MAŁGORZATA SARAMONOWICZ Siostra MAŁGORZATA SARAMONOWICZ Siostra WARSZAWA 1996 WYDAWNICTWO W.A.B. I WYDAWNICTWO MAŁE Copyright © Małgorzata Saramonowicz Copyright © Wydawnictwo W.A.B. Projekt okładki i układ typograficzny: Joanna Gondowicz Zdjęcie na I stronie okładki: Włodzimierz Okoński Zdjęcie na IV stronie okładki: Anna Biała Redakcja: Jan Gondowicz Korekta: Dorota i Jacek Ring Fragment wiersza Williama Collinsa w przekładzie fana Mitarskiego Wydawnictwo W.A.B. ul. Nowolipie 9/11 00-150 Warszawa tel., fax 635-15-25 Wydawnictwo małe s. c. ul. Opoczyńska 2B m 5 02-526 Warszawa tel. 49-10-43 Wydanie I Warszawa 1997 ISBN 83-87021-13-X ISBN 83-903609-5-0 Ty, któremu świat nieznany Ukazany jest we wszystkich jego widmowych kształtach, Który widzisz zatrważającą, nierealną scenę, Gdy wyobraźnia unosi skrywającą ją kurtynę: O, Lęku, straszliwy Lęku! Widzę, widzę cię blisko. Znam twój szybki krok, twoje dzikie oko! Zaczynam biec jak ty, jak ty uciekam w popłochu, Bo, ach! co za Monstra ukazują się w twoim orszaku! Któreż śmiertelne oko Może znieść grozę ich olbrzymich kształtów? William Collins, „Oda do Lęku" ROZDZIAŁ Odsuńcie się. Czego chcecie? Gapicie się. Słyszę was. Tak wiruje. Znów dokoła. Lepiej zatrzymajcie. Po prostu zatrzymajcie. Nie trzeba mnie dotykać. W kółko, w kółko. Klaszczą w dłonie. Chłopcy, dziewczęta. Karuzela czeka. Coraz szybciej. Szybciej. Wzywa nas z daleka. Kie- dy to się stało? Wczoraj? Dawno? Bardzo dawno. Poza czasem. Między minutami. Między literami. Rozpływam się. - Co mi pan tu o ciśnieniu i moczu! Od trzech tygodni nie dowiedziałem się nic więcej! Co to ma być, do jasnej cholery?! Szpital neurologiczny czy praktyki studenckie? - Widzi pan, to wyjątkowy przypadek i... - Widzę?! Moja żona od prawie miesiąca żyje tylko dzięki tej potwornej aparaturze. Jasne, że to wy- jątkowy przypadek! Bez pańskiej „diagnozy"! - Proszę się tak nie unosić. Mamy już wszystkie wyniki badań. Mózg funkcjonuje normalnie, ogólny stan zdrowia dobry. Jedynym wytłumaczeniem jest... Zimno i śmierdzi. Muszę wyjść. - Proszę pana. Chciałabym stąd wyjść. Proszę - wołam. To ja wołam. W głębokiej jaskini mój głos, mój głos ginie. Gubi się. Spada. Zapomina o sobie. I o mnie. Ciemność bezgłośnie wciska się między żebra. To podstęp. W brzuchu coraz czarniej. Czy samotność jest biała? Czy biel jest samot- nością? Szorstko i niewygodnie. Ktoś wpycha mi między nogi metalowy wziernik. Boli. Metalowy wziernik nie jest samotnością. I wszystko, co jest z nim związane. Zimno. - Ma taką małą cipkę jak ta młoda zakonnica, którą wczoraj goliłem. Tak samo słodko pachnie. - A co, myślałeś, że zakonnicom zarastają? Mam nadzieję, że ona nas nie słyszy. Podaj rękawice. Tak właśnie było. - Podaj mi rękawice - powiedziała tamta kobieta. Czarownica. Jej ręce, stworzone do rąbania mięsa, nie do zgłębiania intymnych tajemnic, sprawiały mi ból. Pamiętam. Były wielkie. I czerwone. Bezlitosne. Le- karski gwałt. Kto to powiedział? - Panowie, pospieszcie się z tą cytologią. Pacjen- ci mają jeszcze inne, ciekawe dla przyszłych lekarzy, organy. Przecież mogli nie sprawdzać, czy ta biedna zakon- nica jest dziewicą. Jedynym wytłumaczeniem jest... Jakub czuł, że jego wściekłość trafiła w próżnię. W lekarską obojętność na lęk i zagubienie. Przyglądał się Marii. Spała. Przynajmniej tak mu się zdawało. Zdawało już od miesiąca. Dzień po dniu. o ____„ o Wyglądała jak dziecko. Słodkie, spokojne dziecko, któ- remu nic złego nie może się przytrafić. A już na pewno nie letarg. To próbował wmówić mu lekarz: jedynym wytłumaczeniem jest... letarg histeryczny - szczególnie silna reakcja nerwicowa na ciążę. To było nieracjonalne. Niemożliwe. Doktor Zawadowski monotonnym głosem mó- wił o opisanych przez medycynę przypadkach szoku, wstrząsu spowodowanego ciążą. I o skutkach: utracie mowy, wzroku, zdolności poruszania się. Śmierci... Biały, sztywno nakrochmalony fartuch lekarza odbijał pełne złości spojrzenia Jakuba. Jak pancerz chroniący przed niepotrzebnym współczuciem. - Mario, przecież nic takiego nie było w naszym życiu. - Jakub rozpaczliwie szukał w pamięci argumen- tów. Oboje chcieli dziecka. Czekali na nie od tak dawna. Czy radosna nowina może spowodować letarg? Przy- glądał się szczupłej, jasnowłosej, nieruchomej kobiecie. Przecież znał ją. Jej myśli, obawy, pragnienia. Jej upo- rządkowany czas i uporządkowane istnienie. - Coś ci powiem, Mario. - Jakub nachylił się nad ciałem żony. - Ten lekarz to pedał. Per rectum. Lacińsko-dostojna tajemnica. Jak per- petuum mobile / apage satanas. Perpetua i Felicyta. Permanentnie pergonalem ją szprycował. Błąd. - Trzon w tyłozgięciu, szyjka prawidłowa, przydatki lekko powięk- szone... Per rectum - lekarski gwałt przez odbyt. Kto to po- wiedział? Jakub czuł się jak głupiec. Starał się nie dostrze- gać drwiny w lekarskim spojrzeniu zza eleganckich okularów. Drwiny z jego bezsilnego sprzeciwu. Pedał i łapownik - myślał. Pedał, łapownik, ignorant. Rzeczywiście, musiał wyglądać śmiesznie. On, profesor filozofii, błądzący po szpitalnych korytarzach w poszukiwaniu basenu. Gdzie był w tym wszystkim sens? A gdzie przyczyna? Zamiast Carnapa przeglądał teraz podręczniki dla przyszłych matek. Kijanka, królik, owca, szympans, człowiek. Malutkie, kilkumilimetrowe embriony. Żaden nie był do niego podobny. Jakub rozłożył książkę na brzuchu Marii. Dziec- ko przyglądało mu się zza szklistej papierowej błony. Jego ukochane dziecko? „Wiedza nie jest tym samym, co rozumienie" - pisał Zonn, ale w Jakubie brak zrozumienia nie budził euforii. Budził przerażenie. - Mario, pedał chce, żebym się zgodził na aborcję. ...siedem, osiem, dziewięć, dziesięć... Co oni tu ro- bią? Zaglądają mi w cipę. W ciemność. Czuję to. Nic nie mówią. Nie pytają. Odchodzą. Lubią to. W zadawaniu bólu trzeba się doskonalić. Myślą, że leżenie z rozstawionymi nogami to moje hobby. Cierpienie to moje hobby. To nieprawda. Przecież nie mogą wciąż kłamać. Niech zamkną oczy i powiedzą - zróbmy to. Tak będzie lepiej. Zostanę tylko ja. I sen. Śpij. Śpij, kochanie, tatuś wszystkim się zajmie. Jeśli nie chcesz tej lalki, zabiorę ją. Nie podobają ci się jej czewone buty. A reszta? Reszta też jest czerwona. Tak jak oni. W mojej 10 samotności jest ich za dużo. Niezdecydowanych. Milczą- cych. Chciałam powiedzieć - jest mnie za dużo. Boję się takiej samotności. WITAJ SIOSTRO! OTO JESTEM! Szukałem cię i w końcu odnalazłem. Nieruchomą. Czy nie raduje się twoje serce? Czyżby o mnie za- pomniało? Nie, nie mogłaś wyrzucić z pamięci mego ist- nienia, Siostro. Pamiętasz? Rycerz w Czarnej Zbroi - to ja. Twój Obrońca. Jestem przy tobie. Tuż przy tobie. I nigdy cię nie opuszczę. Będę cię wspierać i chronić. Pokonam każdego, kto chciałby cię skrzywdzić. Nie zawiodę cię. Nie zawiodę cię, jak zawsze. Tylko co ofiarujesz mi w zamian, Siostro? Za moją wytrwałość? Podążałem za twoim bólem. Wypełniałem sobą pustkę po twoim strachu. Oczekuję nagrody, Siostro. Nie, nie nagrody. Chcę tego, co mi się należy. Chcę tego nędznego życia, które nosisz w sobie. Powiedz „tak". Powiedz, że się zgadzasz. Chcę usłyszeć twój głos. Nie możesz, Siostro? Me. Wydawało mi się. Wydawało mi się, że nie będzie tak głęboko. Tak ciemno. Ściana jest wilgotna, jak zrobiona z mokrej soli. Ale chcę jej dotknąć. Polizać. Poczuć. Nic. Zapomniałam, że nie mogę już tego zrobić. A jednak moja ręka jest mokra i słona. Wąski korytarz otworzył się nagle i poczułam wielką, zimną przestrzeń. Kto tu jest? Czy to ma jakieś znaczenie? Na całe życie. Mów ciszej. W lodowej jaskini nie jest już bezpiecznie. Skąd to wiem? Słyszałam. 11 — Więc nie możesz tu zostać, moje Maleństwo. Odejdź. Cisza. Do ciebie mówię. Odejdź jak najszybciej. Ja... nie potrafię. Siostro! Cóż uczyniłem, że nie wierzysz we mnie? W moje istnienie? Czemu chcesz się przede mną ukryć? Czemu uciekasz? Spójrz tylko! Spójrz na moje ruchliwe wąsy i połyskującą czernią zbroję moich skrzydeł. Widzisz moje nogi? Wszystkie sześć gotowe do skoku. Gotowe biec, walczyć w twojej obronie. Spójrz i sprawdź, Siostro. Dotknij mnie. Proszę, dotknij swojego Rycerza. Co złego uczyniłem, że ufasz jemu?! Nędznemu człowiekowi. Mężczyźnie. Myślisz, że jest lepszy? Lepszy ode mnie? Wolisz jego codzienne wizyty, jego żale, jego wahania? Jak on mówi do ciebie, Siostro. - Słodkie dziecko. - Sam jest jak słodkie dziecko. Słodkie i naiwne. - Nic takiego nie było w naszym życiu, kochanie. Prawda, kochanie? Obłudny człowiek. Słaby i niegodny miana Obroń- cy. Niegodny ciebie. Przez dwa lata nie mogłaś zajść w ciążę, a on niczego się nie domyślił. Niczego nie prze- czuł. Czemu nie powiedziałaś mu, Siostro? Czemu nie po- wiedziałaś prawdy? Milczysz? Jak mogłaś żyć z kimś Nieświadomym? Jakub codziennie powtarzał sobie, że zaraz to wszystko się skończy. Codziennie w tej samej szpitalnej windzie, na tym samym obskurnym korytarzu i nad tym samym szpitalnym łóżkiem. To zaraz minie. Maria obudzi się i wrócą do siebie. Do domu. On będzie mógł 12 znowu pracować. Pisać. Maria zacznie chodzić do in- stytutu, opowiadać o Casanovie i Cagliostrze. Dziecko. Dziecko będzie się normalnie rozwijać. Pojawią się oczy, paznokcie, włosy. We właściwej kolejności i właściwym czasie. Tłumaczył to Marii. Trzydziesty drugi dzień. I nic. Trzydziesty raz wylał wodę z wazonu i nalał świeżej. - Frezje - następnym, razem przyniosę frezje - pomyślał. - Mają bardziej intensywny zapach. Nieświadomość. Jest lepsza od świadomości. Nie- pamięć jest lepsza. Niewiedza jest lepsza. Głupota jest lepsza. Nieistnienie jest lepsze. Przecież tata obiecał mi. Więc muszę czekać, aż to się odmieni. Wcale się nie denerwuję. Tylko ręce mnie bolą. Ale mogłabym o tym nie myśleć. Postarać się. Nie bolą, nie bolą, nie bolą. Maleństwo, gdybym była tobą, wiedziałabym, że nieistnienie jest lepsze. Ale jestem sobą. Sobą, którą bolą ręce. Mówisz Nieświadomość, Siostro. Niewiedza. Nieist- nienie. Posłuchaj zatem o poszukiwaniach Głupca. Po- słuchaj, co może zdziałać Nieświadomy. Nieświadomy błądzi w labiryncie, w ogrodzie poznania. Nieświadomy czyni zło i rani. Zawsze przegrywa. Posłuchaj mnie, Siostro. Posłuchaj swojego Ryce- rza, który specjalnie dla ciebie połyskuje czernią. Nie ufaj nikomu. Nikomu prócz mnie. 13 Twój mąż-filozof tylko myśli. Niczego nie dokona. Nie znajdzie złotego jabłka. Nie dostrzeże prawdy, bo jest zbyt blisko. Patrzy, a nie widzi. A inni? Inni niszczą. Za- bijają. Nie chcą twojego szczęścia. Zadadzą ci ból. A prze- cież nie chcesz już bólu, Siostro. Jakub leżał na łóżku obok Marii. Samotny i zły. Poranne słońce ledwo przeciskało się przez zszarzałe zasłony. Nie chciał podejmować decyzji. Chciał, żeby to skończyło się samo. Tak jak samo się zaczęło. Bez jego udziału. Przecież nie był niczemu winien. Znużony i senny. Naciągnął na siebie szpitalny koc i wsunął rękę między nogi Marii. Zacisnął. Będzie ją chronił. Ją i dziecko - powtarzał. Nigdy nie pozwoli go zabić. Nigdy! - Panie profesorze, nie może pan przeczyć fak- tom - lekarz już od piętnastu minut próbował go przekonać. - Pana upór ogranicza możliwości terapii. Zmniejsza szansę na uratowanie choćby jednego życia. Proszę to jeszcze przemyśleć. Przecież stoimy po tej sa- mej stronie. - Nie. Pan stoi po prawej, a ja po lewej. - Jakub pochylił się nad leżącą między nimi Marią. - I na tym polega konflikt. Pan chce to szybko skończyć, a ja za- chować przy życiu oboje. - W takich przypadkach, panie profesorze, bar- dzo rzadko udaje się... - Pan stosuje tu rachunek prawdopodobieństwa? A co na to Hipokrates? - Jakub naciągnął Marii kołdrę pod brodę, jakby chciał ją ukryć. - Gdzie pana lekarskie poczucie przyzwoitości, gdzie nadzieja? 14 - Nie mamy już innych środków. Nie ma żadnej gwarancji. - Nie potrzebuję gwarancji. A co do środków... - Jakub odwrócił się i ze złością szarpnął zasłony. Nad łóżkiem Marii uniósł się kurz. Przy umywalce mignął jakiś cień. Znieruchomiał. Skąd się to bierze? Przechyla się w jedną albo w drugą stronę. Faluje. Włosy zaplątują się w zielone ło- dygi. Jestem rybą. Chcę być rybą. Woda jest jak powietrze, wdziera się wszędzie. Ale można ją poczuć, dotknąć. Mięk- ką i bezpieczną. Ryba nic w środku nie ma oprócz siebie samej. Nic nie słyszy. Nie mówi. Tak sądzę. Maleństwo, przecież nie chcesz mieszkać w rybie. Nie możesz. Skąd bierze się twój niepokój, Siostro? Wyjaw mi jego źródło. Swoje pragnienia. Czy dobrze cię rozumiem? Chcesz śmierci dziec- ka? Ty, jego matka?! To niewiarygodne. Lepiej zajmij się życiem, Siostro, a śmierć zostaw mnie, jej najemnikowi. Pozwalasz obcym, by cię dotykali. Przebiegłym, złym ludziom. Niecierpliwym. Popatrz, co robią. Chcą za- panować nad tobą, wydrzeć ci życie i przekonać, że sama tego chcesz. Podstępne, czarnoksięskie sztuczki. Czy dziewięć miesięcy to dla nich zbyt wiele? Przecież dostają za to zapłatę. Czyż to w nich dojrzewa niewiadome. Czego się lękają? Tchórzliwi medycy. Powiedz sama, czy lęka- łabyś się na ich miejscu? 15 Zapomnij o tym, Siostro. Zapomnij o tych myślach. Pozwól, abym się wszystkim zajął. Chodź do nas! Chodź do nas! Bawimy się. Ciemno jest wszędzie Ciemno jest wszędzie Już... Jakub był pewien, że ta rozmowa nic mu nie da. Przede wszystkim nie wpłynie na stan Marii. Nie obu- dzi jej. Więc po co tracić czas? Wolałby żeby terapeutka rozmawiała z jego żoną, nie z nim. On był zdrowy. Normalny i zdrowy. Nie potrze- bował żadnej terapii, psychoanalizy, leków. Nie potrze- bował pomocy. Zwłaszcza takiej pomocy. Naznaczonej błędem. Został jednak umówiony z doktor Anną Baum i nie wypadało mu odmówić. Więc zdecydował się zejść na drugie piętro. Ale tylko zejść. Żadnych zwie- rzeń, żadnych porad. Zrobi to, co musi, i wyjdzie. Jestem przy tobie, Siostro. Czuwam. Moje wąsy kołyszą się przy twoim uchu. Szepczą. Łaskoczą. I nogi. W każdej chwili mogą wolno przejść po twojej twarzy, dokładnie sprawdzając każde zagłębienie. Ale mogą też przebiec pędem, odstraszając wroga. Rycerski honor nie pozwala mi opuścić posterunku. Czy moje poświęcenie nic dla ciebie nie znaczy? Nie budzi wdzięczności? Jak możesz być tak nieczuła, Siostro? Wobec mnie, który strzegę cię i szpieguję twoich wrogów. 16 — Spotkałem twojego męża. Był na drugim piętrze. Siedział zawstydzony. Lękał się nawet zwyczajnych pacjentów. Udawał, że czyta - Myśli Pascala. Mędrzec. Wpadł w popłoch przed wrotami do obcego królestwa. Królestwa bez logiki. „Widząc zaślepienie i nędzę człowieka bez światła, zdanego samemu sobie, bez świadomości, niezdolnego do jakiej bądź wiedzy, doznaję przerażenia..." Tak, jakbym to sam napisał. „...jak człowiek, którego by przeniesiono uśpionego na opustoszałą i straszliwą wyspę, i który by się obudził bez świadomości, gdzie jest. I podziwiam, w jaki sposób może ktoś nie wpaść w rozpacz w tak opłakanym poło- żeniu." Czy beze mnie odkryłabyś tę prawdę, Siostro? Przyznaj, proszę, że jestem niezastąpiony. Wiesz, co twojemu mężowi powiedziała Anna Baum, gruba, nieprzyjemna kobieta? Że nie masz pa- daczki, narkolepsji ani cukrzycy. Że została twoja głowa - tajemniczy, nieprzenikniony mózg. Rzeczywiście nieprze- nikniony, nawet dla ciebie samej, Siostro. Twój mąż-towarzysz wciąż się łudzi. Zadufany w swoją wiedzę i swoje zmysły. Widział, jak śpisz, pijesz kawę, leżysz na brzuchu pełna jego nasienia albo odtrą- casz jego rękę. Słyszał, jak płaczesz, czytając Małą księż- niczkę. Zna smak twojej skóry i zapach włosów. Ale nic nie wie. Nic nie wie o twoich ranach. Nie wie, ile rzeczy musiałaś zapomnieć. Zwodziłaś swojego męża. Nigdy nie powiedziałaś mu prawdy. Pamiętaj. Oświecenie może być oślepieniem, Siostro. Anna Baum pokazała mu twój wypis ze szpitala sprzed lat. 17 KARTA SZPITALNA Maria Auderska Okres leczenia: 28 X-24 XII 1970 r., Kraków Numer choroby: 10049/70 Rozpoznanie szpitalne: Letarg Epikryza wypisowa: Dziewczynka (6 lat) przyjęta do kliniki w stanie śpiączki. Przyczyna nieznana. Po badaniach dodatkowych i konsultacjach zakwalifikowana do leczenia szpitalnego na oddziale intensywnej terapii. Obudziła się nagle po 58 dniach. Bez wyraźnego powodu. Po wyjściu ze stanu śpiączki żadnych trwałych urazów ani zaburzeń psychicznych nie stwierdzono. Skierowana do poradni neurologicznej. Wynik badania EEG: Zmiany w okolicy centralno-ciemieniowej, skroniowej środkowej i tylnej oraz potylicznej po stronie prawej pod postacią cieni, wyładowań napięciowych. Czajnik gwizdał długo, zanim Jakub ocknął się i wyłączył gaz. Obca. Tyle lat żył z obcą kobietą! Myślał, że wie wszystko. Że zna całą jej przeszłość. Niespodzie- waną śmierć matki, nagły wyjazd brata, próbę samo- bójstwa. W wieku 16 lat Maria próbowała się zabić. Za- wiedziona miłość czy coś takiego. Typowa młodzieńcza reakcja. Ledwo ją odratowano. Po dwóch opakowa- niach czegoś tam wyszła na ulicę. Kiedy zszywano ją po wypadku, nie musiano nawet znieczulać. O tym wiedział. Ale to było wytłumaczalne. Konkretna przyczyna - konkretny skutek. Szpital, rok rehabilitacji. Potem normalność. Tak do tej pory sądził. Owszem, nie wszystko było idealnie, ale myślał, że 18 Maria, jak każda kobieta, miewa po prostu dziwne na- stroje i chandry. Chandra to jeszcze nie choroba. Prze- cież można czasami czegoś chcieć, a czasami nie chcieć. Jakub zresztą nie przywiązywał wielkiej wagi do seksu. To, co miał, wystarczało mu i wydawało się właściwe. Wrócił do szpitala i już od godziny siedział przy- gnębiony. Wpatrywał się w twarz Marii. Nic. Czekał. Nie zważał na ból głowy. Nie zaciskał powiek. Widział już tylko białą plamę na poduszce. Rozpływającą się białą plamę. Nagle wydało mu się, że coś w niej drgnęło! - Mario! - Zerwał się z krzesła. - Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Dlaczego to zrobiłaś? Nie możesz tak leżeć! Nie możesz tak spać! Powiedz coś! Teraz!!! Cisza. Może mi się zdawało - Jakub ciężko opadł na łóżko obok żony. - Przepraszam cię, przepraszam. Naprawdę mi przykro. - Poczuł nagle, jak całe jego ciało zrobiło się ciężkie. Drgnął i z trudem odwrócił głowę w stronę umywalki. Cień poza kręgiem światła poruszył się. Ożył. Po rozkołysanej podłodze potoczył się porcela- nowy kubek. Jej ciało to kamień, skała, bezruch - po- myślał. Podszedł do umywalki i bezmyślnie zanurzył dłonie w zimnej wodzie. Podniósł głowę. - Dlaczego ona? - Odbicie w lustrze czekało na odpowiedź. - Co to znaczy: zmiany w okolicy centralno-cie- mieniowej, skroniowej i tylnej? Nie rozumiem. Nie ro- zumiem, jak mogła zataić przede mną. Jak mogła nie 19 powiedzieć mi... Jego myśli zlały się w jeden strumień z wodą. Ponownie zanurzył ręce. To było dawno. Dwadzieścia cztery lata temu - starał się uspokoić. Bez znaczenia, bez konsekwencji. Całkiem wytłumaczalne. Dzieci bywają różne. Inaczej przeżywają, inaczej myślą, inaczej widzą. Czuł, że piekące oczy zaraz zapadną mu się w czaszkę. Wzdryg- nął się. - Co się ze mną dzieje?! Co ja robię? - Wepchnął głowę pod kran. Zimno spływało mu po plecach. - Dość tego. Musi być jakiś sposób, żeby ją obudzić! Pamiętasz, co mi obiecałaś, Siostro? Pamiętasz, na co się zgodziłaś? Na posłuszeństwo! Daj znak mężowi, wesprzyj w jego postanowieniu. Niech nie zwątpi. Wiesz, że mogę cię ukarać. Wiesz, kto czeka na cie- bie pod łóżkiem? Dobrze wiesz. Przypomnij sobie wszyst- kich Rycerzy w Czarnych Zbrojach. Na razie stoją nie- ruchomo. Rząd przy rzędzie. Ale wystarczy jedno moje słowo i dostaną twoje ciało w chrzęszczące posiadanie. Pomnóż swoje przerażenie, a jeszcze nie zbliżysz się do naszej liczby. Legiony czekają, Siostro. Jakub starał się nie wpaść w rozpacz. Znaleźć sposób. Działać. Pokonać lęk. Wiedział, że odpowie- dzialność spadnie na niego. Boska. Za śmierć i za życie. Bóg nie powinien się tylko przyglądać, czekać na jakiś nędzny znak, na przypadkowe drgnienie. Bóg powi- nien wiedzieć. Już. Teraz. 20 Nie ufał lekarzowi i tej wścibskiej psycholog. Nie wierzył, że zrobili wszystko. Udowodni im, że... Zaczął od światła. Ciemność i lampa błyskowa. Ciemność i błysk. Ciemność. Nic. Próbował z ciepłem, dźwiękiem, zapachem octu, waleriany, spirytusu kam- forowego. Użył zapalniczki, lodu, szpilek. Nic. Kiedy zdecydował się na ostateczność, czuł się nieswojo. Seks w takiej sytuacji - to jak gwałt, jak ne- krofilia. Nasmarował się kremem, żeby w nią wejść. Wa- zelinowy krem do rąk, a i tak poczuł bolesny opór. Szpitalne łóżko skrzypiało metalicznie. Jakub miał wra- żenie, że słychać je na końcu korytarza. Sprężyny jęczały. Bał się, że do pokoju wpadnie nagle siostra Ewa i zacznie krzyczeć. Co jej powie? Co jej powie? Co jej pow... Że to terapia. Terapia. Zacisnął oczy. Nic się nie poruszyło. Syknął z bólu, kiedy wyjmował obtarty, na- brzmiały członek. - Przepraszam cię kochanie, musiałem spraw- dzić. bolało? Boli. Dlaczego tak bardzo? Kto to wymyślił, żeby tak ROZDZIAŁ Jakub nie zauważał już zmian na zewnątrz. Na- wet marcowe ciepło nie zmusiło go do zmiany płasz- cza. Zawinięty w szal, zamyślony, wracał po wieczor- nych zajęciach. Nielicznych zajęciach. Dziekan nalegał, żeby wziął urlop, ale on łudził się, że praca utrzyma go na powierzchni racjonalności. Pozwoli złapać równo- wagę. W poniedziałki i czwartki wychodził z domu, przejeżdżał trzy przystanki do uniwersytetu, wspinał się po schodach i mówił. Starał się. Próbował mówić o horyzontach ewolucji, Traktacie logiczno-filozoficznym Wittgensteina, ale jego myśli ślizgały się po szpitalnych salach. Pacjent z dwójki wrócił do domu. Dziewczyny z wypadku nie udało się uratować, a ten po trepanacji walczy o życie. Przyszła nowa pielęgniarka, zabrakło skopolaminy. O tym mógł mówić. Nawet tutaj, wśród książek, czuł zapach lizolu i środków dezynfekcyjnych. Nic. Codzienność. Wsunął rękę do kieszeni marynarki. Znowu zapomniał zapłacić za telefon. Niemożność zrozumienia budziła w nim ból. Ta- jemnica. Jak można przeżyć coś takiego i nic nie pa- miętać? Nic nie wiedzieć? Może wstydziła się? Bała? 23 I Nie znosił tajemnic. Szukał jej racji i nie potrafił pozbyć się uczucia, że został oszukany. Odrzucony. Niegodny sekretu. Zastanawiał się, czy powinien jej wybaczyć. Odrzucał pseudonaukowy, psychologiczny bełkot. Nie chciał grzęznąć w mrokach. Urazy, fobie, zmiany w mózgu, ple, ple, ple. To musiało być wytłumaczalne. Logiczne. Gwałtowna zmiana w metabolizmie spowo- dowana ciążą. Może guz mózgu. Przerażające, ale racjo- nalne. Coś, co można leczyć. Przecież nikt normalny... Muszę ci to powiedzieć, Siostro. Twój mąż przegrał. Postąpił jak głupiec i jak głupiec przegrał. Przy tym okazał się prostakiem, nieokrzesanym chamem. Niczego nie osiągnął. A teraz nie potrafi unieść swojej klęski, Siostro. Lekarz wciąż przekonywał Jakuba, że ciąża ogra- nicza możliwości leczenia. Maria mogła dotrwać do rozwiązania, ale nie było żadnych gwarancji, że obudzi się podczas porodu. Tylko że on nie mógł się zdecy- dować na wyrok. Aborcja? Nie mógł zabić swojego dziecka. Nie był potworem. Kluczył po korytarzach. Chciał uniknąć kolejnego spotkania z lekarzem. Wspinał się po schodach i czuł rosnącą złość. Nie znosił jego nagabywania, sposobu mówienia, ironii, zawsze wymytych rąk, złotych oku- larów. Pedał. I tacy ludzie chcą prawa do zawierania małżeństw i adopcji - oburzał się. Z niechęcią przy- pomniał sobie przyjaciół żony z instytutu - Tomasza Ptaka, promotora Marii, przyjemnie wyglądającego, siwego, nobliwego pana i jego młodego przyjaciela, Ar- tura. Jakub skrzywił się z niechęcią. Nie lubił, kiedy Maria spotykała się z nimi. Absurdalne: czuł się wtedy zdradzany. Odpychany w swojej męskości. Niepotrzeb- ny. Jej nigdy to nie przeszkadzało. Zawsze była pełna łagodności i tolerancji. Czemu nie chciała tolerować jego? Jakub z wście- kłością szarpnął drzwi do pokoju żony. Dlaczego miała przed nim tajemnice? Sekrety. Czuł się głupcem i żądał tolerancji dla głupców! - Mam prośbę, Mario. Zrób coś dla mnie i mo- jego dziecka, które też może okazać się pedałem. Po- wiedz coś wreszcie! POWIEDZ, DLACZEGO MI TO ZROBIŁAŚ?! „Powiedz, dlaczego mi to zrobiłaś?!" - jak on skamle, ten twój mąż, Siostro. Naprawdę nie można go słuchać. A zresztą powiedz mu, Siostro. Wyjaw tajemnicę. Ma prawo wiedzieć, dlaczego MU to zrobiłaś. Nie możesz? No, widzisz, niczego już nie ocalisz. Zostaliśmy tylko my, Siostro. Oprzyj się na mnie. Potrafię być surowy i wymagający, ale moja wytrwałość jest jak opoka. Nie zachwieje się, nie zadrży na widok Nie- możliwego. Nie zwątpi przed wrogiem. Wesprzyj się na mnie. Oboje dużo przeszliśmy, Siostro. Oboje zasługujemy na odpoczynek. Na nagrodę. Ja jestem dla ciebie, a ty jesteś dla mnie. Obiecałem ci to. Wiesz, ile lat czekałem na taką chwilę? Na chwilę twojej bezbronności? Ile prób, rozczarowań, ilu forteli musiałem użyć, by wreszcie zdobyć nad tobą władzę? Byś znowu stała się ode mnie zależna. NIERUCHOMA. A co mnie 24 25 spotkało z twojej strony? Tylko zaciętość, opór, ucieczki i nienawiść. A przecież twoja matka była taka uległa... Czarownica. Nic nie mogłam powiedzieć. Ryby nie mówią. A jeśli mówią, to jestem kamieniem, stołem, nożem. Kamień nie ma swoich rycerzy i jest nieruchomy. W środku pusty. Powtarzam ci, Maleństwo - pusty. Lepiej nic nie mówić, nie poruszać się. To prawie tak, jak nie być. Może to wystarczy. Chociaż na krótką chwilę, potem będę już coraz głębiej. A tam nie ma to już znaczenia. Dlatego, Maleństwo, musisz być cicho. Ani słowa. Nawet krew teraz milczy. Jakub nie rozumiał, jak mógł pozwolić mówić do siebie w ten sposób. Jakaś niewyedukowana psycholog, gruba kobieta, babrała się w jego życiu, a on nawet nie drgnął. Obca wmawiała mu, że nie zna swojej żony. Nie wiedział nic o letargu w dzieciństwie, nie wiedział nic o jego przyczynach i co najważniejsze, nie wie nic 0 przyczynach tego, co stało się teraz. I co z tego? - To nie chwilowe zaburzenie pracy mózgu związane ze zbyt szybkim rozwojem, ani guz, ani zmia- na metabolizmu - tłumaczyła Anna Baum. - To choroba psychiczna. Jakub żachnął się. - Jeśli ta bzdura jest prawdziwa, to gotów jestem przestać zajmować się filozofią. - Ukłonił się uroczyście 1 wyszedł. .,,-. Kropelki czerwonego barszczu kapały z łyżki na gazetę rozłożoną na kolanach Jakuba. Rozmowy chi- 26 rurgów nie pozwalały mu się skoncentrować. Słuchał tych samych drastycznych żartów już od dwóch mie- sięcy. Kap, kap, kap. Choroba. Zepchnięty do podświa- domości uraz. Może nawet zapomniany. I nagle ktoś lub coś otwarło drzwi do klatki. Kap, kap. Czerwone kropki między „Serbowie zerwali rozejm". Jakub zapadał w odrętwienie. Myślał o Marii, o jej wychudzonym, bladym ciele. Dręczyło go to, co powiedziała Anna Baum. Psychicznie chora. Moja żona jest psychicznie chora. Nie będzie mogła wychowywać mojego dziecka, bo cały czas leży w szpitalu. Szalona. Nie można już nic zrobić. Zawsze się tego bał. Nie lubił chorób i chorych. Nigdy nie ożeniłby się z nienormalną kobietą. Ale nie wiedział. Zastanawiał się, czy Maria wie- działa. Czy pamiętała. Przed czym broniła się, zapa- dając w śpiączkę. Przed czym chciała uciec? Przed ciążą, bólem? Nic nie przychodziło mu do głowy. Co miał zrobić? Jak ją zrozumieć? Poznać? Jak mógł pojąć jej przeszłość, jeśli nie pojmował teraźniejszości? Totstellreflex - nie mógł się nadziwić, że takie karkołomne słowo mogło przejść przez tłuste gardło psycholog. Totstellreflex - swoista forma schizofrenii katatonicznej, zastygnięcie w bezruchu spowodowane niezwykle silnym strachem. Jaki strach? Przed czym? To może dopaść ponownie po okresie wieloletniego utajenia. Nawet gdy między jednym a drugim atakiem mija ponad dwadzieścia lat... Widział tylko skutek. Całkowitą ruinę. A przy- czyna? Irracjonalność. Zasada niepewności. Nie mógł przejrzeć jej lęku. Teraz. I wtedy. Co to mogło być? Cho- -------- 27 roba? Śmierć? Opuszczenie? Ból? Czy jeszcze coś mogło obudzić jej trwogę? Błądził i nie potrafił znaleźć odpo- wiedzi. Tezy Anny Baum nie można było zweryfiko- wać. Mógł ją uznać za pozbawioną sensu, ale nie zrobił tego. Wahał się. Może sir Karl nie miał racji? Pamiętał przestrogę Moore'a - „dążyć do jedności systemu kosz- tem prawdy nie jest rzeczą dla filozofów właściwą". Ale co winno być właściwe dla niego? Mimo uników Jakuba lekarz stale go nagabywał. Liczył dni, godziny. Ostrzegał, że może być za późno. Że wstrząsy, antybiotyki - to wszystko są możliwości do wykorzystania. Po aborcji. Czas płynął wolniej. Momentami zatrzymywał się, cofał, gubił w poszukiwaniach drogi. Już było za późno. Już się spóźnił - niczego nie dostrzegł. Nie chciał? Ręce Marii na kołdrze nawet nie drgnęły. Oczy, ukryte pod powiekami, zamknęły odpowiedzi. Żadnego ruchu. Nic. Widział tylko, jak przełyka strach. To był znak. Wszystko, co mogła mu powiedzieć. On też się bał. Pamiętał słowa psycholog: gwałtownie prze- biegająca psychoza typu katatonicznego może skończyć się śmiercią. Och, Siostro, jaki ten twój mąż ckliwy i obłudny. „Nie jest rzeczą właściwą dla filozofów" - cóż za ostroż- ność, wstrzemięźliwość. To jego jedyne zwycięstwo w poznawaniu. Wahanie. I wszystko to z troski o ciebie, Siostro. Ale przecież dotąd nie troszczył się o ciebie. Nie zabiegał. Nie szukał prawdy. Czemu dziwi się, że nie może 28 ------------- nic pojąć? Nic nie wie. Myśliciel. Ciekawe, czego się nau- czył z tych swoich książek. Z tego Leibniza, Hegla, Russella. Powiem ci, Siostro -jedynie brandzlowania. Kie- dyś był w tym dobry. Zapewniam cię, że mówię prawdę. Nie opowiadał ci? Wstydził się, Siostro. Ależ robił to nawet w czytelni uniwersyteckiej. Wiesz, co wtedy czytał? Kanta! Brakuje mu cierpliwości. Ledwie czterdziesty dzień, a jemu już brakuje cierpliwości. Nie chce walki, a bez wal- ki nie można osiągnąć zrozumienia. Gdyby odgadł? Gdy- by poznał choć cień tajemnicy, „Totstellreflex" stałby się jego imieniem. A tak błądzi i będzie błądził. Jak Głupiec. No cóż, Siostro, nie chcesz go wesprzeć? Wiesz więc, co się stanie? Co będziemy musieli uczynić? Jakub zdziwił się, jak łatwo udało mu się połą- czyć z Chicago. Usłyszał niski, kobiecy głos. Była tak samo zaskoczona, jak on. - Tak, Piotr zaraz podejdzie. Czy coś się stało? Rozmowa z bratem Marii była dziwna. Jak wszystkie kontakty z jej rodziną. Piotr mieszkał w Sta- nach od czternastu lat. Ożenił się i nawet nie zawia- domił siostry? Maria nigdy o nim nie mówiła. Telefon do Chicago Jakub znalazł w notatniku jej ojca. - Halo! Dzwonię z Warszawy. Jestem mężem Marii. Maria miała wypadek. Lekarze mówią, że to le- targ. - Jakub miał wrażenie, że Piotr przestraszył się. - Potrzebujecie pieniędzy, lekarstw? Mary, moja