JOANNA RUDNIAŃSKA ROK SMOKA Mojemu Ojcu Rozdział 1 Loja babcia nigdy się nie uśmiechała, zdarzało jej się to tylko wtedy, gdy czytała. Była wysoką, smukłą kobietą o świetnej figurze i cudownych, popielatych włosach. Mama była do niej podobna, ale gdy stały obok siebie, nie zwracało się na nią uwagi, tylko babcia się liczyła. Za to ja zawiodłam na całej linii. Czarne, skręcone jak u Murzynki włosy, pulchna i niewysoka, to było niewybaczalne i babcia często mi to wypominała, ale prawdziwy winowajca, tatuś, nigdy nie został oskarżony wprost. Pojęcie o rozmiarze jego winy dawały mu spojrzenia i niby nic nieznaczące gesty, do których wiele okazji nastręczało wspólne mieszkanie. Wielki i potężny, z czarną czupryną i czarnymi brwiami, sterczącymi jak krzaki, mógłby budzić przerażenie, gdyby nie łagodne, błękitne oczy za drucianymi okularami. Był adwokatem, bronił w sprawach ziemskich, jak mówiła babcia, i często wyjeżdżał z Warszawy na dłużej. Gdy byłam mała, nie jadłam wtedy i nie spałam, a nawet dostawałam gorączki. - To dziecko choruje właśnie wtedy, gdy go nie ma. Cały kłopot spada na mnie, oczywiście - mówiła babcia, siadała przy moim łóżku i czytała mi na głos książkę za książką. Była niezmordowana, zasypiałam i budziłam się, słysząc jej monotonny głos. Babcia większość dnia spędzała na lekturze. Pożerała książki i czasopisma jak smok, siedziała przy stole wyprostowana, na brzeżku krzesła, a na jej twarzy szalały burze. Płakała, uśmiechała się, chichotała jak mała dziewczynka. Patrzyłam na nią jak zaczarowana i wyobrażałam sobie, że jestem postacią z kart książki: Alicją, Ofelią, Klarą z „Dziadka od orzechów”. Gdy nie czytała, miała twarz jak z kamienia; odpychającą, pełną wyższości twarz kobiety skrzywdzonej przez los. I wciąż wygłaszała te same pompatyczne zdania. W niedzielę rano, gdy mama szczotkowała jej gęste, niemal sięgające kolan włosy, mawiała: - Wszystkie dziewczęta z naszej rodziny miały długie, jasne warkocze i przez te wspaniałe włosy odbyło się kilka pojedynków. Znałam ten monolog na pamięć i nie chciałam słuchać dalej. Szłam do łazienki i patrzyłam w nadtłuczone lusterko nad umywalką, na czarną, króciutką czuprynę i zbyt szerokie, ciemne brwi nad oprawką okularów. O mnie nie będą się pojedynkowali, byłam tego pewna. Czasami w lusterku pojawiały się inne oczy pod ciemnymi brwiami i mój wielki tatuś brał mnie na ręce i wynosił z łazienki. Cicho jak tygrys tańczył ze mną po przedpokoju, podśpiewywał i szeptał mi do ucha: - Ach, mój słodki, słodki, mój słodki cymes, zwyciężę dla ciebie każdego, syna dozorcy i syna doktora, syna profesora i każdego bachora... Tatuś był milczkiem, na cały dzień mogło mu wystarczyć kilka słów. Może dlatego, że tak dużo musiał mówić w sądzie. Widywałam adwokatów na filmach, ich mowy były strasznie długie. Ale zawsze odpowiadał na moje pytania, czasem jego odpowiedzi były trochę kłopotliwe. Kiedyś zapytałam go, kim chciał być, kiedy był mały. - Samolotem - odpowiedział bez wahania. - Jak to? Przecież samolotem nie można zostać. Można zostać pilotem. - Pilotem też nie mogłem zostać ze względu na wzrok. A ty, czym chciałabyś być tak naprawdę? - zapytał tatuś i musiałam mu powiedzieć. - Delfinem. - To bardzo rozsądne - powiedział tatuś. - Delfiny nie muszą mieć dobrego wzroku, one mają echosondy. Mieliśmy samochód, stare, rozkołysane volvo. Tatuś sam je reperował, zabierało mu to mnóstwo czasu. Nasz garaż był obok Teatru Rozrywki. Było to wielkie, okrągłe gmaszysko, miały tam się odbywać przedstawienia cyrkowe i koncerty, ale jeszcze przed ukończeniem go ktoś doszedł do wniosku, że budynek zawaliłby się, gdyby używać go zgodnie z przeznaczeniem. Stał więc pusty i cichy i tylko wtedy, gdy po moście Poniatowskiego przejeżdżał tramwaj, chrzęścił i zgrzytał. Do tej dziwnej budowli, przypominającej ogromną, blaszaną puszkę z wypukłym denkiem, przytuliły się garaże mieszkańców naszego osiedla. Tatuś spędzał tam całe godziny. Kiedy była pogoda, właściciele samochodów reperowali i pucowali swoje pojazdy na placyku przed Teatrem, pomagali sobie wzajemnie, palili papierosy i rozmawiali. Czasami, chociaż nie miał samochodu, przychodził jazzman z parteru, niziutki i drobny młody mężczyzna. Chłopcy z naszego podwórka mówili na niego Koniak. Lokatorzy go nienawidzili, bo nad ranem grywał na saksofonie. Kiedyś napisali list do spółdzielni z żądaniem, aby go wyeksmitowano. Wchodził do naszego garażu i z jednej kieszeni amerykańskiej wojskowej kurtki wyciągał niepełną butelkę czystej wódki, z drugiej dwa prześliczne, maleńkie kieliszki; wyglądały jak kwiatki powoju, jeden na zielonej, drugi na niebieskiej łodyżce. Napełniał oba, aż się przelewały, i ten na zielonej nóżce podawał tatusiowi. - Czysta nie plami munduru - mówił Koniak. - Do czasu - mówił tatuś i wypijali. Potem tatuś oddawał swój kieliszek Koniakowi, mówiąc: - Szkoda tego dla amatora. Pan, jako zawodowiec, lepiej to wykorzysta. Tatuś reperował samochód, a Koniak popijał swoją wódkę. Raz na jakiś czas wymieniali krótkie uwagi, na przykład Koniak mówił „kurza twarz”, a tatuś „jasny gwint”. Potem Koniak szedł do domu. - Świetnie mi się rozmawiało z twoim tatusiem - mówił, chociaż właściwie ze sobą nie rozmawiali. Kiedyś tatuś skaleczył się w rękę, krew trysnęła jak z fontanny i Koniak zemdlał. Tatuś wsadził skaleczoną rękę do kieszeni, drugą zarzucił sobie Koniaka na ramię i odnieśliśmy go do domu. Mieszkanie Koniaka było zupełnie puste, jakby dopiero co się wprowadził, z szarą, plastikową podłogą jak w poczekalni i brudnymi ścianami. Na środku pokoju stała brzydka szafa, a w kącie leżał śpiwór. Nic więcej tam nie było, nawet ściany były puste. Tylko na drzwiach szafy wisiały poprzypinane pinezkami jakieś rodzinne zdjęcia: stara kobieta w chustce, dziewczyna z niemowlęciem przystrojonym w koronki, kilku chłopców w opadających kąpielówkach i jedno, które zapamiętałam najlepiej - kościsty mężczyzna w trumnie, miał zamknięte oczy i był ubrany w garnitur z przykrótkimi rękawami i nogawkami. Tatuś położył Koniaka na śpiworze, a ten patrzył na nas, jakby go wyrwano ze snu. - Pójdę do łazienki umyć rękę - powiedział tatuś. Jego oczy za okularami były podejrzanie szkliste. Co to za mężczyźni, jeden mdleje, drugi płacze, pomyślałam. Miałam oczy, a nie widziałam. Teraz nie mogę sobie tego darować. Byłam za bardzo zajęta swoimi problemami. Wiecie, jak to jest, kiedy jest się dziewczyną i kończy się podstawówkę, tyle jest nowych spraw, i menstruacja, i makijaż, lista przebojów, no i chłopcy. Pod koniec wakacji zakochałam się, wymieniliśmy z Danielem obrączki i pisaliśmy do siebie codziennie listy, chodziliśmy z psami na spacery i godzinami rozmawialiśmy przez telefon. Nic więc dziwnego, że nie widziałam, że coś złego dzieje się z tatusiem. One oczywiście chciały mnie ochronić, nawet babcia, kiedy wychodziłam rozanielona z domu, mówiła: „Ślicznie dziś wyglądasz”, i jej słowa były dla mnie jak miód, a powinny były obudzić moją podejrzliwość. Dawniej powiedziałaby najwyżej: - Wprawdzie kobiety z naszej rodziny nigdy nie nosiły krótkich włosów, ale ty, z tymi czarnymi barankami, zupełnie nieźle wyglądasz w tej fryzurze. To oznaczałoby, że jest dziś dla mnie nadzwyczaj łaskawa i mogę podejść i podstawić jej policzek do pocałowania. Tak było dawniej, bo od jakiegoś czasu babcia przestała mi wypominać, że nie jestem jak inne kobiety z rodziny. Tatuś nie tańczył już ze mną na rękach i nie śpiewał mi do ucha, że jestem jego słodkim cymesem. Czasem tęskniłam za tym i wydawało mi się, że wokół mnie cuchnie kłamstwem, ale myślałam, że tak właśnie ma być, że to właśnie jest dorosłość. Czułam się przecież dorosła z powodu menstruacji i piersi, no i dlatego, że oglądali się za mną faceci, którzy jeszcze rok temu byli dla mnie starcami. O smoku mówiło się już od jakiegoś czasu. Naoczni świadkowie opowiadali o nim w telewizji, opisywano go w gazetach, wszystko półserio, bo to było przecież nieprawdopodobne, żeby smoki znowu wróciły na Ziemię. Z początku widywano go co jakiś czas, ogromny cień ze skrzydłami nietoperza na tle nocnego nieba. Traktowano go jak latające talerze, raz nawet pojawił się tytuł UFOSMOK. Ale skończyły się żarty, kiedy zaczęli ginąć ludzie. Wprawdzie nikt nigdy nie widział smoka porywającego człowieka, ale zdarzało się, że tam, gdzie widziano smoka, bez śladu ginęli ludzie i nikogo nie zdołano odnaleźć, tak jak nie odnaleziono wiarygodnych dowodów, że zostali pożarci przez smoka. Jednak na wszystkich padł blady strach, ludzie zakładali okiennice i kraty, wieczorami siedzieli w domu, jakby znowu wprowadzono godzinę policyjną. Ukazywały się uspokajające komunikaty, organizowano zasadzki, radzono nad środkami ochrony. Nic się nie zmieniało, smok nadal ukazywał się na nocnym niebie, zdołano go już opisać i sklasyfikować, i nadal co pewien czas ktoś ginął bez śladu. Zmienili się jednak ludzie - nie robili wokół smoka tyle hałasu, traktowali go jak zło codzienne, wypadki drogowe czy zatrucie środowiska. To chyba zawsze tak jest - gdy zdarzy się coś pierwszy raz albo drugi, albo trzeci, wtedy wszyscy tak się zachowują, jakby ich osobiście dotknęło nieszczęście, ale potem przestają się przejmować, chyba że wydarzy się to na tej samej ulicy albo ofiarą będzie ktoś z rodziny. Publikowano w gazetach nazwiska zaginionych, a inni żyli normalnie, bo co mieli robić, wszystko i tak toczyło się swoim torem. Ktoś mógłby się temu dziwić, ale wszędzie było podobnie: na Wschodzie był terror, na Zachodzie terroryści, w Izraelu wojna, w Ameryce bandyci i AIDS. Wszyscy żyli jak zwykle, każdy ze swoim zagrożeniem, nawet Japończycy z trzęsieniami ziemi i wulkanami. Kiedyś zapytałam chłopaka, który kilka lat mieszkał w Irlandii: - Jak mogłeś tam żyć, przecież tam ciągle ktoś rzuca bomby? - E tam, to przesada - odpowiedział mi - tylko raz poczułem się nieswojo, jak na ulicy żołnierze z brygady antyterrorystycznej prawie nadziali mnie na lufy odbezpieczonych automatów. Poza tym OK, można się przyzwyczaić. Raz było nawet fajnie, zadzwoniliśmy na policję, że w naszej szkole jest bomba, w ciągu siedmiu minut ewakuowali całą budę, co za organizacja, nie mieliśmy lekcji przez trzy dni... Było więc tak, jak powiedział ten chłopak, przyzwyczailiśmy się i czasami nawet jacyś bandyci swoje ciemne sprawki załatwiali na konto smoka. Oczywiście były pewne ograniczenia - nie wychodziliśmy z domu wieczorem i musieliśmy dobrze zamykać drzwi i okna, ale to były drobiazgi. Był to dzień moich czternastych urodzin. Rano wszyscy złożyli mi życzenia i dostałam prezenty - wełniane rękawiczki z różnokolorowymi palcami i wąskie jak rajstopy dżinsy. Poprzedniego dnia wieczorem znalazłam w lodówce tort od Bliklego i butelkę czerwonego, węgierskiego szampana, a w zamrażalniku kulę lodów z Horteksu. Przyjęcie dla moich koleżanek i kolegów miało być dopiero za kilka dni, więc moje znaleziska oznaczały, że po południu odbędzie się u nas rodzinna uroczystość z toastami i śpiewaniem „Sto lat”, a może nawet tatuś wygłosi mowę. Jednak tatuś nie przyszedł na obiad, był to normalny, codzienny obiad, chociaż nadzwyczaj wystawny. Mama siedziała milcząca i nieobecna, nawet nie napomknęła o moich urodzinach. Po obiedzie babcia usiadła z książką przy swoim sekretarzyku, a mama poszła na górę tkać, wzięłam więc Watsona na spacer. Biegaliśmy sobie po parku, wydawało mi się z daleka, że widzę nasz samochód pod garażem. Po spacerze zrobiłam sobie talerz kanapek z dżemem i zabrałam się do lekcji. Tort ciągle stał w lodówce, wsadziłam palec w krem i oblizałam, był przepyszny. Wreszcie, gdy mama zamknęła okiennice i zaczęła zamykać drzwi na zamki, nie wytrzymałam. - A tatuś? - zapytałam. - Ma sprawę w Płocku, wyjechał na dwa dni - powiedziała mama. Spojrzałam na nią i od razu wiedziałam, że kłamie. - Jak to? Rano nic nie mówił. Przecież dzisiaj są... - Na pewno zapomniał. Ostatnio jest bardzo zapracowany - przerwała mi mama. Ze zwykłej litości nie powiedziałam jej o samochodzie. Sama musiałam jednak sprawdzić. Wymknęłam się z domu, kiedy mama poszła na górę. Babcia była tak zaczytana, że nic nie zauważyła. Zjechaliśmy z Watsonem windą i wyszliśmy na dwór. Było bardzo ciemno, poczułam się trochę nieswojo. Watson też nie lubił ciemności, ale pobiegliśmy na przełaj przez trawniki. Podeszłam do garażu, samochodu nie było, na drzwiach wisiała kłódka, jak zawsze. Po moście Poniatowskiego przejechał tramwaj i budynek Teatru Rozrywki zatrząsł się i zazgrzytał, jakby zaraz miał się zawalić. Jedne z drzwi do Teatru, podwójne i wielkie jak brama, były uchylone. W środku pulsowało światło, czerwonopomarańczowy odblask ognia wylewał się na chodnik. Nie podeszłam tam jednak. Kiedyś z chłopakami wchodziliśmy do Teatru przez piwnicę, drzwi do niej były ukryte w krzakach za garażami. Odnalazłam je teraz, przeszłam po omacku kilkanaście kroków i znalazłam się przed drewnianym przepierzeniem. Przez szparę między deskami popatrzyłam do środka. Na arenie tańczył smok. Był to piękny, najpiękniejszy smok, jakiego widziałam w życiu, tak właśnie wtedy pomyślałam i rozśmieszyło mnie to, bo nigdy przedtem nie widziałam smoka. Ten smok był w świetnym nastroju i jego wesołość wypełniała Teatr jak dźwięk kryształowych dzwonków. Tańczył z łapami uniesionymi w górę, ze wszystkich trzech gardzieli wydobywał się jasny, pomarańczowy płomień i śpiewny bulgot: - Lalala, lalala... To była piosenka mojego tatusia, taniec mojego tatusia, to był mój tatuś! Czułam to każdą kroplą mojej krwi, która była jego krwią. Był taki silny i wielki! I jakże piękny, cały pokryty łuską opalizującą jak wnętrze muszli, z tęczowym ogonem i rubinowymi oczami. Teraz na pewno miałby dość siły, aby tańczyć, podnosząc mnie do góry, chociaż byłam taka duża. Ale nie wyszłam zza przepierzenia, stałam i patrzyłam. Czułam, że Watson siedzi na moich stopach i cały drży. Smok zatrzymał się i zamknął swoje trzy paszcze, wygasał powoli jak wyłączony neon. Opuścił się na cztery łapy, bezszelestnie otworzył drzwi i wypełzł na zewnątrz. Odczekałam chwilę i wybiegłam za nim. Było pusto. Ciemny kształt ze skrzydłami nietoperza zasłonił księżyc. Poleciał. Gdy wróciliśmy z Watsonem do domu, przykryłam nasz okrągły stół adamaszkowym obrusem, postawiłam talerzyki, kieliszki, świece, kwiaty, przyniosłam z lodówki tort, lody, szampana i zawołałam mamę i babcię. Zachowywały się tak, jakbym sprawiła im przemiłą niespodziankę. - Raz w życiu kończy się czternaście lat - powiedziałam i zabrałam się do otwierania szampana. Szampan jednak nie chciał wystrzelić. Mama przyniosła korkociąg. Próbowałyśmy otworzyć butelkę, ale korkociąg się złamał. Ten szampan był jak kasa pancerna, tylko ładunek wybuchowy dałby mu radę. - Kiedyś mieliśmy takiego szampana na sylwestra - powiedziała mama. - W końcu tatuś jakimś knajackim sposobem obtłukł nożem szyjkę, ale oczywiście było już dawno po północy, tylko patrzyliśmy, jak wznoszą toasty w telewizji. Potem okazało się, że wszyscy nasi znajomi mieli te same problemy, tamtego roku tylko takie szampany można było dostać. A tacy byliśmy szczęśliwi, że udało nam się kupić szampana, to przecież był stan wojenny. Fajne było to opowiadanie mamy i śmiałyśmy się, ale tatusia nie było, więc musiałyśmy zrezygnować z szampana. Mama przyniosła sok ananasowy, też był wspaniały. Były życzenia i toasty, ale nikt nie wygłosił mowy, nikt nawet nie zaśpiewał „Sto lat”, bo w tym domu tylko tatuś i ja umieliśmy śpiewać. Gdy następnego dnia rano weszłam do kuchni, czytali dziennik w radiu. - Dziś w nocy zniknęły bez śladu dwie osoby - usłyszałam. Uderzyłam w wyłącznik i radio umilkło. Tatuś stał przy oknie i patrzył w niebo. Pił kawę ze swojej ogromnej filiżanki. Okropnie siorbał. Trzęsły mu się ręce. Trochę kawy wylało się na parapet. Coś wymamrotał, nie zrozumiałam ani słowa. Miał na sobie tylko podkoszulek i widać było, jak bardzo schudł. Chciałam podejść do niego, ale powstrzymał mnie jego zapach. Śmierdział jak mokry pies. Wyszłam z kuchni, nic nie mówiąc, on nawet się nie odwrócił. Siedziałam na górze u mamy w pracowni i oglądałam telewizję. Przeważnie właśnie tam oglądałam telewizję, leżąc z Watsonem na pasiastym dywaniku, chociaż w pracowni był tylko mały, czarnobiały telewizorek, a wielki sony od ciotki Agnes stał na dole w dużym pokoju. Zresztą i tak to był film czarnobiały, o wampirach, ale bardzo zabawny. Mama robiła to co zwykle - tkała. W pewnej chwili spojrzałam na ramę, gobelin sięgał już połowy, zza smutnego rysunku nagich gałęzi wyłaniała się kopuła Teatru Rozrywki. - Dlaczego? - zapytałam zdziwiona. - Dlaczego właśnie to robisz? - Nie wiem - odpowiedziała mama. - Tak jakoś. Wydaje mi się to odpowiednie na tę porę roku. Może rzeczywiście to bez sensu, trudno będzie sprzedać. - Wiem, dlaczego to robisz - powiedziałam. - Wszystko już wiem. Widziałam go. Ale musi być na to jakaś rada, na pewno coś wymyślimy! - Nie - przerwała mi mama, a jej palce nie zatrzymały się nawet na moment. - Nic nie wymyślimy. Próbowałam wszystkiego. Dopóki on sam nie będzie tego chciał, nikt nie może mu pomóc. A on nie chce. Możemy tylko czekać. Jej śliczne ręce nadal poruszały się z niezwykłą zręcznością, przeplatając nici we wszelkich odcieniach szarości i ochry. To były jej kolory, szarość i ochra. Mój pokój był wtedy na górze, obok pracowni mamy. To właściwie nie był pokój, tylko kawałek pracowni, oddzielony wysoką bieliźniarką i regałami. Na dole był pokój babci, sypialnia rodziców i duży pokój, no i kuchnia. Obiady jadaliśmy w dużym pokoju, stał tam okrągły stół, był tam też wielki telewizor i biurko taty. To było ogromne mieszkanie, kupiła je babcia za pieniądze ciotki Agnes. Babcia uważała to za swoją zasługę, że mieliśmy takie mieszkanie, aleja myślałam, że miełiśmyje dzięki ciotce Agnes. Pamiętam, że źle spałam tamtej nocy, bo mama do świtu siedziała w pracowni i coś robiła. Normalnie mi to nie przeszkadzało, ale tym razem czułam wyraźnie jej obecność. Gdy rano zeszłam na dół, o mało nie zwymiotowałam. W kuchni było szaro od dymu, chociaż popielniczka była czysta. Zajrzałam do kubła na śmieci, leżało tam mnóstwo petów - widać tatuś kolejną noc przesiedział w kuchni, paląc papierosa za papierosem i pijąc herbatę. Otworzyłam okno, ciemnawa mgła wymieszała się z kłębami papierosowego dymu, zrobiło się zimno i wilgotno. Na brudnym stole stało kilka filiżanek napełnionych do połowy fusami. Nie chciało mi się robić śniadania, zjadłam tylko kilka łyżeczek cukru i poszłam do łazienki. Ta z kolei pełna była zapachu Eau Savage, co znaczyło, że tatuś już się umył. Wyszłam do przedpokoju i tam go spotkałam. Wychodził właśnie, otworzył drzwi tak cicho, że nic nie usłyszałam. - Cześć - powiedziałam, a on się odwrócił. Miał białą koszulę i muszkę, wyglądał, jakby wybierał się na kolację z bogatym klientem. - Ach, to ty - uśmiechnął się, podszedł i objął mnie mocno. - Słodki mój, przyjdę dziś wcześniej i będę miał dobry humor i gdzieś sobie pójdziemy. Może nawet zabierzemy mamę, jak będzie miła. Obiecuję ci, tak będzie. I już go nie było, tylko zapach świadczył o tym, że przed chwilą był tu jakiś elegancki facet. Wróciłam więc do domu wcześniej, włożyłam jedwabną bluzkę i najnowsze dżinsy i czekałam. Ale on nie przyszedł. Po kolacji, jadłyśmy ją w dużym pokoju przy Teatrze Telewizji, mama zaczęła zamykać okiennice. Poszłam do łazienki, puściłam wodę i wypłakałam się. Znowu mnie oszukał, a ja dałam się nabrać. Gdy wyszłam, mama właśnie zakładała łańcuch na drzwi. - Po co to robisz? - zapytałam. - Przecież to tatuś. - Nie - odpowiedziała mama. - To nie tatuś. To smok. Nic więcej nie powiedziała i poszła na górę tkać swój gobelin. Tym razem była na nim pustynia i chmury, nic więcej. Kiedy pierwszy raz temperatura spadła poniżej zera, był słoneczny, śliczny poranek, choinki pod domem wyglądały jak osypane solą. Cieszyłam się, że będę ślizgać się po kałużach, że włożę nową, zimową kurtkę, czerwoną z żółtą podszewką. Mama wyjątkowo wstała wcześnie i zrobiła mi kakao. Gdy jadłam śniadanie, do kuchni wszedł tatuś w szarym garniturze i fiołkowym krawacie. Uśmiechnął się filmowym uśmiechem i podniósł rękę, jakby pozdrawiał tłumy. Wiedziałam, co to oznacza. Zerwałam się od stołu. - Tato, nie chodź dziś nigdzie. Zostańmy w domu. Czuję, że dziś znowu smok wyjdzie na żer. Tato, zostań ze mną, boję się. - Ależ kochanie, nie bój się. Przecież przyjdę na obiad. Mam dziś sprawę. A tak naprawdę to mogłabyś przestać już wierzyć w smoki. Wieczorem będziemy razem - uśmiechnął się. - Tato, pójdę z tobą na sprawę, a potem gdzieś sobie pójdziemy - poprosiłam i złapałam go za rękę. - Nie, kochanie, musisz iść do szkoły - powiedział, uwolnił swoją rękę i wyszedł. Nigdy przedtem nie mówił do mnie „kochanie”. Zachowywał się jak obcy. Właśnie jesienią zaczął przychodzić do nas pan Henryk. Babcia mówiła do niego „Henrysiu”. Wydawało mi się to lekką przesadą, bo do tatusia zawsze zwracała się „proszę pana”, ale podobno pana Henryka znała od dziecka. Pan Henryk był reżyserem radiowym. Zamiast krawatów nosił jedwabne szaliki, które nazywał fularami, miał wąsy jak dziadek Robert na fotografii i ciągle opowiadał o wyścigach konnych. Nienawidziłam go. Gdy raz uszczypnął mnie żartobliwie w policzek, też go uszczypnęłam, ale bardzo mocno, aż krzyknął. Na szczęście nikt tego nie widział. Dziwnym trafem przychodził właśnie wtedy, gdy tatusia nie było w domu. Babcia podawała mu rękę do pocałowania i mówiła: - Idźcie sobie na górę, Henryś na pewno chciałby obejrzeć twój nowy gobelin, Ewuniu. Zaraz przyniosę wam herbatki. Szli na górę oglądać wciąż ten sam nieskończony gobelin z pustynią, słyszałam głos pana Henryka i śmiech mamy. Po pewnym czasie brałam lekcje i szłam za nimi do pracowni. Rozkładałam zeszyty na stole mamy. Oni rozmawiali, a ja pisałam albo czytałam, babcia przynosiła herbatę i mnie. Raz widziałam, jak mama patrzy na mnie z rozbawieniem i wdzięcznością, ale pomyślałam, że na pewno tylko mi się tak wydaje. I tak płynął czas, od przemiany do przemiany. Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy, ale myślałyśmy i nasze myśli unosiły się po pokojach jak nadpalone papiery i kawałki sadzy. Babcia miała książki i gazety, mama gobeliny i pana Henryka, ja tylko Watsona, więc myślałam więcej niż one i byłam pewna, że coś wymyślę. Ale zdarzały się też dni jak dawniej, gdy on znowu był moim ogromnym tatusiem, a ja jego słodkim cymesem. I wtedy tamto odchodziło daleko i to, co widziałam i czułam w Teatrze Rozrywki, stawało się snem. Może się pomyliłam, może mi się to wydawało, myślałam i tak bardzo chciałam, żeby ten sen nie był prawdą, albo odwrotnie, żeby straszna prawda była snem. Rozdział 2 Ósmego listopada umarła ciotka Agnes. Babcia nazywała ją Agnieszką. Były ciotecznymi siostrami. Miały takie same popielate włosy, tak samo chodziły i siedziały wyprostowane, obie były smukłe i eleganckie. Ale na tym kończyły się podobieństwa. Ciotka Agnes była żywa, złośliwa i lubiła się śmiać. I nigdy nic nie czytała, bo była prawie ślepa. Pamiętam dokładnie, kiedy ją poznałam, miałam wtedy dziewięć lat. Weszłam do pokoju, ktoś siedział w fotelu. Zmierzchało i pokój pełen był cieni, przez okna widać było jasne jeszcze niebo. Myślałam, że to babcia, ale gdy się odezwała, od razu spostrzegłam, że się pomyliłam. - Krystynka! - zawołała cicho moja ciotka. Zatrzymałam się stropiona, bo okazało się, że ona też wzięła mnie za babcię. Roześmiała się głośno. - Ależ ty jesteś do niej podobna - powiedziała z obcym akcentem. - A ja myślałam, że jesteśmy ostatnie. Chodź do mnie, niech cię dotknę, Sylwio. Podeszłam powoli i zatrzymałam się na tyle daleko, żeby nie mogła mnie dotknąć. - Nie jestem do niej podobna - zaprzeczyłam. - Mam czarne włosy. Nie jestem taka jak kobiety z naszej rodziny. Nikt nigdy nie powiedział, że jestem do niej podobna. - Głuptasku - roześmiała się ciotka. Zerwała się z fotela, objęła mnie i posadziła sobie na kolanach. - Przecież jestem prawie ślepa. Włosy naprawdę nie są ważne. Zobaczyłam twoją aurę. Normalnie staram się nie widzieć aury, ale ta godzina między psem a wilkiem osłabiła moją czujność. I bardzo dobrze, my sweet, mój słodki, cieszę się, żeśmy się poznały. Tak właśnie do mnie powiedziała, mój słodki, więc przytuliłam się do niej. Pachniała czymś niezwykłym i od razu się zorientowałam, jaki to elegancki zapach. Była u nas dwa tygodnie, wymogła na rodzicach, żeby na ten czas zwolnili mnie ze szkoły, i spędzałyśmy ze sobą całe dnie. Chodziłyśmy po desach, wystawach, cmentarzach, z wizytami do jakichś staruszek. Bawiłyśmy się w sklep i płaciła mi prawdziwymi dolarami za ser z purchawki, używałam jej perfum, nosiłam jej biżuterię i lakierowane szpilki, za duże na mnie o trzy numery. Na Okęciu, gdy miała lecieć z powrotem do Kanady, rozpłakałam się. Uderzyła mnie boleśnie w policzek. - Behave yourself - powiedziała i przytuliła mnie. - To miło, że ktoś za mną płacze. Muszę stoczyć bitwę, tam, w Toronto, ale wrócę tutaj, z tarczą albo na tarczy Będę ci przysyłała suszone banany. Nie ma nic lepszego nad suszone banany i dobrego bourbona. Ale ty masz książki, więc niepotrzebny ci bourbon. Suszone banany mają mnóstwo wartości, a w tym kraju na pewno nie odżywiają cię odpowiednio. Chętnie bym zabrała cię ze sobą, ale chyba nie jestem właściwym towarzystwem dla małych dziewczynek, zresztą ten brunatny miś zdechłby bez ciebie, bo jesteś słodki, słodki, ja też miałam kiedyś takiego brunatnego misia, ale mi go spalili - tak mówiła, obsypując mnie pocałunkami, a brunatny miś, czyli mój tatuś, też miał łzy w oczch. Ale ona oczywiście nie mogła tego zauważyć. Pokazała paszport panu w budce i poszła sobie. Nigdy więcej nie przyjechała; przysyłała krótkie listy pisane na maszynie, czasami w listach znajdowaliśmy banknoty. I zawsze miałam pod dostatkiem suszonych bananów. Wszystkie inne rzeczy, które przychodziły w wielkich pudłach, chowano w kuchni, ale suszone banany dostawałam tylko ja. Wyglądały jak sprasowane cygara. Leżałam na łóżku w moim pokoju, czytałam książki i jadłam banany - czasem wydaje mi się, że tak spędziłam całe dzieciństwo, książki i suszone banany, nic więcej. Pisywałam do ciotki długie listy, bo lubiłam pisać. Ostatnio nieco rzadziej, bo zajmowały mnie inne sprawy. Ale kiedy zrozumiałam, że to mój tatuś za sprawą strasznego czaru zmienia się w okrutnego smoka, bardzo chciałam powiedzieć o tym ciotce Agnes. Czułam, że ona potrafiłaby mi pomóc odczarować tatusia. Nie mogłam jednak napisać wprost, bo jeszcze przeczytałby to na poczcie odpowiedni urzędnik. Pisałam między wierszami, dawałam jej do zrozumienia, błagałam o jakiś inny kontakt niż listowny. Byłam pewna, że przyjedzie albo mnie zaprosi, liczyłam na nią. Ale ona jakby nie rozumiała, przysyłała tylko więcej czekolady z orzechami. Aż zatelefonował jej adwokat i powiedział, że ciotka Agnes umarła. Miał przywieźć jej prochy, aby tutaj ją pochowano. Pojechaliśmy na lotnisko całą rodziną. Tłum kłębił się przy szybach, przez które widać było stanowiska celne. Staliśmy z boku i wszyscy na nas patrzyli. Babcia, mama i ja ubrałyśmy się na czarno, ja miałam minispódniczkę i kabaretki, innych czarnych rajstop nie znalazłam. Tatuś trzymał ogromny wieniec pogrzebowy. Z tłumu wydostał się do nas niski i gruby pan w kanarkowej koszuli, wąskich spodniach w paski i skórzanej kurtce. W ręku trzymał drewniany kuferek z rączką, za nim tragarz wiózł na wózku walizy. - To nasza droga Agnes - powiedział niski pan i wręczył tatusiowi kuferek. - Mówcie do mnie po imieniu, Ludwiczek. - A więc witaj, ojczyzno! - zawołał, unosząc ręce do góry. Ucałował dłonie mamy i babci, mnie cmoknął w policzek, z tatusiem się nie przywitał, bo tatuś miał obie ręce zajęte, trzymał kuferek i wieniec. I tak powróciła ciotka Agnes, na tarczy wprawdzie, ale wróciła. Ludwiczek całymi dniami załatwiał coś na mieście, a wieczory spędzał z nami w domu. Z bazarów i peweksów przynosił całe torby smakołyków i przyrządzał wykwintne kolacje. Jedliśmy potrawy, które znałam tylko z literatury. Opowiadał o świecie i o ciotce Agnes. Wiedziałam, że to wszystko dla mnie, bo ciotka Agnes mnie kochała, a on kochał ciotkę Agnes. W niedzielę siedzieliśmy po obiedzie w dużym pokoju przy naszym okrągłym stole, przykrytym najjaskrawszym z gobelinów mamy, wyglądało to jak jesienna, zrudziała łąka albo jak płomienie. Dorośli pili kawę, mnie podano zagraniczny sok pomarańczowy z kartonowego pudełka, im więcej go piłam, tym bardziej męczyło mnie pragnienie. Przez okno widać było Pałac Kultury, z niewiadomego powodu świecący jak choinka. Babcia wstała i podeszła do okna. Myślałam, że chce zasunąć firany, ale ona oparła się o parapet i zapatrzyła w niebo. Ciężki węzeł popielatych włosów i szara suknia po ciotce Agnes, opinająca jej smukłą figurę, sprawiały, że wyglądała jak młoda kobieta. - Ciekaw jestem, czy twoja babcia zabawia się tak, jak to robiła Agnes? - powiedział Ludwiczek. - Z