Herman Melville BILLY BUDD Notka: "Billy Budd" to druga ze słynnych powieści Hermana Melville'a, przyćmiona nieco poprzez popularność "Moby Dicka". To klasyczna pozycja marynistyczna, przedstawiająca historię Billy'ego - nieco naiwnego, młodego, uczciwego i lubianego przez kolegów marynarza, który pada ofiarą intryg, jakie knuje przeciw niemu zły z natury oficer. Stopniowo narastający konflikt między tymi postaciami musi doprowadzić do tragedii; i tak też się dzieje. OD AUTORA Rok 1797, w którym rozgrywa się niniejsza opowieść, należy do okresu, kiedy to — jak dziś uważa każdy myśliciel — doszło w świecie chrześcijańskim do kryzysu, którego wielkiej, choć naówczas nie przewidywanej doniosłości, nie przewyższyła żadna inna era zanotowana w dziejach. Cel, wyznaczony przez ducha owej epoki, obejmował naprawienie dziedzicznych krzywd Starego Świata. We Francji zostało to w pewnej mierze krwawo dokonane. Ale cóż potem? Sama Rewolucja natychmiast przemieniła się w krzywdzicielkę, jeszcze bardziej ciemięską od królów. Za Napoleona wprowadziła na trony parweniuszowskich monarchów i rozpoczęła tę przewlekłą udrękę nieustającej wojny, której ostatecznym paroksyzmem było Waterloo. W owych latach nawet najmędrsi nie mogli przewidzieć, że wynikiem tego wszystkiego będzie coś, co później niektórzy myśliciele najwyraźniej uznali niemal na całej linii za polityczny postęp dla Europejczyków. Otóż, jak o tym będzie wspomniane na innym miejscu, właśnie coś z rewolucyjnego ducha ośmieliło w Spithead załogi okrętów wojennych do powstania przeciwko prawdziwym, zadawnionym krzywdom, a potem, na Nore, do wysunięcia nieumiarkowanych i agresywnych żądań, którym zdołano się z powodzeniem przeciwstawić dopiero wówczas, gdy prowodyrów powieszono ku przestrodze zakotwiczonej tam floty. Jednakże analogicznie do oddziaływania Rewolucji w ogóle, Wielki Bunt, choć przez Anglików naturalnie uważany wówczas za potworny, niewątpliwie dał pierwszy utajony bodziec do bardzo doniosłych reform w brytyjskiej marynarce. ROZDZIAŁ I (OPOWIADANIE WTAJEMNICZONEGO) Przed wynalezieniem statku parowego, czy może wtedy częściej niż dzisiaj, uwagę człowieka, który przechadzał się po nabrzeżach każdego znacznego portu morskiego, zwracała niekiedy grupa ogorzałych marynarzy z floty wojennej albo handlowej, ubranych odświętnie i przebywających za przepustką na lądzie. W pewnych przypadkach eskortowali oni albo — niczym przyboczna straż — zewsząd otaczali jakąś wybitną postać, należącą do ich grona, która postępowała naprzód wraz z nimi, jak Aldebaran pośród pomniejszych gwiazd swej konstelacji. Owym znamienitym osobnikiem był Urodziwy Marynarz z czasów mniej prozaicznych — czy to z floty wojennej, czy handlowej. Bez żadnego widomego śladu chełpliwości, raczej z niedbałą swobodą właściwą monarchom z urodzenia, zdawał się on przyjmować spontaniczne hołdy swoich kolegów. Przypominam sobie przypadek dość niezwykły. W Liverpoolu, pół stulecia temu, ujrzałem w cieniu wielkiego, brudnego muru (zawady od dawna już usuniętej), który oddzielał Dom Książęcy od ulicy, zwykłego marynarza tak czarnego, że musiał niewątpliwie być rodowitym Afrykaninem z nieskażonej krwi Chama — postać proporcjonalną, wzrostu znacznie wyższego niż przeciętny. Dwa końce barwnej jedwabnej chustki, założonej luźno na szyję, tańczyły mu na odsłoniętym hebanie torsu; w uszach miał duże złote pierścienie, a na kształtnej głowie zsunięty w tył szkocki beret z kraciastą opaską. Było upalne lipcowe południe, toteż twarz jego lśniła od potu, promieniejąc barbarzyńskim weselem. Rzucał na prawo i lewo jowialne uwagi, błyskając białymi zębami, i kroczył ochoczo pośrodku gromady kolegów-marynarzy. Ta zaś składała się z takiego doboru plemion i barw skóry, że Anacharis Cloots mógłby ją doskonale poprowadzić przed pierwsze Zgromadzenie Francuskie jako przedstawicieli Rasy Ludzkiej. Za każdym spontanicznym hołdem, składanym przez przechodniów owej czarnej ludzkiej pagodzie — hołdem, którego wyrazem było zamilknięcie i zdumione spojrzenie, a rzadziej wykrzyknik — pstrokata świta objawiała taką dumę z przedmiotu tego podziwu, jakiej niezawodnie doświadczali asyryjscy kapłani na widok swego wielkiego rzeźbionego byka, gdy wierni padali przed nim na twarz. Ale wróćmy do rzeczy. Jeżeli niekiedy Urodziwy Marynarz z owych czasów obnosił się po lądzie niczym jakiś morski Murat, to jednak nie miał w sobie nic z dandysowatego Bila Junaka — zabawnego osobnika, dzisiaj już prawie zapomnianego, ale niekiedy spotykanego w postaci jeszcze ucieszniejszej od pierwowzoru, u steru statków na burzliwym kanale Erie lub, co prawdopodobniejsze, perorującego w nadbrzeżnych knajpach. Niezmiennie biegły w swym niebezpiecznym rzemiośle, był on ponadto mniej albo więcej znamienitym pięściarzem czy zapaśnikiem. Łączył siłę z urodą. Powtarzano sobie opowieści o jego wyczynach. Na lądzie był szermierzem, na wodzie rzecznikiem innych, zawsze pierwszym do wszystkiego. Gdy trzeba było zrefować marsie przy silnym wietrze — już siedział okrakiem na noku nawietrznej rei, ze stopą w olinowaniu jak w strzemieniu, ciągnąc oburącz za oko liny niczym za uzdę, w postawie wielce przypominającej młodego Aleksandra kiełznającego ognistego Bucefała. Przepyszna postać, wyrzucona wysoko w burzliwe niebo jakby rogami Taurusa, wesoło zagadująca do mozolących się towarzyszy. Moralna jego natura rzadko przeczyła powierzchowności. W istocie, nie dopełniona nią uroda i siła, zawsze pociągająca w doskonałym okazie męskości, nie mogłaby jednak wywoływać tego rodzaju hołdów, jakie w niektórych przypadkach odbierał Urodziwy Marynarz od swoich mniej szczodrze obdarzonych towarzyszy. Takim to wzorem doskonałości, przynajmniej zewnętrznie, a poniekąd też i w swej naturze, aczkolwiek z pewnymi istotnymi odchyleniami, które zostaną ujawnione w toku niniejszej opowieści, był modrooki Billy Budd — albo Dziecina, jak go w końcu poufale nazywano z uwagi na okoliczności, które później przytoczymy — dwudziestojednoletni fortopman we flocie pod koniec ostatniej dekady wieku osiemnastego. Do służby królewskiej dostał się na krótko przed okresem, w którym rozgrywa się niniejsza opowieść, zabrany na Cieśninach z pokładu wracającego do kraju statku handlowego i przymusowo wcielony do załogi wypływającego w morze siedemdziesięcioczterodziałowego okrętu Jego Królewskiej Mości „Nieposkromiony”, który to okręt, co w owych gorączkowych czasach nie było zgoła niezwykłe, musiał wyjść z portu bez należytego kompletu załogi. Oficer werbunkowy, porucznik Ratcliffe, ledwie ujrzawszy Billa na schodni, skoczył prosto do niego, jeszcze zanim formalnie zebrano do przeglądu na pokładzie rufowym załogę statku. I tylko Billa wybrał. Bo czy to dlatego, że inni, kiedy ich przed nim ustawiono, wypadli niekorzystnie po Billu, czy też że miał niejakie skrupuły z uwagi na fakt, że owemu statkowa handlowemu nieco brakowało ludzi — jakkolwiek tam było, oficer zadowolił się swoim pierwszym, odruchowym wyborem. Ku zdziwieniu załogi, choć i ku dużej satysfakcji porucznika, Billy nie zgłaszał sprzeciwu. Ale też wszelki sprzeciw byłby równie daremny, jak protest szczygła wsadzonego do klatki. Widząc tę zgodę bez skargi, można powiedzieć nieledwie ochoczą, koledzy z załogi skierowali na marynarza zdumione spojrzenia, pełne milczącego wyrzutu. Kapitan statku był jednym z tych zacnych śmiertelników, spotykanych w każdym zawodzie — nawet najskromniejszym — rodzajem człowieka, którego każdy zgodnie nazywa „przyzwoitym”. I — rzecz nie tak dziwna, jak by się mogło zdawać — choć był oraczem zmąconych wód i całe życie zmagał się z niesfornym żywiołem, poczciwiec niczego bardziej nie miłował w głębi serca niż zwykłej ciszy i spokoju. Poza tym liczył lat pięćdziesiąt albo około tego, był nieco skłonny do otyłości, miał miłą twarz pozbawioną zarostu i o przyjemnej cerze — twarz raczej pełną, ludzką i rozumną w wyrazie. W pogodny dzień, przy pomyślnym wietrze, jeżeli wszystko szło dobrze, pewien melodyjny ton jego głosu zdawał się być prawdziwym, nie hamowanym wyrazem wewnętrznej natury. Był bardzo roztropny, bardzo sumienny, ale w niektórych przypadkach zalety owe stawały się przyczyną nadmiernego niepokoju. Podczas rejsu, dopóki jego statek znajdował się w pobliżu lądu, nie było snu dla kapitana Gravelinga. Brał sobie bardzo do serca ową poważną odpowiedzialność, nie mającą aż takiej wagi dla niektórych innych kapitanów. W czasie gdy Billy Budd był na dole w forkasztelu i zbierał swoje manatki, oficer z „Nieposkromionego”, człek krzepki i obcesowy, bynajmniej nie zbity z tropu tym, że kapitan Gra-veling pominął zwyczajowe uprzejmości przy tak niemiłej dlań okazji — pominięcie to spowodowane było po prostu zatroskaniem — bez ceremonii zaprosił się do kajuty, a także na flaszkę z szafeczki na spirytualia, który to schowek jego wytrawne oko natychmiast wykryło. W istocie był on jednym z tych wilków morskich, w których wszystkie trudy i niebezpieczeństwa marynarskiego życia podczas wielkich, przewlekłych wojen jego epoki nigdy nie przytłumiły wrodzonej chętki do uciech zmysłowych. Obowiązki swe zawsze wypełniał sumiennie, atoli obowiązek bywa niekiedy suchy, toteż był za tym, ażeby, kiedy tylko się da, zwilżać jego suchość użyźniającym wywarem mocnych płynów. Właścicielowi kajuty nie pozostało nic innego, jak tylko odegrać rolę przymusowego gospodarza z możliwie największą gracją i skwapliwością. Jako niezbędne dodatki do flaszki, postawił w milczeniu przed niepohamowanym gościem kubek i dzbanek z wodą. Przeprosił jednak, iż sam nie będzie w tym uczestniczył, i posępnie patrzał, jak nie stropiony oficer spokojnie rozcieńczył grog odrobiną wody, po czym wychylił go trzema haustami i odsunął pusty kubek, nie tak daleko wszakże, by nie móc go sięgnąć bez trudu, a jednocześnie rozsiadłszy się wygodnie i oblizawszy wargi z ogromną satysfakcją, spojrzał prosto na gospodarza. Po owych poczynaniach kapitan przerwał milczenie, a w jego głosie czaił się smętny wyrzut: — Poruczniku, zabiera mi pan najlepszego z moich ludzi, klejnot pomiędzy nimi. — Tak, wiem — odparł tamten, natychmiast przysuwając sobie kubek, by go ponownie napełnić. — Wiem o tym. Bardzo mi przykro. — Przepraszam, ale pan mnie nie rozumie, poruczniku. Niech pan posłucha. Nim wziąłem na pokład tego młodego człowieka, mój forkasztel był jaskinią swarów. Czarne to były chwile na statku, powiadam panu. Trapiłem się tak, że nawet fajka nie mogła mnie pocieszyć. Ale zjawił się Billy i było to tak, jak gdyby ksiądz katolicki zaprowadził spokój w irlandzkiej spelunce. Nie żeby im prawił kazania albo mówił czy robił coś szczególnego — ale biła od niego cnota, cukrząc wszystkich skwaszonych. Przylgnęli do niego niczym szerszenie do melasy — wszyscy z wyjątkiem przywódcy całej zgrai, tego masywnego, kosmatego chłopa z ognistorudymi bakami. Być może przez zazdrość o nowego przybysza, mniemając, że taki „słodki i miły chłopczyna”, jak go drwiąco nazywał wobec innych, nie może mieć ducha walczącego koguta, postanowił koniecznie wywołać jakąś paskudną awanturę. Billy zachowywał cierpliwość, zagadywał do niego miło — bo on, poruczniku, jest trochę taki jak ja, dla którego wszelkie kłótnie są nienawistne — ale nic nie pomagało. No i któregoś dnia, podczas drugiej psiej wachty, Rudy Bak w obecności innych, pod pozorem, że pokazuje Billowi, skąd wykrawa się polędwicę na befsztyk — był bowiem niegdyś rzeźnikiem — bezczelnie wymierzył mu kuksańca pod żebra. Billy, szybki jak błyskawica, puścił w ruch swą pięść. Przypuszczam, że wcale nie zamierzał osiągnąć aż takiego skutku, ale w każdym razie sprawił temu krzepkiemu durniowi okropne cięgi. Trwało to chyba z pół minuty. Jak mi Bóg miły, drągala zdumiała ta szybkość. I czy dasz pan wiarę, poruczniku, że Rudy Bak teraz naprawdę kocha Billa? Kocha go albo jest największym hipokrytą, o jakim w życiu słyszałem. Ale też wszyscy go kochają. Niektórzy piorą jego rzeczy, cerują mu znoszone spodnie, cieśla w wolnych chwilach robi dla niego piękną szafeczkę. Każdy by wszystko uczynił dla Billa Budda i jesteśmy tu teraz jedną szczęśliwą rodziną. Otóż, poruczniku, jeżeli ten chłopak odejdzie, już wiem, co będzie na pokładzie „Praw”. Teraz nieprędko będę mógł po kolacji oprzeć się o kabestan i spokojnie wypalić fajkę — nie, chyba już nieprędko. Tak, poruczniku, zabierasz mi pan klejnot prawdziwy; zabierasz mi tego, który czyni pokój. To rzekłszy ów zacny człowiek z prawdziwym trudem powściągnął wzbierający szloch. — No cóż — odrzekł oficer, który z rozbawieniem i ciekawością słuchał tego wszystkiego, a teraz jeszcze poweselał od trunku. — Cóż, niech będą błogosławieni czyniący pokój, szczególnie tacy, co walczą! A właśnie takimi są te siedemdziesiąt cztery pięknotki, których paszcze widzisz pan wytknięte przez strzelnice wojennego okrętu, co na mnie czeka — tu wskazał przez okno kabiny na „Nieposkromionego”. — Ale odwagi! Nie bądź pan taki zgnębiony. Ba, z góry panu przyrzekam królewską aprobatę. Bądź pewien, iż Najjaśniejszy Pan z radością się dowie, że w czasach, kiedy jego suchary nie są poszukiwane przez marynarzy tak chciwie, jak by powinny, a także w czasach, kiedy niektórzy kapitanowie floty handlowej po cichu mają za złe wypożyczanie od nich do służby jednego czy drugiego człowieka, Najjaśniejszy Pan, jak powiadam, uraduje się, że przynajmniej jeden taki kapitan z ochotą oddaje królowi sam kwiat swej trzódki, marynarza, który z równą wiernością nie stawia temu oporu. Ale gdzież jest to moje cudo? A! — dodał patrząc w otwarte drzwi kajuty. — Otóż idzie i, na Jowisza, dźwiga swą skrzynkę. Apollo z kuferkiem! Człowieku — rzekł wychodząc mu na spotkanie — nie możesz zabrać takiego dużego pudła na okręt wojenny. Tam skrzynie są głównie na kartacze. Włóż swoje manatki do worka, chłopcze. Buty i siodło dla kawalerzysty, a worek i hamak dla marynarza z okrętu wojennego. Przełożenie rzeczy ze skrzynki do worka zostało dokonane. Następnie, zaczekawszy, aż jego wybraniec zszedł do szalupy, porucznik opuścił się za nim i odbił od „Praw człowieka”. Tak bowiem brzmiała nazwa statku handlowego, aczkolwiek kapitan oraz załoga skracali ją po marynarsku na „Prawa”. Jego uparty właściciel z Dundee był zagorzałym wielbicielem Tomasza Paine’a, którego książka, stanowiąca odpowiedź na potępienie rewolucji francuskiej przez Burke’a , a wtedy niedawno opublikowana, rozeszła się wszędzie. Nadając swemu statkowi miano od tytułu książki Paine’a, ów człowiek z Dundee po trosze przypominał współczesnego sobie armatora, Stephena Girarda z Filadelfii, który dał wyraz sympatiom do ojczystego kraju i jego liberalnych poglądów filozoficznych nazywając swe statki „Wolter”, „Diderot” i tak dalej. Lecz oto teraz, kiedy szalupa przepływała pod rufą statku handlowego, a oficer i wioślarze ujrzeli — jedni ze złością, a inni z uśmiechem — wypisaną tam nazwę, w tej właśnie chwili nowo zwerbowany zerwał się z miejsca na dziobie łodzi, gdzie sternik kazał mu siedzieć, i jął machać kapeluszem, żegnając się wesoło ze swymi milczącymi kolegami, którzy z żalem spoglądali nań znad relingu. Następnie pozdrowił sam statek: — Żegnajcie mi także, „Prawa człowieka”! — Siadaj, mój panie! — ryknął porucznik, natychmiast przybierając surowy ton, odpowiedni dla swojej rangi, choć z trudem hamując śmiech. Istotnie, postępek Billa był strasznym naruszeniem marynarskiej dyscypliny. Wszelako chłopaka nigdy jej nie uczono, co biorąc pod uwagę porucznik nie napomniałby go tak energicznie, gdyby nie to końcowe pożegnanie ze statkiem. Dopatrzył się w nim bowiem ukrytej ironii ze strony nowo zrekrutowanego — chytrego potępienia zarówno przymusowego werbunku, jak i jego samego w szczególności. Jednakże — co bardziej prawdopodobne — jeżeli zabrzmiało to ironicznie w efekcie, nie było takie w intencji, albowiem Billy, chociaż szczęśliwie obdarzony wesołością właściwą dobremu zdrowiu, młodości i beztroskiemu sercu, nie był bynajmniej skłonny do ironii. Brakowało mu zarówno ochoty po temu, jak i złośliwej zręczności. Posługiwanie się dwuznacznikami czy insynuacjami wszelkiego rodzaju było zupełnie obce jego naturze. Co zaś się tyczy przymusowego zaciągu, to przyjmował go po trosze tak, jak zwykł był przyjmować każdą odmianę pogody. Na podobieństwo zwierząt, acz nie filozof, był, nie wiedząc o tym, właściwie fatalistą. I możliwe, że nawet przypadł mu do gustu ten niespodziany obrót, jaki przyjęły jego sprawy, gdyż obiecywał mu nowe przeżycia i wojenne emocje. Na pokładzie „Nieposkromionego” wprędce zaliczono go do starszych marynarzy, przydzielono do wachty prawej burty i wyznaczono do służby na marsie fokmasztu. Wprędce oswoił się całkowicie z tą służbą, a jego bezpretensjonalna uroda i miłe, beztroskie obejście zyskały mu niemałą sympatię. Nie było w mesie weselszego człowieka, w wyraźnym przeciwieństwie do pewnych innych osobników, podobnie jak on przymusowo wcielonych do załogi; ci bowiem, kiedy nie mieli nic do roboty, czasem — a zwłaszcza podczas ostatniej psiej wachty, kiedy zbliżający się zmrok skłaniał do zadumy — łatwo popadali w smętek, u niektórych pokrewny ponurości. Jednakże nie byli oni tak młodzi jak nasz fortopman; wielu musiało posiadać jakieś ognisko domowe, inni pozostawili żony i dzieci najprawdopodobniej w niepewnym położeniu, a niemal każdy miał jakichś krewnych czy znajomych — podczas gdy dla Billa, jak to niebawem zobaczymy, cała rodzina sprowadzała się właściwie do niego samego. ROZDZIAŁ II Aczkolwiek nasz nowo kreowany fortopman został dobrze przyjęty na marsie i na pokładach działowych, nie był tam już takim przedmiotem podziwu, jak poprzednio dla załóg pomniejszych statków handlowych, z którymi to załogami dotąd wyłącznie obcował. Był młody i mimo już niemal w pełni rozwiniętego ciała wyglądał na jeszcze młodszego, niż był w rzeczywistości. Sprawiał to jakiś młodociany wyraz wciąż jeszcze gładkiej twarzy, prawie niewieściej w czystości swej przyrodzonej karnacji, w której jednakże, dzięki morskim wyprawom, lilie zgoła zanikły, a róże jeno z trudnością rumieniały poprzez ogorzałość. Człowieka, który był tak do gruntu nie obznajomiony z zawiłościami wymyślniejszego żywota, mogłoby onieśmielić raptowne przeniesienie z poprzedniego prostego otoczenia w rozleglejszy i bardziej złożony świat wielkiego okrętu wojennego, gdyby miał w swej naturze jakąkolwiek próżność czy zarozumialstwo. Wśród różnorakiej załogi „Nieposkromionego” znajdowało się paru marynarzy, którzy, choć niżsi stopniem, nie byli zwykłego, pospolitego pokroju; wyraźnie przejawiali ową postawę, którą nieustanna wojskowa dyscyplina i wielokrotne uczestniczenie w bitwie może w niejakiej mierze nadać nawet ludziom przeciętnym. Billy Budd jako Urodziwy Marynarz znajdował się na okręcie poniekąd w sytuacji wiejskiej piękności, przeniesionej z prowincji i zmuszonej do współzawodnictwa z wysoko urodzonymi damami dworskimi. Jednakże zaledwie dostrzegał ową zmianę. Nie widział też, że coś w nim wywoływało dwuznaczne uśmieszki na niektórych twardych marynarskich twarzach. Równie nieświadom był szczególnego, korzystnego wrażenia, jakie jego osoba oraz obejście wywierały na rozumniejszych panach z pokładu rufowego. I nie mogło też być inaczej. Obdarzony budową właściwą najświetniejszym fizycznie okazom Anglików, w których płynie krew saksońska bez żadnej normańskiej czy innej domieszki, miał w twarzy ten ludzki, pełen spokoju i dobroci wyraz, który grecki rzeźbiarz nadał w pewnych przypadkach swojemu heroicznemu siłaczowi, Herkulesowi. To jednak znowu niedostrzegalnie odmieniała inna istotna właściwość. Ucho drobne i kształtne, wygięcie stopy, zarys nozdrzy i ust, nawet ręce stwardniałe i zabarwione na miedzianopomarańczowy kolor dziobu tukana — ręce mówiące o linach i wiadrach smoły — a nade wszystko coś w jego zmiennym wyrazie, w każdej przypadkowej pozycji czy geście, coś, co nasuwało myśl o matce szczególnie uprzywilejowanej przez miłość i Gracje — wszystko to osobliwie wskazywało na rodowód jaskrawo sprzeczny z jego losem. Owa tajemniczość stała się mniej tajemnicza przez ujawnienie pewnego faktu, gdy Billa stojącego przy kabestanie formalnie wcielano do służby. Kiedy oficer, niski, żwawy jegomość, spytał między innymi o miejsce jego urodzenia, Billy odrzekł: — Nie wiem, proszę pana. — Nie wiesz, gdzieś się urodził? A kto był twoim ojcem? — Bóg to wie, panie. Uderzony szczerą prostotą tych odpowiedzi, oficer spytał następnie: — A wiesz cośkolwiek o swoim pochodzeniu? — Nie, panie. Ale słyszałem, że mnie znaleźli pewnego rana w pięknym, jedwabiem wyściełanym koszyku, zawieszonym u kołatki na drzwiach jednego zacnego człowieka w Bristolu. — Znaleźli, powiadasz? Ano — tu oficer odchylił w tył głowę i zmierzył wzrokiem od góry do dołu nowo zwerbowanego — ano, okazuje się, że to było wcale niezłe znalezisko. Mam nadzieję, że znajdą jeszcze więcej takich jak ty, mój chłopcze; flota ogromnie ich potrzebuje. Tak, Billy Budd był znajdą, przypuszczalnie bękartem, i najwyraźniej wcale nie nikczemnego rodu. Szlachetne pochodzenie było w nim równie widoczne jak w rasowym koniu. Co do reszty, to posiadając niewiele przenikliwości i ani śladu mądrości węża, a jednak nie będąc tylko gołębiem, miał ten rodzaj i zasób inteligencji, który idzie w parze z niezwykłą prawością zdrowej ludzkiej istoty — takiej, której dotąd nie podano wątpliwego jabłka wiedzy. Był niepiśmienny. Nie umiał czytać, ale potrafił śpiewać, i wzorem niepiśmiennego słowika czasami komponował własne piosenki. Nieśmiałości nie miał wcale czy raczej tyle, ile jej można rozsądnie przypisać psu z rasy świętego Bernarda. Ponieważ zazwyczaj obcował z żywiołem, a ląd znał niemal jedynie jako wybrzeże czy raczej tę cząstkę ziemnowodnego globu, która jest opatrznościowo zarezerwowana dla sal tańca, dziewek i oberżystów, krótko mówiąc tego, co marynarze nazywają „krainą szczęśliwości” — jego prosta natura pozostała nie tknięta przez moralną wymyślność, którą niekiedy można przyrównać do tej sztucznej rzeczy, znanej pod nazwą szacowności. Ale czy marynarze odwiedzający „krainę szczęśliwości” są bez przywar? Nie, tylko że ich tak zwane przywary pochodzą z wypaczenia serca rzadziej niż u ludzi lądu, bo wynikają nie tyle z zepsucia, co z nadmiaru żywotności po długim jej powściąganiu, będąc zwyczajnymi jej przejawami, zgodnymi z prawami natury. Z przyrodzonej skłonności, wspomaganej przez jego losy, Billy był pod wieloma względami właściwie czymś w rodzaju prawego barbarzyńcy, zapewne takiego jak Adam, zanim układny wąż wkręcił się w jego towarzystwo. Niech tutaj wolno będzie zauważyć, iż niejako na potwierdzenie doktryny o upadku człowieka — doktryny dziś powszechnie lekceważonej — można zaobserwować, że tam, gdzie pewne cnoty, czyste i nieskażone, właściwe są komuś noszącemu zewnętrzny uniform cywilizacji, przy bliższym badaniu okazuje się, że nie wynikają one z obyczaju czy konwenansu, ale raczej są z nimi sprzeczne, jak gdyby zaiste w drodze wyjątku zostały przejęte z czasów poprzedzających kainowe miasta i umiastowionego człowieka. Człowiek wyróżniający