BEATA KRUPSKA Opowieść o Agatce ilustrował - J.Tybur Spółka Wydawniczo-Księgarska Redaktor Krystyna Grzesik Redaktor techniczny Zbigniew Winiarski Text © copyright by Beata Krupska. Warszawa 1991 Illustrations © copyright by Jacek Ty bur. Warszawa 1991 ISBN 83-85004-87-4 20892, ROZDZIAŁ PIERWSZY w którym poznajemy Pierwszego Kota Uwielbiającego Gotowane Jarzyny Agata mieszka w Osadzie, w różowym domku z tarasem i szarymi kolumnami. Kolumny właściwie powinny być białe, ale ponieważ nigdy ich nikt nie pomalował na biało, więc są takie, jakie są. Osada jest małą miejscowością, w której wszyscy się znają i opowiadają o sobie nawzajem różne dziwne his- torie. Z jednej strony Osady biegnie szosa, a z drugiej leży duża, drzewiasta Puszcza. W Puszczy mieszkają łosie, j sarny, lisy, zające i Leśniczy. Różowy Dom stoi w dużym ogrodzie, który Babcia ' Agaty uprawia z pewnym roztargnieniem, bo musi się ; oprócz tego opiekować Agatą, choć Agata uważa, że żadna opieka nie jest jej potrzebna. Babcia opiekuje się również czterema psami, dwoma kotami i wszystkimi innymi stwo- rzeniami, które jej się akurat nawiną pod rękę. Agatka ma sześć lat i niebieskie oczy. Kiedy dorośnie, chciałaby występować w cyrku. A na razie chodzi do przedszkola, ładnie rysuje i uważa, że jest Księżniczką. Babcia jest Babcią. Opiekuje się Agatką, gotuje pyszne obiady, piecze jeszcze bardziej pyszne ciasta i uprawia z pewnym roztargnieniem swój ogromny ogród. Ogromny Ogród jest ogromny. Rosną tam warzywa, kwiaty, krzewy owocowe, drzewka owocowe i róże. Dla babci róże to nie są kwiaty. Róże to są róże, rosną osobno na starannie utrzymanych klombach i często chorują. Babcia spryskuje róże specjalnymi środkami i bardzo się o nie martwi, ale one chorują i tak. Babcia uważa, że to źle świadczy o ich charakterze i gdyby miały choć trochę współczucia dla niej, to by tak często nie chorowały. Natomiast mama Agatki uważa, że to dobrze świadczy 0 charakterze szkodników atakujących krzewy róż, że tak łatwo się nie poddają i walczą o swoje. Najbardziej sprawiedliwe są psy. Bez żadnych uprzedzeń podgryzają zarówno zdrowe krzewy, jak i te już za- atakowane przez szkodniki. Babcia mówi, że szkodniki razem z psami to jest jedna wielka armia nieprzyjaciela i że musi ich pokonać choćby miała paść trupem. — Jak się pada trupem? — zapytała kiedyś Agatka, ale zamiast odpowiedzi otrzymała groźne spojrzenie Babci 1 więcej już nie pytała. Z lewej strony Ogromnego Ogrodu jest lasek. Nazywa się Laskiem Babci. Rosną w nim grzyby i mieszkają zaskrońce oraz komary. Agatka zaskrońców się brzydzi, a komarów nie lubi. Ale chyba nikt nie lubi komarów. Nawet najmilszy komar potrafi ukąsić boleśnie, więc właściwie za co je lubić? Pewnego razu mama Agatki spotkała w Lasku Babci zająca. Nikt nie wie, jak on tam się dostał, bo Lasek jest ogrodzony płotem. Nie wiadomo także, jak się wydostał, bo nikt go nigdy więcej tam nie spotkał. Agatka i mama Agatki bardzo żałują, że zając okazał się taki nieufny. Domowy zając byłby czymś bardzo interesującym i na pewno by się przydał, choć nie wiadomo dokładnie do czego. Ale może zając jeszcze kiedyś zmądrzeje i wróci. W Lasku Babci jest stara altana i stary basen, w którym nie ma wody. Od wielu lat nie ma w nim wody. Właściwie można powiedzieć, że nigdy w nim wody nie było. Basen wygląda jak bunkier, jest szary, porośnięty mchami i popę- I kany w wielu miejscach. Wygląda bardzo tajemniczo. Rosną w nim pokrzywy i inne chwasty oraz koślawy krzak, który z każdym rokiem jest coraz wyższy i niedługo zacznie wystawać z basenu. Agata jest trochę obrażona o to, że krzaki rosną szybciej niż dzieci. Uważa, że powinno być odwrotnie. — Ale co robić? — mówi Agatka patrząc podejrzliwie na krzak rosnący w basenie. — Nie ma żadnego sposobu na nieposłuszne krzaki. Stara altana jest bardzo stara, spróchniała i jest ulubio- nym miejscem przebywania wielkich, tłustych, leśnych pająków. Mieszkają tu całymi gromadami. Mama Agatki mówi, że pająki są może i miłe, ale mają jedną poważną wadę — są brzydkie. Brzydota pająków tak bardzo prze- szkadza mamie