żona, jest psychoterapeutką. - Piotr mówił z amerykań- skim akcentem. Szybko. - Nie, nie chodzi o pieniądze. Chcę się tylko cze- goś dowiedzieć. A zostałeś już tylko ty. 29___„ - Nie rozumiem - głos Piotra jakby się oddalił. - Chodzi o pierwszy wypadek Marii. Letarg z dzieciństwa. Co się wtedy stało? Cisza. - Nie było mnie wtedy. - Ale musiałeś coś słyszeć. Od rodziców, lekarzy. Gdzie to się stało? Jak się obudziła? Przestraszyła się czegoś? - Nic nie pamiętam. Dziwak. Zupełny dziwak, jak i jego siostra. Jakub ściskał w dłoni słuchawkę i nerwowo wystukiwał jakiś dawno zapomniany rytm. Sam nie miał dobrych sto- sunków z rodziną, ale przynajmniej zachowywał jakieś formy. Pamiętał o obowiązkach, świątecznych kartkach. Pomagał. Może Piotr był wtedy zbyt dorosły? Dwanaś- cie lat różnicy - to dużo. Miał już swoje życie? Swoje problemy? Przypomniał sobie spotkania Marii z ojcem. Wie- logodzinne rozmowy i spory. Ciągle było im mało. Tyl- ko oni dwoje. Nie widywali się zbyt często, ojciec do swojej śmierci mieszkał w Krakowie, ale za to rozma- wiali przez telefon przynajmniej raz w tygodniu. Nigdy tylko nie wspominali matki ani Piotra. Całkowite mil- czenie. Niepamięć? Jakub nie mógł tego pojąć. Znów zanurzam się. Coraz głębiej. Głębiej. Woda wypłukuje myśli, słowa. I znów myśli. Całe moje życie. Zmyte, zapomniane. Nie mam rąk. Ani jednej. Nic mnie już nie boli. Jest spokojnie i jasno. Słońce prześwieca przez wodę, przez moją skórę, przez moją duszę. Jakubie, po- 30 móż mi. Proszę. Potem odpłynę. To nieważne, czym jes- tem naprawdę. Rybą? Nierybą? Słyszę twoje pytania, ale nie mogę dać ci odpowiedzi. Jest za głęboko. Jakub usiadł przy biurku w pokoju żony. Prze- sunął ręką po blacie i poczuł zapach Marii. Zapach jej skóry. Spojrzał na stojące przy komputerze zdjęcie. Jed- no z niewielu, jakie Maria przywiozła z Krakowa. Zwy- czajne ujęcie - mała dziewczynka z jasnymi kucykami trzyma za rękę swojego tatusia. Z tyłu plaża w Sopocie. Każdy ma takie zdjęcia. Wpatrywał się w dziecięcą, za- dowoloną buzię i próbował przypomnieć sobie wszyst- ko, co wiązało się z rodziną Marii. Wcześniej nie za- stanawiał się nad ich dziwactwami. Wypadkami, wyjazdami, oddaleniem, brakiem pamiątek, obcością. Pamiętał, że ojciec często w żartach wypominał Marii, że wyrodziła się z ich lekarskiej rodziny. Sam był chirurgiem, matka kardiologiem, nawet Piotr pracował podobno w Stanach w klinice. Maria śmiała się. Tłu- maczyła, że nie dla niej stypendia, konferencje i pre- zenty od wdzięcznych pacjentów. Dawniej wierzyła, że lekarze to czarodzieje. Taki był jej ojciec. Wystarczyło, że pojawił się po dwumiesięcznej nieobecności i na- tychmiast wyzdrowiała z ciężkiego zapalenia płuc. Jak w bajce. Jakub zacisnął palce na drewnianej ramce foto- grafii. „Wystarczyło, że pojawił się po dwumiesięcznej nieobecności". Mała, uśmiechnięta dziewczynka. Szczęś- liwa, że może trzymać swojego tatusia za rękę. To mog- 31 ~— ło być to. TO MOGŁA BYĆ PRZYCZYNA! Histeryczne przywiązanie, uzależnienie od ojca. Jego wyjazd - le- targ, powrót - obudzenie. Proste. Tuż po pogrzebie przywieźli z Krakowa doku- menty ojca. Jakub próbował sobie przypomnieć, gdzie je potem upchnęli. Nagrody państwowe, umowy o pra- cę, dyplomy za stworzenie najlepszego oddziału chi- rurgii dziecięcej, podziękowania od partyjnych notabli. Gdzieś musiało to jeszcze leżeć. Kartony na strychu. Tak, na strychu. Maria chciała w nich zrobić porządek, ale odkładała, dopóki nie skończy pracy doktorskiej. Tak mówiła. Rzeczywiście stały tak, jak je zostawili trzy mie- siące temu. Pięć wielkich tekturowych pudeł z pow- gniatanymi rogami. Jakub słyszał, jak wali mu serce. Znalazł ślad. Zaciągnął wszystko na dół, do kuchni. Nie istniejące życie wysypało się na podłogę. Korespon- dencja z uniwersytetem w Bonn, roczniki angielskich pism medycznych, stare receptariusze, notatki. Szukał jakiegoś potwierdzenia. Jakiejś daty - świadectwa, że w czasie pierwszego letargu Marii ojca nie było w Krakowie. Zaproszenie na wykład w Paryżu z 1980 roku, potwierdzenie wyjazdu na stypendium do Monachium z 1969. Praktyki w Stanach, ale wtedy Marii jeszcze nie było na świecie. Daty, wyjazdy, bilety. Ale rok 1970 był pusty. Nic - jakby wtedy nie pracował. Żadnych dokumentów. Pism, kalendarzy, notatników. Nie było go? Czy wszystko przypadkowo zaginęło? Gdzieś przecież musiał być ślad, co robił od końca października do Wigilii 1970 roku. Jakub nie mógł się powstrzymać i kichnął. Ode- pchnął od siebie kolejną stertę dokumentów. Spojrzał 32 na dwa, nie otworzone jeszcze, kartony. Był zmęczony. Z trudem wstał z podłogi. W ciągu czterech godzin przeglądania każdej kartki, każdego śmiecia, zdrętwiały mu nogi. Nalał sobie kawy i rozmasował kark. Na stry- chu trzasnęło okno. Odwrócił się w stronę schodów i odstawił kubek. Był pewien, że nie otwierał okien na górze, odkąd upchnęli tam rzeczy ojca. Przesunął nogą stos papierów, zagradzających mu drogę, i skierował się w stronę schodów. Lekko pchnięta sterta pożółkłych gazet rozsypała się. Wypadły z nich paczki kopert adre- sowanych dziecięcym pismem, ozdobionych kleksami. Listy! No właśnie, listy! Jeśli będąc dorosłą ko- bietą Maria dzwoniła do ojca bez przerwy, to wtedy musiała pisać! Jakub ukląkł i ostrożnie rozwiązał pierw- szą wstążkę. Przed sobą miał listy Marii. 1971, listopad Kochany tatusiu. Nie ma cię już tak długo. A ja za tobą tęsknię. Dają mi znowu okropnie niedobre lekarstwa. Musisz wrócić i mnie uratować. 1971, grudzień Kochany tatusiu. Strasznie ci dziękuję za tę wielką lalkę. Sama chodzi i mówi ma-ma. Uszyłam jej suknię wieczorową, sweter i buty. Ma na imię Susie. Mama krzyczy na mnie, że ciągle wychodzę z łóżka i zaglądam pod choinkę. Mówi, że Mikołaj raz już do mnie przyszedł i wróci dopiero w przyszłym roku. Ale ja nie czekam na prezenty. Pamiętasz film o ołowianym żołnie- rzyku - taki balet, też się zaczynał na choince. Kiedy wszyscy wychodzili z pokoju, żołnierzyk rozmawiał z tancereczką. Na naszej choince powiesiłam twoje zdjęcie. Ale mama krzyczy, że dostanę zapalenia płuc. Tylko że ja już mam zapalenie płuc. 33 1972, czerwiec Kochany tatusiu. Już niedługo będą wakacje. Mama obiecała mi, że zabierzesz mnie nad morze. Przyrzekam, że tym razem nie skręcę sobie nogi. Tak jak wtedy na tych schodach, kiedy mu- siałam chodzić po plaży w rajstopach. 1973, kwiecień Kochany tatusiu. Już wyszłam ze szpitala. Mama bardzo żało- wała, że ciebie nie było, bo bała się, że źle mi nastawią rękę. Okropnie bolało. Myślę, że przy tobie tak by nie bolało. Kiedy wrócisz, już nawet nie będę miała gipsu. Zostawię ci kawałek na pamiątkę, żebyś mi się mógł podpisać. 1974, grudzień Kochany tatusiu. Zaczęła się szkoła, ale mama nie pozwala mi samej chodzić, bo mówi, że znowu coś sobie zrobię. A tamto, to przecież nie było z mojej winy. Chciałabym, żebyś do mnie częś- ciej dzwonił, bo mama nie chce mi dać telefonu do ciebie. Jakub przeglądał kolejne koperty. 1974, 1975, 1976 aż do 1981 - równiutko poukładane historie cho- rób zaczynające się od: „Kochany tatusiu". Wstał, przy- niósł kawę, zeszyt i długopis. Postanowił metodycznie zabrać się do pracy. Data - choroba - wyjazd ojca, data - choroba - wyjazd ojca. To było logiczne. Logiczne i chore. Ale z 1970 roku nic. Mimo to był już prawie pe- wien. Uzależnienie emocjonalne od ojca powodowało gwałtowne zaburzenia somatyczne w czasie jego nie- obecności. Paniczny lęk przed jego utratą mógł nawet wywołać letarg. Brakowało tylko jednego potwierdze- ni^ ~ ~~ ~ nia. Na razie wszystko układało się w logiczny ciąg. Wyjaśniało przeszłość, a może nawet teraźniejszość. Może fakt śmierci ojca dotarł do Marii dopiero teraz i teraz właśnie przeżyła szok? Postanowiła temu zaprzeczyć, zatrzymać czas. To też było logiczne. Brako- wało tylko jednego elementu. Ostatecznego potwier- dzenia. Psycholog prawie nie słuchała wywodu pod- ekscytowanego Jakuba. W palcach międliła zużytą. chusteczkę higieniczną. - Tak, to wydaje się sensowne - mruczała. - Dzieciństwo, miłość do ojca, kompleks Elektry, despotyczna matka. Tak, to mogłoby być to, ale... - Wiem, że nie mam jeszcze ostatecznego dowo- du, ale przecież Maria nie mogła wtedy do niego na- pisać. - Jakub zesztywniał na krześle. - Na pewno jest jakiś inny ślad. Paszport, zwolnienie z pracy, telegram z zawiadomieniem. - Chyba że matka Marii zawiadomiła ojca telefo- nicznie. Panie Jakubie, to było dwadzieścia cztery lata temu. Trudno będzie coś znaleźć. - Ale pani udało się ściągnąć kartę szpitalną Marii. - Tak. Mnie się udało. - Papierowa kulka trafiła do stojącego metr od stołu kosza. Dziekan pochwalił decyzję Jakuba. Miesiąc ur- lopu z możliwością przedłużenia - to było to, czego Jakub teraz potrzebował. Miał kłopoty z zapakowaniem walizki - zawsze zajmowała się tym Maria. W szpi- 35 talu zostawił wiadomość, że nie będzie go najwyżej dwa dni. Dopiero teraz zauważył, że zaczęła się wiosna. Poczuł się prawie wolny. Zdrowe, piękne kobiety uśmiechały się do niego w pociągu, zdrowi mężczyźni przeglądali gazety, zdrowe dzieci wrzeszczały na kory- tarzach. Świat był piękny. Normalny i piękny. Oprócz jego niewyprasowanej koszuli, szarej twarzy i zmęczo- nych oczu. - Ale kobiety się do mnie uśmiechają - po- cieszał się. - Budzisz w nich najwyżej litość, uczucia macierzyńskie - odpowiadał sobie. - Może myślą, że jesteś w żałobie. Nie łudź się, że robią to dlatego, że jesteś przystojnym, czterdziestoletnim, szpakowatym facetem. Starał się uporządkować myśli. Najpierw pójdzie do szpitala chirurgii dziecięcej, potem obejrzy dom, w którym mieszkali, potem... W szpitalnym archiwum z wyrazem skupienia na twarzy słuchał żalów asystentki doktora - wysokiej, pięćdziesięcioletniej pani Joanny. - Taka strata. Taka strata. Trzeci miesiąc go nie ma, a już wszystko się sypie. To nie był człowiek. To był anioł. Ile on dzieci uratował. Na pogrzebie na cmen- tarzu nie mogli się pomieścić. Tyle ludzi. To bardzo dobrze, że pan będzie pisał o doktorze. Bardzo dobrze. To był złoty człowiek. Przedstawił się jako dziennikarz nowego pisma medycznego. Powiedział, że przygotowuje tekst o twór- cy najlepszego oddziału chirurgii dziecięcej w Polsce i chciałby poznać fakty z jego kariery. Gdzie zaczynał, 36 ------------- gdzie się kształcił. Podkreślał, że szczególnie interesują go początki kliniki, lata 1970-1975. Czy w 1970 roku doktor przeprowadzał już swoje słynne operacje kolana. Kiedy założył rodzinę... Karty szpitalne, wypisy, książki, publikacje. W migocącym świetle żarówki widział kłębiące się pył- ki kurzu. - Rzadko ktoś zagląda do tych szpargałów. Teraz to tylko królestwo karaluchów. - Joanna niedbałym ruchem strzepnęła na ziemię czarny, połyskliwy pocisk. Na chwilę ożył. Rozpędzonym ciałem trafił bezbłędnie w cień między półkami i znieruchomiał. Tylko czułki nerwowo wystukiwały sygnały ostrzegawcze. Jakub wzdrygnął się. No tak, w szpitalach nie da się tego wytępić. - U nas, panie redaktorze, nie jest jeszcze najgorzej. Po dzieciach nie łażą. Na operacyjnej zdarza się jakiś od wielkiego święta. A że są w kuchni albo tutaj... - machnęła ręką. Jakub niepewnie rozglądał się wokół. Wydawało mu się, że z każdej szpary wysuwa się para wąsów. - Wszystko pan tu znajdzie. O doktorze. A co do jego rodziny, to była dziwna sprawa... -Joanna urwała nagle. Żarówka świeciła coraz słabiej i słabiej. - Lepiej chodźmy, panie redaktorze. Zaraz zgaśnie - prawie krzyknęła i pociągnęła Jakuba w stronę wyjścia. Trzas- nęły drzwi. Weszli w ciemność. - A nie mówiłam. Dok- tora nie ma i wszystko się sypie - gderała. Miał wra- żenie, że coś zachrzęściło mu pod nogami. Skulił się, postawił kołnierz marynarki i przyspieszył kroku. W hotelu przyszpitalnym długo nie mógł zasnąć. Przeszkadzał mu duszny zapach chorób, klapanie orto- pedycznych pantofli, stukot wózków z jedzeniem. Miał wrażenie, że w ciemności wszystko drga, porusza się. Podłoga, meble. Coś nieustannie chrobotało za lustrem. Do archiwum "wrócił rano. Niestety, niewiele udało mu się znaleźć. W czasie dwóch przeprowadzek zaginęło sporo dokumentów. Był rok 1973, 1975, a po- tem już wszystkie od 1980. Ale 1970 nie było. Jakub nie mógł uwierzyć. Nerwowo przerzucał teczki. Przecież to śmieszne - nie jest żadnym dziennikarzem, nie jest żadnym szpiegiem, to nie jest kino. Co on tu robi? Po cholerę się tak wygłupia? To zwyczajne archiwum po- rządnego szpitala, w którym muszą być odnotowane urlopy pracowników. Ale nie były. I jeszcze to. Z wściekłością rozdeptał nieo- strożnego karalucha. Chitynowy pancerz pękł z głoś- nym trzaskiem. Rano ruszył do miasta. W urzędzie paszpor- towym dowiedział się, że nie udzielają informacji, kto, gdzie i kiedy wyjeżdżał. Przynajmniej jemu. W szpitalu nie było już ludzi, którzy pracowali w 1970 roku. W klinice, gdzie leżała Maria, oprócz karty szpitalnej nie było niczego więcej. Nikt nie mógł mu pomóc. Znów wyszedł na głupca. W nocy poprosił o signopam. Zasnął bez trudu. Za to poranek ciężko wdzierał się do jego świadomości. Nie był mądrzejszy niż wieczorem. Żadnego pomysłu. Po raz ostatni zszedł do archiwum. - Szybko się pan redaktor załamuje - przywitała go Joanna. Miał wrażenie, że uśmiecha się ironicznie. - Jednak robaki wszystkiego nie zjadły, a pan już zre- zygnował. O, proszę, tu ma pan ten 1970 rok. Tu, w tej książce. 38 --------- Podała mu małą broszurkę z 1971 roku: Leczenie urazów kręgosłupa u dzieci. Na obwolucie zdjęcie doktora i krótki życiorys. „[...] Po wykładach na uniwersytecie stanowym w Kalifornii (III 1970-11 1971) wydał swoją pierwszą pracę [...]." Czy to był triumf? Rzeczywiście, miał już pewność. Wystarczyło na- pisać do Kalifornii i dowiedzieć się, kiedy ojciec Marii wrócił. I koniec - poda tym szarlatanom gotowe roz- wiązanie. Teraz powinni sobie poradzić. Znając przy- czynę, zrozumieją skutek. To było jego zwycięstwo. Jego logicznego myślenia. Już nie musiał wiedzieć, jak to wyglądało. Czy nie obudziła się ze snu. Przewróciła się nagle na po- dwórku. Spadła z roweru, krzesła, huśtawki. To nie miało znaczenia. Z łatwością mógł wyobrazić sobie powrót ojca. Zbliżające się święta. Przyjazd, pocałunek, księżniczka otwiera oczy. - Mówiła pani poprzednio, że z rodziną doktora to była dziwna sprawa. - Jakub starał się ukryć swoje podniecenie. - Wiem, że miał dwoje dzieci. Syna i cór- kę. Podobno młodo się ożenił - zachęcał ją do mó- wienia. - O tak, bardzo młodo. Miał chyba ze dwadzieś- cia lat. Ona była bardzo piękną kobietą. Bardzo piękną. Ludzie mu zazdrościli. Aż do czasu, kiedy nagle zmarła. Chyba rak. W tym samym czasie córka próbo- wała się zabić, syn wyjechał... Takie nieszczęścia mogą załamać każdego. - A żona doktora, gdzie została pochowana? Nie leżą przecież razem. - Jakub nagle uświadomił sobie ten zadziwiający fakt. 39 - Leży w Warszawie, tam się urodziła. Chyba Bródnie. na Tajemnica! Nikt już jej nie odkryje, Siostro! Spoczy- wa głęboko pod ziemią. Oni wiedzieli. Oboje. Ale teraz nic już nie zdradzą. Milczą tak jak ty, Siostro. No i widzisz, do czego doprowadził twój upór. Twój niezmordowany mąż wyruszył na poszukiwania. Zagląda tu, zagląda tam. Szpera. Węszy. Był nawet w Krakowie, jak mi doniesiono. Niby coś znalazł. Jakieś tajemnice. Zagad- ki. Jak mały chłopiec. Odgrzebuje stare „widoczki". Może uda mu się wyjaśnić, dlaczego nie lubiłaś płatków owsia- nych, na którym piętrze mieszkaliście, czy matka nosiła okulary i jak obchodziliście święta Bożego Narodzenia. Rzeczywiście, Głupiec z niego. Skupia się na rzeczach, a nie widzi Istoty. Nie widzi przyczyn. Nie widzi Tajemnicy. Legionów, które czekają na każdy jego błąd. Jakub ściskał w ręku broszurkę Leczenie urazów kręgosłupa u dzieci i zastanawiał się, dlaczego ojciec Marii nie pochował żony w rodzinnym grobowcu. Dlaczego przewiózł ją do Warszawy? I dlaczego Maria nigdy nie poszła na jej grób? Nigdy nawet nie powie- działa mu, że matka leży na Bródnie. Może ta asystent- ka wiedziała coś jeszcze? Dlaczego wszystko wydarzyło się w tym samym czasie? - Jakub zastanawiał się nad tym w drodze na cmentarz. W zarządzie nekropolii gruba zakonnica niechęt- nie wyciągnęła stare księgi. - Jak pan mówił? Paulina Anderska? - Auderska, pochowana w 1980 roku. - Jakub starał się być spokojny i uprzejmy. - Nie ma. - Zakonnica zamknęła księgę i prze- stała się interesować Jakubem. - Może siostra jeszcze raz sprawdzi, proszę. - Nie mam czasu - ucięła krótko i zajęła się układaniem formularzy. - To może ja sam sprawdzę - Jakub nie dawał za wygraną. Zakonnica wzruszyła ramionami i niechętnie przesunęła księgę w jego stronę. Kartki pachniały pleśnią i chłodem. Mateusz Zieliński zm. 12 stycznia 1980, lat 68; Maria Kownacka z domu Majewska zm. 18 stycznia 1980, lat 73. Jaku- bowi zlewały się równe literki. Nagle z ciągu wpisów wyłonił się jeden i Jakub od razu pojął, dlaczego zakon- nica nie mogła go znaleźć. Matka Marii została wpisana najpierw pod swoim panieńskim nazwiskiem - Paulina Smolarska-Auderska zm. 15 września 1980 roku. Rząd 67, kwatera 10. Cmentarz z daleka wyglą- dał jak park. Ledwo można było dostrzec groby wśród dopiero co rozkwitłych drzew. Koniec marca był wyjątkowo ciepły. Tutaj nie czuło się śmierci. Rząd 67 był kawał drogi od głównego wejścia. Jakub nieźle się nachodził, zanim go znalazł. Zbliżył się ostrożnie. Z przysłoniętej bluszczem fotografii wpatrywała się w Jakuba promienna, uśmiechnięta twarz Marii. Podo- bieństwo było tak duże, że w pierwszej chwili prze- straszył się. Nie był przesądny, ale wzdrygnął się na myśl, że składa kwiaty na grobie żony. Uspokoił się dopiero po powrocie do domu. Chwilę wahał się, czy odebrać telefon. Dzwoniła żona Piotra. Pytała o Marię, o postępy w leczeniu. Obca ko- 41 bieta. Interesowała się nimi, a jego to w ogóle nie zdzi- wiło. Przyjął za oczywistość, że Mary tak dobrze mówi po polsku. Zresztą sama wyjaśniła, że pochodzi z pol- skiej rodziny. Potrzebował rozmowy z kimś życzliwym. Chciał opowiedzieć jej o Krakowie, o cmentarzu. Ale Mary przerwała mu i zapewniła, że postarają się z Piot- rem przyjechać. - Tak, oczywiście. Przyjeżdżajcie! - Jakub wy- krzykiwał do słuchawki. - Zobaczycie nasze dziecko. Wreszcie po tylu latach porozmawiamy ze sobą. Maria na pewno się ucieszy. Mary przerwała mu. - Postaramy się przyjechać jak najszybciej. w ten sposób zerwałby kontrakt, a to mielibyśmy w ewidencji. Postąpiłem jak głupiec - Jakub nie mógł sobie darować błędu. - Widząc tylko jeden fakt, krzyknąłem: - „Wszystkie owce są czarne", a wypadało mi co naj- wyżej powtórzyć: „Istnieje przynajmniej jedno pole, na którym istnieje przynajmniej jedna owca, która przynaj- mniej z jednej strony jest czarna". Zaglądam w moją ciemność. Chyba wciąż tam jes- teś, chociaż powinno cię nie być. A oni gapią się, wypa- trują, obmacują. Chcą cię dotknąć. Mieć. Jak to boli. Czy ciebie też tak boli? Nie chcecie mnie słuchać. Nie chcecie mi pomóc. Niech boli was. Tajemnica jest już zapomniana. Ukryta pod ziemią. A śmierć stoi na straży. Czarownica. Jakubie, uważaj. Jakub dzwonił do Kalifornii już po raz trzeci. Po raz trzeci spokojny kobiecy głos wyjaśniał mu: tak, pa- nie profesorze, wysłaliśmy panu właściwe dane. Pan doktor Auderski prowadził u nas wykłady z chirurgii dziecięcej od marca 1970 roku do lutego 1971 roku. W grudniu nie mógł wyjechać do Polski, ponieważ 42 ROZDZIAŁ Jakub siedział na strychu. Przerzucał zgromadzo- ne tu przez lata szpargały. Nadal nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Przecież musiał być jakiś dowód, ja- kaś pominięta data. Gdzieś tkwił błąd. Ojciec Marii był lekarzem - nie zostawiłby dziecka samego w takiej sy- tuacji. Musiał wrócić. Może zrobił to w tajemnicy. Wymknął się na kilka dni. Przecież nie wybrał forsy zamiast zdrowia Marii. Nie! To nieprawdopodobne. Gdyby wiedział, na pewno dostałby okolicznościowy urlop. Chyba że nic nie wiedział. Siedział w Kalifornii, wtłaczał studentom do głów wiedzę o kręgosłupach, kolanach, złamaniach czy zwyrodnieniach i liczył pie- niądze. Nikt go nie zawiadomił! Tylko dlaczego? Maria ożyła dwa miesiące przed jego powrotem. Sama. Nikt nie wiedział, dlaczego zasnęła. Nikt nie wie- dział, dlaczego się obudziła. Proste. Zaskoczenie. Widzisz, Siostro, nie tak łatwo poznać prawdę. Prawda jest jak karaluch, myślisz, że płask, zgniotłeś ją butem, a tu niespodzianka. Zniknęła. Czmych- nęła w ciemność. — 45 Ależ ten twój mąż dziwacznie się zachowuje. Nie poznałabyś jego myśli. Wiesz, że w Krakowie... Nie, nie będę cię martwił. Nie jestem potworem. I to ma być Szlachetny Poszukiwacz? Rycerz Bez Skazy? Na drugim piętrze był jak zwykle tłok. A Jakub nie znosił czekania. Nawet kiedy umówił się z doktor Anną Baum na konkretną godzinę, musiał odsiedzieć swoje pod drzwiami. Nienawidził tego. - Podjął pan już decyzję? Psycholog nawet nie zapytała o wynik podróży. Jakby wiedziała. Od razu zaczęła: - Bierze pan na siebie całe ryzyko, całą odpowie- dzialność. W pokoju dla dziecka nagle zrobiło się pusto. - Mimo wszystko chyba spróbuję ściągnąć z ra- dia jakiś wywiad z ojcem Marii. Może głos... - Nie chciał, żeby ta kobieta pomyślała, że czeka na jej po- zwolenie. Nie czekał. Nie tłumaczył się. Chciał być stanowczy i pewny siebie. Wiedział, co robi. On jeden wiedział, co robi. W ogóle coś robił. Oni czekali na wyrok. Niedobrze, Siostro. Bardzo niedobrze. Widzisz, do czego doprowadziłaś? Czy nie lękasz się medycznego spisku? Pozwalasz im na wszystko. Decydują za ciebie. I to kto - jakiś pedał i gruba, szpetna kobieta. Im oddałaś swoje ciało, Siostro? Swoją duszę? Myślisz, że chcą ci pomóc. Oni? Przypomnij sobie, czy kiedykolwiek jakiś medyk ci pomógł. 46 Jak możesz się na to godzić? Naprawdę, Siostro, nie spodziewałem się po tobie takiej uległości. Przecież chcesz tego dziecka. Chcesz, żeby żyło. Powiedz im to. Oni są źli. Zależy im na śmierci. Ludzie zawsze chcą tylko śmierci. Przecież masz jeszcze mnie, Siostro. Swego Ry- cerza. Bronię wstępu do twojego zamku. I bez walki nie odstąpię. Nie rezygnuj, Siostro. Nie możesz teraz zwątpić. Ja wybieram życie. Wieczne, wiecznie przekazywane dalej życie. Musisz się na to zgodzić. Nawet ten Głupiec, pastuch czarnych owiec, twój mąż, to rozumie. Lękałem się, że zwątpi, że zarazisz go swoją oziębłością, swoim zbrodniczym nastawieniem. Nie bój się. Nie zostawimy go samego. Nie pozwolimy, by się zachwiał. Mamy wspólnych wrogów. I razem sobie z nimi poradzimy, Siostro. Jakub przyzwyczaił się już do głosu Mary. Dzwoniła prawie co wieczór. Słuchała nowin, opowia- dała o sobie. Wiedział, że wydaje na to majątek. Ale to był jej majątek. Zresztą, może zależało jej na odbudo- waniu więzów, o których zapomnieli Piotr i Maria. Może brakowało jej rodziny. Może straciła rodziców, wychowywała się w domu dziecka. Nigdy jej o to nie zapytał. Na początku jeszcze tłumaczyła Piotra. Dyżur. Nagły wypadek. Nie mógł sam zadzwonić. Ale Jaku- bowi było wszystko jedno. Tak nawet wolał. Owszem wypytywał ją. O wspomnienia Piotra. O przeszłość. Przepraszała go wtedy i mówiła, że sama chciałaby się czegoś dowiedzieć. Piotr był wprawdzie jej pacjentem, ale bardzo krótko. Wtedy nie udało jej się 47 poznać jego przeszłości. Potem, gdy się pobrali, nie wspominał już nigdy ani swojej rodziny, ani Polski. Starasz się, Siostro. Stan płodu jest dobry. Tak orzekli ci wścibscy, niedouczeni młodzi ludzie. - Letarg i normalnie rozwijająca się ciąża - jak to możliwe, panie doktorze? To chyba zupełnie wyjątkowy przypadek? Ma- my szczęście, że możemy coś takiego zobaczyć - pa- planina. Ale oni przynajmniej pojmują, że życie musi trwać. Wystarcza im ciekawość. Pierwszy krok. Ale czy w tobie, Siostro, to Istnienie nie budzi ciekawości? Nie chcesz wiedzieć? Mimo wielu niewiadomych starali się wspólnie wypełnić luki w swojej wiedzy. Jakub opowiadał o pró- bie samobójstwa Marii. 1980 rok. Dziwny rok. Szpital Marii, wyjazd Piotra i śmierć ich matki. Umarła podob- no na raka. - Piotr też tak mówił - dodawała Mary. Zachoro- wała nagle i operacja przyniosła już tylko pewność. Była cała przeżarta. Koniec nastąpił po trzech dniach. Jakub wciąż nie potrafił pojąć, skąd w tej rodzi- nie było tyle obojętności, chęci zapomnienia. Co się wy- darzyło? Bez Mary dawno by zrezygnował. Zwłaszcza po nieudanym eksperymencie z nagraniem ojca. Starą, zniszczoną taśmę wyciągnął z radia. Znowu przed- stawił się jako dziennikarz: tłumaczył coś o artykule, karierze ordynatorskiej, wybitnych osiągnięciach. I do- stał wreszcie rozmowę o zesztywniającym zapaleniu stawów kręgosłupa. Niezwykle fachowe i usypiające trzy minuty z przeszłości: „Kliniczne zapalenie krążka międzykręgowego w przebiegu zesztywniającego zapalenia stawów kręgosłupa może manifestować się nasileniem bólów, zlokalizowaną bolesnością uciskową i opukową, szybko postępującym zmniejszeniem wzrostu, wypukleniem wyrostka ościstego, aż do kątowej kifozy na wysokości zajętego segmentu." Nic. Żadnej reakcji. Nie zdziwił się. Jest coraz ciaśniej. Puchną drgające czernią ściany. Obłe, ruchliwe kształty wciąż kłębią się i piszczą. Jestem Jego. Moje ciało jest Jego. Nie ma już soli ani wilgoci, ani lodowej jaskini. Jest piekło. W nim chroboczą i szepczą. Skrob, skrob, skrob. Woda wyparowała. Każdy oddech pozbawia mnie siły i pamięci. Świeca rozjaśnia tylko nie- wielką przestrzeń mojej dłoni. Ale on dobrze się czuje w tym upale. Słyszę, jak śmieje się ze mnie. Ściany mają oczy. Tysiące oczu gapią się, śledzą mnie i ciebie. Maleń- stwo, on wie, że tu jesteś. Wszystko wie. Stąd już nie ma wyjścia. Jakub wszedł do gabinetu. Doktor Zawadowski pochłonięty był układaniem papierów w segregatorach. Pedantyczną, bezsensowną czynnością. - Traci pan czas, profesorze - stęknął wstając z krzesła. - Traci pan tylko czas. - Słucham? Nie ma pan prawa tak się do mnie zwracać. - Jakub nie mógł opanować złości. Gwałtow- 49 nym ruchem zmiótł z biurka starannie ułożone doku- menty. Lekarz tylko wzruszył ramionami. Ignorował go. Wszystkie wysiłki z góry skazywał na niepowodze- nie. Jakub marzył, by ten bezduszny, obojętny człowiek mógł odczuć jego wściekłość. Jego nienawiść. - Nie może pan nic zrobić, dopóki ja nie wyrażę zgody. A ja się nie zgadzam! Nie obchodzi mnie, że minął już trzeci miesiąc. Minie jeszcze czwarty, piąty aż do dziewiątego. Nie ma pan do niczego prawa! - krzyczał Jakub. Próbo- wał zmusić lekarza do jakiejś reakcji. Zawadowski, pochylony nad podłogą, spokojnie zbierał porozrzucane karty pacjentów. Zza okularów obserwowały Jakuba zimne, smutne oczy. Czyżby ktoś wiedział, Siostro? Czyżby ktoś zdra- dził naszą tajemnicę, nasz święty sekret? Ten medyk co- raz bardziej mnie niepokoi. Domyśla się. Albo wie. Tylko skąd, Siostro? Jest bardzo niewielu, którzy wiedzą. Ty wiesz. Wiedziała twoja matka. Wiedzieli... Zaczynam rozumieć twojego męża. Posłuchaj, Siostro. Dlaczego ty nie chcesz go zrozumieć?! Ktoś musi mu pomóc. Twój mąż nie chce śmierci. Ja także jej nie pragnę, Siostro. Przynajmniej twojej śmierci. Ale ten medyk? To co innego. Nie ufam mu. Jego podstępnym środkom, czarom, miksturom. Knuje. Cały czas coś knuje. Dom Jakuba przypominał wielkie, nie uporząd- kowane archiwum. Zawartość biurek, szaf, pudeł przy- 50 niesionych ze strychu - wszystko leżało porozrzucane na parterze. Na razie Jakub nie znalazł rozwiązania, żadnego śladu, żadnej wskazówki. Po raz kolejny prze- glądał stosy kartek: wiersze, zapiski z podróży do Włoch, rysunki, notatki do pracy doktorskiej... Notatki do pracy doktorskiej. Jak mógł o nich za- pomnieć! Przecież to było jej życie od dwóch lat. Jej praca. Może tam... Znalazł jedynie dwie cienkie teczki z naklejonymi hasłami: „Casanovą" i „Cagliostro". Kilkanaście fiszek z bibliografią, kilka zbiorów na dyskietkach: „Spis", „Anglia", „Wenecja", „Rozdz.l" - prawie puste. Mało, jak na dwa lata pracy. Żadnych gotowych rozdziałów. Żadnych szkiców, kserokopii? Dlaczego wcześniej tego nie zauważył? Przecież gdzieś musiała być reszta. Wy- starczy poszukać. Jakub zastanawiał się, kogo spotka w Instytucie. Kogoś normalnego, czy... Przywitał go Tomasz Ptak. Jego biała, wyprasowana koszula, starannie dobrany do marynarki krawat kontrastowały z niedbałym strojem Jakuba. - Tak, oczywiście, pana żona trzymała tu swoje materiały. Dyskietki również. Dzwoniłem parę razy... Chciałem się dowiedzieć, jak... Myślałem, że Maria jesz- cze nie może pracować? - Promotor nie potrafił ukryć zdenerwowania. - Nie może. - Jakub uciął rozmowę i chciał jak najszybciej zostać sani. Musiał zrozumieć, co skłoniło żonę do takich tajemnic. Przecież w domu nieustannie dyskutowali o jej pracy, o Casanovie, Cagliostrze, literaturze francuskiej, legendzie, osiemnastowiecznej filozofii. Spierali się. Sprowadzał jej książki i ryciny 51 z Francji, z Niemiec. Miał tam masę przyjaciół. Plano- wali nawet podróż szlakiem tych dwóch dziwaków - myślicieli i awanturników. Przecież wiedziała, że bez jej zgody nie przeczyta nawet strony. Po co to ukrywała? Przyjrzał się biblioteczce: Literatura francuska, Słownik pisarzy francuskich, Symbole, biografie, roczniki czasopism, Historia sztuki, Zarys historii malarstwa włos- kiego, Wenecja, Teologia owadów Lessera - to chyba nie jej książka, Tatarkiewicz... Wszystko uporządkowane. Jak jej życie. Odetchnął z ulgą. Biurko było zamknięte na klucz. Jakub użył me- talowej linijki i ciężkiego dziurkacza. Pierwsza szuflada odskoczyła z łatwością. Nagle za jego plecami coś za- chrobotało. Drgnął i rozejrzał się. W cieniu, obejmują- cym prawie pół pokoju niewiele mógł dostrzec. - Panie profesorze, przyniosłem klucze. - To- masz Ptak stał zakłopotany w drzwiach. Jakub przestraszył się i błyskawicznie zasłonił sobą biurko. - Dziękuję. - Schował klucze do kieszeni. Tomasz czekał niezdecydowany. Miał nadzieję, że dowie się jeszcze czegoś o Marii, o jej zdrowiu, kiedy wróci do pracy, co z dzieckiem... - Dziękuję. - Jakub jednoznacznie zniechęcił go do rozmowy. Uprzejmie zamknął za nim drzwi. Zapalił lampę i z łatwością dopasował klucze do szuflad. Dys- kietki, pudełka, fiszki, wydruki, notatki, trochę ksero- kopii z książek. Przeczytał pierwszą, przypadkowo wyciągniętą stronę: 52 Robak był też nieodłącznym towarzyszem, giermkiem śmierci. Postępował tuż za nią i kończył dzieło zniszczenia. Budził lęk, bo nic nie zdołało się przed nim uchronić. Rozkład ciała, podstępne, zdradzieckie pożeranie kończyło boskie dzieło stworzenia i przynosiło chwałę Niebiosom. Robak - trucizna, zabójstwo, zagłada - zastąpił piekło. Bełkot. Nigdy nie przepadał za osiemnastowiecz- ną filozofią. Który z nich to napisał? - zastanawiał się Jakub, wertując następne kartki. Zwłaszcza tutaj łatwo dostrzec, jak bardzo robak związany jest z mroczną stroną życia. Jego sposób poruszania się, środowisko, w którym żyje, rozmnażanie, kojarzą się z czołganiem, płaszczeniem się, podstępnym podkradaniem. Strzeże ludzkiego grzechu i żyje w poniżeniu i prochu. Jego znikczemnienie, podłość i okrucieństwo są gwarantem najczarniejszych stron ludzkiej duszy. Wszystko, co niepokojące w życiu człowieka, niezrozumiałe lub złe, ma swoje związki z robakiem. Ależ tak nie było, Siostro. W Irlandii, tym szlachet- nym kraju, robaki wylęgłe z trupa olbrzyma Imira otrzy- mały z rozkazu bogów rozum i postać ludzką. Z nich dopiero narodziły się następne pokolenia. Następne poko- lenia ludzi. 