tyłu są prawie identyczne. - A jak bawiła się ciotka Agnes? - zapytałam. - Nie tylko miała figurę jak młoda dziewczyna, ale chodziła ekscytująco. Zdarzało się czasami, że szedł za nią po ulicy jakiś mężczyzna. Szła wtedy jeszcze bardziej ekscytująco i nagle zatrzymywała się pod jakimś pozorem. Gdy mężczyzna był już zupełnie blisko, odwracała się i wykrzywiała swoją starą twarz. Nigdy się nie malowała, nie chodziła nawet do kosmetyczki, była wprost chorobliwie przywiązana do własnej twarzy. Kiedy facet rejterował, śmiała się jak szalona. Uważała to za świetny żart. - Moja babcia nie lubi żartów - powiedziałam. - Szkoda - powiedział Ludwiczek. - Jednak raz się zdarzyło, że mężczyzna właściwie ocenił żart Agnes i też się roześmiał i zostali przyjaciółmi do końca życia, na dobre i na złe. To brzmi jak bajka, prawda? Ludwiczek kupił kwaterę na cmentarzu na Bródnie, było to życzenie ciotki. Wprawdzie mieliśmy grób rodzinny na Starych Powązkach, ale tam było już tylko jedno miejsce, a ciotka wolała przebywać w towarzystwie osób, które dobrze znała i lubiła, tak powiedział Ludwiczek. - Nie wiem, czy chciałabym leżeć obok niej - powiedziała babcia. Ludwiczek wstał i skłonił się. - Przecież zawsze będzie mogła pani skorzystać z tamtego miejsca na Powązkach. Agnes nigdy nikogo nie zmuszała do swego towarzystwa. Przez cały czas pobytu Ludwiczka tatuś ani razu nie uległ metamorfozie. Kilka razy wyszli gdzieś razem wieczorem, ale byłam spokojna, bo był z Ludwiczkiem. Lepiej wyglądał i był weselszy. Raz nawet zatańczyliśmy i Ludwiczek dołączył do nas. Kiedy wreszcie Ludwiczek wszystko załatwił, urządziliśmy pogrzeb. Grób był wspaniały, z tablicą z czarnego marmuru. Na górze wypisano imię i nazwisko ciotki Agnes; poniżej zostało jeszcze mnóstwo miejsca. Przyszło kilka staruszek i jeden wiekowy zakonnik. Ludwiczek niósł kuferek, tatuś wieniec. Szli szybko, staruszki zostały w tyle, kiedy wreszcie dotarły na miejsce, kuferek już leżał w dole tak dużym, że mogłaby się tam zmieścić normalna trumna. Wyglądało to tak, jakby niemowlę złożono w grobie dla dorosłego człowieka. Wtedy dopiero zrozumiałam, że ciotka Agnes już mi nie pomoże i zostanę sama, sama z moim biednym tatusiem i okrutnym czarem, który na nim ciąży. Nie, tego było za wiele! Dlaczego ciotka, na którą tak liczyłam, zamieniła się w maleńkie dziecko, i to umarłe?! Rzuciłam się na trawę, zaczęłam płakać, wrzeszczeć, kopać nogami i machać rękami. Podbiegli do mnie jednocześnie, ale to Ludwiczek, a nie tatuś, pochylił się i wziął mnie na ręce. Mały, starszy pan, a miał tyle siły. Zaniósł mnie, wierzgającą jak źrebak, kilkanaście metrów dalej i posadził na ławce. Gdy murarze zamurowywali grób - zawsze trwa to okropnie długo - rozmawialiśmy. - Całe szczęście, że ktoś się rozpłakał - powiedział Ludwiczek. - Co to byłby za pogrzeb, bez ani jednej łzy, ani jednego ataku histerii. Jak pogrzeb dyrektora banku. Masz wyczucie sytuacji, Sylwio. Ona też miała. Jesteś tak do niej podobna, aż żałuję, że nie jestem młodszy. - Ja, podobna? Przecież mam czarne włosy. Nie jestem jak kobiety z naszej rodziny - wróciły słowa, które wypowiedziałam przed kilku laty. - Włosy naprawdę nie są ważne - odpowiedział mi tak samo jak wtedy ciotka Agnes. - Nie wiem, jakie Agnes miała włosy. Od kiedy ją znałem, była łysa jak kolano. Wyszła z obozu bez jednego włoska na głowie, nigdy nie opowiedziała mi, jak to się stało. Nosiła perukę, miała dosyć pieniędzy, by mieć takie wspaniałe, naturalne włosy. To było bardzo ekscytujące, gdy zdejmowała perukę. Miała przepiękną głowę, skończenie doskonały kształt, może Nefretete miała taką. Czasem ją malowała, to był jedyny jej makijaż, nie wiem, czy powinienem ci to mówić. Ale wszystko minęło i jest już tylko bajką... - Bajki są czasem straszne - powiedziałam, bo myślałam wciąż o moim tatusiu. - Wiem, Sylwio. Agnes wiedziała o tym strasznym nieszczęściu. Ale była... hm... była bardzo zajęta. To była strasznie ciężka praca, ta jej choroba, praca ponad siły. Nie wiem, czy ja bym temu podołał. Pewnie bym się wycofał w jakiś elegancki sposób. Ale ona była silna i odważna. Zresztą i tak nie mogła ci pomóc, tylko twoja babka może to zrobić, to właśnie kazała ci powiedzieć Agnes. Pamiętaj, tylko ta stara lady wie, jak odczarować twojego tatę. Ale nie powie ci nic z własnej woli, chyba to rozumiesz. W dniu poprzedzającym wyjazd Ludwiczka pojechaliśmy na obiad do Victorii. Było bardzo elegancko, ale nie podobało mi się. Kelner traktował nas z uprzejmością, która w gruncie rzeczy była wyszukanym chamstwem. Tatuś siedział zgaszony, wszystkie dania odsuwał nietknięte. Ludwiczek zgrywał się na bogacza i światowca - nie lubiłam go takim. Nie chciałam, żeby odjeżdżał. - Czy ty też wrócisz tutaj tak jak ciotka Agnes, w drewnianym kuferku? - zapytałam go przy deserze. Babcia spojrzała na mnie oburzona i wydała cichy okrzyk, ale Ludwiczek roześmiał się. - Ach, nie, nie martw się, nie będziesz musiała mnie grzebać. A może i będziesz, lecz przedtem zaproszę cię kilka razy na kolację. Chyba rzeczywiście przyjadę tu na stare lata, ale zanim to nastąpi, spotkamy się tam, w Kanadzie. Agnes zostawiła Sylwii trochę pieniędzy i Sylwia ma je sama odebrać, kiedy skończy osiemnaście lat. To jest prośba Agnes, miałem to dzisiaj państwu oznajmić - powiedział głośno, unosząc do góry kieliszek z szampanem. - Nie jest tego za wiele, ale z pewnością wystarczy, aby panienka wchodząca w życie mogła zobaczyć kawałek świata, a nawet zdobyć odpowiednie wykształcenie. Do tej pory mam płacić za jej lekcje angielskiego, takie otrzymałem zlecenie. Uśmiech na twarzy Ludwiczka zastygł jak uśmiech hebanowego Buddy, który stał zawsze na stole mamy; czekał, ale nikt nie wydał okrzyku radości. Tatuś opuścił głowę, a ja powiedziałam: - To jeszcze mnóstwo czasu, zanim będę dorosła, tato. Na Okęciu Ludwiczek był strasznie zdenerwowany. Ubrany w sweter w czarnożółte pasy, latał po terminalu jak ogromna pszczoła, a tatuś biegał za nim z jego wielkimi walizami. Przy pożegnaniu rzucił się na mnie jak wariat, ściskał mnie mocno i całował w szyję. Wystraszyłam się i chciałam uwolnić się z jego objęć. - Nie bój się, nie przyślę ci na Gwiazdkę swoich szanownych szczątków - szepnął mi do ucha. - I pamiętaj, tylko ta stara lady wie. Ona zamiast mózgu ma równo poukładane dyskietki, tak mi mówiła Agnes. Piłam ciepłą colę i przez brudną szybę restauracji patrzyłam na płytę lotniska. Pszczoła wtoczyła się po schodkach do samolotu i bzzz... polecieli. Wszyscy czekali na mnie w samochodzie, a ja wciąż sączyłam tę ciepłą colę z obrzydliwie lepkiej butelki. Chciałam przez chwilę być sama. Ja też miałam kilka dyskietek w głowie i musiałam wyszukać odpowiednią. - Pochodzisz z bardzo starej rodziny - to zdanie pojąwiło się najpierw. Wygłosiła je kiedyś ciotka Agnes, było to w pustej kawiarni z ciężkimi, starymi meblami. Tamtego słonecznego popołudnia pojechałyśmy na Stare Miasto na spacer, ale na Rynku działo się coś, co nie podobało się ciotce Agnes. Najpierw przejechał długi rząd okropnych samochodów z milicjantami, jechali wśród milczących ludzi, nawet katarynka przestała grać. Potem rozdzwoniły się kościelne dzwony i na Rynku pojawiło się mnóstwo ludzi, szli z transparentami i flagami, nad tłumem unosił się las rąk. - Biedne, małe Stare Miasto, zmieściłoby się pod podeszwą olbrzyma, a musi tak wiele znosić - powiedziała ciotka Agnes. - Dziwny kraj, ta Polska, staruszki biegają na demonstracje, za chwilę będą rzucały kamieniami, u nas te sprawy załatwiają studenci. Chodźmy na lody, Sylwio, jesteś za młoda, a ja za stara na takie zabawy. - Tak właśnie powiedziała, chociaż wiele kobiet maszerujących w pochodzie wyglądało znacznie starzej niż ona. Poszłyśmy więc do kawiarni. Byłyśmy same w wielkiej, ciemnej sali, tylko my i trzy kelnerki przy stoliku pod oknem, zza którego słychać było krzyki i twarde słowa wzmocnione głośnikiem. - Pochodzisz z bardzo starej rodziny - powiedziała ciotka Agnes, wlewając kieliszek żółtego likieru do czarki z lodami. - Ale nie po mieczu, dlatego mało kto wie o tym. Mężczyźni nie są ważni w tym łańcuchu, chociaż nie należy nie doceniać ich roli - roześmiała się. - Dziedziczy co drugie pokolenie, zapamiętaj, to tak, jakbyś grała w klasy i skakała co drugie pole. Nie grałam nigdy w klasy, ale wiedziałam, jak się w to grało, mama mi opowiadała. - Dlatego jesteś podobna do mnie i do Krystynki, a my do naszych babek. Mama tu się nie liczy, ona tylko cię urodziła, nic więcej. - To niesprawiedliwe - powiedziałam. - Chyba tak - przyznała mi rację ciotka. - Spróbuj moich lodów, są wyśmienite. I słuchaj. Żyjemy dłużej niż inne i wiemy trochę więcej. I wszystko pamiętamy. Dzieci rodzimy późno. - Jak tamta Sara z Biblii - powiedziałam, oblizując łyżeczkę z żółtym likierem. Był przepyszny. - Być może. Kto teraz może wiedzieć, jak to było naprawdę. Ale przez to pokolenia wydłużają się. Wiesz, Sylwio, czasem sama się dziwię, że jestem taka stara. Pierwszym moim wyraźnym wspomnieniem są szczury w Petersburgu. Krystynka i ja wracałyśmy z kinderbalu, wieziono nas powozem, byłyśmy przebrane za myszy, ja i Krystynka. To były piękne stroje z prawdziwego futerka, miałyśmy też korony na głowach, bo byłyśmy królowymi mysiego państwa. Stangret zatrzymał powóz i wykrzyknął: „Jezus, Maria!”. Wszystkie powozy się zatrzymały. Ulica była pusta, ale coś nią płynęło; wyglądało jak rzeka, dziwnie rozchybotana i falująca. Ale to nie była woda, to były szczury. Tysiące szczurów szło szeroką ulicą w zwartym pochodzie. Rozpłakałam się i zaczęłam krzyczeć, że nie chcę, żeby mnie zabrały, nie chcę być ich królową. - Przecież byłaś królową myszy, a to były szczury - powiedziałam. - No właśnie, to samo powiedziała wtedy Krystynka - zaśmiała się ciotka. Przysunęła z powrotem do siebie swoje lody, było ich już niewiele, bo zjadłam prawie wszystko. - Na wakacje jeździłyśmy do Odessy, do babci... Nie, nie wymienię jej imienia, przynosi mi to nieszczęście. Ilekroć je wypowiem, gubię pieniądze albo biżuterię. Była tam olbrzymia biblioteka, mnóstwo dzieł o czarnej magii i tajemnych naukach Wschodu. Kiedy już byłyśmy starsze, czytałyśmy dniami i nocami. Ja przestałam się tym zajmować, kiedy nauczyłam się widzieć aurę i zobaczyłam, że ktoś zaraz umrze. Było to podczas kolacji, kamerdyner dostał ataku serca i umarł. Czułam się tak, jakby to stało się przeze mnie. Przestałam chodzić do biblioteki. Ale Krystynka nie przejmowała się. Czytała jak maszyna i wszystko zapamiętywała, bo pamięć też miała jak maszyna. Aż któregoś dnia powiedziała: „To już wszystko” - i pojechałyśmy na lody. - Ja też bym zjadła jeszcze loda - powiedziałam, bo opowieść ciotki zapowiadała się na dłużej. - Co za kraj - powiedziała moja ciotka, patrząc na stolik pod oknem. Kelnerki paliły papierosy, słońce prześwietlało kłęby niebieskiego dymu, wyglądało to bardzo tajemniczo. Poprzedniego dnia widzieliśmy w teatrze „Makbeta” i była tam podobna scena. - Siedzą sobie już od pół godziny jak księżniczki i żadnej z nich nie wpadnie do głowy podejść i zapytać, czy czegoś nie potrzebujemy. Tutaj specjalne umiejętności są po prostu niezbędne. Ciotka uśmiechnęła się złośliwie i swoimi niewidzącymi oczami wpatrzyła się w stolik kelnerek. Dym zabarwił się pomarańczowo, rozdzielił się na trzy części i zawirował nad głową każdej z nich jak bąk. Kobiety zerwały się jednocześnie i podbiegły do naszego stolika. - Czy pani czegoś nie potrzeba? - zapytały chórem. Ciotka roześmiała się głośno i serdecznie. - Chyba przesadziłam - powiedziała. - Proszę przynieść lody tej młodej damie. Ale jedną porcję, nie trzy. - Czy jesteś wiedźmą, ciociu? - zapytałam. Ciotka znowu się roześmiała. Miała wyjątkowo dobry humor. - To może zbyt mocne stwierdzenie. Każda z nas przejawia pewne naturalne zdolności, które rozwijane właściwymi ćwiczeniami mogą przynieść jakieś niewielkie rezultaty. Wydaje mi się, że każda dostatecznie stara kobieta, która nie zajmuje się tylko sobą i swoimi chorobami, może dojść w tej dziedzinie do jakiej takiej biegłości. Kiedyś wszyscy to mieliśmy, ale straciliśmy, jak wiele innych rzeczy. Kelnerka przyniosła mi lody i zajęłam się nimi, ale wciąż słyszałam głos ciotki. Nagły wybuch wstrząsnął kawiarnią, kelnerki odsłoniły okno i wyglądały na ulicę. Też miałam ochotę zobaczyć, co się stało. Smuga słonecznego światła dosięgnęła oczu ciotki, ale jej to zupełnie nie przeszkadzało. Jej oczy w słońcu były bardzo zielone, nigdy nie widziałam oczu w takim kolorze. Nie mogłam oderwać od nich wzroku, wyglądały jak kamienie, które oglądałyśmy u jubilera. Nie interesowało mnie to, co mówiła ciotka, ale zapamiętałam każde słowo. - Kiedyś, bardzo dawno, babka Zawiszyna przeklęła rosyjskiego generała. Nie chciał uwolnić jej syna. Rzuciła na niego straszne przekleństwo - żeby go żywcem zjadły robaki. I sprawdziło się. Otwierały mu się rany i wychodziły z nich robaki. Jest to choroba opisana jeszcze w starożytności. Wypowiedziała właściwe słowa we właściwym momencie, tak to nazywam, bo nie można powiedzieć nic więcej. Po śmietankowych lodach polanych czerwonym syropem i żółtą konfiturą chodziła mucha. Zrobiło mi się niedobrze i odsunęłam je ze wstrętem, ale ciotka nie zwróciła na to specjalnej uwagi. Odczekała chwilę, aż przestanę się wiercić, i znowu jej malachitowe oczy wchłonęły moje oczy. - Krystynka była szczytowym osiągnięciem genetycznej pracy pokoleń naszej linii. Posiadała naprawdę niezwykłe zdolności, a poza tym była skończenie piękna. I pracowita. I wiedziała, czego chce. Ale coś się w niej popsuło. Jesienią miała wyjechać do Paryża i podjąć studia na Sorbonie. To było niesłychane w tamtych czasach, kobieta na Sorbonie. W sierpniu przyszła zaraza i jej rodzice umarli. Wykonawcami testamentu byli bracia jej ojca. Nie chcieli mieć kłopotu z ekscentryczną panną i wydali ją za Roberta. Pochodził z dobrej rodziny, ale był stary, zepsuty i głupi. Robił Krystynce dziecko za dzieckiem, to byli chłopcy, wszyscy umierali, a sam przegrywał jej majątek. Musieli przeprowadzić się do Warszawy i żyli tu jak biedacy, czasem na rodowych srebrach podawano u nich suchy chleb, a służba pracowała bez zapłaty. Raz Robert zbił Krystynkę zbyt mocno, zdenerwował się, bo śmiała się, czytając „Alicję w krainie czarów”. Nie mógł zrozumieć, biedaczek, jak można śmiać się, czytając książkę, sam ledwie umiał się podpisać. No i Krystynka sfiksowała, zgłupiała ze szczętem. Dawniej cudownie tłumaczyła francuskie wiersze, zresztą Robert wszystko to spalił, napisała jakąś matematyczną rozprawkę, była dowcipna do niemożliwości. Wszystko straciła, zostało jej tylko czytanie, no i twoja mama. Urodziła ją już po śmierci Roberta, bo umarł na raka gardła. I tak dzielna dziewczyna z tej Krystynki. To niezwykła osoba ta twoja babcia. Czyta mnóstwo, bez ładu i składu, i wszystko zapamiętuje, jak to ona. Przeczytała ogromną bibliotekę i to wszystko w niej jest. Zapomina ludzi, mylą jej się zdarzenia, pamięta jedynie to, co widziała wydrukowane, listy pisane ręcznie też nie zatrzymują się w jej pamięci, taka już jest... - Ciociu, czy ty ją lubisz? - zapytałam. - Lubię? - zdziwiła się ciotka. - Co mam lubić? - Babcię Krystynę. - Lubię ostrygi, nawet bardzo je lubię, tak odpowiedziałby ci mój przyjaciel. Stosunki między ludźmi są nieco bardziej skomplikowane, Sylwio. - Nigdy nie jadłam ostryg - powiedziałam. - Nic straconego, jeszcze zdążysz ich popróbować, naprawdę są wyśmienite - rzekła ciotka Agnes. Strasznie długo siedziałyśmy w tej kawiarni. Kiedy wreszcie wyszłyśmy, Rynek był prawie pusty, ale okropnie zaśmiecony. - Myślałam, że pojedziemy dorożką, ale konie chyba zmobilizowano - powiedziała ciotka Agnes, a ja bardzo żałowałam, bo nigdy w życiu nie jechałam dorożką. Rozdział 3 Nie wiedziałam nareszcie, do kogo mam się zwrócić. Nie było to jednak takie proste. W naszym domu istniał obyczaj, że to babcia zadawała pytania, ja zaś na nie odpowiadałam. Tak było i już. Kiedyś Magda z ósmego piętra, gdy wbiegłyśmy rozbawione do kuchni, gdzie babcia czytała książkę, zawołała cieniutkim głosem, który równie dobrze mógł być i moim: „Babciu, dziura w kapciu!”