Agatki, że na widok jednego brzydkiego pająka, ucieka z głośnym krzykiem, wołając „ratunku!". Mieszkańcy Różowego Domu są bardzo różnorodni. To prawda, że Babcia jest inna od Agatki, a Agatka jest inna od Babci, ale zwierzęta są od nich jeszcze bardziej inne, chociażby dlatego, że wszystkie są pokryte futrem i do tego każde z nich pokryte jest innym futrem. Czarno-biało-brązowa suka, która kiedyś zamierzała być wyżłem, ale jej się to nie udało, nazywa się Elżbieta. Wszyscy mówią na nią Bietka. Mama Agatki mówi na nią kuzynka Bietka, bo przeczytała kiedyś bardzo ładną książkę pod tytułem „Kuzynka Bietka". Bietka jest bardzo spokojna, wierna i oddana. Babcia i mama Agatki przywiozły ją ze schroniska dla bezdom- nych zwierząt. Bietka była wtedy bardzo malutka i bardzo wystraszona. Chyba jeszcze pamięta tamte smutne czasy, bo bardzo jest do całej rodziny przywiązana i boi się obcych ludzi. Nikomu obcemu nie pozwala się pogłaskać i warczy, jeśli ktoś wyciągnie do niej rękę. Ale szybko się zaprzyjaźnia i wtedy potrafi być spokojna i wesoła. Papaj, syn Bietki, jest duży i biały. Pozwala się głaskać każdemu, kto ma na to ochotę, a boi się wyłącznie innych psów, szczególnie tych, które są większe od niego. Kuli wtedy ogon pod siebie i udaje, że go nie ma. Papaj nie rozumie, że pies tak duży jak on nie może po prostu przestać być. I tak go wszędzie widać, a do tego i słychać, bo Papaj jest bardzo ciężki i kiedy biegnie, ziemia dudni, jakby biegło stado słoni, a nie jeden tchórzliwy pies. Teraz Bietka ma dwoje nowych dzieci. Małe, puchate pieski, jeden biały i wełnisty, a drugi brązowo-biały o gład- kim futerku. Pieski nazywają się wspólnie: Piesie. Trzeba je będzie oddać jakimś dobrym ludziom, kiedy trochę pod- rosną. Dlatego Babcia i Agatka nie wybrały im żadnych imion. Zrobi to ich przyszły właściciel. Mama Agatki bardzo chciała wybrać imiona dla Piesiów, ale Babcia, Agatka i oba Piesie tak głośno protestowały, że musiała zrezygnować z tego pomysłu. Bardzo żałowała, bo mama Agatki lubi wybierać imiona dla wszystkich ludzi, zwierząt i przedmiotów. Ale nikt by nie zwyciężył w obliczu połączonych sił Babci, Agatki i dwóch tłustych szczenia- ków. Mruczka, która jest pierwszą kocicą z Różowego Domu, przybłąkała się kiedyś do Ogrodu Babci. Był pochmurny, deszczowy dzień, a Mruczka była małym dzieckiem kocim i musiało jej być bardzo smutno, gdy tak błąkała się sama I po jesiennym, mokrym świecie. Więc została. Było to bardzo dawno. W Różowym Domu nie było wtedy jeszcze żadnych zwierząt, a Agatka była niemowlęciem w pielu- chach. Gdy pojawiła się Mruczka, zmarznięta i głodna, wychudzona i brudna, dostała miskę ciepłego mleka, a potem mama Agatki wzięła ją na kolana i nakryła swetrem. Mruczka zasnęła. Był to pierwszy spokojny sen w jej życiu. Przybycie Mruczki rozpoczęło nową epokę w dziejach Różowe- go Domu. Była to Epoka Na- szych Zwierząt. Mruczka jest czarno-biała i bar- dzo dostojna. To ona, jeśli chce, rządzi całym ogrodem i wszystkimi zwierzętami. Ale prze- ważnie nie rządzi, tylko udaje, że nikogo i nic nie spos- trzega. Jest leniwa. Chyba, że chodzi o polowanie. Wtedy z Mruczki wydobywają się wszystkie drzemiące instynkty dzikich przodków i Mruczka zaczyna być najruchliwszym kotem w świecie. Mruczka ma córkę, Pumę. Puma jest drugą kocicą z Różowego Domu. Ma dopiero trzy miesiące i jest ciemnobrązowa w czarne pręgi. Albo czarna w ciemno- brązowe pręgi. Dokładnie nie wiadomo, wiadomo nato- miast, że Puma jest bardzo ładna. Babcia mówi, że Puma to chuligan. Być może. Ale przecież każdy młody kot to chuligan. Tylko by biegał i rozrabiał, ku radości dzieci, a zgryzocie ich rodziców i dziadków. Gdy Puma dorośnie, z pewnością będzie równie dostojna i rozważna jak jej matka. Na razie Mruczka uczy Pumę polowania, czatowania w trawie na motyle, wdrapywania się na drzewa, chodzenia po dachach , rożnych innych umiejętności, które są nie- zmiernie przydatne każdemu, kto urodził się kotem * * * — Wiesz co? — powiedziała Bietka do Papaja. Psy leżały pod bramą przy długim szpalerze trzymetrowych tuj, które rosły wzdłuż