53 Zresztą nie tylko w Irlandii. Bóg nam ufa. Ufa naszej lojalności, naszemu oddaniu. A przecież każdy ma do wypełnienia jakieś zadanie. Nam przypadła rola Posłań- ców, Strażników. I Bóg jest nam wdzięczny. Bardzo wdzięczny. Coś było nie tak. To nie był osiemnastowieczny język. To nie były cytaty. Jakub nerwowo przerzucał rozdziały: „Owady - biologia", „Owady - symbolika", „Owady a śmierć". Ktoś to podmienił? Ukradł pracę Marii i podłożył to? Przecież to nie miało nic wspól- nego z francuską prozą! Włączył komputer. Strona tytułowa: Praca dok- torska „Owady - motyw w literaturze i sztuce", Maria Auderska-Wyszyńska i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Co to było? Drugie życie. Gdzie jest Casanovą, gdzie Cagliostro?! - Mario, pracowałaś dla CIA? Bardzo mnie zmartwiłaś, Siostro. Co chciałaś uczy- nić? Zdemaskować nas? Poznać? Nas, Siostro?! Niepoz- nawalnych! A może to miał być ślad, Siostro? Nić Ariadny dla twojego męża Poszukiwacza. Poszukiwacza-głupca. Gdzie jego zdolność poznawania prawdy, rozwiązywania logicznych zagadek, paradoksów? Czy nie widzisz, że pozbawiłaś go całej jego siły - wiedzy? Zmusiłaś, żeby przeszedł na twoją stronę. W mroku nie można poznać prawdy. 54 Leży koło mnie. Nade mną. We mnie. Najczęściej na szafie. Całkiem nieruchomo. Ale nie jest martwy. Wiem, że nie jest martwy. Udaje tylko. Wszystko potrafi. Widzę pęczniejący chitynowy pancerz. Coraz większy i większy. Większy ode mnie. I jego szaleńczo rozpędzone nogi. Gotowe do skoku. Nie wolno mi się ruszyć. Nie wolno mi drgnąć. Jest bezlitosny. Pożre wszystko, co się poruszy. To jest prawda. W białym, białym lesie stał biały, biały dom. A w tym białym, białym domu, był biały, biały pokój. W białym, białym pokoju stał biały, biały stół. Na białym, białym stole stała biała, biała trumna. W tej białej, białej trumnie leżał czarny, czarny TRUP. - Mary posłuchaj, ona nie mogła tego napisać! - krzyczał Jakub w słuchawkę. - Panicznie bała się ro- baków. Na widok najmniejszego pająka paraliżował ją strach. To przecież niemożliwe! Jeśli nie znosisz szpi- naku, to go nie jesz. Masz lęk wysokości - nie jeździsz w góry. - To proste. Żeby pokonać strach, trzeba stanąć z nim twarzą w twarz. To typowa technika beha- wiorałna w leczeniu fobii. Polega na stykaniu się z tym, co ją wywołuje. „Zanurzaniu się" - in vivo lub w wy- obraźni. 55 Psychologiczne mądrości Mary nie przekonały go. Owszem, wiedział, co to takiego fobia. Każdy miał swój orwellowski pokój sto jeden, w którym krzyczał - „Zróbcie to jej! Nie mnie! Zróbcie to Julii!" Ale przed tym się po prostu ucieka. - Jakubie, oswajanie fobii może być niebezpiecz- ne - głos Mary był bardzo smutny. Jednak trochę nakłamałaś, Siostro. Myślałaś, że to da ci przewagę. Da ci nad nami władzę. Czym jest twoje poznanie w porównaniu z naszą mądrością gromadzoną od samego początku? Co ty tam wypisałaś: wietrzenie mieszkań, pułapki feromonowe, żółte kolory i ostre światło. Nie poznałaś żadnego z naszych sekretów, Siostro. Jakub przeglądał kolejne kartki. Czy to właśnie było „zanurzanie się"? Czy wiedza mogła Marii w tym pomóc? „Rząd - Dictyoptera, prawdopodobnie pocho- dzący jeszcze z karbonu: karaczany i modliszki". Dziwne pokrewieństwo. Ludzkie rozumowanie naznaczone błędem. „Feno- men ludzkiej wiedzy jest bez wątpienia największym cu- dem w naszym Wszechświecie": Popperowskie zadufanie. Śmieszny zachwyt nad ułomnością, która nie potrafi do- strzec, że już w karbonie byliśmy doskonałymi Rycerzami. Wojownikami. Do dzisiejszego dnia prawie niczego nie musieliśmy zmieniać. I ludzie nigdy nam nie dorównają. 56 Jakub przyglądał się z uznaniem ilustracjom i ry- cinom. „Blattaria - hełmce albo karaczany. Dwie pary skrzydeł, nitkowate ruchliwe czułki, sześć nóg po- krytych cieniutkimi włoskami, reagującymi na ruch powietrza i temperaturę. Połyskliwe, czarne lub brą- zowe robale. Mimo skrzydeł słabo latają. Jedzą wszyst- ko. A spłaszczone ciało pozwala im dotrzeć wszędzie. Ponad cztery tysiące gatunków - od 2 milime- trów do 10 centymetrów. Występują w rejonach tropi- kalnych i subtropikalnych, Ameryce Południowej, Euro- pie. Opanowały lasy i przede wszystkim środowiska synantropijne." Stuk, stuk. Stukają czułki. Sprawdzają, badają, wy- syłają sygnały, szukają, dotykają. Dotykają. Zawsze są blisko. Czujesz mnie, Siostro? Niegrzeczna Siostro? Jak pieszczotliwie muskam skórę twojej szyi? Twojej ciepłej, białej szyi. Potrafię być czuły. Mogę wbiec tam, gdzie cza- sami wieszasz medalion po babce. Tam znieruchomieję i zabłysnę jak agat. Pamiętasz mój chitynowy pancerz? Mój pancerz klejnot. Czarną szatę szlachetnego rycerza? Mogę też zsunąć się niżej. Niżej. Coraz niżej... Gdzie twoja skóra jest taka, jak lubię - ciepła i wilgotna. Wychodzi z mroku, bo mieszka w mroku. To jego królestwo. Stamtąd skrada się i tam się czai. Rusza, rusza wąsami. Woła mnie. Skrobie do drzwi i wciąż śpiewa. 57 Chodź do nas! Chodź do nas! Nie bój się. Ciemno jest wszędzie. Ciemno jest wszędzie. Mamy cię!!! Jakub nie przepadał za robakami. Brzydził się ni- mi jak każdy. Ale to był zwyczajny archetypowy wstręt. Nie były piękne, ale nie były też groźne. Nigdy się nie bał karaluchów. A ich świat wydał mu się nawet intry- gujący. Całkowicie poznany, całkowicie zrozumiały. Rozmnażanie, feromony płciowe, gra wstępna, półgodzinna kopulacja, jaja składane w specjalnych pa- kiecikach połączonych substancją cementującą, odporną nawet na działanie silnych kwasów i zasad. I wszystkie te gatunki, różnice, obyczaje. „Blatta orientalis - ciemnokasztanowy lub czarny karaczan wschodni, czyli karaluch. Dwa razy większy, ciem- niejszy od prusaka, który dochodzi tylko do 1,5 cm długości. 440 drobnymi włoskami na końcu odwłoka wychwytuje najmniejszy ruch powietrza i przekazuje do komórek nerwowych impuls elektryczny, który wprawia w ruch odnóża - i karaluch ucieka z szybkoś- cią 5 km na godzinę. A reakcja trwa zaledwie kilka ty- sięcznych części sekundy. Blattella germanica - prusak, ma stopy dostosowa- ne do poruszania się po gładkiej pionowej powierzchni. Skrzydła pomagają mu przy spadaniu. Uodpornił się już na trucizny. Poza tym jest wyjątkowo wytrzymały. Samice mogą nie jeść nawet 40 dni, a samce 15. Starsze ------58 larwy wytrzymują 20 dni. Pod wodą prusak może przebywać nawet 15 minut. Przeżywają przy tempera- turze minus 22 stopni Celsjusza. Wprowadzają do he- molimfy glicerol i elektrolity, dzięki czemu nie zamarza ona, podobnie jak woda z dodatkiem soli. Do tego są 100 razy bardziej niż człowiek odporne na promienie gamma - chroni je gruby chitynowy pancerz." Imponujące możliwości. Kolejne strony, kolejne rozdziały. Jakub nie mógł wprost uwierzyć. To był opis absolutu. Czuł zimny pot na plecach. Niedoścignione cechy zapewniające prze- trwanie w każdych warunkach. Mistyka. To było chore. To już nie było oswajanie, to była fascynacja, opętanie. Dwa lata. Dwa lata pogrążania się w obłędzie. „Zo- staną tylko karaluchy, tylko karaluchy" - niezbyt wy- raźnie wydobył z pamięci cytat z Krzysztonia. To nie miało prawa się wydarzyć. Tato, obiecałeś mi, że tak się nie stanie. A teraz nic nie mówisz. Wszyscy milczą. Nic nie pomogło niezamykanie oczu. Rzeczy i tak zrobiły się czerwone. A ja patrzyłam, patrzyłam, patrzyłam. Aż wreszcie zniknęło i nie pojawiło się więcej. A jeśli - to komuś innemu. Komuś, kto nie ma rąk. Tylko jakieś długie, cienkie, okropne, obrzydliwe coś. Doktor Zawadowski jak zwykle sprawiał wraże- nie, że nie obchodzą go rewelacje Jakuba. - Jest pan na dobrej drodze, panie profesorze, ale nie ma już na nią czasu - powiedział, nie podnosząc nawet wzroku znad czyszczonych długim pilnikiem 59 paznokci. - Nie ma czasu. - Delikatnie strzepnął pył z białego fartucha. Sięgnął po nożyczki i z chirurgiczną precyzją wyciął odstającą skórkę. Jakub wzdrygnął się. Słuchał i nie mógł uwierzyć. Lekarz mówił: - Oczekiwałem po panu większej odpowiedzial- ności, rozsądku, panie profesorze. Ale pan okazał się zwyczajnym egoistą, harcerzykiem, który nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji. - Mario, to była przesada. Traumatyczne prze- życie, zasada szoku - proszę bardzo, ale coś takiego... - Jakub z trudem zdusił w sobie wściekłość. - Oni są nie- bezpieczni. Patrzył w przezroczystą twarz żony i zastana- wiał się, co jeszcze przyjdzie mu odkryć. Jakie tajem- nice? Wahał się, czy powinien dalej uprawiać ogród poznania, czy też zmienić metody pielęgnacji albo udoskonalić narzędzia, a może uznać, że pustynia jest najpiękniejszym z pejzaży. Teraz mógł liczyć tylko na pomoc terapeutki i Mary. Chociaż Anna Baum też nie była prawdziwym sojusznikiem. Tak naprawdę Jakub nie wiedział, po czyje] stoi stronie. Z Zawadowskim postanowił już nie rozmawiać. Był obrażony. Na dodatek lekarz zaczął go szykanować. Jego i Marię. Tylko za to, że Jakub nie chciał zgodzić się na aborcję. Zredukowano personel opiekujący się Marią. Ja- kub musiał teraz opłacać już nie tylko nocne dyżury, ale i salowe. Odłączono część aparatury, tłumacząc, że nie służy do podtrzymywania życia. W końcu przeniesiono Marię na koniec korytarza, do malutkiej salki, w której 60---- ledwo zmieściło się łóżko. Nie było nawet miejsca na krzesło. Łazienka została po drugiej stronie piętra i Ja- kub pomyślał, że to dobrze. Im dalej od karaluchów, tym lepiej. Nauczył się zmieniać pościel, sprzątać. Mył Marię ostrożnie, tak by nie zahaczać o rurki kroplówek, cewnika i innych tajemniczych rzeczy, by nie zmyć jej kruchego, prawie przezroczystego istnienia z po- wierzchni rzeczywistości. Wciska się do mojego ciała, do mojego mózgu. Nie ma już miejsca. Wtedy wyjada przeszłość, wyżera moje myśli, słowa. On i jego legion chitynowych smoków. Tańczą, śpiewają. Chłopcy, dziewczęta, karuzela czeka, wzywa nas z daleka... Zgubiłam się. Czarownica czeka, wzywa nas z daleka... Łza spadła na przyczajony przy policzku Marii czarny, obły kształt. Karaluch zatrzepotał wąsami i śmig- nął poza zasięg światła. W jej splątane, jasne włosy. - Mario, nic tu nie ma. Znowu nic się nie zła- pało. Naprawdę jesteś bezpieczna. - Jakub odstawił pułapki feromonowe z powrotem do kąta. Codziennie zaglądał do nich z niepokojem. Kupił je tak na wszelki wypadek. Chciał mieć pewność, że nic nie przerazi Marii. Chciał ją uspokoić. Gdyby nie ten cały sprzęt, kroplówki, codzienne zastrzyki, chętnie zabrałby żonę do domu. W domu po raz kolejny przeszukiwał rzeczy Marii. Kiedyś uznawał jej prawo do intymności, do ta- jemnicy, ale teraz przestał się z tym liczyć. Może wtedy popełnił błąd. Gdyby wcześniej wdarł się tutaj, może mógłby... Szukał już całkiem po omacku. Chciał wie- dzieć, dlaczego robaki. Dlaczego bała się właśnie kara- luchów. Przeglądał wszystko, co wpadło mu w ręce. Każdą rzecz, każdą książkę, list. Pamiętał, że Maria przywiozła kiedyś od ojca z Krakowa album. Gruby album w wiśniowych okładkach. Zwyczajne zdjęcia: dziadkowie, dom dziadków, dom, w którym mieszkali w Krakowie, kiedyś nawet mu go pokazała, jej pokój, samochód ojca, szpital. Żadnych osób. Tylko wnętrza i rzeczy, i jakieś bazgroły. Na każdym zdjęciu były dziwne linie. Dwie cienkie, długie kreski, jak... Jak wąsy! Jak karalusze wąsy! Przypomniał sobie, jak Mary tłumaczyła mu, że prawdopodobnie Maria również szukała odpowiedzi na pytanie, dlaczego właśnie karaluchy. Dlaczego one? Szukając odpowiedzi, za bardzo zbliżyła się do źródła lęku i zahipnotyzowała się. Zastygła w przerażeniu i zapadła w letarg. Tak przynajmniej mówiła Mary. „Zanurzanie się" grozi utonięciem, Siostro. Czyż nie wiedziałaś o tym? Czyż cię nie przestrzegaliśmy? Ale ponieważ sama tego chciałaś, sama się o to prosiłaś, właśnie to cię spotkało. Zasłużone. Tak jak Księżniczkę Głogu. Złamała zakaz, zakaz, który ratował jej życie. Była nieposłuszna i została ukarana. Zasnęła na sto lat, Siostro. Na całe sto lat. Każdego spotka Zasłużone. Każdego, kto się tego domaga. Kto w swojej arogancji zagrozi naszemu życiu. Życiu, które jest nasze. 62 — Jakub z niechęcią odebrał telefon. Nie chciał po raz dziesiąty odpowiadać promotorowi Marii, że wszystko nadal bez zmian. Nie miał już siły na rozmo- wy, tłumaczenia, sekrety. Nie chciał już nic rozumieć. Ale dzwoniła Anna Baum. Ta wtrącająca się we wszystko, wścibska kobieta. Jakub był zły i w pierwszej chwili chciał odłożyć słuchawkę. - Dlaczego nie da mi spokoju nawet w domu? - pomyślał rozżalony, gdy coś nagle zachrobotało w kuchni, odwracając jego uwagę. - Tak, słucham - wycedził odruchowo, z napię- ciem wpatrując się w kuchenną ciemność. - ...ponieważ to on prowadził pańską żonę, chciałam pana natychmiast zawiadomić. - Tak? Ale o czym? - Jakub nie był w stanie skoncentrować się na rozmowie. - Panie profesorze! Czy pan mnie słyszy?! Pan doktor Zygmunt Zawadowski nie żyje. Jakub usiadł. - To żart - pomyślał. - Głupi, nie- stosowny żart. - To się stało wczoraj w nocy. - Anna Baum przez chwilę czekała na pytanie, którego Jakub nie był w stanie zadać. - Udusił się - przerwała w końcu nie- przyjemną ciszę. - Wiedział pan chyba o chorobie dok- tora. Miał astmę i alergię. - W jego domu znaleziono całe gniazdo wielkich karaczanów amerykańskich. - Halo! Słyszy mnie pan?! Panie profesorze! Pogrzeb bę- dzie za dwa dni. Pogrzeb. Jakub czuł się nieswojo. - Myśl nie za- bija. Nie zabija - powtarzał sobie. Bezwiednie odłożył słuchawkę i spojrzał na rozłożone na stole kartki. „Periplaneta americana - największe domowe karaczany, zwane przybyszkami. Samce mają prawie cztery cen- 63 tymetry długości. W zasadzie spotyka się je w cie- plejszych krajach, do Europy trafiają na statkach. Żyją 5-6 lat. Z tego na dzieciństwo przypadają aż 4 lata. Sa- mica przybyszka składa do 70 kokonów w odstępach 5-12-dniowych. Przykleja je do podłoża i ukrywa pod odpadkami, ponieważ karaczany amerykańskie zjadają własne larwy..." Zamknął rozdział i niepewnie spojrzał w stronę kuchni. ROZDZIAŁ Periplaneta americana. Jakub stał przed żelazną furtką, zastanawiając się, czy wypada wejść. Zresztą co powie? Że jest przyjacielem? Znajomym? Pacjentem? Że przyszedł złożyć kondołencje? Nie wiedział nawet, komu miałby się tłumaczyć. Wpatrywał się w krzywo przyczepioną klepsydrę: „Z głębokim żalem żegnamy... Pogrzeb odbędzie się 3 maja o godz. 11 na Cmentarzu Północnym". Wytarł spoconą rękę o spodnie i zdecy- dował. Przyjdzie jutro. Coś go jednak zatrzymało. Jakiś głos, wołający od strony domu. Zmrużył oczy. Rzeczywiście, w głębi ogrodu, na ganku, stała jakaś postać. Jakub lekko pchnął furtkę. Po drodze przyjrzał się willi. Zwyczajny dom na Saskiej Kępie. Dobrze utrzymany, ale nie wyróżniający się niczym szczególnym. - A, pan pewnie ze szpitala. W sprawie uro- czystości - zaskrzeczała z progu niewysoka, skurczona staruszka. - Proszę, proszę za mną - machnęła białą flanelową ścierką. - Ciągle przychodzą. Telefon popsu- ty. A Zygmuś nie zdążył naprawić. Może pan potrafi? Proszę. Pan zobaczy. Jakub wszedł. W przestronnym holu poczuł się niepewnie. Nerwowo rozglądał się po podłodze. Gdzieś musiały tu być. Gdzieś się chować. Periplaneta ameri- cana. W kuchni olśniewająca czystość. Żadnych zbęd- nych mebli, serwetek, wazoników, suchych kwiatów, dywanów, bibelotów. Tylko żółta terakota. Wszędzie. I gładkie ściany. „Stopy dostosowane do poruszania się po gładkiej, pionowej powierzchni" - zadzwoniło Ja- kubowi w mózgu. Przetarł dłonią czoło, jakby chciał zetrzeć natrętną, idiotyczną myśl. - Może herbaty - za plecami usłyszał głos sta- ruszki. Wzdrygnął się, jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku. - Jeśli nie sprawi to pani kłopotu, wolałbym coś zimnego. Ciepło dziś. Kobieta podreptała do kuchni, zostawiając za sobą zapach proszku do prania i mydła. - Dziwne - Jakub oparł się o wielki, staromodny wieszak - takich ludzi na ogół czuć stęchlizną, starością i naftaliną. - Coś jest nie tak - pomyślał i na wszelki wypadek odsunął się od ściany. Może to się stało gdzie indziej. Może w piwnicy, przybudówce, u sąsiadów. Przecież niemoż- liwe, żeby tutaj. - Leżał tam. - Staruszka kiwnęła głową w kie- runku nóg Jakuba. - Tam, gdzie pan teraz stoi. - Nieruchome oczy wpatrywały się w coś pod jego butami. Jakub niepewnie podniósł nogę. Cofnął się i spoj- rzał w dół. Od błyszczącej podłogi odbijała się tylko jego zdeformowana postać. 66 - Strasznie się męczył - ciągnęła stara - i wie pan co, myślę, że to ktoś podrzucił. Jakiś wróg albo chory człowiek. Z zemsty. Jakub poczuł się nieswojo. Ostrożnie wyjął z jej drżącej dłoni szklankę i postawił pod lustrem. Bał się, że stara zacznie szlochać, skarżyć się, rozpaczać. Co z nią pocznie? Był obcy. Bezradny. Przerażony. Cała jego wiedza okazała się teraz bezużyteczna. Niepotrzebna. - O, tu je potem znaleźli. - Wrzasnęła mu nagle do ucha. - Za lustrem były. Całe gniazdo. Ale tylko młode. - Wyciągnęła z kieszeni ścierkę i bezwiednie tarła kryształową taflę. Na flaneli nie pojawiła się nawet odrobina kurzu. - Reszta, te stare, to po nim łaziły. Po twarzy, po szyi, wszędzie się kłębiły. Wielkie jak... - jej głos nie- bezpiecznie zahaczał o coraz wyższe tony. - Rano zesz- łam. A one zobaczyły mnie i uciekły. Zobaczyły mnie i szur za drzwi. Tylko on został. Leżał tutaj, czarny jak one. Przez całą noc. W Jakubie rosło przerażenie. Boże, zaraz spod fartucha tej lamentującej staruszki wysypie się kłąb ka- raluchów. Wzdrygnął się i natychmiast odwrócił w stro- nę drzwi. Szarpnął klamkę. Gorące powietrze zatkało mu gardło. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo był spragniony. Wciąż tak gorąco i ciasno. To się nigdy nie skończy. Tato, nie będzie żadnej odmiany. Moje piersi są jak wydrą- żone w środku. Obgryzane. Pożerane. Cafe moje ciało. Nakarmią nim swoje dzieci. Wiem, że to zrobią. Mówią o tym. We wfosach szeleszczą chitynowe skrzydła. Podsłu- 67 chuja moją duszę. Szpiegują każdy centymetr mojego ciała. W końcu uda im się. Wedrą się we mnie i rozerwą na kawałki, rozwloką do swoich plugawych gniazd, karalu- szych zakamarków, moje oczy, palce, kolana. Tik-tak, tik-tak, tak-tak stukają jego wąsy. Tik-tak, tak, tak, tak, tak... Widzisz, Siostro. Strach dotknął twojego męża. I nie pozwolił mu się zbliżyć do Prawdy. Ani na krok. Nadal pozostał poza jej oświecającym, druzgocącym zasięgiem. Poza wąskim gronem Wybrańców. Mógł się tu dostać. Miał przecież cień szansy, ale wolał uciec. Przeraził się starej kobiety. Wymysłów starej kobiety. Ale przyznaj sama, Siostro, czyż on nie postępuje jak syn marnotrawny? Podle i lekkomyślnie. Odchodzi - nie okazując wdzięczności za nasze starania. Porzuca nas - nie doceniając naszego wsparcia. Czyż sam zdołałby się pozbyć tego natrętnego Pedała, jak go sam nazywał? Czyż sam potrafiłby się tobą zająć, o ciebie zatroszczyć? Czyż nie zasługuje na surową karę? Lęk przeniknął już do jego duszy. Zadomowił się i osiadł na stałe. Znasz to przecież, Siostro. Wiesz, że jest już stracony. Zatruty przez filozofię gadaniny. Ogłupia sam siebie słowami, słowami, słowami... W domu Jakub nie był w stanie usiedzieć w miejscu. Wiedział, że zrobił z siebie błazna. Starsza kobieta w szoku miała prawo tak się zachowywać. Wy- olbrzymiać, histeryzować. Ale on? Trzeźwo myślący racjonalista? Jak niemożliwe stało się możliwe? Niestety, żaden Adalbert Posch nie poklepał go po ramieniu, mó- wiąc: „Możesz mnie pytać, o co tylko zechcesz, wiem wszystko". Wiedeński stolarz, przyjaciel Poppera, daw- no już nie żył. Jakub bezwiednie sięgnął po plik kartek rozło- żonych na stole. Jego nerwowy krok odmierzał już po raz pięćdziesiąty długość pokoju. Sam mógł powtórzyć tylko: nic nie wiem. Nic nie wiem. „Periplaneta australasiae - karaczan australijski, nieco mniejszy od amerykańskiego. Do Europy dotarł prawdopodobnie z Japonii. Pycnoscelus surinamensis - karaczan surynamski, najbardziej przypomina prusaka. Ma 17-23 milimetry długości i jest brązowy. Do Europy trafia z owocami południowymi, ale utrzymuje się jedy- nie w szklarniach i mieszkaniach. Jaja składa bez koko- nów." - Czytał na głos, ale dźwięk z trudem przebijał się do jego świadomości. Opadł na fotel. Notatki wy- sunęły mu się z ręki. Lekko przechylony, wpatrywał się tępo w czarne punkciki liter. Nieruchome. Stoją na straży. Na nic przyda się moje czuwanie. Moje udawanie. Tik-tak, tik-tak, wąsy strażników wystukują sygnały ostrzegawcze. Nie próbuj, nie próbuj. Nie poko- nam ich nieustannego ruchu. Mówię stop, przestańcie, ale myślę już o podróży. Wielkiej wyprawie statkiem na dalekie morza. Tam, gdzie zielone łodygi wplątują się we włosy. A woda nie ma czarnych oczu i drgających wąsów. Tik-tak, tik-tak, tik-tak - stuka telegraf. Nadchodzi burza. Pogrzeb przygnębił Jakuba. Cmentarna pustka przypomniała mu Marię. Tak wyglądał teraz jej świat. Pola śmierci. Pola oczekiwania. Z dala wydawały mu 68 69 się nieskończoną płaską przestrzenią. Kiedy podchodził bliżej, gubił się w labiryncie. W Trzecim Królestwie do- ciekań, teorii, idei i argumentów. Nie znalazł tu szczęś- cia i ukojenia, prawda była coraz dalej. Coraz dalej... A przecież wciąż starał się nie zgubić. Przeglądał książki, które znalazł u Marii w instytucie - fachowe opisy gromad, podgromad i rzędów. Szarańczaki, stra- szyki, nogoprządki, przylżeńce, czerwce, pluskwiaki, hełmce. Próbował zrozumieć. Gdzie w tym wszystkim była literatura? Gdzie sztuka? Ocalał Baudelaire i jego robaki, zjadające trupa „pocałunkami". Szekspirowski grabarz, mędrkujący nad grobem Yorricka - „Tuczymy wszelkie istoty dla karmienia siebie, siebie zaś tuczymy dla robaków". Williama Blake'a The Book of Thel - robak pożerający ludzkie ciało, by ziścić przeznaczenie człowieka. Prze- znaczenie do zmartwychwstania. I jeszcze rysunek Blake'a Drzwi śmierci - stary człowiek, odchodzący w ciemność. I podpis: „PO- WIEDZIAŁEM DO ROBAKA: JESTEŚ MOJĄ MATKĄ I MOJĄ SIOSTRĄ". Ale to był dopuszczalny poziom metafor. Po- ziom, który Jakub mógł pojąć. Przysłowia, legendy, proste symbole, archetypy. Wystarczyłaby analiza se- mantyczna, porównanie pól znaczeniowych. Po co za- puszczać się tak daleko? W krainę lęku? Po co, dla odkrycia tych szczątkowych moty- wów, prowadzić dwuletnie badania nad fizjologią owadów? Żadnego członu przenośni nie zmieni fakt, że owadzie oko składa się z kilkudziesięciu tysięcy apa- ratów optycznych. 70 Nieustannie krążą. Lubią to. Lubią mnie dręczyć. Ale ja się uśmiecham. Maleństwo, już wiem, co zrobić. Przecież możliwe jest wybtaganie, odczynianie. Użyję ostatnich magicznych słów, które mi zostały. Powiem, a ty zakopiesz je w ogrodzie. Czary. „Niech śmierć dotknie ich, nie mnie. Niech zginą w płomieniach. Albo utopione. Niech zdechną otrute. Rozgniecione, przejechane, zmiażdżone. Z głodu niech umierają i z zimna. Niech umrą. One niech umrą. I wszyst- kie ich pokolenia. Nie ja." Siostro? Siostro! Co się z tobą dzieje! Co robisz? Dlaczego postę- pujesz wobec mnie tak okrutnie. Nie wystarcza ci, że dręczysz swojego męża? Dlaczego więc jeszcze mnie? Cóż złego ci uczyniłem? Ja. Twój Rycerz. Twój Czarny Rycerz?! Przecież nikt nie zamierza wyrządzić ci krzywdy. Siostro, błagam cię, uspokój się. Ocal swoją duszę. Pozwól jej odpocząć. Pozwól jej zasnąć. Ja zajmę się wszystkim. Tobą. Maleństwem. Wiesz, jak dobrze potrafię to zrobić. Zapomnij o tym, co było, Siostro. To już bez zna- czenia. To przeszłość. Wszyscy zapomnieli. Wszyscy zapomnieli. Żyj. Póki możesz. „Niech nie czai się więcej, nie szpera. Nie kołysze się. Nie szuka mnie. Nigdy nie dostanie Maleństwa. Nie pozwolę, aby je oszukał. Aby je skrzywdził. Tak jak mnie." Zakopane, przyklepane, trzy razy powtórzone i za- pomniane. Tylko dlaczego wciąż rośniecie oboje? Ma- leństwo, on czyni to na twój obraz i podobieństwo. A ciebie chce obdarzyć ohydną owadzią wielością kończyn, obtością ciała, chitynową zbroją i wszystkiego dotykającymi czułkami. Nie wiem, co się jeszcze wydarzy. Chyba będę musiała popchnąć cię aż do krawędzi. Do krawędzi śmierci. - Panie, u pana to nic nie ma. - Dwaj mężczyźni bezceremonialnie zaglądali we wszystkie zakamarki do- mu Jakuba. - Czysto tutaj. Kiedyś na Żytniej to jedna rodzina musiała ustawić na środku pokoju stół, chyba Kamińscy się nazywali, na stole miskę z wodą, w misce garnek, a w nim pod przykrywką - kiełbasę. No i co? Też zeżarły. Niemowlę by zeżarły, gdyby pies nie pil- nował - tłumaczył siwy facet w roboczym drelichu, ki- wając z politowaniem głową. Jakub tępo wpatrywał się w pomarańczowy napis „Dezynsekcja" na jego popla- mionym ubraniu. - Bestie są - dodał młodszy, ubrany w skórzaną kurtkę. - Na Skrzyneckiego musiałem się rozebrać do gaci, bo mi za koszulę wpadały. Wielkie jak żaby - skarżył się. - A u pana? Tu nic nie ma - młody machnął lekceważąco ręką. Jakub tylko wzruszył ramionami. Nie zamierzał nic wyjaśniać. Chciał, aby dezynsekcja została zrobiona i nic więcej go nie interesowało. Tłumaczył sobie, że robi to dla Marii. Na jej powrót. Na wszelki wypadek. Sam przeniósł się do mieszkania kolegi z uniwer- sytetu, do przytulnej kawalerki na Starówce. Nowa przestrzeń. Oddech. 72 Spragniony tajemnicy wszędzie ją znajdzie. Tak, Siostro, twój mąż jest zarażony. Zarażony śmiercią. Chce zostać mordercą. Czy przeczuwałaś w swoim szczerym sercu, że jest do tego zdolny? Że to ciało, które cię uwiod- ło, błyskotliwy dowcip i intelekt, które omotały twoją du- szę, skrywają krwiożerczą bestię? Mówi, że to dla twojego dobra. Ale czyni to ze strachu. Chce nas zabijać ze strachu! No cóż, Siostro, podniesiemy rękawicę. Tym razem Jakub spędził przy telefonie pięt- naście minut, zanim dodzwonił się do Stanów. Mary była zaniepokojona jego dezynsekcyjnym pomysłem. - Wygląda na to, że fobia jest zaraźliwa - pró- bowała żartować. Ale Jakub już zdecydował. - To dla dobra Marii - powtarzał, spychając w niepamięć dziwaczną rozmowę w domu lekarza. - Elementarne zasady higieny. Przecież wy, Amerykanie, też to podkreślacie. Czystość, zdrowie, ekologia. Okna malutkiego mieszkania na Starówce wy- chodziły na podwórko. Z drugiej strony domu, od Długiej, panował gwar. Ale Jakub był zadowolony ze zmiany. Wbrew radzie Mary zabrał ze sobą walizkę zapisków. Gotowe rozdziały, fiszki, książki, kserokopie i rysunki. W starych murach majowy upał nie dawał mu się już tak we znaki. Mieszkanie było wysokie i dość ciemne, dlatego przesunął stół pod samo okno. Zza drzew raz po raz wyłaniała się rozpędzona huśtawka. 73 W górę i w dół. W górę i w dół. Oszołomienie - illinx. Tego właśnie potrzebował. Na chwilę zastygł przed ekranem komputera. Delikatnym stuknięciem wydobył z ciemności katalogi: „szu-kaf", „cortaz", „landolf", „burro", „fantasy", „horror", „sf". „Szu-kaf" enter. WTAJEMNICZENI, CZYLI O CZYM WIEDZIELI FRANZ KAPKA I BRUTTO SCHULZ Czy wiedza budzi rozumienie? Nie, budzi jedynie przerażenie. A przerażenie to pierwszy krok do upadku. I na tym właśnie polega wielkość Brunona Schulza i Franza Kafki, że zatrzymali się. Nie uczynili tego kroku. By przekazać ostrzeżenie. Ale czy ludzie pozbawieni ich. wiedzy mogli pojąć przesłanie? Co zrozumieli Nabokov, Borges, Bataille, Jakobson czy Ingarden? Giinter Mecke, mistrz Czarnej Pedagogiki, „odkrył", że istotą Procesu jest „seksualny sprawdzian, w którym Józef K. zawiódł zarówno w związku heteroseksualnym, jak i w homoseksualnym, toteż w końcu za karę został zgwałcony analnie przez dwóch zbirów". Anna Marzec sugerowała, że robak w Sklepach symbolizował „wyobcowanie człowieka, który z dnia na dzień był wypierany z zajmowanych w handlu pozycji przez konkurencję silniejszego kapitału". Artur Sandauer uznawał, że „nowoczesny / Tt ^—i-j^»*^. komercjalizm podkopał dobrobyt rodziny" i dlatego schulzowski Ojciec poniósł tak upokarzającą karę, zamieniając się w Karaczana. Paul Landsberg sądził zaś, że przemiana Gregora Samsy dokonała się, ponieważ był on komiwojażerem i zbyt często sypiał w obcych łóżkach. Pojęli tylko tyle. Spłodzeni do śmierci, śmierci nie dostrzegli. Ślepcy. Gdzie zagubiło się ich poznanie, ich rozumienie? Usłuchali robaczywych podszeptów lingwistów, strukturalistów, socjologów, marksistów. Czemu nie widzieli oczywistego? Czyżby lęk przesłonił im oczy? Czyżby ktoś strzegł boskiej tajemnicy i czuwał, by nikt nie zrozumiał wybranych. Mimo zostawionych przez nich znaków? W Przemianie z 1912 roku i w Sklepach cynamonowych napisanych tylko dwadzieścia dwa lata później Syn i Ojciec zmieniają się w robaki. W KARALUCHY. Czuwające wszędzie, strzegące boskiego sekretu CZARNE ANIOŁY. Metamorfoza. Piękny, literacki zabieg. Ludzie przemienieni w psy, świnie, ptaki, osły, niedźwiedzie, nosorożce. Ale dlaczego w robaki? Dlaczego w karaluchy? „Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka. Leżał na grzbiecie twardym jak pancerz, a kiedy uniósł nieco głowę, widział swój sklepiony, brązowy, podzielony sztywnymi łukami brzuch, na którym ledwo mogła utrzymać się całkiem już ześlizgująca się kołdra. Liczne, w porównaniu z dawnymi rozmiarami, żałośnie cienkie nogi migały mu bezradnie przed oczami." Gregor Samsa stał się karaluchem - tym, na co natykał się na każdym kroku swego nędznego życia. Tym, co było pozornie nędzniejsze od niego. Pogardzanym, znienawidzonym, rozdeptywanym karaluchem - Mkim dla świata, dla ojca, dla rodziny i swojego szefa. Karaluszym śmieciem. Dlaczego? Ojciec z schulzowskich Sklepów cynamonowych ruszył podobną drogą. „Ach, te krzyki grozy ojca, skaczącego z krzesła na krzesło z dzirytem w ręku. Me przyjmując jadła ani napoju, z wypiekami gorączki na twarzy, z konwulsją wstrętu wrytą dookoła ust, ojciec mój zdziczał zupełnie. Jasne było, że tego napięcia nienawiści żaden organizm, długo wytrzymać nie może. Straszliwa odraza zamieniła jego twarz w stężałą maskę tragiczną, w której tylko źrenice, ukryte za dolną powieką, leżały na czatach, napięte jak cięciwy, w wiecznej podejrzliwości. Z dzikim wrzaskiem zrywał się nagle z siedzenia, leciał na oślep w kąt pokoju i już podnosił dziryt, na którym utkwiony ogromny karakon przebierał rozpaczliwie gmatwaniną swych nóg. [...] Krył się dzień cały po kątach, w szafach, pod pierzyną. Widziałem go nieraz, jak w zamyśleniu oglądał własne ręce, badał konsystencję skóry, paznokci, na których występować zaczęły czarne plamy błyszczące, czarne plamy, jak łuski karakona." Dlaczego? 