. Babcia podniosła oczy znad książki i tylko na nas popatrzyła, ale Magda już więcej nie przyszła do mojego domu, od tamtego dnia bawiłyśmy się u niej. Jednak w końcu ją zapytałam, a ona wzruszyła ramionami i powiedziała, że nie jest wiedźmą i nic jej nie wiadomo na temat czarów. - Ale przecież... - moja odwaga była już brawurowa - przecież wszystkie kobiety z naszej rodziny były wiedźmami. I ciotka Agnes, i babka Zawiszyna, i twoja babcia z Odessy... - Więc ty też zostań wiedźmą - powiedziała babcia, wymierzyła mi policzek i wyszła z pokoju. Rozpłakałam się. Zemszczę się, zemszczę, pomyślałam i postanowiłam naprawdę zostać wiedźmą. - Kobiety z naszej rodziny - mawiała babcia - nigdy nie czesały się same. To po prostu było niemożliwe. Miały włosy tak długie i grube, że musiała to robić panna służąca. Czasy się zmieniły, nie było już panien służących, a babcia wciąż miała tak długie i gęste włosy, że nie mogła ich sama oporządzić. Pomagała jej mama, czasami ja, a babcia tego nie zauważała, zachowywała się tak, jakby czesała ją panna służąca. Rodzice pojechali do Wrocławia, mieli tam coś załatwić. Nie poszłam do szkoły, wymówiłam się migreną, kobiety z naszej rodziny często miewały migreny. Leżałam w zaciemnionym pokoju i czekałam, wiedziałam, co się zaraz stanie, z panienki cierpiącej na migrenę będę musiała przeistoczyć się w pannę służącą, bo nadejdzie ta chwila, kiedy babcia zechce się uczesać. Zawołała mnie. Siedziała przed lustrem w rzeźbionej ramie, w szklanej tafli odbijało się błękitne niebo, a jej włosy jak przepyszny płaszcz spływały przez oparcie fotela prawie do podłogi. Widok ten nieodmiennie budził we mnie zachwyt i wyrzuty sumienia, że nie jestem taka, jaka być powinnam. - Wiem, że cierpisz, Sylwio, ale pomóż mi, proszę. Nie mogę chodzić cały dzień rozczochrana. Weź szczotkę - powiedziała moja babcia. Zaczęła słodko, a skończyła twardo, krótkim rozkazem. Szczotkowałam jej włosy długimi pociągnięciami, sto razy z lewej strony, sto razy z prawej i sto razy pośrodku. Mój prawy biceps powinien być już dwa razy grubszy niż lewy, pomyślałam. Gdy upinałam jej kok, szarpnęłam kosmyk włosów mocniej niż zwykle. Babcia drgnęła, a ja nawinęłam sobie popielate pasmo na rękę i przechyliłam jej głowę na oparcie fotela. Babcia nie odezwała się. Widziałam w lustrze jej oczy, a ona widziała moje. - Babciu, musisz mi powiedzieć, co wiesz o smokach - powiedziałam. Naprawdę się przestraszyła, widziałam wciąż jej oczy. Coś mamrotała, dopiero po chwili zaczęłam rozróżniać poszczególne słowa: - ...smard, smatruz, smętek, Smierdiakow, smok, potwór z chrześcijańskiej legendy średniowiecznej, wyobrażany zazwyczaj jako rodzaj gada z pazurami lwa, z paszczy jego i nozdrzy dobywały się płomienie, był symbolem grzechu, a w szczególności... - Babciu - przerwałam, wciąż ciągnąc ją za włosy - nie recytuj słownika. Wiesz, że nie o to mi chodzi. Jeździłaś z Agnieszką na wakacje do Odessy, wasza babka miała tam bibliotekę, przeczytałaś wszystko, pamiętasz? - Nie jeździłam do Odessy - powiedziała. - Czytałam o Odessie. - Czytałaś w Odessie! - krzyknęłam. - Chyba do końca nie sfiksowałaś, jak wyszłaś za mąż! - Nie pamiętam - powiedziała moja babcia. Była bardzo blada. - A pamiętasz, jak mieszkałyście w Petersburgu? Petersburg, Piter, tylko nie mów mi, że czytałaś Dostojewskiego! Babcia milczała i oddychała ciężko, a ja przestraszyłam się, że zaraz umrze. - Tylko nie umieraj teraz. To ci się nie uda - powiedziałam. Przechyliłam jej głowę jeszcze bardziej do tyłu i nasze oczy spotkały się naprawdę. Jej oczy były z martwego malachitu, jak oczy ciotki Agnes. - A pamiętasz szczury? - zapytałam. - Ulicą szły szczury i ulica wyglądała jak rzeka... - Przez Petersburg przeszły szczury, tysiące, miliony szczurów wyszły na ulice, szły wszystkie w jednym kierunku, na północny zachód, ten straszliwy pochód przemaszerował ulicami miasta, aby nagle zniknąć, rozpłynąć się, rozpierzchnąć w podziemiach... - Nie - powiedziałam. - To ci nie przejdzie. Ciągle coś cytujesz. To prawda, chcę, żebyś coś zacytowała. Ale ty właśnie tamtego nie pamiętasz albo nie chcesz pamiętać. Albo udajesz. Posłuchaj, ulica wyglądała jak rzeka. Ty i Agnieszka byłyście myszami, miałyście korony, byłyście królowymi myszy! Szczury chciały zabrać Agnieszkę, żeby została ich królową! - Przecież to były szczury, a ona była królową myszy - powiedziała babcia głośno i wyraźnie. - No właśnie, tak wtedy powiedziałaś! - wykrzyknęłam. - Pamiętam - mówiła dalej babcia, ale ja nie puściłam jej włosów. - Szczury falowały jak woda, Newski wyglądał jak Newa. Powóz zatrzymał się. Bałam się, ale Agnieszka była młodsza. Jednak coś sobie przypomniała. Za tym najdalszym wspomnieniem, jak za umykającym światełkiem, szłam dalej. - A pamiętasz bibliotekę w Odessie? Chciałam rzucić jej w twarz to straszne oskarżenie, które męczyło mnie od jakiegoś czasu, ale powstrzymałam się. Nie o to teraz chodziło. - Pamiętam. Gotyckie okna z witrażami, zimno jak w kościele. A na zewnątrz słońce i hałas. Nigdy nie lubiłam hałasu. - I przeczytałaś wszystko, wszystkie książki - mówiłam gorączkowo. - Musiało tam być o zdejmowaniu czarów. Przypomnij to sobie. Jak zdejmuje się czar przemiany. Ale babcia milczała. Nie chciała mi powiedzieć. - Będziemy tak siedziały, dopóki sobie nie przypomnisz - powiedziałam i usiadłam wygodniej. Spojrzałam w lustro. Ja też jestem bardzo ładna. I będę piękną kobietą - ta myśl przemknęła przez moją głowę tak, jakbym oceniała urodę zupełnie obcej dziewczyny. Czas w pokoju zatrzymał się. Szczotka, którą trzymałam w ręku, była zupełnie nowa i lśniąca, cała ze srebra, a przecież jej srebrna rączka była zawsze odłamana i na jej miejsce dorobiono drewnianą. Patrzyłam w lustro. Widziałam spiczaste okno i smugi kolorowego światła. Widziałam babcię na ciemnym klęczniku, głowę oparła na dłoniach, a jej długie, rozpuszczone włosy spływały na kamienną posadzkę. Widziałam siebie w białej, powiewnej sukience, z jasnymi warkoczami sięgającymi kolan. Wiedziałam, że nadeszła właśnie ta chwila i nie mam czasu, aby dziwić się czemukolwiek. - Babuniu - powiedziałam cichutko, choć nigdy przedtem jej tak nie nazwałam. - Babuniu, niech babunia powie mi to zaklęcie. Ja wcale się nie boję. Muszę je znać. Przecież będzie mi potrzebne, babunia sama tak mówiła. Babcia podniosła głowę. Powoli szczotkowałam jej włosy. Sprawiało mi to przyjemność. Włosy mieniły się różnobarwnym światłem, jak lameta na choince. - Dobrze, Krystynko - powiedziała babcia i uśmiechnęła się do mnie w ciemnym lustrze. - Powiem ci. Ale pamiętaj, jesteś moją najstarszą, ukochaną wnuczką i nie chcę, by kiedykolwiek stała ci się krzywda. Posłuchaj: Bo która gardzi, Straci włosy, to odda, czego jej nie trzeba. Bo która kocha, będzie sama. W ciemności na pustynię wejdzie Po wielkich stopniach. Zobaczy rzekę, cyprysy, miasto. W Sadzawce Pełnej Smoków stanie. Walczyła będzie tylko rękami. I będzie strzegła się radości, Rzemyk oplącze na nadgarstku, Gdy pycha w sercu jej zagości, Nie zrobi nic. - Jakie to jest ładne - powiedziałam. - Babuniu, czy babunia powie mi, co to znaczy? - Nie, przecież ja tego teraz nie wiem. To za każdym razem znaczy coś innego. Gdy przyjdzie odpowiedni czas, sama się domyślisz. Umiesz już interpretować... - Nic nie umiem! Czas już przyszedł! Teraz jest ten czas! - krzyczałam. Znowu trzymałam w ręku starą szczotkę z drewnianą rączką. Babcia siedziała w fotelu, a ja miałam czarne włosy i szafirową bluzę. W pokoju było szaro, zapadał zmierzch albo bladła noc. - Więc przypomniałaś sobie nareszcie, babciu, powiedz, to przeczytałaś, tak było tam napisane? Co to znaczy, czy teraz możesz to zinterpretować? - mówiłam gorączkowo i trochę bez sensu. - Nigdzie tego nie przeczytałam, w żadnej książce. To powiedziała mi babcia Stefania. Nie wiem, co to znaczy - babcia mówiła z trudem, jakby była śmiertelnie zmęczona, ale mnie to nie obchodziło. - Musisz, musisz mi powiedzieć. Niby już wiem, a nic nie wiem. - Jutro pomyślę - powiedziała babcia. - Zaprowadź mnie teraz do łóżka, Sylwio, bo umrę w tym fotelu. - Dobrze, babuniu - powiedziałam i zrobiłam to, o co mnie poprosiła. Babcia zachorowała, miała wysoką gorączkę i majaczyła. Nie dopuszczano mnie do niej, bo podejrzewano chorobę zakaźną. Podsłuchiwałam pod drzwiami, ale mówiła niewyraźnie i nie rozróżniałam słów. Modliłam się, żeby nie umarła. Nie mogła tego zrobić właśnie teraz. Miałaby mnie zawieść, jak ciotka Agnes? Wreszcie doktor Polkowski, wychodząc z pokoju babci, powiedział: - No, Sylwio, możesz już wejść i pocałować swoją babcię. Twoja babcia może być szczęśliwa, dzisiejsze wnuki nie są tak kochające jak ty. Wpadłam do pokoju jak szalona, ale zatrzymałam się natychmiast. W łóżku leżała staruszka w chusteczce na głowie. Mama, stojąca pod oknem, położyła palec na ustach. To jednak była moja babcia, tylko spojrzała i mama wyszła z pokoju. - Usiądź - powiedziała do mnie. - Jak tam w szkole? Nie mogłam wydusić z siebie ani słowa. - Obcięli mi włosy. Ta, która gardzi, straci włosy. Ty jesteś ta, która kocha. Twoja matka się nie liczy, ona tylko lubi albo nie lubi. Chyba już wiem, mam nadzieję, że moja interpretacja jest poprawna. Babcia sięgnęła pod poduszkę i podała mi coś. Był to cienki jak sznurowadło warkoczyk, spleciony z popielatych włosów. Chciało mi się płakać. - Weź to. Czekaj, aż będzie zupełnie ciemno. Wejdziesz po schodach na pustynię. Trafisz do miasta na wzgórzu. Tam zobaczysz Sadzawkę Pełną Smoków. Musisz do niej wejść, ale zanim to zrobisz, zawiążesz mocno ten warkoczyk wokół nadgarstka lewej ręki. To będzie twój talizman, tak myślę. Potem będziesz wiedziała, co robić. Ale nie możesz być ospała ani pyszna. I unikaj przyjemności, pamiętaj. Babcia umilkła. Leżała z zamkniętymi oczami, wyglądała okropnie. Weszła mama z pielęgniarką, która przychodziła na noc. Zaczęły coś przy babci robić, mnie kazały wyjść. Byłam w rozpaczy. Chyba babcia do końca sfiksowała przez tę chorobę, ta jej interpretacja nie mówiła nic więcej niż wierszyk. Do tego warkoczyk z jej włosów, zawsze była zwariowana na ich punkcie. Nie mogłam na niego patrzeć, schowałam go głęboko. Zastanawiałam się, czy nie spalić Teatru Rozrywki, ale czułam, że to nic nie da, że będzie jeszcze gorzej. Spędzałam teraz dużo czasu w pokoju babci, obsługiwałam ją i dotrzymywałam jej towarzystwa. Ale mało rozmawiałyśmy. Wyglądała strasznie, wolałam na nią nie patrzeć. Najczęściej czytałyśmy, ona w łóżku, ja przy oknie, co jakiś czas spoglądałam na kopułę Teatru Rozrywki. Za każdym razem w noc przemiany zakradałam się do Teatru i podglądałam roztańczonego smoka. Był wspaniały, szczęśliwy i wolny, a ja zastanawiałam się, w jaki sposób go zabić. Ale nie byłam świętym Jerzym, nie byłam rycerzem z lancą i na koniu, nie byłam nawet chłopakiem, byłam tylko niewysoką i niezbyt szczupłą dziewczyną. Tylko raz udało mi się obejrzeć metamorfozę. Zwykle działo się to po ciemku i widziałam wszystko dopiero w blasku płomieni z paszczy smoka, ale tamtej nocy w Teatrze palił się pod sufitem reflektor. Skąd się tam wziął, i to zapalony, nie wiedziałam. Tatuś chyba był tym zaniepokojony, bo rozglądał się po ścianach, czy nie ma gdzieś wyłącznika. Reflektor znajdował się zbyt wysoko, aby go dosięgnąć, nawet trudno byłoby dorzucić kamieniem i tatuś pogodził się z jego światłem. Wyciągnął z teczki gazetę, usiadł na ławce i czytał. Trwało to dość długo. Pomyślałam, że tym razem zrezygnuje, ale w pewnym momencie gazeta upadła na podłogę, a on wstał, podniósł ręce i powoli zaczął przemierzać arenę tanecznym krokiem. Był tylko w skarpetach, pantofle zostały pod ławką. Szedł, tańcząc raczej wewnętrznie niż zewnętrznie, cały drżał od rozpierającej go rytmicznej energii, jego ruchy były bardzo oszczędne. Podszedł do ściany i zawrócił i szedł, tańcząc, ku mnie i zobaczyłam, że był już trochę smokiem. Nie wiem, na czym to polegało, wciąż jeszcze był człowiekiem, ale był już znacznie większy niż przed chwilą, był zupełnie inny, miał obcą i okrutną twarz. Widziałam go dokładnie, bo podszedł tak blisko miejsca, gdzie stałam za drewnianym przepierzeniem, aż się przeraziłam, on jednak zawrócił na środek areny. Jego taniec stał się szybszy, tańczył w miejscu, obracając się tylko, jednocześnie rosnąc i stając się smokiem. Na żadnej arenie świata nie pokazano lepszego numeru, należała mu się burza oklasków i głośny aplauz. Ale było cicho, tylko z trzech paszczy smoka dobywały się zduszone dźwięki, piosenka mojego tatusia, lalala, lalala. Smok gorącym podmuchem zgasił reflektor i arenę oświetliły płomienie wydobywające się z trzech potwornych gardzieli. Szłam do szkoły i bałam się klasówki z fizyki. Byłam zadowolona, bo wiedziałam, że jeśli czegoś się obawiam, poradzę sobie z tym lepiej, niż gdybym