się takimi właściwościami ma dla nie wypaczonego smaku niejako czystą woń jagód, podczas gdy osobnik do cna ucywilizowany, nawet jeżeli jest dobrym okazem owego gatunku, ma dla tegoż moralnego podniebienia wątpliwy posmak jak gdyby mieszanego wina. Do każdego zabłąkanego spadkobiercy tych prymitywnych zalet, który, jak Caspar Hauser, wędruje w oszołomieniu po jakiejś chrześcijańskiej stolicy naszych czasów, nadal w pełni stosuje się słynna inwokacja poety sprzed blisko dwóch tysięcy lat o poczciwym wieśniaku, co znalazł się w obcym sobie Rzymie cezarów: Wiernego w słowie i myśli, Cóż cię, Fabianie, do miasta przywiodło? Jakkolwiek nasz Urodziwy Marynarz posiadał taką męską urodę, jaką nie wszędzie spotkać można, wszelako na podobieństwo owej pięknej kobiety z którejś z pomniejszych opowieści Hawthorne’a brakowało mu jednego. Nie była to żadna widoma skaza, jak u owej damy, ale występująca niekiedy skłonność do wadliwej wymowy. Aczkolwiek w godzinie srożenia się żywiołów czy też w niebezpieczeństwie był pod każdym względem taki, jakim winien być marynarz, to jednak pod nagłym naporem silnych, serdecznych uczuć głos jego, kiedy indziej osobliwie melodyjny i jakby wyrażający wewnętrzną harmonię, skłonny był do pewnej organicznej ułomności — mniejszego lub większego jąkania czy nawet czegoś gorszego. W tym szczególe Billy był uderzającym dowodem, że ów przewrotny tłumacz, zawistny, zły doradca z Edenu, nadal ma coś do czynienia z każdym, kto znalazł się na tej planecie. Zawsze, tak czy inaczej, z pewnością podsunie on swą wizytówkę, jak gdyby chciał nam przypomnieć: Jam też przyłożył się do tego. Ujawnienie takiej wady w Urodziwym Marynarzu powinno być dowodem nie tylko tego, że nie przedstawia się go jako konwencjonalnego bohatera, ale też że historia, której jest główną postacią, nie jest romansem. ROZDZIAŁ III W momencie przymusowego zwerbowania Billa do załogi „Nieposkromionego” okręt ów miał właśnie przyłączyć się do floty śródziemnomorskiej. Zostało to niebawem dokonane. Jako należący do owej floty, siedemdziesdęcioczterodziałowiec uczestniczył w jej ruchach, choć czasem, z uwagi na swoje wybitne walory żeglowne, był w braku fregat wysyłany na specjalne zadania zwiadowcze — niekiedy zaś w jakiejś dłuższej misji. Z tym wszystkim jednak opowieść niniejsza niewielki ma związek, jako że ogranicza się do wewnętrznego życia jednego poszczególnego okrętu i dziejów jednego marynarza. Było lato roku 1797. W kwietniu owego roku nastąpiły rozruchy w Spithead, po nich zaś, w maju, drugi i jeszcze poważniejszy wybuch zamieszek we flocie zakotwiczonej na Nore. Te ostatnie znane są, i to bez żadnej przesady w owym określeniu, pod nazwą Wielkiego Buntu. Była to w istocie demonstracja groźniejsza dla Anglii od ówczesnych manifestów oraz zwycięskich i prozelickich armii francuskiego Dyrektoriatu. Dla Imperium bunt na Nore był tym, czym strajk straży ogniowej byłby dla Londynu zagrożonego powszechnym pożarem. Podczas owego kryzysu Królestwo mogło już przewidzieć to słynne hasło, które w kilka lat później obwieściło całej walczącej marynarce, czego Anglia oczekuje w potrzebie od Anglików. Wtedy to właśnie marynarze, których można było liczyć na tysiące, powciągali wśród okrzyków na maszty trójpokładowców i siedemdziesiątek czwórek zakotwiczonych na własnej redzie — floty będącej prawym ramieniem nieomal jedynego wolnego, konserwatywnego mocarstwa w Starym Świecie — flagi brytyjskie z usuniętym godłem Unii i krzyżem, przemieniając sztandar ustanowionego prawa i wolności we wrogi czerwony meteor nieokiełznanej i niepohamowanej rewolty. Słuszne niezadowolenie, zrodzone z rzeczywistych uchybień we flocie, rozpłomieniły w bezrozumną pożogę żywe iskry nadlatujące przez Kanał z ogarniętej pożarem Francji. Wydarzenie to na pewien czas przemieniło w szyderstwo owe natchnione słowa Dibdina — który pisząc swe pieśni był niepoślednim sojusznikiem angielskiego rządu w europejskich zmaganiach — słowa między innymi sławiące patriotyczne poświęcenie brytyjskiego marynarza : „A co do życia mego, należy ono do króla!” Taki epizod wspaniałych morskich dziejów Wyspy jej historycy naturalnie skracają: jeden z nich (G.P.R. James) wyznaje otwarcie, iż chętnie by go pominął, gdyby nie to, że „bezstronność nie pozwala wybredzać”. Jednakże jego wzmianka nie tyle jest relacją, co notatką, jako że nie podaje prawie żadnych szczegółów. Niełatwo też znajdzie się je w bibliotekach. Po dobnie jak niektóre inne wydarzenia, przytrafiające się w każdej epoce we wszystkich państwach na świecie, z Ameryką włącznie, Wielki Bunt miał taki charakter, że narodowa duma i wzglądy polityczne chętnie odsunęłyby go na dalszy plan historyczny. Wydarzeń takich przemilczeć niepodobna, istnieje wszakże oględny sposób historycznego ich omawiania. Skoro rozsądna jednostka powstrzymuje się od rozgłaszania jakichś niefortunnych czy katastrofalnych wypadków w rodzinie, naród znajdujący się w podobnym położeniu może bez ujmy zachować równą dyskrecję. O ile po rozmowach pomiędzy rządem a przywódcami buntu i poczynieniu przez władze ustępstw w sprawie pewnych jaskrawych nadużyć, pierwsze powstanie — w Spithead — zostało z trudnością stłumione, a spokój na jakiś czas przywrócony, to na Nore ów nieprzewidziany nawrót buntu na jeszcze większą skalę, spotęgowanego w toczących się później układach przez żądania, które władze uznały nie tylko za niedopuszczalne, ale za agresywne i zuchwałe, wskazywał — jeśli czerwona flaga nie uczyniła tego już w dostatecznym stopniu — jaki duch ożywia marynarzy. Ostatecznie stłumiono jednak rewoltę, ale umożliwiła to bodaj jedynie niezachwiana wierność korpusu piechoty morskiej oraz dobrowolny powrót do służby wpływowych odłamów załóg. W pewnej mierze można przyrównać bunt na Nore do porażającego napadu zaraźliwej febry w ciele z natury swej zdrowym, które ją wprędce przezwycięża. Tak czy owak, spośród owych tysięcy buntowników pochodziła pewna liczba marynarzy, którzy wkrótce potem — czy to powodowani jedynie patriotyzmem, czy też wojowniczością, czy jednym i drugim — dopomogli Nelsonowi zdobyć mitrą na Nilu, a morską koroną nad koronami pod Trafalgarem. Dla buntowników bitwy te, zwłaszcza zaś Trafalgar, stały się pełnym zmazaniem grzechów, i to wspaniałym; albowiem na wielkie morskie widowisko składa się jedynie heroiczna świetność oręża. Bitwy te, szczególnie zaś Trafalgar, nie mają sobie równych w dziejach ludzkości. ROZDZIAŁ IV DOTYCZĄCY „NAJWIĘKSZEGO MARYNARZA OD POCZĄTKU ŚWIATA” (TENNYSON) Kiedy przychodzi do pisania, jakkolwiek by ktoś był zdecydowany trzymać się głównej drogi, zawsze znajdą się jakieś boczne ścieżki mające powab, któremu niełatwo się oprzeć. Przyzywany przez geniusz Nelsona, mam zamiar zabłąkać się na taką ścieżkę. Rad będę, jeśli czytelnik zechce dotrzymać mi towarzystwa. Przynajmniej możemy sobie obiecać tę przyjemność, która, jak mówią złośliwie, tkwi w grzechu — albowiem literackim grzechem będzie takie zboczenie z drogi. Najprawdopodobniej nie jest niczym nowym stwierdzenie, że wynalazki naszych czasów spowodowały na koniec w wojnie morskiej przemianę odpowiadającą tej rewolucji we wszelkim rzemiośle wojennym, której dokonało sprowadzenie z Chin do Europy prochu strzelniczego. Pierwsza europejska broń palna, przyrząd nieporęczny, została, jak wiadomo, odrzucona z pogardą przez wielu rycerzy, jako narzędzie nikczemne, dobre co najwyżej dla słabeuszów nazbyt tchórzliwych, aby skrzyżować stal ze stalą w otwartej walce. Jednakże, tak jak na lądzie rycerskie męstwo, chociaż obrane ze swego blasku, nie skończyło się wraz z rycerzami, również i na morzu — aczkolwiek pewna odmiana waleczności w nawodnych starciach wyszła dziś z mody jako nie dająca się zastosować w zmienionych warunkach — szlachetne zalety takich morskich potentatów, jak Don Juan Austriacka, Doria, Van Tromp, Jean Bart, liczny zastęp brytyjskich admirałów czy też amerykańscy Decaturowie z roku 1812 — nie stały się przeżytkiem wraz z ich drewnianymi okrętami. Niemniej każdemu, kto umie doceniać Teraźniejszość nie lekceważąc Przeszłości, można wybaczyć, że dlań ów samotny stary okręt w Portsmouth, „Victory” Nelsona, wydaje się unosić na wodzie nie tylko jako butwiejący pomnik niezniszczalnej chwały, lecz także jako poetyczny wyrzut, złagodzony przez malowniczość, w stosunku do „Monitorów” i innych, jeszcze potężniejszych europejskich pancerników. I nie jest tak tylko dlatego, że owe okręty są niemiłe dla oka, że nieuchronnie brak im symetrii i pięknej sylwetki dawnych liniowców, ale w równej mierze i z innych przyczyn. Być może są tacy, którzy, choć nie całkowicie nieczuli na ów poetyczny wyrzut wyżej wspomniany, mogą jednakże być skłonni odeprzeć go w imię nowego porządku, i to w razie potrzeby posuwając się aż do obrazoburstwa. Na przykład pobudzeni widokiem gwiazdy wprawionej w pokład „Victory” w miejscu, gdzie padł Wielki Marynarz, ci wojenni utylitaryści mogą sugerować, że wymyślne eksponowanie przez Nelsona własnej osoby w bitwie było nie tylko niepotrzebne, ale i nie wojskowe, ba, miało posmak szaleństwa i próżności. Mogą też dodać, że pod Trafalgarem było to po prostu wyzywaniem śmierci, i śmierć nadeszła; że gdyby nie to brawurowanie, zwycięski admirał zapewne przeżyłby bitwę i zamiast żeby jego mądry przedśmiertny nakaz został uchylony przez bezpośredniego następcę w dowodzeniu, mógłby sam, po rozstrzygnięciu bitwy, zakotwiczyć swą skołataną flotę i tym sposobem nie dopuścić do pożałowania godnych strat w ludziach, spowodowanych rozbiciem się okrętów podczas burzy żywiołów, która nastąpiła po burzy wojennej. Ano, jeżeli odłożymy na bok bardziej niż dyskusyjny punkt, czy z różnych powodów zakotwiczenie floty było możliwe, wówczas ci benthamiści wojny mogą z pozorną słusznością upierać się przy powyższym. Jednakże „mogłoby być” to grząski grunt pod budowę. Z pewnością zaś, jeżeli idzie o przewidywanie szerszych aspektów bitwy i staranne do niej przygotowania — wytyczenie bojami zabójczej drogi i nakreślenie jej na mapie, tak jak to zrobiono pod Kopenhagą — to niewielu dowódców okazało równie skrupulatną rozwagę, jak ten, który tak lekkomyślnie hazardował własną osobą w walce. Ostrożność osobista, nawet dyktowana względami zgoła niesamolubnymi, nie jest na pewno u wojskowego specjalną zaletą; natomiast najpierwszą zaletę stanowi przemożne umiłowanie chwały i do głębi serca sięgające poczucie obowiązku. Jeżeli słowo „Wellington” nie budzi we krwi takiego odzewu, jak prostsze nazwisko „Nelson”, to przyczynę można wydedukować z tego, co powiedziano powyżej. Alfred w swej pogrzebowej odzie poświęconej zwycięzcy spod Waterloo nie odważył się nazwać go największym żołnierzem wszystkich czasów, choć w tejże samej odzie mówi o Nelsonie jako o „największym marynarzu od początku świata”. Pod Trafalgarem Nelson, tuż przed rozpoczęciem walki, zasiadł i spisał zwięźle swoją ostatnią wolę i testament. Jak gdyby w przeczuciu najświetniejszego ze wszystkich zwycięstw, które miało być uwieńczone jego własną chwalebną śmiercią, coś na kształt kapłańskich pobudek kazało mu przystroić się w lśniące klejnotami świadectwa własnych świetnych czynów; jeżeli takie przyozdobienie siebie do ołtarza i ofiary było w istocie chełpliwością, to i każdy prawdziwie heroiczny wiersz w wielkich eposach i dramatach jest afektacją i napuszeniem, bo w słowach takich poeta jedynie ucieleśnia w wierszu to uniesienie uczuć, które człowiek pokroju Nelsona w odpowiednim momencie urzeczywistnia czynami. ROZDZIAŁ V Bunt na Nore został stłumiony. Nie wszystkie jednak uchybienia naprawiono. Jeśli na przykład nie pozwalano już dostawcom stosować praktyk właściwych wszędzie ich plemieniu, takich jak dostarczanie tandetnego sukna, racji żywności nadpsutych albo o sfałszowanej wadze, to jednak przymusowy werbunek trwał nadal. Oparty na uświęconym od wieków zwyczaju, a prawnie utrzymywany aż po czasy Lorda Kanclerza Mansfielda, tera sposób obsadzania floty — sposób obecnie niejako zawieszony, lecz nigdy nie odwołany formalnie — nie mógł być zarzucony w tych latach. Jego zniesienie sparaliżowałoby niezbędną flotę, pływającą w całości pod żaglami, bez parowego napędu, której niezliczone żagle i tysiące armat, krótko mówiąc, wszystko obsługiwane było jedynie siłą mięśni — flotę tym bardziej nienasyconą w zapotrzebowaniu ludzi, że mnożyła swoje okręty wszelkich odmian, ażeby sprostać ówczesnym i przyszłym wydarzeniom na miotanym konwulsjami kontynencie. Niezadowolenie poprzedziło obydwa bunty i w mniejszym lub większym stopniu potajemnie je przetrwało. Dlatego też nie bez racji można było obawiać się jakiegoś nawrotu niepokojów, sporadycznego lub powszechnego. Oto jeden przykład takich obaw: w tym samym roku, w którym rozgrywa się opowieść niniejsza, Nelson, naówczas wiceadmirał sir Horatio, przebywając wraz z flotą u hiszpańskich wybrzeży, otrzymał od dowodzącego admirała rozkaz przeniesienia swojego proporca z „Kapitana” na „Tezeusza”, a to z następującej przyczyny: ponieważ ten drugi okręt świeżo przybył z kraju, gdzie wziął udział w Wielkim Buncie, obawiano się jakiegoś niebezpieczeństwa z uwagi na nastroje marynarzy i uważano, iż taki oficer jak Nelson potrafi nie tyle zmusić terrorem załogę do nikczemnej uległości, co samą swą obecnością nakłonić ją ponownie do wierności, jeśli nie tak entuzjastycznej jak jego własna, to przynajmniej równie pewnej. Tak więc przez jakiś czas na niejednym pokładzie rufowym panował niepokój. Na morzu przedsiębrano środki ostrożności przeciwko nawrotowi buntu. Czasem niespodziewanie dochodziło do bitwy. Wtedy oficerowie przydzieleni do baterii uważali w niektórych przypadkach za swój obowiązek stawać z dobytymi szpadami za ludźmi obsługującymi działa. Jednakże na pokładzie siedemdziesięcioczterodziałowca, na którym Billy rozwiesił teraz swój hamak, niewiele było objawów w sprawowaniu się marynarzy, a nic widomego w postępowaniu oficerów, co mogłoby wskazywać zwykłemu obserwatorowi, że Wielki Bunt wydarzył się dopiero niedawno. W swoim ogólnym sposobie bycia i zachowaniu oficerowie okrętu wojennego naturalnie biorą wzór z dowódcy, jeżeli oczywiście góruje on nad nimi charakterem, tak jak powinien. Szlachetnie urodzony kapitan Edward Fair-fax Vere, żeby podać jego pełną rangę, był kawalerem lat mniej więcej czterdziestu, marynarzem wybitnym nawet w tych czasach obfitujących w znamienitych żeglarzy. Jakkolwiek spokrewniony z wyższą szlachtą, nie zawdzięczał awansu jedynie wpływom związanym z tą okolicznością. Służbę znał dobrze, brał udział w rozmaitych bitwach i zawsze wywiązywał się ze swych obowiązków, jak przystało na oficera, któremu leży na sercu dobro jego ludzi, nigdy wszakże nie tolerował naruszenia dyscypliny; był dokładnie obeznany z tajnikami swojego zawodu, nieustraszony do granic zuchwalstwa, choć nigdy nie lekkomyślny. Za waleczność wykazaną na wodach zachodnioindyjskich, w stopniu oficera flagowego przy Rodneyu, podczas świetnego zwycięstwa owego admirała nad De Grasse’em, został mianowany kapitanem. Na lądzie, w stroju cywilnym mało kto wziąłby go za marynarza, zwłaszcza że nigdy nie ozdabiał niezawodowej rozmowy terminami morskimi, a poważny w obejściu, nie wykazywał większego upodobania do zwykłego humoru. Nie było czymś niezgodnym z owymi cechami, że podczas rejsu, kiedy nic nie wymagało odeń jakiegoś doniosłego działania, był najpowściągliwszym z ludzi. Każdy mieszkaniec lądu, spostrzegłszy owego człowieka, który nie wyróżniał się postawą i nie nosił żadnych wyraźnych insygniów, wychodzącego ze swego przybytku na pokład, i widząc milczące uszanowanie, z jakim oficerowie wycofywali się wtedy na zawietrzną, mógł wziąć go za królewskiego gościa, cywila na pokładzie okrętu królewskiego, jakiegoś wielce dostojnego tajnego wysłannika, który udawał się na ważną placówkę. Ale ta niepozorność w obejściu mogła wynikać z pewnej naturalnej męskiej skromności, która niekiedy idzie w parze ze stanowczą naturą — skromności, przejawianej we wszystkich momentach nie wymagających zdecydowanego działania, a która u człowieka każdego stanu wskazuje na cnotę arystokratyczną w swojej istocie. Podobnie jak niektórzy ludzie parający się różnymi odmianami heroicznego rzemiosła na tym świecie, kapitan Vere, choć dosyć trzeźwy w razie potrzeby, zdradzał niekiedy pewną skłonność do rozmarzenia. Stojąc samotnie na nawietrznej wielkiego pokładu i trzymając się jedną ręką olinowania, spoglądał w zadumie na czarne morze. Jeśli mu wtedy przedłożono jakąś drobną sprawę, przerywając tok myśli, objawiał mniejsze lub większe rozdrażnienie, ale natychmiast je hamował. W marynarce był powszechnie znany pod przydomkiem Świetlistego Vere’a. Jak takie nazwanie przypadło w udziale komuś, kto mimo wszystkich solidnych zalet nie odznaczał się błyskotliwością, wyjaśnia następujące zdarzenie: jego ulubiony krewniak, lord Denton, człek pełen fantazji, był pierwszym, który nań czekał i złożył mu powinszowania po jego powrocie do Anglii z wyprawy do Indii Zachodnich, a ledwie poprzedniego dnia, przeglądając poezje Andrew Marvella, natrafił, zresztą nie po raz pierwszy, na wiersz zatytułowany Appleton House — nazwą jednej z siedzib wspólnego ich przodka, bohatera wojen niemieckich w wieku siedemnastym — w którym to wierszu są takie słowa: To się nazywa — od pieleszy domowym szczęściem móc się cieszyć, gdzie w ryzach cię trzymają srogich świetlisty Vere i Fairfax drogi. Tak tedy, uściskawszy kuzyna świeżo przybywającego po zwycięstwie Rodneya, w którym tak znamienitą odegrał rolę, i przepełniony sprawiedliwą dumą z owego marynarza ze swego rodu, krzyknął wylewnie: „Niech ci się szczęści, Ed, niech ci się szczęści, mój ty świetlisty Vere!” To się rozeszło i nowy przydomek, służąc w rozmowach rodzinnych do łatwego odróżniania kapitana okrętu „Nieposkromiony” do innego, starszego Vere’a, dalekiego krewnego, oficera tej samej rangi w marynarce, pozostał dołączony na zawsze do nazwiska. ROZDZIAŁ VI Z uwagi na rolę, jaką dowódca „Nieposkromionego” odgrywa w wydarzeniach mających teraz nastąpić, może będzie wskazane dopełnić tę jego sylwetkę nakreśloną zwięźle w poprzednim rozdziale. Prócz swoich zalet oficera marynarki kapitan Vere był człowiekiem wyjątkowym. W przeciwieństwie do wielu sławnych angielskich marynarzy, długa i mozolna służba, pełniona z ogromnym oddaniem, nie pochłonęła go całkowicie i nie przesłoniła wszystkiego innego. Miał wyraźne skłonności do wszelkich spraw intelektualnych. Kochał się w książkach i nigdy nie wyruszał na morze bez świeżo uzupełnionej biblioteczki, niewielkiej, lecz doborowej. Spędzane w odosobnieniu wolne chwile, niekiedy tak męczące, a przydarzające się czasem dowódcom nawet w trakcie wojennej wyprawy, nie były nigdy nudne dla kapitana Vere. Nie mając nic z owego literackiego gustu, który mniej baczy na przekazywaną treść niż na sposób jej przekazania, skłaniał się ku takim książkom, do których ma naturalny pociąg każdy poważny umysł wyższego rzędu, kiedy zajmuje stanowisko dające aktywną władzę: książkom, które traktują o ludziach i wydarzeniach, obojętne z jakiej epoki — dziełom historycznym, biograficznym, tworzonym przez niepospolitych pisarzy, którzy, wolni od obłudy i konwencjonalności, tak jak Montaigne, uczciwie i w duchu zdrowego rozsądku filozofują na temat rzeczy realnych. W owym umiłowaniu lektury znajdował potwierdzenie własnych tajonych myśli — potwierdzenie, którego na próżno szukał w towarzyskich rozmowach — tak że jeżeli idzie o sprawy najbardziej fundamentalne, ustaliły się w nim pewne niezłomne przekonania, które, jak przeczuwał, miały w istocie swojej przetrwać bez zmian póty, póki jego umysł pozostanie nie nadwątlony. Z uwagi na burzliwy okres, który mu los przeznaczył, było to dlań korzystne. Ustalone przekonania stanowiły niejako tamę przeciwko naporowi tych nurtów nowych poglądów społecznych, politycznych i innych, które na kształt potoku porywały za owych czasów niemało umysłów — umysłów z natury nie niższych od jego. O ile inni członkowie owej arystokracji, do której z urodzenia należał, oburzali się na nowinkarzy głównie dlatego, że ich teorie były wrogie klasom uprzywilejowanym, to kapitan Vere sprzeciwiał się im bezinteresownie, ponieważ wydawały mu się niemożliwe do przeobrażenia w trwałe instytucje, a także sprzeczne z pokojem na świecie i z dobrem ludzkości. Obdarzeni umysłem nie tak bogatym i mniej poważnym, pewni oficerowie jego rangi, z którymi czasem z konieczności obcował, uważali, że brak mu zalet dobrego kompana, że jest człowiekiem oschłym i molem książkowym. Gdy tylko opuszczał ich towarzystwo, jeden najczęściej mówił do drugiego coś w tym rodzaju: „To szlachetny człowiek ten «Świetlisty Vere». Mimo wszystko, co piszą gazety, sir Horatio jest w gruncie rzeczy niewiele odeń lepszym marynarzem czy żołnierzem. Ale mówiąc między nami, czy nie uważasz, że ma w sobie jakieś osobliwe cechy pedanta? Można rzec, niczym jedwabna nić w zwoju liny okrętowej.” Istniały pewne zewnętrzne podstawy do takiej poufnej krytyki, jako że kapitan w rozmowie nie tylko nigdy nie popadał w żartobliwą familiarność, ale dla zilustrowania czegoś, co dotyczyło wybitnych osobistości czy wypadków owej doby, cytował którąś z historycznych postaci czy wydarzenie z dziejów starożytnych z taką swobodą, jak gdyby powoływał się na współczesnych. Zdawał się niepomny na okoliczność, że dla jego prostodusznych rozmówców, jako dla ludzi, których lektura ograniczała się głównie do gazet, takie odległe aluzje, chociażby najtrafniejsze, były całkowicie obce. Jednakże oględność w podobnych sprawach nie jest łatwa dla natur pokroju kapitana Vere. Ich uczciwość nakazuje im bezpośredniość, niekiedy dalekosiężną — na podobieństwo wędrownego ptaka, który w swym locie nie baczy nigdy, że przeciął jakąś granicę. ROZDZIAŁ VII Poruczników i innych panów oficerskiego stopnia tworzących sztab kapitana Vere nie potrzeba tu opisywać szczegółowo, tak jak nie jest konieczne wymieniać starszych podoficerów. Natomiast wśród niższych podoficerów był jeden, którego można od razu przedstawić, jako że ma on wiele wspólnego z niniejszą opowieścią. Portret ten popróbują namalować, ale go nigdy nie utrafię. Był to John Claggart, profos. Ten morski tytuł może się jednak wydać ludziom lądu trochę niejasny. Pierwotnie funkcją owego podoficera było zapewne szkolenie ludzi w posługiwaniu się bronią — szpadą czy marynarską szablą. Ale już od dawna, z uwagi na to, że dzięki rozwojowi sztuki artyleryjskiej starcia wręcz stały się mniej częste, a saletra i siarka zyskały przewagę nad stalą, funkcja owa zanikła, a profos wielkiego okrętu wojennego przemienił się niejako w szefa policji, którego zadaniem było między innymi utrzymywanie ładu na ludnych pokładach działowych. Claggart był mężczyzną lat mniej więcej trzydziestu pięciu, nieco za szczupłym i za wysokim, ale na ogół prezentującym się wcale dobrze. Rękę miał nazbyt drobną i kształtną, by mogła być przyzwyczajona do ciężkiej prabrody, rzeźbione czysto niczym na greckim medalionie; natomiast broda, pozbawiona zarostu jak u