76 Jakub jęknął. Odsunął się od stołu i spojrzał za okno. Huśtawka nadal miarowo skrzypiała: w górę i w dół; w górę i w dół; w górę i w dół. Oszołomienie. Wtajemniczenie? Karaluchy? Urazy? Boski sekret? Sięgnął po szklankę - gorzki smak alkoholu przywrócił go do rzeczywistości. Sterylnej rzeczywis- tości bez robaków i świrów. Ponownie zadzwonił do Mary. Musiał porozma- wiać z kimś normalnym. Musiał w ogóle z kimś poroz- mawiać. Znaleźć odpowiedź, dlaczego Maria w dobie rozwoju teorii odbioru, teorii aktów mowy, lingwistyki, wracała do niepoważnych, psychoanalitycznych bzdur. Bełkotliwych pytań? Przecież była badaczem literatury. Profesjonalistką. Miała na swoim koncie kilka poważ- nych publikacji. - I kilka poważnych urazów - Mary wpadła mu w słowo. - Jakubie, to nie było badanie literatury, to było badanie duszy - Franza Kafki, Brunona Schulza i własnej. Wiesz, co mówił Freud, że fobia zwierzęca jest przeniesionym lękiem przed matką lub ojcem. - No właśnie, coś ci przeczytam: Kafka i Schulz żyli oplatani wspomnieniami Ojca - despoty, herezjarchy. Kompleks? Z pewnością. Ale było to też coś więcej niż tylko freudowska zależność, z której obaj nie potrafili się wyzwolić. Według Alice Miller Kafka demaskował przeżycia z wczesnego dzieciństwa - gniew z powodu szykan, lęk przed odrzuceniem, wykorzystywaniem i upokarzaniem. A schulzowski Ojciec jako robak doświadczył wreszcie uczuć, którymi wcześniej ranił 77 innych. Ich karalusza metamorfoza demaskowała jednak także ból dzieciństwa ludzkości - brzemię nie swojej winy, które musieli unieść Adam i Ewa. Error fundamentalis - pierwsze kłamstwo. Dlatego... - Kiedy nie można wprost nienawidzić prześla- dowcy, na przykład rodzica, Boga - jedynym wyjściem jest przeniesienie złych uczuć na obiekt zastępczy. - No właśnie. Maria szukała w tej literaturze współodczucia, Znaku. Sięgającej zarania istnienia iden- tyfikacji w cierpieniu. Tego właśnie doświadczyli Kafka i Schulz. To nie było „zanurzanie się"! To było rozpo- znawanie! Jak sprawdzanie obozowego numeru. - Możliwe, ale teraz musisz odpowiedzieć na pytanie, kogo w świadomości Marii zastąpiły robaki. Jaką nienawiść musiały unieść. Kto wyrządził... - Coś nagle zgrzytnęło w słuchawce i rozmowa została przer- wana. Jakub na próżno próbował ponownie wykręcać numer. Stukał w widełki. Nic. Nie mógł nawet za- dzwonić do biura napraw. Telefon wciąż pozostawał głuchy. W szpitalu było niemiłosiernie gorąco. Róże na stoliku oklapły i straciły barwy. Jakub ich tu nie przy- niósł. Więc kto? Pielęgniarka? Niemożliwe. Lekarzom też takie rzeczy nie przychodzą do głowy. Pochylił się nad wazonem i dostrzegł mały bilecik: „Z życzeniami zdrowia Tomasz Ptak i Artur Zaremba". - Typowe - westchnął i wstawił wazon do umywalki. 78 Przyglądał się żonie. Leżała wciąż tak samo spokojna. Nieobecna. Obca. Chciał zadać jej tyle pytań. Niestety, na razie mógł tylko porozmawiać ze swoim dzieckiem. Położył rękę na brzuchu Marii. Miał wra- żenie, że to coś poruszyło się. Ze prosi o pomoc. Że... - Panie profesorze, to już szesnasty tydzień cią- ży. Wiem, że od śmierci doktora Zawadowskiego nikt z panem nie rozmawiał o aborcji, ale proszę pomyśleć, jest dopiero początek lata, a już trudno wytrzymać. Wy- obraża pan sobie, co będzie w lipcu. - Do Jakuba dotarł zapach duszących perfum. „Dziecko Rosemary" - po- myślał i odwrócił głowę do otwartego okna. - Szukanie, szukanie, a jeśli pan nie zdąży? Po- winien pan wybrać. - Ostatnie zdanie zazgrzytało Jaku- bowi w mózgu. Co ją to obchodzi - Jakub z niechęcią spojrzał na Annę Baum. Jej obcisła żółta sukienka przykleiła się do ciała, a wokół pach pojawiły się mokre plamy. Nie chciało mu się nawet odpowiadać. Wzruszył ramiona- mi i przetarł twarz Marii mokrą gazą. - Jak długo wytrzyma pana żona? A pan? - psy- cholog nie dawała za wygraną. - W takich warunkach? Jakub żachnął się. - Proszę nas zostawić w spokoju. Wiem, że ro- bicie to specjalnie. Przeniesienia, ograniczenia, limity. Gdzie jest nowy lekarz? Dlaczego nikt się nie zajmuje moją żoną? Chce mnie pani złamać? Zniechęcić? Dla- czego?! Drgnęła na dźwięk ukrytego w kieszeni pagera. 79 - Proszę to przemyśleć - rzuciła, wychodząc. Zmieszany z jej potem zapach perfum przyprawiał Jakuba o mdłości. Czuję smak potu. Jest stony, to znaczy normalny. Gorąco też jest normalne. Jak piekło. Nie jest bezpiecznie. Tutaj wszystko puchnie, pęcznieje, rośnie. Wąsy wydłużają mu się, wydłużają. Chitynowy pancerz rozdyma się, potem powoli rozchyla i pęka. Ale spod niego wyłaniają się nowe skrzydła. Jeszcze ciemniejsze, jeszcze bardziej błysz- czące, jeszcze większe. Oślizgłe i skulone. Kap, kap, kap - ociekają obrzydliwą białawą cieczą, która natychmiast wyparowuje. Czajnik gwiżdże. Wzbija się do lotu, ale opada ciężko na ziemię. Nie ma skrzydeł. Stąd nie ma wyjścia. Obiecują, a potem odchodzą. A umierania wciąż nie ma - jedynej drogi ocalenia. Tam, na dnie, nie będzie skrzydlatych strażników, nie będzie bólu. Jakubie, dlaczego mówisz, że to jest złe? Kobiety są tak nieczułe. Czy ty nie masz serca, Siostro? Chcesz zabić swoje dziecko? Swoje Maleństwo? Ty? Matka! Zajrzyj w siebie, Siostro. Widzisz je przecież. Wiesz, że nie mogłabyś go skrzywdzić. Co dla ciebie jest niebezpieczne, Siostro? Życie? Nie rozumiem cię. Bezpieczeństwo? Czy ja mogę być nie- bezpieczny? Że jestem posłuszny, wierny, lojalny, oddany. Czyż to są wady? To są cechy budzące lęk? Bądź uczciwa, Siostro. To jest opoka, na której możesz się oprzeć. To jest skała. Może jestem Jego aniołem, ale za to twoim Stróżem. I nie pozwolę, abyście mi się wymknęli. O nie, nie pozwolę wam odejść. Jakub wrócił do kawałerki cały roztrzęsiony. - Co oni sobie myślą, ci lekarze - ze złością międlił w ustach przekleństwa. - Co to ma być? Pranie mózgu? Wy- kańczanie? Dlaczego ta głupia kobieta chce, żebym się poddał. Dlaczego? Świat jest złożony z wariatów. Włączył komputer. Na ekranie zajaśniały kolejne zdania rozdziału: Ból i alienacja - to cena, jaką zapłacili i Kafka, i Schulz za swoje wtajemniczenie. Za nadwrażliwość i pozorną słabość, które doprowadziły ich do prawdy. Za wyparcie urazów dzieciństwa. Za odrzucenie pierwszej winy, człowieczego grzechu. Zostali okaleczeni i nosili znamię upokorzenia, ale nie zamierzali przekazywać go dalej. I udało im się. Wyrwali się z przeklętego kręgu, zerwali genetyczną nić łączącą ból z bólem, ofiarę z ofiarą. Stali się niepokonani. Poznali przyczynę. Ani Romana Halpernowa, ani Felicja Bauer nie mogły tego pojąć. Nie mogły pojąć ostrzeżenia zawartego w listach i płynącego ze sztuki. Widziały tylko chitynowe pancerze, rozchylone skrzydła i długie czułki. Czuły wpatrzone w siebie czarne oczy. Nie wyciągnęły wniosków z ostrzeżenia. Zabrakło im dziecięcej wiary i niewinności. Dziecięcej odwagi. „Gdybyż można było uwstecznić 81 rozwój, osiągnąć jakąś okrężną drogą powtórne dzieciństwo" - pisał Schulz do Andrzeja Pleśniewicza. Dzieciństwo oczyszczone. Nieskalane bożym grzechem. Bożym wyrokiem. Dzieciństwo, do którego pragnął powrócić bezbronny wobec ojca kafkowski Robak - Gregor Samsa. Tylko, że żadna powtórka nie była już możliwa. Raz się dokonało i ten, kto nie mógł o tym zapomnieć, nie mógł istnieć. „- Mamo, mamo - cicho powiedział Gregor i spojrzał na nią. Na chwilę prokurent zupełnie wypadł mu z myśli; natomiast na widok płynącej kawy nie mógł powstrzymać się od kilkakrotnego kłapnięcia szczękami. Na to matka znowu krzyknęła, uciekła od stołu, i padła w ramiona spieszącego ku niej ojca. [...] Gregor musiał dlatego spróbować teraz ojca przebłagać, gdyż na to, by mu wszystko wyjaśnić, nie miał ani czasu, ani możliwości. Uciekł więc do drzwi swego pokoju i przycisnął się do nich, aby, jak tylko ojciec wejdzie z przedpokoju, mógł zaraz zobaczyć, że Gregor ma najlepszy zamiar wrócić do siebie i że nie potrzeba go wypędzać, lecz tylko otworzyć drzwi, a zaraz zniknie." Niestety, na nic się zdały próby naprawienia nie swoich win. Krzywdzony jest już z góry skazany na kolejne cierpienie. Ofiara zawsze będzie ofiarą. Zgodnie z boską wolą. Ale o tym wiedzą tylko wybrani. Inną drogę powrotu wybrał Bruno Schulz. W Sklepach to Ojca-Demiurga dosięga wreszcie kara. „Opętany fascynacją awersji, która go wciągała w głąb swych zawiłych dróg. Mój ojciec poruszał się wieloczłonkowym, skomplikowanym ruchem dziwnego rytuału, w którym ze zgrozą poznałem imitację ceremoniału karakoniego. Od tego czasu wyrzekliśmy się ojca. Podobieństwo do karakona występowało z dniem każdym wyraźniej - mój ojciec zmieniał się w karakona." Metamorfoza Ojca w karakona pozwoliła Schulzowi bez przeszkód go nienawidzić. Wyrzec się go i myśleć o nim z najwyższą odrazą, na jaką rzeczywiście zasłużył. Powrót Gregora Samsy do dzieciństwa kończy się klęską. Ponownie zostaje odrzucony przez rodzinę, ponownie upokorzony, trafia w końcu na śmietnik. Żadna forma istnienia na tym świecie nie daje bowiem wyzwolenia. „- Nie żyje? - spytała pani Samsa i niepewnie spojrzała na posługaczkę [...]. - Chyba się nie mylę - powiedziała posługaczka i na dowód tego miotłą odepchnęła zwłoki Gregora jeszcze dość daleko na bok. [...] - No - powiedział pan Samsa - teraz możemy podziękować Bogu." Natomiast błądzącemu po labiryntach dzieciństwa Schulzowi udaje się przynajmniej na chwilę usunąć Ojca ze swojej mitycznej krainy: „Kto mógł powiedzieć, czy żył gdzieś jeszcze w jakiejś szparze podłogi, czy przebiegał nocami pokoje, zaplątany w afery karakonie, czy też był może między tymi martwymi owadami, które Adela co rano znajdowała brzuchem do góry leżące i najeżone nogami i które ze wstrętem brała na śmietniczkę i wyrzucała?" 83 Jakub cofnął strony: „Ból i alienacja - to cena, jaką zapłacili i Kafka, i Schulz, za swoje wtajemniczenie. [...] Za wyparcie urazów dzieciństwa. [...] Zostali oka- leczeni..." - w swoich rodzinach - „...nosili znamię upokorzenia..." - Jakiego okaleczenia Maria doznała w dzieciństwie, jeżeli musiała je ukryć aż tak głęboko? - Czuł się kompletnie przybity. Przecież żył z nią tyle lat. Był pewien, że jest szczęśliwa. Dlaczego nic mu nie powiedziała? Dlaczego nie zaufała? Co to mogło być, z czego zwierzyć mogła się tylko nieżyjącym szaleń- com? Wtajemniczonym? Czy dlatego myśl o dziecku wywołała w niej taką panikę? „...i obaj nie zamierzali przekazywać go dalej. I udało im się. Wyrwali się z kręgu, zerwali genetyczną nić łączącą ból z bólem, ofiarę z ofiarą. Stali się niepokonani." O co tu chodzi? Umysł Jakuba działał metodą eliminacji. Ponieważ pierwszy letarg zdarzył się, gdy Maria miała sześć lat, zatem problem musiał istnieć w jedynym otaczającym ją środowisku - w domu. Jeżeli ojca kochała, ufała mu, to... Zatem jeżeli nie ojciec, to musiała to być matka. Matka albo brat. Albo oboje. Przed którym z nich chciała uciec? Prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn - westchnął Jakub i wyłączył komputer. Dzieją się rzeczy niepokojące, Siostro. Źli ludzie snują plany, aby nam przeszkodzić. Chcą wszystko zaprzepaścić, zniszczyć. Ale dosięgnie ich kara - każdy, kto namawiać będzie do zabicia dziecka, poniesie karę. Nie można bowiem szafować boskim darem bezkarnie. Nakłanianie do zbrodni, wspomaganie jej - to zdrada. Ma- leństwo jest nasze. I nam jest przeznaczone. Naznaczone. Nasze na wieki. A ty, Siostro, jesteś niczym. Jesteś łajnem, śmie- ciem, plugawym ścierwem, które można tylko kopnąć. Nie potrzebujemy cię. Jesteś wyrodną matką, która odrzuca własne dziecko. Gorzej: która własne dziecko, krew z krwi, ciało z ciała i duszę z duszy chce zamordować. Niewarta jesteś przebaczenia. Twoje okrucieństwo przeraża Boga. Musisz się teraz zgodzić. Pamiętaj, musisz być po- słuszna. Zrób to, bezduszna ladacznico. Zrób to, śmier- dząca suko. Inaczej poznasz wreszcie, co to ból i piekło. Co to niewyobrażalne. Wgryziemy się w twoje oczy i przez krwawe oczo- doły dostaniemy się do twojego lepkiego, cuchnącego mózgu. Czułkami spenetrujemy myśli. Wwiercimy się przez uszy i złożymy kokony naszego potomstwa w twej pamięci. Posiądziemy całe twoje ciało, Siostro. Nasze czarne stroje pięknie będą kontrastować z bielą twojej skóry. Twoje sutki staną się czerwone i sterczące, gdy zaczną je pocierać tysiące cienkich nóżek i spragnionych przyjemności czułków. Twoje włosy łonowe staną się naszym gniazdem i królować będziemy w twojej gorącej, miękkiej pochwie. Tam zagnieździmy się wszystkie. Legiony naszych pokoleń. W przepastnej głębi twojego ciała. By kąpać się w twojej krwi. By kąpać się w twojej krwi. Jesteś winna, Siostro. I skazujemy cię na karę wiecznego powtarzania, wiecznego dotykania, wiecznego penetrowania. Już jesteśmy blisko. Tuż-tuż. Już zaraz, już za chwilę, jeszcze trochę. Teraz, Siostro! Siostroooo! Studnia. Spadam. Coraz niżej i niżej. Dokąd? Dokąd lecę? Nie wiem. Nie musicie mnie dotykać. Po prostu odchodzę. Umieram. Nie czekajcie na mnie. Umieranie tak bardzo boli. Nie, nie, w samochodzie bym nie chciała. Był wtedy cały przemoczony. Nie zmuszaj mnie, to było za słone. Proszę. Nie chcę tego. Tak, jest już stanowczo za późno. Tylko nie ruszajcie moich rybek! Wszędzie są. On go wziął w rękę i zgniótł w palcach, a cała reszta biegata rządkiem po rurze. Jeden za drugim, jeden za drugim, jeden za drugim. Czy ona nie mogłaby choć raz zrobić czegoś tak, jak trzeba. Bardzo bym chciała, bardzo bym chciała. Obiad znów był przypalony. Nie, nie, diabeł nie ma zielonych oczu. On w ogóle nie ma oczu. Nie ma niczego. Niczego. Nie zbliżajcie się do mnie, proszę. To wcale nie musi tak być. Nie musi się tak powtarzać. Proszę. Jeden za drugim, jeden za drugim... ROZDZIAŁ Matka, brat lub oboje. Matka, brat lub oboje - Jakub nieustannie powtarzał w myślach niepokojącą mantrę. Tajemnica. Jak przeniknąć do jej mózgu, do jej lęków, jak spenetrować przeszłość odgrodzoną murem zagadkowego cierpienia? Jak pojąć to, co napisała. Jakub wpatrywał się w zdjęcie żony. W jej twarz, spokojną, uśmiechniętą. Niczego nie widział. Niczego nie mógł zrozumieć. Niczego sprawdzić. Ze złością włączył komputer. To musi być gdzieś tutaj. Tutaj musi być ta pieprzona odpowiedź. Enter. NIENAWIŚĆ TOMMASO LANDOLFIEGO Dlaczego świat Tommaso Landolfiego, dziwaka, surrealisty i narcyza to kłębiące się bestiarium? Karaluchy, pająki, robaki, szczury, ropuchy i gąsienice. Do tego maniacy, mordercy, sado-masochiści, zboczeńcy. Czy był to jedynie zabieg literacki? Epatowanie czytelnika okropnościami, ohydą? Czy konieczność przeniesienia nienawiści? Do kogo? 87 „Nie mam przewin, by się korzyć. Jestem taką, jaką stworzył mnie Stworzyciel, winnym On." Wareg, bohater Morza karaluchów, pragnąc zdobyć kobietę, zabiera ją w surrealistyczną podróż: „Jak okiem sięgnąć, pod rozpalonym sklepieniem nieba roztaczało się bezkresne, czarne jak atrament morze o żałobnym blasku: nieprzebrana ilość karaluchów pokrywała tak gęsto całą jego powierzchnię, że spod nich nie przenikała nawet woda. W głębokiej ciszy wyraźnie dawał się słyszeć suchy chrzęst roztrącanych dziobem okrętu pancerzy." Zdrajczyni Lukrecja odtrąca czystą miłość mężczyzny. Opętana przez robaka, na łup robaków zostanie wydana. Wareg, nie mogąc znieść upokorzenia, świadomości, że Lukrecja mniej go ceni niż nędznego insekta, swoją nienawiść przekształca w rzeczywistość. Zdrajców dosięgnie los zdradzonych. A nad wszystkim zapanują KARALUCHY. „Lukrecja próbowała osłaniać się, lecz brakowało jej już sił. Wstręt przyprawiał ją o silne mdłości, o ciężką niemoc, krew prawie zastygała jej w żyłach, a ona sama bliska była poddania się. Karaluchy sięgały jej już do bioder, wydeptały ścieżkę od piersi do ramion, zagnieździły się we włosach, sunęły po czole. Czuła je pomiędzy udami, wypełniały jej pachy, napierały na wargi, jeszcze trochę, a miałaby je w ustach..." Kto ponosił za to winę? Za straszną zemstę godną wielkiego urazu? Za zdradę. Wareg oszukany przez kobietę i przez robaki, wolał sam zginąć! - Kobietę! Kobietę! - Jakub nie potrafił opano- wać podniecenia. To była przyczyna, to było źródło zła - matka, totalna kobiecość, zdradzająca, podstępna i nieczuła. Matka. To ją zastąpiły karaluchy. Z niej zdjęły ciężar dziecięcej nienawiści. Od gapienia się w ekran piekły go oczy. Wstał i poszedł do łazienki. Prysznic odprężył go. Chłodna woda spłukiwała napięcie i przygnębienie. - Obojęt- ność, surowość, brak zainteresowania i czułości, brak szacunku, bicie. Co się działo w ich domu? Nic nie jest pewne. - Spojrzał na palce u nóg. - Nic nie jest oczy- wiste. Russełl miał rację, że nie ma od tego żadnych wyjątków. Nagle przez szum wody przedarł się dzwonek telefonu. - Przecież zostawiłem numer tylko Mary i Annie Baum - zastanawiał się Jakub, biegnąc do aparatu. Pośliznął się przy stole i ledwo złapał równo- wagę, podnosząc słuchawkę. - Panie profesorze, powinien pan natychmiast przyjechać do szpitala. Pana żona miała atak. - Głos te- rapeutki wydał się Jakubowi obcy, nieprawdziwy. - Jaki atak? - Jakub czuł, jak słowa ledwo prze- pychają się przez jego wyschnięte gardło. Zlizał krople wody z twarzy. - Nie ma czasu na tłumaczenia. Czekamy na pana. Jakub rzucił słuchawkę. - Co to znaczy atak? W śpiączce? Ludzie w śpiączce nie miewają ataków. Więc może... - gorączkował się wciągając ubranie. Do szpitala dotarł w pół godziny. Wolał wbiec po scho- dach, niż czekać na windę. Do pokoju Marii dopadł zziajany i mokry. Otworzył drzwi. Pusto. Tylko lekki podmuch wentylatora wzdy- mał prześcieradła. Jakub tępo wpatrywał się w czeka- jące na następnych pacjentów łóżko. Biel? Stał tak długą chwilę i w końcu powoli pochylił się, by pozbierać rzeczy Marii. Poruszał się prawie bez- wiednie. Bez myśli, bez uczuć. W pustce. Szczotka do włosów, nożyczki, balsam do ciała, talk, maść przeciw odleżynom, małe radio i... Jakub cofnął się gwałtownie. Wielki czarny karaluch przyglądał mu się z głębi szafki. Czułki kołysały się ze złością. Złowrogo. Drgały nie- ustannie, jakby mierząc jego zaskoczenie. Jakub znie- ruchomiał. - Spóźniłem się - jęknął. - Pan profesor, prawda? - młody lekarz był wy- raźnie zadowolony. - Doktor Tuchanowicz, dzień dob- ry. Dobrze, że pan już jest. Pana żona napędziła nam stracha. Myśleliśmy, że to serce... Dostała drgawek, kon- wulsji. Podaliśmy... Jakub powoli podniósł się nie spuszczając kara- kona z oczu. Ostrożnie wyminął lekarza i obszedł szafkę z boku. Żadnych gwałtownych ruchów. 440 drobnych włosków na końcu odwłoka wychwytuje każdy ruch powietrza, przekazuje impuls do komórek nerwowych, a te wprawiają w ruch odnóża - z pręd- kością pięciu kilometrów na godzinę. Żadnych gwał- townych ruchów. - Panie profesorze, czy wszystko w porządku? - Nowy lekarz z niepokojem przyglądał się poczynaniom Jakuba. Trach! Metalowe drzwiczki gwałtownie zatrzas- nęły się, zamykając w szafce intruza. - Mam cię! - Jakub odetchnął z ulgą. Lekarz skrzywił się, wyraźnie zbity z tropu. 90 - Przepraszam... Czy moglibyśmy? Czy mogli- byśmy pójść do pańskiej żony? - zaczął niepewnie. - Naturalnie. Czy przeniesiono ją do poprzed- niego pokoju? - Jakub wychodząc kopnął stojącą przy framudze feromonową pułapkę na karaluchy. - Kolejne oszustwo. Przepraszam, panie doktorze. To nie do pa- na. Czwórka? Duży pokój. Świat jest pełen tajemnic, Siostro. Gdzie zaginęła twoja pewność? Gdzie podziały się twoje wspomnienia? Twoja przeszłość? Nic już nie oca- lało. Nie obwiniaj mnie za to, co się stało. Sama jesteś sobie winna. Powinnaś zrozumieć, że kiedy robi się takie rzeczy, zasługuje się na karę. Jesteś winna. To ty jesteś winna. Czy odeszłaś już tak daleko, że nie słyszysz? Cał- kowicie w mojej władzy. Nie zawiodła mnie moja rycerska powinność. Naprawdę, Siostro, sprawiłaś mi wielką ra- dość swoim przerażeniem. W tym basenie jest za dużo rzęsy wodnej. Nie mogę tam wskoczyć. Proszę. Nie zmuszajcie mnie. Boję się. Ten pociąg tak pędzi, tak pędzi. Woda tnie moje ciało jak nóż. Stalowe ostrza nagle wyłaniają się mroku. Jak nóż. Wciąż szperają w moim wnętrzu. Szukają Maleństwa. A ono tam leży i nasłuchuje. Czy jest bezpiecznie? Ciach! Nic się nie zmienia. Ciach! Nikt nie chce nam pomóc. Ciach! Nie zasypujcie mnie ziemią. O Boże, gdzie jest mój tata? Gdzie mój ratunek?! Ich czarne skrzydła szumią mi nad głową. Szumią mi w głowie. Chity... chity... chitynowe pancerze. Szpiedzy. Patrzą. Czuwają. Smok o stu oczach. Nie dotykaj mnie, proszę. Nikt mnie nie szuka. Marysiu, zdejmij majtki. Nigdy tak do mnie nie mów! Coś kapie na podłogę. Czerwone krople, moje czerwone rękawiczki, dlaczego on ma czerwone oczy. Sto oczu. Arbuz przecięty na pół. A jego palce jak noże. Ciach! Przecięty. Ciach! Przecięty. Na pół. - Mario, już po wszystkim. - Jakub starał się ukryć rozczarowanie. Czy uda mu się wytrzymać jesz- cze cztery i pół miesiąca? Ile zniesie fałszywych alar- mów, nadziei, niepokoju? Domyślał się, co przeraziło Marię. Ale to z kolei przerażało jego. Nie chciał wyciągać wniosków. Nie chciał logiki. Ścisłych dociekań. Wciąż uważał, że ma zbyt mało da- nych. Zbyt mało pewności. Zbyt mało odwagi. Całe szczęście, że przynajmniej w szpitalu nie musiał już nic robić. Nowy lekarz przejął nad wszyst- kim kontrolę i wydawał się Jakubowi kompetentny. Wpływał na niego uspokajająco. Był rzeczowy, troszczył się o Marię i o dziecko. I nie wspominał o aborcji, co sprawiło Jakubowi dużą ulgę. Teraz mógł zostawić żo- nę pod dobrą opieką. Wracając na Starówkę, zrobił zakupy. Chleb, tro- chę sera, pomidory. Zapach szynki przypomniał mu, że od rana nic nie jadł. Przygotował sobie kanapki i usiadł przy komputerze: 92 — Rozpoznawanie. Kolejny krok. Zbiór „Cortaz": ZEMSTA JULIO CORTAZARA Najpierw zemsta. Silny motyw w kulturze iberoamerykańskiej. Tak jak wszystkie uczucia dotykające miłości i śmierci. Potem nasycenie. Tak jak południowoamerykańska przyroda nasycona jest owadami. Na każdej ulicy, w każdym domu. Są wszędzie. Wdzierają się pod skórę. Między palcami szaleją ich odnóża. Przyczepione do moskitiery. Drapieżne. Czekają. Drapieżne, jak Julio Cortazar i Delia - bohaterka opowiadania Circe. Czarodziejka przemieniająca tym razem nie towarzyszy Odyseusza w świnie, ale karaluchy w cukierki. W słodyczy przygotowywanych przez nią karmelków Mario „czuł pod zębami maleńkie chrupiące cząsteczki, których smaku nie udało mu się wprawdzie rozpoznać, ale które swą twardą konsystencją przyjemnie kontrastowały ze słodkim i płynnym miąższem. [...] Palce jego powoli przełamały cukierek, światło księżyca oświetliło wyraźnie białawą masę karalucha, jego pozbawione pancerza ciało otoczone pomieszanymi z miętą i marcepanem kawałkami skrzydeł, nóg i utłuczonej skorupy." Delia-Circe. Bogini metamorfozy. Bogini choroby. Oszalała z rozpaczy, pragnąca zemsty, zawarła pakt z Jego strażnikami. Jego Czarnymi Aniołami. 93 — Zemsta? Jakub zastanawiał się nad kolejnymi tezami pracy Marii. Pogodził się już z tym, że nie jest to naukowa dysertacja. Nie doszukiwał się więc historycz- noliterackich rewelacji. Motywy owadzie w literaturze to niewątpliwie oryginalny temat, ale jego ujęcie prze- kroczyło już granice oryginalności. Stawało się chorobą. Poszukiwaniem odpowiedzi na ból duszy. Zemstą? Za niespełnione, nieodwzajemnione uczucia? Za zmarno- wane życie? „Zawarła pakt z Jego strażnikami." - Jakub nic już z tego nie rozumiał. - Czyimi strażnikami? Robakami? Tatusiu, nigdy mnie nie zostawiaj. Nigdy mnie nie... Nie wiem. To tak bardzo boli. Tak bardzo bolało. Nie chcę już tego. Ty tu zostań, aleja wychodzę. Mnie tu nie ma. Nie było. Nigdy nie było. Ale dlaczego ten wielki pies pożarł dziecko? To nie mnie pożarł. To nie mnie tak boli. Karaluch ukryty w swojej Czerwonej Jaskini wabi kolejne ofiary. Dla- czego muszę tam wejść? Dlaczego moje nogi idą w tę stro- nę? Nie ma nikogo, kto by mnie zatrzymał. Chodź do mnie. Chodź do mnie. Wota. Ciemno. Przychodzi tu i śpiewa mi kołysanki. Czarownica. Nie otwieram oczu. Myśli, że za- sypiam. Myśli, że nie widzę jej wielkiego psa. Mówi, że Karaluchy żyją tylko w kuchni. I wtedy Baba Jaga złapała dzieci i wepchnęła je do pieca. A tam było tak strasznie gorąco, tak gorąco i one krzyczały, krzyczały z całych sił i... Przytula mnie, naciąga kołdrę. ...i Baba Jaga pożarła naj- pierw Jasia, a potem Małgosię... Muszę natychmiast otwo- rzyć oczy i spojrzeć w górę. Jest. Przygotowany do skoku. Rozkołysany. Błyszczący czarny pocisk na śliskiej tafli. Już wyczuł czułkami moje przerażenie. Szuka mnie. Skrob, ------94 skrob. Zmęczony, ale szczęśliwy. Bliski celu. Jeśli mnie dotknie - umrę. A ona mówi, że Karaluchy żyją tylko w kuchni. Rozmowa z Mary nie przyniosła Jakubowi po- cieszenia. Co mu z tego, że podobno takie ataki mogą się zdarzyć w śpiączce. Nic to nie zmienia. Był już zmę- czony. Owszem, cieszył się z nowego lekarza, cieszył się z nowego pokoju Marii. Ale jego poszukiwania? Wciąż w środku labiryntu. Rozpaczliwa miłość do ojca, nie- nawiść do matki, obcość Piotra, fobia. Czy to mogło tłumaczyć oba letargi? - Nie wiem, kiedy uda mi się tym razem za- dzwonić. - Głos Mary był bardzo smutny. - Piotr nie jest zadowolony, że się z tobą kontaktuję. Mówi, że ma teraz nowe życie i nie potrzebuje tego, co zostawił. - Jakub nie słuchał Mary zbyt uważnie. - Nie martw się, na pewno jakoś sobie poradzę. Zadzwonisz, kiedy będziesz mogła. - Przypomniał jej jeszcze, że za trzy dni będzie już w swoim mieszkaniu. Zbliża się, krąży, Poszukiwacz. Czasami jest już bardzo blisko, ale nieświadomość powstrzymuje jego kroki. „Delia-Circe, bogini metamorfozy. Bogini choroby. Oszalała z rozpaczy, pragnąca zemsty, zawarła pakt z Jego strażnikami." - Gdyby tylko twój mąż potrafił to zrozumieć, przeniknąć sens twoich słów, Siostro. Ale on wciąż jest tak daleko. Wciąż się lęka. Lęka się nas - strażników. Jego strażników. Bos- kich wykonawców wszelkich rozkazów. Nas, Czarnych Aniołów. I nic mu już nie pomoże. Nic nie uratuje. Żaden pakt. Śmierć jest zaraźliwa. Pamiętaj o tym, Siostro. Śmierć jest zaraźliwa. I cierpienie jest zaraźliwe. Chcesz wystawić go na próbę? Gdzie się podziała twoja miłość? Twoja troska i oddanie? Czyżbyś była zdradliwą wiedźmą, która wciąga bez- bronne, nieświadome niczego ofiary w pułapkę własnej fobii? Nie zasługujesz na wyrozumiałość, Siostro. Nie za- sługujesz na przebaczenie. On wciąż ci się przygląda. Sędzia. Wciąż jeszcze myślisz, że Bóg nie objawia się w tym świecie? On wie najlepiej, jaką karę ci zgotować. A wtedy już nawet ja nie będę mógł ci pomóc. Jakub znowu usiadł przed komputerem. Przej- rzał kilka zbiorów dotyczących robaków w literaturze fantasy i science fiction. Monstra, mutanty - nic realis- tycznego. Motywy oparte na klasycznie wyolbrzymio- nym, atawistycznym lęku. Powiększony pod mikrosko- pem owad świetnie nadaje się na potwora. Olbrzymie szczęki, odnóża pokryte wioskami, rogi, wyrostki, chi- tynowe pancerze, wielkie szczypce i czułki. Do tego drapieżne obyczaje, okrucieństwo w zdobywaniu poży- wienia - gotowe fabuły. Przy czytaniu kolejnych akapitów Jakuba ogar- niał wstręt: „Larwa pływaka wbija sierpowate żuwaczki w ciało ofiary, ich wyżłobieniami spływają soki trawienne i w ciągu kilku minut zmieniają jej ----------- 96 narządy wewnętrzne w płynną masę gotową do wyssania. Szczerklina piaskowa wygrzebuje komorę i zaciąga tam sparaliżowaną jadem gąsienicę motyla, która żyje jeszcze parę tygodni, służąc larwom za stale świeży pokarm. Habrobracon- osa owadziarka, poraża gąsienicę podobną do kurary substancją. Potem w ciele ofiary, której jelita i serce działają, rozwija się larwa osy." Jakub wzdrygnął się. Przerażało go okrucieństwo owadziego świata. Nie mógł pozbyć się myśli, że stworzył to szaleniec. Bóg-Potwór. Nie tylko on miał kłopoty z zaakceptowaniem praw owadzich. Niemiecki entomolog Wagner nie mógł opublikować swoich badań, ponieważ wydawca nie wierzył w opisane fakty. W to, że u bedliszka Miastor w ciele larwy-matki odbywa się partenogenetyczny po- dział komórek jajowych. Gdy larwa wypełni się masą potomnych, te wydostają się, przebijając ciało matki. - Koniec z tym - Jakub gwałtownie zamknął komputer. - Dość. Jeszcze trochę, a zwariuję. Oszaleję, jak Maria wśród wtajemniczonych. Muszę natychmiast stąd wyjść. Zrobić coś normalnego, coś zdrowego. Upić się, pójść do kina. - Jakub nerwowo chodził po pokoju. - Zmiana. Potrzebna mi jest zmiana. Na ulicy, mimo wieczoru wciąż było parno, w kawiarnianych ogródkach tłum kłębiących się ludzi. 97 Zresztą wszędzie ich było pełno. Wszędzie włazili. Zanurzali usta w piwnej pianie, zapychali płuca pa- pierosowym dymem, spieszyli się, paplali. To nie było towarzystwo dla Jakuba. To nie było uspokojenie. Pośpiech, pośpiech, pośpiech. Do czego? Za czym? Nie wiedział. Oni też nie wiedzieli. Uciec. Zaszyć się gdzieś w ciemnej jaskini. Z dala od pytań. Z dala od tego obrzydliwego świata robali, karaluchów, modliszek, szczerklin... Jedyny seans, na który Jakub miał jeszcze szansę zdążyć, zaczynał się za dziesięć minut. Zdecydował się. Szybkim marszem na pewno dotrze na czas. Spóźnił się tylko parę minut. Bileterka tylko wzruszyła ramionami i podreptała, by wpuścić go na salę. Ciężkie drzwi zamknęły się za nim z lekkim, zgrzytem. Jakub wyma- cał najbliższy wolny fotel i usadowił się jak najciszej. Człowiek w masce opryskiwał żółtawym prosz- kiem kuchenne sprzęty w jakimś amerykańskim domu z lat trzydziestych. „Nagi lunch" Davida Cronnenberga był wcześniej pokazywany na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Jakub starał sobie coś o nim przypomnieć. Maria chyba widziała ten film, ale on musiał wtedy przygotować się do ważnego sympozjum, i... Nagle proszek skończył się. Kilka prychnięć. Cisza. Ze szpary między meblami a ścianą natychmiast wychynęły trzy wielkie amerykańskie karaczany. Po- nownie objęły kuchnię w posiadanie. Bili Lee zaklął. Jakub zaklął. Nie było ucieczki. W Interstrefie było się szpiegiem i szpiegowanym. One nikogo nie zostawiały w spokoju. Wielkie, wszechwładne karaluchy, mówią- ce odbytami, gwałcące dusze swoich ofiar. Nie było ucieczki. 