się nie przejmowała. Było ciemno, tego dnia zaczynaliśmy lekcje o godzinie zerowej, czyli o 7.15. Padał zimowy, ohydny, kłujący deszcz. Doszłam do oświetlonego skrzyżowania tak zajęta pielęgnowaniem swojego strachu, że dopiero po chwili zauważyłam, co się dzieje. Było tak, jakby przed moimi oczami ktoś trzymał strzęp brudnego szyfonu w nieokreślonym kolorze. W pierwszym odruchu przetarłam okulary, ale to nic nie dało. Potrząsnęłam głową i strzęp przesunął się, ale nie zniknął. Nie było to przyjemne, ale w tej chwili klasówka była najważniejsza. Pomyślałam, że może to zbliża się migrena, i miałam nadzieję, że ból nie przewierci mi skroni akurat na fizyce, bo wtedy nie miałabym szans. Nykel najwyżej uśmiechnąłby się drwiąco jedną stroną swoich narysowanych przy linijce ust, gdybym próbowała tłumaczyć się bólem głowy. Jednak nie dostałam migreny, na klasówce przekrzywiałam głowę, usiłując ominąć wzrokiem ten brudny kawałek szyfonu, aż Nykel rzucił we mnie gumką, bo myślał, że ściągam. Gumkę złapałam w locie, sama nie wiem, jak mi się to udało, a kreska, która była ustami Nykla, z jednej strony zagięła się do góry. Odrzuciłam mu tę gumkę, z kolei on ją złapał, kreska ust się wyprostowała, po chwili wykrzywiła się, jak u smile’a. Wszyscy udawali, że nic się nie stało, bali się Nykla jak nagłej śmierci. Napisałam klasówkę zupełnie dobrze, ale wciąż widziałam ten bezkolorowy strzęp, denerwował mnie i trochę się bałam, że to jakaś poważna choroba. Nie chciałam martwić mamy, postanowiłam iść do doktora Rycha, który od wielu lat wypisywał mnie i tatusiowi recepty na okulary. Doktor Rych mieszkał w niewiarygodnie starej i zapuszczonej willi na Sadybie. Lubiłam tam być. Wprawdzie podłoga w hallu była niepastowana od wieków, ale za to zrobiono ją z pięciu gatunków drewna, poręcz przy wychodzonych schodach gięła się jak wąż, a na każdej z dwudziestu mlecznych szybek w drzwiach do gabinetu wyrżnięto inny kwiatek. Tylko jedna z tych szyb była zbita i zastąpiono ją kawałkiem dykty. Najbardziej jednak podobały mi się okna, przeogromne okna od sufitu do podłogi, zasłonięte zwałami teatralnie udrapowanego tiulu, szarego od kurzu sprzed wielu dziesiątków lat. Sam doktor wyglądał trochę tak, jak wyglądałby mój tatuś, gdyby był starszy o pół wieku i gdyby spadł na niego sufit i zgniótł go jak ludzika z plasteliny - był to mężczyzna bardzo niski, lecz niezwykle potężny. Mama go nie lubiła, mówiła o nim „okulistafatalista”, bo przewidywał zawsze najgorsze i nigdy nie starał się pacjenta uspokoić. Wiedziałam więc, że doktor Rych nie będzie mnie oszczędzał, i miałam do niego zaufanie, bo według tatusia był genialnym diagnostą. Siedziałam na rozchybotanym krześle, o miejsce na moich kolanach walczyli młody wilczur, Ralf, i stara, wyliniała kocica z zaropiałymi uszami. Wolałam Ralfa, ale nie mogłam odganiać staruszki. Wreszcie doktor Rych wybawił mnie od kłopotliwego towarzystwa i zaprosił do gabinetu, pełnego poniklowanych aparatów. Z blatu stojącego na nienaturalnie wygiętych nogach patrzył na mnie błękitny monitor. Doktor Rych zachowywał się jak zazwyczaj do momentu, gdy zajrzał mi w oczy przez urządzenie wyglądające jak odwrócony do góry nogami mikroskop. - Jak się miewają rodzice? - zapytał, jakby nagle badanie moich oczu zmęczyło go i chciał zmienić temat. Potem wypytał mnie o babcię, o postępy w szkole, nawet o Watsona, a następnie opowiedział mi zabawną dykteryjkę o Ralfie i myszy, która pożywiała się z jego miski, dopóki nie upolowała jej kocica. Wreszcie, jakby idąc tropem wolnych skojarzeń, zaczął mi tłumaczyć, jak działa mysz przy komputerze. Nie powiedziałam mu, że bawiłam się tym nieraz, ciekawa byłam, dokąd zmierza. Aż poprosił mnie, żebym usiadła przy blacie, i przysunął do mnie monitor. Wiedziałam, o co mu chodzi, za pomocą mychy na ekranie koloru włoskiego nieba narysowałam kontur szarej plamy przed moimi oczami, a potem wypełniłam go białym rastrem. - Bądź tak dobra, odwiedź mnie jutro znowu - powiedział doktor. - Rodzicom nic nie musisz mówić, to prawdopodobnie nic poważnego. Kiedy chciałam mu zapłacić, żachnął się, że od dzieci nie bierze pieniędzy. Nazajutrz znowu obrysowałam tę ohydną szmatę przed moimi oczami. Przestałam się już tym przejmować, teraz to było zmartwienie doktora Rycha. Kiedy po raz trzeci przyszłam do niego, nie wyglądał najlepiej. Długo świecił mi w oczy i patrzył we mnie przez lunetki w swoich aparatach, a potem znowu kazał mi narysować na ekranie obszar mojego niewidzenia. Milczał chwilę, przebiegł palcami po klawiaturze komputera i monitor pokazał wszystko, co do tej pory na nim narysowałam, trzy nieforemne kształty. Wyglądały jak poziomice przecinające górę, każda następna była większa od poprzedniej i wypełniona innym rastrem. - Czy wiesz, co to oznacza? - zapytał doktor Rych. - Wiem - powiedziałam. - Mniej więcej za pięć dni przestanę widzieć cokolwiek. Doktor Rych spojrzał na mnie zaskoczony. - Zamiast tej całej techniki wystarczyłaby kartka kratkowanego papieru i trochę rachunkowych umiejętności. Zresztą ta myśl prześladuje mnie często - powiedział gorzko. - Rozmawiałem dziś z Moskwą i Londynem. Nikt nie wie, co to jest, i wszyscy mówili to samo, co mógłby powiedzieć i on - wskazał na komputer. - Zamknąć w klinice i obserwować. Ale zmiany postępują zbyt szybko, wszystko dokonałoby się pod kontrolą i opieką. To wszystko. Moja intuicja mówi mi co innego, coś dla lekarza nie do przyjęcia. Rozwiązanie jest blisko i ty je znasz, Sylwio. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzają, to jakiś czar... - Właśnie! - wykrzyknęłam. - Ma pan rację. Teraz wiem już wszystko. Najpierw babcia straciła włosy, teraz mnie ogarnia ciemność, słowa zostały wypowiedziane we właściwym momencie i czar zaczął działać. Powinnam sama się tego domyślić... - Umilkłam, bo przecież nie powinnam była mu o tym mówić. Ale było już za późno. - Opowiedz mi wszystko po kolei - zażądał doktor. Spełniłam jego żądanie. Opowiedziałam wszystko od początku. Nie ukrywałam niczego, nawet tego, że to tatuś jest smokiem. Doktor zachowywał się tak, jakby mi uwierzył. Byłam zadowolona, że mu to opowiadam, ale on pod moimi słowami kurczył się coraz bardziej. - To niewiarygodne, ale logiczne - powiedział. - Nie bój się, Sylwio, nie zamknę cię w szpitalu, chociaż Bóg mi świadkiem, że powinienem to zrobić. Czyżbym tak się postarzał, że znów zaczynam wierzyć w baśnie i czary? - Doktor mówił powoli, patrząc na mnie swoimi wypukłymi oczami, przysłoniętymi rzęsami jak u gwiazdy filmowej. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, jakbym dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, co mnie czeka. Ciemność, samotność, pustynia, walka - te słowa stały się nagle realne i strach zalał mnie jak gęsta i lepka ciecz. Chciałam wyjść stamtąd, ale doktor mówił dalej. - Moja ulubiona książka traktuje o człowieku, który udawał ślepca, bo chciał podglądać innych, sam nie będąc widziany. Ty znajdziesz się w sytuacji przeciwnej: będziesz stała w pełnym słońcu, nic nie widząc, i nikt nie będzie mógł się tego domyślić. Musisz ćwiczyć, Sylwio, musisz nauczyć się na pamięć swojego najbliższego otoczenia i wszystkich codziennych gestów. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie to trudne. Ale dasz sobie radę, wiem o tym. Idź już teraz, bo jestem zmęczony, za dużo pracowałem przez ostatnie dwa dni. Wychodząc, podrapałam Ralfa za uchem. - Ty głuptasie - powiedziałam. - Gdybyś był trochę mądrzejszy, wzięłabym cię ze sobą. Na pewno nie jesteś takim tchórzem jak Watson. Posłuchałam rady doktora. Chodziłam po domu z zamkniętymi oczami i uczyłam się wszystkiego od nowa. To rzeczywiście było trudne. Było tak jak wtedy, gdy nagle zgaśnie światło i szukasz zapałek. W znanym od lat mieszkaniu wyrastają nowe ściany, meble zmieniają swoje miejsca. Czasami wydawało mi się, że nigdy się tego nie nauczę, ale musiałam. Miałam przecież udać się w nieznane miejsce w całkowitej ciemności. Gdzie to jest, nie wiedziałam. Dopiero ciemną nocą odsłoni się moja droga, tak mówił ten stary wierszyk. Rozdział 4 Obudziłam się, bo usłyszałam swoje imię. Było cicho, gdzieś daleko jechał samochód, w rurach szumiała woda, ktoś grał na saksofonie, to na pewno Koniak urządził sobie jam session. Była więc noc, między pierwszą a trzecią nad ranem. Otworzyłam wreszcie oczy. Nie zobaczyłam nic, a raczej to, co widziałam, było niczym, nie było nawet ciemnością. Wyciągnęłam rękę i pstryknęłam wyłącznikiem mojej lampy. Światło nie dotarło do moich oczu, ale wiedziałam, że się zapaliło. Usiadłam na łóżku. Moje oczy nie widziały, ale miałam świadomość położenia wszystkich rzeczy i osób. Wiedziałam, gdzie mam iść i jak mam tam dojść, było to dziecinnie proste. Gdybym się trochę skupiła, wiedziałabym, co robi Ludwiczek w Kanadzie i gdzie jest prezydent Ameryki, ale nie mogłam tracić energii na takie głupstwa. Nie widziałam nic „oczyma duszy”, jak się to mówi, mojej wyobraźni nie było, była to abstrakcyjna, logiczna pewność, jakiej nigdy nie doświadczyłam, która mnie przerażała i wciągała w głąb, jak studnia bez dna, przecinająca Ziemię na wskroś. Wciągnęłam dżinsowy kombinezon. Stopy wsunęłam w tenisówki, w jedną kieszeń wsadziłam paczkę suszonych bananów, w inną - malutką kieszeń na rękawie, zasuwaną na suwak - warkoczyk babci Krystyny. Na palcach zeszłam po schodach. Babcia spała mocno, zamknięta w swoim pokoju, ale mama miała sen niezwykle lekki i gdy tatusia nie było, nie zamykała drzwi od sypialni i nie gasiła światła w przedpokoju. A tatusia właśnie nie było; trudno żeby był, skoro miałam walczyć ze smokiem. Udało mi się bez hałasu odpiąć łańcuch i otworzyć drzwi, a potem zamknąć je za sobą. Na klatce nie musiałam już uważać, wszyscy spali spokojnie za podwójnymi, obitymi blachą lub skórą drzwiami, tylko Koniak nie miał takich drzwi, ale on grał. Zatrzasnęłam kratę oddzielającą kawałek korytarza, gdzie było mieszkanie nasze i jeszcze jednych sąsiadów, usłyszałam radosne szczekanie i Watson skoczył na mnie z rozpędu, o mało mnie nie podciął. To spryciarz, zupełnie o nim zapomniałam, wymknął się za mną, a teraz marzy mu się spacer. Winda nadjechała ze zgrzytem, bezbłędnie nacisnęłam guzik parteru. Na dole, przy drzwiach wyjściowych, ktoś stał. Wiedziałam, że to Koniak. - Cześć, Sylwia - powiedział Koniak. - Dobry wieczór panu - odpowiedziałam grzecznie. Był pijany i przestraszyłam się, że zechce mi przeszkodzić. - Czy mogłabyś wpaść do mnie na kieliszek koniaku? - zapytał. - Nie - odpowiedziałam. - W żadnym wypadku. - A gdzie ty idziesz o tej porze? Jest straszny mróz - zainteresował się nagle. - Idę, żeby stoczyć walkę. Muszę zwyciężyć smoka. - Aha. Rozumiem. Czy mógłbym pójść z tobą? - zapytał. - Nie, w żadnym wypadku. To ma być samotna walka. - Rozumiem. Tylko samotna walka jest walką naprawdę. Wszystko inne to hura, hura! - wykrzyknął. Przypomniałam sobie o Watsonie. Siedział przy moich nogach. Wzięłam go na ręce. Nie wyrywał się, trząsł się jak galareta. - Bardzo pana proszę, niech pan weźmie Watsona i da go jutro mamie. Tylko niech pan nic jej nie mówi. Ja bardzo lubię, jak pan gra w nocy. Myśmy nie podpisywali tego listu, kiedy lokatorzy domagali się eksmisji pana. - W porządku. Nawet was o to nie podejrzewałem. Ale nie udało im się, to nie te czasy. Niedługo my ich będziemy eksmitować. Koniak roześmiał się i wziął z moich rąk Watsona. - To cześć - powiedziałam. - To cześć - powiedział Koniak. Szłam koło wieżowca, który był czarnym prostopadłościanem, tylko na parterze świeciły dwa okna. Wiedziałam, że tak było, bo tak było zawsze, oprócz Koniaka wszyscy mieli okiennice. Ktoś z hałasem otworzył okno i doszedł mnie słodki głos saksofonu. Poznałam tę melodię, to była „Sonata księżycowa”, nie widziałam księżyca, ale słyszałam jego światło. Nagle wszedł drugi głos, o wiele za wysoko, to wył Watson! Zapomniałam uprzedzić Koniaka, że Watson też jest muzykalny. Dotychczas wyśpiewywał tylko z organkami, ale saksofon również mu się spodobał, ciągnął za czystą, delikatną melodią i przeraźliwie fałszował. Wyobraziłam sobie minę Koniaka i roześmiałam się. Dotarłam wreszcie do Teatru Rozrywki, stuknęłam głową w lekko uchylone drzwi. Weszłam do środka. Smok był na arenie, wyczułam go natychmiast, ale nie bałam się, ciemność chroniła mnie jak pancerz. Przeszłam kilka kroków i stanęłam przed schodami prowadzącymi na balkon. Wznosiły się przede mną jak Himalaje. A miały tylko dziesięć stopni! Szłam po schodach. Powietrze było mieszaniną czasu i przestrzeni. Przebiegałam lekko dwa stopnie, By znaleźć się na stopniu poniżej. Byłam na trzecim, czwartym, dziewiątym. Wchodziłam na dziesiąty, gdy okazywało się, Że od eonów nie mogłam przekroczyć drugiego. Każdy z tych stopni był rozległą krainą, Znaną mi od dzieciństwa. Pierwszy był krajem choroby i słabości ciała, Drugi zimna, Trzeci gorąca, Czwarty pragnienia, Piąty głodu. Następnie była ziemia rozpaczy, Odwagi, Tęsknoty, Szaleństwa. Przemierzałam je niesamotnie. Tuż za mną czaił się smok. Paliło mnie jego sześciokrotne spojrzenie, Ale nie miał do mnie dostępu, Nie mógł nawet powiedzieć słowa. Przy mnie szedł ktoś, Kto mnie trzymał i chronił przed upadkiem, Pomagał mi odróżniać drogę I wspinać się coraz wyżej. Nie znałam jego imienia. Był obcy i straszny. Nie chciałam go ujrzeć, nie zniosłabym jego widoku. Jego dłoń spinała mnie jak klamra. Przez niego weszłam na szczyt schodów. Zobaczyłam. Widziałam, nareszcie widziałam! Równie dobrze mógł to być sen lub piękna halucynacja. Jakbym weszła w gobelin mamy. Pustynia szara, ruda i perłowa, piaskowe wzgórza przemieszczające się tak powoli, że niemal niezauważalnie, zawieszony tuż nad horyzontem biały krążek słońca. Było tu światło, ciepło i słodycz. Szłam, biegłam, leciałam, drogę przecinały mi dostojne lwy o spłowiałych grzywach, popielate zajączki i beżowe jelonki. Nie było tam ani kropli wody, ale pragnienie moje zostało zaspokojone, nie było nic do jedzenia, lecz nie czułam głodu. Chciałam tam zostać i zapomnieć, leżeć na ciepłym piasku, zanurzyć rękę w grzywę lwa, patrzeć w słońce, które świeciło i nie oślepiało. Ale musiałam podążać naprzód, choć serce moje krwawiło. Znalazłam więc tę aleję wysadzaną cedrami, rzekę w głębokim wąwozie i miasto na zboczu góry, pełne budowli o kopułach błyszczących zielonymi kamieniami i stromych pasaży jak misterne, złote łańcuchy. Było pusto - bo tak miało być. Tylko w sadzawce na placu wyłożonym czerwonym klinkierem