Jak wam się zdaje, jaka zabawa będzie się im najwięcej podobała? - pytał Adaś pochłonięty całkowicie myślą o gościach. - Najlepiej byłoby, gdybyśmy pojechali wszyscy wozem drabi- niastym do lasu od samego rana. Zabralibyśmy ze sobą prowianty, rozpalilibyśmy wielki ogień i piekli kartofle, a na mieszkanie w lesie zbudowalibyśmy sobie dom z gałęzi - proponowała Zochna. - Baju, baju, będziesz w raju! Pojechać od samego rana! Niby to Marcin albo konie mają tyle czasu. - Toby Marcin nas zostawił samych, a wieczorem wrócił po nas. Byłoby jeszcze lepiej! - A obiad? - zapytała trwożliwie Wandzia. - Ach, ty łakomczuchu! Czyż nie słyszałaś, że rozpalilibyśmy ogień i piekli kartofle? - I nic więcej? - podejrzliwie badała tłuścioszka. - No, byłoby mleko, nazbieralibyśmy poziomek, jagód. Alboż to ludzie nie żyją w lasach? A przecież nie umierają z głodu. - Wszystko to bardzo pięknie, ale czy mama pozwoli na to ? - Dlaczego nie? Wzięlibyśmy Bufona, żeby nas pilnował! - Może i koty? - odezwał się Staś drwiąco. - Naturalnie. Murzynka z dziećmi musiałaby zostać, bo maleń- 65 stwa mogłyby poginąć w wielkim lesie. Ale Milutkę i Kizię zabra- łabym z sobą... - Byłaby zaraz i menażeria w lesie! Zochna zaśmiała się wesoło. - Alboż las nie jest największą menażerią na świecie? Czytałeś przecież książkę „Las i jego mieszkańcy", więc wiesz, ile tam najroz- maitszych stworzeń mieszka! Całe nieszczęście, że są takie trwo- żliwe i ledwie się do nich zbliżyć, uciekają. Gdyby nie to, można by się z nimi doskonale bawić. - Jakaś ty nierozsądna, Zochno! - rzekł Staś wzruszając pogardli- wie ramionami. - Toż gdyby zwierzęta nie uciekały od ludzi, nie- zadługo w całym lesie nie byłoby ani jednego żywego stworzenia. Poszłyby wszystkie na pieczeń. - Cóż znowu! - oburzyła się Zochna. - Nie wierzę, żeby ludzie byli tacy i mogli zabijać śliczne, maleńkie ptaszki albo wiewiórki... - To sobie przypomnij zające, kuropatwy, a chociażby twoje ukochane kury, kaczki, indyki! Ile ich rocznie zjadamy? Dziewczynka zamilkła i spuściła smutnie główkę: Staś ma słu- szność - mieszkańcy lasu nie mogą zbliżać się do ludzi. - To wszystko bardzo pięknie, ale co z zabawą?! - zawołał Adaś niecierpliwie. - Będziemy się bawili w wielki bal! — zaszczebiotała niespodzianie Wandzia, która dotąd była zajęta zajadaniem bułki z miodem, przy czym zamazała sobie całą buzię i rączki. - Nakryjemy stół i będziemy jedli różne dobre rzeczy: ciastka, maliny, miód, agrest, leguminkę czekoladową... - recytowała z zapałem, dopóki jej nie przerwał głośny wybuch śmiechu rodzeństwa. - Głodnemu chleb na myśli! - zawołał Adaś śmiejąc się ciągle. - No, chyba ona nigdy nie jest głodna! - zauważył Staś. - Prze- cież od rana do nocy nic nie robi, tylko je. - Bo mi się ciągle chce jeść! — broniła się tłuścioszka, nie wspomi- nając już o swojej najulubieńszej zabawie. Adaś targał niespokojnie brzegi kapelusza, niezdecydowany na krok ostateczny; miał on już dawno gotowy projekt, lecz nie chciał go wypowiedzieć ze względu na Stasia, który bezwarunkowo obją- łby rolę dowódcy, a dla Adasia rozstać się ze zwykłym dostojeństwem było zbyt ciężko. Ale w końcu postanowił spróbować. - Najlepiej byłoby zabawić się w wojnę - zaczął. - Ty byłbyś księciem, a ja adiutantem - podchwyciła Zochna. - A ja paziem i nosiłabym twoją szablę i kapelusz - wołała Wan- dzia uradowana. - Ciekawy jestem, jaką też rolę mnie przeznaczycie? - zapytał Staś. - Ty mógłbyś być nieprzyjacielskim wodzem. - Dziękuję bardzo! Byłbym pobity i musiałbym przegrać wojnę! A także nie miałbym adiutanta! - Wandzia byłaby twoim adiutantem! - Nie chcę, nie chcę być adiutantem nieprzyjacielskiego wodza! 67 I - zapiszczała przerażona Wandzia. - Nie chcę, żebyście bili Stasia ani mnie; nie będę się z wami bawiła! I jak kulka potoczyła się w stronę domu. - Mała szkoda! I tak dosyć dwóch dziewczyn. Zochna i Marychna mogą być nieprzyjacielskim wojskiem. Ale Zochna zaprotestowała z niebywałą stanowczością. - Ależ to tylko zabawa! - Wszystko jedno - wołała dziewczynka tupiąc nóżkami - nie będę nieprzyjacielem! Staś z gniewem machnął ręką. - Otóż to zawsze z tymi dziewczynami! Żadnej z nimi nie ma zabawy, wiecznie tylko kłótnie, a później płacz... - A bo ja chcę być także księciem. - A ja przynajmniej adiutantem porządnego księcia. Dzieci zaczęły mówić podniesionymi głosami; oczy im błyszczały, policzki się zarumieniły. Chłopcy mieli tak groźne postawy, iż zda- wało się, że za chwilę rzucą się na siebie. Na szczęście, zwabiona silną wrzawą, zjawiła się panna Klara. - Co tu się dzieje, co to za kłótnie? - zapytała. Dzieci przycichły nagle, lecz zaraz obstąpiły nauczycielkę, bro- niąc każde swojej sprawy. Powstał znów taki hałas, że nie można było ani słowa zrozumieć. - Przede wszystkim uspokójcie się i nie mówcie wszyscy razem - rzekła panna Klara siadając na ławce, a gdy dzieci trochę spokoj- niej opowiedziały jej, o co chodzi, zaczęła im tłumaczyć: - Każdy z waszych projektów da się urzeczywistnić, jeżeli przy- stąpicie do niego przygotowani na wzajemne ustępstwa. Wycieczka do lasu to bardzo ładny pomysł i ja sama przyłożę ręki do wykonania go. W wojnę również możecie się zabawić; a żeby nie było kłót- ni, ustąpcie dowództwa Zygmusiowi, jako gościowi. A pamiętajcie, że prosty szeregowiec może być równie mężny, jak sam książę-do- wódca. Nawet projekt Wandzi da się zużytkować; obydwie macie kuchnie, umiecie trochę gotować, więc wziąwszy Ma- ry chnę do pomocy, przygotujcie ucztę, na którą zaproście walecz- nych wojaków. - Doskonale, doskonale! - zawołały uradowane dzieci. 