całego płotu, osłaniając Różowy Dom przed wścibskim okiem sąsiadów i przypadkowych prze- chodniów. — Co? — sapnął Papaj leniwie otwierając prawe oko. — Dziś na obiad pewnie znów będzie makaron — głos Bietki był ponury i pełen rezygnacji. — O, rety! — jęknął Papaj. — Czy Babcia naprawdę zapomniała, że psy należy odżywiać mięskiem?! — Może mama Agatki przywiezie jakieś ochłapy... — szepnęła Bietka z nadzieją w głosie. — Ochłapy będziesz jadła?! — oburzył się Papaj. — Pewnie, że będę. Ochłapy mięsa to jasne gwiazdy na ciemnym horyzoncie psiego życia — powiedziała wyniośle Bietka i pobiegła do altany w Lasku Babci. Papaj został tam, gdzie był, przeciągając się rozkosznie. Nie chciało mu się biec do Altany. Nic mu się nie chciało robić. Dzień był bardzo gorący, parny, bezwietrzny. Papaj szczeknął leniwie na samotnego przechodnia, ale nawet szczekać mu się nie chciało, choć na ogół było to jego ulubionym zajęciem. Rozejrzał się wkoło. Babcia i Agata były w domu. Dobiegał stamtąd brzęk naczyń kuchennych, a do wilgotnego, gorącego nosa Papaja podpełznął bliżej nieokreślony, smakowity zapach. Obiad jedzą — pomyślał z goryczą Papaj. — A psy głodują i więdną z upału. Ponure myśli przerwały mu Piesie, które przybiegły do płotu w podskokach. Piesie za- wsze chodziły razem, często potykając się o siebie. Upadały wtedy pyszczkami w trawę i wydawało im się, że świat jest naprawdę bardzo wesołym miejscem. Papaj warknął groźnie na oba maluchy, kłapiąc zębami. Zęby Papaja są ogromne, białe i jest ich bardzo dużo. Piesie przestraszyły się i odskoczyły niezdarnie na bezpiecz- ną odległość. Papaj wypiął dumnie pierś, a potem powalił się na ziemię z głuchym tąpnięciem. Powiercił się brzuchem w piasku szukając wygodnej pozycji. Ale nie zdążył zasnąć. Spomię- dzy tuj wyskoczyła żabim skokiem Puma, lądując tuż przy psim pysku, pełnym wielkich zębów. — No, co malutka? — zagadnął czule pies, liżąc ją po nosie i po uszach. Papaj lubił Pumę. Wzbudzała w nim instynkty opiekuńcze. Puma pacnęła go łapką w ucho, a potem przemaszerowała po jego grzbiecie i, zeskakując z rozczapierzonymi łapkami, pognała do domu. — Ta też na obiad — spochmurniał znów Papaj. — Rybkę dostanie, jajeczko, może zupkę jarzynową... Czy widział ktoś kota, który lubi marchewkę, pory, selery i pietruchę? Nikt nie widział. Takich kotów nie ma. Tylko u nas musiały się trafić takie dwa dziwadła. Psom od ust odbierają!! Papaj miał rację. Zarówno Puma, jak i Mruczka bardzo lubiły gotowane jarzyny i zupy jarzynowe, szczególnie zupę 10 kalafiorową. Nikt nie wie, jak to się dokładnie stało. Kiedyś Babcia nie dawała Mruczce gotowanych jarzyn, wiedząc, że koty takich rzeczy nie jadają. Aż pewnego dnia zauważyła, że Mruczka wyjada coś z kosza na śmieci. Leżały tam, na samym wierzchu, jarzyny z zupy, którą Agatka jadła na obiad. — Coś takiego? — zdziwiła się Babcia. — Zupełna wariatka jesteś! Co ty, kocico, wyprawiasz?! Koty przecież nie jedzą jarzyn! Mruczka nie przejęła się wcale słowami Babci. Otarła się przymilnie o jej nogi, zaglądając w oczy i mrucząc bardzo skomplikowane melodie. Od tego dnia wszystkie jarzyny ze wszystkich zup gotowanych przez Babcię wędrowały do talerza Mruczki. Jeśli na obiad była zupa jarzynowa, to Mruczka dostawała dwa talerze. I tak Mruczka została Pierwszym Kotem Który Uwielbia Gotowane Jarzyny. A Puma, nie chcąc być gorszą od matki, została Drugim Kotem Który Uwielbia Gotowane Jarzyny. Babcia często mówi, że Różowy Dom to dom wariatów. Ale chyba nie ma racji. Jest to Dom Kotów Które Uwielbiają Gotowane Jarzyny. ROZDZIAŁ DRUGI z którego wynika, że pierwsza wizyta Tarsjusza ma miejsce w drugim rozdziale, co jest zupełnie bez sensu, ale nic na to nie poradzimy Kiedy Agatka po raz pierwszy zobaczyła Tarsjusza, pomyślała, że jest to bardzo mądre stworzenie, bo pojawiło się akurat wtedy, gdy było jej niesłychanie i niewysłowienie nudno. Od rana padał deszcz. Padał przez cały dzień. Teraz był już wieczór i Agatka leżała w łóżeczku, a deszcz ciągle padał i nic nie wskazywało na to, żeby zamierzał przestać. — Już byś przestał — szemrały