98 KARALUSZA WŁADZA Całe zło i wszelkie podstępy rodzą się w ich chitynowych głowach. To one zakładają szpiegowską organizację i skłaniają Billa Lee do pisania donosów z Interstrefy. To one zmuszają go do zabicia żony. Osaczony przez robaki - karaluchy, stonogi, dziwacznego larwowatego Mugwumpa - Bili stopniowo, jak każdy człowiek, traci niezależność. Me potrafi już żyć samodzielnie, codziennie oczekuje rozkazów i podporządkowuje się im. Cronnenberg połączył swoje przeczucia z tym, co wiedział William Burroughs, i stworzył dzieło, które przedziera się przez maski fałszu i niemal dotyka prawdy. Do kogo należy świat? Kto ma władzę nad człowiekiem? Komu zależy na jego upadku? Na jego strachu? Tylko Jemu i Jego robaczywym Strażnikom. Jakub w osłupieniu przeglądał kolejny rozdział pracy Marii. Sam był wstrząśnięty filmem i wyobrażał sobie, co musiała czuć Maria, patrząc, jak żona Billa Lee zabija karaczany swoim narkotycznym oddechem. Ale coś takiego? Nienormalni. Wszyscy byli nienormalni. Pisarze sięgali po chore symbole. Reżyserzy przetwarzali to w obłęd. - Mario, dlaczego jedni z dziecięcych urazów wynoszą siniaki na duszy, a inni tylko na dupie? - Ja- kub nie potrafił tego pojąć. Skąd to się brało? Z jakiego bólu zrodziła się umysłowość Kafki, Schulza, Landol- — 99 fiego, Burroughsa. Czy wystarczyło mieć gwałtownego ojca albo surową matkę? Czy to na nocniku powstaje geniusz? Wrażliwość? Dziedziczenie? Wpływ środo- wiska? Jeśli tak, to wszyscy powinni być nienormalni. Wszystkie dzieci naznaczonych wojną, chorobą, znie- woleniem rodziców, wszystkie dzieci tych dzieci... Zasada jest bardzo prosta. I zaprawdę nie trzeba było aż boskiego umysłu, aby ją stworzyć. Nie, nie twierdzę, że każdy mógł na to wpaść. Ale tacy jak my - mogli. Nie myśl, że jestem próżny, Siostro, że unoszę się pychą. Że Jego bliskość daje mi nadmierną władzę i pew- ność siebie. Zresztą sama przyznaj - nie była to zbyt fine- zyjna, trudna do odkrycia myśl. Nawet twój mąż wreszcie ją poznał. Zaprawdę, my- liłem się, osądzając go tak surowo. Ciekawe tylko, czy będzie umiał wyciągnąć należyte wnioski. Po drugiej wojnie i pierwszej, i każdej poprzedniej, po rewolucjach, rzeziach i zarazach, po każdym wcześniejszym prześla- dowaniu i po... Ale czy on będzie miał odwagę uwierzyć w niewyobrażalne, nieprawdopodobne? Powiedz mi Sio- stro, czy on potrafi to zrobić? Nie chcesz mi pomóc. Jak zwykle, odwracasz się ode mnie. Unikasz mojego wzroku. Ale wiesz, że ci się nie uda. Nie uda ci się wymknąć. Ściana. Cegła po cegle coraz wyżej. Coraz mniej światła. Coraz mniej powietrza. Dlaczego stawiają tę ścianę? Chcą mnie tu zamknąć? Nie ma dla mnie ratunku. Nie ma wyjścia. Duszę się. Duszę się. Duszę... Bądź grzeczna i wypij mleko. Mamusia bardzo się spieszy. No, bądź kochaną córeczką. Nie jest bezpiecznie. Wysoko. Wysoko i ciemno. Pod szafkami ciemność. Pod lodówką ciemność. Pod zlewem wielkie Mroczne Kró- lestwo. Stamtąd hyc, wąsy. Ruszają się, ruszają się. Szpiedzy. Po tej stronie zostanę tylko ja i oni. Nie, ja wychodzę. Mnie tu nie ma. Nie ma. Mleko? Mleko przecież nie jest czarne. Czerń. Pływająca Czerń. Przebiera wą- sami. Uśmiecha się. Chodź do mnie! Chodź do mnie! Nie bój się. Ciemno jest wszędzie. Ciemno jest wszędzie. Mam cię już! Siostro! Siostro! Jakub ostrożnie wciągnął powietrze. Całe szczęś- cie w domu nie było już żadnego zapachu środków dezynfekcyjnych. Teraz wystarczyło posprzątać, przy- wieźć resztę rzeczy i znowu żyć normalnie. Odpocząć od pracy Marii, nie jeździć codziennie do szpitala, nie bać się, że stało się najgorsze. Miał już wszystkiego dosyć. Miał dosyć ciszy. Był zmęczony i jego psychika domagała się odpoczynku. Klucze do mieszkania na Starówce oddał dzie- kanowi. Obiecał też, że zadzwoni w sprawie kursów wakacyjnych dla zagranicznych studentów. 101 Tak, to właśnie teraz powinien zrobić. Wrócić do pracy i czekać. Postanowił też przygotować pokój dla dziecka. Kupi potrzebne sprzęty, łóżko, wózek, wa- nienkę. Wiedział, że jest zbyt wcześnie, ale chciał sobie udowodnić, że wciąż ma pewność. Jasnoniebieskie tapety - fizyczna praca sprawiała mu przyjemność. Pomalowanie okien, wycyklinowanie podłogi - wszystko nabierało wyraźnego sensu. Rzeczy musiały być praktyczne i jasne. Kontakt odpowiednio zabezpieczony, ściemniane światło, wygodny fotel, w którym Maria będzie karmić. Momentami czuł ab- surd swych poczynań, ale uciekał od tych myśli. To był pierwszy krok do normalności. Teraz mógł już wrócić do pracy. Dziekan załatwił mu dwie grupy na czerwcowych kursach. Niezbyt ob- ciążające zajęcia, za to dobrze płatne. Miał prowadzić warsztaty - z pogranicza socjologii, filozofii, psy- chologii i nauki o kulturze. Coś prostego dla zagra- nicznych studentów, doskonalących na uniwersytecie język polski. Widzisz, Siostro, jak twój mąż łatwo dał się zwieść. Doprawdy nie wiem, czym się kierował. Czyżby została w nim jeszcze postsocjalistyczna wiara w robotnika? On patrzy i nie widzi, Siostro. Ściana to dla niego ściana. Stół to dla niego stół. Otaczają go rzeczy zwykłe. Nie prze- czuwa, że porzucił dom na swoje nieszczęście. Powraca do niego Nieświadomy i Oszukany. Czy ty mu jeszcze ufasz, Siostro? Ufasz, że zrobił to dla twego bezpieczeństwa. Dla twego bezpieczeństwa zostawił nam otwarte wrota? Zawsze byłaś taka naiwna, Siostro. Zawsze. 102 Jakub podziwiał urządzony przez siebie pokój. Potem starannie zamknął drzwi i zszedł na dół. Ta czynność stała się już rytuałem. Wciąż ogarniało go zniecierpliwienie, które kazało mu zaglądać tam codziennie i odczuwać ból z powodu pustki. Nie chciał 0 tym myśleć. Nie chciał tego robić. I robił. Próbował się skoncentrować przy komputerze. Podsumować wnioski. Po pierwsze, Marię łączyła z oj- cem silna więź emocjonalna. Tak silna, że na każdy jego wyjazd reagowała gwałtownymi zaburzeniami soma- tycznymi. Czemu tak bardzo była odeń zależna? Dawał jej miłość, której nie mogła otrzymać od matki. Opie- kował się nią? Bronił? Przed czym? Przed niechęcią matki. Agresją. Maria była późnym, może nie chcianym dzieckiem.. Sprawiała same kłopoty. Ciągle chorowała. Późno zaczęła mówić. Wymagała nieustannej opieki. Może matka biła Marię? Chociaż Mary mówiła, że Piotr nigdy nie wspominał o czymś takim. Sam nie był bity 1 nie przypominał sobie, żeby matka w ten sposób ka- rała Marysię. Może upokarzała ją? Straszyła, że ją po- rzuci, odda? Oskarżała, że jest nic niewarta? Nie miał żadnych danych. Wiedział tylko, że od śmierci matki Maria ani razu nie była na jej grobie. Wszystkim zajmował się ojciec. Nigdy też nie wspo- minała o tamtych wydarzeniach. Owszem, mówiła 0 sobie, żartowała z próby samobójstwa, wypadku i re- habilitacji. Natomiast nie mówiła o matce, która w tym czasie umierała na raka i której już nigdy nie zobaczyła. 1 nic o bracie, który równie nagle wyjechał z kraju. Nie miała żadnych fotografii, żadnych pamiątek oprócz dziwnego albumu pełnego miejsc, wnętrz i przedmiotów oraz zdjęcia z ojcem zrobionego nad mo- 103------------- rzem. I jeszcze jedno - w listach Marii do ojca matka zawsze była tą, która karze, stawia wymagania, ocenia i nigdy nie jest zadowolona. Zawsze pełna pretensji, zawsze obarczająca winą innych, okrutna w swojej bez- myślności. Żadnej serdecznej wzmianki. - Dlaczego to musi być takie skomplikowane. - Jakub czuł, że zaraz dopadnie go migrena. - Dlaczego tak trudno skleić z tego logiczną całość? Nawet jeśli Maria przeniosła swój lęk i nienawiść do matki na ro- baki. To, co napisała, było już czymś więcej niż rozpo- znawaniem. Szukaniem identyfikacji. Zresztą to także nie tłumaczyło letargów. Chyba, że... Chyba, że tak jak teraz za bardzo zbliżyła się do swojej fobii. Albo musiała się zbliżyć. Jeśli teraz za tropienie swego lęku zapłaciła regresem, Todstellreflexem, to wtedy, gdy miała sześć lat, mógł to wywołać dużo słabszy bodziec. Robak w szafce? Możliwe. Zamurowali moje usta. Musieli to zrobić, bym nic nie mogła powiedzieć. Oni chcą, żebym milczała. Wszyscy. Chyba w grobie. Śmierć jest miękka, ciepła i jasna. Ale mnie nie chce. Wciąż na mnie patrzy, wciąż patrzy. Wszę- dzie ma oczy. Maleństwo, śpij. Zaraz wstanę i zrobię kawę. Z mlekiem. Nie, nie, to stało się komuś innemu. Eksplozja. Eksplodować. Eksplo... Bomba. Wszystko porozrywane na kawałeczki. Czerwone szmatki. Czerwone kropelki. Ktoś ukradł mi jedno oko. Nie, to stało się komuś innemu. Ze mną jest wszystko w porządku. Umieranie? Nie, nie dzisiaj. Nie dzisiaj. Dzisiaj jest tak ładnie. Nie może tego zrobić. Nie może przecież robić mi tego codziennie. Nie mam 104 — czym oddychać. O Boże, nie mam czym oddychać. Duszę się. Tato, pomóż miii! Moje ręce. Kara... Kara... Kara... Karaluchy... - O, widzę, że tym razem nie muszę czekać pod gabinetem, żeby z panią porozmawiać - Jakub zdziwił się widząc psycholog przy łóżku Marii. - Czyżby zmia- na metod? - Kobieta nie zwróciła uwagi na jego złoś- liwości. - To nie są żarty, panie profesorze, czy pana naprawdę nic nie niepokoi? Nie dziwi pana, ten nagły wzrost zainteresowania pana żoną? - Dziwi? Tylko cieszy. Lekarz się zmienił. To proste. Doktorowi Zawadowskiemu się nie chciało. Myślał tylko o tym, jak się nas jak najszybciej pozbyć. Przepraszam, wiem, że nie powinno się źle mówić o zmarłych, ale taka była prawda. - To tylko pańskie uprzedzenia, panie profeso- rze. Sądzi pan, że teraz komuś zależy na Marii? Ow- szem, to fascynujący przypadek - doskonały do zro- bienia kariery, do zdobycia rozgłosu. Pamięta pan taką historię z niemieckiego szpitala sprzed trzech lat? Utrzymywano ciążę w martwej kobiecie. Czysty ekspe- ryment. Do tego nie jest potrzebny człowiek. Żywy człowiek. - Doprawdy nie wiem, o co pani chodzi. Maria ma lepszą opiekę, pielęgniarki czuwają przy niej na okrągło, doskonały sprzęt. Co ma mnie w tym nie- pokoić? - Nikt już nie mówi o aborcji! - Tym lepiej. 105- - A nie zastanawiał się pan, panie profesorze, że rzeczywiście było to najbezpieczniejsze wyjście? Dawało przynajmniej szansę pana żonie. A ciąża? Już raz się udała. Można ją było powtórzyć. Tylko że bez Marii to będzie niemożliwe. - Jak to bez Marii?! - Czy pan nie widzi, że ich interesuje tylko dziecko? Nie Maria. Tylko płód rozwijający się w po- grążonej w letargu matce. Zawiodłam się na panu, panie profesorze. Myślałam, że panu zależy na żonie. Jakub był oburzony. Jak można było podawać w wątpliwość jego uczucia? Owszem, jest zmęczony, ale każdy na jego miejscu byłby. Pięć miesięcy życia w ciąg- łym napięciu. Pięć miesięcy poszukiwań i użerania się z lekarzami. Pewnie, że nowy układ bardzo mu odpo- wiada. Nie musi codziennie przyjeżdżać, sprzątać, wy- kłócać się o wszystko z pielęgniarkami, za wszystko płacić. Odpocznie kilka dni z dala od szpitalnych prob- lemów. Zacznie normalnie żyć, pracować. I wróci. Zwycięstwo, Siostro. Wszystko w zasięgu moich czułków. Jest tak, jak pragnąłem. Zostali tylko ci, do któ- rych mogę mieć zaufanie. Tylko Posłuszni. Nawet twój mąż stał się Posłusznym. Jest jeszcze tylko ta Anna Baum. Tylko ona... Siostro! Czy przekroczyłaś już próg czasu? Zatem do zobaczenia w przeszłości. ROZDZIAŁ - Dysydent psychoanalizy, kontynuator idei gnostyckich i alchemicznych, twórca psychologii chrześ- cijaństwa i religii orientalnych, jeden z najgłębszych i najbardziej oryginalnych myślicieli XX wieku - Carl Gustav Jung. - Jakub sam był zdziwiony wstępem, jaki wygłosił na wakacyjnym seminarium dla studentów zagranicznych. Dziekan zalecał mu wprawdzie wybra- nie lżejszego tematu, ale Jungiem byłby zapewne zdzi- wiony. Jakub zastrzegł, że nie ceni zbytnio psychologii i się na niej nie zna. Carl Gustav interesuje go głównie jako filozof-wizjoner. Koncepcje archetypów, animus i animy, świadomości i nieświadomości zbiorowej były intrygujące. Zwłaszcza nieświadomość zbiorowa. Szesnaścioro studentów, różne nacje, różne rasy i wszyscy mówiący lepiej lub gorzej po polsku. Wszys- cy chcący dyskutować o Jungu. Co tam słychać, Siostro - Porzucona? Widzisz, znów zaufałaś niegodnej osobie. Znów cię zawiedziono. Pozostawiona sama sobie. Sama sobie. Czy ty wiesz, czym teraz zajmuje się twój mąż? Carlem Gustavem 107 Jungiem. Czyż to nie zadziwiające? Nie zajmuje się już tobą, Siostro. Ty mu się znudziłaś, zmęczył go twój wieczny bezruch, cisza i niezmienność. Zmęczyły go py- tania. Nie, on nie nadaje się do boskości. Nie zasługuje na twoją miłość, Siostro. Porzucona, Porzucona, Porzucona. Jakub był zaskoczony otwartością studentów. W zasadzie prowadzenie zajęć wymknęło mu się z rąk. To młodzi przejęli inicjatywę. Cóż, inny model wycho- wania - wzdychał. Oni nie chcieli rozmawiać o filozofii ani o socjologii, ani o psychologii. Oni chcieli rozma- wiać o sobie. - Głupota mojej matki upokarzała mnie - skar- żyła się korpulentna Francuzka. - Dopóki utożsa- miałam się z nią, byłam jak nieobecna, a moje potrzeby i myśli były sparaliżowane. Dopiero gdy odwróciłam się od niej, stałam się wolna. Wolność. Młodzieńcza obsesja wolności. Jakub zastanawiał się nad listą zarzutów i oskarżeń stawia- nych przez dwudziestolatki. Czy to były histeryczne pretensje, czy rzeczywiste przeszkody, które te młode kobiety musiały pokonać, by stać się sobą? - Mój partner uważał, że zależy mi tylko na sek- sie. Ale tylko tego nauczyła mnie moja matka: totalnej kobiecości - podjęła wątek Carmen, ciemnowłosa Hisz- panka. - Dostałam się na studia dopiero po rocznym kursie przezwyciężania jej dominacji. Jakub z niepokojem słuchał coraz intymniejszych zwierzeń studentek. O naturze kobiety Junga zmieniło jego zajęcia w grupę psychoterapeutyczną. Uśmiechnął się na myśl, jak bardzo zdziwieni byliby jego polscy studenci. - Według Junga u podstaw natury kobiety leży kompleks matki, ujawniający się w czterech wariantach: przerost elementu macierzyńskiego, dominacja erosa, utożsamienie się lub opór wobec matki - referował Rai- ner, Niemiec z Kolonii. - No właśnie, dlaczego więc typ odrzucający matkę cieszy się takim powodzeniem? - Jakub posta- nowił zaatakować. - Czy nikt już nie potrafi czerpać z rodziców tego, co dobre? Czy od najmłodszych lat życie opiera się na walce? A jeśli tak, to kto jest za to odpowiedzialny? - To proste - lekko obrażona Carmen podjęła wyzwanie. - Taka postawa najpełniej otwiera drogę do rozwoju własnej osobowości. Identyfikacja, macierzyń- skość czy eros - to więzienie. - Ale za bunt trzeba płacić - oponował Jakub. - Podkreślał to zresztą Jung: trudności z zajściem w dążę, z seksem, zespół napięcia przedmiesiączkowego, brak kulinarnych talentów, niezręczność w posługiwaniu się naczyniami, brak gustu. - Ale za to spontaniczny rozwój intelektualny! Zasada: „Przyjmuję wszystko tak długo, jak długo nie przypomina matki!" jest twórcza. Poza tym mężczyźni wolą kobiety-partnerów. Gotowania, makijażu czy sek- su można się nauczyć. Inteligencji - nie - triumfowała Carmen. Zimno mi. Strrrasznie mi zimno. A jej rękawiczki są czarne. Trzyma długi czerwony kij. Odpycha mnie nim. ino ,___.__„ — 109 Wciąż mnie odpycha. Przecież ci mówiłam, że Karaluchy żyją tylko w kuchni. Wszystko zamarza. Tu wszystko za- marza. Lód. Nie mogę się poruszyć. Boję się. Mamo, poz- wól mi wyjść. Pozwól mi wyjść na brzeg. Nie, nie, musisz tam zostać. Jeszcze nie czas. Naradza się z nimi za ścianą. Szepcze. Szu, szu, szu. Jej jest ciepło. W tym czarnym ubraniu. I czarnych butach. Z nimi. Ogrzeją ją swoimi skrzydłami. Tak jest dobrze, tak dobrze. Zrób to jeszcze raz. Jeszcze raz, proszę. Czerwony kij patrzy na mnie. Pilnuje mnie. Nie mogę się ruszyć. Nie mogę na razie zrobić kawy. Maleństwo, musisz jeszcze trochę poczekać. Witaj, Siostro. Wciąż taka cicha i spokojna? Wciąż taka niepogodzona? Smutno ci samej. Porzuconej. Twój mąż cię już nie odwiedza. Odszedł, by zająć się swoim życiem: pracą, domem, swoją przyszłością. Zmęczyła go twoja bezczynność i odpychająca bladość. Tak mi przykro. Widzisz teraz sama, że znów tylko ja pozostałem ci wierny, tylko ja nigdy cię nie opuszczę. Jestem twoim Najwierniejszym Rycerzem, Siostro. A on, Poszukiwacz, znów zbłądził. Zadumał się nad grobem twojej matki. „...Trudności z zajściem w ciążę, z seksem, zespół napięcia przedmiesiączkowego, brak kulinarnych talentów, niezręczność w posługiwaniu się naczyniami, brak gustu" - wszystko to odnajduje w tobie. W tobie doszukuje się jungowskiego typu kobiety negu- jącej supremację matki. Nagle znalazł takie proste roz- wiązanie. Czy błądzi? Sama wiesz najlepiej, Siostro. „Przyj- muję wszystko tak długo, jak długo nie przypomina 110 matki!" - czy to była twoja zasada? Przypomnij sobie, Siostro. Czy nie kochałaś swojej matki? Czy nie chciałaś być taka jak ona? Taka piękna, taka seksowna, taka zniewalająca? Czy nie chciałaś mieć długich czerwonych paznokci i drogich perfum? A jej złote pierścionki, syl- westrowe suknie, głęboki głos? Czy nie chciałaś, by to ciebie kochał ojciec? Ciebie, nie ją? - Pan uważa, że nie mamy racji, panie profeso- rze - Carmen zaczepiła Jakuba zaraz po wyjściu z sali. Stała tak blisko, że czuł zapach jej skóry. Dziwny mors- ki zapach. Jej piersi były piękne. Doskonałe. W głębo- kim wycięciu bluzki błysnęło coś ciemnego. Wisiorek? Klejnot? - To mój talizman. - Dziewczyna zaśmiała się i zasłoniła dekolt. Poczuł, że się czerwieni. - Nie wiem, jakich pan miał rodziców, ale moi wyrządzili mi wiele złego. - ciągnęła. - Kiedy jest się małym, nikt nigdy się do tego nie przyznaje. Często dostrzega się to dopiero w dorosłym życiu. Jeśli pan miał normalnych rodziców, normalny dom, to jest pan szczęściarzem. To się naprawdę bardzo rzadko zdarza. Jakub był całkowicie zdezorientowany. - Ależ nie chciałem negować pani odczuć i życio- wych doświadczeń. Zastanawiałem się jedynie, czy sto- sunek do matki może mieć aż tak dramatyczny wpływ na życie dojrzałych kobiet? Czy to są aż takie pęta, że trzeba walczyć o ich zerwanie? - Czasem tak. Niektórym zresztą się nie udaje. - Carmen przyglądała mu się teraz z uwagą. - Niektóre 111 kobiety, próbujące się wyzwolić, nie potrafią później odbudować swojej kobiecości... - I cóż wtedy? - Jakub zastanawiał się, ile wie o jego prywatnym życiu ta natrętna studentka. - Męczą się. Wiedzą, co straciły, ale nie mogą po to sięgnąć. W podświadomości mają zakodowany opór wobec tego, co kobiece i macierzyńskie, bo to oznacza dla nich ograniczenie, upokorzenie i ból. I paradoksal- nie - wyzwolone pozostają w więzieniu swoich nie- możności. Całkiem unieruchomione. Tak jak pan teraz, panie profesorze - Carmen ze śmiechem wytknęła Jakubowi jego osłupienie. To było niezwykłe. Obca dziewczyna potrafiła Jakubowi powiedzieć więcej o Marii, niż on sam dotąd odkrył. Wszystko, co mówiła, wydawało się takie oczy- wiste. Momentami Jakub miał wrażenie, że obie kobiety znały się doskonale. To było właśnie to, czego szukał. Niespodziewana odpowiedź. Carmen wyczuwała wszystkie jego rozterki. Była jak ukojenie. Jakub sam nie zauważył, kiedy zaczął jej opowiadać o Marii, o swoim poświęceniu dla niej, o uporze w obronie dziecka. Była taka piękna, ruchliwa, taka żywa. Nie chcę cię martwić, Siostro, ale twój mąż zbacza na manowce. Poszukiwacz zatrzymany przez kobiety. Wa- bią go ich długie włosy, ich syreni śpiew. Czarodziejka Circe zaczarowała go i już nie wróci do ciebie. Czeka go metamorfoza. Nieostrożnych towarzyszy Odyseusza zamieniła w świnie. Zgadnij, w co zamieni twe- go męża, Siostro? 112 Jakub już po raz czwarty umówił się z Carmen. Po zajęciach mieli pójść do Łazienek. Carmen chciała zobaczyć Pałac na Wodzie i wiewiórki. Jakub cieszył się na tę wyprawę. Lubił rozmawiać z tą dziewczyną, patrzeć na nią. Na schodach załatwiał jeszcze ostatnie sprawy ze studentami, gdy nagle poczuł nieprzyjemny zapach perfum. „Dziecko Rosemary" - skrzywił się. Zza fila- rów wyłoniła się, ciągnąc za sobą wielką, podróżną, żółtą torbę, Anna Baum. Jakub zamarł. Oparł się o scho- dy i zapytał: - Czy to...? - Nie, nie. Przepraszam, że pana przestraszyłam, ale koniecznie musiałam z panem porozmawiać. - Była zdenerwowana, ale stanowcza. - Nie byliśmy umówieni - zaczął Jakub - mam teraz ważne spotkanie. Baum spostrzegła Carmen i przez chwilę zawahała się. - To może poczekać. - Szarpnęła go za rękę i pociągnęła w stronę męskiej toalety. Zanim zatrzasnęły się za nimi drzwi, Jakub do- strzegł zdumiony wzrok dziewczyny. - Co pani wyprawia? - wrzasnął, kiedy zatrzy- mali się przy pisuarach. - To bardzo ważne, oni są już blisko. Pan nic nie widzi, nic nie wie. Wyrwał rękę i pomyślał, że powinien natych- miast wyjść. - Wyrzucili mnie z kliniki. Jakub zatrzymał się. - Z jakiego powodu? - Po trzydziestu latach pracy zarzucono mi nie- kompetencję i brak efektów. Zastąpi mnie ktoś młodszy. 113 Ktoś nowy. Panie profesorze, to nie są przypadkowe zmiany. Proszę im nie ufać. To spisek. - Proszę pani, to chyba przesada... - Jakub rozej- rzał się wokół i pomyślał, iż rzeczywiście psycholodzy upodabniają się do swoich pacjentów. - Czy pan się nie boi? Dlaczego nie zaufa pan żonie. To przechodzi z pokolenia na pokolenie, dzie- dziczność cierpienia. Ona wiedziała. A techniki zada- wania bólu są coraz doskonalsze. Ludzkość jest zagrożona. Im bardziej człowiek jest chory, tym łatwiej go wykorzystać. Obłęd otwiera drogę do zła. - Co pani sobie wyobraża! - jęknął Jakub. - Dla takich bredni rezygnuję ze spaceru w towarzystwie pięknej kobiety! Dosyć tego, proszę mi dać spokój. - Ruszył do wyjścia. - Nie wierzy mi pan? - Psycholog tupnęła nogą z wściekłości. - Jeszcze się pan przekona. Wyjeżdżam. Dzisiaj wyjeżdżam do Rasztowa i wszystko udowod- nię! - jej krzyk spłoszył jakiegoś studenta, który próbował dostać się do łazienki. Jakub wzruszył ramionami i przyspieszył kroku. Słyszał jeszcze za sobą szuranie podróżnej torby i coraz cichsze mamrotanie. Spacer rzeczywiście dobrze mu zrobił. Jeszcze przez godzinę był roztrzęsiony po dziwacznej rozmo- wie. Carmen działała na niego kojąco. Właśnie tego po- trzebował. Kontaktu, bliskości, kogoś normalnego. Po trzech godzinach Jakub zaprosił ją do domu. Teraz był zadowolony, że nie zdążył wszystkiego upo- rządkować. Dom doskonale oddawał stan jego zagu- -~~ 114 bionej duszy - rozgardiasz na dole i idealnie wysprzą- tany pokój dla dziecka. To wzruszyłoby każdego. - Dziwne fotografie. Nie ma ludzi, tylko domy, puste wnętrza i jakieś kreski. - Carmen przeglądała album Marii, którego Jakub nie sprzątnął ze stołu. - To jedyna pamiątka Marii z dzieciństwa - tłu- maczył niechętnie. - A to? - Carmen zaskoczona wpatrywała się w zdjęcie. - To był jej pokój. Ale Carmen nie dawała za wygraną. - Nie chodzi mi o pokój, tylko o OCZY. Na ścia- nie, nad łóżkiem widać było namalowane otwarte oczy. Jakub wzruszył ramionami. - No to co, że oczy. - To przecież typowy schizofreniczny motyw. I do tego te obrazy, twoja żona już dawno była chora. To fascynujące. Rozdwojenie jaźni. Ciekawe, z którą Marią chodziłeś do łóżka. - Carmen przyglądała mu się wyzywająco. - Przestań. - Jakub powoli przyciągnął ją do sie- bie. Nie chciał rozmawiać o Marii, nie po to ją tu przy- prowadził. - Gdzie twój talizman? - delikatnie rozpiął guzik jej bluzki. - Przy tobie nie jest mi już potrzebny. Wstali późno i Jakub wyszedł po zakupy. Kiedy wrócił, Carmen oglądała telewizję i gryzła suchy chleb. - Był okropny wypadek. Karambol. Koło... - zaczęła się śmiać, nie mogąc wymówić nie znanej wcześniej, polskiej nazwy. Jakub zamarł. Podbiegł do radia i zaczął szukać informacji - na drodze z Rasztowa zginęły trzydzieści cztery osoby, głównie pasażerowie autobusu do Warszawy. 115 Nie, to nie miało sensu. Co z tego, że Anna Baum chciała tam jechać. Może kłamała, przecież za- chowywała się jak wariatka, a może jeszcze tam jest. Nie ma żadnych realnych podstaw do niepokoju. Zaczął przygotowywać śniadanie. Postanowił za- dzwonić do szpitala. - Tak, doktor Baum już nie pracuje. Odeszła na emeryturę i postanowiła wyjechać do Rasztowa do córki. Zatrzymywaliśmy ją, ale twierdziła, że jest już zmęczona pracą. Zresztą sama trochę chorowała, wie pan, jak to jest z psychologami. Jakub odetchnął z ulgą i spokojnie zajął się śniadaniem. Śniadaniem i Carmen. Kiedy wszedł do pokoju, telewizor wciąż był włączony. - Liczba ofiar zwiększyła się do trzydziestu ośmiu. Cztery osoby w stanie ciężkim przebywają w szpitalu. Przyczyny wy- padku bada specjalna komisja. Jakub ustawiał na tacy kubki i kanapki, kiedy ką- tem oka zobaczył na ekranie żółtą, podróżną torbę... Jakbym nosiła w brzuchu rozgrzany do czerwoności kamień. Sam ogień. Pulsuje, pulsuje, pulsuje. Ból przebija mnie swoim mieczem. Jest nieubłagany. Nie zna litości. Oszaleję. Jeśli to się zaraz nie skończy, oszaleję. Za każ- dym razem boli mnie tak samo. Liczę sekundy i modlę się: Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, zmiłuj się nade mną i spraw, niech to się już skończy. Dlaczego się na to godzę? Dlaczego mu nie powiem prawdy? Przecież by zrozumiał. Tutaj nie ma Karaluchów. Nigdy ich nie było. Nic nie powiem. Nic nie pamiętam. Zapadam się w krwawe jezioro 116----------- ukryte pod podłogą drewnianego kościoła. Coraz głębiej i głębiej. Nie mam rąk. Nie mam nóg. Nie mogę otworzyć oczu. Na dnie nie czeka mnie śmierć. Czeka mnie mil- czenie. Wieczne milczenie. Marysiu, zdejmij majtki. Milczę. A teraz... Mile... Młody mężczyzna był wyraźnie zmartwiony śmiercią swojej poprzedniczki. Adam Kamiński, psy- cholog - przeczytał Jakub na plakietce ze zdjęciem. Sam nie był przesądny, ale taka sytuacja dla nikogo nie byłaby przyjemna. Jakub przypomniał, że Anna Baum i tak nie pracowałaby w szpitalu. Odeszła na eme- ryturę. - Pana żona to bardzo szczególny przypadek. - Lekarz od razu zmienił temat. - Czy ma pan już jakąś teorię? Jakub poczuł ulgę - wreszcie ktoś chciał wysłu- chać jego zdania. Mógł opowiedzieć o efektach swoich poszukiwań, przedyskutować wnioski. Kamiński uznał teorię fobii - przeniesionego urazu do matki - za godną uwagi. W dzieciństwie, kiedy następowało przeniesie- nie, nawet niewielki bodziec mógł doprowadzić Marię do letargu. Teraz ryzykownie podjęta próba opanowa- nia lęku bez żadnej asekuracji zakończyła się podobnie. To tworzyło logiczną całość. Lekarz uznał, że w takim wypadku można podać Marii leki przeciwlękowe Lerivon, Xanax albo Tranxene. To może przynieść efekt nawet po miesięcznej kuracji. - Zresztą dziwię się, że nie spróbowano tego wcześniej - dodał. 11/ (-j^jj-—^. Jakub był zadowolony, wreszcie ktoś traktował go poważnie, troszczył się o jego żonę. Wreszcie wi- dział, że to porządny szpital kliniczny. Tylko dlaczego wszystko, co dobre, spotykało go dopiero po śmierci poprzednich lekarzy. - Ironia losu, Mario? Umówił się, że przed każdą wizytą u żony za- dzwoni do psychologa i uzgodni termin spotkania, dzięki czemu będą mogli zawsze porozmawiać. Na prośbę Kamińskiego obiecał, że poprosi promotora Marii o nieodwiedzanie chorej. Tomasz Ptak pojawił się ostatnio w szpitalu, ale nie został wpuszczony na od- dział. Trochę się awanturował, ale psycholog starał się wytłumaczyć mu, że tak jest bezpieczniej. Im mniej ludzi, tym bezpieczniej - twierdził. Jakub bezwolnie zgodził się z nim. Drzwi otworzyła Carmen. W krótkiej, obcisłej su- kience. Jakub westchnął. - Wyjęłam ze skrzynki - pokazała mu zawiado- mienie z poczty. „List polecony do odebrania w dniu jutrzejszym w godz. 8-20". - Później. - Przyciągnął ją do siebie. - Później. Był szczęśliwy. Czuł, jak powoli wraca do życia. Nagle, nie spodziewając się tego, dostał taki prezent. Carmen. Ona po prostu była. Zawsze wesoła, ener- giczna, pełna zwariowanych pomysłów. Niczego nie wymagała. Od zakończenia seminarium minęły już trzy dni. A ona wciąż była. Z nim i dla niego. Czasami nie mógł w to uwierzyć. Dlaczego właśnie on. Czterdzies- toletni intelektualista, szpakowaty i trochę za gruby? -----------------118 Zapomniał o liście. Następnego dnia Jakub umówił się z dziekanem, żeby ustalić harmonogram kolejnych zajęć. Dziekan był nieco zdziwiony, że Jakub wybrał tak obcą sobie dziedzinę. - Czego można uczyć zachodnich studentów na interdyscyplinarnych seminariach, przecież nie Hegla? - żartował Jakub. - I to w lipcu? - Wyjrzał przez okno. Na dziedzińcu kłębił się tłum młodych ludzi. Roznegliżowani, weseli, pochłonięci zabawą. - A jak żona, panie profesorze? - spytał dziekan. I żeby uzasadnić swoją ciekawość, dodał: - Może potrzebuje pan pieniędzy? - Bez zmian - Jakub uciął rozmowę i wychylił się. W dali mignęła mu szczupła sylwetka w obcisłej sukience. Po drugiej stronie ulicy Carmen całowała się z wysokim Murzynem. Jego ręce na jej pośladkach. - Bez zmian. - Jakub odwrócił się i zamknął okno. W drodze do szpitala czuł, jak rośnie w nim wściekłość. Wściekłość na siebie. Jak mógł być tak na- iwny, jak szczeniak, dwudziestoletni szczeniak, który daje się nabrać kobiecie. - Mario, jestem kretynem - mamrotał do siebie. - Dałem się zwieść hiszpańskiej czarownicy. Wybacz mi. W szpitalu, jak zwykle, wybrał schody. Zapach windy zawsze przyprawiał go o mdłości. Po drodze za- czepiło go kilka pielęgniarek. Wszystkie, nie wiedzieć czemu, pytały, czy był umówiony. 119 - Jak to umówiony?! Dość tego, mogę przecież przyjść do żony, kiedy tylko zechcę. Nie muszę nikogo pytać o zgodę! Dopiero kiedy otworzył drzwi do sali Marii, zro- zumiał. Zrozumiał wszystko. W pierwszej chwili zamarł. W to, co działo się w pokoju, nie można było uwierzyć. Maria leżała na łóżku naga. Po jej brzuchu przechadzał się wielki czar- ny karaluch. Leniwie badał czułkami przestrzeń wokół siebie, jakby zlizywał sól z jej skóry Psycholog wyjmo- wał właśnie ze słoika kolejnego robaka. Jego odnóża rozpaczliwie wirowały w powietrzu, a pancerz ściśnięty pincetą, zaskrzypiał. - Co pan tu robi? - syknął na widok intruza. Dźwięk wyrwał Jakuba z osłupienia. - Ty skurwysynu! - wrzasnął i rzucił się w stronę Marii. Gwałtownym ruchem strzepnął z jej ciała kara- czana i rozdeptał na podłodze. Chitynowy pancerz pękł z chrzęstem. Zawtórował mu podobny dźwięk. Z pin- cety spadł na ziemię martwy odwłok. Jakub odwrócił się w stronę psychologa. Zawahał się, zastygł, by po chwili wymierzyć cios. Uderzenie zwaliło psychologa na ziemię. Jakub nawet na niego nie spojrzał. Dobiegł do Marii. W rozpaczy tarł jej brzuch, jakby chciał zmazać ślady karaluszych nóg. - Wybacz mi, Mario! Wybacz - szlochał. Poder- wał się, gdy do pokoju wpadli lekarz i kilka pielęg- niarek. - Co pan wyprawia?! Przecież to wszystko było pod kontrolą - dobiegł do niego głos Tuchanowicza. Jakub spojrzał na nich błędnym wzrokiem. Z dołu do- biegł go jęk Kamińskiego. 