68 u - Zatrzymajcie się jeszcze chwilę - mówiła dalej nauczycielka. - Czy nie pomyśleliście o tym, że najwłaściwiej byłoby, gdyby dzieci wujostwa podały pierwsze projekt zabawy. Byłaby to z waszej strony prawdziwa gościnność. - Zupełnie się z panią zgadzam - wygłosił Staś z powagą. - Mój kolega, Miecio, ile razy jestem u niego, zawsze pyta, w co się chcę ba- wić, i zawsze się zgadza na moją propozycję! - A więc dobrze! Naprzód zabawa Zygmusia i Marychny, a póź- niej nasze! - krzyknął Adaś, zupełnie już rozchmurzony. - Ale pani nam pomoże i poprosi mamy, żeby pozwoliła jechać do lasu? — prosiła Zochna. - Naturalnie! Wszak wam obiecałam! Burzliwa rozprawa skończyła się pokojowo i dzieci w najlepszej zgodzie rozeszły się do zwykłych zajęć. Polowanie na „dzika Spodziewani goście przybyli nazajutrz i napełnili cały dom wię- kszą jeszcze niż zwykle wrzawą. Domowe dzieci prześcigały się w gościnności dla przyjezdnych. Oprowadziły ich po wszystkich zaką- tkach domu, ogrodu i podwórza, zaznajomiły ze wszystkimi stwo- rzeniami, z którymi żyły w przyjaźni, a więc w stajni z Siwkiem i z Kasztankiem, przy budzie z Bufonem; później nastąpiły oglę- dziny ptasiego państwa, którym szczególnie zachwycała się Mary- chna. Nie mniejszą sympatię dziewczynki zyskały koty, szcze- gólnie małe. - Jakie one śliczne, zgrabne, miłe! - mówiła z zachwytem. - Szkoda tylko, że bawić się z nami nie mogą. - Dlaczego nie?! - zawołała uradowana pochwałami Zochna. - Możemy je zabrać ze sdbą. Małe będziemy nosić, a duże pobiegną za nami. Marychna roześmiała się. - Gdzieżby koty biegały za nami! Przecież to nie psy! - Zobaczysz! Rzeczywiście, na głos Zochny koty pobiegły do ogrodu i chodziły za dziećmi krok w krok, bawiąc wszystkich różnymi figlami. Dziwiło to niezmiernie Marychnę; nawet Zygmuś, który dotąd zachowywał się dość obojętnie względem ulubieńców swej ciotecznej siostry, był tym poruszony. - Nigdy nic podobnego nie widziałem. Któż je tego nauczył? - Jak to, nie wiesz? - zauważył z przekąsem Staś, który był trochę obrażony, że jego myszka nie wzbudziła wielkiego zachwytu ani podziwu. - Przecież Zochna hoduje i zajmuje się wychowaniem kotów, a nawet zyskała sobie nazwę „kociej mamy". 70 - Jak to ładnie! A któż cię tak nazywa? - zapytała Marychna. Zochna roześmiała się wesoło. - Ano, wszyscy: mama, panna Klara, Staś, Adaś, Wandzia, nawet Julka, Marcin i Wojtuś! - I nie gniewasz się o to? - Za cóż bym się miała gniewać? Czyż to co złego? - No, nie. Ale zawsze przezwisko to rzecz nieprzyjemna - zauwa- żył Zygmuś. - Dlaczego nieprzyjemna? Przecież w dawnych czasach nie było prawie człowieka, który by jakiegoś przezwiska nie miał - rzekł Adaś przypominając sobie świeżo czytane powieści historyczne. - Ja też mam przezwisko! - radośnie zawołała Wandzia. - Jakież to? - zapytały dzieci. - Adaś mówi na mnie baryłka, a mama i panna Klara - pączek. Cała gromadka zaśmiała się głośno, a Zygmuś zawołał wesoło: - To zupełnie dobre przezwisko! Ja bym cię też inaczej nie na- zywał... - A czasem to wszyscy mówią na mnie beksa! - No to mniej wesołe i nie bardzo chwalebne. - Ale może byśmy się w co zabawili ? - zapytał nagle Adaś, który nie tracił nadziei, że może upragniona zabawa przyjdzie do skutku. Przecież niepodobna, żeby dzieci wujostwa, szczególniej Zygmuś, o cały rok starszy od niego, nie bawił się nigdy w wojnę. - Dobrze, bawmy się, tylko jak? - Wy jesteście gośćmi, więc powiedzcie, w co byście się chcieli zabawić? — uprzejmie odezwała się Zochna. Dzieci myślały przez długą chwilę, aż wreszcie Zygmuś zapytał: - Bawiliście się kiedy w polowanie na dzika? - Nie! - odpowiedziano jednogłośnie. - No, to może byśmy spróbowali tej zabawy... - Ale skąd wziąć dzika?! - wołały dzieci. - Nic w tym trudnego, dzik pewnie się znajdzie; zaraz zobaczymy. To rzekłszy Zygmuś pobiegł na podwórze i zajrzawszy do chle- wika, zawołał radośnie: - Wiwat! Mamy dzika. Tylko trzeba się zapytać, czy ciocia po- życzy nam go na czas polowania. 71 - Mamusi nie ma w domu - rzekła Zochna. - Sądzę jednak, że gdyby była, nie odmówiłaby nam pozwolenia na wzięcie prosiaka. Przecież mu nic złego nie zrobimy? - Ależ naturalnie. Nic mu się nie stanie. Będzie nawet bardzo zadowolony, że sobie pobiega trochę po ogrodzie—tłumaczył Zygmuś. - Wojtusiu, przyprowadź nam prosiaka. Chłopak niedowierzająco patrzył na rozbawioną gromadkę dzieci, lecz nie śmiał się sprzeciwiać. Wyprowadził więc uwiązanego pro- siaka i czekał, co dalej będzie. - Teraz trzeba porobić przygotowania do polowania! - wołał uszczęśliwiony Zygmuś obejmując dowództwo. Przygotowania polegały na tym, że dzieci uzbroiły się w długie tyczki, powyciągane z grochu, pomimo głośnego protestu Julki; na werandzie ustawiły krzesła dla mamy i panny Klary i zrobiwszy dwa wieńce z liści bzu, złożyły je na stoliku werandy. - A po co to? - zapytała ciekawska Wandzia. - Może ciocia i panna Klara zechcą popatrzeć na nasze polowanie, a później rozdadzą nagrody - objaśniał z powagą Zygmuś. - Ten większy wianek to pierwsza nagroda, mniejszy - druga! - No, a teraz zaczynajmy! Dzieci rozbiegały się na wszystkie strony, by się skryć za krzakami. - A ja co, a ja co? Przecież ja też chcę się bawić! - rozległ się pła- czliwy głos. - To Wandzia! Nie ma rady, trzeba jej dać broń i postawić na jakim stanowisku, bo inaczej zacznie swoją zwykłą muzykę i zepsuje nam całe polowanie — objaśniał Adaś dowódcę. Zygmuś skrzywił się. - Ależ ona jest taka mała i taka niezgrabna. Na nic się nie przyda! - Toteż postawimy ją przy płocie; tam obrona wcale nie będzie potrzebna. - Ha, jeżeli już nie można inaczej, niech będzie i tak. Postawiono tedy Wandzię, uzbrojoną w długą tykę, koło płotu i zaraz potem rozległa się komenda: - Raz, dwa, trzy! Wojtuś puścił uwięzionego prosiaka, który w pierwszej