drzewa i krzaki. — Tak nam mokro. Czy ty myślisz, że my jesteśmy meduzy? — Nic nie myślę — odparł deszcz szeptem. — Po prostu padam. — My też nie jesteśmy meduzami — pisnęły kwiaty. — Mógłbyś już przestać. Pozmywasz wszystkie barwy z naszych płatków. Będziemy blade! — W Deszczowym Kraju wszystkie kwiaty są blade — szeptał deszcz. — A deszcz to szelest. Deszczu nie ma, więc nie może nic przestać robić. Po prostu pada. — Gbur! — warknęły gniewnie wszystkie rośliny i na- kryły głowy liśćmi. Agatka siedziała w nogach swojego łóżka i wpatrywała się w deszczowe okno. Pomyślała właśnie, że ona również nie ma ochoty być meduzą, gdy Tarsjusz wskoczył do jej łóżeczka i przykucnął na kołdrze. __ przesuń się trochę, bo mi niewygodnie — powiedział grubym głosem. Tarsjusze są bardzo śmieszne. Wyglądają trochę jak małpka i trochę jak nietoperz. Mają bardzo duże uszy i bardzo duże, ogromne oczy oraz malutkie łapki z mięk- kimi poduszeczkami. __ Nie narzekaj. Każdemu jest niewygodnie w obcym łóżku — powiedziała Agata oglądając z uwagą swojego gościa. — Nie jestem w obcym łóżku. Jestem w twoim łóżku i dla takich dwóch małych istotek jak my jest tu dosyć miejsca. Jeśli się grzecznie przesuniesz, to powiem ci, która jest godzina. — Ja wcale nie chcę wiedzieć, która jest godzina — po- wiedziała Agatka. — Ależ chcesz, bardzo chcesz! Zastanów się przez chwilę. — Rzeczywiście, teraz właśnie poczułam chęć. No, więc powiedz mi, która jest godzina? — Siódma. — Dlaczego siódma? — zdziwiła się dziewczynka. — Zawsze jest siódma, kiedy ja przychodzę — zaszeptał tajemniczo Tarsjusz. — Cały czas będzie siódma. Poza tym, w taki dzień jak dzisiaj, deszczowy i mglisty, bez przerwy jest siódma godzina. — Masz rację — powiedziała Agata po chwili namysłu — inna godzina nie pasowałaby zupełnie. A jak mnie znalazłeś? — Najpierw znalazłem twoją nudę. Nuda jest jak ciasto, gęsta i kleista. Kiedy spotykam taki kawałek nudy, to od razu wiem, że w pobliżu jest jakieś znudzone dziecko. 12 13 — Rozglądam się uważnie i zawsze znajdę takiego kogoś pod tą kleistą nudą — wytłumaczył Tarsjusz. — No, tak — Agatka pokiwała główką z pełnym zrozumieniem. — Ale dzisiaj, oprócz kleistej i gęstej nudy, jest jeszcze gęsta mgła. Mgła jest taka gęsta, taka gęsta... Agatka nie mogła znaleźć odpowiedniego określenia. — No, jaka, jaka? — Taka gęsta, że aż warczy!! — dokończyła triumfalnie dziewczynka, patrząc w ogromne, połyskliwe oczy Tar- sjusza. — Czy nie uważasz — spytała po chwili ciszy — że w takie mgliste dni wszyscy ludzie powinni nosić naszyjniki z brylantami? Byłoby ich lepiej widać i nikt by nigdy nie wpadł pod samochód. — Mnie by to specjalnie nie pomogło, bo nie jeżdżę samochodem. — A czym? — Nazywa się to Odlot. — Jak lata, to samolot — powiedziała z przekonaniem Agata. — Nie, nie samolot. Odlot. Najpierw Pod-latuję, a po- tem Od-latuję! — obruszył się Tarsjusz. — Rozumiem — powiedziała Agata. — A gdzie go zaparkowałeś? — Nad jabłonką, w kącie ogrodu. — W którym kącie? — W którymkolwiek. — Aha. Ale dlaczego akurat nad jabłonką? Przecież Ogród Babci jest taki wielki. Jest tak strasznie ogromny, że można w nim nawet stół postawić. I w tym ogrodzie są same liście, nic innego tylko same liście! 14 — Nie tylko, bo mój Odlot też tam jest — przerwał jej Tarsjusz. — A dlatego nad jabłonką, że go ' tam nikt nie zobaczy. Wprawdzie mój Odlot jest niewidoczny, ale pewne oso- ..." % by, w pewnych sytuacjach mogą go jednak zobaczyć. I co wtedy?! Wiesz, jacy są dorośli. Twoja Babcia mogłaby się bardzo zdenerwować. Bo przecież nie można wykluczyć możliwości, że Babcia jest akurat Pewną Osobą. — To prawda — przyznała z westchnieniem Agatka. — Tym dorosłym naprawdę ciężko nieraz coś wytłuma- czyć... A skąd ty przyleciałeś? Tarsjusz podniósł w górę łebek i wycelował spiczastą bródkę w deszczowe niebo. — Stamtąd. — Z nieba? — zaciekawiła się Agatka. — Nie... no, stamtąd. — Z kosmosu! — wykrzyknęła Agata. — E...e..e... — skrzywił się Tarsjusz. — Dlaczego zaraz z kosmosu. To taki nieładny wyraz! Po prostu „stamtąd". — A są tam gwiazdy? — Czasami bywają. Przychodzą nieraz na spacer. — Dużo znasz gwiazd? — pytała dalej Agata. 