wodza Indian, miała coś z dziwnej, wydatnej ociężałości, przywodzącej na myśl wizerunki wielebnego doktora Tytusa Oatesa, owego cedzącego po kaznodziejsku słowa historycznego oskarżyciela z czasów Karola II, który zmyślił rzekomy spisek papistowski. Claggartowi przydawało się przy jego funkcji to, że potrafił rzucać karcące spojrzenia. Jego czoło należało do takich, które frenologicznie kojarzy się z więcej niż przeciętną inteligencją, a jedwabiste, krucze kędziory, częściowo je przesłaniające, podkreślały bladość twarzy, bladość zabarwioną lekkim odcieniem bursztynu, pokrewnym barwie spatynowanych przez czas, starodawnych marmurów. Cera ta, osobliwie kontrastująca z rumianymi lub ogorzałymi na głęboki brąz licami marynarzy, a częściowo będąca wynikiem pełnienia służby z dala od słonecznego światła, wprawdzie nie była przykra dla oka, ale zdawała się wskazywać na coś wadliwego czy nienormalnego w organizmie i krwi. Wszelako powierzchowność i obejście Claggarta tak dalece świadczyły o edukacji i przeszłości nie pasujących do jego funkcji w marynarce, że kiedy jej nie pełnił, wyglądał na człowieka wysokiej rangi społecznej i moralnej, który z osobistych przyczyn zachowuje incognito. Nic nie wiedziano o jego dotychczasowym życiu. Możliwe, że był Anglikiem, ale w jego mowie czaiła się odrobina akcentu nasuwająca myśl, że nie był nim z urodzenia, lecz przez naturalizację we wczesnym dzieciństwie. Wśród posiwiałych plotkarzy z pokładów działowych i forkasztelu krążyły poufne pogłoski, że profos jest szlachcicem, który zaciągnął się ochotniczo do marynarki królewskiej, ażeby zmazać jakowąś ciemną sprawką, za którą go pozwano przed sąd. Fakt, że nikt nie mógł uzasadnić tej wieści, bynajmniej nie hamował, rzecz jasna, jej potajemnego obiegu. Taka pogłoska, raz puszczona po pokładach działowych na temat kogokolwiek niższego stopniem od oficerów w okresie, w którym rozgrywa się niniejsza opowieść, nie wydawała się całkiem niewiarygodna starym, usmolonym wygom z załogi okrętu wojennego. Jakoż w istocie człowiek o walorach Claggarta, który nie mając uprzednio morskiego doświadczenia, wstąpił tak jak on do marynarki w wieku dojrzałym i nieuchronnie otrzymał na początku najniższy w niej stopień, a przy tym nigdy nie napomykał o swoim poprzednim życiu na lądzie — oto momenty, które w braku dokładnej wiedzy o jego prawdziwej przeszłości dawały zawistnym niejakie pole do nieprzychylnych domysłów. Jednakże plotki na jego temat, krążące wśród marynarzy podczas psiej wachty, czerpały pewne uzasadnienie z faktu, że już od jakiegoś czasu marynarka brytyjska tak dalece nie mogła sobie pozwolić na wybredzanie w doborze ludzi, iż nie tylko wiadomo było, że oddziały dokonujące przymusowego werbunku ustawicznie pełnią służbą na morzu i na lądzie, ale też nie tajono prawie wcale innego faktu, a mianowicie że londyńska policja miała pełną swobodę chwytania każdego podejrzanego lub niepewnego osobnika, zdatnego do służby, i z miejsca dostawiania go do portu czy floty. Co więcej, nawet wśród zaciągających się ochotniczo byli tacy, którzy nie kierowali się ani pobudkami patriotycznymi, ani lekkomyślnym pragnieniem zakosztowania życia na morzu i wojennych przygód. Niewypłacalni dłużnicy pośledniejszego rzędu, wraz z rozmaitymi moralnymi niewydarzeńcami, znajdowali we flocie dogodne i bezpieczne schronienie. Bezpieczne, albowiem z chwilą, gdy zaciągnęli się na okręt królewski, korzystali tak samo z nietykalności, jak średniowieczni przestępcy chroniący się w cień ołtarza. Takie usankcjonowane nieprawidłowości, których rząd z przyczyn oczywistych nie myślał w owym czasie rozgłaszać — i które wskutek tego, a także jako dotyczące ludzi najmniej wpływowych, prawie zupełnie poszły w zapomnienie — przydają barw pewnej rzeczy, za której prawdziwość nie ręczę i dlatego mam pewne skrupuły przytaczając ją tutaj. Jest to coś, co — jak pamiętam — widziałem w druku, choć książki przypomnieć sobie nie mogę; jednakże to samo powtórzył mi osobiście przed laty z górą czterdziestu pewien stary emeryt w stosowanym kapeluszu, z którym miałem niezmiernie interesującą rozmowę na tarasie w Greenwich — Murzyn z Baltimore, który był pod Trafalgarem. Powiedział mi on, co następuje: jeżeli okręt wojenny, który musiał natychmiast odpłynąć, cierpiał na niedostatek ludzi, to odpowiednią ich liczbę, z braku innego sposobu, uzupełniano w drodze zaciągu wprost z więzień. Z przyczyn podanych powyżej, zapewne nie byłoby dziś zbyt łatwo bezpośrednio udowodnić albo zbić owo twierdzenie. Ale przyjąwszy, że tak było w istocie, jakże wymownie świadczyłoby to o tarapatach, w jakich podówczas znalazła się Anglia, zagrożona wojnami, które na kształt roju Harpii z wyciem powstały z huku i pyłu obalonej Bastylii. Okres ten wydaje się dość jasny nam, którzy spoglądamy nań z perspektywy i tylko o nim czytamy. Natomiast dla dziadków nas, siwobrodych — tych, co się nad tym zastanawiali — geniusz owej epoki przedstawiał się, podobnie jak „Duch Przylądka” Cam?esa, jako niejasna groźba, tajemna i potężna. Nawet Ameryka nie była wolna od obaw. U szczytu bezprzykładnych zwycięstw Napoleona, niektórzy Amerykanie, co niegdyś walczyli pod Bunker Hill, brali pod uwagę możliwość, że Atlantyk może nie okazać się zaporą dla ostatecznych zamierzeń owego złowieszczego parweniusza, co wyrósł z rewolucyjnego chaosu i zdawał się dokonywać sądu przepowiedzianego w Apokalipsie. Jednakże pogłoskom krążącym po pokładach działowych na temat Claggarta należało dawać tym mniej wiary, że żaden człowiek pełniący taką służbę na okręcie wojennym nie może mieć nadziei na popularność u załogi. Poza tym, w uwłaczających komentarzach o kimś, do kogo żywią urazę lub kogo z jakiejś przyczyny czy bez przyczyny nie lubią, marynarze są wielce podobni do ludzi lądu: mają mianowicie skłonność do przesady albo koloryzowania. W gruncie rzeczy ludzie z załogi „Nieposkromionego” wiedzieli mniej więcej tyle o dziejach profosa przed jego wstąpieniem do służby, ile astronom wie o wędrówkach komety przed pierwszym jej zaobserwowanym pojawieniem się na niebie. Werdykt tych morskich plotkarzy został tu przytoczony jedynie dla ukazania, jakie moralne wrażenie wywierał ów człowiek na prostych, nieokrzesanych naturach, których pojęcie o ludzkiej nikczemności należało nieuchronnie do najwęższych, ograniczonych do prostackiego łajdactwa — złodzieja kradnącego wśród rozwieszonych hamaków podczas nocnej wachty lub do łotrzyków i oszustów żerujących w morskich portach. Nie było wszelako plotką, lecz faktem, że chociaż, jak wyżej wspomniano, Claggart po wstąpieniu do marynarki został jako nowicjusz przydzielony do najmniej wyróżnianej części załogi okrętu wojennego, wykonującej ciężką robotę, to jednak nie pozostał tam długo. Wyższe zdolności, które niezwłocznie przejawił, jego wrodzona trzeźwość, przypochlebny szacunek wobec przełożonych, wraz ze szczególną dociekliwością wykazaną w odpowiednich okolicznościach — to wszystko, okraszone pewnym surowym patriotyzmem, sprawiło, że szybko zaawansował do funkcji profosa. Bezpośrednimi podwładnymi tego szefa policji morskiej byli tak zwani kaprale okrętowi, posłuszni mu — jak można to zauważyć również w niektórych urzędach na lądzie — w stopniu nieomal nie dającym się pogodzić z istnieniem własnej woli. W rękach szefa zbiegały się dzięki tej funkcji przeróżne nici sekretnych wpływów, mogące przy przebiegłym manipulowaniu przez jego pomocników przysporzyć każdemu członkowi owej morskiej wspólnoty rozlicznych przykrości, jeśli nie czegoś gorszego. ROZDZIAŁ VIII Służba na przednim maszcie przypadła Billowi do gustu. Tam, kiedy nie byli zatrudnieni na wyższych rejach, topmani, dobrani do owej funkcji dla swej młodości i przedsiębiorczości, tworzyli coś w rodzaju napowietrznego klubu, i usadowiwszy się wygodnie na mniejszych żaglach bocznych, zwiniętych na kształt poduszek, skręcali włókna z pokrętki, niby leniwi bogowie, często rozbawieni widokiem tego, co działo się na ruchliwym świecie pokładów daleko w dole. Nic więc dziwnego, że młody człowiek o takim jak Bill usposobieniu czuł się wybornie w podobnej kompanii. Nie dając nikomu powodu do urazy, był stale gotów na każde wezwanie. Tak samo było i w służbie handlowej. Teraz jednakże wykazywał taką drobiazgowość w pełnieniu swych obowiązków, że koledzy czasem śmieli się zeń dobrodusznie. Ta wzmożona gorliwość miała swoją przyczynę, a mianowicie wrażenie, jakie wywarła na Billu pierwsza publiczna kara chłosty, której był świadkiem, wymierzona nazajutrz po jego zwerbowaniu. Poniósł ją pewien młody nowicjusz, marynarz, który obsługiwał bezan i oddalił się z przydzielonego mu posterunku, gdy okręt robił zwrot, i którego przewina dała w wyniku dosyć poważne zagrożenie tego manewru, wymagające natychmiastowego luzowania i mocowania. Kiedy Bill ujrzał nagie plecy winowajcy, pokratkowane kańczugiem w czerwone pręgi, a co gorsza — gdy zauważył straszliwy wyraz twarzy owego człowieka, kiedy ze swą wełnianą koszulą, zarzuconą nań przez wymierzającego chłostę, odbiegał z miejsca kaźni, aby zagrzebać się w tłumie, Billy się przeraził. Postanowił, że nigdy się nie narazi przez opieszałość na taką karę ani nie zrobi niczego, co mogłoby nań ściągnąć bodaj ustną naganę. Jakież więc było jego zdziwienie i niepokój, gdy w końcu stwierdził, że od czasu do czasu ma pomniejsze przykrości w związku z takimi rzeczami, jak przechowywanie worka czy jakieś usterki w zawieszeniu hamaka — sprawami, które podlegały porządkowemu nadzorowi kaprali żandarmerii z dolnych pokładów i ściągnęły na Billa niejasne pogróżki jednego z nich. Jakże mogło do tego dojść, skoro we wszystkim był taki dbały? Nie mógł tego zrozumieć i bardzo go to trapiło. Kiedy się zwierzał swym młodym kolegom, ci albo mu z lekka niedowierzali, albo znajdowali coś zabawnego w jego nie tajonym zatroskaniu. — To twój worek, Billy? — pytał któryś. — No, to zaszyj się w nim, chłopie, a wtedy będziesz z pewnością wiedział, czy ktoś przy nim gmera. Na okręcie znajdował się pewien stary marynarz, którego — ponieważ z uwagi na wiek zaczynał być niezdolny do cięższej pracy — przydzielono ostatnio do obsługi grotmasztu. W wolnych chwilach fortopman nawiązał z nim znajomość, a teraz, gdy znalazł się w kłopocie, przyszło mu do głowy, że jest to ktoś, u kogo mógłby zasięgnąć mądrej rady. Był to stary Duńczyk, od dawna zangliczały w służbie, człowiek mało skłonny do rozmowy, o wielu zmarszczkach i kilku chwalebnych bliznach. Jego zasuszona twarz, która wskutek działania czasu i niepogody przybrała barwę starego pergaminu, była tu i ówdzie nakrapiana sinymi cętkami na skutek przypadkowego rozerwania się lawety działa podczas bitwy. Był marynarzem z „Agamemnona”; na jakieś dwa lata przed okresem, w którym rozgrywa się opowieść niniejsza, służył pod Nelsonem, naówczas tylko sir Horatiem, na owym okręcie nieśmiertelnym w dziejach marynarki, który, pozbawiony żagli i takielunku, z rozdartymi do nagich wręg burtami widoczny jest jako dumny szkielet na sztychu Haydena. Należąc do oddziału abordażowego „Agamemnona”, otrzymał cięcie szablą przez skroń i policzek, które pozostawiło po sobie długą, bladą bliznę, niby smugę porannego światła padającą skosem na ciemne oblicze. Z uwagi na ową bliznę oraz starcie, w którym, jak było wiadomo, Duńczyk ją otrzymał, a także od jego sino nakrapianej cery, załoga „Nieposkromionego” nadała mu przezwisko „Wal-prosto-w-dym”. Kiedy jego małe, łasicze oczy spoczęły po raz pierwszy na Billu, jakieś chmurne wewnętrzne rozbawienie wprawiło wszystkie sędziwe zmarszczki twarzy w dziwaczny ruch. Czy stało się to dlatego, że w swej ekscentrycznej, niesentymentalnej starczej mądrości, prymitywnej w swojej istocie, dostrzegł — lub może tak mu się tylko wydało — coś, co przez kontrast z tłem wojennego okrętu, było osobliwie zaskakujące w Urodziwym Marynarzu? Jednakże owa dwuznaczna wesołość starego Merlina odmieniła się nieco, kiedy przez jakiś czas niepostrzeżenie poobserwował Billa. Teraz bowiem, kiedy się spotykali, na jego twarzy pojawiał się jakiś żartobliwy wyraz, który wszelako trwał tylko chwilę, ustępując czasami miejsca dociekliwej zadumie nad tym, co może się w końcu przydarzyć takiej naturze, rzuconej w świat nie pozbawiony pułapek i zawiłości, przeciwko którym prosta odwaga bez doświadczenia, zręczności i odrobiny obronnego szelmostwa nie na wiele się przyda — i gdzie cała uczciwość, do jakiej człowiek jest zdolny, nie zawsze w trudnym moralnie położeniu wyostrza zdolności czy oświeca wolę. Jakkolwiek tam było, Duńczyk w swój ascetyczny sposób upodobał sobie Billa. I to nie tylko przez pewne filozoficzne zainteresowanie taką postacią. Była jeszcze inna przyczyna. o ile dziwactwa starego, niekiedy graniczące z burkliwością, odstręczały młodych, to Billy, nie zniechęcony nimi, sam czynił mu awanse i nigdy nie mijał marynarza z „Agamemnona” bez pozdrowienia zaprawionego owym respektem, którego nie omieszkają ocenić ludzie starzy, bez względu na to, jak mogą być opryskliwi czy jaka jest ich życiowa pozycja. Duńczyk miał pewną skłonność do oschłego humoru, i czy to przez kaprys patriarchalnej ironii, nawiązując do młodości i atletycznej budowy Billa, czy z innej, bardziej zawiłej przyczyny, od początku mówiąc doń zastępował zawsze imię „Billy” słowem „Dziecina”. W istocie to on właśnie wymyślił przezwisko, pod którym fortopman stał się w końcu znany na pokładzie okrętu. Tak zatem Billy, popadłszy w te drobne niewyjaśnione trudności, udał się na poszukiwanie starego i znalazł go w porze wolnej od służby, zadumanego samotnie podczas psiej wachty, siedzącego na skrzyni kartaczy na górnym pokładzie działowym, skąd od czasu do czasu spoglądał z cynicznym wyrazem na przechadzających się junacko marynarzy. Billy opowiedział mu o swoich zmartwieniach, znowu zastanawiając się, jak do tego wszystkiego doszło. Stary marynarz słuchał uważnie, kwitując relację fortopmana osobliwymi drgnieniami swych zmarszczek i dwuznacznymi błyskami małych, łasiczych oczu. Skończywszy swoją opowieść, fortopman poprosił: — A teraz, Duńczyku, powiedz mi, co o tym myślisz. Stary, uchyliwszy brezentowej czapki, potarł z wolna długą, ukośną bliznę w miejscu, gdzie przenikała pomiędzy rzadkie włosy, i odparł lakonicznie: — Dziecino, Długonogi Jimmy — (miał na myśli profosa) — dybie na ciebie. — Długonogi Jimmy? — wykrzyknął Billy otwierając szeroko modre oczy. — A za co? Dlaczego w takim razie nazywa mnie, jak słyszę, „wdzięcznym i miłym młodzieńcem”? — Tak cię nazywa? — wyszczerzył zęby stary, po czym rzekł: — Tak, Dziecino, słodki ma głos Długonogi Jimmy. — Nie, nie zawsze. Ale dla mnie, owszem. Rzadko go mijam nie słysząc jakiegoś miłego słowa. — Właśnie dlatego, że dybie na ciebie, Dziecino. To powtórzenie i sposób, w jaki zostało wypowiedziane (rzecz niepojęta dla nowicjusza), zaniepokoiło Billa nieomal na równi z tajemnicą, której wyjaśnienia poszukiwał. Próbował wydobyć z Duńczyka coś mniej niemile zagadkowego, lecz stary morski Charon, uważając być może, iż na razie dostatecznie pouczył młodego Achillesa, zaciął usta, ściągnął wszystkie swe zmarszczki i nie chciał powiedzieć nic więcej. Lata i doświadczenia, będące udziałem niektórych przenikliwszych ludzi, podporządkowanych przez całe życie woli przełożonych, rozwinęły w Duńczyku twardy, ostrożny cynizm, jego cechę naczelną. ROZDZIAŁ IX Nazajutrz pewien incydent utwierdził Billa Budda w jego niedowierzaniu, jeżeli idzie o dziwne podsumowanie przez Duńczyka przedłożonej mu sprawy. W południe, kiedy rozkołysany okręt szedł pełnym wiatrem po kursie, Billy siedząc na dole przy obiedzie i gwarząc wesoło z towarzyszami mesy, przypadkiem, wskutek nagłego przechyłu, rozlał całą zawartość miski z zupą na świeżo wyszorowany pokład. Claggart, ze służbową trzciną w ręce, akurat przechodził wzdłuż baterii, przy której mieściła się mesa, i tłusty płyn chlusnął w poprzek jego drogi. Przekroczył go i już się oddalał bez żadnych komentarzy, jako że rzecz nie była godna uwagi w takich okolicznościach, gdy wtem spostrzegł, kto jest sprawcą tej niezręczności. Oblicze mu się zmieniło. Przystanął i już miał porywczo krzyknąć na marynarza, lecz pohamował się i wskazując ściekającą zupę, żartobliwie postukał go trzciną po plecach i powiedział tym niskim, melodyjnym głosem, który był mu niekiedy właściwy: — Ładnie zrobione, mój chłopcze! Bo ładne to, co ładny robi. I z tymi słowy poszedł dalej. Billy nie dostrzegł — bo nie mógł widzieć — mimowolnego uśmieszku czy raczej grymasu, który towarzyszył dwuznacznym słowom Claggarta i sucho ściągnął w dół wąskie kąciki jego kształtnych ust. Jednakże wszyscy, uważając, że miał to być żart, z którego — ponieważ powiedział go przełożony — mieli obowiązek śmiać się „z udanym weselem”, postąpili odpowiednio, a Billy, rozbawiony być może aluzją do przezwiska Urodziwego Marynarza, przyłączył się do nich ochoczo, po czym zwracając się do kolegów, wykrzyknął: — No, proszę! I któż to mówi, że Długonogi Jimmy na mnie dybie! — A kto tak powiedział, Pięknisiu? — spytał niejaki Donald z pewnym zdziwieniem. Na to fortopman stropił się nieco, przypomniawszy sobie, iż tylko jeden człowiek, ,,Wal--prosto-w-dym”, wyraził niepojętą dlań myśl, że ten tak miły profos jest mu w jakiś sposób niechętny. Tymczasem ów funkcjonariusz, ruszywszy znów w swoją drogę, snadź musiał mieć przez chwilę na twarzy jakiś wyraz mniej powściągliwy od gorzkiego uśmiechu, a może nawet grymas odzwierciedlający na obliczu to, co czuło serce — bo mały dobosz, który niebacznie nadbiegał w podskokach z przeciwnego kierunku i lekko się z nim zderzył, dziwnie przestraszył się jego wyglądu. Wrażenie to nie osłabło zgoła, kiedy profos popędliwie wymierzył mu ostre smagnięcie trzciną i wykrzyknął gwałtownie: — Patrz, gdzie idziesz! ROZDZIAŁ X Cóż działo się z profosem? A cokolwiek to było, jaki mogło mieć bezpośredni związek z Billem Buddem, z którym przed ową historią z rozlaniem zupy nigdy nie miał żadnej specjalnej styczności, służbowej czy innej? Cóż zaiste mogło to mieć wspólnego z człowiekiem tak mało skłonnym do urażenia kogokolwiek, jak ów „czyniący pokój” ze statku handlowego, ten, który, wedle własnych słów Claggarta, był „wdzięcznym i miłym młodzieńcem”? Tak, czemuż Długonogi Jimmy, by zapożyczyć to określenie od Duńczyka, miałby dybać na Urodziwego Marynarza? Jednakże w głębi serca i nie bez przyczyny, jak może wskazywać komuś przenikliwemu to ostatnie przypadkowe spotkanie, niewątpliwie dybał on, potajemnie dybał na niego. Owóż wymyślenie czegoś, co miałoby związek z jakąś bardziej sekretną przeszłością Claggarta — czegoś, co dotyczyło Billa Budda, a o czym ten nic by nie wiedział — jakiegoś romantycznego zdarzenia, które by wskazywało, że znajomość Claggarta z młodym marynarzem zaczęła się w okresie poprzedzającym ich spotkanie na pokładzie „Nieposkromionego” — to wszystko, nie takie trudne w praktyce, mogłoby posłużyć do mniej lub więcej interesującego wyjaśnienia zagadki, która zdawała się kryć w tej sprawie. W istocie rzeczy wszakże nie było niczego takiego. A jednak przyczyna, którą z konieczności uznać należy za jedynie możliwą, była w samym swoim realizmie równie nasycona owym podstawowym elementem radcliffowskiego romansu — tajemniczością — jak wszystkie, które zrodzić mogła pomysłowość autorki Tajemnic zamku Udolpho. Albowiem cóż może mieć w sobie więcej tajemniczości niż antypatia głęboka i spontaniczna, jaką w niektórych wyjątkowych śmiertelnikach budzi sam widok innego śmiertelnika, choćby najbardziej nieszkodliwego? A może wywołuje ją właśnie też nieszkodliwość? Owóż tedy nie może istnieć bardziej drażniące przeciwstawienie odmiennych osobowości niż to, które się trafia na pokładzie wielkiego okrętu wojennego, znajdującego się z pełną załogą na morzu. Tam co dzień, wśród wszystkich rang, nieledwie każdy ma mniejszą czy większą styczność z każdym innym. Ażeby całkowicie uniknąć widoku kogoś, kto budzi rozjątrzenie, trzeba by go chyba wyrzucić za burtę albo wyskoczyć za nią samemu. Wyobraźcie więc sobie, jak to może w końcu podziałać na jakąś osobliwą istotę ludzką, będącą przeciwstawieniem świętego. Jednakże do właściwego zrozumienia Claggarta przez naturę normalną wskazówki te są nie wystarczające. Ażeby przejść od normalnej natury do niego, trzeba przekroczyć „dzielącą je przepaść”, a tego można najlepiej dokonać drogą pośrednią. Dawno temu pewien zacny uczony, starszy wiekiem ode mnie, powiedział mi o kimś, kto, podobnie jak on, dziś już nie żyje — człowieku tak nienagannie szanownym, że nigdy nie mówiono otwarcie nic przeciw niemu, chociaż nieliczni coś niecoś szeptali. — Tak, Iks to orzech, którego nie sposób rozłupać klepnięciem damskiego wachlarza. Wiesz, że nie jestem wyznawcą żadnej ustanowionej religii, a tym bardziej jakiejkolwiek filozofii ujętej w system. Ale mimo to myślę, że próba wniknięcia w Iksa, wejście w jego labirynt i wydostania się zeń na powrót bez klucza pochodzącego z jakiegoś innego źródła niż to, które się zowie „znajomością świata”, dla mnie przynajmniej byłaby prawie niepodobieństwem. — Ależ — odpowiedziałem — Iks, choć dla niektórych szczególnie osobliwy, jest przecież człowiekiem, a znajomość świata wiąże się chyba ze znajomością ludzkiej natury w większości jej odmian. — Tak, ale powierzchowną, przydatną do zwykłych celów. Jeśli natomiast idzie o coś głębszego, to nie jestem pewien, czy znajomość świata i znajomość ludzkiej natury nie są dwiema odrębnymi gałęziami wiedzy, które, choć współistnieją w tym samym sercu, mogą mieć ze sobą niewiele lub nie mieć nic wspólnego. Nie, u przeciętnego człowieka na tym świecie stałe ścieranie się z nim stępia na koniec tę wyostrzoną duchową wnikliwość, niezbędną do zrozumienia rzeczy najistotniejszych w niektórych wyjątkowych charakterach, czy to dobrych, czy złych. Widziałem, jak w pewnej doniosłej sprawie dziewczyna owinęła sobie starego prawnika wokoło małego palca. I nie była to zramolałość starczej miłości. Nic podobnego. Tylko że tamten lepiej znał prawo niż serce dziewczyny. Coke i Blackstone nie rzucili tyle światła w mroczne zakamarki ducha, co hebrajscy prorocy. A kimże oni byli? W większości samotnikami. Naówczas moje niedoświadczenie było tak wielkie, że nie bardzo wiedziałem, do czego to wszystko zmierzało. Możliwe, że dziś to widzą. I w istocie, gdyby ów leksykon, który opiera się na Piśmie świętym, był nadal popularny, można by z mniejszą trudnością określać i klasyfikować pewnych wyjątkowych ludzi... A tak trzeba się zwracać do jakiegoś autorytetu nie podlegającego zarzutom skażenia elementem biblijnym. Na liście definicji zawartych w przekładzie Platona — liście jemu przypisywanej — widzimy, co następuje: „Naturalna nieprawość: nieprawość zgodna z naturą.” Definicja ta, choć zalatuje kalwinizmem, bynajmniej się nie pokrywa z dogmatem Kalwina w odniesieniu do całej ludzkości. Najwyraźniej jej intencja sprawia, że można ją stosować tylko do jednostek. Nieliczne są przykłady takiej nieprawości, dostarczane przez więzienie i szubienicę. W każdym razie przykładów wybitnych — takich, które nie są nacechowane prostacką brutalnością, bo nieodmiennie dominuje w nich inteligencja — szukać należy gdzie indziej. Cywilizacja, zwłaszcza surowszej odmiany, jest dla takich ludzi sprzyjająca. Stroją się oni w szaty szacowności. Mają swoje negatywne zalety, będące ich cichymi sprzymierzeńcami. Bez przesady można powiedzieć, że są bez przywar czy drobnych grzeszków. Odznaczają się niezwykłą dumą, która wyklucza to wszystko. Nigdy nie bywają małostkowi czy skąpi. Krótko mówiąc, taka nieprawość, o jakiej tu mowa, nie ma w sobie nic brudnego czy zmysłowego. Jest poważna, lecz wolna od zajadłości. Jakkolwiek nie pochlebia ludziom, nigdy źle o nich nie mówi. Natomiast rzeczą, która w owych wybitnych przykładach sygnalizuje taką wyjątkową naturę, jest to, że aczkolwiek równe usposobienie i dyskretny sposób bycia danego człowieka zdają się wskazywać na umysł szczególnie podległy prawom rozumu, niemniej w głębi duszy człowiek ten szaleje, nie bacząc zupełnie na owe prawa, i najwyraźniej niewiele ma wspólnego z rozumem poza tym, że go używa jako poręcznego narzędzia do czynienia rzeczy irracjonalnych. Inaczej mówiąc, dla osiągnięcia celu, który w swej nieokiełznanej złośliwości wydaje się mieć coś z obłędu, posłuży się on chłodnym osądem, roztropnym i zdrowym. Ludzie ci są prawdziwymi szaleńcami, i to najniebezpieczniejszego gatunku, bo ich obłęd nie jest stały, ale pojawia się tylko niekiedy, wywołany przez jakiś specjalny obiekt; jest utajony i powściągany, tak że w swoim najwyższym natężeniu wydaje się przeciętnemu człowiekowi nie różnić niczym od normalności, a to z powyżej wymienionej przyczyny, że jakiekolwiek mogą być jego cele — cel zaś nie bywa nigdy ujawniony — metody i zewnętrzne postępowanie są zawsze całkowicie rozumne. Otóż kimś takim właśnie był Claggart, ogarnięty szaleństwem złej natury, nie wynikającym z występnej przeszłości, demoralizujących książek czy rozwiązłego życia, ale zrodzonym wraz z nim, krótko mówiąc, będącym „nieprawością zgodną z naturą”. Czyż nie to właśnie zjawisko, którego pewni ludzie się wypierają albo nie potwierdzają, bywa w niejednej kryminalnej sprawie zagadką dla sądu? Czy nie z tej przyczyny nasze ławy przysięgłych muszą czasem wytrzymywać nie tylko przewlekłe wywody płatnych adwokatów, ale i jeszcze bardziej mgliste orzeczenia też opłacanych ekspertów medycznych? I czemuż im to powierzać? Dlaczego nie zawezwać także i biegłych duchownych? Skoro powołanie wprowadza ich w szczególną styczność z tyloma istotami ludzkimi, czasem w momencie, gdy te najmniej się mają na baczności, i to w rozmowach o wiele bardziej poufnych niż lekarza z pacjentem, to chyba winni coś wiedzieć o owych zawiłościach właściwych zagadnieniu moralnej odpowiedzialności — powiedzmy, czy w danej sprawie zbrodnia wynikła z obłędu mózgu, czy z szału serca. Co zaś się tyczy różnic poglądów, które mogą wystąpić przed sądem między biegłymi duchownymi, to chyba nie będą one większe niż bezpośrednie sprzeczności między płatnymi ekspertami medycznymi. Niejasne to słowa, ktoś powie. Ale dlaczego? Czy z tej przyczyny, że nieco przypominają zdanie z Pisma świętego o „tajemnicach nieprawości”? Zwrot w niniejszej opowieści, dotyczący utajonej natury profosa, sprawił, że rozdział ten był konieczny. Po dodaniu tych paru uwag w związku z incydentem przy obiedzie, dalsza relacja musi już sama uzasadnić, jak zdoła, swą wiarygodność. ROZDZIAŁ XI (BLADY GNIEW, ZAZDROŚĆ I ROZPACZ) O tym, że postać Claggarta nie była ułomna, a jego twarz, poza brodą, dobrze ukształtowana, powiedziano już przedtem. Nie zdawał się nieczuły na owe dodatnie cechy, bo dbał nie tylko o schludność, ale i o strój. Jednakże postać Billa Budda była heroiczna, a jeśli jego twarzy brakowało intelektualnego wyrazu bladego oblicza Claggarta, to jednak była rozświetlona od wewnątrz, podobnie jak twarz profosa, tylko z innego źródła. Ogień jego serca opromieniał różaną opaleniznę policzków. Z uwagi na tak wyraźny kontrast pomiędzy tymi dwoma, jest więcej niż prawdopodobne, że kiedy profos w ostatnio opisanej scenie zastosował do Billa powiedzenie: ,.Ładne to, co ładny robi”, wymknęła mu się w ten sposób nie uchwycona przez młodych marynarzy, którzy go słyszeli, ironiczna wskazówka, co w nim od razu wzbudziło niechęć do Billa — a mianowicie jego wybitna uroda. Otóż zazdrość i antypatia, namiętności nie dające pogodzić się z rozumem, mogą jednak w istocie zrodzić się łącznie, niczym Czang i Eng. Czyż zatem zazdrość jest takim potworem? Ano, chociaż niejeden pozwany przed sąd śmiertelnik w nadziei na złagodzenie kary przyznaje się do popełnienia straszliwych czynów, to czy ktokolwiek przyznał się kiedy na serio do za-zdrości? Jest w niej coś, co się powszechnie uważa za bardziej wstydliwe od najgorszej zbrodni. I nie tylko każdy się jej wypiera, ale co lepsi są skłonni niedowierzać, kiedy się ją poważnie zarzuca człowiekowi inteligentnemu. Ponieważ jednak ma ona swoją siedzibą w sercu, nie w mózgu, więc żaden stopień inteligencji nie jest przeciwko niej rękojmią. Zazdrość Claggarta nie była jednak pospolitą formą tej namiętności. A w stosunku do Billa Budda nie miała cech owej lękliwej zawiści, która szpeciła oblicze Saula, kiedy w rozterce dumał o nadobnym młodym Dawidzie. Zazdrość Claggarta sięgała głębi. Jeżeli krzywo patrzał na urodę Billa, jego dziarskie zdrowie i szczerą radość z młodego życia, to było tak dlatego, że cechy te szły w parze z naturą, która, jak Claggart magnetycznie wyczuwał, w swojej prostocie nigdy nie żywiła złości do nikogo, ani nie doświadczyła srogiego ukąszenia tego węża. Dla Claggarta ów duch, który 2amieszkał w Billu i spoglądał z jego modrych oczu jak z okien — to coś niewypowiedzianego, co tworzyło dołeczki w jego rumianych policzkach, przydawało mięśniom giętkości i tańczyło w jego złotych włosach — to przede wszystkim czyniło zeń Urodziwego Marynarza. Z wyjątkiem jednej osoby, profos był na okręcie może jedynym człowiekiem umysłowo zdolnym do właściwego oceniania zjawiska moralnego, jakim był Billy Budd, i to zrozumienie tylko wzmagało jego pasję, która przybierając w nim przeróżne utajone formy chwilami przejawiała się cyniczną pogardą — pogardą dla naiwności. Bo zęby ktoś był tylko nawiny! A jednak z estetycznego punktu widzenia dostrzegał urok, dzielność i beztroską Billa i chętnie by je podzielał, tylko że nie miał na to nadziei. Nie posiadając mocy, by unicestwić elementarne zło w samym sobie, choć umiał dość dobrze je ukrywać, pojmując dobro, ale nie umiejąc być dobrym, człowiek pokroju Claggarta, o naturze przeładowanej energią, co jest nieomal niezmiennie takim naturom właściwe, nie miał innego wyjścia, jak skulić się w sobie i niby skorpion, za którego istnienie odpowiedzialny jest tylko Stwórca, odegrać przydzieloną sobie rolą do końca. Namiętność, i to namiętność najwyższa, nie wymaga pałacowego tła do odegrania swej roli. Głębokie namiętności rozgrywają się w nizinach, pośród żebraków i śmieciarzy. A okoliczności, które je pobudzają, choćby najbłahsze i nędzne, nie są żadną miarą ich mocy. W niniejszym przypadku sceną jest wyszorowany pokład działowy, a jedną z zewnętrznych przyczyn — rozlana zupa marynarza z wojennego okrętu. Otóż gdy profos spostrzegł, skąd pochodził ów tłusty płyn, który mu chlusnął pod stopy, musiał to wziąć — może do pewnego stopnia świadomie — nie za zwyczajny przypadek, iakim bez wątpienia było, ale za chytre przejawienie przez Billa spontanicznych uczuć, mniej albo więcej odpowiadających jego własnej antypatii W istocie musiał uważać, że była to demonstracja niemądra i bardzo nieszkodliwa, podobnie jak nieskuteczne wierzgnięcie jałówki, które jednak, gdyby jałówka była podkutym ogierem, nie okazałoby się tak nieszkodliwe. Mimo to Claggart do żółci zazdrości wsączył witriol pogardy. Ów incydent potwierdził pewne donosicielskie relacje, szeptane mu do ucha przez Skrzeka, jednego z przebiegłych kaprali profosa, siwego człowieczka, którego tak przezwali marynarze z uwagi na skrzekliwy głos i chytrą twarz, a który myszkował po ciemnych zakątkach dolnych pokładów szpiegując tych, którzy się tam bezprawnie znajdowali, i nasuwając im szyderczo na myśl szczura w piwnicy. Ponieważ przełożony używał kaprala jako pośredniego narzędzia do zastawiania małych pułapek ku utrapieniu Billa — albowiem to od profosa pochodziły wspomniane wyżej drobne szykany — kapral, wymiarkowawszy zupełnie naturalnie, że jego pan nie może żywić sympatii do tego marynarza, postawił sobie za zadanie, jako wierny podwładny, sfermentować złą krew przez donoszenie zwierzchnikowi przekręconych wieści o pewnych niewinnych igraszkach poczciwego fortopmana, prócz tego zmyślając dla swego szefa przeróżne obelżywe epitety, które rzekomo słyszał z jego ust. Claggart nigdy nie wątpił w prawdziwość tych relacji, zwłaszcza jeżeli idzie o owe epitety, gdyż wiedział dobrze, jak potajemnie niepopularny może się stać profos — przynajmniej profos z owych czasów, gorliwy w pełnieniu swej funkcji — i jak marynarze wymierzają weń skrycie drwiny i dowcipy; samo przezwisko, które mu nadali (Długonogi Jimmy) świadczyło pod pozorami żartobliwości o ich nieuszanowaniu i niechęci. Ponieważ w swej nienawiści tak bardzo pożądał zaczepki, nie trzeba było wiele pożywki, aby nakarmić pasją Claggarta. Bardziej wyrafinowana nieprawość odznacza się zazwyczaj niepospolitą rozwagą, jako że ma wszystko do ukrycia. W przypadku zaś choćby tylko podejrzewanego uchybienia, jej sekretność świadomie nie dopuszcza jakiegokolwiek wyjaśnienia czy zawodu, i nie bez ochoty zostaje podjęte działanie oparte na przypuszczeniu, tak jakby to była pewność. Odwet zaś często bywa w potwornej dysproporcji do rzekomej przewiny, bo i kiedyż u kogokolwiek zemsta w swoich roszczeniach nie była niepowściągliwym lichwiarzem? Cóż jednak z sumieniem Claggarta? Bo chociaż sumienia różnią się tak jak ludzkie czoła, każda istota myśląca, nie wyłączając biblijnych szatanów, co „wierzą i drżą”, ma przecież jakieś. Ale sumienie Claggarta, będąc jedynie wykonawcą jego woli, wyolbrzymiało błahostki i dowodziło zapewne, że pobudki przypisywane Billowi, jeżeli idzie o rozlanie zupy akurat w owym momencie, oraz rzekome epitety wystarczały, aby go mocno obciążyć — ba, uzasadniały animozję, czyniąc z niej coś w rodzaju sprawiedliwej odpłaty. Faryzeuszostwo jest tym Guy Fawkesem, który grasuje w podziemnych komnatach takich natur jak Claggart. Nie potrafią one pojąć, że może istnieć złość nie odwzajemniona. Prawdopodobnie potajemne prześladowanie Billa przez profosa zostało wszczęte dla wypróbowania jego reakcji, ale nie wywołało w Billu niczego takiego, co wrogość mogłaby oficjalnie wyzyskać czy bodaj przeobrazić w pozornie słuszne uzasadnienie; toteż wypadek przy obiedzie, choć błahy, był mile widziany przez owo szczególne sumienie, będące cichym mentorem Claggarta, poza tym zaś skłonił go zapewne do nowych eksperymentów. ROZDZIAŁ XII W niewiele dni po ostatnio opowiedzianym incydencie wydarzyło się Billowi Buddowi coś, co zaniepokoiło go bardziej niż wszystkie poprzednie wypadki. Była noc ciepła jak na tą szerokość geograficzną, i fortopman, którego wachta w owym momencie znajdowała się na dole, drzemał na najwyższym pokładzie, gdzie wyszedł opuściwszy rozgrzany hamak — jeden ze stu zawieszonych tak blisko siebie na dolnym pokładzie działowym, że były prawie unieruchomione. Billy leżał jak gdyby w cieniu wzgórza, wyciągnięty pod osłoną stosu bomów i zapasowych rei, wśród których umieszczono największą łódź okrętową. Leżał obok trzech innych śpiących, którzy przyszli z dolnego pokładu, w pobliżu krańca stosu bomów sięgających tu od fokmasztu; ponieważ jego posterunek na górze, jako fortopmana, wypadał wprost nad pomieszczeniami ludzi z forkasztelu, uprawniało go to zgodnie z obyczajem do korzystania z tego miejsca. Niebawem na wpół go wyrwał z drzemki ktoś, kto snadź uprzednio wysondowawszy głębokość snu leżących obok, dotknął jego ramienia, a kiedy fortopman uniósł głowę, tchnął mu w ucho szybkim szeptem: — Zejdź na zawietrzną ławę talrepową fokmasztu, Billy. Coś wisi w powietrzu. Tylko nic nie mów. Prędko. Przyjdę tam do ciebie. I znikł. Otóż Billy — jak wielu innych z gruntu dobrych ludzi — miał poniektóre słabości, nieodłączne od dobrej natury, a między nimi niechęć, prawie niemożność odpowiedzenia wprost ,,nie” na nagłą propozycję, która nie była jawnie niedorzeczna ani też jawnie wroga czy niegodziwa. A będąc krwi gorącej nie miał dość flegmy, aby odtrącić czyjąś prośbę przez obojętną bezczynność. Podobnie jak uczucie strachu, tak i obawa przed czymś nieuczciwym i nienaturalnym rzadko występowała u niego od razu. Poza tym w obecnym przypadku wciąż jeszcze obezwładniało go oszołomienie snu. Tak czy owak, powstał machinalnie i zastanawiając się sennie, co by też mogło „wisieć w powietrzu”, udał się na wskazane miejsce, jedną z sześciu wąskich półek na zewnątrz wysokiego nadburcia, które były przysłonięte przez wielkie jufersy oraz rozliczne talrepy want i padunów, a na ówczesnych dużych okrętach wojennych odpowiednie rozmiarem do wielkości potężnego kadłuba; krótko mówiąc, był to niejako balkon zawieszony nad morzem i tak ustronny, że jeden z marynarzy „Nieposkromionego”, stary, poważny nonkonformista, czynił sobie z niego nawet za dnia prywatne miejsce modłów. W owym odosobnionym zakątku nieznajomy wprędce przyłączył się do Billa Budda. Nie było jeszcze księżyca, a opar przesłaniał gwiazdy. Billy nie mógł wyraźnie dojrzeć twarzy nieznajomego. Jednakże po sylwetce i ruchach wziął go, i trafnie, za jednego z marynarzy z obsługi bezanu. — Tss, Billy — powiedział tamten tym samym szybkim, ostrożnym szeptem, co poprzednio. — Ciebie wcielili przemocą, prawda? Otóż mnie także. — Tu przerwał, jakby chcąc uwypuklić efekt. Jednakże Billy, nie wiedząc dokładnie, co o tym myśleć, nie odpowiedział nic. A wtedy tamten: — My nie jesteśmy jedyni. Jest tu nas cała grupa. Mógłbyś nam... pomóc... w potrzebie? — O co ci idzie? — zapytał Billy otrząsając się z senności. — Tss, tss! — pośpieszny szept zabrzmiał teraz chrapliwie. — Patrzaj — tu nieznajomy wyciągnął ku niemu dwa niewielkie przedmioty, lekko połyskujące w nocnej poświacie. — Patrz, to będzie twoje, Billy, jeżeli tylko... Ale Billy mu przerwał, a w swej urazie i żarliwej chęci wypowiedzenia się popadł we właściwą sobie wadę wymowy. — P-p-przebóg, nie wiem, do czego z-z-zmie-rzasz i czego chcesz, ale i-i-idź sobie lepiej, skądeś p-p-przyszedł! Przez chwilę tamten, jakby stropiony, nie ruszał się z miejsca, więc Billy, zerwawszy się na równe nogi, rzekł: — Jeżeli nie p-p-pójdziesz, to cię w-w-wyrzu-cę za b-b-burtę! Nie było już wątpliwości, więc tajemniczy emisariusz umknął, znikając w cieniu bomów przy grotmaszcie. — Hej, co się stało? — burknął któryś z forkasztelu, zbudzony ze swej drzemki na pokładzie przez podniesiony głos Billa. Kiedy zaś fortopman ukazał się znowu i został przezeń rozpoznany, ów rzekł: — Ach, Pięknisiu, to ty! No, coś musiało się stać, bo się ją-ją-jąkałeś. — Ech — odparł Billy opanowawszy już to upośledzenie. — Znalazłem jednego z bezanu tu, w naszej części okrętu, i kazałem mu wracać, gdzie jego miejsce. — I tylko tyle zrobiłeś, fortopmanie? — szorstko zapytał inny, popędliwy stary marynarz o twarzy i włosach koloru cegły, znany swym towarzyszom jako Czerwony Pieprz. — Takim chytrusom życzyłbym ożenku z córką artylerzysty! — które to wyrażenie znaczyło, że chętnie poddałby ich dyscyplinarnej chłoście na armacie. Wszelako tłumaczenie Billa zadowoliło pytających o przyczynę tego krótkiego zamieszania, jako że z całej załogi okrętu właśnie marynarze z forkasztelu, w większości weterani fanatycznie wyznający morskie przesądy, najzazdrośniej tępią wszelkie terytorialne przekroczenia, zwłaszcza ze strony członków obsługi bezanu, o których mają kiepską opinię, jako o szczurach lądowych, którzy nigdy nie wchodzą na maszty, chyba tylko wtedy, gdy trzeba zrefować lub zwinąć grotżagiel, a już zgoła nie potrafią władać marszpiklem czy też, powiedzmy, obwiązać jufersa. ROZDZIAŁ XIII Incydent ten srodze zaskoczył Billa Budda. Było to coś zupełnie nowego — po raz pierwszy w życiu ktoś zagadnął go osobiście w sposób potajemny i intrygujący. Przed tym spotkaniem nie znał w ogóle tamtego człowieka, jako że obaj pełnili służbę z dala od siebie, jeden na dziobie i maszcie podczas wachty, drugi zaś na pokładzie i rufie. Cóż to mogło oznaczać? I czy rzeczywiście te dwa błyszczące przedmioty, które intruz podsunął mu przed oczy były gwineami? Skądże mógł wziąć gwinee? Ba, nawet guzików, zapasowych guzików nie ma tak dużo na morzu. Im więcej Billy obracał w myśli tę sprawę, tym bardziej był skłopotany, niespokojny i zgnębiony. Odrzucając ze wstrętem ofertę — w której, choć ją nie bardzo zrozumiał, wyczuwał instynktownie jakieś zło — Billy Budd przypominał młodego konia, co świeżo opuściwszy pastwisko, nagle poczuł smrodliwy wiew z jakiejś chemicznej fabryki i wielokrotnymi parsknięciami usiłuje się go pozbyć z nozdrzy i płuc. Ten stan umysłu wykluczał wszelką chęć do dalszych rozmów z nieznajomym, nawet gdyby ich celem miało być uzyskanie jakiegoś wyjaśnienia co do zamiaru, w jakim ten zwrócił się do niego. Mimo to nie był pozbawiony naturalnej ciekawości, jak też taki nocny wysłannik może wyglądać w biały dzień. Wyszpiegował go następnego popołudnia, podczas swej pierwszej psiej wachty, między palącymi fajki na przedniej części górnego pokładu działowego, na ten cel przeznaczonej. Rozpoznał go po sylwetce i budowie raczej niż po krągłej, piegowatej twarzy i szklistych, bladoniebieskich oczach, przysłoniętych prawie białymi rzęsami. Jednakże Billy nie był zupełnie pewien, czy on to jest w istocie — ów chłopak mniej więcej w jego wieku, gwarzący i śmiejący się beztrosko, oparty o działo, na oko dość przyjemny młodzieniec, według wszelkich pozorów po troszce pustacki. I nieco za pucołowaty jak na marynarza, nawet z bezanu. Krótko rzekłszy, ostatni człowiek na świecie — można by mniemać — który byłby przeciążony myślami, zwłaszcza tymi niebezpiecznymi myślami, jakie musi snuć każdy spiskowiec mający poważne plany czy nawet poplecznik takiego spiskowca. Aczkolwiek Billy nie był tego świadom, tamten, zerknąwszy czujnie z ukosa, dostrzegł go pierwszy, a widząc, że Billy nań patrzy, skinął mu głową poufale i przyjaźnie niczym staremu znajomemu, nie przerywając rozmowy, którą prowadził z grupką palaczy. W jakieś dwa dni później, mijając przypadkiem Billa w trakcie wieczornej przechadzki po pokładzie działowym, rzucił mu w przelocie jakieś koleżeńskie słowo, które będąc tak niespodziane i dwuznaczne w tych okolicznościach, stropiło Billa do tego stopnia, że nie wiedząc, co odpowiedzieć, puścił je mimo uszu. Billy był teraz jeszcze bardziej zagubiony niż przedtem. Bezskuteczne rozmyślania, które snuł, były mu tak niepokojąco obce, że robił, co mógł, by je stłumić. Ani na chwilę nie przyszło mu do głowy, iż jest to sprawa, o której, jako lojalny marynarz, ma obowiązek zameldować komu należy, ponieważ jest niezmiernie podejrzana. I zapewne, gdyby ktoś zaproponował mu taki krok, wzbroniłaby mu tego myśl — właściwa wielkoduszności nowicjusza — że nazbyt by to pachniało brudną robotą donosiciela. Zachował więc całą rzecz przy sobie. Jednakże przy pewnej okazji nie mógł pohamować chęci zwierzenia się staremu Duńczykowi, do czego, być może, skusił go wpływ balsamicznej nocy, gdy okręt stał unieruchomiony morską ciszą, a oni dwaj, przeważnie milcząc, siedzieli razem na pokładzie, z głowami opartymi o nadburcie. Relacja Billa była jednakże tylko częściowa i anonimowa, gdyż bezzasadne skrupuły, o których wyżej wspomniano, nie pozwalały na pełne ujawnienie sprawy komukolwiek. Wysłuchawszy opowieści Billa mądry Duńczyk odgadnął snadź więcej, niż mu powiedziano, i po krótkiej medytacji, podczas której jego zmarszczki ściągnęły się, na chwilę całkiem zacierając ów kpiący wyraz, który czasami miała jego twarz — odrzekł: — A nie mówiłem, Dziecino? — Co mówiłeś? — zapytał Billy. — No, że Długonogi Jimmy dybie na ciebie. — A cóż wspólnego ma Długonogi Jimmy z tym zbzikowanym marynarzem z bezanwachty? — Ho, więc on był z bezanu! No, już coś czuję, już czuję! I po tym wykrzykniku, o którym nie sposób powiedzieć, czy odnosił się do lekkiego powiewu, co właśnie nadleciał nad nieruchomym morzem, czy też miał jakiś bardziej ukryty związek z nieznajomym, stary Marlin szarpnął swymi czarnymi zębami prymkę tytoniu, nie racząc udzielić odpowiedzi na impulsywne pytanie Billa, choć ten je znowu powtórzył. Miał bowiem zwyczaj pogrążać się w posępnym milczeniu, gdy ktoś go wypytywał sceptycznie o któreś z jego sentencjonalnych orzeczeń, nie zawsze jasnych, lecz raczej nacechowanych ową mglistością, właściwą większości delfickich wyroczni, skądkolwiek pochodzić mogą. ROZDZIAŁ XIV Długie doświadczenie zapewne wyrobiło w tym starym gorzką roztropność, która nigdy do niczego się nie miesza i nigdy nie udziela rad. Jednakże chociaż Duńczyk uparcie obstawał, iż za tymi wszystkimi dziwnymi przypadkami Billa na pokładzie „Nieposkromionego" kryje się profos, młody marynarz gotów był je przypisać niemal każdemu z wyjątkiem człowieka, który według własnego wyrażenia Billa „miał zawsze dla niego jakieś miłe słowo". Można się temu dziwić. Jednakże nie tak bardzo dziwić. Niektórzy marynarze, nawet w dojrzałym wieku, pozostają w pewnych sprawach dość prostoduszni. A młody żeglarz o usposobieniu naszego atletycznego fortopmana jest jeszcze w dużej mierze mężczyzną-dzieckiem. Wszelako całkowita naiwność dziecka jest po prostu czystą niewiedzą, bo naiwność mniej albo więcej zanika, w miarę jak rośnie inteligencja. Ale u Billa Budda inteligencja, taka jaką miał, rozwijała się, podczas gdy Prostoduszność pozostawała na ogół nienaruszona. Doświadczenie jest zaiste nauczycielem, ale wiek Billa sprawiał, że jego doświadczenie było niewielkie. Poza tym nie miał owego intuicyjnego rozeznania zła, które u natur niedobrych lub niezupełnie dobrych wyprzedza doświadczenie i dlatego może być właściwe — tak jak to w niektórych przypadkach bywa aż nadto wyraźne — nawet młodości. Bo i cóż mógł Billy wiedzieć o człowieku poza tym, co wiedział o człowieku jako marynarzu? A starej daty marynarz, prawdziwy wilk morski — marynarz od dzieciństwa — choć ulepiony z tej samej gliny, co mieszkaniec lądu, pod pewnymi względami osobliwie się odeń różni. Marynarz to prostolinijność, mieszkaniec lądu to przebiegłość. Dla marynarza życie nie jest grą wymagającą sprytu, zawiłą grą w szachy, w której tylko nieliczne ruchy robi się jawnie, a cel osiąga drogą okólną — pokrętną, żmudną, jałową grą, nie wartą tej marnej świecy, którą się przy niej wypala. Tak więc, jako grupa, marynarze są z charakteru rasą młodzieńczą. Nawet ich wybryki noszą znamię młodzieńczości. To zaś szczególnie odnosiło się do marynarzy z czasów Billa. Poza tym pewne rzeczy, które stosują się do wszystkich marynarzy, miewają niekiedy tym większe zastosowanie do młodych. Każdy marynarz przyzwyczajony jest słuchać rozkazów