chwili nie myślał korzystać ze swobody, lecz stał na miejscu oglądając się 72 na wszystkie strony zdziwionymi oczami. Dopiero gdy Adaś krzy- knął na spuszczonego z łańcucha Bufona i ten z głośnym szczeka- niem rzucił się naprzód, „dzik" przekonał się, że to nie żarty, i począł uciekać prosto przed siebie. Lecz już za chwilę zawrócił gwałtownie, gdyż przed nim zjawił się straszny rycerz z wielką dzidą. „Dzik" rzucił się w drugą stronę - tu również przeraziła go dzida. Jednocześnie ze wszystkich stron poczęły się sypać papierowe kule i rozległy się dzikie, wojenne okrzyki, które wraz ze szczekaniem Bufona i miaukiem obecnych na polowa- niu kotów wytworzyły taki wrzask, iż oszołomiony prosiak rzucał się na wszystkie strony, nie wiedząc, co z sobą począć. Myśliwi gonili go zapamiętale po całym ogrodzie, pilnując, by biegał tylko po ścieżkach, i odpędzając od klombów i zagonów dłu- gimi lancami, czyli tykami. Nagle dowódca polowania krzyknął przerażonym głosem: - Bronić płotu! Spostrzegłszy grożące niebezpieczeństwo, chłopcy rzucili się w tę stronę: jedna deska nie przystawała szczelnie do innych i tworzyła wielką szparę, przez którą „dzik" mógł się śmiało przecisnąć i uciec na podwórze, a wówczas polowanie by się nie udało. Adaś, Staś i Zygmuś nadbiegli z trzech stron, lecz szybciej od nich pędził prosiak, który wcześniej spostrzegł ten jedyny dla siebie ratunek. Już tylko kilka kroków dzieliło go od płotu i przerażeni myśliwi, widząc, że nic nie pomogą ich wysiłki, opuścili swe dzidy, gdy nagle zza krzaku agrestu, rosnącego pod płotem, wytoczyła się Wandzia machając tłustymi rączkami i krzycząc przeraźliwie: - Mamo, mamo, ja się boję! „Dzik" na mnie pędzi, „dzik" mnie zabije! Na domiar nieszczęścia, uginające się ze strachu nogi dziewczynki zaplątały się w długą tyczkę i Wandzia rozciągnęła się jak długa tuż przed biegnącym prosiakiem. Zdziwiony tą niespodziewaną napaścią „dzik" zatrzymał się na chwilę, z czego skorzystali chłopcy, dobiegając do płotu i zasłaniając niebezpieczne przejście. Po długiej, uciążliwej gonitwie dzielni myśliwcy zdołali schwytać 74 -I*' „dzika" żywcem. A był już wielki czas, gdyż prosiak był bardzo zmęczony, a i dzieci z trudem chwytały powietrze i ledwie mogły mówić, tak były znużone. Zygmuś zatrąbił na znak, że polowanie skończone. — A teraz spieszmy po nagrody! - zawołały dzieci i pobiegły na werandę, na której od kilku chwil stała mama przyglądając się zaba- wie dzieci. — Mamusiu! Ciociu! Prawda, jesteśmy dzielni myśliwi! A komu się należy pierwsza nagroda?! - wołały rozbawione dzieci. Nagle jednak umilkły i zatrzymały się, zmieszane bardzo; twarz mamy zamiast zwykłego uśmiechu miała wyraz surowy i jakby smutny. — Dzieci! Cóż to za dziką zabawę wymyśliliście znowu? - zapy- tała po chwili milczenia. — Ależ, mamusiu, to było polowanie na „dzika"! To bardzo przy- jemna zabawa. — Przyjemna dla was, może! Ale spojrzyjcie na prosiaka: biedne stworzenie ledwie dyszy ze zmęczenia. A jakie ma przerażone oczy! Czy nie pomyśleliście o tym, że wasza zabawa była męczarnią dla tego niby-dzika? Dzieci z wielkim wstydem pospuszczały oczy. Zrobiło im się bardzo przykro i bardzo żal umęczonego prosiaka. Zygmuś nieznacznie wyciągnął rękę, schwycił obydwa wieńce i rzucił je za werandę. Tymczasem Zochna, która więcej jeszcze niż inne dzieci odczuwała, jak okrutna była ich zabawa, przysunęła się nieśmiało do mamy mówiąc: — Ach, mamusiu! Widzimy teraz, że zrobiliśmy bardzo źle, mę- cząc prosiaka... Ale zupełnie nie pomyśleliśmy o tym... Teraz... gdy mamusia zwróciła nam uwagę, nie zrobilibyśmy tego. — O, nie, nie! - wołały wszystkie dzieci. - Bardzo nam przykro i bardzo się wstydzimy tego. Ze spuszczonymi głowami i bardzo smutnymi minami rozeszły się dzieci, nie wspominając o niefortunnej zabawie. A w chlewiku pro- siak chrząkał z zadowolenia, bo miał przed sobą najrozmaitsze przy- smaki, poznoszone dla niego przez „myśliwych". I Przeprawa przez „Żółte Morze" Czas schodził dzieciom bardzo przyjemnie: zabawy, które nastę- powały jedne po drugich, udawały się znakomicie, czasami tylko bywały przerywane jakąś sprzeczką lub drobnym wypadkiem. Dzieci były w lesie, bawiły się już w wojnę, urządziły wielki bal, aż wreszcie pomysły się wyczerpały. - Co będziemy dzisiaj robić? - pytały się nawzajem. Adaś, który ciągle jeszcze marzył o wojnie, pomyślał, że teraz byłaby najstosowniejsza chwila do spełnienia obmyślonych planów. Niech tylko się zgodzą na jego propozycję! Gdy więc nikt nie występował z projektem nowej zabawy, rzekł niby obojętnie, chociaż serce biło mu jak młotem: - Mam dosyć dobrą myśl, tylko nie wiem, czy się na nią zgodzicie. - Mów, mów! - chórem zawołały dzieci otaczając Adasia. - Otóż moglibyśmy urządzić przeprawę przez „Żółte Morze"! - Ale jak to będzie? - zapytali wszyscy. - Baczność! Słuchajcie tylko moich rozkazów! - zawołał uszczę- śliwiony Adaś obejmując komendę. - Niech żyje dowódca! - krzyknęła Zochna powiewając kapelu- szem. - Niech żyje, niech żyje! - powtórzyły dzieci ustawiając się w szeregi. Dowódca przyłożył palce do ust i gwizdnął donośnie. Na ten sy- gnał zjawił się w okamgnieniu Wojtuś i stanąwszy przed Adasiem, wyprostowany jak trzcina, z ręką przy słomianym kapeluszu, za- pytał : - Co książę rozkaże? 