15 — Trochę znam. Z niektórymi jestem nawet po imieniu przyznał z dumą Tarsjusz. — A co to jest gwiazda? * arsjusz przyjrzał się Agacie z uwagą. — Jak na małą dziewczynkę, zada- jesz bardzo wiele pytań — powiedział. — Teraz to jeszcze nic — zachicho- tała Agata. — Żebyś widział, jak ja nieraz Babcię męczę. Zapytałam ją raz o nieskończoność, a Babcia powiedzia- ła, że ją wykończę. — Ty wiesz, co to jest nieskończo- ność? — zdziwił się Tarsjusz. — Właśnie nie wiem! Nie chciałam wykańczać Babci, więc już więcej o to nie pytałam. Ale kiedyś i tak się dowiem! -— w głosie Agaty zabrzmiała prawie groźba. Tarsjusz popatrzył na nią połyskliwymi oczami, w któ- rych odbijały się krople wody porozwieszane na smutnych, deszczowych oknach. — Chyba tak... — szepnął w zadumie. — Ty się kiedyś chyba dowiesz... — Obiecałeś opowiedzieć ó gwiazdach! — Nic nie obiecywałem, nie oszukuj! Ale dobrze, spró- buję ci opowiedzieć. Tarsjusz westchnął głęboko, chwycił się za koniec długie- go, cienkiego ogona i drapiąc się nim za uchem, zaczął mówić: — Gwiazdy są to śmichy-chichy, które uciekły do nieba, bo chciały być same. Czasami są to małe pieski, które się jeszcze nie urodziły. Albo okruchy chleba, który w zimie rzucasz ptakom, żeby nie były głodne, bo jak są głodne to 16 im łapy marzną. Albo są to brylanty z tych naszyjników, które powinni wszyscy nosić, gdy jest mgła. Kiedy są złe, swiazdy mówią: wrrum! wrrrum!! A kiedy są zadowolone, to nic nie mówią, tylko bardziej błyszczą. Mój Odlot też jest gwiazdą, tylko trochę inną. Trochę starszą i poważniej- szą. Bo przeważnie gwiazdy są bardzo młode i niepoważne. — Zupełnie tak, jak Puma! — krzyknęła Agata. — Albo jak dzieci — uśmiechnął się Tarsjusz. — Bo przecież dzieci też są bardzo młode i zupełnie niepoważne. — A każdy dorosły to Odlot! — zachichotała Agata. Tarsjusz spojrzał na nią, marszcząc brwi. — Wiesz, co ci powiem? Chyba już powinnaś iść spać. Co by powiedziała twoja Babcia, gdyby wiedziała, że nie śpisz, i że ona jest Odlotem? No, co? — Tego sobie zupełnie nie mogę wyobrazić. Chociaż może kazałaby mi zjeść naleśniki z serem, albo umyć ręce, albo coś równie przyziemnego. — Albo zęby — powiedział Tarsjusz. — Co „zęby"? — Umyć zęby — wyjaśnił mały stwór. — No właśnie — przytaknęła Agata. — Muszę przyznać, że twoja Babcia wydaje się bardzo rozsądną osobą. Prawie tak rozsądną jak mój Odlot... to znaczy, chciałem powiedzieć, że... Agata! Przestań się śmiać! Tarsjusze bardzo nie lubią być pośmiewiskiem. Mają bardzo rozbudowane poczucie godności. — I bywają dość ponure. Gdybym miała takie duże oczy jak ty, nigdy nie byłabym ponura. Tyle różnych rzeczy można zobaczyć takimi wielkimi oczami! 17 JH __ To prawda — przyznał Tarsjusz. — Właśnie widzę twoją Babcię. Skończyła czytać gazetę i zaraz tu przyjdzie sprawdzić, czy już śpisz. — Ojej! — krzyknęła Agata wskakując pod kołdrę i podciągając ją pod brodę. Tarsjusz posmutniał. — Co ci jest? — spytała Agatka z niepokojem. — Posmutniałem, bo zakryłaś kołdrą całą swoją piżam- kę. Ani kawałek nie wystaje. A na piżamce masz namalo- wane różne zwierzątka, które tak ładnie na mnie patrzyły. A teraz już nie patrzą. Więc posmutniałem. — One też muszą iść spać — szepnęła Agata patrząc z niepokojem na drzwi. — Kiedy znów przyjdziesz? — Wtedy, kiedy będziesz się bardzo nudziła. ???? — A o której godzinie? — O siódmej — szepnął z wyrzutem Tarsjusz. — A, racja, zapomniałam. — Właśnie zapomniałaś. O takich rzeczach nie powinno się zapominać. Pamiętaj, o którejkolwiek bym przyszedł, to i tak będzie siódma. — To prawda, to prawda! — wykrzyknęła dziewczynka. — A jak ma na imię twój Odlot? — Mój Odlot ma na imię Kluska — powiedział Tar- sjusz i zniknął. . -•• t. ?-. 