bez dyskusji, jego życiem na morzu rządzą zewnętrzne reguły, nie jest zmuszony do tego bliskiego obcowania z ludźmi, w którym nie hamowana swoboda na równych prawach — równych przynajmniej zewnętrznie — wprędce uczy człowieka, że jeśli nie będzie się kierował nieufnością, wyostrzoną proporcjonalnie do miłych pozorów, ktoś spłata mu paskudnego figla. Miarkowana, nieostentacyjna nieufność staje się takim nawykiem — nie tyle u ludzi interesu, co u tych, których łączą z innymi stosunki mniej płytkie niż handlowe, a mianowicie u pewnych ludzi światowych — że w końcu ją stosują prawie nieświadomie, niektórzy z nich zaś najpewniej szczerze by się zdziwili, gdyby im ją przypisano jako jedną z ogólnych cech. ROZDZIAŁ XV Jednakże po tym małym incydencie podczas obiadu nie spotykały już więcej Billa Budda dziwne przykrości w związku z hamakiem, workiem na rzeczy i tak dalej. Jeśli idzie o ów uśmiech, którym go czasem opromieniano, i o miłe słowo rzucane w przejściu, to te, jeśli nie bardziej częste, były przynajmniej wyraźniejsze niż przedtem. Mimo to jednak następowały teraz pewne inne zjawiska. Jeżeli wzrok Claggarta padał niepostrzeżenie na opiętego pasem Billa, kiedy ten kroczył po górnym pokładzie działowym w wolnych chwilach drugiej psiej wachty, wymieniając w przejściu salwy śmiechu z innymi przechadzającymi się w tłumie młodzieńcami, wzrok ten podążał za owym radosnym morskim Hyperionem z wyrazem pełnym zadumy i melancholii, a oczy dziwnie się zasnuwały wzbierającymi raptownie łzami. Wtedy Claggart wyglądał na człowieka pogrążonego w smutku. Czasami zaś ów melancholijny wyraz miał w sobie odrobinę miękkiej tkliwości, jak gdyby Claggart mimo wszystko zdolny był nawet pokochać Billa. Wyraz ów jednak szybko znikał, pośpiesznie zastąpiony przez nieprzejednane spojrzenie, które ściągało mu i kurczyło twarz, tak że na moment przypominała pomarszczony orzech. Niekiedy jednak, spostrzegłszy w porę nadchodzącego Billa, usuwał się nieco z drogi, by go przepuścić, i spoglądał nań chwilę z wyszczerzonymi ironicznie zębami. Natomiast przy nagłym, nieprzewidzianym spotkaniu, oczy jego rzucały czerwone błyski, niby iskry z kowadła w mrocznej kuźni. Ten krótki ostry blask był bardzo dziwny, bo miotały go źrenice, które w spoczynku miały barwę najbliższą głębokiego fioletu, najmiększego z odcieni. Jakkolwiek niektóre z owych szatańskich kaprysów nie mogły ujść uwagi ich przedmiotu, to jednak przekraczały zdolność pojmowania takiej natury. Umysłowości Billa nie sposób było przyrównać do takiej wrażliwej organizacji duchowej, która w pewnych przypadkach instynktownie przekazuje niczego nie świadomej niewinności ostrzeżenie, że zło jest blisko. Uważał on, że profos czasami dość dziwnie się zachowuje. To było wszystko. Natomiast pojawiającą się od czasu do czasu życzliwą minę i miłe słowo brał za to, za co miały uchodzić — młody marynarz bowiem nigdy dotychczas nie słyszał o ludziach mówiących „nazbyt piękne słówka”. Gdyby fortopman był świadom, że uczynił albo powiedział coś, co mogłoby zrodzić niechęć profosa, wszystko byłoby inaczej, a widzenie miałby czystsze, jeśli nie bardziej wyostrzone. Tak też było z nim w jeszcze innej sprawie. Dwaj podoficerowie, zbrojmistrz i szef ładowni, z którymi nigdy nie zamienił słowa, jako że jego służba na okręcie nie wprowadzała go w żadną z nimi styczność — ci ludzie więc zaczęli po raz pierwszy rzucać na Billa, gdy go przypadkiem spotkali, owe szczególne spojrzenia, które świadczą, że patrzący został w jakiś sposób nastawiony przeciwko temu, na kogo spogląda. Nigdy nie nasunęło się Billowi, iż może to być rzeczą godną uwagi czy podejrzaną — choć dobrze o tym wiedział — że zbrojmistrz i szef ładowni, wraz z pisarzem okrętowym, aptekarzem oraz innymi tejże rangi są zgodnie z morskim zwyczajem towarzyszami mesy profosa i ludźmi nakłaniającymi ucha na jego podszepty. Ponieważ jednak nasz Urodziwy Marynarz był powszechnie lubiany za nieraz okazywaną męską prostotę i nieodpartą przyrodzoną dobroć, bez żadnej umysłowej wyższości mogącej wzbudzić zazdrosne uczucia, więc życzliwość tylu kolegów sprawiała, że nie troszczył się o takie milczące przejawy jak te, o których przed chwilą wspomniano. Co zaś się tyczy marynarza z bezanu, to chociaż Billy z podanych już przyczyn widywał go rzadko, jednak kiedy się spotykali, tamten zawsze pozdrawiał go wesoło i swobodnie, czemu nieraz towarzyszyło jedno czy drugie miłe słowo rzucone w przejściu. Jakikolwiek naprawdę był pierwotny zamiar tego podejrzanego młodego osobnika czy jego mocodawców, jedno można było z pewnością wywnioskować z jego zachowania się w takich wypadkach, a mianowicie, że go zupełnie porzucił. Rzekłbyś, iż jego wcześnie rozwinięte łajdactwo (a każdy pospolity łotr takim się odznacza) tym razem go zawiodło, i ten, którego usiłował wciągnąć w pułapką jako prostaczka, właśnie przez swoją prostotę udaremnił jego plany. Ludzie dociekliwi mogą utrzymywać, iż było prawie niemożliwe, ażeby Billy powstrzymał się od podejścia do marynarza z bezanu i zapytania go wręcz, do czego zmierzał w tej wstępnej tak raptownie przerwanej rozmowie na ławie talrepowej fokmasztu. Ludzie dociekliwi mogą także uważać, iż byłoby rzeczą naturalną, gdyby Billy spróbował wysondować innych marynarzy wcielonych przymusowo, ażeby wykryć, jakie były podstawy — jeśli takowe istniały — do mglistych aluzja emisariusza na temat spiskowych, wrogich nastrojów na okręcie. Ludzie dociekliwi mogą tak uważać. Jednak zapewne potrzeba czegoś więcej czy raczej czegoś innego niż zwykłej dociekliwości, by należycie zrozumieć taki charakter jak Billa. Co zaś się tyczy Claggarta, to monomania tego człowieka — jeżeli nią to było w istocie — mimowolnie zdradzona w wyszczególnionych tu przejawach, chociaż na ogół maskowana przez opanowane i rozważne zachowanie, na podobieństwo podziemnego ognia wżerała się weń coraz głębiej i głębiej. Coś decydującego musiało stąd wyniknąć. ROZDZIAŁ XVI Po owej tajemniczej rozmowie ma ławie talrepowej fokmasztu — tak. raptownie przerwanej przez Billa — nie wydarzyło się nic ważnego dla niniejszej historii aż do wypadków, o których mamy obecnie opowiedzieć. Wspomniano już na innym miejscu, że ze wzglądu na brak fregat (rzecz jasna, szybszych od okrętów liniowych), w znajdującej się podówczas na Cieśninach eskadrze angielskiej, używano czasem „Nieposkromionego” zarówno w zastępstwie okrętu zwiadowczego, jak i niekiedy do specjalnych zadań większej wagi. Działo się tak nie tylko ze względu na jego zalety żeglowne, niezwyczajne u okrętu tej klasy, ale zapewne w równej mierze dzięki temu, że jak uważano, charakter dowódcy tego okrętu szczególnie go predestynował do wszelkich misji, w których wobec nieprzewidzianych trudności należało szybko podjąć inicjatywę w sprawie wymagającej prócz zalet niezbędnych dla dobrego żeglarza, także wiedzy oraz talentu. Właśnie podczas takiej to, dosyć odległej wyprawy, kiedy „Nieposkromiony” znalazł się najdalej od reszty floty, dostrzeżono niespodziewanie pod koniec popołudniowej wachty okręt nieprzyjacielski. Okazało się, że jest to fregata. Ta — dojrzawszy przez lunetę iż siła ludzi oraz dział mocno by przeważyła sprawą na jej niekorzyść — ufając w swoją lekkość rozwinęła wszystkie żagle, by umknąć. Po pościgu, podjętym nieomal wbrew wszelkiej nadziei i trwającym mniej więcej do połowy pierwszej psiej wachty, udało jej się zbiec. Wkrótce po zaniechaniu pogoni, nim jeszcze całkowicie wygasło spowodowane nią podniecenie, profos, wychynąwszy ze swoich jaskiniowych regionów, pojawił się, z czapką w ręku, przy grotmaszcie, czekając z uszanowaniem, aż zwróci nań uwagę kapitan Vere, który właśnie kroczył samotnie po stronie nawietrznej pokładu rufowego, snadź nieco wzburzony niepowodzeniem pościgu. Miejsce, gdzie Claggart przystanął, było przeznaczone dla niższych stopniem marynarzy, pragnących przeprowadzić jakąś osobistą rozmowę czy to z oficerem wachtowym, czy z samym kapitanem. Jednakże w owych czasach nieczęsto się zdarzało, aby marynarz czy podoficer domagał się odeń posłuchania; zgodnie z ustalonym obyczajem, mogła to uzasadnić jedynie jakaś wyjątkowa sprawa. Niebawem, właśnie w chwili, kiedy pogrążony w rozmyślaniach dowódca miał zawrócić ku rufie w tej swojej przechadzce, uświadomił sobie obecność Claggarta i ujrzał zdjętą czapkę trzymaną z pełnym respektu wyczekiwaniem. Należy tu powiedzieć, że osobista znajomość kapitana Vere z tym podoficerem datowała się zaledwie od ostatniego wyjścia z portu macierzystego, gdyż Claggart, przeniesiony z okrętu zatrzymanego w stoczni celem naprawy, po raz pierwszy zajął wtedy na pokładzie „Nieposkromionego” miejsce poprzedniego profosa, który, niezdolny do służby, pozostał na lądzie. Zaledwie dowódca spostrzegł, kim jest ten, który z takim uszanowaniem oczekuje zwrócenia nań uwagi, na jego twarzy pojawił się osobliwy wyraz. Był on podobny do tego, jaki mimowolnie przemyka po obliczu kogoś znienacka spotykającego człowieka, który wprawdzie jest mu znany, ale od nie dość dawna, aby znajomość ta była gruntowna, i w którego powierzchowności jest coś, co wywołuje niejasną odrazę i niechęć. Zatrzymawszy się i przybierając swój zwykły ton oficjalny, z tym wszakże, iż w pierwszym słowie czaiło się coś w rodzaju zniecierpliwienia, kapitan zapytał: — No? Cóż tam, profosie? Z miną podwładnego, który ubolewa, że musi być zwiastunem złych wieści, i chociaż sumiennie postanowił mówić szczerze, jednakże jest również zdecydowany unikać wszelkich przejaskrawień, Claggart na tą zachętę czy raczej wezwanie do wywnętrzenia, przemówił. To, co powiedział językiem człowieka bynajmniej nie pozbawionego edukacji, wyjawiało — choć nie całkowicie tymi słowami — iż podczas pościgu oraz przygotowań do możliwego starcia zobaczył dość, by powziąć przekonanie, że co najmniej jeden marynarz jest osobnikiem niebezpiecznym na okręcie mającym wśród załogi nie tylko takich, co wzięli przestępczy udział w niedawnych poważnych zaburzeniach, ale i innych, którzy — tak jak ów człowiek — wstąpili do służby Jego Królewskiej Mości nie w drodze zaciągu. W tym punkcie kapitan Vere przerwał mu z niejakim zniecierpliwieniem: — Mów wprost, człowieku. Powiedz: wcieleni przymusowo. Claggart uczynił ręką gest pełen uległości i ciągnął dalej. Ostatnio on (Claggart) powziął podejrzenie, że z poduszczenia rzeczonego marynarza rozwija się potajemnie jakaś akcja, lecz nie uważał się za upoważnionego do doniesienia o owym podejrzeniu, póki pozostawało niejasne. Jednakże po tym, co dzisiejszego popołudnia zaobserwował u wspomnianego człowieka, podejrzenie, że dzieje się coś potajemnego, zbliżyło się po trosze do pewności. Dodał, iż jest głęboko świadom poważnej odpowiedzialności, jaką przyjmuje składając raport mogący pociągnąć za sobą takie konsekwencje dla osobnika, którego to głównie dotyczy, a także spotęgować naturalny niepokój, jaki każdy dowódca musi odczuwać z uwagi na niesłychany wybryk tak niedawny jak te, których — powiedział to ze smutkiem — wymieniać nie potrzeba. Na pierwszą o tym wzmiankę zaskoczony kapitan Vere nie potrafił całkowicie ukryć zaniepokojenia, lecz w miarę jak Claggart mówił, zmieniło się ono w niechęć pod wpływem czegoś, co było w sposobie składania wyjaśnień przez zeznającego. Wszelako powstrzymał się od przerywania mu, Claggart zaś ciągnął dalej i wreszcie rzekł na zakończenie: — Boże broń, wasza miłość, ażeby „Nieposkromiony” miał doświadczyć tego, co... — Mniejsza o to! — przerwał mu stanowczo przełożony, którego twarz zmieniła się natychmiast z gniewu, odgadł bowiem, jaki okręt tamten chciał wymienić: ów, na którym bunt na Nore przybrał szczególnie tragiczny charakter, przez pewien czas zagrażając życiu jego dowódcy. W tych warunkach oburzyła kapitana zamierzona aluzja. Zważywszy, że sami oficerowie przy każdej okazji bardzo baczyli na sposób poruszania niedawnych wydarzeń, niepotrzebne napomknięcie o nich przez podoficera wobec kapitana uderzyło go jako wysoce nieskromne zadufanie. Poza tym, przy jego żywym poczuciu godności własnej wydało mu się to w owej sytuacji próbą wzbudzenia w nim obawy. A także nie bez pewnego zdziwienia stwierdzał, że człowiek, który, o ile mógł dotąd zauważyć, wykazywał duży takt przy pełnieniu swych funkcji, przejawił taki jego brak w tym szczególe. Jednakże owe myśli i pokrewne im wątpliwości przelatujące mu przez głowę zastąpiło nagle intuicyjne domniemanie, które, choć jeszcze nieokreślone w formie, wpłynęło wszakże na sposób przyjęcia przezeń złych wieści. Pewne jest, że z dawna obznajomiony ze wszystkim, co wiąże się z zawiłym życiem na pokładzie działowym — mającym, jak każda inna forma życia, swoje tajniki i zasadzki, czemu powszechnie się zaprzecza — kapitan Vere nie pozwalał sobie na zbędne zaniepokojenie ogólną treścią raportu swego podwładnego. Co więcej, o ile ze względu na niedawne wydarzenia należało przedsięwziąć szybką akcję za pierwszą namacalną oznaką ponownej niesubordynacji, to jednak uważał, że byłoby nieroztropnie podsycać myśl o tajonej wrogości przez zbyt pochopne dawanie wiary informatorowi, choćby nim był jego własny podkomendny, któremu wśród innych obowiązków poruczono policyjny nadzór nad załogą. Ten pogląd może nie byłby w nim przeważył, gdyby nie to, że już przy innej okazji patriotyczna gorliwość oficjalnie wykazana przez Claggarta, po trosze go rozdrażniła, wydając mu się raczej przesadzoną i sztuczną. Wreszcie coś w pełnym opanowaniu i nieco ostentacyjnym sposobie składania wyjaśnień przez tego funkcjonariusza dziwnie przypomniało kapitanowi pewnego członka orkiestry, krzywoprzysięskiego świadka w gardłowej sprawie przed sądem wojennym na lądzie, którego członkiem był niegdyś on, kapitan Vere, jeszcze jako porucznik. Jakoż po owym stanowczym przerwaniu Claggartowi zamierzonej aluzji, szybko wyrzekł te słowa: — Mówisz pan, że na pokładzie jest co najmniej jeden człek niebezpieczny. Wymień go. — William Budd, fortopman, wasza miłość... — William Budd! — powtórzył kapitan Vere z niekłamanym zdumieniem. — Mówisz pan o człowieku, którego porucznik Ratcliffe zabrał niedawno z tego handlowego statku? O tym młodzieńcu, który jest tak lubiany przez ludzi... o Billu, Urodziwym Marynarzu, jak go przezywają? — O tymże samym, wasza miłość, ale mimo całej młodości i urody, jest to człowiek przebiegły. Nie darmo wkrada się w łaski swoich kolegów, bo wtedy przynajmniej w chwili krytycznej powiedzą za nim dobre słowo na przekór wszystkiemu. Może porucznik Ratcliffe wspominał waszej miłości o tej chytrej sztuczce Budda, kiedy to podskakiwał na dziobie szalupy pod rufą statku, gdy go zabierano z pokładu? Ową pozorną wesołością maskuje fakt, że w głębi serca ma za złe przymusowe wcielenie. Zauważył pan tylko jego nadobną twarz. Pod tym rumianym kwieciem może się kryć pułapka. Otóż Urodziwy Marynarz, jako postać wyróżniająca się spośród załogi, od początku, rzecz jasna, zwrócił na siebie uwagę kapitana. Chociaż na ogół niezbyt wylewny wobec swych oficerów, kapitan powinszował porucznikowi Ratcliffe’owi, że udało mu się natrafić na taki piękny okaz genus homo, który nago mógłby pozować do posągu młodego Adama przed upadkiem. Co zaś się tyczy pożegnania Billa ze statkiem „Prawa człowieka”, które w istocie zrelacjonował mu z należytym uszanowaniem oficer werbunkowy —- raczej jako zabawną historię niż cokolwiek innego (choć mylnie uważając, że był to ironiczny wybryk) — to kapitan poczytał je zwerbowanemu młodzieńcowi za dobre, podziwiając ducha, który potrafił przyjąć przymusowe wcielenie tak wesoło i rozsądnie. Także i zachowanie fortopmana, o ile kapitan mógł zauważyć, potwierdzało pierwsze korzystne zapowiedzi, a zalety nowo zwerbowanego jako marynarza zdawały się być takie, iż kapitan przemyśliwał o poleceniu go swojemu zastępcy do awansu na takie miejsce, gdzie mógłby częściej mleć go pod obserwacją — a mianowicie powierzenie mu dowództwa nad marynarzami obsługującymi bezan, gdzie zastąpiłby na wachcie prawej burty człowieka już niemłodego, którego częściowo z tej właśnie przyczyny uważał za mniej zdatnego do służby. Powiedzmy tu nawiasem, że ponieważ marynarze pełniący wachtę na marsie bezanu nie muszą się borykać z takimi wielkimi płachtami ciężkiego płótna jak ci, co obsługują niższe żagle na groti fokmaszcie, młody człowiek, jeśli jest ulepiony z właściwej gliny, nie tylko wydaje się tam najodpowiedniejszy, ale też w rzeczy samej bywa na ogół wybierany do tej służby, mając pod sobą ludzi mniej doświadczonych, a często ledwie wyrostków. W sumie kapitan Vere od początku uważał, że Billy Budd jest tym, co w ówczesnej gwarze marynarskiej zwało się „okazją dla króla”, to znaczy kapitalnym nabytkiem dla floty Jego Brytyjskiej Mości, kosztem małego czy wręcz żadnego nakładu. Po krótkiej pauzie — podczas której wyżej wymienione wspomnienia żywo mu przeleciały przez myśl — kapitan zważył doniosłość ostatniej sugestii Claggarta, ujętej w zdanie o „pułapce pod kwieciem”, i im bardziej się nad nią zastanawiał, tym mniejsze czuł zaufanie do dobrej wiary swojego informatora. Nagle obrócił się do niego. — I pan przychodzisz do mnie z tak mglistą opowieścią? Co do Budda, to przytocz mi jeden jego czyn lub wyrzeczone słowo, które by potwierdzały to, o co go pan tu generalnie oskarżasz. Czekaj — dodał zbliżając się ku niemu. — Bacz pan, co mówisz. W obecnej chwili i w takim przypadku jest zawsze nok rei dla fałszywego świadka. — Ach, wasza miłość! — westchnął Claggart, łagodnie kiwając kształtną głową, jak gdyby go zasmuciła tak niezasłużona surowość tonu. Potem zaś pohamował się, wyprostował niejako z cnotliwą pewnością własnej racji i szczegółowo przytoczył pewne słowa i czyny, które razem wzięte, gdyby im dano wiarę, stanowiły podstawę domniemań śmiertelnie obciążających Budda, przy czym dodał, że dla niektórych z owych twierdzeń nie trzeba daleko szukać wystarczających dowodów. Z wyrazem zniecierpliwienia i nieufności w szarych oczach, usiłujących wysondować do dna spokojne fiołkowe źrenice Claggarta, kapitan Vere wysłuchał go znowu, po czym przez chwilę stał w zamyśleniu. Claggart, na ów moment uwolniony od obserwacji, przypatrywał mu się bacznie, z trudnym do opisania wejrzeniem — pełnym zaciekawienia, jak działa jego taktyka, wejrzeniem takim, jakie mógł mieć rzecznik zawistnych dzieci Jakuba, podstępnie okazujący stroskanemu patriarsze splamione krwią szaty młodego Józefa. Jakkolwiek coś wyjątkowego w moralnym charakterze kapitana Vere czyniło zeń w poważnym zetknięciu z drugim człowiekiem prawdziwy kamień probierczy rzeczywistej natury tamtego, jednakże teraz, jeżeli idzie o Claggarta i to, co w nim naprawdę się działo, kapitan miał nie tyle intuicyjne przeświadczenie, co silne podejrzenia, hamowane przez dziwne wątpliwości. Wahanie, które przejawiał, wynikało nie tyle z czegoś, co dotyczyło człowieka, na którego mu donoszono — jak to zapewne mniemał Claggart — ile z rozważań, jak najlepiej postąpić w stosunku do donosiciela. Z początku w istocie skłonny był żądać udowodnienia owych twierdzeń, które, jak mówił Claggart, było nader łatwe. Jednakże takie postąpienie miałoby ten skutek, iż sprawa natychmiast by się rozniosła, co w obecnym jej stadium mogłoby, zdaniem kapitana, mieć niepożądany wpływ na załogą okrętu. Jeżeli Claggart był fałszywym świadkiem — zamykało to sprawę. I dlatego przed poddaniem próbie samego oskarżenia kapitan chciał najpierw wypróbować oskarżyciela i uważał, że można to uczynić spokojnie, bez ostentacji. Krok, na który się zdecydował, wymagał zmiany otoczenia — przeniesienia się w miejsce mniej wystawione na obserwację niż szeroki pokład rufowy. Jakkolwiek bowiem nieliczni młodsi oficerowie, tamże podówczas obecni, dając należne baczenie na morską etykietę, wycofali się na stronę zawietrzną z chwilą, kiedy kapitan Vere począł przechadzać się po nawietrznej pokładu, a podczas rozmowy z Claggartem nie poważyli się oczywiście zmniejszyć tej odległości — i chociaż w toku rozmowy kapitan bynajmniej nie podnosił głosu, głos Claggarta zaś był jedwabisty i przyciszony, a wiatr w olinowaniu oraz szum morza jeszcze je zagłuszał — niemniej jednak trwanie owej wymiany słów zwróciło już uwagę niektórych marynarzy na masztach, a także innych, co znajdowali się na śródokręciu czy dalej ku dziobowi. Zdecydowawszy się, co uczynić, kapitan Vere niezwłocznie przeszedł do działania. Obróciwszy się raptownie do Claggarta, zapytał: — Profosie, czy Budd ma teraz wachtę na maszcie? — Nie, wasza miłość. Na to kapitan: — Panie Wilkes — zwracając się do stojącego najbliżej kadeta — proszę powiedzieć Albertowi, żeby do mnie przyszedł. Albert był to chłopak usługujący kapitanowi, coś w rodzaju morskiego lokaja, w którego dyskrecji i wierności jego pan pokładał wielkie zaufanie. Chłopak zjawił się zaraz. — Znasz fortopmana Budda? — Tak jest. — Idź go odszukać. W tej chwila nie jest na wachcie. Postaraj się powiedzieć mu, tak by nikt tego nie słyszał, że ma się stawić na rufie. Dopilnuj, żeby z nikim nie mówił. Sam zajmij go rozmową. I dopiero kiedy przyjdziecie już tu, na rufę, ale nie przedtem, powiedz mu, że jest wezwany do mojej kajuty. Zrozumiałeś? To idź. Profosie, pokaż się pan na dolnych pokładach, a kiedy uznasz, że już czas, by Albert nadszedł z tym człowiekiem, bądź gotów spokojnie wejść za nim. ROZDZIAŁ XVII Kiedy Budd znalazł się niejako zamknięty w kajucie z kapitanem i Claggartem, zdziwił się niepomału. Było to jednak zdziwienie, któremu nie towarzyszył niepokój ani nieufność. Do niedojrzałej natury, z gruntu uczciwej i ludzkiej, utajone oznaki niejasnego zagrożenia ze strony bliźnich docierają z opóźnieniem lub wcale. Jedyną myślą, jaka przybrała kształt w umyśle młodego marynarza, było: „Tak, więc kapitan, jak zawsze myślałem, spogląda na mnie przychylnie. Ciekawe, czy nie zrobi mnie swoim sternikiem. To by mi się podobało. I może teraz zapyta o mnie profosa.” — Wartownik, zamknąć tam drzwi — powiedział kapitan. — Stać na zewnątrz i nie wpuszczać nikogo. A teraz, panie profosie, powtórz temu człowiekowi w oczy to, co mi o nim mówiłeś. — Po czym przystanął w gotowości, by obserwować oba oblicza, które znalazły się naprzeciw siebie. Odmierzonym krokiem, ze spokojnym opanowanym wyrazem lekarza z domu obłąkanych, podchodzącego w sali ogólnej do pacjenta, który zaczyna zdradzać objawy zbliżającego się paroksyzmu, Claggart powoli ruszył ku Billowi i stanąwszy tuż przed nim, spoglądając mu hipnotycznie w oczy, krótko powtórzył oskarżenie. Z początku nie dotarło ono do Billa. A kiedy zrozumiał, różaną ogorzałość jego policzków jakby poraził biały trąd. Stał niby człowiek wbity na pal i zakneblowany. Tymczasem oczy oskarżyciela, nie odrywając się od niebieskich, rozszerzonych oczu młodzieńca, przeszły niezwykłą przemianę, albowiem ich zwykła, soczyście fiołkowa barwa zmętniała na jakiś błotnisty granat. Owe światła ludzkiej inteligencji utraciły wszelki ludzki wyraz, wytrzeszczone mrożąco, niczym niesamowite oczy pewnych nieznanych stworów zamieszkujących głębiny. W pierwszym z tych zahipnotyzowanych spojrzeń była pełna zdumienia