120---- - Nie zbliżać się! - krzyknął Jakub i z całej siły odepchnął skradającą się do Marii pielęgniarkę. Zato- czyła się i upadła na szafkę. Stukot spadających naczyń na chwilę zatrzymał wszystkich. Z potłuczonego słoika rozpierzchła się po podłodze chmara karaluchów. Nie- które znieruchomiały i tylko wąsami zdawały się wietrzyć niebezpieczeństwo. Inne kręciły się w kółko w popłochu, jeszcze inne pędziły na oślep, odbijając się od sprzętów i butów. Jakub podbiegł do Marii i delikatnie zawinął ją w prześcieradło. Powoli odczepił wszystkie kroplówki, motylki i czujniki. Kątem oka obserwował podłogę i raz po raz rozdeptywał nieostrożne karakony, które zapuś- ciły się w okolice jego nóg. - Zostawcie nas w spokoju! Nie zbliżajcie się! - krzyczał, wynosząc Marię z pokoju. Ominął windę i skierował się w stronę schodów. Mój najpiękniejszy karnawałowy strój upstrzony lśniącymi, czarnymi plamami. Ruchliwymi. Szybkimi jak błyskawice spadające z sufitu. Spenetrowany centymetr po centymetrze przez drgające wąsy. To tylko Robaki. Zwyczajne Karaluchy. Nie gryzą. Zrobiła to specjalnie. Oddała im moją królewską suknię. Wiedziała, że nigdy jej potem nie dotknę. Uśmiecha się dziwnie. Nie wiem, dla- czego ma na sobie taki czarny połyskujący strój. I czarne rękawiczki... Kochanie, już ich nie ma. Zobacz, nie ma już ani jednego. Możesz założyć swoją sukienkę. I pospiesz się, musimy już zaraz iść. Nie słyszy. Nie słyszy, co do niej mówię. Nie chce czy już nie może. Ma prawie zamknięte oczy, ale cała jej skóra nasłuchuje. Stoi nieruchomo, tak 121 jakoś nienaturalnie podnosi nogę. I nagle odwraca się błyskawicznie... Mamo, nie podchodź do mnie. Jeśli mnie dotknie - umrę. Nigdy więcej się nie poruszę. Nigdy nie przestanę krzyczeć. Czuję, jak serce rozlewa się między żebrami i zatyka płuca. Moja najeżona tysiącem kolców skóra jest jak rycerska zbroja. Siedzę w tekturowej czapce krasnoludka. Jestem taka brudna. Wszystko wiruje, wiruje, wiruje. Już wybrali najpiękniejszą księżniczkę. Jest cała biała. Biała. Nie taka czarna jak ja. Jeśli się do mnie zbliży, to umrę. Macha do mnie ręką i kiwa głową. Odsłania zęby, a zza zębów... hyc — Wąsy. Sprawdzają powietrze. Długie czarne czułki. Uśmiecha się. Zasłania usta ręką. Nic się nie stało. Widziałam. Widziałam wszystko! Widziałam!!! Jeśli się tutaj zbliży - umrę. Nie mogę się ruszyć. W moją głowę wgry- zają się metalowe kolce. Zamknąć oczy, otworzyć oczy. Oddychać, nie oddychać. Spać. Nic nie robić. Nie słyszeć. Nic mi się nie chce. Nie mówcie do mnie. Nie ruszajcie mnie. Nie musicie mi tego robić. Tańczą. Kręcą się w kółko, w kółko. Wokół mnie. Wirują, wirują, wiruję. Nie chcę mieć już z nimi nic wspólnego. Nie chce mi się. Nie chce... ROZDZIAŁ VII Dlaczego nigdy nie można ufać ludziom, Siostro? Bo są tacy nieuważni, tracą czujność, nie poświęcają swoim zadaniom wystarczająco wiele uwagi. Dlatego im się nie udaje. Zaprzepaścili tak doskonałą sytuację. A przecież byliśmy już tak blisko. Ty i ja, Siostro. Wszyst- ko musiał zniszczyć twój mąż. Don Kichot. Ufasz mu? Czy powiedział ci, że cię zdradzał? Po- rzucił dla studentki. Dla młodej Hiszpanki. Jej opowiadał o tobie. A tobie nie powiedział nic o niej? Nie zdążył. Nie miał czasu. Zostawił cię dla nas. Skończ już z tymi wspomnieniami, Siostro! To, co wyprawiasz, nie ma żad- nego sensu. - Mario, jesteś już w domu. U siebie. Tylko ty i ja. - Jakub oddychał z trudem. Drżały mu ręce. - Tyl- ko ty i ja. Jest już bezpiecznie. Naprawdę bezpiecznie. Maria leżała na kanapie z głową opartą na po- duszce. Jej ręka bezwładnie zwisała na podłogę. Jakub siedział przy niej na dywanie. - Wybacz mi, proszę. Nie wiedziałem. Nie prze- czuwałem nawet. To moja wina. Powinienem był po- słuchać tej zwariowanej psycholog. Ale oni uśpili moją — 123 czujność, wykorzystali zmęczenie. Sądziłem, że będą się o ciebie troszczyć. Zaufałem im. Wierzyłem, że moja mądrość, moja wiedza... Skąd mogłem wiedzieć, że... Że twoja choroba nie potrzebuje mędrców. Boże, ten świat jest szalony. Ty jesteś szalona, lekarze są szaleni, ja jestem szalony. Spisek? Możliwe? Ale to się zmieni. Teraz będzie inaczej. Będziemy tylko my dwoje. A tego Tuchanowicza... Jakub uznał, że odnowiony pokój dziecka naj- lepiej będzie nadawał się dla Marii. Był jasny, czysty i dużo weselszy od pozostałych pomieszczeń. Miał też dwa duże okna, wyjście na taras i bezpośrednie połą- czenie z łazienką. Kiedyś była to sypialnia rodziców Jakuba. Wystarczyło tylko wstawić specjalne łóżko z przeciwodleżynowym materacem. Stojak do krop- lówek, igły, strzykawki, cewniki Jakub kupił w sklepie ze sprzętem medycznym. Wierzył, że sobie poradzi. Musiał sobie poradzić. Nie zdecydował się na żadną agencję pielęgniarek. Lekarza wezwał tylko po to, by podłączył kroplówki, założył Marii cewnik i sprawdził stan dziecka. Wszystko rozwijało się normalnie. Resztę musiał robić sam. Kiedy wychodził na za- jęcia albo po zakupy, umierał z niepokoju. Na razie nie odważył się jednak powierzyć komukolwiek opieki nad Marią. Kiedy zrobiło się zbyt ciepło, zamontował na tarasie płócienny daszek i ustawił pod nim łóżko żony. Sam mógł teraz spokojnie obok niej pracować. Wrócił do pisania. Do myślenia o swojej pracy, o ich życiu, o Marii. Lipiec stawał się coraz bardziej upalny i Jakub zdecydował się założyć w pokoju Marii klimatyzację. 124 Potrzebne urządzenia pochłonęły ich ostatnie oszczęd- ności. Oczywiście dostawał jeszcze pieniądze z uni- wersytetu i z instytutu Marii, ale z trudem starczały na podstawowe wydatki i leki. Carmen nie pojawiła się już na jego zajęciach i był z tego zadowolony. Nie musiał niczego tłumaczyć ani o nic pytać. Po prostu zniknęła i Jakub przestał się nią interesować. Przestał o niej myśleć. Tu jest catkiem inaczej. Czy tak pachnie przyszłość? Wiszę do góry nogami. Moje włosy dotykają ziemi, a po nich wspinają się, wspinają jeden za drugim, jeden za dru- gim. Nigdy mnie nie dotykaj. Zabiję cię, skurwysynu! Koły- sanie, kołysanie. Zamiast łez czarne paciorki, czerwone paciorki. Zamiast palców igły. Ale wszystko opada. Znika. Zostaje tylko ten zapach. Ten dziwny morski zapach. Jakub siedział na tarasie, próbując sformułować kolejne zawiłe zdanie dysertacji o paradoksach, gdy do jego świadomości dotarł dźwięk dzwonka. Telefon? Goście? Przecież nikogo nie zapraszał, a od czasu cho- roby Marii nikt ich nie odwiedzał. Nagle przeraził się, że to Carmen. Spojrzał z niepokojem na Marię. Nie, to niemożliwe - żachnął się, ale już z ręką na klamce za- wahał się po raz drugi. A jeśli to jednak ona? Co jej powie? - Wynoś się! Przed drzwiami stał Tomasz Ptak. — 125 - Dzień dobry. W szpitalu powiedziano mi, że jest już lepiej i że zabrał pan żonę do domu. Jakub aż jęknął ze zdziwienia. - Oszuści! - Wspomnienie lekarzy wywoływało w nim wciąż tę samą reakcję. - Przepraszam. - Promotor był wyraźnie zbity z tropu. - Powiedziałem: oszuści, lekarze to oszuści i kłamcy. Gdyby nie oni, zapewne byłoby lepiej, ale te- raz, niestety, jest gorzej. Jest bardzo źle. - Jakub nie zwracał uwagi na przerażoną minę Tomasza, który pró- bował wycofać się za drzwi. - Zresztą sam możesz zo- baczyć. - Wciągnął skonfundowanego mężczyznę do środka, potem do pokoju Marii i wypchnął na taras. - Możesz się napatrzeć do woli, chyba że... - Nagłym ruchem szarpnął go za ramię i przygniótł do ściany. - Chyba że jesteś z nimi w zmowie. - O Jezu - jęknął Tomasz i w rozpaczy spojrzał na leżącą nieruchomo kobietę. Jakub nie zwalniał uścisku i sprawdzał kieszenie jego marynarki. Wreszcie odsunął się i pozwolił mu za- czerpnąć powietrza. - Chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia - pró- bował wyjść z twarzą z tej niezręcznej sytuacji. - Przy- zna pan, że... - Możesz zostać. Wrócę za godzinę. - Nagła myśl, żeby zostawić Marię i spokojnie zrobić zakupy, zmusiła Jakuba do natychmiastowego działania. W drodze ze sklepu Jakub zadał sobie pytanie, czy postąpił słusznie. Nie martwił się, że zostawił To- masza samego z Marią. Był pewien, że jest niegroźny, ale uświadomił sobie, że przecież promotor Marii mu- siał wiedzieć o jej pracy i mógłby mu pomóc. Żałował teraz, że tak bardzo go wystraszył. - Powinienem być bardziej powściągliwy - wymawiał sobie, tracąc nadzie- ję, że go jeszcze ujrzy. Ale zdziwił się. Tomasz Ptak zastygł przy łóżku Marii dokładnie tak, jak Jakub go zostawił. Siedział nie- ruchomo i zastanawiał się, czy w tym chudym, przezroczystym ciele jest jeszcze jakieś życie. Trupi bez- ruch przerywało tylko bulgotanie kroplówek. - To niemożliwe. - Spojrzał ze smutkiem na sto- jącego w drzwiach Jakuba. Już czwartą godzinę Tomasz przeglądał frag- menty pracy Marii. Z rzadka rzucał jakieś uwagi, aż w końcu poprosił, by Jakub nalał mu koniaku. - Nigdy nie przypuszczałem, że może zajść aż tak daleko - Tomasz mówił prawie szeptem, jakby do siebie. - Czyżby zawiódł mnie instynkt? Jakieś półtora roku temu Maria przyszła do mnie i poprosiła o zgodę na zmianę tematu pracy. - Spojrzał na Jakuba i pod- niósł głos. - Była zdecydowana, chociaż nie bardzo po- trafiła uzasadnić, dlaczego tak nagle porzuca Cagłiostra i Casanovę. Powiedziała tylko, że w trakcie poszukiwań do bibliografii natrafiła na dzieło ekskomunikowanego niemieckiego księdza. Że to zmieniło jej życie. Że poz- nała prawdę i teraz nie może się już zatrzymać. Nie miałem wyboru, zgodziłem się. Z początku wydało mi się to nawet ciekawe i oryginalne - „Owady w litera- turze", ale po kilku rozdziałach, które przyniosła do oceny, zaczął mnie ogarniać niepokój. Nie słuchała moich uwag, nie godziła się na poprawki i wyraźnie 127 w zbaczała z naukowej ścieżki. W końcu przestała przy- nosić cokolwiek, zablokowała wejścia do swojego kom- putera i uprzedziła, że jeśli będę próbował złamać hasło, skasuję całą pracę. A potem stało się to - kiwnął głową w kierunku schodów prowadzących na piętro. - Czy pamięta pan, jaka to była książka, ta która tak zmieniła zainteresowania Marii? - Jakub starał się być uprzejmy i zatuszować agresywne zachowanie. - Niestety, sam starałem się ją odnaleźć. Bez- skutecznie. Wiem tylko, że napisał ją Oskar Hansson w 1910 lub 1912 roku. Wydaje mi się, że znalazła ją w Innsbrucku lub w Heidelbergu. Czyż nie widzisz, do czego doprowadziłaś? Popeł- niasz błąd za błędem. Ten naukowiec-pedał panoszy się w moim domu. Dotyka moich rzeczy, dotyka ciebie swoimi myślami. Grzebie w twojej przeszłości. Siostro! Siostro! Obudź się! Tracę już cierpliwość. A wiesz, co to znaczy. Hansson! Ten zdrajca Hansson! Całe szczęście, że wszyscy wzięli go za wariata. Ta jego książka! Same kłamstwa. Dobrze, że nikt mu nie uwierzył. Ale tobie, Siostro, nie uda się dłużej mnie zwodzić. Niczego już nie zdradzisz. Twoje dziecko tam jest. Jest od dwudziestu sześciu tygodni. Całe, zdrowe i nam przezna- czone. A ty niczego już nie zmienisz. Teraz to życie zależy od nas. I los, jaki otrzyma, wyda ci się znajomy. A Poszukiwacze nie uratują już niczego. Niczego nie odkryją prócz bólu. 190 ,_________ Po zastanowieniu Jakub zgodził się na propozy- cję gościa. W końcu nie będzie ich najwyżej dwie go- dziny. W tym czasie Artur, przyjaciel Tomasza, posiedzi z Marią i gdyby się coś stało, zadzwoni do Instytutu. - Chyba rzeczywiście nic tu nie ma. - Tomasz bezradnie rozglądał się po pracowni Marii. - Może po- winniśmy sprawdzić w innych salach. - Nie, nie znajdziemy tu tej książki. - Jakub czuł się nieswojo. Rozglądał się po niewielkim pokoiku i zdawało mu się, że ściany poruszają się, napierają na nich. Przez chwilę miał dziwne przeczucie, że ktoś był tu przed nimi. Ktoś, kto szukał tego samego... - Proszę się nie martwić, Artur sobie poradzi. - Tomasz zdawał się nie dostrzegać niczego niepokoją- cego. Nie odczuwał czyjejś wcześniejszej obecności, nie słyszał cichutkiego, szemrzącego chrobotania. - Nie chodzi o Marię. Tutaj nic już nie ma. Oprócz tego... - Jakub skinął głową w stronę stojącego na biurku komputera. - Ale na złamanie hasła jest jesz- cze za wcześnie. - Jakub starał się za spokojnymi, zde- cydowanymi słowami ukryć lęk. - „Absurdem jest, żeśmy się urodzili, i absurdem, że umrzemy" - wy- szeptał pod wpływem nagle ogarniającego go przygnę- bienia. - Sartrowska trwoga istnienia nic nam więc nie pomoże - odparł szeptem Tomasz. - Coś tu rzeczy- wiście jest depresyjnego, może wykładziny... - Tomasz zatroskał się nad przyszłością instytutu. Po chwili jednak otrząsnął się i pociągnął Jakuba do wyjścia. Leżę w wodzie. Głęboko. Coraz głębiej. Maleństwo. Maleństwo! Tylko do ciebie mogę mówić. Posłuchaj. Po- słuchaj mnie. Musisz umrzeć. Nie bój się. To nie boli. To życie boli. Zaglądają tu i odchodzą. Wzruszają ramionami. Nic. Nic nie widzą. Nie jest bezpiecznie. Tata nie może się o tym dowiedzieć. Mój czas się kończy. Zdechły pies jest tylko siedliskiem robaków. Tylko ścierwem. Śmierć jest lepsza. Leżę tutaj, ale Bóg nie chce mojej śmierci. Nie pozwala mi odejść. Dlatego ty musisz spróbować. Jakubie, nie zbliżaj się. Czemu spychasz mnie w otchłań? Nic mu nie mów. Nic mu nie mów. Obudzony w środku nocy i ściągnięty do opieki nad Marią, Artur czuł się niepewnie w pustym domu. Mógł podłączyć kroplówkę, zrobić zastrzyk, wymienić worek cewnika - ale to był jedyny kontakt z tym dziw- nym, na wpół żywym ciałem, które w niczym nie przypominało mu dawnej znajomej. Włączył muzykę. Van Wassenaer - sam kupił Marii tę płytę. Spokojna ba- rokowa muzyka tym razem nie poprawiła mu nastroju. Nie pomogła pozbyć się natrętnych pytań. Po co To- masz zabrał męża Marii do instytutu? I jak w ogóle było możliwe, żeby ze sobą rozmawiali? Przecież Jakub nie znosił gejów! Dlaczego Maria jest w domu? Dla- czego w tym pokoju jest tak nieprzyjemnie? Dlaczego czuję, jakby ktoś stale mnie obserwował? Dlaczego... Artur niespokojnie spojrzał na Marię. Leżała nie- poruszona z zamkniętymi oczami. Nieobecna. Wstał, zasłonił okna i włączył jeszcze jedną lampkę. Sięgnął po leżącą na podłodze gazetę. 130 - Poczytani ci. Tylko mi nie przerywaj. „Śmierć w windzie: W akademiku przy Żwirki i Wigury zginęła 20 letnia studentka. Spadła do szybu windy z wyso- kości dziesiątego piętra. Blokada uniemożliwiająca otwarcie drzwi, gdy winda nie stoi na danym piętrze, była zepsuta. Carmen P. zginęła na miejscu." - To miasto jest okropne... Na strychu trzasnęły okiennice. Artur zerwał się i spojrzał na uchylone drzwi. Nic. Cisza. Żadnego ruchu. - Lepiej poczytam ci o warszawskiej giełdzie - przysunął fotel bliżej łóżka. Wstał i sprawdził kroplów- ki. Spojrzał na Marię. Jej szeroko otwarte oczy szukały rozpaczliwie jego wzroku. Artur zdrętwiał. Nagle usły- szał za plecami: - To miasto jest okropne. - Aż podskoczył i krzyk- nął. - Wszystko rozkopane, w ogóle nie mogliśmy przejechać - Tomasz perorował o kłopotach komunika- cyjnych, jakby nie zauważył wzburzenia Artura. Chłopak ciężko opadł na fotel i jęknął. Jeszcze raz spojrzał na Marię. Nic. Leżała tak samo nieporu- szona, jak wcześniej. Oczy miała zamknięte. - Chyba mi się zdawało - szepnął i dodał głośniej. - Śmiertelnie mnie przeraziłeś. Musiałeś się tak podkradać? Tomasz zaśmiał się: - Artur, przecież wołaliśmy cię z dołu. Nie wiedziałem, żeście się tak zagadali. A jednak słuchasz mnie, Siostro! Przestraszyłaś się. Nie przypuszczałaś, że jestem aż tak bezwzględny. Okrutny. Podły. Aż tak groźny. Śmierć. Niosę śmierć 131 w obronie tego jednego małego życia, które masz w so- bie. Śmierć jest oczyszczeniem, ale nie wszyscy na nią zasługują. Tylko posłusznym może pomóc. Niestety, nie tobie, Siostro. Zresztą powinnaś być zadowolona. Wypełniam tyl- ko twoją myśl, Siostro. Twój mąż nigdy już jej nie spotka. Powinnaś być mi wdzięczna. To nie moje okrucieństwo, Siostro. To twoja niena- wiść. Zajrzyj w swoją duszę. Czy cię nie przeraża. To Zło mieszka w tobie. Tylko w tobie, Siostro. Wyłaniasz się z głębin i co widzisz? Śmierć. Absurd śmierci. Czeka już na... Wiesz, co grozi twojemu mężowi. Uważaj na niego. Jego jeszcze możesz ostrzec. Niech po- rzuci swoje poszukiwania. Swoje nowe przyjaźnie. Niech nic nie robi, nie zadaje pytań i nie myśli. A wszystko sta- nie się samo. I samo się wypełni. Tak jestem zta. I nienawidzę. Ciebie, twoich podtych sztuczek i oszustw. Chcę zemsty. Krwawej zemsty, która niesie śmierć. Ale ty o tym nie wiesz. Chronisz się w swojej wieży. Oddalasz. Wciąż oddalasz. I nie mogę cię już dostrzec. Mój gniew nie może cię dogonić. Ani zranić. Dlatego milczę i czekam na swoją kolej. Na swoje zadość- uczynienie. Nie obarczaj mnie swoją winą. Swoją podłością. To nie moja ręka zadaje śmierć, nie moja wola rozdaje cier- pienie. Wiedza nie daje mi rozumienia. Budzi przerażenie. Jak mam go powstrzymać, kiedy już mnie nie słu- cha. Nie robi tego dla mnie. Ani dla dziecka. Chce wiedzieć już tylko dla siebie. Ale prawda nie będzie nagrodą. Nie cieszy mnie jego upór. Wciąż nie chce mnie wysłuchać. ----132 Zdradza mnie w swojej pysze. W swojej pożądliwości. I wciąż spycha w dół. Coraz niżej, coraz niżej. Nie wyciąg- nę już do ciebie ręki. Nie chcę, abyś runął razem ze mną. Na samo dno. Jakub z niecierpliwością czekał na telefony z Innsbrucka i Heidelbergu. Przyjaciele obiecali mu, że przeszukają wszystkie biblioteczne zakamarki i wyko- pią dzieło Hanssona nawet spod ziemi. Tomasz nerwo- wo przeglądał album ze zdjęciami i w myślach obliczał, ile dni zajmie przesłanie kserokopii do Warszawy - ekspres nigdy nie jest szybszy niż polecony. Lotniczy byłby dobry, ale zawsze może gdzieś utknąć przy sor- towaniu. Nie doczekamy się tego nawet za tydzień. Chyba że pocztą kurierską. Drożej, ale najszybciej. Jakub nie mógł usiedzieć w miejscu. Bezwiednie przekładał nie otwarte jeszcze listy. - Dziwne są te oczy. - Głos Tomasza dobiegł go, jakby zza ściany. Oczy nad łóżkiem. Jakub zajrzał Tomaszowi przez ramię. - To pokój Marii, jeszcze w Krakowie. Chyba już wtedy była chora, to taki schizofreniczny motyw... - Niekoniecznie. Oczy symbolizują świat, Boga, światło, życie, łono matki, ale też wstyd, czujność, nie- bezpieczeństwo, szpiegowanie. Oko to zwierciadło du- szy, to wiedza. Oko Horusa było amuletem strzegącym przed złością, było talizmanem broniącym od zła... Dzwonek przerwał wykład i Jakub rzucił się podnieść słuchawkę. Tomasz z napięciem wpatrywał się w jego twarz. - W Innsbrucku jej nie było. - Jakub z niechęcią odsunął telefon, jakby to on był sprawcą złej nowiny. 133 - Stuoki olbrzym Argus pilnował Io na zlecenie Hery - Tomasz kontynuował swój wywód, jakby nic się nie stało. - A Ciceron pisał: „Oczy, jak wartownicy, zaj- mują najwyższe stanowisko". Oczy to strażnicy, którzy nigdy nie zasną i nawet jeśli nie uda im się obronić, dadzą świadectwo prawdzie. Zresztą przy schizofrenii byłoby ich więcej. Tym razem telefon dzwonił kilka razy, nim Jakub zdecydował się odebrać. Tomasz znieruchomiał. Czekał, aż Jakub skończy rozmowę. - W Heidelbergu był jeden egzemplarz, ale znik- nął - zaczął Jakub zrezygnowany. - Johann twierdzi, że w ogóle ocalało tylko kilka egzemplarzy. Resztę znisz- czono, bo dzieło trafiło od razu na Indeks, a autora ekskomunikowano. Nie chciał wyrzec się swoich tez i wystąpił z Kościoła. Typowy modernista. Ubel unter Bewachung des Ungeziefer wydano w 1912 roku w dru- karni we Włocławku wraz z tłumaczeniem na język polski. Modernista. Blondel, LeRoy, Loisy, Erhard, Hans- son - subiektywizacja wiary, nowa teoria poznania, ewolucja Kościoła - czy to mogło tak wstrząsnąć Marią? - Jakub wiercił się na niewygodnej ławce i prze- glądał notatki Tomasza o modernizmie katolickim. Pociąg wlókł się niemiłosiernie. Obiecał, że zadzwoni, jak tylko się czegoś dowie. Tylko co można będzie znaleźć w tej zabitej dziurze? Może kiedyś żyli tu światli ludzie, wydawali przecież popierające modernizm „Ateneum kapłańskie", ale 134 teraz! Ponura socjalistyczna zabudowa, ludzie spieszą dokądś bezmyślnie. Ani śladu intelektualnego fer- mentu. Wyschnięta studnia. Jakub zajrzał do notesu. „Ateneum kapłańskie" założył w 1909 roku ks. Idzi Radziszewski, profesor seminarium duchownego, póź- niej twórca i pierwszy rektor KUL-u. Redaktorem na- czelnym był ks. Antoni Szymański, doktor filozofii, tłumacz LeRoya. Może rzeczywiście Hansson dotarł aż tutaj ze swym wyklętym dziełem... Jakub bezwiednie zatrzymał się przed krawęż- nikiem. To musiało być tutaj. Na tabliczce przy drzwiach przeczytał: „Seminarium duchowne". - Pan do nas? - dobiegł go nieprzyjemny, ostry głos wydobywający się spod ziemi. Jakub wzdrygnął się i rozejrzał. - Halo, proszę pana! - Jakub uświadomił sobie, że głos dociera z okienka sutereny, w połowie zasło- niętego wejściowymi schodami. Pochylił się i dostrzegł głowę młodego człowieka o wąskich ustach i rzadkich włosach. Jego ciemne ubranie zlewało się w jedno z mrocznym wnętrzem. Jakub uśmiechnął się z trudem. - Szukam księdza rektora. Przyjechałem z War- szawy... Młody ksiądz skrzywił się. Zamknął rozłożoną na stole starą książkę. - W takim razie proszę wejść. Poszukam księdza Mateusza. - „Ateneum" - to były czasy. Ksiądz rektor, Rad- liński, Naganowski, Gnatowski - to były nazwiska. Pan o nas chce wreszcie napisać! - Ksiądz Mateusz nie 135 potrafił ukryć podniecenia. Jego pełna, szczera twarz budziła zaufanie. Miał ponad pięćdziesiąt lat, ale zachowywał się tak, jakby był o dwadzieścia lat młod- szy. - Sam kiedyś próbowałem, ale wie pan, jak to jest, tu nie na wszystko można sobie pozwolić. - Spojrzał z żalem na swoją sutannę. Jakub uśmiechnął się. To nic, że znowu nabieram nieświadomych - pomyślał - w końcu przynoszę ra- dość temu człowiekowi. - To będzie bardzo obszerna monografia na za- mówienie „Znaku". Dlatego potrzebna mi pomoc księdza. - Oczywiście. Zrobię, co będę mógł... - ksiądz z zapałem złapał Jakuba za rękaw - ...a nawet jeszcze więcej. Z hotelu Jakub zadzwonił do domu. Trafił na Artura, powiedział więc tylko, że jest na dobrej drodze i obiecał skontaktować się jutro. Jakub nie spodziewał się, że zapał księdza okaże się aż tak duży. Rano w seminaryjnej bibliotece czekał na niego stos książek, roczniki gazet, dokumenty. - Nikt nie będzie tu panu przeszkadzał. - Ksiądz Mateusz z dumą prowadził go od stołu do stołu objaś- niając każdy strzępek papieru. - Klerycy... Oni i tak tu nie przychodzą. Inne pokolenie. - Machnął zrezygno- wany ręką. - Wyjąłem to wszystko, bo nasze katalogi są cał- kiem do niczego. Część zaginęła, reszta pomieszana. 136 Nie mamy czasu tego porządkować. - Wychodząc, od- wrócił się. - A, byłbym zapomniał, o drugiej proszę zejść na obiad. - Ksiądz uśmiechnął się i zniknął mamrocząc coś pod nosem. Jakubowi wydało się, że słyszy: „Wszystko zeżarły, wszystko zeżarły". Wzdryg- nął się. Było jeszcze wcześnie, ale w bibliotece panował półmrok. Światło ledwo przeciskało się przez małe, wy- soko umieszczone okienka, wydobywając z cienia dro- binki kurzu. Jakub włączył lampki przy stołach i starał się poruszać od jednego jasnego kręgu do drugiego. Od razu zrezygnował z przeglądania roczników „Ateneum". Ominął dokumenty diecezjalne, spisy pro- fesorów seminarium. Encykliki i listy pasterskie Piusa X też go nie interesowały. Na chwilę zatrzymał się przy „Przysiędze Antymodernistycznej" - ostatecznym środ- ku, do jakiego posunął się Watykan. Książki. Książek i broszur było stosunkowo niewiele. Ksiądz Ciem- niewski: U źródeł modernizmu, Charszewski: Moderniści, modernizanci, antymoderniści nasi i obcy, wydane w Rzy- mie Lettere di un prete modernisto, Eiuangelia i Kościół Loisy'ego, La programma dei modernisti, Index librorum prohibitorum. - Jak on zdążył to wszystko dla mnie przygoto- wać? Przecież... - Wzrok Jakuba padł na niezbyt do- kładnie startą granicę kurzu. Przyjrzał się jej uważniej. Z wierzchu książki zostały odkurzone, ale te pod spodem, nietknięte ścierką, musiały tu leżeć od bardzo dawna. - O Jezu! - jęknął. - O co tu chodzi? - Cofnął 137 się do drzwi. Przez okna wpadły południowe promie- nie słońca. Wiedział już, że tutaj niczego nie znajdzie. Obiad zaskoczył go. Jakub spodziewał się skrom- nego, taniego posiłku, a usiadł przy stole zastawionym mięsem, sałatkami i winem. - Chyba obowiązuje tu je- dynie ubóstwo ducha. - Westchnął i sięgnął po kawałek przypieczonego schabu. W ostatniej chwili zrezygno- wał. Nad upatrzonym przez niego półmiskiem zawisła chuda dłoń pokryta brązowymi plamami. - Ależ bardzo proszę. - Ostry głos przeraził Ja- kuba jeszcze bardziej niż za pierwszym razem. - Gość w dom, Bóg w dom - dodał ksiądz i wbił widelec w tryskające sosem mięso. Jakub nałożył sobie sałaty. - Co się stało z katalogami - zaczął, nie podno- sząc głowy znad talerza. - Czyżby myszy? - Aaa, myszy, myszy - przytaknął jego prze- wodnik. - Ksiądz Norbert zastawia pułapki, ale nic nie pomaga. Ksiądz Norbert kiwnął głową i dodał: - Dziś zła- pała się tylko ta. - Położył na stole małe, szare ciałko. - Bracie - ksiądz Mateusz syknął karcąco i mysz natychmiast zniknęła w kieszeni sutanny księdza Norberta. Jakub odłożył sztućce. - Nie mogłem znaleźć jednej książki: Ubel unter Bewachung des Ungeziefer księdza Oskara Hanssona. Wy- dano ją tutaj, we Włocławku, w 1912 roku, razem z tłu- maczeniem. - Jakub starał się mówić spokojnym, pewnym głosem. Ksiądz Mateusz uśmiechnął się prze- praszająco. Ksiądz Norbert obrzucił Jakuba zimnym spojrzeniem. - Była. Ale już jej nie ma. Myszy. - Z troską po- klepał się po kieszeni. - Po prostu myszy. 138 Tym razem Jakub bezskutecznie próbował do- dzwonić się do Warszawy. Miał już pewność, że Hans- son jest w seminarium. Tylko jak się do niego dostać? Broniły go grube mury i dwóch dziwaków w sutan- nach. Czarne diabły - Jakub zaklął zirytowany. Telefon był albo zajęty, albo nie odpowiadał. Nagle przypom- niał sobie, że powinien zadzwonić do Mary. Teraz przy- dałaby mu się rada psychologa. Wykręcał numer już po raz dziesiąty i nic. Uświadomił sobie, że nie rozmawiał z nią już od bardzo dawna. Nie zadzwoniła, odkąd wrócił do domu po dezynsekcji. A jemu nie przyszło do głowy, żeby się z nią skontaktować. Teraz natomiast nie mógł uzyskać połączenia. Pech? Zastanawiał się, czy to awaria sieci w hotelu i czy powinien pójść na pocztę. Ale na myśl o włocławskich ulicach nocą zrezygnował. - Spróbuję rano - postanowił - tylko najpierw wyciąg- nę tę robaczywą książkę. Pod ciężkimi dębowymi drzwiami pojawił się godzinę wcześniej niż zapowiedział poprzedniego dnia. Najpierw zajrzał w okienko sutereny. Pusto. Wrócił do wejścia. Drzwi otworzyły się z lekkim zgrzytem. Jakub przycisnął się do ściany i powoli przesuwał w stronę schodów. Z sali wykładowej dobiegł go głos księdza Norberta: „Zarazem potępiam ten sposób rozumienia i wykładania Pisma Świętego, który pomijając tradycję Kościoła, analogię wiary i Stolicy Apostolskiej, polega na pomysłach racjonalistowskich i niemniej samowol- nie, jak zuchwale uznaje krytykę tekstu jako jedyne naj- wyższe prawidło." - ksiądz Norbert z zapałem cytował 139 „Przysięgę Antymodernistyczną". Jakub zamarł. Słyszał kroki przemierzające salę i wahał się, czy powinien sko- czyć do schodów jednym susem, czy też skradać się powoli. Wybrał to pierwsze. Bał się, że drzwi do sutereny będą zamknięte, ale gdy nacisnął klamkę, ustąpiła z łatwością. Przez pierw- szą chwilę musiał przyzwyczaić wzrok do mroku panu- jącego w pokoju. Pusto. Pusto i czysto. Wąskie łóżko było porządnie przykryte kocem w czerwoną kratę. Obok, na podłodze, leżało kilka kolorowych pism o ki- nie i sztuce. Jakub podszedł do okna. Na biurku, obok komputera, jego wzrok przyciągnęła otwarta książka. Stara książka. Jakub zbliżył się. Wielki, czarny karaluch zasłaniał prawie całą jej pierwszą stronę. Jakubowi led- wo udało się przeczytać fragment tytułu: ...Bewachung des Ungezie... Jakub zdrętwiał. Czuł, jak całe jego ciało ogarnia okropny chłód. Lodowate szpilki wbijały się w skórę. Niepewnie, z trudem pokonując sztywność karku, rozejrzał się wokół. Karaluch nawet nie drgnął. Jakub miał wrażenie, że za plecami usłyszał syk: - Intruz, Intruz, Intruz. W otwartych drzwiach stał ksiądz Norbert. Z wściekłości nie był w stanie wykrztusić słowa. Jakub ocknął się natychmiast. Jednym ruchem zatrzasnął książkę. Potworny dźwięk pękającego karaluszego ciała sparaliżował księdza. Jakub ścisnął mocniej, przery- wając tym samym konwulsję cienkich nóżek i drganie czułków, i skoczył do drzwi. Nikt go nie zatrzymywał. 140 Dopiero na ulicy zaczerpnął powietrza i w pier- wszym odruchu wstrętu rzucił dzieło Hanssona na zie- mię. Z drugiego piętra ksiądz Mateusz przyglądał się, jak Jakub w gorączce strzepuje z siebie nieistniejące ro- baki. - To szaleństwo. - Jakub nie mógł dojść do siebie. - Co ja tu robię? Wykradam wyklęte książki, walczę z karaluchami. Mary zamknęłaby mnie natychmiast w zakładzie. - Ostrożnie odchylił okładkę i z obrzydze- niem zdrapał patykiem resztki karaluszego króla. Mię- dzy plamami dostrzegł drugi tytuł: Robaki strzegące zła. Rycerz! Rycerz! Twój mąż postanowił zostać Rycerzem. Ale niech teraz się strzeże, Siostro! Wyzwał nas i dotrzymamy mu pola. Śmierć za śmierć. Cierpienie za cierpienie. Takie są odwieczne prawa walki. Taki będzie skutek jego nierozważnego kroku. Nie lubię, gdy coś wymyka mi się spod kontroli. Nie po to wszakże zostałem stworzony. Wieści rozchodzą się szybko, Siostro. Nasi straż- nicy, nasi wierni słudzy nie wypełnili swojego zadania. Nie ustrzegli, nie zniszczyli tajemnicy. Głupcy! Głupcy! Głupcy! Po trzykroć głupcy!!! Metamorfoza może być niebezpieczna. Jednoczą szyki. Zbroją się. Słyszę chrzęst czarnych pancerzy. Plują nienawiścią, żądzą mordu i pychą. Ich skrzydła szumią nad moją głową. Rozniosą, rozniosą wszędzie zarazę. Czy już jest za późno? Czy dla mnie jest już za późno? Co mnie tu trzyma? Napęczniała macica? Ist- 141 ?—?