pluskały się smoki. Skryłam się w podcieniu wielkiego domu i patrzyłam. Były to smoki rodzaju żeńskiego, smoczyce, jedna z nich przystawiła małe do nabrzmiałej piersi. Młode smoczyce, pełne wdzięku i gracji, pluskały się i baraszkowały, stare, jak zmurszałe pnie, czaiły się niczym krokodyle. I ja miałam zanurzyć się w tej sadzawce! Zanim zamoczyłabym piętę, już stałabym się kąskiem jednego z tych miłych stworzeń, tak mówił mi rozum, bo moje serce nie czuło lęku. Podejdź do nich - mówiło moje serce. - Przyjmą cię jak siostry, bo jesteście siostrami. Ale ja nie wierzyłam swojemu sercu, choć tyle razem przeszliśmy. Zawierzyłam rozumowi, który zachowywał się jak zwykle, w niewiarygodnej sytuacji czepiał się szczegółów i wyprowadzał z nich logiczne wnioski. Wycofałam się i ażurowym pasażem poszłam pod górę. Zatrzymałam się przy malutkiej świątyni. Furtki pilnowały dwa smoki z szarego kamienia, pociętego błękitnymi żyłkami. Obok świątyni stała drewniana dzwonnica. Osłaniała mosiężny dzwon i zawieszony na dwóch łańcuchach drąg. Tym razem zawierzyłam mojemu sercu. Rozkołysałam drąg i dzwon się odezwał. Uderzyłam raz, a on śpiewał i śpiewał, i ze wszystkich stron odpowiadały mu inne dzwony. Spojrzałam w dół, sadzawka u wylotu pasażu wyglądała jak dziecinny obrazek w ramce, smoczyce wyłaziły z niej niezdarnie i zanurzały się w miasto, kilka z nich wspinało się moim pasażem. Minęły świątynię, nie widząc mnie. Poszły gdzieś wszystkie i sadzawka była pusta. Zbiegłam tak szybko, jak umiałam, po drodze rozpinając kombinezon. Na dole zrzuciłam go i wskoczyłam do wody. W ostatniej chwili przypomniałam sobie o warkoczyku w kieszonce na rękawie. Później, pomyślałam. Woda była błękitnym atłasem, ogarnął mnie spokój, jak przed zaśnięciem. Przyszło uczucie, które znałam. Zdarzało się to od najwcześniejszego dzieciństwa, leżałam w łóżku w ciemnym pokoju i rosłam. Rosły moje ręce, nogi, głowa, działo się to bardzo szybko, powiększałam się, jakby mnie nadmuchiwano, czując jednocześnie, jak wiruje każda cząstka mojego ciała. Byłam wibrującym wszechświatem, nie mogłam ogarnąć myślą własnej osoby i było to przerażające. Otwierałam oczy, zapalałam światło i wszystko mijało, ale wracało, gdy znowu zaczynałam zasypiać. Bywały takie noce, że trwało to godzinami. Siedziałam skulona, patrząc w lampę i bojąc się zamknąć oczy, nie mogłam nikomu o tym powiedzieć, bo to nie nadawało się do opowiadania. Teraz poczułam to samo, ale tym razem było to cudowne i upajające, stawałam się kimś ogromnym, silnym i wspaniałym, stawałam się smokiem! Jakże byłam szczęśliwa. Pluskałam się w sadzawce, wzbijając ogonem fontanny wody, a kiedy przyszły one, moje siostry i matki, było jeszcze wspanialej. Powiedziały, że jestem piękna, i ja czułam się piękna. Bawiłam się z rówieśnicami i poddawałam pieszczotom starszych, słuchałam legend i pieśni. W tym cudownym, bogatym mieście miałam swój dom i swoje opiekuńcze duchy, które mi usługiwały. Każdy posiłek był królewską ucztą, podawano mi egzotyczne przysmaki na srebrnej zastawie i opalizujące napoje w kryształowych pucharach. Żyłam tak od wieków i miało tak być przez tysiąclecia. Wiedziałam, że godzina próby się zbliża, ale byłam przecież najpiękniejszym i najsilniejszym smokiem na świecie. Codziennie widziałam dżinsowy kombinezon przerzucony przez balustradę, lecz patrzyłam na niego obojętnie, jak wąż patrzy na swoją zeszłoroczną skórę. Budziłam się nocą i leżąc bezsennie na marmurowej ławie, uświadamiałam sobie, że trwonię czas i siły, że powinnam wyruszyć czym prędzej na spotkanie swego przeznaczenia, ale rano odkładałam to na później. Przeznaczenie przyszło więc do mnie, gdy odpoczywałam po wieczerzy na brzegu sadzawki, jedna z moich sióstr leżała przy mnie, trzymając głowę na mojej piersi, a inna pieściła mnie swoim ogonem o delikatnej łusce. Zaśpiewał dzwon i odpowiedziały mu inne dzwony, śpiewały razem poważną, bojową pieśń. Moje siostry, matki i babki rozpierzchły się do swoich domów. Zostałam sama, bo to była godzina mojej próby. Stałam na okrągłym placyku wykładanym kolorowym klinkierem, a on schodził powoli ulicą tak stromą, że wydawała się prawie pionowa. Kołysał się lekko i powietrze wokół niego drżało jak nad ogniskiem. I to nic, że oboje byliśmy smokami. To była ostatnia scena westernu, którego zakończenie widz znał już od połowy filmu, a ja poznałam je dopiero w tamtym momencie. Musiałam przegrać, bo byłam rozleniwioną, zapatrzoną we własną urodę smoczycą, stworzeniem, które nigdy nie walczyło, a on był smokiem okrutnym i przebiegłym, zaprawionym w bojach, znacznie ode mnie większym. Miał skrzydła i trzy głowy i umiał ziać ogniem ze swoich trzech gardzieli, wiedziałam to dobrze, nieraz oglądałam jego wojenny taniec na arenie Teatru Rozrywki. Straciłam swoją szansę i było za późno, aby to naprawić. Coś zaniedbałam, to było związane z warkoczykiem babci Krystyny, ale warkoczyk wciąż był w kieszeni mojego dżinsowego kombinezonu, po drugiej stronie sadzawki. Nie zdążyłabym zrobić nawet trzech kroków w tamtym kierunku. Trwałam więc bez ruchu, jakbym była jeszcze jednym posągiem w tym mieście, a wielki smok zbliżył się do mnie i stałam się ogniem, bólem, krzykiem. Ogromnym susem skoczyłam do sadzawki i woda zamknęła nade mną swoje chłodne ramiona. Rozdział 5 Jechałam windą, dobrze znałam tę windę, każdy zaciek i napis na ścianach, które mijałam. Jadłam suszonego banana. Sięgnęłam do kieszeni na rękawie kombinezonu - warkoczyk był na swoim miejscu. Miałam ochotę wrzucić go przez szparę do szybu windy. Wracałam po przegranej bitwie - nie zwyciężyłam smoka i była to moja wina. Nie wypełniał mnie ból i rozpacz, nie czułam nawet zmęczenia, byłam tylko głodna i miałam ochotę na prysznic, to wszystko. Otworzyłam drzwi swoim kluczem i weszłam do domu. Watson rzucił się na mnie z radosnym szczekaniem. W kuchni było czysto i słonecznie, stół, zasłany obrusem w zielonobiałą kratkę, nakryto do śniadania na trzy osoby. Pachniało kawą. To musiała być niedziela, na okrągłej deseczce stała drożdżowa babka. Nie nakryli dla mnie, nie ma mojego talerza, pomyślałam i odechciało mi się jeść. W drzwiach pojawiła się mama, ubrana w czarne, sztruksowe spodnie i szary sweter. Chciała mnie objąć i przytulić, lecz nie zrobiła tego. - Zbiłam twój kobaltowy talerzyk, Sylwio, przepraszam cię bardzo, będziesz jadła dziś na tym w kwiatki. Babcia zaraz przyjdzie - powiedziała, nie patrząc na mnie. - A tatuś? - zapytałam. - Tatuś na razie nie mieszka z nami - odrzekła mama i odwróciła się do okna. Stanęłam za nią, chciałam zobaczyć to co ona. Nie było to nic ciekawego, kałuże pełne słońca i góry brudnego śniegu. Weszła babcia, jej króciutkie włosy osłaniała czarna siateczka, miała na sobie poziomkowy szlafrok. Nigdy dotąd nie zdarzyło się, aby przyszła na śniadanie w szlafroku. Jej twarz w słońcu była strasznie stara, nadstawiła mi policzek do pocałowania i usiadłyśmy. Wreszcie odważyłam się spojrzeć na kalendarz wiszący na ścianie. Data wydrukowana czerwoną farbą powiedziała mi, że nie było mnie dziewiętnaście dni. Jadłyśmy, rozmawiając o rzeczach ważnych - o smaku ciasta, śmietance do kawy, o pogodzie. Mama była blada i jakby nieprzytomna, w pewnej chwili wstała i wyszła z kuchni. Usłyszałam stuk jej drewniaków na schodach do pracowni. - Niepokoiła się o ciebie. Odchodziła od zmysłów - powiedziała babcia. - Idź do niej - dodała swoim zwykłym tonem. Więc poszłam. Mama siedziała na swoim zydlu do pracy, po uniesionej w górę nieruchomej twarzy spływały łzy. Stanęłam jak zaczarowana. Wielki gobelin z pustynią był już prawie skończony. Zza piaskowego pagórka wychodził majestatyczny lew, powyżej były cedry i rzeka w wąwozie, daleko, na horyzoncie, miasto na wzgórzu. Stałam i patrzyłam. Był to na pewno jej najpiękniejszy gobelin. - Podoba ci się? - zapytała mama. - Jest przepiękny - odpowiedziałam. - Nie sprzedasz go. Nie pozwolę ci na to. - Lubię te drzewa - powiedziała mama. - Myślę o nich czasami. Szkoda, że takich drzew nie ma naprawdę. - Przecież to cedry - powiedziałam. - Cedry - powtórzyła mama. - To właśnie są cedry. Pamiętam taką piosenkę. „Co mają robić przyziemne mchy, gdy wielkie cedry się palą...” - zanuciła. Wypadło to okropnie, nigdy nie umiała śpiewać. Do szkoły zaniosłam lewe zaświadczenie lekarskie, które wypisała mi znajoma mamy. Byłam chuda i tak spalona słońcem, że nikt nie uwierzył, że chorowałam. Pani Dembińska zaznaczyła w dzienniku „usprawiedliwione”, a potem mrugnęła do mnie i zapytała: - No powiedz, Sylwio, gdzie byłaś na nartach? - Nie byłam na nartach - odpowiedziałam. - Opaliłam się na pustyni. Zrobiłam przykrość pani Dembińskiej, ale nie chciało mi się kłamać. Klasa chichotała. Potem pytali mnie, gdzie byłam. Odpowiedziałam to samo, więc przestali się śmiać. Między mną a klasą wyrósł mur, nie miałam ochoty ich zabawiać, wydawali mi się głupi i dziecinni. W wytartej tablicy, jak w lustrze, widziałam wszystko aż za dokładnie: banda samolubnych, tchórzliwych dzieciaków i ja, prastary posążek z brązu. Klasówki pisałam na piątki, nie chciałam mieć kłopotów. Tatuś nie mieszkał z nami. Dzwonił czasami i pytał, jak leci mi w szkole, nic więcej. Raz telefon odebrała mama. Tatuś się nie odezwał, mama rzuciła słuchawkę. Obie wiedziałyśmy, że to był tatuś, lecz udawałyśmy, że nic się nie stało. Smoka w owych dniach widywano częściej niż dawniej. Dał się nawet sfotografować. Zdjęcie było wielką sensacją i obiegło pół świata. Zrobiła je, oczywiście przypadkowo, jakaś hobbystka namiętnie fotografująca zachody słońca. Koniak pokazał mi je na okładce „National Geographic”. Z morza wynurzał się bajeczny, trójwymiarowy smok. To był on. Myślałam, że się przewrócę, i musiałam oprzeć się o ścianę. Tyle razy widziałam go naprawdę i nigdy nie wywarł na mnie takiego wrażenia. - Wiedziałem, że to on - powiedział Koniak. - Nie przejmuj się, Sylwia, on nie jest prawdziwy. To tylko hologram. Jacy ludzie są głupi, gdyby ktoś pokazał im jakiś nieostry i szary cień, wszyscy by uwierzyli. On jest piękny, prawda? - Prawda - powiedziałam, chociaż nie miałam ochoty na pogawędki. - Chciałbym z nim walczyć - powiedział Koniak. Był zupełnie trzeźwy. - Ty nie zrezygnowałaś, prawda? - zapytał. - Prawda - odpowiedziałam. -1 nadal masz zamiar sama to załatwić? - pytał dalej. - Tak - odpowiedziałam i chciałam odejść, bo bałam się, że zapyta mnie o tatusia, ale on wręczył mi pismo i powiedział: - Ukradłem je z biblioteki. Myślałem, że będziesz chciała je mieć. Odszedł bez pożegnania. Zostałam z portretem smoka w ręku, ale wcale nie byłam pewna, czy naprawdę chcę go mieć. Więcej ludzi ginęło teraz bez śladu, ale działo się tyle innych rzeczy, strajki, rokowania, ważne rozmowy i podpisywanie porozumień, że dla ogółu nie miało to specjalnego znaczenia. Zakradałam się często do Teatru Rozrywki, wchodziłam schodami na balkon i oczywiście nie było tam ani pustyni, ani cedrów, ani miasta na wzgórzu, tylko śmieci i puste butelki pozostawione przez robotników. Raz nawet weszłam tam z zamkniętymi oczami, ale potknęłam się o coś i przewróciłam. Smoka nie widziałam ani razu, chociaż byłam pewna, że musi tu bywać. Kiedyś znalazłam na arenie gazetę, miała datę z poprzedniego dnia. Wtedy właśnie postanowiłam, że jeśli w ciągu miesiąca nie uda mi się powrócić do zielonozłotego miasta, rozleję w Teatrze benzynę. Smok podpali ją ogniem ze swoich gardzieli i wszystko wybuchnie, marzyłam. Dobrze wiedziałam, że to by nic nie dało, ale sam fakt postanowienia czegoś i ustalenia konkretnego terminu uspokoił mnie. Śnieg stopniał, było ciepło jak wiosną. Mama poprosiła mnie, żebym wyprowadziła babcię na spacer. Wychodząc, natknęłam się na Koniaka, jak zwykle zapomniał klucza i czekał na dworze, aż ktoś go wpuści. Ukłonił się i trzymał drzwi, babcia szła bardzo powoli. - Nie łam się, Sylwia - powiedział. - Następnym razem uda ci się na pewno. Śniło mi się, że byłaś królową. Pięknie wyglądałaś i rozdawałaś dolary. Moje sny zawsze się sprawdzają. - Dziękuję - powiedziałam i dygnęłam jak mała dziewczynka. Uśmiechnął się. Szkoda, że brakowało mu z przodu tylu zębów, byłby całkiem przystojnym facetem. Szłyśmy alejką, trzymałam babcię pod rękę. Słońce świeciło jak latem, oślepiało mnie, dopiero po chwili zauważyłam, że z babcią dzieje się coś złego. Jej twarz była szarobiała jak stary śnieg. Podprowadziłam ją do ławki i usiadłyśmy. - Dobrze się czujesz? Może pobiegnę po mamę - zaproponowałam. - Nie, nie ma potrzeby - powiedziała babcia. - To tylko ten czas. Skacze jak koń po szachownicy. Kręci mi się w głowie. Słońce wciąż świeciło mi prosto w oczy, coś spadło z nieba, w ostatniej chwili odbiłam czerwoną piłkę, która już miała uderzyć babcię. Najpierw zobaczyłam wszystko wyprane z koloru, czarnobiałe, po chwili stało się tak jak w telewizorze, gdy naciśniesz guzik „colour” - barwy powoli wchodziły i nasycały się. Obrazek był śliczny i jaskrawy. Zielone drzewa i niebieskie niebo, na trawie siedziało dwóch panów w garniturach koloru lodów śmietankowych, alejką biegła rudowłosa kobieta w białej sukni, za nią powiewał seledynowy szal. Obok huśtawki stało dwoje staromodnie ubranych dzieci, dziewczynka w kapeluszu łapała czerwoną piłkę. - Mogłabyś uważać! - krzyknęłam do niej. - O mało nie uderzyłaś babci! - Nie miej jej tego za złe - powiedziała babcia. Miała na sobie żółtą suknię, a w ręku parasolkę od słońca. Ja też osłaniałam się parasolką i denerwowało mnie to, tak samo jak niezliczona ilość białych koronek przy mojej spódnicy. - Jak ty wyglądasz - powiedziała babcia z wyrzutem. - Jesteś opalona, jakbyś pracowała na plantacji. Znowu rano biegałaś po plaży tak? Mówiłam ci przecież, że poranne słońce opala równie mocno jak południowe. - Nie chodziłam po plaży, to na pustyni było takie słońce - odpowiedziałam. - Jak to? Więc wybrałaś się na pustynię? Uprzedzałam cię przecież... Mogłaś już tu nie wrócić, Krystynko, uparte, niedobre dziecko, jak mogłaś... Dziewczynka i chłopiec odbiegli w głąb alejki, kobieta z seledynowym szalem fruwała teraz na huśtawce, jeden z mężczyzn klęczał przed nią na jednym kolanie, drugi, półleżąc, podnosił do ust kielich napełniony czerwonym płynem. Po niebie płynął tiulowy obłok. Nie miałam nic na swoje usprawiedliwienie, milczałam, skubiąc koniec warkocza. - No dobrze - powiedziała babcia. - Podam ci ten suplement, choć Bóg mi świadkiem, że nie chcę tego. Mam złe przeczucia. Pamiętaj, Krystynko, że czar nieodczarowany za pierwszym razem staje