fascynacja; drugie było głodnym atakiem ryby drętwy. — Przemów, człowieku! — rzekł kapitan Ve-re do skamieniałego młodzieńca, uderzony jego wyglądem jeszcze bardziej niż miną Claggarta. — Mów! Broń się... Wezwanie to wywołało u Billa jedynie dziwne, nieme gesty i bulgot w gardle: zaskoczenie w obliczu takiego oskarżenia, tak nagle rzuconego niedoświadczonemu młodzieńcowi, a i być może, wściekłość na oskarżyciela, wydobyły na jaw utajoną ułomność i w tym przypadku wzmogły ją aż do konwulsyjnego paraliżu mowy; jego napięty umysł i całe ciało miotały się w udręce, usiłując bez skutku usłuchać nakazu przemówienia i obrony, co nadało twarzy taki wyraz, jaki mieć mogła skazana kapłanka Westy w momencie grzebania jej żywcem i pierwszych zmagań z brakiem tchu. Aczkolwiek w owym czasie kapitan Vere był całkowicie nieświadom skłonności Billa do zakłóceń mowy, odgadł to natychmiast, jako że wygląd Billa przypomniał mu żywo pewnego szkolnego kolegę, którego niegdyś widział porażonego bardzo podobną zaskakującą niemocą w chwili, gdy wstawał skwapliwie, by jako pierwszy odpowiedzieć na trudne pytanie zadane w klasie przez nauczyciela. Podszedł do młodego marynarza i położywszy mu na ramieniu kojącą dłoń, powiedział: — Nie ma pośpiechu, mój chłopcze. Nie spiesz się, nie spiesz. Wbrew zamierzeniu te słowa, tak ojcowskie w tonie, niewątpliwie żywo poruszywszy serce Billa, pobudziły go do tym gwałtowniejszych wysiłków, aby przemówić — wysiłków wprędce zakończonych spotęgowaniem paraliżu i nadających twarzy wyraz, który było udręką oglądać. W następnej chwili, szybka jak płomień z odpalonego nocą działa, jego prawa ręka zadała cios i Claggart runął na deski pokładu. Czy to rozmyślnie, czy dzięki wyższemu wzrostowi młodego atlety, cios trafił prosto w czoło, ową tak kształtną i myślącą część twarzy profosa, tak że ten padł jak długi, niczym ciężka deska pchnięta z pozycji pionowej. Sapnął raz czy dwa razy i legł bez ruchu. — Nieszczęsny chłopcze — wymówił kapitan Vere głosem tak cichym, że był nieledwie szeptem. — Cóżeś uczynił! Chodź, pomóż mi. Obaj dźwignęli leżącego do pozycji siedzącej. Szczupłe ciało poddawało się temu giętko, ale bezwładnie. Było to tak, jakby ktoś podnosił martwego węża. Opuścili je więc na powrót. Wyprostowawszy się kapitan Vere przesłonił dłonią twarz i stał według wszelkich pozorów równie nieporuszony, jak ciało leżące u jego stóp. Czy pogrążył się w rozmyślaniach nad wszystkimi skutkami tego zdarzenia i nad tym, co najlepiej uczynić nie tylko natychmiast, ale i później? Z wolna odsłonił twarz i zdało się, że jest ona jak księżyc, który wychodząc z zaćmienia wygląda zgoła inaczej niż wówczas, kiedy się skrywał. Ów ojciec, którym był dotąd dla Billa, ustąpił miejsca wojskowemu strażnikowi dyscypliny. Oficjalnym tonem rozkazał marynarzowi przejść do kabiny rufowej (wskazawszy mu ją) i pozostać tam, póki go nie zawezwą. Rozkaz ten Billy wykonał machinalnie, w milczeniu. Następnie, podszedłszy do drzwi kajuty wychodzących na pokład rufowy, kapitan Vere rzekł do stojącego na zewnątrz wartownika : — Powiedz komuś, by przysłał tutaj Alberta. Kiedy chłopiec się zjawił, pan jego stanął tak, by mu zasłonić leżącego. — Albercie — rzekł — powiedz lekarzowi, że chcę się z nim widzieć. Nie musisz wracać, póki cię nie zawołam. Kiedy zjawił się lekarz — człowiek opanowany, mający tyle powagi i doświadczenia, iż mało co zaskoczyć go mogło — kapitan Vere wyszedł na jego spotkanie, nieświadomie zasłaniając mu w ten sposób Claggarta, i przerwawszy zwykłe ceremonialne powitanie, rzekł: — Nie, powiedz mi pan, co z tym człowiekiem — tu zwrócił jego uwagę na leżącego. Lekarz spojrzał i mimo całego swego opanowania drgnął z lekka na ów niespodziewany widok. Po zawsze bladej twarzy Claggarta ściekała gęsta krew z ust i uszu. Dla zawodowego oka patrzącego był to niewątpliwie człowiek nieżywy. — Więc tak? — rzekł kapitan Vere obserwując go bacznie. — Tak przypuszczałem. Ale sprawdź pan. Zwyczajne w tych wypadkach próby potwierdziły pierwszą ocenę lekarza, który podniósłszy głowę z niekłamanym zatroskaniem, rzucił przełożonemu uważne, badawcze spojrzenie. Ale kapitan Vere, z jedną dłonią przyłożoną do czoła, stał nieruchomo. Nagle, chwyciwszy kurczowo lekarza za rękę, wykrzyknął wskazując zwłoki: — To Boży sąd Ananiasza! Patrz! Wstrząśnięty nigdy dotąd nie zaobserwowanym u kapitana „Nieposkromionego” podnieceniem, wciąż jeszcze całkowicie nieświadom tego, co się zdarzyło, roztropny lekarz zachował jednakże spokój, tylko spojrzał raz jeszcze poważnie, pytająco, usiłując dociec, co doprowadziło do takiej tragedii. Lecz kapitan Vere znów znieruchomiał i stał pogrążony w rozmyślaniach. Drgnął wreszcie i wykrzyknął gwałtownie: — Poraził go śmiertelnie anioł Boży! A jednak anioł ten zawisnąć musi! Słysząc owe okrzyki, pozbawione związku dla słuchacza nie znającego dotąd poprzednich wydarzeń, lekarz stropił się głęboko. Jednakże kapitan Vere, jakby oprzytomniawszy, pokrótce opowiedział już mniej chrapliwym głosem okoliczności, które do tego doprowadziły. — Ale chodź pan; musimy się pośpieszyć — dorzucił. — Pomóż mi przenieść go — (miał na myśli zwłoki) — do tamtej kabiny. — Tu wskazał kajutą znajdującą się naprzeciw tej, w której zamknięty był fortopman. Na nowo zaniepokojony owym żądaniem, które — jako implikujące chęć zachowania tajemnicy — wydawało mu się niepojęte i dziwne, podkomendny nie miał innego wyboru, jak usłuchać. — Odejdź pan teraz — powiedział kapitan Vere już prawie zwykłym tonem. — Odejdź. Zaraz zwołam sąd wojenny. Powiedz pan oficerom, co się stało, a także panu Mortonowi — (był to kapitan piechoty morskiej). — I nakaż im, by rzecz zatrzymali przy sobie. Pełen niepokoju i wątpliwości, lekarz opuścił kajutę. Czyżby kapitan Vere nagle dostał pomieszania zmysłów, czy też było to tylko przejściowe podniecenie, wywołane tak dziwnym i niezwyczajnym wypadkiem? Co się tyczy sądu wojennego, myśl ta wydała się lekarzowi co najmniej nierozważna. Jego zdaniem należało umieścić Billa Budda w zamknięciu, tak jak dyktował to zwyczaj, i odłożyć dalsze działanie w sprawie tak niezwykłej do czasu, kiedy by znów połączyli się z eskadrą, następnie zaś przekazać ją admirałowi. Pomyślał o nadzwyczajnym wzburzeniu kapitana i tych pełnych podniecenia wykrzyknikach, tak sprzecznych z jego normalnym sposobem bycia. Czyżby miał umysł zmącony? Ale założywszy, że tak, niełatwo byłoby tego dowieść. Cóż więc należało uczynić? Nie sposób wyobrazić sobie przykrzejszej sytuacji niż oficera podlegającego kapitanowi, którego podejrzewa wprawdzie nie o obłąd, lecz o niejakie zakłócenie władz umysłowych. Spierać się z nim o jego rozkaz byłoby zuchwalstwem. Stawiać mu opór byłoby buntem. Posłuszny więc kapitanowi, obwieścił oficerom i dowódcy piechoty morskiej, co się zdarzyło, nie mówiąc nic o stanie kapitana. Wytrzeszczyli nań oczy ze zdumieniem i troską. Podobnie jak on, uważali najwyraźniej, że taką sprawą należy przedstawić admirałowi. Któż potrafi wykreślić linią dzielącą w tęczy barwą fioletową od pomarańczowej? Widzimy wyraźnie różnicą kolorów, lecz gdzie dokładnie pierwszy przenika w drugi? Tak samo jest ze zdrowymi zmysłami i obłędem. W zdecydowanych przypadkach nie ma tu wątpliwości. Natomiast w innych, które są w rozmaitym stopniu mniej wyraźne, niewielu podejmie się wytyczenia linii demarkacyjnej, acz niektórzy zawodowi znawcy uczynią to za wynagrodzeniem. Trudno by znaleźć coś, czego pewni ludzie nie podjęliby się zrobić za zapłatą. Innymi słowy, istnieją wypadki, kiedy jest nieomal niepodobieństwem ustalić, czy dany człowiek jest zdrowy na umyśle, czy też zaczyna nim nie być. To, czy kapitan Vere — jak lekarz zawodowo domniemywał — istotnie padł nagle w jakimś stopniu ofiarą zmącenia umysłu, każdy musi ustalić sam sobie w tym świetle, jakiego może dostarczyć niniejsza relacja. Opowiedziany powyżej nieszczęsny wypadek nie mógł przydarzyć się w gorszym momencie. Nastąpił bowiem tuż po stłumieniu buntów, w okresie wielce krytycznym dla zwierzchnictwa marynarki, wymagającym od każdego angielskiego dowódcy morskiego dwóch cech niełatwo dających się połączyć: roztropności i surowości co więcej, w sprawie tej było coś przełomowego. Na skutek igraszek okoliczności, które poprzedziły wypadek na pokładzie „Nieposkromionego” a potem mu towarzyszyły, oraz w świetle kodeksu wojennego, według którego sprawa miała być formalnie osądzona, niewinność i wina, uosobione w Claggartcie i Buddzie, w istocie rzeczy zamieniły się miejscami. Z prawnego punktu widzenia oczywistą ofiarą tragedii był ten, który usiłował uczynić ofiarą człowieka niewinnego, a bezsporny czyn tego ostatniego, w świetle praw morskich, stanowił najpotworniejszą z wojskowych zbrodni. Nie dość na tym. Im jaśniej występowało wchodzące tu w grę zasadnicze dobro i zło, tym cięższa była odpowiedzialność lojalnego dowódcy, jako że miał on obowiązek rozstrzygnąć sprawę na tej prymitywnej podstawie prawnej. Nie dziwota więc, iż kapitan „Nieposkromionego”, acz na ogół człowiek szybkiej decyzja uważał, że niezbędna jest zarówno rozwaga, jak pośpiech. Dopóki by nie obrał jakiejś linii postępowania, i to w każdym szczególe — nie dość na tym: dopóki wynikające stąd postanowienie nie miałoby zostać wykonane, uważał za słuszne, ze względu na wszystkie okoliczności, możliwie jak najbardziej wystrzegać się rozgłosu. Mógł w tym błądzić lub nie. Ale jest pewne, iż później, w poufnych rozmowach w mesie czy kabinie, mocno go krytykowali niektórzy oficerowie, który to fakt przyjaciele, jak również nader gwałtownie jego kuzyn, Jack Denton — przypisywali zawodowej zazdrości w stosunku do „Świetlistego Vere’a”. Istniały w istocie pewne mniemane podstawy do zawistnych uwag. Zachowywanie tajemnicy w tej sprawie, ograniczenie na pewien czas wszelkich o niej wiadomości do miejsca, gdzie zostało popełnione zabójstwo — kajuty rufowej — w takich szczegółach tkwiło niejakie podobieństwo do polityki przyjętej w owych tragediach pałacowych, które nie raz się zdarzały w stolicy założonej przez Piotra Barbarzyńcę, wielkiego głównie dzięki swym zbrodniom. Sprawa była tego rodzaju, iż dowódca „Nieposkromionego” chętnie by ograniczył wszelkie związane z nią działanie do zatrzymania fortopmana jako więźnia pod ścisłym dozorem, dopóki by okręt nie połączył się z eskadrą, potem zaś do przedłożenia jej do osądu admirałowi. Ale prawdziwy oficer przypomina pod jednym względem prawdziwego mnicha. Nie z większym samozaparciem przestrzega ten drugi swych ślubów zakonnego posłuszeństwa niż pierwszy ślubowania wierności wobec wojskowego obowiązku. W poczuciu, że jeśli nie podejmie się szybkiej akcji, czyn fortopmana, gdy tylko stanie się znany na pokładach działowych, może na nowo rozniecić drzemiący żar Nore pośród załogi — świadomość pilności sprawy wzięła w kapitanie Vere górę nad wszelkimi innymi względami. Jednakże, chociaż był sumiennym strażnikiem dyscypliny, nie kochał się we władzy tylko dla niej samej. Daleki był od tego, by chwytać okazję zmonopolizowania dla siebie niebezpieczeństw moralnej odpowiedzialności, zwłaszcza wtedy, gdy można ją było w sposób właściwy przekazać przełożonemu albo podzielić z równymi sobie lub nawet podwładnymi. Tak rozumując rad był, iż nie popadnie w niezgodę z obyczajem, jeżeli odda sprawę sądowi doraźnemu, złożonemu z jego własnych oficerów, rezerwując sobie, jako temu, na kim spoczywać będzie ostateczna odpowiedzialność, prawo wykonywania nadzoru i formalnej czy nieformalnej interwencji w miarę potrzeby. Jakoż zwołany został doraźnie sąd wojenny, przy czym kapitan sam wybrał jego członków: pierwszego oficera, kapitana piechoty morskiej i oficera nawigacyjnego. Łącząc oficera piechoty morskiej z oficerami marynarki w sprawie dotyczącej marynarza, dowódca odbiegł, być może, od powszechnego zwyczaju. Skłoniła go do tego okoliczność, iż jego zdaniem, ów żołnierz był człowiekiem roztropnym, myślącym i zdolnym uporać się z trudnym przypadkiem, nie mającym precedensu w jego dotychczasowym doświadczeniu. Jednakże nawet w stosunku do niego nie był pozbawiony pewnych ukrytych wątpliwości, albowiem był to osobnik niezmiernie dobroduszny, który lubił zjeść dobrze, dobrze się wyspać i miał skłonność do otyłości. Człowiek tego rodzaju, aczkolwiek zawsze zachowałby się mężnie w bitwie, mógł nie okazać się całkowicie godny zaufania w moralnym dylemacie noszącym znamiona tragedii. Co do pierwszego oficera i nawigatora, to kapitan Vere nie mógł nie uświadomić sobie, że choć z natury uczciwi i wykazujący w potrzebie niezawodne męstwo, posiadali inteligencję ograniczającą się głównie do spraw żeglarskich oraz bojowych wymogów swojego rzemiosła. Sąd zebrał się w tej samej kajucie, gdzie zaszło nieszczęsne wydarzenie. Kajuta owa, należąca do dowódcy, obejmowała całą przestrzeń pod pokładem rufówki. W tyle, po obu stronach, znajdowały się małe kabiny — jedna będąca chwilowo więzieniem, a druga kostnicą — i jeszcze mniejsze pomieszczenie pomiędzy nimi, wydłużone ku przodowi zgodnie z szerokością okrętu. W górze znajdował się świetlik niewielkich rozmiarów, a po obu końcach owej podłużnej przestrzeni dwa otwierane iluminatory, dające się łatwo przemienić w strzelnice dla krótkich dział okrętowych. Szybko ukończono wszystkie przygotowania i Billy Budd został wezwany przed sąd; kapitan Vere występował z konieczności jako jedyny świadek w sprawie, i jako taki przejściowo wyrzekł się swojej rangi, chociaż rzecz osobliwa, zachował ją w szczególe na pozór błahym, a mianowicie składał zeznania ze strony nawietrznej okrętu, w tym celu usadowiwszy sąd po zawietrznej. Zwięźle zrelacjonował wszystko, co doprowadziło do katastrofy, nie pomijając niczego z oskarżenia Claggarta i opowiadając, jak więzień to przyjął. Słysząc owe zeznania trzej oficerowie zerknęli z niemałym zdumieniem na Billa Budda, ostatniego człowieka, którego mogliby podejrzewać czy to o buntownicze zamiary przypisywane mu przez Claggarta, czy o niezaprzeczalny postępek, którego się dopuścił. Pierwszy oficer, który objął przewodnictwo nad sądem, zwrócił się do więźnia i rzekł: — Słyszałeś, co powiedział kapitan Vere. Czy jest tak, jak kapitan mówi, czy nie? W odpowiedzi rozległy się słowa wyrzeczone bez takich zakłóceń w wymowie, jakich można by się spodziewać. Były one następujące: — Kapitan VeTe mówi prawdę. Jest dokładnie tak, jak kapitan powiedział, ale nie tak, jak mówił profos. Jadłem królewski chleb i jestem wierny królowi. — Wierzę ci, mój chłopcze — ozwał się świadek, którego głos zdradzał tłumione wzruszenie, poza tym nie okazywane. — Niech Bóg błogosławi za to waszej miłości! — wypowiedział jąkając się Billy, bliski załamania. Jednakże zaraz przywróciło mu panowanie nad sobą inne pytanie, na które odrzekł z tąsamą, powodowaną wzruszeniem, trudnością w wymowie: — Nie, nie było między nami złości. Nigdy nie czułem złości do profosa. Przykro mi, że nie żyje. Nie chciałem go zabić. Gdybym mógł przemówić, nie byłbym go uderzył. Ale nikczemnie skłamał mi w oczy, i to w obecności mojego kapitana, i musiałem coś odrzec, a mogłem to wypowiedzieć tylko uderzeniem. Boże, zmiłuj się nade mną! W impulsywnej, szczerej postawie zacnego młodzieńca sąd dojrzał potwierdzenie tego wszystkiego, co zawierały słowa, które przed chwilą ich zaskoczyły jako pochodzące od świadka tragedii, a wypowiedziane natychmiast po namiętnym zaprzeczeniu przez Billa, jakoby żywił buntownicze zamiary — słowa kapitana Vere: „Wierzę ci, mój chłopcze.” Następnie zapytano Billa, czy wiedział lub podejrzewał cokolwiek, co trąciłoby zaczątkiem niepokoju (mając na myśli bunt, choć unikano tego wyraźnego terminu) w którejkolwiek części załogi okrętu. Odpowiedź kazała na siebie czekać. Sąd przypisał to naturalnie temu samemu zakłóceniu mowy, które opóźniało lub tamowało poprzednie odpowiedzi. Tu jednak główną przyczyną było coś innego, pytanie bowiem od razu przywiodło Billowi na pamięć rozmowę z marynarzem z bezanu na ławie talrepowej fokmasztu. Wszelako wrodzona odraza do odegrania roli w czymkolwiek zbliżonej do roli donosiciela oskarżającego własnych kolegów — to samo błędne poczucie naturalnego honoru, które wzbroniło mu zaraportować o tym poprzednio, choć jako lojalny marynarz okrętu wojennego miał taki obowiązek, a jego niedopełnienie przemawiało przeciwko niemu, w razie zaś udowodnienia narażało go na najcięższe kary — to oraz ślepa wiara, że w gruncie rzeczy niczego nie knowano, wzięły w nim górę. Kiedy przyszła odpowiedź, była ona przecząca. — Jeszcze jedno pytanie — rzekł oficer piechoty morskiej, zabierając głos po raz pierwszy, z przejęciem i powagą. — Mówisz nam, że to, co profos powiedział przeciwko tobie, jest kłamstwem. Ale dlaczego miałby tak kłamać, kłamać tak złośliwie, skoro oświadczasz, że nie było między wami złości? Na to pytanie, nierozmyślnie dotykające strefy duchowej zgoła niedostępnej umysłowi Billa, ten stropił się ujawniając zmieszanie, które jacyś obserwatorzy mogliby prawdopodobnie uznać za mimowolne świadectwo ukrytej winy. Niemniej usiłował dać jakąś odpowiedź, lecz zaraz porzucił owe daremne próby, jednocześnie kierując błagalne spojrzenie ku kapitanowi Vere, którego uważał z najlepszego opiekuna i przyjaciela. Kapitan siedział już od pewnego czasu; teraz powstał i zwrócił się do przesłuchującego: — Pytanie, które pan mu zadałeś, jest dosyć naturalne. Ale czy może on na nie właściwie odpowiedzieć? Albo ktokolwiek inny? Prócz tego zaiste, który tam leży — tu wskazał kabinę, gdzie spoczywało ciało. — Ale ten leżący już się nie podniesie na nasze wezwanie. W rzeczy samej jednak, jak mi się wydaje, to, o co panu idzie, nie jest istotne. Zupełnie niezależnie od wszelkich możliwych pobudek powodujących profosem i od faktu sprowokowania ciosu, sąd wojenny musi z konieczności ograniczyć w niniejszej sprawie swoją uwagę do skutków, których to skutków nie można uznać za nic innego, jak za czyn oskarżonego! Owa wypowiedź, której pełnego znaczenia Billy najprawdopodobniej nie pojął, sprawiła jednak, że zwrócił na mówiącego smutne, pytające spojrzenie, podobne w swej niemej wymowie do tego, jakie pies szlachetnej rasy skierować może na pana, szukając w jego twarzy jakiegoś wyjaśnienia uprzedniego gestu, niezrozumiałego dla psiej inteligencji. Wypowiedź ta nie była też bez wyraźnego wpływu na trzech oficerów, a zwłaszcza na dowódcę morskiej piechoty. Doznali wrażenia, że kryje się w niej sens nieoczekiwany, zakładający osąd ze strony mówiącego. Przyczyniła się tedy do wzmożenia ich umysłowej rozterki, przedtem już dostatecznie widocznej. Oficer piechoty przemówił ponownie, głosem pełnym niepewności, zwracając się zarazem do swoich kolegów i do kapitana Vere: — Nie ma tutaj nikogo, to znaczy nikogo z załogi, kto potrafiłby rzucić uboczne światło, jeżeli je można uzyskać, na to, co pozostaje tajemnicą w niniejszej sprawie. — Mądrze to pan ująłeś — odrzekł kapitan Vere. — Rozumiem, do czego zmierzasz. Tak, jest tu tajemnica, lecz żeby użyć słów Pisma, jest to „tajemnica nieprawości”, rzecz do rozważania dla zajmujących się psychologią teologów. Co jednak ma z nią wspólnego sąd wojenny? Nie mówiąc już o tym, że dla nas wszelkie możliwe dociekania przecięte zostały przez trwałe zamilknięcie tego, który jest tam — znów wskazał kabiną zamienioną w kostnicą. — Czyn popełniony przez więźnia: tym tylko winniśmy się zająć. Dowódca piechoty morskiej, nie wiedząc, co by stosownie odrzec na to, a zwłaszcza na owe końcowe słowa, powstrzymał się ze smutkiem od wszelkiej odpowiedzi. Pierwszy oficer, który na początku z natury rzeczy objął przewodnictwo nad sądem, teraz, pod władczym nakazem spojrzenia kapitana Vere, spojrzenia skuteczniejszego od słów, powrócił do pełnienia tej funkcji. — Budd — rzekł zwracając się do więźnia tonem nie nazbyt spokojnym. — Jeżeli masz jeszcze coś do powiedzenia na swoją obronę, mów teraz. Na to młody marynarz znowu obrócił szybkie spojrzenie ku kapitanowi Vere, po czym, jak gdyby stąd zaczerpnąwszy wskazówkę potwierdzającą jego własne instynktowne wyczucie, że milczenie będzie teraz najlepsze, odrzekł: — Powiedziałem już wszystko, panie poruczniku. Żołnierz piechoty morskiej — ten sam, który pełnił straż przed drzwiami kajuty, kiedy fortopman i profos do niej wchodzili, a przez cały czas postępowania sądowego stał obok Billa — teraz otrzymał rozkaz odprowadzenia go do przedziału rufowego, od początku przydzielonego więźniowi i jego dozorcy. Kiedy obaj zniknęli za drzwiami, trzej oficerowie, rzekłbyś niejako uwolnieni od wewnętrznego napięcia, które powodowała sama obecność Billa, jednocześnie poprawili się na krzesłach. Wymienili pełne niespokojnego wahania spojrzenia, czując, że muszą powziąć decyzją i to bez dłuższej zwłoki, kapitan Vere bowiem siedział zamyślony, odwróciwszy się do nich plecami, i spoglądał przez iluminator po nawietrznej na monotonną pustką przedwieczornego morza. Ponieważ jednak milczenie sądu wciąż trwało, przerywane tylko chwilami przez krótkie narady prowadzone ściszonym, poważnym tonem, pobudziło go to niejako i dodało mu ducha. Odwróciwszy się wstał i począł przemierzać w poprzek kajutą; kiedy zawracał ku nawietrznej, pokonując przechył pokładu rozkołysanego okrętu, mimowolnie symbolizował w ten sposób umysł zdecydowany przezwyciężyć trudności, nawet jeżeli je nastręczają pierwotne instynkty, tak silne jak wiatr i morze. Niebawem zatrzymał się przed trzema oficerami. Przyjrzawszy się bacznie ich twarzom, stał, nie tyle zbierając myśli przed wypowiedzią, co jak ktoś, kto zastanawia się nad najlepszym sposobem przedłożenia ich ludziom dobrej woli, lecz niedojrzałym umysłowo — ludziom, którym trzeba udowodnić pewne zasady, dla niego samego będące aksjomatami. Podobna niechęć do przemawiania jest może jedną z przyczyn powstrzymujących pewne umysły od zabierania głosu na wszelkich zgromadzeniach ludowych, do których zaliczyć należy większość ciał ustawodawczych w demokracji. Kiedy wreszcie przemówił, coś zarówno w treści, jak w formie tego, co powiedział, ujawniło wpływ własnych badań, które przeobraziły i urobiły praktyczne doświadczenie zebrane w czynnym życiu. To wraz z doborem słów wskazywało chwilami na podstawy, na których oparta była owa opinia o niejakiej pedanterii, przypisywanej mu przez pewnych oficerów marynarki, ludzi z gruntu praktycznych — kapitanów, którzy jednak szczerze przyznawali, że marynarka Jego Królewskiej Mości nie ma w tej randze sprawniejszych oficerów od „Świetlistego Vere’a”. To, co powiedział, brzmiało jak następuje: — Do tej chwili byłem jedynie świadkiem albo niewiele więcej, i nie przyszłoby mi na myśl uderzać teraz w inny ton, waszego współławnika, gdybym w krytycznym momencie nie dostrzegł u was niepokoju i wahania, które, nie wątpię, wynikają z konfliktu między obowiązkiem wojskowym a moralnymi skrupułami, skrupułami ożywionymi przez współczucie. Co do współczucia, to jakże bym mógł go nie dzielić? Wszelako pomny na najwyższy obowiązek, walczę ze skrupułami, które mogą osłabić decyzję. Nie dlatego, panowie, abym ukrywał przed samym sobą, że sprawa ta jest wyjątkowa. Z teoretycznego