—~~ ? ~~ nienie, którego powinno nie być? Strach przelewa się z moją krwią. Z każdym oddechem przepompowuję mu własny los. Własną hańbę. Nic już nas nie może rozdzielić. Nikt nie chciał tego zrobić. Jest już za późno. To dopiero co ukształtowane ciało wypełnione jest już po brzegi moim szaleństwem. I nie można już tego zatrzymać. Tym razem Jakub nie zauważył nawet, że pociąg wlecze się jeszcze bardziej, a ławki są jeszcze bardziej niewygodne. Czytał. ROBAKI STRZEGĄCE ZŁA Studya o Bożym porządku Wprowadzenie (Świat opętany pienootnemi chuciami Szalonego) Niema Szatana. Lucyfer zdjęty boską nikczemnością porzucił świat robaczywy, temprędzej, że błahemi zdały mu się jego własne zbrodnie. W stalowej próżni nieba Bóg hołubi własne, chore stany uczuciowe. Zrozumienie tego jest tem pilniejsze, że dopóki karmi się nas indywidualnemi, odpadkowemi formami myśli katolickiej, wymys- łami manjaków, dopóty człowiek wyzwolić się nie zdoła. To, co piszę, jest zatem czemś więcej niż czczem słowem. Jawi się posłaniem konieczniejszem dla rodu ludzkiego niż Pismo Święte. Inteligencya nasza zakrzyknie pewnie: - To wszystko nie na seryo. To żart jeno i fikcya. Ale czyż fikcyą jest cierpienie i śmierć? Czy fikcyą jest upadek duszy ludzkiej? Piekło jest tutaj. Jego to żar nas trawi ______,______„_________142. ~~_____?_____________"~~ i zatruwa. Na nic zdadzą się wasze krucyaty. Wiem, na czem ono polega i skąd idzie. Z Boga samego! I w nas, w następnych pokoleniach zako- rzenione, przerastające duszę każdego istnienia, stało się zaczynem religijnego życia. Piekło, hołubione przez tego Stwórcę, którego sławią w poezyach. Piekło, którego strzegą jego aniołowie - Robaki. Posłańcy Demiurga. Czarni, Skrzydlaci Aniołowie wlokący łudzką duszę przez grzązkie moczary hańby, mokradła rozpaczy i śmiercionośny jęk wichrów. W drogę bezpowrotu. Nie dadzą człowiekowi ukojenia, palą gorączką, gnają w obłęd. Strzegą, by monstra bluzgając krwią rodziły swoich następców i by nigdy nie przerwał się krąg męki. Bóg nikczemną swą żądzę zaspokaja w ludzkiem rojowisku, a Robaki strzegą, by było mu posłuszne. Któż stworzył nas, byśmy szarpiąc i gryząc się wzajem, kotłowali się na powierzchni martwego świata? Śmierć byłaby wyzwoleniem, ale słabi przedkładamy męczarnie i upodlenie nad wieczny spokój niebytu. ADAM I EWA (?pierwsze bezwinne ofiary Bożej chuci) Bóg dzieci swoje powołał z niebytu. I był ich pierwszym prześladowcą. Ludzkość na wieki pozostałaby bezwinną, gdyby nie wsączył się jej w serca trucizną obłudy. A gdy nie mógł już znieść ognia swego rozżarzonego sumienia, pchnął dzieci swoje w otchłań niezawinionej winy i bezgrzesznego grzechu. Oto cały systemat Boży. Szukał zaklęć, któreby zaspokoiły wiecznie szarpiącą jego duszę chuć i ugasiły płynący w żyłach krwawy obłęd. Jego nikczemne pragnienia targają nim, jak gorący wicher targa konary dębu. Spłodził swe dzieci do swoich zachcianek. Dla swoich żądz. Apokaliptyczne bestye strachu postawił na straży drzewa wia- domości. Nie wolno wam jeść z niego, a nawet go dotykać, abyście nie pomarli - grzmiał. Życie ich uczynił beztreściowem. Najszczersze uczucia i uniesienia stawały się coraz beznadziejniejszem zmaganiem z ojcowską tyranyą. Pod jego twardą mocą stali się bezoporni. Powolni jego kap- rysom. Miłość jego była nieokiełznanem, surowem żywiołem. Pętami własnego sodomskiego grzechu związał ich dusze i bronił dostępu do tajemnicy wykorzystywania. Pod groźbą śmierci. Śmierci za wiedzę o własnej krzywdzie. Jednak niepomni konsekwencyi - spożyli. I nagle, skrywana poza ich świadomością tajnia opadła. I Ewa dostrzegła, że Ojciec zapanować chciał nad jej ciałem i duszą. Wszystkiemi wieżycami swoich myśli, calem fundamentem woli próbowała wpierw utrzymać ów ponadludzki firmament istnienia. Ale wraz z pierwszem kłamstwem runął on w bezdnię piekielną. Adam i Ewa zjedli owoce z drzewa i łuski opadły z ich oczu. Poznali, że są nadzy. I tak ruszyła historya nagiej, poniżanej ludzkości. Dzieci, nauczone posłuszeństwa i pokory, nie śmiały oskarżyć Ojca swego. Wąż zatem unieść musiał całe ich przerażenie. Ale nie- nawiść do niego jest czemś wtórnem. Nie sięga bowiem tego, komu jest przeznaczona. Bóg, przedewszystkiem, by ukryć zbrodnię swą najpodlejszą, a przytem następne pokolenia uczynić sobie powolnemi, na ból i krew skazał Adama i Ewę. Dzieci swoje naznaczył piętnem, na ich barki spychając brzemię swej winy. I dopóki nie stargane zostaną okowy posłuszeństwa, dopóty wiedza nie przyniesie nikomu wyzwolenia. Dopóty będziemy ludem mordowanym za nieswoje występki. Nie poprzestał jednak na tym Bóg-Mściciel. Wygnał swoje dzieci z Raju-Domu, a na straży swojej tajni postawił najnędzniejsze ze stworzeń, pełzające w prochu, wstręt budzące i odrazę - Robaki. Obdarzył je władzą nad ludźmi i mocą nadprzyrodzoną. One strzegą boskiej tyranyi i na strachu człowieczem żerują. ROZDZIAŁ VIII Jakub ocknął się nagle na Centralnym. Było już późno. Schował Hanssona i rozejrzał się po peronie. Lu- dzie, walizki, trochę bezdomnych, krzykliwe okładki gazet. Sierpniowy, wakacyjny pośpiech. Włocławek wy- dał mu się nagle nierzeczywisty, jakby tylko czytał o nim w książce. Jakby to, co się stało, dotyczyło kogoś innego. Uśmiechnął się - dworcowy smród był tą real- nością, którą wolał od zapachu tajemnicy. Wyprawa, poszukiwania, karaluchy - wszystko stało się teraz komiczne. Co zdobył? Starą publikację ekskomunikowanego księdza-wariata. Modernistyczny bełkot o Bogu szaleńcu. Przecież niemożliwe, żeby właśnie to było ową tajemnicą? Wtajemniczeniem? Chodź do nas! Chodź do nas! Bawimy się. Ciemno jest wszędzie. Ciemno jest wszędzie. Już... Zobaczył ją dopiero, gdy stanął przed furtką. Maria. Wiatr rozwiewał jasne włosy. Ciemne okulary nadały jej twarzy wyzywający charakter. Po co jej wie- czorem okulary? - przebiegło mu przez głowę. - Mario! - chciał zawołać. - To się w ogóle nie zdarzyło. Praw- da? Szpital. Letarg. Choroba. Tego nie było. Oparł się tylko o siatkę i patrzył na nią. - Hallo! Nie mogłam cię wcześniej zawiadomić. - Jakub ocknął się i dotarło do niego, że Maria mówi z amerykańskim akcentem. Pięć? Dziesięć? Ile lat życia straciłem w ciągu tych paru sekund? - Jakub zrozumiał, że nic się nie zmieniło. Tajemnica nadal była tajemnicą. Podszedł do Mary i przyjrzał się jej uważnie. Mimo upału była moc- no upudrowana. Nieco wyższa od Marii, o ciemniej- szych włosach i pełniejszych ustach. Inna, ale coś w jej twarzy albo w figurze przypominało Jakubowi żonę. Tylko co? - Jak się czuje Maria? Jest jakaś zmiana? Czy...? - Mary z niepokojem czekała, co powie. - Nie - Jakub uciął i zadał pytanie, na które znał przecież odpowiedź. - Jesteś sama? - Piotr? Piotr nie mógł się wyrwać. - Mary była wyraźnie zakłopotana i natychmiast zmieniła temat. - Nie mam bagażu. To znaczy mam, ale zgubili go we Frankfurcie. Mają odesłać. Tutaj. - Uśmiechnęła się przepraszająco. Tak jak Maria. Głos Tomasza wyrwał Jakuba z zapatrzenia. - Usłyszałem hałas i zszedłem. Witam panią. O, nie wiedziałem, że Maria ma siostrę. - Tomasz po- ciągnął Jakuba za rękaw. - Czemu pan nie zadzwonił? Już się niepokoiliśmy. Znalazł ją pan? ----------148 Jakub, nie odrywając wzroku od Mary, podał mu książkę. Tomasz dotknął woluminu z niemal nabożną czcią. - Więc to jest to. To jest właśnie to - mruczał. Nie zwracał już uwagi ani na Jakuba, ani na tę dziwną kobietę. Zaczął czytać: NASTĘPCY (strażnicy zła i zasada absolutnego posłuszeństioa) Ból każdego kolejnego istnienia nową siłą napełnia boskiego Szaleńca. Każde dziecię rodzi się z piętnem jego prześladowań wypa- lonem na czole i od kołyski prześladować uczy się swoje potomstwo. Bóg czuwał, by pierwsi rodzice złość i nienawiść, szarpiące ich słabe dusze, wsączyli w swoich dziedziców. I tak Kain, pchany bezwiednem fatum wnętrznem, rękę swą podnosi na Abla, a Lamek potomek Kaina w siódmem pokoleniu, rzecze: Gotów jestem zabić człowieka dorosłego, jeśli on mnie zrani, i dziecko, jeśli mi zrobi siniec. Czemuż jednak z krwi wytrysnęła wola Kaina? Kto rozwarł przyrodzone głębie jego mrocznych uczuć? Kto podszepnąi Bogu, by wejrzał tylko na ofiarę Abla i obojętnością spiżową złamał duszę Kaina? To Robaki gnieżdżące się między życiem zmysłowem a duchowem podszepnęły Bogu taki uczynek. Tomasz przetarł ręką mokre czoło. Podniósł na chwilę wzrok i bezmyślnie przyglądał się stojącej pod drzwiami kobiecie w czerwonej sukience. Tłumaczyła coś podniecona. Nerwowo poprawiała włosy. Czarne ---------149 okulary odbijały światło latarni. Tomasz nie słyszał, co mówiła. Nic nie słyszał. Owady w literaturze - w po- rządku. Ale to? Chore objawienie. O tym mieli wiedzieć Schulz, Kafka, Cortazar? O robakach strzegących tajem- nicy bożego okrucieństwa? Bożego prześladowania? Tomasz nie mógł tego pojąć. Ponownie pochylił się nad książką: Świat Jego przeżyć płciowych jest dziedziną, w której ma swe źródło człowiecze cierpienie. Z dzieci swych czyni niewolników zaspokajających jego wściekłe żądze. Robaki wciąż krążą wśród ludzi. Wciąż wyczuwają naj- mniejszy ślad zdrady i rys nieposłuszeństwa. Przełamują opór, jaki stawia czysta dusza ludzka. Czyn Boży staje się widmem, upiorem - potop zsyła na swe dzieci. I tylko jednego jedynego ocala. Po- słusznego. Tego, który gotów jest wyrzec się własnej świadomej woli i w arce unieść z odmętów Czarne Skrzydlate Anioły niczem wypalony rozżarzonem żelazem stygmat cierpienia. Nad spętanem swem synem Abraham szamocze się z własną niedecyzyą. Dusza jego łka i broczy zdjęta grozą okrutnego roz- kazania. W ostatniej chwili Bóg wstrzyma jego ramię, ale na zawsze ustanowi prawo panowania. Na zawsze dziecię zostanie zdeptane i spiżową stopą zmiażdżona będzie jego niewinna natura. Piętno ofiary wypalone na duszy Izaaka odciśnie się na jego dziedzicach. A robaki wciąż zblizka się temu przypatrują, tucząc się zgniłemi owocami upodlonego życia. Swem obrzydłem istnieniem plugawią ludzkie uczucia, myśli i uczynki. Z Bożej woli, która ulega wybujałym w próżni zachciankom. I tak krąg się toczy. Każdy cios zadany podstępem, każda krzywda wyrządzona dziecku to tryumf żrącej choroby duchowej. Boski tryumf. Zdrajcy dalej przekazują swoją podłą zdradę. Zarażają. Ale prawda wypali im oczy. Jej płomień zniszczy wszystko, wszystko spopieli. Zostaną tylko białe kości. Zostaną tylko karaluchy. Tylko karaluchy, Siostro. Zbliża się, już się zbliża! Dlaczego twoje drzewo jest takie chudziutkie, po- chylone i bez liści? Nie wiem. Czy to jest zimowe drzewo? Nie. Czy jest chore? Nie. Czy jest smutne? Tak. Dlaczego jest smutne? Bo chce umrzeć, ale Bóg mu nie pozwala. Wolę, kiedy jest zimno. Lodowa jaskinia. Smutny chłód. Boję się ognia. Jakub bez słowa wziął Mary za rękę i poprowa- dził do pokoju Marii. Twarz żony ukryta w cieniu wydawała się prawie przezroczysta. Jej chuda, blada ręka nikła w pościeli. Teraz różnica między obiema kobietami była wyraźniejsza. Żona Piotra zatrzymała się niepewnie w drzwiach, jakby się zawahała. Jakub pchnął ją lekko, tak że oparła się o łóżko. Widział, jak jej dłonie zacisnęły się kur- czowo na poręczy. Stanął tak, by móc widzieć je obie. Mary zdjęła okulary i dopiero teraz Jakub zauważył, że ukrywała pod nimi ślady pobicia. Ciemne sińce wy- pełzły spod pudru. - To niemożliwe. Powiedz, że to niemożliwe. - Spojrzała z przerażeniem na Jakuba i umilkła. - Tak, to niemożliwe - odpowiedział. - Nie- możliwe. Podszedł do stojaka i sprawdził kroplówkę. Wy- mienił butelkę glukozy, wyregulował dozownik i popra- wił wenflon. Sprawdził pojemnik cewnika. Wszystko 151------ w niemożliwym świecie. Świecie, który nie miał prawa istnieć. Mary odsunęła się i oparła o ścianę. Jakuba do- biegł jej szept. Białe wargi powtarzały: „Dlaczego nie chciał wyznać mi wszystkiego? Co zataił? Co jeszcze zataił przede mną?" - Czego nie chciał ci wyznać? Czego?! - Jakub spojrzał na Mary. Jej puste, nieruchome oko tonęło w czarnym sińcu. Złapał ją w ostatniej chwili i prawie nieprzytomną sprowadził na dół. Blade usta wciąż powtarzały to samo pytanie: „Co jeszcze zataił przede mną? Co jeszcze?" Tomasz stał w progu kuchni i przyglądał się py- tająco całej scenie. - Siostra jest też chora? - rzucił w kierunku Jakuba. - To nie siostra. To żona brata Marii. - Jakub pa- trzył to na Mary, to na Tomasza. - O Boże! To przecież jasne. To jest klucz. Hasło. - Nagłe olśnienie sprawiło, że stał się niecierpliwy. - Nic nie rozumiem.. Żona brata? - Tomasz po- kiwał głową. Otaczająca go rzeczywistość stawała się coraz bardziej niepojęta. - Ten Hansson był nieźle zwa- riowany. Nie dziwię się, że go ekskomunikowano. Co on tam wypisywał. Na przykład to, proszę posłuchać: BOŻE DZIECI (Ból wiecznego prześladowania) Dopiero w głębiach niebytu dogania Boga zdradziecka współwina, klątwa rzucona na los człowieczy obraca się przeciw Niemu. 152 Wina wciąż spada na ofiary, zasię prześladowcy i kaci wciąż głowy podnoszą wysoko, krzycząc, jak Bóg do swych dzieci. Jesteście krnąbrni, złośliwi i chytrzy, słusznie zatem spotyka was kara. A On nie popełnia błędów. Dzieło jego jest doskonałe, tak jak doskonali są jego strażnicy - Czarni Aniołowie pożerający ludzkie truchła. A lud jest własnością Pana, tak jak dziecię jest własnością rodziców swoich. Lot swoje córki wydać chciał na pastwę rozpasanej gawiedzi. Bracia moi - wołał, by ocalić boskich wysłanników - mam dwie córki, które jeszcze nie żyły z mężczyzną, pozwólcie, że je wyprowadzę do was, postąpicie z niemi, jak się wam podoba... - Przestań. Nie mamy na to czasu. Musimy jechać. - Jakub wyrwał Tomaszowi książkę i wcisnął mu do ręki telefon. - Później przeczytasz. Teraz po- wiedz Arturowi, że ma tu być za pięć minut, i że jak Mary dojdzie do siebie, niech da jej koniaku albo aspi- ryny, albo kawy, albo czegokolwiek. Już wie. Już wie prawie wszystko. Ale wiedza jest jak jabłko. Odsłania nagość. Uświadamia. Tylko jak po- radzić sobie z własnymi błędami? Ze swoją winą? Niepokoję się, Siostro. Czy twój mąż wytrwa? Czy uniesie ciężar prawdy? Ciebie przecież strąciła w głęboką studnię. Coraz głębszą, coraz głębszą. Kto cię z niej wy- dobędzie? Rycerz-Poszukiwacz? A ona? Co ona tu robi? Zdrajczyni. Głupia dziwka. Szuka swojego losu. Losu podobieństwa. Nikt jej nie zapraszał. Nikt jej nie będzie słuchał. Zresztą i tak nic nie wie. Za bardzo się boi. Za mało rozumie. Nieświadomość — 153 jest jak grób ciemna. Nieświadomość jest jak pętla na szyję. Dusi ją. Mary, Mary - po co tu przyjechałaś? Mary, Mary - pożegnaj się z nami. Mary, Mary - muszę cię pocałować. Twój mąż, Siostro, jest już blisko. Bardzo blisko. Słyszy twój głos. Ale niczego nie widzi. Nie widzi ciebie, Siostro. Krąży. Krąży. Oby skusiła go głębia. Oby runął w otchłań. Lęk wtedy odda nam go w posiadanie. Z lęku zrodzi się posłuszeństwo. Z posłuszeństwa nasza siła. Boska władza. Oby pochylił się nad krawędzią. Zawołaj go, Siostro. Samochód Tomasza z trudem osiągnął zadowa- lającą Jakuba prędkość. Wycieraczki rozpaczliwie skro- bały szybę, niewiele poprawiając widoczność. Tomasz ledwo powstrzymywał Jakuba od łapania za kierow- nicę. Włączył radio: „...w pożarze, który wczoraj w no- cy wybuchł we włocławskim seminarium..." Opony zapiszczały na zakręcie. Tomasz z trudem wyprowadził auto z poślizgu i spojrzał na Jakuba. Ten spokojnym ruchem przerwał wiadomości. - To spisek. Psycholog miała rację. - Jakub po- stanowił zebrać myśli. Przerażony Tomasz docisnął gaz. - Powoli zaczyna mi się to składać w całość. To już nie będzie kolejna ślepa ściana w labiryncie, to bę- dzie wyjście. Ojciec, matka, brat. Pamięta pan, co pisał Hansson: „Każde dziecię rodzi się z piętnem jego prze- śladowań wypalonem na czole i od kołyski prześlado- wać uczy się swoje potomstwo". Tego się bała. Coś złego spotkało ją na samym początku, przed tym ucie- kała. Brat. Może robaki były przeniesieniem nienawiści 154------ do niego. Dlaczego tak nagle wyjechał? Porzucił kraj, rodzinę. Dlaczego szukał tam jej podobieństwa? Miłość? Zemsta? Krzywda? Do instytutu dobijali się dobre piętnaście minut, nim udało im się obudzić strażnika. Wpuścił ich zrzę- dząc, że szef powinien dorobić sobie klucze, jeśli chce pracować po nocach. Jakub nie zwrócił uwagi na jego dwuznaczne miny. W pracowni Marii nic się nie zmieniło. Tylko kurz osiadł grubszą warstwą na meblach. Jakub od ra- zu włączył komputer. Tomasz zamarł. - Chyba nie chce pan próbować...? - nie wie- dział, jak powstrzymać Jakuba. - Przecież to ryzyko. Jeśli się pan pomyli, cała praca zostanie zniszczona. Jeśli nawet trudno nazwać ją naukową, trochę szkoda. To wszystko jest bardzo ciekawe. Zresztą ma pan tylko trzy próby - perswadował. - Nie ględź. Mam przeczucie. Ile liter powinien mieć password? - Jakub czekał w napięciu na od- powiedź. - Wolałbym, żeby miał pan pewność, a nie prze- czucia - nie chciał ustąpić Tomasz. - Ile?! - Pięć do siedmiu, ale... Jakub nie zwracał już na niego uwagi. Bez zasta- nowienia wpisał „ROBAK". Ekran zapiszczał. Error, error, error. Klawisze zastukały ponownie. Tomasz jęknął. Password: „PIOTR". Nic. Kolejny błąd. Jakub zaklął. Została ostatnia próba. Na chwilę zawahał się, zatrzymał dłonie nad klawiaturą. Tomasz modlił się, żeby Jakub zrezygnował. Stuk, stuk, stuk. Password: „SIOSTRA". 155 - Bingo! Mówiłem, że mam przeczucie. Proszę, wrota są otwarte. Na ekranie pojawiły się katalogi: znakil, znaki2, znaki3... Tomasz usiadł obok Jakuba i niepewnym ru- chem nacisnął enter. ZNAKI PIERWSZEGO POZIOMU Najpierw sądziłam, że wiedzieli tylko Schulz, Kafka i Hansson. Że tylko oni byli wybrańcami - tak jak ja. Ale potem odnalazłam następnych. Tych, którzy próbowali ostrzegać, tych, którzy zostawiali znaki. Byli mistrzami w maskowaniu. Nie mogli mówić wprost. „Każde dziecię rodzi się z piętnem jego prześladowań wypalonem na czole..." Jak odkryć to piętno? To pierwsze pytanie. Jak je zmazać - to następne. Jak uchronić następnych - to ostatnie. I tak pierwszy poziom znaków demaskujących piętno prześladowań to ciało. Cronnenberg, Burroughs snuli opowieść o utajonym homoseksualizmie, który popycha do zbrodni. Bili Lee, opętany niemożnością zaspokojenia i strachem przed analną kopulacją, uciekł do Intersfery. Homoseksualne spółkowanie okazuje się śmiertelną pułapką i... kolejnym znakiem. Niemożność współżycia z własną siostrą to przyczyna metamorfozy Gregora Samsy i zarazem znak pierwszego poziomu. Wstręt do samego siebie, a jednocześnie rozkosz, jaką sprawia mu myślenie o niej, objawi się w jego ------156 nowym, obrzydliwym, a jednocześnie doskonałym, karaluszym ciele. Podobnie Ojciec ze Sklepów Cynamonowych, pożądający Adeli, czatujący na nią w każdym ciemnym zakątku domu, przybiera w końcu postać karalucha. To znak - jego brudne, grzeszne myśli oblekają się w równie brudny i odrażający kształt. Wareg Landolfiego niespełnione pożądanie zamienia w okrutną karę. Wydaje Lukrecję czarnym prześladowcom. Upokorzą ją ostatecznie. A karaluchy stają się narzędziem zemsty - znakiem. Ekran komputera jarzył się bladym światłem. Jakub z trudem przełykał ślinę. Starał się nie patrzeć na Tomasza. Ten wzdychał co chwila i zastanawiał się, jak mógł przez tak długi czas nie zauważyć, że jego doktorantka jest chora. Jak mógł do tego dopuścić. Czuł się współwinny. Nic nie usprawiedliwiało jego ślepoty. Lampka nagle zaczęła przygasać. Tomasz wstał, by zapalić górne światło, gdy Jakub krzyknął: - Drugi password! - Tomasz wrócił natychmiast do komputera. Na ekranie pulsowały zielone litery: Podaj hasło, podaj hasło, podaj hasło. - Przecież miał pan przeczucie - szepnął Jaku- bowi do ucha. - Proszę coś zrobić. - Jakub rozejrzał się bezradnie. - Teraz wolałbym mieć pewność - dodał i drżą- cymi palcami wpisał „prawda". Spojrzał niepewnie na Tomasza, który aż cofnął się przerażony. W jednej sekundzie tekst rozsypał -~ 15/ ~~------?-----' ' ~ się. Jakub gorączkowo próbował zatrzymać rozpad. Z wściekłością walił w klawiaturę. Nic. Litery odrywały się od zdań, opadały i znikały w zastraszającym tempie. Na koniec na ekranie pojawiło się oko. Wielkie, pulsujące oko. Mrugnęło do nich i zgasło. Ciemność, w jakiej się nagle znaleźli, na chwilę odebrała im mo- wę. Tomasz z trudem dotarł do kontaktu, potykając się o krzesła i meble, o których istnieniu zapomniał. Zapalił światło. Jakub, całkiem otępiały, kiwał się nad klawia- turą. Tomasz wrócił, włączył komputer i sprawdził zbiory. Były puste. Niespodzianka. Już, już znalazłeś odpowiedź, a tu hyc, niespodzianka. Wniosek - nie można być tak popęd- liwym, niecierpliwym, zapalczywym, impulsywnym, nie- opanowanym. To dla mnie wielka radość, Siostro. Twój mąż zbliża się do krawędzi. Z zawiłości znaków, wtajemniczeń, praw- dy i fałszu nigdy się już nie wydostanie. Obserwator stał się obserwowanym. Oko śledzi każdy jego ruch, każdą myśl, każde drgnienie przeczuć. Doprawdy, to niezwykle śmieszne. Bardzo, bardzo śmieszne. Chciałam się zabić, ale zabrakło mi odwagi. Chcia- łam zabić także ciebie, ale zabrakło mi siły. Wciąż okazuję się za słaba. Może zasługuję na los, jaki mnie spotyka. Czemu wciąż uciekam? Jestem tchórzem i życie tchórza mi się przynależy. Nawet zemsta zawsze należy do innych. Sama to wybrałam. Sama się zgodziłam. Jestem tak samo brudna i mała jak oni. Jak ci szpiegujący wszędzie szpiedzy. Tak samo ohydna i godna pogardy, jak pełzające robactwo. Wybrałam przetrwanie. Na co liczyłam? Na Boże miłosierdzie? Na odpuszczenie moich ran. I wypełnienie jego grzechów. Lęk stał się moją skórą. Ale lęk nie zabija. Tylko unieruchamia. Artur od godziny grzebał w pamięci komputera, nie zwracając uwagi na Jakuba, który nerwowo krążył od stołu do okna. Od okna do półki z książkami. I zno- wu do stołu. Dzwonił do domu i męczył Tomasza py- taniami, czy wszystko w porządku. Jakub wiedział, że sam to zniszczył. Teraz musiał to naprawić. Gdyby miał jeszcze jedną szansę. Jeszcze jedną! Mary wpatrywała się w niego z niepokojem. Nie bardzo rozumiała, co się stało. Odkąd tu przyjechała, rzeczywistość zaczęła wirować i pędzić. Straciła bagaż, zobaczyła Marię, jakiś obcy człowiek wziął ją za jej siostrę, poczuła się słabo, potem Artur wmusił w nią kawę, aspirynę i koniak. A teraz jest tutaj i czeka nie wiadomo na co. Jakub zatrzymał się i po raz szósty przeprosił za nieprzewidzianą eskapadę. Tłumaczył, że musi coś na- prawić i że zaraz potem porozmawiają. Porozmawiają... - spojrzał na nią. Pochylona nad Arturem, wpatrywała się w ekran. Jasne włosy spadały jej na oczy. Była blada, jakby zrobiona z papieru. Coś mu to przypomniało. Cmentarz? Grób na cmentarzu bródnowskim. Właśnie, może to nie chodziło o Marię? A o klasyczne poszu- kiwanie kopii własnej matki. Matki! Jeśli tak, to drugi password powinien brzmieć: matka. Spojrzał na Artura 159------ z nadzieją, że da mu szansę na sprawdzenie kolejnej teorii. - Jest - krzyknął Artur. - Jest jedna kopia do- kumentu „znaki3". Panie Jakubie, proszę zobaczyć, czy to było to? Jakub pochylił się nad ekranem. Chodź do nas Chodź do nas Bawimy się Ciemno jest wszędzie Ciemno jest wszędzie Już mamy cię! Nie będzie kolejnej szansy. Wierszyk ciągnął się w nieskończoność. Nieskończoność pytań. Jakub miał wrażenie, że słyszy potworny chichot karaluszego króla. W domu zrezygnowany stanął nad łóżkiem żony. - Mario, dlaczego tak bardzo strzegłaś swojej ta- jemnicy? Co to było? Jaką krzywdę ci wyrządzono? Czy dlatego chciałaś odejść? Umrzeć? Dlaczego mi nie zaufałaś? - Położył ręce na jej wypukłym brzuchu. - Przecież oboje mogliśmy je chronić. - Dziecko poru- szyło się. - Sądzę, że ona go nie chciała chronić - Mary starała się mówić spokojnie i wyraźnie. Nie była uma- lowana i sińce wokół oczu były teraz przerażająco widoczne. 160 - To nieprawda. Chciała tego dziecka. Chciała, żeby żyło. Przecież nie musiała przechodzić przez ten cały koszmar. A jednak zdecydowała się... - Nie wiem, może odkryła to zbyt późno? Może oszukiwała sama siebie? Może nie chciała cię stracić albo zabrakło jej odwagi? - Skąd to wiesz? Co ukrywasz przede mną? - Jakub spojrzał bezradnie najpierw na Mary, potem na Marię. - Obie coś ukrywacie! - Znalazłam to na dole - Mary wyciągnęła w stro- nę Jakuba książkę Hanssona. JEZUS (Obłuda zamiast miłosierdzia) A ja wam powiadam, miłujcie swych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego. Lecz jeśli to Ojciec wasz jest waszym nieprzyjacielem, jeśli On was prześladuje? Cóż zatem uczynić ma słaby człowiek? Wybaczyć - nakazują Jego Posłannicy. Miłować - szepczą zdradziecko Czarni Aniołowie. Eli, Eli, lamma sabatchani? Własnego Syna wydal, by swojem cierpieniem ukrył Jego zbrodnie. By swojem przesłaniem na tysiąclecia naprzód do uległości zmusił ofiary Jego piekielnego pożądania. Boska przewrotność. Błogosławieni ci, którzy cierpią prześladowania, błogo- sławieni, którzy się smucą, i błogosławieni cisi. Cierpieć w pokorze - oto los człowieczy. Przed takiem losem strzec nam się trzeba. Bo Bóg niema przykazania, że będzie miłował człowieka całem swojem sercem, całą swą duszą i całem swojem umysłem. 161 — Człowieczem prawem i obowiązkiem jest zatem umrzeć i krąg pętający nas swoją wieczną koniecznością przerwać, by dziedziców uchronić przed Bożem rozszalałem pożądaniem. Wielkie słowa, wielkie słowa. Cóż za egzaltowany dureń był z tego Hanssona. Zapalczywy. A jednak spóźnił się. I to jest najzabawniejsze, Siostro. Twój mąż niczego już nie zatrzyma. Nawet jeśli zrozumie, niczego już nie zmieni. Głos Mary drżał i załamywał się. - Tylko to uchronić może przed prześlado- waniem... Jakub usiadł na łóżku obok Marii. - Jakim prześladowaniem? Musisz mi powie- dzieć. Musisz mi pomóc! - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Piotr nie po- wiedział mi wszystkiego. Nie chciał. Mówił, że tak będzie lepiej. Że woli, żebym była jego żoną niż jego lekarzem. Musisz mi uwierzyć. Twierdził, że Maria była chora. Chora od dzieciństwa. Dlatego wyjechał. Uciekł przed nią i przed ojcem. Po śmierci matki nie mógł ich znieść - mówiła coraz ciszej, prawie bezgłośnie. Jakub spojrzał na Marię. Leżała nieporuszona, daleka. Słyszała ich? Nie wiedział. Odwrócił się. Mary nerwowo krążyła po pokoju. Nieustannie składała i rozkładała zużytą strzykawkę. - Nie wie, że tu przyjechałam. Nie zgodziłby się na to. Nie pozwalał mi nawet do ciebie dzwonić. Trzy miesiące temu zablokował telefon. Nie chciał przesz- łości. Nie chciał, żeby to znowu, wdarło się do jego ży- cia. Pytałam go. Czego się obawia? Przed czym ucieka? Przed odpowiedzialnością? Wtedy mnie pobił. Był moim pacjentem, ale nie dowiedziałam się od niego prawdy. Nie wiem, co mam teraz robić? Co robić... - Zatrzymała się nagle. Strzykawka pękła w jej dłoniach i z cichym trzaskiem upadła na podłogę. - Wysłałam córkę do mojej siostry. - Mary. - Jakub wstał i ostrożnie wziął ją za ręce. - Uspokój się. Usiądź i wytłumacz mi. Czego się boisz? Mary, ja muszę wiedzieć. Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem: - Nie wiem. Ale myślę, że to była jego wina. Dla- tego uciekł. Bo to była ucieczka. - Ale jaka wina? - Jakub starał się jej nie spło- szyć i jednocześnie opanować swoje podniecenie. Był blisko. Blisko rozwiązania. Trzymał je nawet za ręce. Mary wyrwała się i złapała kurczowo poręczy łóżka. Wpatrywała się w Marię, jakby czekała na po- twierdzenie. - Wina za to, co stało się tutaj. Za nią. Prawda, Mario? Tak było? Czy to on? Powiedz, czy to on? Żona Jakuba milczała. I od tej pory Mary, mimo błagań Jakuba, nie po- wiedziała już ani jednego słowa. Następnego dnia rano Jakub znalazł w kuchni napisaną na gazecie prośbę: „Zamów mi taksówkę". Mary czekała już na samochód przed furtką. Słońce 163 odbijało się w jej czarnych okularach. Na pożegnanie podała Jakubowi kartkę. Drugą wręczyła taksówkarzo- wi. Ten spojrzał na Jakuba, jakby szukając potwier- dzenia. - Na lotnisko - usłyszał. Jakub wrócił do domu i jeszcze przez chwilę pa- trzył, jak Mary oddala się. Jednocześnie składał i roz- kładał kartkę, którą od niej dostał: „Otwórz mój bagaż. Może zrozumiesz z tego więcej niż ja". Koniec. Nie rozumiał jej zachowania i nie wiedział, co ma teraz zrobić. Lecieć za nią do Stanów? Rozmówić się z Piotrem? Przycisnąć go, zmusić, by powiedział prawdę? Przyznał się? Zrobiłby to, gdyby Maria nie była tak blisko rozwiązania. Gdyby tylko mógł ją zo- stawić. Telefon w Chicago wciąż nie odpowiadał. Co jej zrobił? Bił? Wykorzystywał? Straszył? Był unieruchomiony. Mógł tylko czekać. Na ukryty w bagażu sekret. Wyjaśnienie? Kiedy zadzwonił telefon z lotniska, Jakub sprzątał kuchnię. Odłożył szczotkę, podniósł słuchawkę i zapisał: bagaż pani Ma- ry Smolarskiej do odebrania na Okęciu w godz. 14-20. Śmierć. Zabiera naszych wrogów, zabiera partaczy, tych, którzy się nie sprawdzili, okazali słabość, zdrajców. Całkiem przypadkowo właśnie tych. Czarni Aniołowie niosą śmierć i chronią życie. To, które czuję pod swoimi czułkami. Nasze życie. Ono mnie słyszy. Słyszy swojego Rycerza. Czeka na mnie. A Mary? Cóż się stanie z Mary? Zgadnij, Siostro. A może sama chcesz wybrać. Sama zdecydować. Tak jak ona. Umieranie jest zaraźliwe, Siostro! Niewielka walizka Mary rozczarowała Jakuba. Co mogła tu zmieścić, jaką tajemnicę? Kosmetyki, piżamę, bieliznę? Zadzwonił jeszcze raz na lotnisko i dowiedział się, że Mary Smolarska na pewno nie miała innych bagaży. Chwilę mocował się z zamkiem. - Amerykańska technika - uśmiechnął się, gdy delikat- ne zatrzaski odskoczyły. - Sama tego chciałaś. - Jakub odsunął suwak. W walizce leżało kilkanaście, ciasno upchniętych, kaset wideo. Były ponumerowane, ale Jakub nie mógł znaleźć dwóch pierwszych. Wyjął więc taśmę z nu- merem trzy i włączył magnetowid. Nic. Szum i szarość. Przesunął. To samo. Ósma, dwunasta, piętnasta, osiem- nasta były takie same. Zniszczone. Uszkodzone. Na dziesiątej udało mu się znaleźć mały fragment, na któ- rym zobaczył Mary i siedzącego naprzeciw niej trzy- dziestoletniego mężczyznę o jasnych włosach, ciemnych oczach i wydatnych ustach. - Ojciec wysłał ją do sanatorium psychiatrycz- nego w Rasztowie... I więcej nic. Nic. - Co to ma być? Dowcip? Spisek? - Z wściekłoś- cią wyszarpnął taśmę i spojrzał na nią pod światło. Wy- glądała tak, jakby ktoś zrobił w niej małe dziurki i rysy w równych odstępach. Przypominała magiczne pismo. Pismo zapomnienia. Jakub zaklął znowu i odepchnął od siebie walizkę. - Pewnie on to zrobił, ale nie daruję mu tego. Pojadę i zmuszę go, żeby wszystko wyjaśnił. To musi się wreszcie skończyć. Szkoda, że ojciec nie wysłał jego do sanatorium w Rasztowie. Tajemniczego wariata. W Rasztowie? Przecież tam pojechała Anna Baum! - Jakub, zrywając się, przewrócił stolik. Bez- 165 użyteczne kasety posypały się na podłogę. - Stamtąd chciała przywieźć ostateczny dowód. Stamtąd wysłała list polecony... - Rzucił się do sterty starych papierów i gazet. Doskonały żart, doskonały. Magia. Coś jest, a po- tem hyc, znika. Nie śmieszy cię to, Siostro? Jak twój mąż się miota, jak biega, szuka, nerwowo przebiera rękami, rozgląda się. I nic. Nie ma. Żadnej prawdy. Żadnej wiedzy. Doprawdy, Siostro, klaun z twojego męża i błazen. Zresztą co by zyskał słuchając tego, co ja? Przecież już wie. Powinien wiedzieć. Ale w tym tchórzu nie ma śmiałości, by wiedzieć. Magia. Brakuje mu odwagi, by z niej skorzystać i usłyszeć prawdę. Ale ty możesz to zrobić, Siostro. Posłuchaj. Opowiem ci wszystko. Kaseta numer 5 [???] - Wiem, że tak czuje się większość emigrantów, ale to mi nie pomaga. Nie chcę być większością, nie chcę mieć wspomnień. Żadnej nostalgii. Dlatego tu przyszed- łem. Chcę mieć swoje miejsce, swoje życie. Całkiem nowe. Potrzebuję zakorzenienia. Nie, nie tylko pracy. Dom to też za mało. Pusty dom. Tęsknię za moją rodziną, a nie chcę tego. - Czujesz się winny, że ich zostawiłeś? Że wyje- chałeś? - Winny? Możliwe. Wiesz, tuż przed moim wyjaz- dem umarła na raka moja matka. To było dla nas wstrzą- 166 sem, bo nigdy wcześniej nie chorowała. Gdy straciła przy- tomność, właśnie ja byłem przy niej. Upadła w kuchni na podłogę, a krew wypływała spod jej jasnych włosów, tworząc lepką, cienką ścieżkę na czarnych kafelkach. Co- raz dalej i dalej, aż do lodówki. Stałem i patrzyłem. Nagle pojawił się wielki karaluch. Pochylił swoje czułki nad ścieżką i pił. Musiałem go zabić. Dopiero wtedy zadzwo- niłem po pogotowie. Nie mogłem wcześniej. Mama zmarła trzy dni po operacji. Nie męczyła się. Wtedy zostawiłem ją i wyjechałem. Nawet nie wiem, gdzie została pochowana. - Przecież możesz zadzwonić do ojca i dowie- dzieć się. - Nie chce ze mną rozmawiać. - Dlaczego? - Mówi, że to moja wina. - Dlaczego? - Nie kochała go. - A kogo kochała? - Za dużo chcesz wiedzieć. Kaseta numer 8 [...] - Nie pytaj mnie o teraźniejszość. Nie mogę mó- wić, dopóki nie zniszczę przeszłości. - Dlatego chcesz zacząć wszystko od początku? Żeby zapomnieć, wymazać coś złego? - Wiesz, miałem znowu sen o lalce w czerwonych butach. Leżała na śmietniku. Jej obcięta głowa powta- rzała: „ma-ma, ma-ma, ma-ma". Jak czkawka. „Ma-ma, ma-ma, ma-ma". Nagi tułów ginął w stosie zeschłych 167 obierek i starych puszek. Kiedyś kupiłem taką lalkę mojej siostrze. - Kiedy to było? - Na jej szóste urodziny. Wybrałem największą i najbardziej kolorową, w krakowskim stroju, z warkocza- mi i w czerwonych butach. Wysokich, lakierowanych bot- kach. Potem okazało się, że nie można ich zdjąć. Były za- szyte. Myślałem, że Maryśka nigdy nie przestanie płakać... - Z powodu butów? - Chyba tak. Zresztą nigdy nie wiadomo, dlaczego one płaczą. Płaczą, jak jest dobrze i jak jest źle. Jak je boli i jak nie boli. Nie można się w tym połapać. Mama zawsze mówiła: „Nie zwracaj na nią uwagi. Ona nie ma żad- nego znaczenia." - Nie rozumiem. Kto nie ma znaczenia? Lalka czy siostra? - Jedna i druga. Kaseta numer 10 - Najlepszy okres w moim życiu? Chyba moje dzie- ciństwo. Gdyby jeszcze wyciąć z niego mojego ojca, by- łoby wręcz idealne. Na szczęście często wyjeżdżał i wtedy zostawaliśmy tylko ja i mama. - Dlaczego chciałbyś, jak się wyraziłeś, wyciąć ojca ze swojego dzieciństwa? - Nie przepadał za mną i nie traktował mnie dob- rze, nie kochał mnie. Chyba był zazdrosny. A potem... Po- tem kochał już tylko Maryśkę. 