19 i ROZDZIAŁ TRZECI w którym mysz myśli na niebiesko, a krzak róży zostaje obżarty z liści Psy właśnie skończyły jeść obiad. Ich codzienne stałe obawy o brak pożywienia były zupełnie nieuzasadnione. Codziennie dostawały dwie ogromne michy pełne różnych wspaniałości. Nie wpływało to jednak kojąco na ich niepokój. Jedynym skutkiem obfitego odżywiania było to, że miały okrągłe boki i połyskliwą sierść. I codziennie, pomimo tego, powtarzała się psia gderanina na temat prawdopodobnego zagłodzenia psów na śmierć lub, w chwili pojawienia się psiego obiadu, na temat jego nędznej jakości. Poprzedniego dnia, jak wiecie, padał deszcz i Agatka poznała swojego najlepszego przyjaciela Tarsjusza. Teraz ziemia była jeszcze wilgotna, ale całodzienne słońce osuszy- ło już kwiaty i krzewy. Trawy też były suche, połyskliwe i gibkie po deszczowej kąpieli. Dzień był piękny. Psy, po skończonym obiedzie, ułożyły się pod tujami, stękając z obżarstwa. Brzuchy miały napięte jak piłki. Poruszały leniwie ogonami, mrużąc oczy i rozmyślając o następnym posiłku. Agatka wybiegła przed dom z naręczem lalek i fu- trzanych zwierzątek, z żółtym kocykiem przewieszonym przez ramię. — Agusia, gdzie ty idziesz? — dobiegł z kuchni głos Babci zmywającej naczynia. — Lalki będą się opalać! — odkrzyknęła Agatka roz- kładając na trawie żółty koc. — Trawa jest mokra, dziecko, zmoczysz koc! — Babcia już była w drzwiach prowadzących do ogrodu. — Oj, Babciu, a jak zmoczę, to nie wyschnie? — Wyschnie. — No, to o co chodzi? Dlaczego psujesz dziecku zaba- wę? Babcia roześmiała się i wróciła do kuchni. Agata położy- ła na kocu lalki i zaczęła układać misie, małpkę i niebieską mysz z tęczowymi uszami. Bietka i Papaj podniosły głowy i zaczęły przyglądać się Agatce z zainteresowaniem. — Co ona robi? — spytał Papaj zwracając się do Bietki. — Będzie opalać zwierzęta. — Tak się nie mówi. Ona nie będzie nikogo opalać. One same to będą robiły — poprawił swoją kudłatą matkę Papaj. — Nie poprawiaj swojej kudłatej matki — warknęła Bietka i zwróciła się do Agatki. — Dlaczego układasz na kocu swoje kudłate zwierzęta? — Żeby się opaliły — odrzekła ze spokojem Agata, zerkając na drzwi, czy przypadkiem Babci nie ma w po- bliżu. Babcia mogłaby się zdenerwować, gdyby usłyszała rozmowę Bietki z wnuczką. To, że wnuczka mówi, nie byłoby dla Babci specjalnym przeżyciem, ale pies?! — My się nie opalamy — powiedziała z wymówką w głosie Bietka. — A kto wam broni? — zapytała Agatka, układając niebieską mysz z tęczowymi uszami brzuchem do góry. — Nikt nam nie broni— wtrącił się Papaj. — To nie o to chodzi. Ale zwierzęta pokryte futrem i tak się nigdy 20 a 21 nie opalą, choćby leżały plackiem na pustyni przez cały tydzień. — To ty tak mówisz — Agata spojrzała na Papaja kątem oka. — Ale skąd ja mam o tym wiedzieć, skoro sama nie mam futra? Wprawdzie mam taki drobny meszek na rękach i na plecach i mama mówi, że jestem kosmata jak małpka, ale to jest meszek, a nie futro. I ponieważ sama nie mogę tego sprawdzić, więc muszę sprawdzić na swoich zwierzętach. — Ale ja ci to mówię! — wrzasnął Papaj z irytacją. — I ja też ci to mówię! — krzyknęła Bietka. — Jestem starsza od ciebie i wiem lepiej! — Kto by tam wierzył psu? — powiedziała Agatka spokojnie, nie przejmując się psimi wrzaskami. — Może jesteś starsza, ale za to mniejsza. Jesteście gadatliwe psy. Jakby się Babcia dowiedziała, co wyga- dujecie, to byście miały... — Co byśmy miały, co?! — A to byście miały, że Babcia by nigdy nie uwierzyła w to, że to ona ma przywidzenia i widzi gadające psy. Po- wiedziałaby, że pies, który mówi, to nie jest normalny pies. — A ty? — Co „ja"? — Wcale się nie dziwisz, że potrafimy mówić. — Nie, nie dziwię się. Ale gdy będę kiedyś Babcią, to też pewnie będę uważała, że pies, który mówi, to nie jest normalny pies — i Agatka ułożyła na brzuchu białego misia. 