punktu widzenia mogłaby być przekazana sądowi kazuistów. Jednakże dla nas tu obecnych, którzy nie mamy być kazuistami ani moralistami, jest to sprawa praktyczna, którą należy praktycznie rozstrzygnąć zgodnie z prawem wojennym. Wasze skrupuły! Czyż poruszają się w mroku? Rzućcie im wyzwanie. Każcie im wystąpić i objawić się. Panowie, czy nie sprowadzają się one mniej więcej do tego: jeżeli, nie bacząc na okoliczności łagodzące, musimy uznać śmierć profosa za czyn oskarżonego, to czy stanowi on gardłowe przestępstwo, za które trzeba wymierzyć karą śmierci? Ale czy zgodnie z naturalną sprawiedliwością należy rozważyć jedynie ów jawny czyn oskarżonego? I czy możemy skazać na doraźną i haniebną śmierć bliźnią istotą ludzką, która w naszym poczuciu jest niewinna przed Bogiem? Czy streszczam to właściwie? Widzę, ze mi ze smutkiem przytakujecie. No więc i ja także to czują w całej pełni. To jest Natura. Ale czy te guziki, które nosimy na mundurach, świadczą, że mamy obowiązek wierności wobec Natury? Nie, wobec króla. Jakkolwiek ocean, będący nie pogwałconą, pierwotną Naturą, jest tym żywiołem, w którym się poruszamy i wiedziemy żywot marynarzy, to jednak czyż nasz obowiązek jako oficerów królewskich mieści się w sferze Natury? Tak dalece jest to nieprawdą, że otrzymując stopień oficerski przestaliśmy pod najważniejszymi względami kierować się wolną wolą. Czy kiedy zostaje wypowiedziana wojna, ktoś pyta uprzednio o zdanie nas, oficerów bojowych? Walczymy na rozkaz. Jeśli nasz osąd aprobuje wojnę, jest to jedynie zbieg okoliczności. Tak samo jest i z innymi sprawami. A więc, gdybyśmy teraz wydali wyrok skazujący, czy uczynilibyśmy to my, czy też prawo wojenne poprzez nas działające? Za prawo to i jego surowość nie ponosimy odpowiedzialności. Nasza poprzysiężona odpowiedzialność polega na tym, że jakkolwiek bezlitosne może być to prawo, my jednak stosujemy się do niego i wymierzamy je. Ale wyjątkowość tej sprawy porusza wasze serca. I moje także jest poruszone. Wszelako nie pozwólmy gorącym sercom zdradzić głów, które powinny być chłodne. Czy w kryminalnej sprawie na lądzie rzetelny sędzia, zeszedłszy ze swej ławy, pozwoli się nagabywać jakiejś czułej krewniaczce oskarżonego, usiłującej go wzruszyć swym łzawym błaganiem? Otóż tutaj serce jest tą żałośliwą niewiastą. Serce jest kobiece w mężczyźnie, i choć ciężko to uczynić, musi być tutaj wyłączone. Przerwał przypatrując im się poważnie przez chwilę, po czym podjął dalej: — Coś jednak w waszych twarzach zdaje się mówić, że nie tylko serca są w was poruszone, lecz także sumienia, sumienia osobiste. W takim razie powiedzcie mi, czy na tych stanowiskach, które piastujemy, osobiste sumienie nie powinno ustąpić przed tym wyższym, sformułowanym w kodeksie, którym jedynie winniśmy się oficjalnie kierować? Trzej mężczyźni poruszyli się na krzesłach, nie tyle przekonani, co wzburzeni przebiegiem argumentacji, jeszcze bardziej podsycającej ich wewnętrzny konflikt. Spostrzegłszy to mówca przerwał na chwilę, po czym zmieniwszy nagle ton, ciągnął dalej: — Aby uzyskać jakieś oparcie, odwołajmy się do faktów. W czasie wojennym, na morzu, marynarz uderza przełożonego i cios ten zabija. Niezależnie od skutku, sam cios jest przestępstwem głównym w myśl Artykułów Wojennych. Co więcej... — Tak, kapitanie — przerwał ze wzburzeniem oficer piechoty morskiej. — W pewnym sensie tak było. Ale przecież Budd nie planował ani buntu, ani zabójstwa. — Z pewnością nie, mój drogi. Toteż przed sądem mniej arbitralnym i bardziej litościwym niż wojenny, ten argument byłby w dużej mierze odciążający. Na Sądzie Ostatecznym przyniesie uniewinnienie. Lecz tutaj? Obowiązują nas przepisy Ustawy o Buncie. Żadne dziecię nie może bardziej przypominać swej matki, niż ta ustawa przypomina z ducha rzecz, od której się wywodzi: wojną. W służbie Jego Królewskiej Mości — zaiste i na tym okręcie — są Anglicy, którzy muszą walczyć za króla wbrew swojej woli. Wbrew swemu sumieniu, jak można mniemać. Choć jako ich bliźni niektórzy z nas mogą doceniać takie stanowisko, cóż jednak ono nas obchodzi jako oficerów marynarki? Tym mniej obchodzi wroga. Naszych ludzi wcielonych przymusowo chętnie by ściął w tym samym pokosie, co ochotników. Tak samo jest i z naszej strony, jeżeli idzie o morskich poborowych nieprzyjaciela, chociaż niektórzy z nich mogą nawet podzielać naszą odrazę do królobójczego francuskiego Dyrektoriatu. Wojna patrzy jedynie na fasadę, na zewnętrzność. A Ustawa o Buncie, dziecko wojny, bierze to po matce. Intencje czy brak intencji Budda nie mają tu nic do rzeczy. Jednakże kiedy my tutaj, zmuszeni do tego waszym wewnętrznym niepokojem, który, powtarzam, mogę tylko szanować, przedłużamy tak dziwnie postępowanie, które powinno być krótkie — może pojawić się nieprzyjaciel i wywiązać się bitwa. Musimy działać, musimy czynić jedno z dwojga: skazać albo uwolnić. — Czy nie możemy uznać go winnym, lecz jednak złagodzić karą? — zapytał niepewnie młodszy oficer, odzywając się po raz pierwszy. — Poruczniku, choćby to nawet było wyraźnie zgodne z prawem w takich okolicznościach, zważ pan, jakie byłyby skutki podobnej łagodności. Ludzie — (miał na myśli załogą okrętu) — posiadają wrodzony rozsądek, większość ich jest obznajomiona z naszym morskim obyczajem i tradycją; jakżeby to przyjęli? Gdyby nawet można było im rzecz wyjaśnić, czego wzbrania nasza służbowa pozycja, to przecież oni, z dawna urabiani przez twardą dyscypliną, nie są zdolni do takiej wnikliwej reakcji, która pozwoliłaby im to zrozumieć i rozeznać. Nie, dla tych ludzi czyn fortopmana, jakkolwiek by go się określało słowami, będzie zwyczajnym zabójstwem, popełnionym jako jaskrawy akt buntu. Wiedzą, jaka winna nastąpić po tym kara. Atoli kara nie następuje. Będę się zastanawiać, dlaczego? Wiecie, jacy są marynarze. Czy nie przyjdą im na myśl niedawne rozruchy na Nore? Tak, dobrze im wiadomo o uzasadnionym niepokoju, o tej panice, jaką wywołały w całej Anglii. Wasz miłosierny wyrok uznaliby za małoduszność. Pomyśleliby, że się wzdragamy, że boimy się ich, boimy się zastosować całą surowość prawa, szczególnie konieczną w tym momencie, ażeby nie wywołać nowych zaburzeń. Jakież haniebne dla nas byłoby takie ich domniemanie i jakie zabójcze dla dyscypliny! Widzicie przeto, do czego niewzruszenie zmierzam, przynaglany przez obowiązek i prawo. Ale błagam was, przyjaciele, nie zrozumcie mnie źle. Czuję to samo, co wy, dla tego nieszczęśliwego chłopca. Wszelako pewien jestem, iż ma on tak szlachetną naturę, że gdyby wiedział, co dzieje się w naszych sercach, zaiste współczułby nam, na których wojskowa konieczność nakłada tak ciężki przymus. Z tymi słowy przeszedł przez pokład i zasiadł na swoim miejscu przy iluminatorze, milcząco pozostawiając tamtym trzem powzięcie decyzji. Po drugiej stronie kajuty wzburzony sąd siedział bez słowa. Jako wierni poddani, zwyczajni praktyczni ludzie — choć w głębi duszy nie godzili się z paroma punktami przedłożonymi im przez kapitana Vere — nie mieli możności ani ochoty zaprzeczyć wywodom tego, którego uważali za człowieka poważnego, a także nie mniej wyższego od nich umysłem niż marynarską Tanga. Jest wszakże prawdopodobne, że nawet te słowa kapitana, które nie pozostały bez pewnego na nich wpływu, mniej do nich przemówiły, niż jego końcowe odwołanie się do ich instynktu jako oficerów marynarki. Przewidywał praktyczne konsekwencje dla dyscypliny (z uwagi na ówczesne niepewne nastroje we flocie), gdyby pozwolono, aby zabicie na morzu przełożonego przez marynarza uchodziło za cokolwiek inneqo niż za gardłową zbrodnię, wymagającą szybkiego wymierzenia kary. Zapewne popadli w stan mniej więcej pokrewny owemu znękaniu umysłu, które w roku 1842 kazało dowódcy amerykańskiego brygu wojennego „Somers” zdecydować się — w myśl tak zwanych Artykułów Wojennych, wzorowanych na Angielskiej Ustawie o Buncie — na natychmiastową egzekucją kadeta i dwóch podoficerów, jako buntowników zamierzających opanować bryg. Decyzja ta została wykonana, choć były to czasy pokojowe, a bryg znajdował się o parę dni drogi od ojczystego kraju. Akt zaś został zatwierdzony przez morski sąd śledczy, zwołany następnie na lądzie — co jest faktem historycznym i tutaj cytowanym bez komentarzy. Prawda, że okoliczności na „Somersie” były odmienne od sytuacji na pokładzie „Nieposkromionego”, ale poczucie doniosłości sprawy, uzasadnione czy nie, było bardzo podobne. Pisarz, którego znają tylko nieliczni, powiada: „W czterdzieści lat po bitwie łatwo jest ludziom, co nie walczyli, rezonować na temat tego, jak należało ją stoczyć. Zupełnie odmienną sprawą jest osobiście pod ogniem kierować walką, w tumanach jej dymu. Podobnie rzecz się ma z innymi krytycznymi sytuacjami, w których w grę wchodzą względy zarówno praktyczne, jak moralne, a działać należy szybko. Im gęstsza mgła, tym większe jest zagrożenie parowca, toteż zwiększa się szybkość, chociażby ryzykując zderzenie. A wygodnie grających w karty w kabinie mało obchodzi odpowiedzialność bezsennego człowieka na mostku kapitańskim.” Krótko mówiąc, Billy Budd został oficjalnie uznany winnym i skazany na powieszenie na rei podczas porannej wachty, jako że była już noc. Gdyby nie to, wyrok — tak jak jest w zwyczaju w podobnych sprawach — wykonano by natychmiast. Podczas wojny, w polu czy na morzu, kara śmierci orzeczona przez sąd wojenny — w polu niekiedy ledwie skinieniem głowy generała — następuje bezzwłocznie po wyroku, od którego nie ma apelacji. ROZDZIAŁ XIX Sam kapitan Vere z własnej woli zakomunikował orzeczenie sądu więźniowi; udał się w tym celu do kabiny, gdzie ów był zamknięty pod strażą, i rozkazał na ten czas odejść żołnierzowi piechoty morskiej. Co zaszło podczas owej rozmowy poza zakomunikowaniem wyroku, nie dowiedziano się nigdy. Jednak z uwagi na charaktery obu ludzi, którzy na chwilę zamknięci byli razem w kabinie, a z których każdy posiadał rzadkie przymioty tej samej natury — tak rzadkie zaiste, że niemal niewiarygodne dla umysłu przeciętnych, choćby najbardziej ukształconych — można zaryzykować pewne domniemania. Byłoby zgodne z duchem kapitama Vere, gdyby w owym przypadku nie taił niczego przed skazanym, gdyby w istocie ujawnił mu szczerze rolę odegraną przez siebie w powzięciu decyzji, jednocześnie wyjaśniając pobudki, którymi się kierował. Jeżeli idzie o Billa, to jest prawdopodobne, że takie wyznanie przyjąłby w duchu podobnym do tego, który je spowodował. Możliwe, że nie bez pewnej radości ocenił dobrą opinię, jaką musiał mieć o nim kapitan, skoro uczynił zeń swego powiernika. Co zaś się tyczy samego wyroku, to nie mogło też być Billowi obojętne, że obwieszczono mu go jak człowiekowi, który nie lęka się umrzeć. Mogło zajść nawet coś więcej. Kto wie, czy pod koniec kapitan Vere nie okazał gorących uczuć, tajonych pod zewnętrznymi pozorami stoicyzmu i nieczułości. Był w takim wieku, że mógłby być ojcem Billa. Surowy fanatyk wojskowego obowiązku, pozwalający sobie na ujawnienie tego, co pozostaje pierwotne w naszej posłusznej formom rasie ludzkiej, mógł w końcu przygarnąć Billa do serca, podobnie jak Abraham młodego Izaaka, w momencie gdy miał go już złożyć w ofierze, słuchając surowego nakazu. Nie sposób jednak przeniknąć tajemnicy, rzadko, jeśli w ogóle, ujawnianej wścibskiemu światu tam, gdzie w okolicznościach choćby zbliżonych do tych, które tu usiłowano przedstawić, obcują ze sobą dwaj członkowie szlachetnego zakonu Natury. Jest to sekret nienaruszalny dla tego, który przeżył, a święte zapomnienie, skutek wielkoduszności obydwu kapłanów, w końcu opatrznościowo przesłania wszystko. Pierwszym, który napotkał kapitana Vere, gdy ten wychodził z kabiny, był starszy oficer. Twarz, którą ujrzał, wyrażająca w owym momencie udrękę ludzi mocnych, była dla tego oficera, choć liczył sobie już pięćdziesiątkę, zaskakującym objawieniem. O tym, że skazany cierpiał mniej niż ten, co głównie przyczynił się do skazania, wyraźnie świadczyć będzie okrzyk tego pierwszego w scenie, która niebawem zostanie opisana. Należyte zrelacjonowanie serii wydarzeń, które następują szybko po sobie w krótkim czasie, może wymagać czasu mniej krótkiego, zwłaszcza jeżeli wyjaśnienia czy komentarze wydają się tu i ówdzie niezbędne dla lepszego tychże wydarzeń zrozumienia. Pomiędzy wejściem do kajuty tego, który już nigdy nie miał jej żywy opuścić, oraz człowieka, który opuścił ją jako skazany na śmierć — między ich wejściem a wspomnianą dopiero co rozmową na osobności, upłynęło niecałe półtorej godziny. Był to jednakże czas dostatecznie długi, aby pobudzić licznych członków załogi do domysłów, co też mogło zatrzymać w kajucie profosa i marynarza, krążyła bowiem pogłoska, że obu widziano wchodzących, ale żaden z nich nie wyszedł. Pogłoska ta rozeszła się po pokładach działowych i masztach, jako że ludzie z wielkiego okrętu wojennego przypominają pod pewnym względem mieszkańców wioski, którzy drobiazgowo śledzą każdy niezwykły ruch czy bezruch. Kiedy więc w pogodę bynajmniej nie burzliwą wszyscy marynarze zostali wezwani na pokład podczas drugiej psiej wachty, które to wezwanie było czymś niezwykłym o takiej porze i w takich okolicznościach, załoga nie stawiła się całkiem nie przygotowana na jakieś nadzwyczajne oznajmienie, mające związek z przeciągającą się nieobecnością obu tych ludzi w miejscach, gdzie zwykle przebywali. Morze w owej chwili było dosyć spokojne, a świeżo wzeszły księżyc, zbliżający się do pełni, wysrebrzał biały pokład główny w miejscach, gdzie nie przecinały go ostro zarysowane, poziome cienie osprzętu i poruszających się ludzi. Po obu stronach pokładu rufowego uszykowała się piechota morska pod bronią, a kapitan Vere, stojąc na swoim miejscu w otoczeniu wszystkich oficerów, przemówił do ludzi. Kiedy to czynił, jego zachowanie nie ujawniało ani mniej, ani więcej niż to, co w sposób właściwy przynależało do najwyższej funkcji, którą pełnił na swoim okręcie. W słowach jasnych i zwięzłych opowiedział, co zaszło w jego kajucie: że profos nie żyje, że ten, który go zabił, został już osądzony przez sąd doraźny i skazany na śmierć i że egzekucja odbędzie się nazajutrz podczas porannej wachty. W tym, co mówił, nie padło słowo „bunt”. Powstrzymał się też od wykorzystania tej okazji do kazań na temat zachowania dyscypliny, uważając być może, iż w ówczesnej sytuacji we flocie konsekwencje pogwałcenia dyscypliny winny mówić same za siebie. Oświadczenia kapitana wysłuchał tłum stojących marynarzy w milczeniu podobnym do tego, jakie zachowałaby kongregacja czcicieli Piekła przysłuchująca się pastorowi odczytującemu kalwiński tekst. Pod koniec jednak rozległy się głuche pomruki. Niemal natychmiast poczęły przybierać na sile, lecz zaraz na dany znak zostały przeszyte i stłumione przenikliwymi gwizdkami bosmana i jego pomocników dających sygnał „Pierwsza wachta na dół”. Ciało Claggarta powierzono podoficerom z jego mesy w celu przygotowania go do pogrzebu. I tutaj dodać można — aby nie hamować dalszej opowieści sprawami ubocznymi — że w odpowiednim czasie profos został przekazany morzu ze wszystkimi żałobnymi honorami, należnymi jego marynarskiej randze. Przy tej czynności, tak jak przy wszystkich odbywających się publicznie, a wynikłych z owej tragedii, zastosowano się ściśle do obyczaju. Jakoż nie było można odejść od niego w jakimkolwiek punkcie, czy to w stosunku do Claggarta, czy do Billa Budda, bez pobudzenia niepożądanych domysłów wśród załogi okrętu, marynarze bowiem, szczególnie zaś marynarze okrętów wojennych, są ze wszystkich ludzi najskrupulatniejsi w przestrzeganiu zwyczajów. Z podobnej przyczyny wszelki kontakt pomiędzy kapitanem Vere a skazańcem zakończył się wraz ze wspomnianą już rozmową na osobności, jako że Billy podlegał odtąd zwykłym przepisom poprzedzającym koniec. Wyprowadzenie go pod strażą z kajuty kapitana odbyło się bez żadnych niezwykłych środków ostrożności — przynajmniej takich, które byłyby widoczne. Cichą regułą na okręcie wojennym jest w miarę możności nie pozwolić ludziom nawet na przypuszczenie, że ich oficerowie spodziewają się po nich czegokolwiek niewłaściwego. Im bardziej zaś należy się naprawdę obawiać jakichkolwiek zaburzeń, tym bardziej oficerowie zachowują taką obawę przy sobie, co jednak nie przeszkadza wzmożeniu skrytej czujności. W tym przypadku wartownik mający pilnować więźnia otrzymał ścisły rozkaz nie dopuszczania doń nikogo poza kapelanem. Przedsięwzięto też pewne nie rzucające się w oczy środki, żeby zapewnić bezwzględne tego przestrzeganie. ROZDZIAŁ XX Na dawnym siedemdziesięcioczterodziałowym okręcie pokład znany pod nazwą górnego działowego był przykryty spardekiem, który, chociaż nie pozbawiony obudowy, pozostawał w większej części odsłonięty. Na ogół był zawsze wolny od hamaków, gdyż te, które należały do załogi, wisiały na dolnym pokładzie działowym i mieszkalnym, przy czym ten drugi był nie tylko miejscem przeznaczonym do spoczynku, lecz także i do przechowywania worków marynarzy, po obu zaś jego stronach stały szeregiem duże skrzynie, przenośne spiżarnie rozlicznych mes załogi. Po sterburcie tego górnego pokładu działowego na „Nieposkromionym” leżał teraz zakuty w żelaza Billy Budd, w jednym z zagłębień między rozstawionymi w równych odstępach działami, które tworzyły baterie przy obu burtach. Wszystkie one należały do cięższego kalibru owej epoki. Osadzone na zwalistych drewnianych lawetach, spętane były więzami lin oraz mocnych talii bocznych, służących do ich dociągania. Działa i lawety oraz długie stemple i krótsze wyciory, przewleczone przez pętle nad nimi, były zgodnie ze zwyczajem pomalowane na czarno, zaś grube konopne liny, nasmołowane na tenże kolor, również nosiły ową żałobną liberię. W kontraście do tak pogrzebnego otoczenia zewnętrzny wygląd leżącego marynarza — biała bluza i białe płócienne spodnie, jedno i drugie mniej albo więcej poplamione — jaśniały niewyraźnie w mroku zagłębienia, niby spłacheć szarzejącego śniegu, który w początkach kwietnia pozostał u czarnego wylotu górskiej jaskini. W istocie rzeczy Billy jest już w swoim śmiertelnym całunie bądź w przyodziewku, który ma mu zań posłużyć. Nad nim, ledwie go oświetlając, dwie bojowe latarnie kołyszą się u dwóch tęgich belek podtrzymujących wyższy pokład. Zasilane olejem, dostarczanym przez wojennych dostawców (których zyski, uczciwe czy nie, są w każdym kraju przewidzianą cząstką żniwa śmierci), brukają migotliwymi błyskami brudnożółtego światła bladą poświatę księżyca, daremnie usiłującą przeniknąć wątłymi plamami przez otwarte furty działowe, z których sterczą zaopatrzone w zatyczki lufy dział. Inne latarnie, rozmieszczone w odstępach, służą jedynie do wydobycia z mroku ciemniejszych zagłębień, które niby małe konfesjonały czy boczne kaplice w katedrze, obrzeżają długą, mroczną, szeroką nawę pomiędzy tymi dwiema krytymi bateriami. Taki był pokład, na którym leżał teraz Urodziwy Marynarz. Poprzez różaną opaleniznę jego cery nie przezierała bladość. Trzeba by wielu dni zamknięcia z dala od wiatru i słońca, aby to nastąpiło. Jednakże pod ciepło ubarwioną skórą poczynał się już delikatnie rysować szkielet wystających kości policzkowych. U serc gorących i zamkniętych w sobie pewne krótkie przeżycia pożerają tkanką cielesną, podobnie jak utajony pożar trawi bele bawełny w ładowni okrętu. Teraz jednakże, gdy Billy leżał pomiędzy dwoma działami, rzekłbyś, schwycony w imadło przeznaczenia, minęło już natężenie jego udręki, wynikającej głównie z pierwszego zetknięcia młodego, szlachetnego serca, z szatanem wcielonym i działającym w pewnych ludziach. Udrękę tę uśmierzyła owa rozmowa na osobności z kapitanem Vere. Billy leżał bez ruchu, jak w transie, a ów młodzieńczy wyraz jego twarzy, uprzednio opisany, nasuwał na myśl dziecko śpiące w kołysce, gdy ciepły blask, rzucany nocą przez kominek w cichej komnacie, igra na tworzących się tajemniczo i znikających dołeczkach na policzku. Albowiem od czasu do czasu na twarzy uśpionego w kajdanach rozlewało się pogodne, radosne światło, zrodzone z jakichś ulotnych wspomnień czy snów, po czym znikało, aby pojawić się znowu. Kapelan, który przyszedł do Billa, zastał go w tej pozycji i nie dostrzegając żadnych oznak, że młodzieniec świadom jest jego obecności, przyglądał mu się uważnie przez chwilę, po czym odsunął się i na razie wycofał, być może czując, że nawet on, kapłan Chrystusa, choć otrzymuje zapłatę od wojny, nie może zaofiarować takiej pociechy, która by dała w wyniku pokój większy od tego, jaki miał przed oczyma. Nad ranem jednak zjawił się znowu. Więzień zaś, teraz już przebudzony, spostrzegł nadchodzącego i pozdrowił go uprzejmie, nieomal wesoło. Jednakże podczas rozmowy, która nastąpiła, zacny człowiek próżno usiłował wzbudzić w Billu nabożne zrozumienie, że musi umrzeć o świcie. Wprawdzie Billy z całą swobodą mówił o własnej śmierci jako o czymś już bliskim, ale czynił to po trosze tak jak dzieci, które mówią o śmierci w ogóle, a jednak wśród innych swoich igraszek potrafią zabawić się w pogrzeb z katafalkiem i żałobnikami. Nie dlatego wszakże, aby na podobieństwo dzieci był niezdolny do wyobrażenia sobie, czym w istocie jest śmierć; był jednak całkowicie pozbawiony irracjonalnego przed nią lęku, lęku występującego częściej w wysoko cywilizowanych społeczeństwach niż w tak zwanych barbarzyńskich, które pod każdym względem znajdują się bliżej nieskażonej Natury. Jak powiedziano na innym miejscu, Billy był bezsprzecznie barbarzyńcą — i to w tym samym stopniu (niezależnie od stroju), co jego rodacy, brytańscy jeńcy, którzy jako żywe trofea musieli kroczyć w Rzymie w pochodzie tryumfalnym Germandcusa. I także w tym samym stopniu, co owi późniejsi barbarzyńcy, zapewne ludzie młodzi, okazy wybrane spośród pierwszych brytańskich neofitów, nawróconych na wiarę chrześcijańską przynajmniej nominalnie i zawiezionych do Rzymu (podobnie jak dziś nawróceńcy z pomniejszych wysp morskich bywają wożeni do Londynu), o których ówczesny papież — podziwiając ich przedziwną urodę, tak różniącą się od typu włoskiego czystą, rumianą cerą i bujnymi lnianymi kędziorami — powiedział: „Angeli (mając na myśli: Anglicy, dzisiejszy wyraz pochodny), tak więc ich nazywacie? Czy dlatego, że przypominają aniołów?” Gdyby to się zdarzyło później, można by mniemać, że papież miał na myśli serafow Fra Angelico, z których niejeden, zrywający jabłka w ogrodzie Hesperyd, ma delikatną jak pączek róży karnację co piękniejszych dziewcząt angielskich. ROZDZIAŁ XXI O ile zacny kapelan na próżno usiłował wpoić młodemu barbarzyńcy pojęcie śmierci pokrewne temu, którego symbolem jest czaszka, piszczele i klepsydra na starych grobowcach, to według wszelkich pozorów równie daremne były jego wysiłki, ażeby natchnąć Billa myślą o zbawieniu i Zbawicielu. Billy słuchał, ale może nie tyle z bojaźni i uszanowania, co z pewnej wrodzonej grzeczności, bez wątpienia traktując to w głębi duszy bardzo podobnie, jak większość równych mu stopniem marynarzy przyjmuje wszelkie przemowy abstrakcyjne czy też odbiegające od zwykłego charakteru powszedniego życia. A ów marynarski sposób przyjmowania