76 t ?t I Adaś szepnął mu kilka słów do ucha, a Wojtuś, skłoniwszy się uniżenie, zniknął. - Naprzód, marsz za mną! - komenderował dalej dowódca, uzbroiwszy swą załogę w grube kije. Gdy doszli maszerując, jak przystało na odważnych rycerzy, równo i zamaszyście, aż na sam koniec ogrodu, rozległ się rozkaz: - Stać! Sam książę podskakując, jakby jechał na ognistym rumaku, ruszył naprzód, oglądając uważnie deski płotu. Za chwilę znalazł, czego szukał. W jednym miejscu gwoździe z dołu deski były ode- rwane, można więc było odsuwać ją i zasuwać wedle chęci. Zatrzy- mawszy się przed tą deską Adaś zawołał: - Za mną! - i przecisnąwszy się przez otwór, znalazł się po dru- giej stronie płotu. Dzieci, śpiesząc za nim, zatrzymały się wahająco. - Adasiu! Mama i panna Klara nie pozwoliły nam chodzić na Zielonkę! - zawołała Zochna niespokojnie. - Ja tu jestem dowódcą i ja rozkazuję! - krzyknął rozgniewany chłopiec z drugiej strony płotu. - Kto jest tchórz i kto się boi, ten niech wraca; odważni rycerze idą za mną! Nie było więc rady: albo zostać tchórzem i wracać, albo dać dowód odwagi i iść za Adasiem. Po chwili wahania wszyscy zgodzili się na to ostatnie i wkrótce cała załoga zrównała się z księciem. Dziewczynki były trochę zakłopotane; Marychna, która była tu po raz pierwszy, rozglądała się ciekawie i trochę bojazliwie. Zielonka była to piaszczysta droga, otoczona dość wysokimi, zielonymi wzgórkami. Na jeden z nich z rozkazu dowódcy wdra- pywali się właśnie wojacy z wielkim trudem, szczególniej ze względu na Wandzię, którą trzeba było wciągać. Po wejściu na wierzch spuszczano się znowu na dół, aby znów wdrapywać się na drugi pagórek. Powtarzało się to kilka razy. - Czekajcie na mnie - wołała co chwilę tłuścioszka - przecież i ja jestem żołnierzem! - Ach, ty żołnierzu, co nie umiesz jeszcze porządnie chodzić! Uszczęśliwiony Adaś był ciągle na czele, biegał nie zmęczony, 77 I I wynajdywał niby to najwygodniejsze przejścia, wydawał rozkazy, pomagał słabszym, gdy wejście było bardzo trudne, i wciągał naj- cięższego ze swych rycerzy, Wandzię - słowem, był doskonałym dowódcą. - Skąd ty tak doskonale znasz drogę? - zapytał go Zygmuś, porządnie zmęczony, gdyż uszli już spory kawał. - Chodzimy tu nieraz na polowanie z Wojtusiem! - z dumą odpowiedział Adaś, nie dodał jednak, że dołem idzie wygodna ścieżka, którą bez najmniejszego trudu i daleko prędzej dostać się można do tego samego miejsca. Wreszcie wszyscy zaczęli się ociągać, nie okazując zbyt wielkiej gorliwości w pochodzie. Czoła były zroszone potem, policzki silnie zaczerwienione, nogi z trudnością się podnosiły. Przez niektóre główki przelatywała myśl, że jednakże wygodniej było biegać po 78 i ogrodzie, gdzie nie trzeba było tak się męczyć; nikt jednak nie odzy- wał się z tym. Jedna tylko Wandzia wyrzekała głośno: - - Nogi mnie bolą! Chcę wracać do domu! Adaś spostrzegł zmęczenie swej świty i zaczął uspokajać rycerzy: - Za chwilę będziemy już przy „Żółtym Morzu" albo jak się inaczej mówi, przy „Żabim Stawie"! Tam odpoczniemy, a później będziemy się przeprawiali łódkami. - A skąd weźmiemy łódki? - zapytało kilka głosów. - To już moja rzecz! - spokojnie odparł książę biegnąc naprzód. Po kilku minutach zatrzymano się przed dużą kotliną, napeł- nioną brudnożółtą wódą; powierzchnia jej poruszała się co chwila i łatwo można było zauważyć niezliczoną ilość małych i dużych żab, mieszkających w tym „Żółtym Morzu". - Tutaj rozkładamy obóz, a zanim nadejdą łodzie, odpoczniemy i posilimy się! - zawołał dowódca rzucając się na trawę. Za jego przykładem poszli wszyscy, zakrywając się kapeluszami od palących promieni słońca; Zochna zaś otworzyła kobiałkę, którą przez cały czas ukrywała pod fartuszkiem, i zaczęła z niej wydobywać różne zapasy, a więc: wiśnie, agrest, śliczną marchew- kę i kilka zielonych ogórków. Wszystkie te przysmaki znalazły amatorów i za chwilę nic z nich nie zostało. Jednocześnie zza górki rozległo się wołanie Wojtusia: - Hop, hop! Hop, hop! - Bywaj, bywaj! - odpowiedział rozpromieniony Adaś biegnąc naprzeciw Wojtusia. Po krótkiej chwili obaj chłopcy ukazali się na górce, tocząc przed sobą sporą balijkę. - Mamy okręt! - z daleka już wołał Adaś uśmiechając się z triumfem. Uradowane dzieci, zapominając o niedawnym zmęczeniu, za- częły klaskać w ręce śmiejąc się głośno. - Doskonała łódka! Wyborna łódka! Prędzej, dawajcie ją! Zaczęły się narady, kto pierwszy przeprawi się na drugi brzeg. W balijce pomieścić się mogły najwyżej trzy osoby, jak więc roz- dzielić świtę? 79 Po długich namysłach, radach i sporach zgodzono się wreszcie, że w pierwszej partii pojedzie pan dowódca, Marychna, jako gość, i Wandzia, która z głośnym płaczem dopominała się o to. Reszta patrzyła zazdrośnie, jak siadano do balii i odbijano od brzegu. Teraz jednak zaczęły się nieprzewidziane trudności: balijka, pomimo usilnego wiosłowania, kręciła się w kółko, zaledwie poru- szając się naprzód. - To mi dopiero wiosłowanie! - zawołał z brzegu Staś śmiejąc się szyderczo. - I za godzinę nie dobijecie do brzegu. Ja bym ci pokazał, jak się wiosłuje! - Niech ci się nie zdaje, że byś potrafił sobie radzić lepiej ode mnie - odrzekł Adaś rozczerwieniony, machając z całej siły kijem, który zastępował wiosło. - To nie zwyczajna łódka, która leci na- przód, ledwie wodę ruszyć! - Niech panicz odpycha drągiem. Woda niegłęboka, łatwo do- stać - radził Wojtuś. Adaś posłuchał i od tej chwili poszło trochę lepiej; wprawdzie balia nie przestała się kręcić, lecz posuwała się o wiele prędzej naprzód. Wkrótce żeglarze byli już na środku „Żółtego Morza". - Doskonale, doskonale! - wołała Wandzia, która z początku bała się trochę i nawet po cichu popłakiwała, a teraz śmiała się radośnie. - Jak przyjemnie, jak miło! - Jedźcie prędzej, bo przecież i my chcemy spróbować! - krzy- czeli stojący na brzegu. - Zaraz, zaraz! Teraz już doskonale idzie - odpowiadał Adaś wiosłując z zapałem. - Olaboga! - rozległ się nagle przestraszony głos Wojtusia. - Paniczu, prędzej do brzegu, bo pastuchy jadą konie pławić!!! - Tabun rozhukanych bawołów! - krzyknął