22 — Agatko, z kim ty rozmawiasz? — dobiegł z kuchni lekko zdziwiony głos Babci. — Z psami! — odkrzyknęła Agata. — Co ty?! — odezwał się wściekłym szeptem Papaj. — Chcesz nam narobić nieprzyjemności?! Czemu nas ob- gadujesz? — i zaraz zamilkł, bo w drzwiach ukazała się Babcia. — Agatko, jak to z psami? Z Piesiami? — Nie, Babciu. Piesie śpią w budzie. To Papaj i Bietka kłócą się ze mną. Oczy Babci błysnęły dziwnym blaskiem. Spojrzała po- dejrzliwie na wnuczkę, a potem na oba psy. Papaj i Bietka wpełzły ostrożnie pod tuje i rozpłaszczyły się na brzuchach tak, żeby je było jak najmniej widać. — O, rany... — jęknął Papaj. — Zaraz się zacznie... — Ciiii — syknęła Bietka, patrząc niespokojnie na Babcię. Babcia podeszła do Agaty i położyła jej rękę na czole. — Hmm... Gorączki nie masz... Psy nadal leżały skulone pod płotem, udając, że ich nie ma. W tym samym momencie z budy wyskoczyły Piesie i w radosnych podskokach podbiegły do Babci. — Co, moje grubasy? — zagadnęła Babcia z czułością, przewracając oba pieski na grzbiet i czochrając je po tłustych, jeszcze skąpo owłosionych brzuszkach. Papaj i Bietka odetchnęły z ulgą, ale nie ośmieliły się jeszcze wyleźć ze swego schronienia. Agatka z niewzruszonym spokojem bawiła się dalej. — Babciu... — spytała po chwili. — Czy moje zwierząt- ka się opalą? — Nie, nie opalą. — Dlaczego? t * — Bo nie są żywe i ich skórka nie ma pigmentu — powiedziała Babcia niepewnie. Spod gęstych gałęzi tuj rozległ sję zwycięski chichot Papaja, ? a potem jego nerwowy szept: — A nie mówiłem? Mówiłem!! Trzeba było psa słuchać! — A co to jest pigment? — spytała Agata. Babcia przestała czochrać pieski i ruszyła zdecydowa- nym krokiem w stronę kuchni. — Teraz nie mam czasu, Agatko, później porozmawia- my. Zawsze tak jest — pomyślała Agatka z goryczą, zgar- niając zabawki i wkładając je do lalczynego wózka. — Nikt dziecku nie powie prawdy. I dziecko musi z psami roz- mawiać albo z takimi innymi jak ten Tarsjusz. O! Tarsjusz na pewno mi powie, co to jest pigment. To taki ładny wyraz, a Tarsjusz lubi ładne wyrazy. Niektóre ładne wyrazy są ładniejsze niż misie albo myszy. — Coś takiego! — mruknęła niebieska mysz. — Chcia- łabym zobaczyć wyraz, który jest ładniejszy ode mnie! — Dlaczego się wtrącasz? — krzyknęła Agatka. — Jes- teś strasznie zarozumiała. Jest mnóstwo wyrazów, które są 0 wiele ładniejsze od ciebie. I nie są takie zarozumiałe! Mysz machnęła ogonem, przymrużyła oczy i powiedzia- ła: — Mam ochotę się zgubić. Wtedy byłoby ci przykro 1 może zaczęłabyś mnie doceniać. Kiedy twoja mama kupowała mnie w sklepie, powiedziała mi, że mam być prezentem dla jej ślicznej, ukochanej córeczki. 24 — No, właśnie — przerwała jej Agatka. — Dla mnie. — O, nie! — krzyknęła mysz. — Jestem przekonana, że twoja mama musi mieć jeszcze jedną córeczkę. Coś jej się musiało pomylić. — Mojej mamie nigdy się nic nie myli! Czasem tylko zapomina o różnych rzeczach — powiedziała Agatka z oburzeniem. — Ale chyba nie myślisz, że moja mama zapomniałaby o tym, ile ma córeczek?!! — No, dobrze — powiedziała ugodowo mysz. — Nie kłóćmy się. Ja jestem stworzeniem ugodowym. Chyba dlatego, że jestem niebieska. Niebieskie myszy są bardzo zgodne i przyjacielskie. — Czy wiesz, dlaczego moja mama ciebie kupiła? — spytała Agata z uśmiechem. — Wiem — odparła mysz. — Nic nie wiesz! Ale ja ci zaraz powiem. Moja mama kupiła cię pod kolor moich oczek! Mysz zbaraniała. — To dlatego ja jestem niebieska?! — Nie, nie dlatego — tłumaczyła Agatka. — Niebieska byłaś zawsze, nawet wtedy, kiedy ciebie tu nie było. Ale dlatego, że jesteś niebieska, mieszkasz właśnie tutaj. Gdy- byś była innego koloru, to mieszkałabyś gdzie indziej. Mysz zbaraniała ponownie. — Wiesz co, Agatko? — powiedziała słabym głosem. — Czy mogłabyś posadzić mnie pod złotokapem? Muszę mieć chwilę spokoju i zastanowić się nad tym wszystkim. Agatka wzięła mysz pod pachę i zaniosła ją pod krzew złotokapu. Posadziła ją na miękkiej trawie, tuż pod gałęzia- mi, obsypanymi żółtymi kwiatkami. — No, to siedź tu i myśl. Ale chyba nic specjalnego nie 25 wymyślisz, bo te żółte kwiaty nie pasują do koloru twojego futra. — Nic nie szkodzi — szepnęła mysz omdlewającym głosem. — Będę myśleć na niebiesko... * * * Piesie właśnie skończyły obgryzać krzak róży. Babcia jeszcze o tym nie wiedziała, bo w dalszym ciągu robiła coś w kuchni. Papaj i Bietka udawały, że nic nie widzą, mysz myślała na niebiesko, a Agatka bawiła się w altanie w Lasku Babci. Wyobrażała sobie, że altana jest Wielkim Światem, który u dołu ma Pigment, a u góry Nieskończoność. Pigment był Chłopcem, a Nieskończoność dziewczynką. Zawsze łatwiej pomyśleć o czymś, czego nie rozumiem