168 - Maryśka była podobna do matki? - Nie, były zupełnie różne. Mama była piękna, sta- nowcza, władcza. Mówiła: ma być tak, i tak było. Mówiła: to jest dobre, i to było dobre. Dyrygowała wszystkimi, nawet ojcem. Zresztą tak naprawdę on był słaby, albo w ogóle go nie było. A Maryśka? Ta mała, bezbronna myszka? Była nikim. Wiecznie chora, wiecznie nieszczęś- liwa, wiecznie była. - Nie lubiłeś jej? - Nie mogłem jej zrozumieć. Drażniło mnie jej dzi- waczne zachowanie. Ojciec ją rozpieścił i nie słuchała ni- kogo. Kaprysiła. Na przykład przed balem karnawałowym. Mama całą noc przygotowywała dla niej strój. Piękną białą suknię księżniczki z trzema falbanami, mnóstwem koro- nek, srebrnych gwiazdek i cekinów. Całą noc. Rano ucze- sała jej włosy, wpięła w nie białe kwiaty i chciała założyć tę sukienkę. Ale ona zaczęła krzyczeć. Dostała histerii. W końcu poszła do przedszkola w zwykłym ubraniu. A w trakcie balu ni z tego, ni z owego straciła przytom- ność. Stała sama w rogu sali i nagle przewróciła się. Na trzy miesiące. Trzy miesiące leżała w letargu. Badania nic nie wykazały, ale sądzę, że już wtedy mogła być chora. - Co to znaczy „chora"? - Nienormalna. - A co to znaczy „już wtedy"? - Bo widzisz, kiedy miała szesnaście lat, próbo- wała popełnić samobójstwo i ojciec wysłał ją do sanato- rium psychiatrycznego w Rasztowie. - Co jej było? - Dokładnie nie wiem. Nie powiedzieli mi. - Sądzisz, że to zaczęło się w dzieciństwie? 169 - Nie wiem. Nie pamiętam dokładnie. Pamiętam tylko oczy, które namalowała nad swoim łóżkiem. Zimne, błękitne, czujne. Miała wtedy dwanaście lat. Kaseta numer 12 [???] - Dlaczego ojciec cię nienawidził? - Sądzę, że był zazdrosny o matkę. - Czy kochałeś się w swojej matce? - Nie. - A w siostrze? - Nie. - Czy matka traktowała cię w dziwny sposób? Pieściła, całowała? Wykorzystywała? - Nie. - Dlaczego czujesz się winny wobec niej i siostry? - Nie wiem. Nie czuję się winny. - Czy zgodzisz się na hipnozę? - Nie. I widzisz, Siostro, jak ludzie łatwo rezygnują? Wy- starczył pierwszy opór. Wystarczyło pierwsze zaproszenie na kolację, by z lekarza stała się jego żoną. Jego wspól- niczką. Współczuła mu? Jak on to zrobił, Mistrz Oszuki- wania, że pomogła mu odepchnąć przeszłość? Ukryć w ziemi na długie, nieruchome lata. Dopiero telefon Jaku- ba odkopał fragment z twoim strachem. Z twoim koszma- rem, Siostro. Dzyń, dzyń - zadzwoniło i wróciły wspom- nienia tego, co robił. Co robił z tobą, Siostro. 170 Gdyby starczyło jej cierpliwości, dowiedziałaby się. Gdyby nagrała kolejne kasety, gdyby powiedziała: „Dość tego! Nie pomogę ci, dopóki nie dowiem się, o co na- prawdę chodzi! Jeśli chcesz oczyścić się z przeszłości, musisz przez nią jeszcze raz przejść. To jedyny sposób. Zastanów się nad tym. Jeśli się zdecydujesz, czekam na ciebie." Gdyby tak powiedziała, może usłyszałaby: Kaseta numer... - Dlaczego twój ojciec cię nienawidził? - Obwiniał mnie. - Za śmierć żony? - Za chorobę Marii. - Czy kochałeś się w swojej matce? - Tak. - A w siostrze? - Tak. - Czy zgodzisz się na hipnozę? - Tak. Posłuchaj dalej, Siostro. Czego mogła się dowiedzieć. Kaseta numer ... - Maryśka była bardzo podobna do matki. Tak sa- mo odgarniała jasne loczki. Jak dorosła kobieta. Uśmiechała się. Kusiła. Była taka bezbronna. — 171----------- - Kiedy? - Kiedy pierwszy raz jej dotknąłem. Kazałem jej zdjąć majtki i stanąć na stole, tak, żebym mógł ją polizać. Ale mama powiedziała, że będzie mi wygodniej na tapcza- nie. I było. - Odbyłeś z nią stosunek? Zgwałciłeś ją? - Tak. Chociaż właściwie nie. Nie mogłem w nią wejść, tak była zaciśnięta i sucha. Zaraz zresztą zaczęła płakać i wyrywać się. Obiecałem, że jak nie będzie się ruszać, kupię jej nową lalkę. - Tę w czerwonych butach? - Tak. W czerwonych butach, których później nie można było zdjąć. - A potem? - Potem. Potem spróbowałem jeszcze raz, a ona powiedziała, że nie chce lalki. Że ją boli i chce wyjść. Zde- nerwowała mnie, więc przywiązałem jej ręce do poręczy, ściągnąłem na sam brzeg tapczana i wylizałem. Stała się mokra. I to pomogło. Kaseta numer... - Ten pierwszy raz rozczarował mnie. Mama powie- działa, że to dlatego, że byłem niezdarny, i że muszę się wiele nauczyć. - Miałeś wtedy osiemnaście lat. - No to co. Nie miałem żadnych doświadczeń. Tylko patrzyłem. Patrzyłem, jak mama się ubiera. Zakła- dała koronkowe majtki, do których przypinała pończochy. Czasami nosiła same pończochy. Zanim założyła bluzkę, 172 nacierała piersi balsamem o dziwnym morskim zapachu i kiedy odchylał się dekolt, można go było poczuć. Maryśka w ogóle nie miała piersi. Jeszcze długo. Zaczęły jej rosnąć dopiero w szóstej klasie. Najpierw spuchły jej sutki, a potem pojawiły się pod spodem małe grudki, które pęczniały i pęczniały, aż wreszcie można było je objąć. Z włosami było tak samo. Najpierw na pod- brzuszu wyrósł jeden i długo był sam, a potem od dołu zaczęły do niego dołączać następne i następne. Wtedy dostała okres. Przestraszyła się tego bardziej niż ka- raluchów. Powiedziałem, że to za karę, bo jest brudna i zepsuta, i że teraz będzie tak co miesiąc. Nie uwierzyła. Kaseta numer... [] - A tamten bal? Kiedy to było? - Wtedy. Nie chciała się bawić tą cholerną lalką i mama obiecała jej suknię na bal karnawałowy. Białą suknię księżniczki. A ona nie chciała jej włożyć. Potem straciła przytomność i udało się ją obudzić dopiero po trzech miesiącach. Na szczęście mama przekonała lekarzy w szpitalu i w karcie nie wpisano niczego poza letargiem. - Czułeś się winny? - Tak. Trochę tak. Przyrzekłem sobie, że tego wię- cej nie zrobię. Więcej jej nie dotknę, nie będę się skradał do jej pokoju ani onanizował pod drzwiami, ani podglądał jej w łazience. Że skończę z tym. - I? - Nie udało mi się. 173 Kaseta numer... [???] - Walczyłem z tym, ale coś pchało mnie pod drzwi jej pokoju. Skradałem się powoli i cicho, krok po kroku. Minuta za minutą. Wstrzymywałem oddech i delikatnie dotykałem klamki. Nikt nie dostrzegłby nawet jej drgnie- nia. Naciskałem ją bez pośpiechu i uchylałem drzwi. Widziałem swój ruchliwy cień i wiedziałem, że ona też go widzi. Myślę, że w ogóle nie spała. Leżała tam z otwartymi oczami, noc w noc, i czekała, aż pojawię się i zacznę się onanizować. Raz, i jeszcze raz, i jeszcze... - Biłeś ją? - Nie, nigdy jej nie uderzyłem. Nie musiałem. - Były przecież karaluchy. Nasi sojusznicy. Nigdy nie wi- działem, żeby ktoś tak się ich bał. Przy karaluchu gotowa była zrobić wszystko. Wszystko. Nie musiałem jej nawet wiązać. Byleby tylko jej nie dotknął. Ale one były takie niesforne. Rozłaziły się, właziły wszędzie, jak to karaluchy. Mama wynosiła je potem do kuchni. - Po co? - Rozmawiała z nimi. - A kiedy dowiedział się twój ojciec? - Po wypadku Marii. Powiedziała wszystko w Rasz- towie i zawiadomili go. Widzisz, Siostro. I potrafisz teraz powiedzieć, czym jest prawda? Spróbuj. A może to wszystko jest magią. Twoja matka zaczarowała cię. Czarownica. I wszystkie za- klęcia powierzyła nam. Twoje słabości, lęki, sekrety. To ona cię wydała. Dlaczego to zrobiła? Byłaś dla niej zbyt 174 brzydka i słaba, niepotrzebna. Nie chciała cię. To była przyczyna. I jesteśmy jej za to wdzięczni. Że wybrała sie- bie i tylko siebie. Przyjęła nasze warunki, nasz los. Wie- rząc w naszą absolutną władzę, odrodziła się w mnogości. W nieskończoności karaluszych pokoleń. Mc się nie wydarzyło. Nie było przyczyn. Moja przeszłość nie istnieje. Urodziłam się na nowo 10 września 1980 roku. Reszty nie ma. ROZDZIAŁ Jakub wyładowywał swoją wściekłość, wywra- cając mieszkanie do góry nogami. Nie oszczędzał ni- czego. Mebli, obrazów, ceramiki. Nie zwracał uwagi na potłuczone szkło. Z rozciętego palca krew kapała na dywan. Na chwilę zatrzymał się nad stertą kaset wideo. Zawahał się. Nie, na razie ich nie zniszczy. Nie zniszczy dowodów. Nawet tak nieczytelnych. Przecież to ich szukał od ponad ośmiu miesięcy. Ich prawdy. Pot ściekał mu po plecach. Ręce drżały ze zdenerwowania i wysiłku. Usiadł na chwilę na ocalałym krześle. - Przecież nie mogę się tak zachowywać. Od miesięcy nic innego nie robię, tylko szukam. Wciąż cze- goś szukam. Coś chcę udowadniać. Od jednej pomyłki do drugiej. Jakby ktoś celowo zacierał ślady, wciągał mnie w ślepe uliczki. Muszę zachować spokój. - Przetarł twarz. Jeszcze raz zabrał się metodycznie do przetrzą- sania mieszkania. Przypomniał sobie, że o liście powie- działa mu Carmen. Więc może kuchnia? Dlaczego nie. Kobiety często chowają ważne rzeczy w kuchennych słoikach, filiżankach, puszkach. Skrzywił się na wspom- nienie dziewczyny. - To też był błąd - pomyślał. Stanął ---------177 na środku kuchni i starał wyobrazić sobie jej sposób myślenia. Gdzie mogła to schować? Cukier? Nie. Słoik z kawą? Też nie. Stare kufle, gruby gliniany garnek. Pusto. Zamknął oczy. Wciągnął powietrze. To musiało być gdzieś tutaj. Wyczuwał jeszcze leciutki zapach, wspomnienie. Morską woń. Otworzył szafkę pod ok- nem i sięgnął po stary porcelanowy imbryk. W środku coś błysnęło. Wysypał zawartość na stół. Wielki czarny wisiorek w kształcie robaka wpatrywał się w Jakuba rubinowymi oczkami. - Jesteście wszędzie? Myślicie, że dacie mi radę? O nie! - Przy trzecim uderzeniu żelaz- kiem wisiorek rozpadł się na drobne kawałeczki. Że- lazko również. Jakub usiadł. - To paranoja. Dlaczego założyłem, że Carmen ukryła list? Jestem śmieszny. Jak ja teraz wyglądam? - Wrócił do pokoju. Spojrzał w lustro nad kominkiem. - Jak głupiec. Wetknięty za ramę, czekał złożony kwit. „List polecony do odebrania w godz. 8-20 w dniu jutrzej- szym". Kiedy to było? Miesiąc temu, dwa? Był koniec sierpnia, a wykłady z zagranicznymi studentami miał w... czerwcu. Przecież Maria jest w domu już prawie dwa miesiące. Czas. W ogóle go nie zauważył. Już prawie wszystko wie ten twój Rycerzyk, Sios- tro. Odkrył prawdę. Ale czy całą prawdę? O tobie? O nas? Filozof przestał myśleć. Zaczął działać. I walczyć. Oto Mściciel godny ciebie. Węszący, tłusty i stary - zaiste god- ny to będzie przeciwnik, Siostro. Niestały w swych poglą- dach, niestały w swej wierze i swoich uczuciach. 178 Wie. I cóż z tego? Poznając przeszłość, której nie można już zmienić, zaprzepaścił przyszłość. Prawda, Siostro? Nie wysłuchał ciebie. Nie uwolnił cię od tego ska- żonego brzemienia. Tylko gonił za mrzonkami, mitami i pogrzebanym dawno życiem. Czy wygrał? Sama sobie odpowiedz, Siostro. Piegowata dziewczyna w grubych niemodnych okularach bezradnie rozłożyła ręce. - Nie odebrał pan listu w ciągu sześćdziesięciu dwóch dni. Odesłaliśmy go do nadawcy. Przecież nie możemy wszystkiego trzymać na poczcie. - Uśmiech- nęła się przepraszająco. Jakub odwrócił się zrezygnowany. W zasadzie spodziewał się takiej odpowiedzi, a mimo to miał na- dzieję na niemożliwe. - Odesłali do nadawcy. - Do na- dawcy. Na cmentarz? A może? Może psycholog wysłała list od swojej córki. Przecież w Rasztowie mieszka jej córka. Jak mógł o tym zapomnieć. Do szpitala zadzwonił jeszcze z poczty. W cen- trali poprosił o połączenie z kadrami. - Chce pan adres córki psycholog Anny Baum? - Tak. Bardzo proszę. Leczyła moją żonę, ale nagle odeszła na emeryturę. Potem był ten wypadek i... - Doktor Baum nie odeszła na emeryturę. I nie miała córki. Co pan tutaj zmyśla? Kim pan jest? Nie wie pan, że doktor Baum została zwolniona? - Jakubowi dźwięczał w uszach nieprzyjemnie wysoki kobiecy głos. No właśnie, Siostro. Kim jest twój mąż? Zwycięzcą czy przegranym? A kim ty jesteś? A ja? Co do siebie nie mam żadnych wątpliwości. 179 Skała Niewzruszona. Wieczny Triumfator. Słyszę już głos twego dziecka, Siostro. Czuję każde jego drgnienie. Moje ciało drży z oczekiwania. Moje czarne ciało. To ja wygrałem. - Chyba nie powinien pan teraz wyjeżdżać. - Tomasz próbował odwieść Jakuba od podróży do Rasz- towa. Jakub wiedział, że ryzykuje. Przy tak zaawan- sowanej ciąży w każdej chwili mogło zdarzyć się coś nieprzewidzianego. Ginekolog, który dwa dni temu ba- dał Marię, sugerował nawet, że powinno się ją ponow- nie zawieźć do szpitala. Nie urodzi przecież sama. Ce- sarskie cięcie będzie konieczne. Jednak Jakub nie chciał zrezygnować. Czuł, że musi doprowadzić swoje poszu- kiwania do końca. Na samo dno. A to miała być ostatnia podróż. Tomasz wreszcie machnął ręką i położył przed Jakubem pożyczony od przyjaciół telefon komórkowy. Jakub uśmiechnął się. - Chyba zacznę wierzyć w ko- biecą intuicję - pomyślał. Zza drzew wyłonił się biały pałacyk. Dach nosił na sobie krwistoczerwone ślady niedawnych napraw. Z bocznego skrzydła dobiegały dźwięki dziecięcej pio- senki. - Chodź do nas, chodź do nas. Bawimy się... Ja- kub starał się przemknąć alejką nie zauważony. Na chrzęst żwiru, kołyszące się w oddali postaci natych- miast odwróciły się w jego stronę. Ogarnęła go złość. Po co wszedł na ścieżkę, zamiast ruszyć tłumiącym 180 wszelkie dźwięki trawnikiem. - Idiota! - zaklął cicho. Zaciekawione twarze zbliżały się do niego. Zza drzew wciąż wyłaniali się nowi pacjenci. Niektórzy w piża- mach, szlafrokach, część w normalnych, „cywilnych" ubraniach. Wyciągali szyje. Przyspieszył kroku. Dopiero w jasnym holu Jakub poczuł się bez- piecznie. Młoda lekarka uprzejmie słuchała jego wyjaś- nień. Tłumaczył, że szuka listu, który prawdopodobnie stąd wysłała pani psycholog Baum. - List? Rzeczywiście pani doktor była u nas parę miesięcy temu. Wracała czasem do swojej dawnej pracy. A potem zdarzył się ten okropny wypadek. Pan jest z rodziny? Tak mi przykro. Prowadziła go szerokim korytarzem. Drzwi po obu stronach były otwarte. Równo zasłane, białe łóżka. Szpitalne szafki. Pusto. W jednej z sal Jakub dostrzegł leżące na białej kołdrze jabłko. Słońce odbijało się od błyszczącej zielonej skórki. Zatrzymał się na chwilę. Kuszenie. Jakub starał się zachować spokój, kiedy lekarka leniwie przeglądała korespondencję. Zastanawiał się, gdzie jest. W recepcji? Gabinecie dyrektora? Z fotografii wpatrywała się w niego brodata twarz Freuda. Spojrzał na przeciwległą ścianę. Gdzieś już widział ten rysunek. Stary człowiek odchodzący w ciemność. I podpis: „Po- wiedziałem do robaka: jesteś moją matką i moją siostrą". Jakub wstał i podszedł bliżej. William Blake, Drzwi śmierci. - Proszę, to chyba to. Pan Jakub. To pan? - Ja- kub drgiiął. Odwrócił się, wziął szarą, dość grubą ko- pertę i przez chwilę ważył ją w dłoni. Przyglądał się pocztowej pieczątce ZWROT. 181 - Mieliśmy to wysłać jeszcze raz, ale jeśli pan przyjechał... - Uśmiechnęła się. Kusi mnie samotność. I wieczność. I tylko ode mnie zależy, co się stanie. Nie jestem twoją Siostrą. Nie masz prawa tak do mnie mówić. W ogóle nie masz prawa do mnie mówić. Zwycięzca? Poczekaj jeszcze. A zobaczysz, kto wygra. Kto kogo pokona. Och, och, Siostro. Czy to są groźby? Groźby tchórza. A tam, jak słyszałem, twój mąż przed ostatnią odsłoną. Nad ostatnią krawędzią. Już i tak wzbudziłaś w nim wielką trwogę. Ożywiłaś lęki, których nawet nie przeczuwał. Czy runie w przepaść? Pamiętasz, co mu napisałaś, Siostro? „Twoje przerażenie nie zmniejszy mojego cier- pienia, twoja wściekłość mnie nie uratuje. Twoja wiedza będzie bezcelowa." I tyle wysiłków na nic. Tyle miesięcy zaprzepaszczonych. Czyż to nie jest śmieszne? Wszystko na darmo. Doprawdy, Siostro, umiesz mnie rozbawić. W autobusie Jakub usiadł przy oknie i położył teczkę na siedzeniu obok. Chciał, by nikt mu nie prze- szkadzał. Chciał być sam. Powoli rozerwał szarą kopertę. „Do Jakuba Poszukiwacza" - wzruszył ra- mionami - dziecinne żarty. - Wewnątrz było sześć pożółkłych kopert i kilka luźnych kartek. Przeczytał pierwszą: „One wciąż czuwają. Robaczywa zgraja. Są wszę- dzie i każdy zostanie przez nie naznaczony. Panie pro- -------182 fesorze, proszę pamiętać o abelitach. Wzorem Abla, nie zostawiali po sobie potomstwa, by nie rozprzestrzeniać grzechu pierworodnego. Wybór należy do pana. Jeśli pan zrozumie, jeśli wreszcie pozna pan prawdę, będzie pan wiedział, co uczynić." Jakub prychnął z niechęcią. Bełkot, znowu jakiś psychologiczny bełkot. Podniósł głowę. Minęli właśnie drewniany krzyż obwieszony kwiatami i zdjęciami. - To tutaj był ten wypadek - usłyszał podeks- cytowany, kobiecy głos. Odwrócił się. Autobus powoli oddalał się od ponurej pamiątki czerwcowej katastrofy. - Zginęło chyba ze czterdzieści osób... - Nie słu- chał już. Droga w tamtym miejscu była zupełnie prosta. Żadnych zakrętów, żadnych drzew. Wyjął kolejną kartkę. KARTA PRZYJĘCIA DO SZPITALA Maria Auderska przyjęta na oddział intensywnej terapii z -pęk- niętą podstawą czaszki oraz z objawami zatrucia silnymi środkami nasennymi. Uraz głowy po wypadku. Jakub kiwał głową - to wszystko już wiedział. Podczas wstępnych oględzin shuierdzono także dawne i świeże ślady gwałtów - długotrwałego wykorzystywania sek- sualnego. Obrażenia wewnętrzne pochwy, macicy, od- bytu, siniaki, które nie mogły pozostać w czasie wypadku, otarcia skóry, świadczące o tym, że była wiązana, blizny po ranach zadanych ostrymi narzędziami... 183 KARTA PRZYJĘCIA DO SANATORIUM W RASZTOWIE Maria Auderska przyjęta na oddział zamknięty po nieudanej próbie samobójczej. Stwierdzone w szpitalu ślady gwałtu świadczą o długotrwałym wykorzystywaniu seksualnym. Stan pacjentki wymaga absolutnej izolacji od rodziny, terapii połączonej z le- czeniem farmakologicznym... Jakub oddychał gwałtownie. - Nic panu nie jest? - Zobaczył nad sobą pomar- szczoną twarz starej kobiety. - Przepraszam, że prze- szkadzam, ale wygląda pan na chorego. Może chce pan wody? - Twarz uśmiechnęła się niepewnie. Jakub kiw- nął głową. Ostrożnie wziął plastikowy kubek. Wypił. Odwrócił się do okna. Kobieta taktownie cofnęła się na swoje miejsce. Czas na terapię - szepnął i otworzył pierwszy list. Do prześladowcy Nie zasługujesz na istnienie. Zasługujesz na śmierć. Ty i twoi sojusznicy, Królu Karaluchów1. Z drugiej koperty wysunęła się prawie iden- tyczna kartka: Do matki Nawet twoja śmierć nie zmniejsza mojej nienawiści. Nigdy ci nie wybaczę. Jesteś tak samo odpowiedzialna za moje prze- śladowanie. -------184 Jakub jęknął cicho. Na chwilę odłożył listy i przy- cisnął twarz do okna. - O Boże! Mario, wybacz mi. Wybacz moje zaślepienie, zadufanie, moją nieczułość. Jak mogłem nie dostrzec twojego cierpienia, bólu, tajemnicy. Przecież to było oczywiste. Mary miała rację - to on był przyczyną, on był sprawcą, prześladowcą. Wybacz, że się spóźniłem. Nigdy już tego nie zrobię. Przyrzekam. Łza spadła na kolejną kopertę: Do ojca Twoja słabość i nieobecność zwiększały moje cierpienie, ale wybaczam ci, bo twoja miłość pozwoliła mi przetrwać. Nie wiem, czy uda mi się odbudować moje ciało. Wiedza budzi przerażenie. W nim. We mnie. Jest tylko jeden sposób, by pokonać strach. Tylko jedna droga. Jakub? Jakub niczego nie zmieni. Wie wszystko. To moja klęska. Mój upadek. Setki niepotrzebnych działań. Setki bezsensownych słów. Napisanych. Zapomnianych. Nie udało się. Po prostu nie udało się. Maleństwo wciąż żyje. Trzyma się kurczowo istnie- nia. Nie uwierzyło mi. Mojemu doświadczeniu. Mojemu cierpieniu. Tchórz. Tchórz z mojego tchórzostwa. Krew z krwi. Czy taki sam los je czeka? Zasłużony? Nie. Nie. Zaufaj mi. Chociaż teraz. Potem musisz o mnie zapomnieć. Czas na odwagę. Siostro! Siostro! To nie jest zabawne. Nie wolno ci tak ryzykować. Nie wolno ci otwierać oczu. Nie ruszaj się, suko! Czyż nie słyszysz chrzęstu? Szumu skrzydeł Czar- 185 nych Rycerzy? Jest za późno. Już nic nie możesz zrobić. Sama to powtarzałaś. Wiesz o tym. To moje zwycięstwo. Mój triumf, dziwko. Przegrałaś i ani się waż ruszyć. Dziecko żyje. Twoje Maleństwo, Siostro. Twój mąż pogrąża się w nowej wiedzy i zbliża się do nas. Jest już na wyciągnięcie czułków. Na krawędzi. Chcesz jego szaleństwa? Chcesz jego śmierci? Zatrzymaj się! Siostrooo! Nie, nie. Jestem już spokojna. To ty przegrałeś. To chwila twojej śmierci. Ten pokój jest całkiem inny. Taki niebieski. Taki czysty. Jakub drżącą ręką sięgnął po następny list: Do przyszłego męża Twoje istnienie wydaje mi się niemożliwe, tak jak niemożliwe wydaje mi się normalne życie. Tutaj mówią, że to się zmieni. Nie wierzę im. Piszę do ciebie, bo nie chcę, żebyś wiedział. Nie pytaj, co się wydarzyło. Nie pytaj, dlaczego. Twoje przerażenie nie zmniejszy mojego cierpienia, twoja wściekłość mnie nie uratuje. Twoja wiedza będzie bezcelowa. Nic się nie wydarzyło. Nie było przyczyn. Urodziłam się na nowo 10 września 1980 roku. 186 Jakub ocknął się na dźwięk dzwonka. Przez dłuższą chwilę nie mógł sobie uświadomić, gdzie jest. Autobus? Telefon? Telefon piszczał mu nad uchem. Wy- jął z kieszeni marynarki słuchawkę. - Słucham - zabrzmiało jak prośba, jak zaklęcie, by nic złego się nie stało. - Zaczęło się! Zaczęło się! O Boże, dlaczego pana tu nie ma! - wrzeszczał mu do ucha Tomasz. Jakub zer- wał się. Huknął głową o półkę i usiadł. Kilka osób od- wróciło się w jego stronę. - Jest lekarz, ale nie jest dobrze. Z Marią nie jest dobrze. Gdzie pan jest?! Panie Jakubie, słyszy mnie pan? Konieczne jest cięcie. Cesar- skie cięcie! Natychmiast! Jakub wyłączył telefon. Wstał. Listy osunęły się na podłogę. Z trudem przecisnął się przez wąskie, za- stawione torbami przejście, do kierowcy. - Moja żona rodzi! - krzyknął mu do ucha. Mężczyzna wzruszył ramionami. - Moja rodziła cztery razy, i co z tego. Jakub chwycił go za ramię. Jego bladą twarz wy- łonił na chwilę z ciemności mijany neon. - Ale ona umiera - wycharczał. Kierowca przyjrzał mu się uważnie. - Gdzie? - zapytał tylko. - Plac Słoneczny. Żoliborz. Jakub otarł pot z czoła i cofnął się. Nie zwrócił uwagi na zdziwione zmianą trasy spojrzenia pasaże- rów. Usiadł na swoim miejscu i wtedy dostrzegł wy- ciągniętą do siebie dłoń. - To chyba pańskie. - Starsza kobieta uśmiech- nęła się niepewnie. Schował listy i sięgnął po telefon. Powoli wystukiwał numer do domu, wciąż szepcząc: - Mario, poczekaj, poczekaj, poczekaj. Tomasz odebrał natychmiast. - Co się z panem stało?! - Jakub ledwo rozpoz- nał jego wzburzony głos. - Będę za dwadzieścia minut - rzucił okiem na wyłaniającą się z ciemności tablicę informacyjną - może nawet wcześniej. Czy...? - Nie potrafił dokończyć pytania. - Może pan jeszcze zdąży. Lekarz mówi, że jest szansa. Przynajmniej dla dziecka... W rozmowę wdarł się ogłuszający ryk syreny. Obok autobusu przemknął sznur wozów strażackich. Połączenie zostało przerwane i Jakub zapadł w odręt- wienie. Przyglądał się spieszącym do domów ludziom, mijanym samochodoin. Nie miał odwagi zadzwonić po raz drugi. Nie miał odwagi wyobrażać sobie, co dzieje się z jego żoną i dzieckiem. Czyja to była wina. Marii? Jego? Robaków? Jak mógł do tego dopuścić. - Byłem ślepy. Jakub Poszukiwacz. Miała rację ta zwariowana psycholog. Popełniałem same błędy. Szukałem niepo- trzebnej wiedzy. Autobus nagle zahamował. - Wyskakuj pan. - Jakub drgnął na głos kie- rowcy. Zerwał się i zahaczając teczką o pomstujących pasażerów przedarł się do wyjścia. - Dziękuję. - Na chodniku odwrócił się, ale zoba- czył już tylko tylne okna wozu i starą kobietę ściskającą w dłoniach jego marynarkę. Stał naprzeciwko furtki. Wiatr przyniósł z ogro- du zapach jabłek. Spojrzał w górę - w pokoju żony 188 — paliło się światło. Przez moment zawahał się, ale zaraz potem ostrożnie otworzył drzwi i jak najciszej wszedł na górę. Tomasz rozmawiał z młodym lekarzem. Stali tak, że Jakub nie mógł dostrzec Marii. Położna pochy- lona nad czarną torbą z narzędziami odwróciła wzrok. Jakub podszedł bliżej. Mężczyźni rozsunęli się bez słowa. Zakrwawione prześcieradło przykrywało nogi Marii, jej prawie płaski już brzuch, piersi, ramiona i twarz. Wystające spod przykrycia jasne kosmyki przy- pomniały mu włosy lalek. Jakub pochylił się i wziął Marię za rękę. Z trudem rozgiął zaciśnięte sztywniejące palce. Płask. Na podłogę wypadły resztki zgniecionego karalucha. Miazga odwłoka ze sterczącymi kawałkami nóg, połamane skrzydła i czułki ze zgniecioną głową. Tomasz skrzywił się z obrzydzeniem. Lekarz wzruszył ramionami, kiwnął głową na pielęgniarkę i wyszedł. Kobieta zebrała ostatnie rzeczy i ruszyła za nim. Ich kroki na schodach huczały Jakubowi w głowie. Klap, klap, klapały pantofle. Tomasz nieśmiało położył mu rękę na ramieniu. - Jest tam. Jakub dopiero teraz zauważył siedzącego w kącie Artura. Na jego kolanach leżało zawiniątko. Drgnęło. Mleko z przewróconej butelki ciekło cienkim stru- myczkiem na podłogę. Białe jeziorko powoli stawało się różowe. Krew i mleko - Jakub nie mógł oderwać wzroku od tej cudownej przemiany życiodajnych barw. Dopiero gdy Tomasz pchnął go lekko, ruszył w stronę niewiadomego. Zacisnął powieki. Co zobaczy? Czarny, połyskliwy pancerz? Długie, ruchliwe czułki? Oczy kpiące z jego wysiłków i szczęki kłapiące: tatusiu, tatusiu? 189 Dziecko było bardzo drobne, czerwone i po- marszczone. Jak tysiące innych niemowlaków. Jakub ostrożnie dotknął małej rączki. Podniósł wzrok. Dobiegł go głos Tomasza, który czytał wypisane przez lekarza dokumenty. - Córka Marii Auderskiej urodzona 10 września o godzinie 20. Waga 2800, 48 centymetrów. WITAJ SIOSTRO! ZNOWU JESTEM! I kto cię teraz obejmie w swoje niszczące posiadanie? Nikczemni najemnicy - chrząszcze, muchówki, nicienie i wije, zielone trupnice. Kolejni robotnicy tanatomorfozy. Aż staniesz się Niczym. W domu było pusto i cicho. Jakub zszedł na dół i delikatnie ułożył dziecko na kanapie. Sprawdził, czy na pewno nie spadnie, i cofnął się do kominka. Sterta kartek z pracy Marii, dyskietek, zdjęć i listów czekała na jego decyzję. Zapalił zapałkę i nawet się nie zawa- hał. Płomień błyskawicznie objął papier - przeszłość okazała się łatwa do wymazania. Tylko stare stronice z 1912 roku paliły się nieco wolniej. Potem sięgnął po stojącą obok szarą walizkę. Przed wrzuceniem każdej kasety wyciągał z niej taśmę. Paski namagnetyzowanej folii skręcały się w karnawałowe serpentynki i znikały. Nie został już prawie żaden ślad. Ostatni list, który przywiózł z Rasztowa, otworzył powoli. Przeczytał na głos: 190 Do przyszłego dziecka Nie możesz istnieć. Kocham cię, i dlatego to wiem. Śmierć jest lepsza. Ogień chwilę zastanowił się nad słowami: „śmierć jest lepsza", a potem, jakby w zachwycie nad ich oczy- wistością, rzucił się na resztki kartki. Zniknęła. Płomień wysunął się poza kominek. Jakub popchnął w jego stro- nę stertę gazet, książki, do których od dawna nie za- glądał, notatki. Podszedł do kanapy, podniósł dziecko. Odwrócił się jeszcze i spojrzał na karton papierów, z którego strzeliły iskry. Potem ruszył powoli na górę. Ogień natychmiast rzucił się za nimi na schody, zamykając drogę powrotu. Żar rozsypał się po dywa- nie. Zagarnął wszyst... Druk i oprawa: Zakład Poligrafii Instytutu Technologii Eksploatacji 26-600 Radom, ul. K. Pułaskiego 6, tel. 442-21 Jeśli nie macie dość odwagi, nie otwierajcie tej książki. To puszka Pandory. To powieść inicjacyjna. Ma za temat najbardziej sekretną z ludzkich spraw: wtajemniczenie. Po odwróce- niu ostatniej kartki ani jej bohaterowie, ani czytelnicy nie będą już tacy sami. Siostra wiedzie wprost nad przepaść, której nie umie zapełnić ani antropologia, ani metafizyka. Tu może pomóc tylko nowy mit. Małgorzata Saramonowicz go stwarza, mając nam do ofiarowania coś więcej niż wstrzą- sającą opowieść. Siostra to nowa teologia, nowa herezja, nowa gnoza. Czy można się dziwić, że takie jak ona palono na stosie? 16.90* ISBN '83-87021-13-X ISBN 83-903609-5-0