przeraźliwie Adaś przenosząc się myślą do książki opisującej historię czerwono- skórych. - Uciekajcie, uciekajcie, kto w Boga wierzy! Równocześnie dał się słyszeć tętent i ukazały się głowy koni, przed którymi pędziło z głośnym szczekaniem kilka psów. Staś, Zygmuś i Zochna uciekali, co było sił, nie oglądając się za siebie; Wojtusia już od dawna nie było. 80 Gorzej było z dziećmi na stawie; do brzegu miały jeszcze spory kawałek, a tu balia, jakby na złość, kręciła się w miejscu, nie poru- szając się wcale. - Skakać do wody! - zakomenderował Adaś nie widząc innego ratunku i rzuciwszy kij, zręcznym skokiem wydobył się na brzeg, zaledwie trochę zamoczywszy buciki. Lecz dziewczynki nie poszły za jego przykładem: Wandzia krzy- czała, jakby ją kto krajał w kawałki, a Marychna, drżąc ze strachu, nie mogła się zdecydować na skok. - Nie bój się! - wołał z brzegu Adaś. - Woda tu jest płytka, nic ci się nie stanie! Tylko śpiesz się, bo jak konie wpadną, to cię za- biją albo utopią! Marychna obejrzała się; kilkanaście koni pędziło wprost na nią, nie mając najmniejszego zamiaru zatrzymać się. Nie było czasu do stracenia; uniosła sukienkę i wskoczyła do wody grzęznąc po kolana. Na brzegu Adaś chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą w stronę domu. Oszołomione dzieci biegły co sił zapomniawszy o biednej Wandzi, która krzyczała bezradnie: - Ratujcie, ratujcie! Konie mnie utopią, konie mnie zabiją! Cała gromadka uciekała w najlepsze, tylko Zochna obejrzała się i nie widząc Wandzi, bez chwili namysłu zawróciła biegnąc z powrotem w stronę stawu. Gdy się zatrzymała, konie z drugie- go brzegu już wchodziły do stawu, a Wandzia, stojąc w chwiejącej się balii, wyciągała ręce nie przestając ani na chwilę krzyczeć prze- raźliwie. - Siądźże prędzej, bo się przewrócisz! - wołała Zochna wcho- dząc w wodę. - Zaraz cię wyciągnę! Lecz przerażona dziewczynka nie słuchała; stała wciąż z wyciąg- niętymi rączkami, a gdy Zochna zbliżyła się do niej, rzuciła się jej na szyję. Zochna, przytłoczona niespodziewanym ciężarem, zachwiała się i upadła wraz z Wandzią w wodę. Zaraz jednak podniosła się i ciągnąc za sobą siostrę, z trudem wyszła na brzeg. Tu dopiero uspokoiła się cokolwiek, lecz spojrzawszy na siebie oniemiała z przerażenia: cała jej świeżo wyprana biała sukienka była oblepiona błotem i gliną, kapelusz, który jej mama kupiła 82 kilka dni temu, pływał sobie najspokojniej po wodzie, a na nodze miała tylko jeden pantofelek, gdyż drugi ugrzązł w glinie na dnie. Jak ona się pokaże w domu? Co powie mamie i pannie Klarze? Obok stała Wandzia krzycząc wciąż i szlochając: - Oj, ej, oj, ej! Jak mnie boli, jak boli! Oj, oj, oj, ej! Dziewczynka wyglądała nie mniej smutnie jak Zochna, lecz że jej się to często zdarzało, więc się tym nie martwiła; płakała zaś trochę z bólu, a więcej jeszcze ze strachu i z przyzwyczajenia. - Chodź, Wandziu, do domu! - rzekła Zochna biorąc ją za rękę. - A nie płacz, bo jak konie usłyszą, to pobiegną za tobą! Dziewczynka natychmiast się uspokoiła i pobiegła za Zochna, oglądając się od czasu do czasu na pławiące się konie. Po chwili zatrzymała się i pomimo namów Zochny nie chciała się ruszyć z miejsca. - Nie mogę iść dalej, nie mogę. Nogi mnie bolą i strasznie mi ciężko! - Ależ, Wandziu, jeżeli nie pójdziesz, to w domu nie zostawią dla ciebie herbaty! - próbowała Zochna zastraszyć małego łakom- czuszka. Dziewczynka pomyślała chwilę i posunęła się o kilka kroków, lecz zaraz się zatrzymała. - Nie, Zochno, nie mogę! Nogi mnie bolą i główka mnie boli! - skarżyła się z płaczem, siadając na trawie. - Wandziu, moja droga, moja złota! Jeszcze tylko kawałek. Patrz, już widać nasz ogród! - Nie, nie, nie mogę iść; mnie się spać chce i wszystko mnie boli! Nie było rady! Zochna wiedziała, że gdy się Wandzia uprze, nic nie pomoże. Usiadła więc na trawie obok płaczącej dziewczynki, rozmyślając, co robić. Jedna noga dolegała jej bardzo i przypominała nieszczęśliwy wypadek z pantoflem. Chybaby zdjąć drugi, a także i pończochy, bo jakże tu iść w jednym pantoflu? Jak się dostać do domu? Prze- cież Wandzi samej nie zostawi. Mogłaby wprawdzie zanieść ją na plecach, „na barana". Ale tłuścioszka jest na to za ciężka. - Mój Boże! Co ja zrobię! Po cośmy chodzili na tę obrzydliwą Zielonkę, po cośmy się przeprawiali przez to „Żółte Morze"! To 83 tak zawsze bywa, kiedy mamusi nie słuchamy - skarżyła się dziew- czynka zaczynając także płakać. Wandzia wtórowała jej ze wszystkich sił. Nagle Zochna zaczęła przysłuchiwać się pilnie, gdyż zdawało jej się, że słyszy miauczenie kota. - To Murzynka przyszła mnie szukać! - zawołała uradowana. - Murzynka, Murzynka! Rozległ się radosny miauk kotki, która w kilku susach przybiegła do siedzących na trawie dziewczynek. Jednocześnie ktoś wołał głośno: - Zochno, Zochno, gdzie jesteś?! - Tutaj, chodź prędzej, bo nie wiem, co robić z Wandzią! - odpo- wiedziała Zochna poznając głos Zygmusia. Chłopiec, zaniepokojony nieobecnością dziewczynek, pytał o nie uciekającej gromadki, lecz nikt mu nie dał odpowiedzi, gdyż wszyscy byli zajęci tylko sobą. Postanowił więc wrócić i szukać Zochny i Wandzi, lecz ponieważ nie znał drogi - zabłądził. Dopiero Murzynka, która jakby przeczuwając rozpaczliwe położenie swojej pani pobiegła jej szukać, naprowadziła chłopca na właściwą drogę. - Co się z wami stało? - pytał zdyszany, zatrzymując się przed dziewczynkami. - Jak wy wyglądacie! Czyście wpadły do wody? - Tak! - szepnęła Zochna i opowiedziała całą przygodę. - A gdzie masz pantofelki? - Jeden się utopił, a drugi zdjęłam, bo nie mogłam chodzić. A Wandzia nie chce się ruszać. - Co jej się stało? - Nie wiem, ale się o nią boję, bo już nawet nie płacze i nie do- pomina się o jedzenie, a to źle! - Zdaje mi się, że zasnęła! - szepnął Zygmuś pochylając się nad leżącą dziewczynką. - Prawda. Co my teraz zrobimy? Jak się dostaniemy do domu? - rozpaczała Zochna. - O, wielka mi historia! Wezmę ją na ręce i zaniosę! - Tak ci się zdaje. Przecież ona jest strasznie ciężka i trzech kroków byś nie uniósł. - To zróbmy stołeczek, będzie lżej nieść. 