kapłańskich przemówień niezbyt się różni od przyjęcia, które spotykało dawno temu na wyspach tropikalnych pioniera pełnego nadprzyrodzonych cudów chrześcijaństwa ze strony jakiegoś tak zwanego „dzikiego” — powiedzmy, mieszkańca Tahiti z czasów kapitana Cooka czy nieco późniejszych. Przez przyrodzoną uprzejmość słuchał on tego, ale nie doceniał. Było to czymś na kształt złożonego na wyciągniętej dłoni podarku, na którym jednak palce się nie zamykają. Wszelako kapelan „Nieposkromionego” był człowiekiem delikatnym, posiadającym rozsądek płynący z dobrego serca. Nie nalegał więc na wypełnienie w tym przypadku swych obowiązków. Z polecenia kapitana Vere jeden z oficerów zaznajomił go niemal ze wszystkim, co dotyczyło Billa, ponieważ zaś kapelan uważał, że niewinność jest lepsza nawet od religii, gdy trzeba stanąć przed sądem, przeto wycofał się niechętnie, lecz nie bez tego, by w swoim wzruszeniu nie dokonać aktu dość osobliwego u Anglika, a zważywszy okoliczności, tym osobliwszego u kapłana. Pochyliwszy się ucałował w policzek tego, który był mu bliźnim, acz zbrodniarzem według wojennego prawa — człowieka, którego, choć znajdował się na progu śmierci, nie zdołałby nigdy nawrócić na jakieś dogmaty ani natchnąć lękiem o przyszłość mimo wszystkiego, co uczynił. Nie należy się dziwić, iż chociaż poznał zasadniczą niewinność młodego marynarza, ów zacny człek nie ruszył palcem, aby odwrócić los owego męczennika wojennej dyscypliny. Taka próba byłaby nie tylko równie daremna jak wołanie na pustyni, ale stanowiłaby także zuchwałe przekroczenie granic jego funkcji — zakreślonych dlań równie ściśle przez prawo wojenne, jak dla każdego innego oficera marynarki. Krótko rzekłszy, kapelan jest wysłannikiem Pana Pokoju, służącym w zastępach boga wojny, Marsa. Jako taki jest równie nie na miejscu, jak muszkiet na ołtarzu w dzień Bożego Narodzenia. Czemuż więc tam przebywa? Bo pośrednio służy celowi uprawomocnionemu przez działa; a także bo nadaje sankcję religii łagodnych temu, co jest właściwie przekreśleniem wszystkiego prócz siły. ROZDZIAŁ XXII Noc tak świetlista na spardeku, lecz zgoła odmienna na mrocznych pokładach poniżej, wielce przypominających podziemne galerie w kopalni węgla — ta noc świetlista dobiegła końca. Wzorem proroka, który na swoim wozie znikał w niebiosach rzucając płaszcz Eliasza, odchodząca noc przekazała swą bladą szatą świtającemu dniowi. Delikatne, nieśmiałe światło pojawiło się na wschodzie, gdzie rozciągało się przezroczyste runo białych, pofalowanych oparów. Światło to z wolna się rozjaśniało. Nagle na rufie uderzono w dzwon, któremu odpowiedział donośniejszy, metaliczny dźwięk z dziobu. Była czwarta nad ranem. Natychmiast rozległy się srebrzyste gwizdki, zwołujące wszystkich marynarzy na świadków kary. Z wielkiego luku, obrzeżonego skrzyniami ciężkich kartaczy, poczęła wysypywać się wachta, która przebywała na dole, wypełniając wraz z tą, co była już na pokładzie, przestrzeń pomiędzy groti fokmasztem, włącznie z miejscem zajmowanym przez pojemną szalupę i czarne borny złożone po obu jej stronach — przy czym szalupa i bomy stały się wyniosłym punktem obserwacyjnym dla chłopców okrętowych i młodszych marynarzy. Inna grupa, składająca się z wachty topmanów, wychylona przez poręcz owego morskiego balkonu, który nie jest bynajmniej mały na siedemdziesięcioczterodziałowcu, spoglądała na tłum zebrany w dole. Mężczyzna czy chłopiec — nikt nie odzywał się inaczej jak szeptem, a tylko nieliczni odzywali się w ogóle. Kapitan Vere — podobnie jak poprzednio będący centralną postacią wśród zgromadzonych oficerów — stał w pobliżu krawędzi pokładu rufowego, zwrócony twarzą ku dziobowi. Tuż pod nim, na spardeku, uszykowali się żołnierze piechoty morskiej, w pełnym rynsztunku, jak gdyby oczekując ogłoszenia wyroku. Za dawnych czasów egzekucja marynarza okrętu wojennego na morzu odbywała się na ogół przez powieszenie na rei przedniego masztu. W obecnym przypadku z przyczyn specjalnych przeznaczono na to reję grotmasztu. Pod ową reję podprowadzono niebawem więźnia, któremu towarzyszył kapelan. Zauważono naówczas — co później komentowano — że w owej ostatecznej chwili zacny kapłan nie potraktował swego obowiązku formalnie. Przeprowadził wprawdzie krótką rozmowę ze skazanym, ale właściwą ewangelię miał nie tyle na ustach, co w swoim zachowaniu i stosunku do niego. Ostatecznych przygotowań skazańca wprędce dokonali dwaj pomocnicy bosmana i teraz nadchodziło spełnienie. Billy stanął twarzą do rufy. Na moment przed koncern jego słowa, jego jedyne słowa, wyrzeczone bez żadnych usterek wymowy, brzmiały: — Boże, błogosław kapitanowi Vere! Słowa te, tak niespodziewane, pochodzące od człowieka już mającego na szyi haniebny stryczek — błogosławieństwo tego, który był zbrodniarzem przed prawem, zwrócone ku honorowemu miejscu na rufie — słowa wypowiedziane głosem czystym i melodyjnym jak głos śpiewającego ptaka, który ma się poderwać z gałązki, wywarły niezwykłe wrażenie, które tym bardziej wzmogła rzadka uroda młodego marynarza, teraz uduchowiona przez ostatnie, tak przejmująco głębokie przeżycia. Niejako mimowiednie, jak gdyby zaiste załoga okrętu była przewodnikiem jakiegoś elektrycznego prądu głosowego, z góry i z dołu jednogłośnie rozległo się donośne echo: — Boże, błogosław kapitanowi Vere! A jednak w owej chwili sam tylko Billy musiał być w ich sercach, tak jak był w ich oczach. Kiedy zabrzmiały owe słowa i spontaniczne echo, które je z mocą powtórzyło, kapitan Vere, czy to dzięki stoickiemu panowaniu nad sobą, czy jakby wskutek chwilowego paraliżu, wywołanego uczuciowym wstrząsem, stał sztywno wyprostowany, niczym muszkiet na stojaku w zbrojowni okrętu. Kadłub żaglowca, powoli prostujący się po kolejnym przechyle na zawietrzną, właśnie odzyskiwał pozycję pionową, gdy dano ostatni, uprzednio uzgodniony milczący sygnał. W tymże momencie tak się zdarzyło, że ów wełnisty opar, wiszący nisko na wschodzie, przebiła miękka światłość, rzekłbyś, runo Baranka Bożego ujrzane w mistycznym widzeniu; i jednocześnie, śledzony przez zwartą masę wzniesionych twarzy, Billy jął sunąć w górę i podnosząc się tak, przyjął w siebie pełną różaność świtu. Kiedy spętana postać dotarła do krańca rei, ku zdziwieniu wszystkich nie dostrzeżono żadnego ruchu, prócz tego, który wywoływało powolne kolebanie się żaglowca, przy spokojnej pogodzie takie majestatyczne w wielkim okręcie, ciężko zbrojnym w armaty Dygresja Kiedy w kilka dni później, mówiąc o wspomnianej przed chwilą osobliwości, intendent, osobnik raczej rumiany i krągły, bardziej akuratny jako rachmistrz niż głęboki jako filozof, powiedział do lekarza: — Jakież to jest świadectwo mocy tkwiącej w sile woli! Ów, człowiek szczupły i wysoki, u którego dyskretna kostyczność szła w parze z obejściem nie tyle miłym, co uprzejmym, odparł: — Za pozwoleniem, panie intendencie: przy wieszaniu dokonywanym tak naukowo, a na specjalny rozkaz ja sam udzieliłem wskazówek, jak to należy uczynić w przypadku Budda, wszelaki ruch następujący po ostatecznym zawiśnięciu, a powstający w zawieszonym ciele, świadczy o mechanicznym skurczu układu mięśniowego. Stąd jego braku w równej mierze nie sposób przypisać sile woli, jak to nazywasz, co za przeproszeniem, sile konia. — Ale ten skurcz mięśniowy, o którym pan mówisz, czy nie jest w takich wypadkach do pewnego stopnia niezmienny? — Z całą pewnością, panie intendencie. — Jakże więc, mój panie, tłumaczysz jego brak w tym przypadku? — Panie intendencie, jest całkiem jasne, że pańskie poczucie osobliwości tej sprawy nie dorównuje mojemu. Pan wyjaśniasz to czymś, co nazywasz siłą woli, który to termin nie figuruje dotąd w słowniku nauki. Co do mnie zaś, to przy moim obecnym stanie wiedzy nie usiłuję wyjaśnić tego w ogóle. Gdyby nawet przyjąć hipotezę, że przy pierwszym dotknięciu liny działanie serca Budda, wzmożone niezwykłym wzruszeniem, które osiągnęło swój punkt szczytowy, raptownie ustało — podobnie jak w zegarku, gdy go się nieostrożnie nakręca, na koniec pęka sprężyna — nawet przy takiej hipotezie, jak wytłumaczyć fenomen, który potem nastąpił? — Przyznajesz pan zatem, że brak skurczu mięśniowego był czymś niezwykłym? — O tyle niezwykłym, panie intendencie, że był zjawiskiem, którego przyczyny niepodobna bezpośrednio określić. — Ale niech pan mi powie, drogi panie — ciągnął tamten z uporem — czy śmierć tego człowieka nastąpiła od stryczka, czy też była rodzajem eutanazji? — Eutanazja, panie intendencie, jest czymś podobnym do tej pańskiej siły woli; powątpiewam o jej autentyczności jako terminu naukowego, znów prosząc pana o wybaczenie. Jest to termin zarazem imaginacyjny i metafizyczny, krótko mówiąc, grecki. Ale — tu nagle zmienił ton — mam w izbie chorych pacjenta, którego nie chcę pozostawiać pomocnikom. Za pańskim pozwoleniem muszę więc pana przeprosić. I powstawszy z miejsca, odszedł z godnością. ROZDZIAŁ XXIII Ciszę w momencie egzekucji, trwającą jeszcze kilka chwil po niej, a pogłębioną przez miarowe chlustanie fal o kadłub okrętu czy trzepot żagla spowodowany faktem, że oczy sternika mimowolnie odrywały się od kursu — tę więc pogłębioną ciszę począł stopniowo zakłócać odgłos niełatwy do oddania tutaj słowami. Ktokolwiek słyszał falę potoku nagle wezbranego po ulewnym deszczu w tropikalnych górach, deszczu nie spotykanego na równinie — ktokolwiek zatem słyszał pierwszy stłumiony pomruk tej fali, toczącej się w dół przepaścistymi lasami, może wytworzyć sobie pewne pojęcie o dźwięku, który teraz się rozległ. Fakt, iż jego źródło wydawało się dalekie, wynikał z tego, że odgłos ów był niewyraźnym pomrukiem; dobywał się jednak z bliska, z ciżby zgromadzonej na otwartym pokładzie okrętu. Ponieważ był nieartykułowany, trudno było rozeznać jego znaczenie, tyle iż zdawał się wskazywać na jakąś kapryśną odmianę myśli czy nastroju, do której ma skłonność tłum na lądzie — a w niniejszym przypadku może wyrażał ponure odwołanie przez marynarzy ich mimowolnie powtórzonego błogosławieństwa Billa. Jednakże zanim ów pomruk zdążył rozrosnąć się w krzyk, napotkał na strategiczny rozkaz, tym skuteczniejszy, że przychodzący nagle i niespodziewanie. — Bosman, objąć komendę nad wachtą prawej burty i odmaszerować z nią! Przenikliwe jak krzyk morskiego sokoła gwizdki bosmana i jego zastępców przeszyły ów złowieszczy, stłumiony pomruk i rozproszyły go; ulegając mechanizmowi dyscypliny, tłum stopniał o połowę. Jeżeli idzie o pozostałych, to większość skierowano do chwilowych zajęć związanych z kantowaniem rej i tak dalej — czynności, które w razie potrzeby łatwo może wynaleźć każdy oficer pokładowy. Otóż wszelkie poczynania następujące po wyroku śmierci, ogłoszonym na morzu przez sąd wojenny, charakteryzuje skwapliwość, która nie przechodzi wyraźnie w pośpiech, aczkolwiek z nim graniczy. Ponieważ hamak — ten sam, który był za życia Billa jego posłaniem — został już obciążony kartaczami i przysposobiony do posłużenia mu za płócienną trumnę, więc ostatnie zabiegi pomocników bosmana, tych morskich grabarzy, zostały wprędce ukończone. Kiedy wszystko już było gotowe, zarządzono po raz wtóry zbiórkę załogi, co stało się konieczne z uwagi na wyżej wspomniany strategiczny rozkaz, tym razem jednak po to, by była świadkiem pogrzebu. Nie trzeba tu podawać szczegółów tego ostatniego obrządku. Kiedy jednakże przechylona deska spuściła w morze swe brzemię, usłyszano ponownie ów dziwny pomruk ludzki — teraz stopiony z innym nieartykułowanym głosem, wydawanym przez pewne większe ptaki morskie, których uwagą zwróciło osobliwe zbełtanie wody, spowodowane gwałtownym zrzuceniem obciążonego hamaka w morze, i które z wrzaskiem zleciały się na to miejsce. Tak bardzo zbliżyły się do okrętu, że świst czy też suchy poszum ich smukłych, dwuprzegubowych skrzydeł był dobrze słyszalny. Kiedy płynący z lekkim wiatrem okręt przesunął się dalej, pozostawiając za rufą miejsce pochowku, ptaki te, rzucając ruchome cienie rozpostartych skrzydeł, krążyły nisko nad nim z chrapliwym requiem swojego krzyku. Dla marynarzy tak zabobonnych, jak ci ze stulecia poprzedzającego nasze — i to marynarzy z okrętu wojennego, którzy dopiero co byli świadkami owego zdumiewającego bezruchu postaci najpierw zawieszonej w powietrzu, a potem spadającej w głębinę — dla takich więc marynarzy zachowanie się ptaków morskich, acz podyktowane przez zwykłą zwierzęcą chciwość łupu, nabrzmiałe było zgoła nie prozaiczną treścią. Powstał wśród nich ruch pełen niepewności, przez co zakradł się niejaki nieporządek. Tolerowano to jednak tylko przez chwilę. Albowiem nagle zabrzmiał warkot bębna nakazujący ludziom udanie się na posterunki, który to znajomy dźwięk, rozlegający się co najmniej dwa razy dziennie, miał w sobie tym razem jakąś niezwykłą natarczywość. Co prawda, długotrwała dyscyplina wojskowa wywołuje u przeciętnego człowieka pewien impuls posłuszeństwa, dzięki któremu reakcja na oficjalny odgłos komendy wielce przypomina swoją szybkością odruch instynktu. Warkot bębna rozproszył ciżbą, posyłając większość załogi do baterii obu krytych pokładów działowych. Tam, jak zazwyczaj, obsługi stanęły przy swoich armatach, milczące i wyprostowane. Niebawem pierwszy oficer, stojący ze szpadą pod pachą na swoim miejscu na pokładzie rufowym, odebrał służbowo kolejne raporty też zbrojnych w szpady oficerów dowodzących sekcjami baterii; kiedy zaś ostatni z owych raportów został złożony, pierwszy oficer przekazał ich podsumowanie kapitanowi, oddając mu przepisowe honory wojskowe. Wszystko to zabrało trochę czasu, co w niniejszym przypadku było wynikiem rozesłania ludzi na posterunki na godzinę przed zwykłą porą. Fakt, że takie odchylenie od obyczaju zostało nakazane przez oficera pokroju kapitana Vere, przez niektórych uważanego za służbistę, świadczył o konieczności nadzwyczajnego działania, wywołanej tym, co jego zdaniem było nastrojem marynarzy w owym momencie. „Dla ludzi — zwykł był mawiać — formy, odmierzone formy, są wszystkim; i to jest właśnie sensem tkwiącym w historii Orfeusza urzekającego swą lirą dzikich mieszkańców lasu.” I to też zastosował niegdyś w wypadku łamania form po drugiej stronie Kanału i skutków tego wydarzenia. Po owym niezwyczajnym wezwaniu na posterunki wszystko odbyło się tak jak w normalnej porze. Orkiestra na pokładzie rufowym odegrała religijną pieśń, po czym kapelan odprawił zwykłe poranne nabożeństwo. Następnie bęben nakazał rozejść się marynarzom, którzy, uspokojeni muzyką i religijnymi obrządkami, służącymi dyscyplinie i potrzebom wojny, w zwykłym porządku udali się na miejsca im przydzielone, kiedy nie byli przy działach. Był już jasny dzień. Runo nisko wiszących oparów zniknęło, zmiecione przez słońce, które niedawno tak je uświetniało. A powietrze dokoła, w czystości swego spokoju, było jak gładki biały marmur polerowanego bloku, co nie opuścił jeszcze warsztatu kamieniarza ROZDZIAŁ XXIV Symetrię formy osiągalną w dziele czystej wyobraźni nie tak łatwo zachować w narracji mającej zasadniczo mniej do czynienia z fantazją niż z faktami. Prawda opowiedziana bez kompromisów zawsze mieć będzie chropawe kanty; dlatego też finał takiej opowieści bywa mniej wykończony niż architektoniczne zwieńczenie. Dzieje Urodziwego Marynarza w roku Wielkiego Buntu zostały tu wiernie podane. Ale jakkolwiek właściwa historia kończy się wraz z jego życiem, nie od rzeczy będzie zamieścić coś w rodzaju dalszego ciągu. Wystarczą na to trzy krótkie rozdziały. W ramach powszechnego przemianowywania za czasów Dyrektoriatu okrętów tworzących pierwotną flotę francuskiej monarchii, liniowiec „St. Louis” otrzymał nazwę „Ateista”. Nazwa ta, podobnie jak inne nadane w rewolucyjnej flocie, aczkolwiek głosiła bezbożne zuchwalstwo rządzącej władzy, to jednak, jeśli się nad tym zastanowić, była mimo odmiennych zamierzeń najwłaściwszym mianem, jakie nadano kiedykolwiek okrętowi wojennemu; o wiele właściwszym zaiste niż ,,Spustoszenie” czy „Erebus” (Piekło) oraz podobne nazwy, którymi obdarzano okręty bojowe. W rejsie powrotnym do floty angielskiej ze specjalnej wyprawy, podczas której nastąpiły opisane powyżej wydarzenia, „Nieposkromiony” natknął się na „Ateistę”. Wynikło starcie, czasie którego kapitan Vere, ustawiając swój okręt burta w burtę z nieprzyjacielskim, w zamiarze dokonania abordażu, został trafiony kulą z muszkietu, wystrzeloną przez okno kabiny kapitańskiej wroga. Ciężko ranny osunął się na pokład; zniesiono go do lazaretu okrętowego, gdzie leżało już kilku jego ludzi. Dowodzenie objął najstarszy oficer. Pod jego rozkazami zdobyto w końcu okręt nieprzyjacielski i chociaż był mocno uszkodzony, dzięki rzadkiemu szczęściu pomyślnie doprowadzono go do Gibraltaru, angielskiego portu niezbyt odległego od miejsca walki. Tam kapitan Vere wraz z resztą rannych przeniesiony został na ląd. Żył jeszcze kilka dni, lecz nadszedł koniec. Niestety, zmarł za wcześnie, aby wziąć udział w bitwach na Nilu i pod Trafalgarem. Duch, który mimo swej filozoficznej surowości mógł żywić najtajniejszą ze wszystkich pasji — ambicję — nigdy nie dostąpił pełni sławy. Na krótko przed śmiercią, kiedy kapitan leżał pod działaniem owego magicznego leku, który przynosząc ukojenie ciału wywiera tajemny wpływ na element duchowy człowieka, dosłyszano, jak wyszeptał słowa niezrozumiałe dla pielęgniarza: „Billy Budd, Billy Budd”. Że nie były one przejawem wyrzutów sumienia, wydaje się jasno wynikać z tego, co pielęgniarz ów powiedział starszemu oficerowi piechoty morskiej z „Nieposkromionego”, który spośród członków sądu wojennego najniechętniej wydał wyrok skazujący i wiedział aż nadto dobrze, choć w owej chwili zachował tę wiedzę przy sobie, kim był Billy Budd ROZDZIAŁ XXV W kilka tygodni po egzekucji, w pewnej oficjalnej cotygodniowej publikacji, morskiej kronice owych czasów, ukazała się, pod ogólnym nagłówkiem „Wiadomości z Morza Śródziemnego”, relacja o tej sprawie. Była ona bez wątpienia napisana na ogół w dobrej wierze, aczkolwiek źródło — będące częściowo plotką — z jakiego autor musiał zaczerpnąć fakty, z konieczności je wypaczyło i po trosze sfałszowało. Ponieważ relacja ta ukazała się w publikacji dziś od dawna przestarzałej i zapomnianej, a jest wszystkim, co dotychczas zostało zapisane w ludzkich rejestrach, aby świadczyć, jakim człowiekiem był John Claggart, a jakim Billy Budd — przeto zostaje tutaj odtworzona. „Dnia dziesiątego ubiegłego miesiąca na pokładzie okrętu Jego Królewskiej Mości «Nieposkromiony» nastąpiło pożałowania godne wydarzenie. John Claggart, profos okrętowy, wykrywszy, że wśród niższego odłamu załogi kiełkuje jakowyś spisek i że jego prowodyrem jest niejaki William Budd, został w momencie, kiedy go przyprowadził przed oblicze kapitana, mściwie przezeń ugodzony w serce nagle dobytym nożem. Sam czyn oraz użyte narzędzie dostatecznie świadczą o tym, że zabójca, choć zwerbowany do służby pod angielskim nazwiskiem, nie był Anglikiem, ale jednym z owych cudzoziemców, którzy przybrali angielskie miano i którzy z uwagi na obecne nadzwyczajne potrzeby przyjęci zostali w znacznej liczbie do służby. Potworność zbrodni i niesłychana nikczemność przestępcy wydają się tym większe, jeśli wziąć pod uwagę charakter ofiary, mężczyzny w średnim wieku, zacnego i delikatnego, należącego do owej niższej stopniem grupy podoficerów, od których w tak wielkiej mierze — o czym najlepiej wiedzą panowie oficerskiej rangi — zależy sprawność marynarki Jego Królewskiej Mości. Funkcja jego była odpowiedzialna, zarazem uciążliwa i niewdzięczna, a wierność w jej pełnieniu tym większa, że powodowana gorącym patriotyzmem. W tym przypadku, tak jak i w wielu innych w dzisiejszych czasach, charakter owego nieszczęsnego człowieka zaprzecza — jeśliby zaprzeczenie takie było potrzebne — temu zgryźliwemu powiedzeniu, przypisywanemu doktorowi Johnsonowi, że patriotyzm jest ostatnią ucieczką łajdaka. Przestępca zapłacił za swoją zbrodnię. Rychliwość tej kary okazała się zbawienna. Obecnie nie należy obawiać się niczego niewłaściwego na «Nieposkromionym».” ROZDZIAŁ XXVI W marynarce wszystko na pewien czas utrwala się w pamięci. Każdy materialny przedmiot, związany z jakimś niezwykłym wydarzeniem w służbie, zostaje przemieniony w pomnik. Reję, na której zawisnął fortopman, przez kilka lat pokazywali sobie marynarze. Następnie wieść o tym szła za nią z okrętu do stoczni i znowu ze stoczni na okręt, trwając nawet wtedy, kiedy reja została na koniec przemieniona w zwykłą zapasową belkę. Dla marynarzy drzazga z niej była niby ułomek Krzyża. Jakkolwiek nie znali prawdziwych faktów i uważali, że kara była nieunikniona z punktu widzenia marynarskiego prawa, to jednak czuli instynktownie, że Billy był człowiekiem niezdolnym zarówno do buntu, jak do zamierzonego morderstwa. Wspominali pełną świeżości, młodzieńczą postać Urodziwego Marynarza, jego twarz nigdy nie wykrzywioną przez grymas czy jakiś tajemny podły odruch serca. Wrażenie to pogłębiał niewątpliwie fakt, że Billy odszedł, i w pewnej mierze odszedł w sposób tajemniczy. Na pokładach działowych „Nieposkromionego” powszechna ocena jego natury oraz jej nieświadomej prostoty znalazła w końcu nieporadny wyraz w wypowiedzi innego fortopmana, należącego do jego wachty, a obdarzonego, tak jak niektórzy marynarze, naiwnym temperamentem poetyckim. Te marynarskie ręce nakreśliły wiersz, który przez pewien czas krążył wśród załogi okrętu, a w końcu został wydrukowany w Portsmouth jako ballada. Nadany mu tytuł pochodził od tegoż marynarza: BILLY W KAJDANACH Ładnie ze strony kapelana, że przyszedł — mówią szczerze, Nie szczędzi swych kościstych kolan, odmawia swe pacierze. I to za kogo — za mnie! Za takiego jak Billy Budd! Zbłąkany promień księżyca przez luk się dostał i padł Na szablę wartownika, osrebrzył zakątka cień, Lecz zgaśnie razem ze świtem w ostatni Billa dzień. Jutro zrobią ze mnie klejnot w kolii, Perłę, co zwisa z rei nad marynarską rzeszą, Jak długi kolczyk, który kiedyś dałem Molly. Och, to nie wyrok, nie — to mnie zawieszą. Tak, tak, wszystko powstaje pośród porannej rosy, I ja się muszę podnieść, gdy nowy dzień zaświta. Jakże — na pusty brzuch, ech, nigdy nam nie dosyć. Dadzą mi pewnie okruch, może kawałek biskwita. A może kamrat pełnym kubkiem zechce pożegnać godnie? Lecz oczy odwróci od liny i od nieszczęsnej rei. Bóg wie, komu w udziale przypadnie w górą mnie podnieść, Kto będzie tą „podnośnicą”? Nie, nie, to chyba złuda, Wzrok mi się mąci, to sen chyba, może się zbudzić uda. Toporek jest przy pasie? Wszystko uniesie woda? Werbel na grog zawoła, a szklanki Bill nie poda? Lecz Donald — ten obiecał przy burcie blisko stanąć, Bym dłoń przyjazną jeszcze uścisnął, nim zatonę. Lecz wtedy będę martwy, a więc nadzieje płonne. Pamiętam, Walijczyka — Taff zwał się — tak spuszczano, Policzki miał jak pąki kwiatka zaróżowione. Lecz mnie w hamaku cisną i spuszczą w dół głęboko, Na całe sążnie w morze, gdzie będzie sen i spokój. Czuję, jak to się skrada. Strażniku, gdzie jesteście? Zluźnijcie te łańcuszki, ten w przegub mi się wpija. I pchnijcie mnie porządnie. Wreszcie chcę spać, oślizłe zielsko wokół mnie się owija.