się mocniejszy. Musisz mi jednak przyrzec, że nie wybierzesz się już do Miasta Smoków. - Przyrzekam - powiedziałam szybko. - Przysięgam na wszystko, babuniu. Babcia spojrzała na mnie i uśmiechnęła się drwiąco. - Nie poznaję cię, Krystynko. Ciekawość pożarła cię bez reszty. Posłuchaj więc: Gdy jedna zdradzi, druga zapłaci Monetą, której ma już wiele, A której każdy krążek znaczy Całą fortunę. Zdrajczyni musi tylko chcieć, A będzie mogła znowu przejść Tę samą drogę. Noc, stopnie, pustynia, rzeka, drzewa, miasto. Tylko sześć słów. Jak trudno powtórzyć znów. Alejką nadjechał samochód, zabytkowy kabriolet z czterema mężczyznami w jasnych kapeluszach. Zatrzymał się między nami a huśtawką, dał się słyszeć suchy strzał i samochód pojechał dalej. Kobieta na huśtawce opadała dużo wolniej, niżby należało, zasłaniając ręką usta, mężczyzna, który klęczał, stał i patrzył na tego, który przedtem trzymał kieliszek w ręku - a on leżał na zielonej trawie i na jego marynarce kwitła szkarłatna plama. - Odwróć głowę i nie patrz, Krystynko - powiedziała babcia. - To zresztą nic strasznego. Rzeczy straszne dopiero nadejdą. To dopiero początek. Najpierw odpłynął kolor, potem reszta. Wróciły bezlistne drzewa, brudny śnieg i szare bloki. Dwoje dzieci w kombinezonach koloru tęczy rzucało do siebie czerwoną piłkę. Nie podobało mi się tu. Babcia ciągle była bardzo blada. - Babuniu, czy wiesz, co to za moneta, którą masz oddać? Czy oddasz to? Babuniu, proszę cię, przecież wiesz, zrobisz to dla mnie, prawda... - Zrobię to. Jesteś moją najstarszą, ukochaną wnuczką - powiedziała cicho babcia. - Nie masz innych wnuków - powiedziałam, bo to była prawda. Znowu przeszliśmy tę drogę, w ciemności, po schodach, a potem przez pustynię, aż do miasta na wzgórzu, ja i moje serce. Ale tym razem ono było jak umarłe, było czarną dziurą pod moim kombinezonem, niczym więcej. Ożyło, gdy stanęłam nad Sadzawką Pełną Smoków. - Nie zastanawiaj się, nie myśl, przecież do nich właśnie tęskniłaś całe życie - zaskrzeczało, a ja szarpnęłam suwakiem kombinezonu. - Czy wy, ludzie, zawsze jesteście tak tępi? Ile razy będziesz popełniała ten błąd? Czy znów ofiara ma pójść na marne? Kto ci powiedział, że do trzech razy sztuka? Jeśli zdradzisz tym razem, ty za to zapłacisz - tymi słowami zwróciła się do mnie stara smoczyca, a mnie wydało się, że poznaję ten głos. - Babciu, ty też jesteś tutaj?! - zawołałam i natychmiast pożałowałam tego. Smoczyca spojrzała na mnie strasznymi oczami. - Co ty mówisz, dziewczynko? Któraś z nas miałaby mieć ludzką progeniturę? Powinnam cię pożreć - powiedziała. Wyjęłam więc warkoczyk babci Krystyny i owiązałam nim swoją rękę. Zrzuciłam kombinezon. Zanurzyłam się w wodzie. Wszystko działo się jak przedtem, rosłam i przemieniałam się, ale moja włosiana bransoletka nie powiększyła się nawet o cal i biały ból przewiercił mi czaszkę i odebrał rozum. Szarpałam ją, gryzłam, tarłam o kamienie - nadaremnie. Była z innego świata i w tym świecie nic nie mogło jej zniszczyć. Miała być moim talizmanem, a stała się moim piekłem, przekleństwem. Chłodziłam moją smoczą łapę w wodzie, ale nic nie mogło mi przynieść ulgi. - Miałeś rację, że tak mnie przynaglałeś, że chciałeś, żebym zapomniała - powiedziałam do serca, a ono znowu było jak martwe. Nie dla mnie już było cudowne życie w tym prastarym, przebogatym mieście. Naznaczona bólem do szaleństwa byłam obca wśród moich sióstr i matek. Widziałam daleko i ostro, a one poruszały się tak powoli, wielkie i ospałe. Pamiętałam wszystko w każdym momencie, krążyłam po złotych uliczkach jak wilk po klatce i szukałam wyzwolenia. Oczy moje przemierzały dolinę rzeki i pustynię, zapuszczały się aż w ciemność, aby znowu powrócić i szperać w terakotowych bramach i misternych zaułkach. Wreszcie ujrzałam go. Stałam na wieży najstarszego pałacu w mieście, był to ponury budynek zbudowany z nieforemnych kamieni, wznoszący się na wysokiej skale. On leżał wśród cyprysów, kilkaset metrów poniżej. Nie zastanawiałam się. Skoczyłam w dół, w przepaść, ale nie spadłam jak kamień. Miałam skrzydła, latałam, dlaczego wcześniej o tym nie wiedziałam, czyżby wyrosły mi w powietrzu? Krążyłam nad nim bezszelestnie i w upojeniu - leżał bezbronny, wystawiwszy miękki brzuch, stary, ohydny, okrutny smok, ze wszystkich jego trzech paszczy wydobywało się chrapanie, nie chciało mu się zostawić choćby jednej pary oczu na straży. Pomyślałam, że powinnam go najpierw obudzić, ale odegnałam tę myśl. Nie byłam szlachetnym rycerzem, a on swoim ofiarom nie dawał najmniejszej szansy. Spadłam na niego jak orzeł. Walczyliśmy na śmierć i życie. On miał te trzy straszne gardziele zionące ogniem jak dysze challengera, ale ja byłam szybsza i silniejsza, po prostu lepsza. On walczył o swoje życie, ja o jego śmierć. Rozszarpywaliśmy się pazurami i gryźliśmy jak wściekłe psy. Wciąż miałam moją bransoletkę, ale stałam się nieczuła na wszelki ból, nie bolały mnie rany i uderzenia. Przez cały czas miałam nad nim przewagę, ale wystarczyłby moment nieuwagi, abym przegrała. Wreszcie leżał poraniony i bez sił, a ja krążyłam nad nim na moich cudownych skrzydłach. Nawet ogień w jego paszczach zgasł, jakby zabrakło mu paliwa. Chciałam odlecieć, nie mogłam go dobić, to nagle obudziło się moje zdradliwe serce. Wahałam się, bo czułam, że powinnam doprowadzić rzecz do końca. I on mi pomógł. Zaśpiewał. Zanucił. Biegnie konik tup, tup, tup, Będę cię kochać aż po grób, Na ulicy szczeka pies, Będę cię kochać aż po kres. Nie powinien był tego robić. To była kołysanka dla mamy. Mama była strasznie chora, on siedział w kucki przy drzwiach jej pokoju, kiwał się i nucił właśnie to, aż ona zasnęła i nie umarła. Potem tak chciałam, żeby mi to zaśpiewał, prosiłam go, a on nie pamiętał tych słów. Zaśpiewał to teraz, stary głupiec. Wściekłość zalała mi oczy i runęłam w dół. Kochaj mnie po grób, kochaj mnie po kres... Leżałam na murawie i patrzyłam na korony cyprysów. Byłam zmęczona. Bransoletki nie było i nie czułam już bólu. Nieopodal leżał martwy smok, ale omijałam go wzrokiem, bo nie ma nic obrzydliwszego nad ścierwo smoka. Powróciłam z dalekiej podróży. Jedyne, co chciałam, to zanurzyć się w Sadzawce Pełnej Smoków, pełnej moich sióstr i matek. Wstałam i moje skrzydła uniosły mnie w górę. Leciałam. Widziałam pustynię, rzekę w wąwozie i cyprysy, bo tak miało być. Widziałam zielone wzgórze, ale nie mogłam dostrzec miasta. Czyżbym zabłądziła? Opuściłam się niżej. Na łagodnym zboczu rosły kwitnące krzewy. Mchy i trawy porastały skarlałe budowle i pokruszone mury. Poznałam to miejsce. Przy pękniętej na pół świątyni znalazłam zaśniedziały dzwon, leżał porzucony jak stary garnek. Zeszłam w dół zarośniętą dróżką, która tak niedawno była kunsztownie zdobionym pasażem. Tam, gdzie była sadzawka, w szarym pyle wygrzewały się jaszczurki. Mój cień je spłoszył, rozbiegły się i pochowały pod kamienie. Podniosłam zardzewiały, wygięty pręt, tylko to pozostało z ozdobnej i pełnej wdzięku balustrady. Minęły chyba stulecia, od kiedy byłam tu po raz ostatni. - A ile lat minęło na Ziemi? - zapytałam. Ale nie odpowiedziano mi. Znowu więc wzbiłam się w niebo, przeleciałam ponad drzewami, wąwozem, pustynią, aż pode mną była tylko ciemność. Nie bałam się. Nie obejrzałam się, żeby sprawdzić, czy miasto nie powróciło na wzgórze. Nikomu nie byłam tu potrzebna, domyśliłam się tego. Zwinęłam moje skrzydła, moje żagle. Spadłam w ciemność. Rozdział 6 W oczy raziło mnie ostre światło. Leżałam na arenie w Teatrze Rozrywki, w słońcu jupiterów. Było gorąco i śmierdziało benzyną. Reflektory stały wszędzie, zwieszały się z balkonów i sufitu. Ciemne kałuże odbijały blask i lśniły wszystkimi kolorami tęczy. Tatuś siedział na ławce. W ręku trzymał gazetę. - Uciekajmy! - zawołałam. Nie zareagował. Podbiegłam i wzięłam go za rękę, dał się prowadzić jak bezwolna kukła. Benzyna, wszędzie benzyna... Wydostaliśmy się wreszcie. Weszliśmy w wiosenną, pachnącą noc, świecił księżyc i świeciło miasto. Nasz blok nie był już czarną bryłą, okna były jasne i pootwierane, słychać było rozmowy i muzykę, na długim balkonie ostatniego piętra tańczyła przytulona para. Domofon nie działał, drzwi do klatki otworzyliśmy bez trudu. Czy tutaj też minęły wieki? Popatrzyłam na drzwi staruszków mieszkających naprzeciwko windy. Napisano na nich kredą „K+M+B” i liczbę oznaczającą rok, była taka sama jak wtedy, gdy widziałam ją po raz ostatni. Nie upłynęło wiele czasu, najwyżej dwa, trzy miesiące. Wjechaliśmy na górę. Krata chroniąca mieszkanie nasze i sąsiadów była otwarta, drzwi uchylone. Czyżby coś się stało? - zatrwożyło się moje serce. Przywitał nas Watson. Świeciły się wszystkie lampy, w kuchni leciał ostry rock. W pokoju babci było pusto, na łóżku leżał goły materac. Watson zaprowadził nas na górę. Mama w czarnym swetrze siedziała przy stole, przed nią, na platerowej tacy, stały trzy filiżanki i parujący imbryk. Usiedliśmy, mama nalała herbatę i podała tatusiowi jego ogromną filiżankę, mnie niebieską, a sobie wzięła chińską czarkę, jak zwykle. Chciało mi się płakać i śmiać. - Przychodził pan Henryk? - zapytał tatuś. - Nie, od jakiegoś czasu nie przychodzi. Mama umarła, on był jej gościem. Tatuś patrzył na mamę, ja rozglądałam się po pracowni. Na wszystkich ramach były gobeliny. Złotozielone miasto, Sadzawka Pełna Smoków, świątynia strzeżona przez kamienne smoki, smok śpiący pod cyprysami, dwa smoki splecione w walce, dwa smoki w płomieniach wydobywających się z Teatru Rozrywki - wszędzie smoki i mocne, czyste, nasycone barwy, jakich moja mama nigdy dotąd nie uznawała. - Nie sprzedam ich, jeśli nie zechcesz - powiedziała mama. W tej właśnie chwili światem wstrząsnęła straszliwa eksplozja. Zerwaliśmy się z krzeseł. Kopuła Teatru Rozrywki uniosła się w górę jak kapelusz nad gigantyczną głową. Było jasno niczym w południe, palił się Teatr, widzieliśmy go przez wszystkie okna pracowni. Płomienie wybuchały z kilku miejsc naraz, deski i jakieś przedmioty strzelały w górę jak korki od szampana, kopuła powoli spadała i rozłamywała się. Zaczęli zbiegać się ludzie, nadjeżdżały wyjące wozy strażackie, ale nikt nie przysuwał się zbyt blisko, bo ciągle słychać było detonacje i potężne uderzenia, jakby tam, w tej wielkiej, blaszanej puszce, toczyła się bitwa. Aż zobaczyliśmy je, dwa przeogromne, baśniowe smoki, splecione w walce na śmierć i życie, płonące w ogniu jak salamandry. Rozszarpywały się pazurami, waliły ogonami, wgryzały się w siebie nawzajem potwornymi zębami. Ich ryki wstrząsały miastem jak grzmoty. To był pierwszy i ostatni spektakl Teatru Rozrywki, ale jaki wspaniały, na pewno lepszy niż laserowe widowiska Jarre’a. Nagle smoki spadły na walący się Teatr i nie było ich już widać, a strażacy przystąpili do akcji. Teatr wciąż się palił, teraz już równym, jasnym płomieniem, był ogromną pochodnią, niczym więcej. Popatrzyłam na rodziców. Oczy tatusia były utkwione w mamie, a oczy mamy spoglądały w przestrzeń. Uśmiechała się do siebie. Broszka na jej swetrze lśniła diamentowo, włosy odbijały czerwony blask ognia. - Twoja matka to dziwna kobieta - powiedziała dawno temu ciotka Agnes. - Żaden mężczyzna nie obejrzy się za nią na ulicy, ale gdy ją zobaczy naprawdę, łatwo o niej nie zapomni. Ona potrzebuje właściwego oświetlenia, jeżeli rozumiesz, o co mi chodzi, Sylwio... Nie rozumiałam, o co jej chodziło, byłam przyzwyczajona, że według ciotki wszystko powinno być właściwe. Czy tym właściwym oświetleniem miała być łuna pożaru? Twarz mamy była biała, obca i piękna, wszyscy na nią patrzyliśmy, nawet uśmiechnięty mahoniowy Budda, nawet smoki z gobelinów, płomienie zaglądały jej w oczy... - Mamo! - zawołałam. - Mamo! Mama nachyliła się do mnie, objęła mnie i przytuliła swój policzek do mojego policzka. - Sylwio, córeczko moja, taka jestem szczęśliwa, że znowu jesteśmy razem, chociaż nie ma już babci - powiedziała i wszystko było znów normalnie, jak zawsze, jak zawsze. Poszłam na cmentarz. Na płycie dopisano imiona i nazwiska babci Krystyny, poza tym nic się nie zmieniło. I tak zostało jeszcze dużo miejsca. Były więc razem, podobne i takie różne. Ciekawe, czy ciotka Agnes miała na sobie perukę, kiedy ją palili? - zastanawiałam się. I jak bardzo zdążyły urosnąć włosy babci Krystynie? Głupio mi się zrobiło z powodu takich myśli, zmówiłam „Wieczne odpoczywanie” i zapytałam wreszcie o to, co dręczyło mnie od dawna. - Babciu, czy to ty rzuciłaś na tatusia czar przemiany? Znałaś ten czar, prawda? Babcia nic nie odpowiedziała, więc mówiłam dalej: - Babciu, jeżeli nawet ty to zrobiłaś, kocham cię. Oczywiście szkoda, że nie byłyśmy takie jak ty i babcia Stefania, ale i tak cię kocham. Miałaś okropnie ciężkie życie i byłaś odważna i poświęciłaś się dla mnie. Poza tym jestem twoją wnuczką i jestem do ciebie podobna, chociaż nie mam takich włosów jak kobiety z naszej rodziny... Brnęłabym dalej w tę mowę pożegnalną, gdybym nie zobaczyła osłupiałych oczu starszej pani z konewką w ręku. Stała niedaleko, za krzakiem bzu i słyszała wszystko. - Nie znoszę cmentarzy i nienawidzę starych bab, które udają, że pielęgnują groby swoich drogich nieobecnych, a naprawdę podsłuchują, co dzieje się na sąsiednich kwaterach - powiedziałam tak, jakbym kontynuowała swoją przemowę, i odeszłam stamtąd. Świat wrócił do normy. Były zamachy, wypadki, klęski, walczono z handlarzami narkotyków i z bezbronnymi ludźmi domagającymi się wolności. Ale nie było już smoka. Zapomniano o nim natychmiast, bo nie był stąd. Wyłonił się na chwilę z mroku starych baśni i odszedł, więc i pamięć ludzka włożyła go między bajki. W moim biurku leżał stary numer „National Geographic” ze smokiem na okładce. Chciałam poznać tę kobietę, która go upolowała swoim obiektywem. Napisałam do „National Geographic”, bo nie wiedziałam, do kogo mam się zwrócić tutaj. Odpowiedziano mi, ale nie był to list od nikogo z redakcji. Napisał do mnie jakiś chłopak z Japonii, że też interesuje się smokiem i chciał poznać tamtą kobietę, ale ona zaginęła. Podobno postanowiła sfotografować smoka jeszcze raz i po prostu nie wróciła z jednej ze swoich wypraw. Japończyk napisał, że jeśli wiedziałabym cokolwiek o smoku, jest gotów nawet przyjechać, aby ze mną porozmawiać. Wyrzuciłam jego list. Tatuś kupił malucha, bo volvo spaliło się razem z Teatrem Rozrywki. Maluch to nie jest samochód dla tak ogromnego mężczyzny, tatuś go nie lubił i nigdy go sam nie reperował, zresztą nie miał już garażu. Koniak przychodził teraz do nas wieczorami, pił