84 - I tak nie damy rady, bo trzeba iść pod górę. No, ale spróbujemy. Zanim jednak ruszyli z miejsca, zjawił się wystraszony Wojtuś, a za nim Adaś, z mocno zaczerwienionymi powiekami. - Co wy wyprawiacie! - krzyknął gniewnie. - W domu krzyk, lament, my dostaliśmy burę, a ci tutaj sobie najspokojniej siedzą! - Ależ, Adasiu, nie możemy sobie dać rady z Wandzią! - uspra- wiedliwiała się Zochna. - Trzeba wam było wracać razem z nami, to przynajmniej mama gniewałaby się na wszystkich! - Nie czas teraz na sprzeczki i wymówki. Trzeba zabrać Wandzię - rzekł Zygmuś usiłując podnieść śpiącą tłuścioszkę. Wspólnymi siłami wzięli ją na ręce i zanieśli do ogrodu; za nimi szła ze spuszczoną głową Zochna, stąpając ostrożnie po kamie- niach, które raniły jej bose stopy, i myśląc ze strachem o powrocie do domu. „Co powie mama i panna Klara, gdy zobaczą moją brudną su- kienkę i tylko jeden pantofelek? A co będzie, jeżeli Wandzia z wiel- kiego strachu i zmęczenia zachoruje?" Pochód zatrzymał się przy płocie, a Zochna zadrżała usłyszawszy głos mamy: - Niedobre dzieci! Gdzieście były? Co się z wami działo? - Mamusiu! Ja się utopiłam i Zochna też, a teraz mnie wszystko boli i w trzewikach mam jakieś kolki, i Zochna zgubiła pantofel! - krzyczała Wandzia, która się przed chwilą obudziła, a obecnie przeciskała się z trudem przez otwór w płocie. - Co ty mówisz, dziecko? Ach, jak wy wyglądacie? Zochno, dlaczego jesteś bez bucików? Zochna stała przed mamą ze spuszczonymi oczami, a po policz- kach spływały jej dwie łzy. - Przepraszam mamusię - jąkała nieśmiało - ja wiem, że źle zrobiłam. Niech się mamusia nie gniewa! Wandzia tymczasem rozpaczała i narzekała, czepiając się sukni mamy: - Nóżka mnie boli i główka boli! Konie mnie utopiły. Zochna mnie wrzuciła do morza. 85 \ - Nic nie rozumiem, ale później mi opowiecie wszystko, teraz chodźcie do domu i przebierzcie się! W dziecinnym pokoju siedzieli wtuleni w kąt Staś i Marychna z bardzo smutnymi minami. - Chwała Bogu, jesteście na koniec! - zawołała Marychna wi- dząc wchodzące dziewczynki. - A ja się tak bałam; myślałam, żeście się potopiły. Staś nie pozwolił mi mówić, żeby się ciocia jeszcze więcej nie martwiła! - Ja zawsze mówię, że z dziewczynami tylko kłopot, a zabawy żadnej! - mruknął niechętnie Staś. - Siedziałybyście lepiej w domu i bawiły się lalkami i kotami, a nie chodziły z nami na wyprawy! - Jednak Zochna okazała się najodważniejszą z nas wszystkich, bo nie namyślając się pobiegła ratować Wandzię, gdy my myśle- liśmy tylko o sobie! - zauważył Zygmuś. - Opowiedzcież mi teraz wasze przygody! — rzekła mama wcho- dząc do pokoju. - Dotąd nie wiem, gdzieście byli i co za nowe wymyśliliście figle, które się tak nieszczęśliwie, skończyły. - Przeprawialiśmy się przez „Żółte Morze"! — zaczęło jedno z dzieci. - Przez „Żabi Staw" - przerwało drugie. - Byliśmy na Zielonce. - Jechaliśmy łódką. .— Adaś był księciem. - Jedliśmy wiśnie, ogórki. - I przyleciały konie... I chciały nas potopić... - Więc zaczęliśmy uciekać... Ja skoczyłem do wody... - Ja także... ale Wandzia została... Tak bezładnie opowiadały dzieci przerywając sobie nawzajem. - No dobrze, ale później jak się stało, że Wandzia i Zochna wpadły do wody? Przecież Zochna uciekała razem z wami? - Ale się wróciła po Wandzię, a dalej to już nie wiemy; niech ona sama opowie. Zochna, ciągle bardzo zawstydzona, zaczęła cichutkim głosikiem opowiadać o swej przygodzie, wreszcie skończywszy opowiadanie, rzekła całując ręce mamy: - Niech się mamusia nie gniewa na mnie, że zgubiłam pantofelek 86 i kapelusz. Ale już nie mogłam wracać, bo konie były w wodzie, zresztą pantofel ugrzązł na samym dnie. - Wszyscy bardzo przepraszamy mamusię. I ciocię - podchwy- ciła reszta dzieci. - A ja najwięcej, bo ja tylko jestem winien, gdyż ja wszystkich namówiłem, żeby poszli na Zielonkę - mówił głośno Adaś wystę- pując na środek pokoju i uderzając się w piersi ściśniętą pięścią. - Niech mamusia mnie za wszystkich ukarze! - Zostaliście już dosyć ukarani, narażając się na różne przykrości, więc na ten raz wam przebaczam. Ale pamiętajcie, że bez panny Klary nie wolno wam ruszyć się ani kroku! - Ale prawda, mamusiu, że Zochna to najdzielniejszy żołnierz? Na drugi raz możemy ją obrać dowódcą, gdyż ona się nie zlękła tabunu rozhukanych koni i uratowała Wandzię, a my, chłopcy, zmykaliśmy jak zające — rzekł Adaś. - Nie wszyscy! - zaprzeczyła Zochna. - Przecież Zygmuś wró- cił po nas! - Cóż z tego, kiedy się na nic nie przydałem! Nie znałem drogi i zabłądziłem, dopiero Murzynka mnie zaprowadziła... - Co? Murzynka? Naprawdę? — zapytała zdumiona Marychna. - Zupełnie nie żartuję! Pierwszy raz widzę takiego mądrego kota! - A widzicie! - zawołała zapominając o wszystkich nieszczę- ściach „kocia mama". - Koty mogą być mądre, nawet bardzo mądre! - Prawda, prawda! Więc wiwat, niech żyje Murzynka! - chórem krzyknęły dzieci, a Adaś dodał: - Niech żyje „kocia mama", która wychowuje takie mądre koty! Zochna roześmiała się serdecznie i zawołała wybiegając z pokoju: - Będzie lepszy wiwat, gdy Murzynce dam mleka, bo się pewno bardzo zmęczyła! Biedna Murzynka Po wyjeździe Marychny i Zygmusia zapanowała cisza. Adaś musiał bardzo wiele czasu poświęcać nauce, gdyż po wakacjach miał składać egzamin; Staś jeździł z Marcinem w pole, a Zochna starała się pogodzić lekcje z kotami, lecz jakoś jej się to nie udawało. Jednego dnia, zupełnie niespodziewanie, mama oznajmiła córecz- ce, że jedzie do Warszawy, do babci, która napisała, że czuje się niezupełnie zdrową, i że zabiera Zochnę ze sobą. Zochna, jakkolwiek w pierwszej chwili ucieszyła się tym pro- jektem, zaniepokoiła się bardzo losem swych kotów, które miały pozostać bez opieki. Wprawdzie Adaś, dowiedziawszy się o wy- jeździe siostrzyczki, obiecał jej solennie opiekować się kocim dwo- rem, niemniej jednak niepokój nie ustąpił z serduszka dziewczynki. Nie było jednak rady! Zochna musiała jechać! Nazajutrz ze wschodem słońca Marcin zaprzągł konie do powo- zu i dziewczynka z mamą pojechała. Odwiózł je na stację Adaś, który jeszcze w chwili, gdy pociąg ruszał, uroczyście obiecywał siostrze: - Nie bój się o twoje koty, będę o nich pamiętał! Z krótkich liścików, jakie dziewczynka pisywała do Adasia, widać było, że z upragnieniem wyczekuje chwili powrotu do domu. Wreszcie nadeszła kartka mamy, donosząca, że za dwa dni wraca wraz z Zochna. Trudno opisać radość dziewczynki, gdy wysiadała z wagonu! Lecz zaledwie znalazła się na dworcu, spotkała ją pierwsza przykrość; gdy rozglądała się pilnie, spodziewając się dostrzec Adasia, zbliżył się tylko Marcin. 88 - A gdzie Adaś? Dlaczego nie przyjechał? - pytała zdziwiona. - Bo nie ma czasu, musi się uczyć! — mruknął w odpowiedzi Marcin, a był taki zachmurzony, że Zochna nie miała odwagi pytać go o nic więcej. „Co tam — myślała sobie dziewczynka - za godzinę będę w domu, to sama wszystko zobaczę. Ale Adaś jest niedobry, że nie przyjechał". Usiadłszy koło mamy Zochna wychyliła się z powozu i z rado- ścią patrzyła wokoło. Wszystko było jej dobrze znane: te same drze- wa, te same pola, ten sam most, łąki i rowy, a wszystko takie śliczne, takie świeże! „Nie, nie, nie chcę mieszkać w Warszawie — myślała sobie - cho- ciaż tam takie piękne domy i ludzie tacy wystrojeni, i tyle pięknych rzeczy w oknach wystawowych! Za to nie ma tam takich ślicznych drzew ani pól, ani takiego nieba; ciągle tylko kurz, dym, upał. Uproszę mamy, żeby mnie nie oddawała na pensję; wolę nie być nigdy dużą panną!" Gdy tak rozmyślała, pokazały się pierwsze domy i powóz zatur- kotał po bruku. - Mamusiu! Za chwilę będziemy już w domu! - zawołała ra- dośnie. Mama uśmiechnęła się. - Tak bardzo się cieszysz, że już wróciłyśmy? A przecież dopie- ro dziesięć dni upłynęło, jak wyjechałyśmy! - Mnie się zdaje, że to już cały rok. Wie mamusia, ja bym nigdzie nie chciała mieszkać, tylko przez całe życie w Brzezinach. W tej chwili powóz zatrzymał się przed bramą. „Pewno Adaś otworzy" - myślała sobie Zochna i uśmiechała się na myśl zobaczenia i uściskania swego drogiego braciszka. Była też niezmiernie zdziwiona i zmartwiona, gdy Adaś się nie pokazywał; za bramą stał tylko Wojtuś, lecz i on nie śpieszył z po- witaniem. Gdy powóz zatrzymał się na podwórzu, z domu wyszła panna Klara z Wandzią, za nimi Julka i Antosia. - A gdzież chłopcy? - zapytała witając się mama. - Są pewnie w ogrodzie. Byli tu przed chwilą; nie wiem, dla- czego nie przyszli się przywitać. 89 Mówiąc to panna Klara miała dziwnie zmieszaną minę, aż mama się tym zaniepokoiła i zapytała: - Czy się stało có złego? - Ach, nic, nic, tylko... - i nauczycielka szepnęła mamie kilka słów do ucha. - Nie może być, jakim sposobem? - zawołała mama, widocznie zmartwiona, a panna Klara szeptem opowiadała dalej. Zochna tymczasem, zrzuciwszy płaszczyk i kapelusz, biegała po podwórzu witając się z kurami, kaczkami, gołębiami i Bufonem. - Jak się macie, jak się macie! A gdzież moje kotki? - Mrrr, mrrr — rozległo się koło niej i dwie kotki zaczęły się kręcić koło jej nóg, ocierając się pieszczotliwie i wyginając grzbiety. - A gdzie Murzynka? — pytała Zochna, lecz w tej chwili spo- strzegła w ogrodzie Adasia i zawołała biegnąc ku niemu: 90 - Dlaczego nie przyjechałeś po nas? Dlaczego nie przyszedłeś przywitać się? Adaś lekko odsunął całującą go dziewczynkę i szedł dalej nie mówiąc ani słowa. - Adasiu! Co ci się stało? Dlaczego jesteś taki zły? Dlaczego mnie nie pocałujesz? - pytała dalej zdumiona. - Trzeba było przyjechać wcześniej, teraz wszystko przepadło! - wybuchnął nagle, targając obydwiema rękami swą gęstą czuprynę. - Co się stało? Mów, co się stało?! — krzyknęła ogarnięta jakimś złym przeczuciem Zochna, chwytając chłopca za rękaw. - Ano, co się miało stać! Ta przeklęta mysz... O mój Boże! Wyszła naturalnie, przecież od tego są myszy... Murzynka ją zła- pała i zaniosła dzieciom... i Staś... Mój Boże! Mój Boże! - kończył szlochając głośno, jakby zapomniał, że jest dużym chłopcem i za kilka tygodni włoży mundurek gimnazjalny. - Co Staś zrobił, co z nią zrobił ? - pytała drżącym głosem Zochna, a twarzyczka jej była tak biała jak kołnierzyk przy sukience. - Gdzieś ją wyniósł i nie wiem, co dalej zrobił, ale jej już nie ma! - Stasiu, Stasiu, to nieprawda! Coś ty z nią zrobił? - wołała nieszczęśliwa Zochna wyciągając ręce do nadchodzącego w tej chwili najstarszego brata. - Przecież ci mówiłem: pilnuj kotów, bo będzie źle! Zjadła mi moją myszkę, więc musiałem ją ukarać! - mówił z zaciętością Staś nie mając odwagi spojrzeć na rozpaczającą Zochnę. - Ty zbóju! - krzyknął Adaś wyciągając zaciśnięte pięści, jakby się chciał rzucić na brata, lecz Zochna schwyciła go za ręce i pocią- gnęła za sobą, biegnąc w stronę domu. - Zochno, dziecko moje, chodź do mnie! — rozległ się głos mamy. - Mamo, mamusiu! O moja droga mamusiu! Jaka ja jestem nie- szczęśliwa! O moja droga mamo! - rozpaczała dziewczynka. - Uspokój się, dziecko! Rozumiem, że to jest wielka przykrość dla ciebie i dla nas wszystkich, ale przecież masz jeszcze inne kotki! - Proszę panienki, ja już wynalazłem dla panienki takiego śli- cznego kota. Kubek w kubek jak Murzynka, nawet z białą łatką! - mówił Wojtuś ocierając oczy rękawem. 