z rodzicami herbatę w pracowni i rozmawiali o polityce. - Ostatnio polityka jest najwspanialszym z igrzysk - mówił czasami tatuś, ale dla mnie nie było w tym nic ciekawego. „Jestem na to za stara” - tak powiedziałaby ciotka Agnes. Koniak nawet nie musiał się upijać, tak interesująca była ta polityka, ale ja widziałam, jak podczas tych niekończących się ceremonii picia herbaty patrzył na mamę. Tatuś nic nie zauważał, to pewne, trzymał mamę za rękę, jakby bał się utonąć. A mama? Jeśli nawet podobały jej się te ciemne spojrzenia Koniaka, nie dawała nic po sobie poznać, czasami tylko była aż nieprzyzwoicie ładna. Żal mi było tatusia. Smok zamieniony w człowieka - tak o nim czasami myślałam. Latał po nocnym niebie, piękny i groźny, a teraz zwykły facet w szarym garniturze jedzie żółtym maluchem przez zatłoczone miasto. Nawet samolotem nie udało mu się zostać, jak marzył w dzieciństwie. Nie tańczyliśmy już od dawna i ja nie tęskniłam za tym. Wiedziałam jednak coś, co prawdopodobnie wiedział i on - czaru przemiany nie można nigdy zniszczyć do końca. Może powrócić w każdej chwili, jak wspomnienie. Udało mi się zdać do liceum, chociaż nie było mnie w szkole ponad dwa miesiące. Mieszkałam w pokoju, który przedtem należał do babci, siadywałam przy jej sekretarzyku, wyprostowana, na brzeżku krzesła i czytałam. Rano czesałam się przed lustrem w rzeźbionej ramie i w kryształowej perspektywie widziałam babcię Stefanię na klęczniku, dziewczynkę ubraną na biało, z książką oprawioną w skórę, ciotkę Agnes podrzucającą czerwoną piłkę. Długo szczotkowałam włosy, aż stawały się lśniące i puszyste. Zbliżały się wakacje i mieliśmy jechać nad morze, ale nie cieszyło mnie to. Byłam smokiem i latałam w porannym, alabastrowym powietrzu nad pustynią, wschodzące słońce barwiło na różowo morze piasku. Pachniało kawą i perfumami ciotki Agnes, ale nie dziwiły mnie te zapachy. W dole ujrzałam zielonozłote miasto i zrozumiałam, jak bardzo do niego tęskniłam. Zapikowałam w dół i nagle wszystko zniknęło. Obudziłam się, chociaż nie chciałam się obudzić. Weszli rodzice, na sekretarzyku postawili ogromny tort i odśpiewali „Sto lat”. - Zobacz, Sylwio, to Ludwiczek zamówił dla ciebie z Kanady tort w Holiday Inn, musiało go to kosztować majątek - powiedziała mama. - To dla nas majątek, nie dla niego - odrzekłam zgryźliwie. - Chodźmy, Ewuniu, niech jubilatka się wyśpi, będzie w lepszym humorze - powiedział tata, objął mamę i wyszli. Rozejrzałam się po pokoju. Na krześle wisiała nowa, trykotowa sukienka - podkoszulek od Ludwiczka, na podłodze stały szpilki po ciotce Agnes. Dziś były moje piętnaste urodziny, mieliśmy iść na obiad, wieczorem rodzice szli do kina, a u mnie miała być prywatka. Zamknęłam oczy, bo chciałam w końcu wrócić do mojego miasta, ale nie mogłam już zasnąć. Usiadłam na łóżku. - Nie, to wam się nie uda - powiedziałam stanowczo. - Dawno umarłaś, a ja ciągle mam robić to, czego ty sobie życzysz. Mam nosić szpilki po tobie, w Kanadzie twój kochanek czeka, aż dorosnę. Mam gdzieś twoje pieniądze i zrobię, co zechcę. Zresztą i tak nie jestem jak kobiety z naszej rodziny, żadna z was przecież nie miała takich włosów jak moje... - Świetnie, Sylwio, moje najlepsze życzenia! - powiedziała ciotka Agnes. Siedziała na okiennym parapecie i machała nogami. Wyglądała na trzydzieści kilka lat, jej czarne włosy były ostrzyżone trochę staromodnie, ale ostatnio znowu nosiło się takie fryzury. - Gdybyś tańczyła, jak ci zagrają - mówiła - nie byłabyś jedną z nas. Jesteś słodki, jesteś taki słodki... - Ciociu, czy to twoje prawdziwe włosy, czy peruka? - zapytałam szybko, bo obawiałam się, że zaraz sobie pójdzie. - Ależ, Sylwio, co za głupie pytanie, mówiłam ci niedawno, że włosy naprawdę nie są ważne. To dla Krystynki przedstawiają taką wartość, ale ona sfiksowała, kiedy oddali ją Robertowi, o tym też ci mówiłam. Co do mnie, sądzę, że dobry bourbon i inteligentny żart... Nie dokończyła tego zdania. Zniknęła, odeszła. W oknie było niebieskie niebo, nic więcej. Rozdział 7 Nazajutrz obudziłam się z bólem głowy. Była niedziela. W samym środku okna tkwiło zamglone słońce. Zrobiłam sobie kakao i poszłam do stołowego, żeby wypić je przy telewizji. W fotelu pod oknem siedział tatuś i trzymał w rękach rozłożoną gazetę. Zawołałam „Cześć!”, ale on nie odpowiedział na moje powitanie. Zadzwonił telefon. Tatuś nawet się nie poruszył, więc podeszłam i podniosłam słuchawkę. Telefonował Ludwiczek. Byłam pewna, że przyjechał i jest w Warszawie. Ucieszyłam się. - Ależ nie, Sylwio, jestem w Toronto - powiedział Ludwiczek. - Chciałbym, żebyś tu przyjechała w przyszłym tygodniu. Wymyśliłem nową zupę, nazywa się „ostrygi contra kołduny”. Ciekaw jestem, czy ci będzie smakowała. Spojrzałam na tatusia. Nad jego głową wisiała złota kula, słońce. Wielkie litery na rozpostartej gazecie ułożyły się w tytuł „Przerwane rozmowy”. - Z przyjemnością spróbuję twojej zupy - powiedziałam do słuchawki. - Stęskniłam się za tobą. Ale wiesz, chciałabym przyjechać z tatusiem. On też bardzo lubi twoje potrawy. - Masz rację, Sylwio - powiedział Ludwiczek po chwili ciszy. - Przykro mi, że sam na to nie wpadłem. Mój znajomy przywiezie wam za kilka dni bilety na samolot. Będę na was czekał. O wizy się nie martwcie, ten znajomy to prawdziwy VIP. Wszystko stało się tak szybko, że tatuś ledwo zdążył załatwić sobie urlop. Wrzuciłam do walizki dwie pary spodni i kilka swetrów, do starej torbytornistra z jasnej skóry schowałam „National Geographic” z holograficznym smokiem na okładce i przedwojenne zdjęcie babci Krystynki w kostiumie kąpielowym. Po co zabierałam to ze sobą? Czyżbym miała wyjechać na zawsze? Na Okęcie pojechaliśmy maluchem. Prowadził Koniak, mama siedziała z przodu, obok niego. - Spotkamy się na Nowym Świecie - powiedział Koniak, gdy się żegnaliśmy. Te słowa brzmiały mi w uszach, kiedy sprawdzano mi paszport. Mama i Koniak machali nam zza barierki, trzymając się za ręce. Byli tego samego wzrostu, ubrani w dżinsy i kolorowe podkoszulki, oboje drobni i chudzi, z jasnymi, prostymi włosami spadającymi na oczy. Wyglądają jak rodzeństwo, pomyślałam, zanim zasłoniła ich hałaśliwa wycieczka uzbrojonych w błyszczące okulary Amerykanek. I tak znaleźliśmy się po tamtej stronie, jak kiedyś ciotka Agnes, a potem Ludwiczek. Podeszliśmy do stołu, nad którym świecił zielony napis „Nothing to declare”. Przestraszyłam się, że celnik zechce sprawdzić, co mam w torbie, i tatuś zobaczy smoka na okładce „National Geographic”. Nigdy dotąd nie rozmawialiśmy o tym, co było. Tamta sprawa stanowiła dla nas tabu, była milczeniem, które czasami jak czarny ptak przelatywało przez pokój. Celnik jednak przepuścił mnie bez słowa i poprosił tatusia o pokazanie zawartości kieszeni. Tatuś wyłożył na czarny blat portfel, chustkę do nosa i garść skasowanych biletów autobusowych. Długie, szczupłe palce celnika z wprawą przetrząsały przegródki portfela. Wreszcie znalazły coś interesującego - malutki zwitek papieru. Palce rozprostowały zwitek i uniosły w górę szarawy paseczek o postrzępionych brzegach. - Co to jest? - zapytał celnik. Wiedziałam, co to jest. Ten zwyczaj tatusia zawsze denerwował mamę. Czytając gazetę oddzierał brzeżki i wałkował je między dwoma palcami, a potem małe ruloniki chował do kieszeni lub upuszczał na podłogę. Celnik patrzył na tatusia, ale on milczał. - Jest pan prawdziwym wirtuozem. Cieszę się, że pana poznałam - powiedziałam i uśmiechnęłam się do celnika olśniewająco. Był to naprawdę przystojny facet, trochę podobny do Arsena Łupina. Po chwili i on się uśmiechnął. Zrolował papierek między dwoma palcami, zupełnie tak, jak robił to tatuś, potem schował go do przegródki portfela i podał portfel tatusiowi. - Dziękuję - powiedział i zajął się następnym pasażerem, jednym z czterech wysokich rabinów w czarnych płaszczach i kapeluszach. Wyglądali raczej na komandosów lub sportowców niż na duchownych, a ich brody i pejsy sprawiały wrażenie sztucznych. Celnik powiedział coś cicho do pierwszego z rabinów i nagle wszyscy czterej, jak na komendę, pootwierali swoje czarne nesesery i zaczęli wyrzucać ich zawartość na blat, podtykając celnikowi pod nos rozmaite przedmioty i przekrzykując się nawzajem. Celnik cofnął się o krok i zasłonił rękami, powiedział swoje „dziękuję”, tym razem po angielsku, i po prostu odszedł, a rabini zgarnęli swoje drobiazgi i pobiegli dalej. - Nigdy w życiu nie widziałam rabina, a tutaj od razu czterej - powiedziałam do tatusia. - Twój dziadek był rabinem - powiedział tatuś, patrząc, jak cztery długie, czarne płaszcze nikną za jakimiś drzwiami. - Jak... Dlaczego ja o tym nie wiem? Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziałeś? - zapytałam. - Nie wiem. Chyba nie było okazji. Zresztą to minęło - powiedział tatuś i poszedł przodem. Rodzice mojego taty! Nigdy nic o nich nie słyszałam. Prawdę mówiąc, nawet nie podejrzewałam, że miał rodziców. Ciotka Agnes przysłała mi moje drzewo genealogiczne, drzewo mojej matki, sięgające wielu pokoleń wstecz, a mnie nawet nie wpadło do głowy, że jestem z dwóch pni i to drugie drzewo też istnieje. Podbiegłam do tatusia i wsunęłam swoją rękę w jego rękę. Podeszliśmy do następnej kontroli. Na kobietę stojącą przed nami zwróciłam uwagę jeszcze na parkingu. Wszyscy się za nią oglądali. Wyglądała, jakby wybiegła z filmu Felliniego. Ogromna i tłusta, ubrana w białą, opiętą i wydekoltowaną suknię, na głowie miała maleńki kapelusik z woalką, również biały. Jedynym jej bagażem była ślubna wiązanka z białych róż. - Po co jej te róże? Przecież i tak zwiędną - powiedział cicho tatuś. To samo pytanie zadał sobie chyba rumiany żołnierzyk, bo oglądał róże bardzo długo, zanim przepuścił je przez rentgenowski tunel. Popatrzył w monitor i z przepraszającym uśmiechem oddał wiązankę kobiecie, a ona pogłaskała go po głowie, była chyba ze dwadzieścia centymetrów od niego wyższa. Żołnierzyk zarumienił się jeszcze bardziej i rozejrzał się, czy nikt tego nie zauważył. Spojrzałam na tatusia. Z trudem opanowałam śmiech; nie chciałam robić przykrości temu młodemu żołnierzowi. Zapakowano nas do zdezelowanego autobusu, ruszyliśmy i po chwili zatrzymaliśmy się. Było ciasno i duszno, żadne z okien nie dało się otworzyć. Kobieta w bieli stała tuż za mną; śmierdziała tak, jakby wylała na siebie cały flakon podłych perfum. Jej olbrzymia, kwadratowa, upierścieniona dłoń dotykała mojej dłoni. Chciałam się odsunąć, ale japońska wycieczka zastawiła mnie plastikowymi torbami z butlami whisky i kartonami papierosów. Patrzyłam przez okno. Na pomoście dla odprowadzających coś błysnęło, zobaczyłam Koniaka i mamę; Koniak grał na saksofonie! Pokazałam ich tatusiowi. - Ciekawe, co gra, może „Sonatę księżycową”? - zapytał tatuś. - A może „Marsza weselnego”? - odpowiedziałam pytaniem, a tatuś odwrócił głowę. Ruszyliśmy znowu i wreszcie dowieziono nas do samolotu. Na szczycie trapu obejrzałam się, pomost był bardzo daleko, nie można było rozróżnić poszczególnych ludzi, ale wiedziałam, że złoty promień to saksofon Koniaka. Znowu leciałam, ale to nie był prawdziwy lot. Nie czułam pędu i dotyku powietrza. Przez okrągłe okienko widziałam kawałek blaszanego skrzydła ze srebrnymi nitami i szare chmury. Staliśmy w miejscu i czas też stanął. Wszyscy wokół nas zasnęli, siedząca przed nami stara dama chrapała i poświstywała. Tatuś i ja nie spaliśmy, ale też i nie rozmawialiśmy. Tatuś nawet nie zajrzał do gazety. Wyjęłam z torby „National Geographic” i podałam mu. Popatrzył na okładkę. - Piękny hologram - powiedział i odłożył pismo na stolik. - Idę na siusiu - powiedziałam. Nie włożyłam butów. Idąc, poczułam coś pod stopą. Schyliłam się i podniosłam białą różę. Była sztuczna. Kobieta w bieli siedziała wyprostowana obok dwóch śpiących Japończyków. Popatrzyła na mnie. Weszłam do toalety i zamknęłam za sobą drzwi. Na półeczce nad umywalką stały dwie butelki z wodą kolońską. Wyjęłam z jednej z nich szklany korek i wetknęłam tam różę. Nie chciało mi się siusiać. Umyłam ręce i popatrzyłam w lustro. To samo co zawsze, czarna grzywka nad oprawką okularów. Znowu szłam po wąskim dywaniku między rzędami foteli. Poraził mnie wysoki, ptasi krzyk, coś spadło mi na plecy. Nikt nie spał, wszyscy na mnie patrzyli. Byłam uwięziona. Ktoś stojący za mną obejmował mnie w pasie i przyciskał do siebie. Na szyi czułam chłód metalu. Kątem oka widziałam bufiasty rękaw białej sukni. Wtulona w wielkie, miękkie ciało, w chmurze wstrętnego zapachu, który pamiętałam, powoli szłam lub byłam niesiona. Rzędy foteli z nieruchomymi, wpatrzonymi we mnie ludźmi powoli przesuwały się do tyłu, jak dwa ruszające z peronu pociągi. A więc to ma być mój ślub, jestem słodki, słodki, czysty... Krzyk narastał, wibrował, wypełniał całe wnętrze samolotu. W końcu korytarza, zasłaniając sobą drzwi, stał mężczyzna i w obu rękach trzymał pistolet. Widziałam otwór lufy, kółeczko malutkie jak moneta. Twarze przypływały i odpływały, siwa pani w okularach, dziewczyna z jasnymi lokami, wąsaty facet, chłopiec, znowu starsza pani... mój tatuś! - Tatusiu! - krzyknęłam myślą. - Tatusiu! Tatuś wystrzelił ze swojego fotela, coś mnie uderzyło, samolot przechylił się i wyprostował. Mój tatuś trzymał mnie w objęciach, straszna kobieta leżała na podłodze jak góra białej pościeli, a na niej mężczyzna z pistoletem. Ptasi krzyk umilkł, wszyscy coś mówili, zjawiły się stewardesy i mężczyzna w stalowym mundurze. - Ja też będę chodził na karate - powiedział chłopiec w czarnym podkoszulku z supermanem. - Jak się nazywa ten cios? - Uderzenie ogonem smoka - odpowiedział tatuś. Gładził mnie po policzku i patrzył pod nogi. Na dywanie leżał numer „National Geographic”. Z granatowego morza wynurzał się smok. - Nie wiedziałam, że jesteś karateką - powiedziałam. Tatuś roześmiał się głośno. Spojrzał w stronę okna. Chmury zniknęły. Za oknem było niebo, słońce i ocean. - Chodźmy, Sylwio. Znowu ruszyły rzędy foteli, nieznajome twarze mijały nas coraz szybciej, była to zaledwie chwila, w ostatnim momencie przemknęło dwóch pilotów za konsoletą pełną zegarów. Teraz tylko niebo, słońce i ocean. Samolot jest coraz dalej, znika, roztapia się w błękicie. Znów jestem smokiem. Lecę. Obok mnie leci smok z hologramu, mój tatuś. - Wolę być smokiem niż delfinem! Delfiny nie potrafią latać! - krzyczę. - Wolę być smokiem niż samolotem! Samoloty nie potrafią pływać! - krzyczy on. Było tylko niebo, słońce i ocean. Leciałam. Obok mnie leciał smok z hologramu. Runęliśmy w dół, w Atlantyk.