91 - Nie chcę! Nie chcę! Moja Murzynka była taka mądra, taka miła i tak mnie kochała! Kilka razy ocaliła mi życie! - i dziewczynka na nowo zaczęła rozpaczać. Nic jej nie mogło uspokoić; ani najpiękniejsze obietnice, ani pieszczoty rodzeństwa, ani serdeczne słowa panny Klary; Zochna płakała, bezustannie wciśnięta w kącik, nie dając się namówić ani do jedzenia, ani do położenia do łóżka. Wreszcie mama zawołała ją do siebie. - Zochno! - rzekła smutnie. - Czy też pomyślałaś o tym, że i mnie ten przykry wypadek bardzo martwi i że twoje łzy są dla mnie bardzo ciężkie? Dziewczynka podniosła zaczerwienione i napuchnięte z płaczu powieki, namyślając się przez chwilę; wreszcie coś jakby zawsty- dzenie przemknęło po jej znękanej twarzyczce. - Dotąd nie zastanawiałam się nad tym, tak mi było żal mojej biednej Murzynki. Ale teraz zdaje mi się, że mamusi jeszcze smutniej ode mnie, bo mamusia się martwi, że ma takiego złego syna! V - Tak jest, moje drogie dziecko! Boli mnie to bardzo, że Staś okazał takie złe serce i że będę musiała bardzo surowo ukarać go za to. - O nie, mamusiu! Nie karz go! Mnie się zdaje, że on i tak jest bardzo nieszczęśliwy, widząc, jaką okropną przykrość zrobił mnie i tobie; chyba on się nie zastanowił nad tym! - Zapewne! Bardzo często popełniamy w gniewie i rozgorycze- niu czyny, których później trzeba ciężko żałować. Tak prawdopodo- bnie postąpił Staś... Ale ty nie przysparzaj mi zmartwienia i posta- raj się uspokoić. - Dobrze, mamusiu! — szepnęła dziewczynka, lecz na próżno starała się powstrzymać łzy, które na nowo napłynęły do jej oczu i jak sznurki drobnych perełek spływały po twarzy. Mama wzięła ją na ręce, jakby Zochna była malutką dziecin- ką, i zaniosła do łóżka, przy którym długo siedziała tuląc i uspoka- jając swą córeczkę, dopóki ta, zmęczona płaczem, nie usnęła mocno. i Wprawdzie Zochna obiecała mamie, że nie będzie się martwiła, lecz dotrzymać słowa nie było łatwo. Na każdym kroku coś przypo- minało jej ulubienicę, a przy takim wspomnieniu łzy nieproszone biegły tak szybko, że im się obronić nie mogła. Dziewczynka zmizerniała i spoważniała, pilniej siedziała przy lekcjach i mniej się zajmowała resztą kotów. Wszyscy w domu byli także nieswoi, gdyż po pierwsze, martwił ich smutek Zochny, a po wtóre, żal im było Murzynki, bo jakkolwiek każdy niby narzekał na wychowańców dziewczynki, w gruncie rzeczy wszyscy przyzwyczaili się do nich i lubili je bardzo. Nawet tłuścioszka Wandzia nie śmiała się tak głośno, a ile razy zobaczyła łzy w oczach Zochny, szeptała smutnie: — Biedna „kocia mama"! Jednego dnia mama, po długiej naradzie z panną Klarą, zawołała Zochnę do siebie. - Moje dziecko - rzekła mama. - Jak wiesz, Adaś po wakacjach idzie do szkół. Byłoby ci bez niego bardzo smutno. Postanowiłam więc i ciebie oddać na pensję do Warszawy. 93 Zochna przyjęła tę wiadomość prawie obojętnie, za to Adaś cieszył się niezmiernie. - Przynajmniej nie będę sam w tej obrzydliwej Warszawie - mó- wił sobie — a może też — dodawał cicho — Zochna odzwyczai się od kotów i przestanie być „kocią mamą"! Nie będzie przynajmniej nowych zmartwień! Po upływie dwóch tygodni wczesnym rankiem zajechał powóz, który miał zawieźć mamę i dzieci na stację, skąd miano ruszyć do Warszawy. Na podwórzu było ludno i gwarno; krzątano się, biegano, pakowano kufry i kosze. Wreszcie Marcin w swej odświętnej granatowej kapocie siedział na koźle, mama umieściła się w powozie, a Adaś dawał ostatnie po- lecenia Wojtusiowi. Tylko Zochny nie było! - Gdzież jest Zochna? Zawołajcie ją, bo już późno i spóźnimy się na pociąg. - Gdzież by miała być! Przecież „kocia mama" musi się pożegnać ze swoimi dziećmi i popłakać nad nimi - rzekła Julka i jednocześnie rozległy się wołania: - Zochno! Chodźże prędzej,,mama czeka! Po chwili z sieni wyszła Zochna z mocno zaczerwienionymi oczami, a obok niej biegła gromadka kotów, miaucząc tak żałośnie, jakby przeczuwały, że ich pani porzuca je na długo i że dobre czasy dla nich minęły. Dziewczynka, stojąc na stopniach powozu, pogłaskała swe fawo- rytki i westchnąwszy cichutko, szepnęła: - Moja kochana, biedna Murzynko, już cię nigdy nie zobaczę! Na pensji powodziło się Zochnie bardzo dobrze; uczyła się do- skonale, wszystkie nauczycielki były z niej zadowolone, a koleżanki kochały ją bardzo. Nie wiadomo tylko, jakim sposobem nazwa „kociej mamy" powędrowała za dziewczynką aż do Warszawy, gdzie prawie wszy- scy tak nazywali Zochnę, która wcale się o to nie gniewała, lecz śmie- jąc się mówiła: — To już ja chyba na całe życie zostanę „kocią mama"' 94 im. H. Sienkiewicza 05-800 w Pruszkowie, ul. K. Fuchołka 8 łel. 58 88 91 Filii Nr 2 Wypożyczalnia dla dzieci Spis rozdziałów Koci dwór się powiększa..... 3 „Kocia mama" na pokucie .... 15 „Kocia mama" zginęła.......24 Zochna ratuje dzieci Murzynki . . 31 Straszna przygoda Wandzi . . . . 41 Maleńki wróg kociego dworu ... 47 Ratunku! Złodzieje!.........54 W co się bawić?..........65 Polowanie na „dzika".......70 Przeprawa przez „Żółte Morze" . 76 Biedna Murzynka..........88 CIP — Biblioteka Narodowa Buyno-Arctowa Maria Kocia mama i jej przygody / Maria Buyno-Arctowa; ii. Anna Stylo-Ginter . — [Wyd. 3] . — Warszawa: „Nasza Księgarnia", 1991 r. ISBN 83-10-08498-6 Printed in Poland Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1991 Wydanie trzecie. Ark. wyd. 6,5. Ark. druk. Al — 10,38. Druk z gotowych diapozytywów wykonały Zakłady Graficzne we Wrocławiu. Zam. nr 118/607/91