i nie potrafię sobie wyobrazić, że to jest chłopak albo dziewczynka. Albo pies lub kot — myślała Agatka. Potem nazrywała gałązek jodłowych i dębowych liści i przystroiła altanę, od dołu do połowy jej wysokości. Wyżej nie mogła dosięgnąć. — Nic się nie martwcie — szeptała Agata do altany, Pigmentu i Nieskończoności. — Kiedy dorosnę, przystroję was dokładnie od dołu aż do samej góry. Musicie tylko być cierpliwi. To moje dorastanie trochę potrwa. Moja mama powiedziała, że rośnie się bardzo długo. Powiedziała też, że ona cały czas jeszcze dorasta i nie jest pewna, czy kiedykol- wiek uda się jej dorosnąć tak do końca. Ale jak będę taka jak moja mama, to już was będę mogła przystroić liśćmi. Nie będę czekała, aż skończę dorastać. Nie martwcie się. Potem Agatka zerwała niebieski kwiatek (pod kolor 27 swoich oczek) i położyła go na jednym z trzech schodków prowadzących do altany. — Pilnuj Wielkiego Świata — powiedziała do niego. — Żeby tu nie wszedł żaden nieprzyjaciel albo jakaś inna niemiła osoba. Jeżeli będziesz dobrze pilnował Wielkiego Świata, to poznam cię z myszą. Ona nauczy cię myśleć na niebiesko. Będzie ci bardzo dobrze, zobaczysz! — Agatko!! — głos Babci był donośny i lekko podener- wowany. — Już idę! — odkrzyknęła Agatka i pobiegła w stronę domu. Babcia stała przy klombach z różami. Obok niej siedzia- ły w trawie Piesie i usiłowały przybrać wygląd pełen żalu i skruchy. Nie udawało im się to zupełnie. Oczy im błyszczały zawadiacko, a ogony ani na chwilę nie prze- stawały merdać. Babcia miała bardzo zmartwioną minę i była zdenerwowana. — Zobacz, co te szczeniaki zrobiły! — powiedziała do nadbiegającej Agaty, wskazując palcem krzak róży. Krzak róży był dokładnie obżarty z liści i kwiatów. Wyglądał żałośnie. Wokół leżały wymiętoszone płatki, które jeszcze niedawno były kwiatami. Krzak róży bardzo się wstydził. — Goły jestem — myślał z zażenowaniem. — Ojej! — krzyknęła Agatka. — Czy Piesie się po- kłuły?! — Co ty wygadujesz?! — Babcia zdenerwowała się jeszcze bardziej. — To moich róż ci nie żal, tylko się martwisz o te potwory?! Potwory rozpłaszczyły się w trawie z językami zwisający- mi bezwładnie z miękkich pyszczków. — Martwię się, martwię, Babciu. A może Piesie były głodne? — Oszaleję! — jęknęła Babcia. — Głodne! One cały dzień jedzą! Z głodu by róże zżarły?! — Wy niedobre! — powiedziała Agatka z czułością, głaszcząc Piesie po główkach. — Taki piękny krzak i co z niego zostało? Badyle!! — Właśnie — dodała Babcia. *rs — Ja te szczeniaki kiedyś wyrzucę. „ijf"H Tyle szkody! Wytrzymać z nimi nie ffe'^3 można. e Agatka przez chwilę nad czymś się zastanawiała. — Czy jesteś pewna, Babciu — powiedziała po chwili — że lubisz róże i chcesz je mieć w ogrodzie? — Jestem pewna!! — krzyknęła Babcia, trafnie odgadując nieczyste zamiary swojej wnuczki. — Niczego nie jestem bardziej pewna niż tego, że chcę mieć róże i będę miała róże!! Żaden pies mnie tego nie pozbawi! Piesie, widząc, że Babcia nie rozczuli się na ich widok, poderwały się z ziemi i pobiegły do budy tak prędko, jak tylko mogły. Papaj, który obserwował całe zdarzenie z bezpiecznej odległości, gdyż wiedział, że lepiej zniknąć z oczu zdener- wowanej Babci, nawet jeśli sumienie ma się czyste jak kryształ, szepnął półgębkiem do Bietki: — To wszystko z przekarmienia. Pies, który za dużo je, 28 29 wariuje. A jak zwariuje, to zaczyna robić głupstwa. Pierw- szym głupstwem jest zazwyczaj obżeranie różanych krze- wów z liści i kwiatów. Już ja się na tym znam! — Co ty za brednie wygadujesz! — oburzyła się Bietka. — I to o moich dzieciach! Wypraszam sobie! Suka prychnęła na Papaja i pobiegła do budy pocieszyć swoje maleństwa. — Dom wariatów! — jęknęła Babcia i pomaszerowała do domu. Agatka przyjrzała się uważnie krzakowi róży. — Odrośnie ci wszystko, nic się nie martw — powie- działa. — Wiem... — szepnął krzak. — Ale jak ja teraz wy- glądam?? Wstyd się komukolwiek na oczy pokazać. — Oprócz Babci nikt na ciebie nie zwraca uwagi. Nikt ci się nie jf k% ^ ' i ft. będzie przyglądał. A niedługo noc. L\*\f*yr ^&V'$V Może do rana trochę się opierzysz. ił.-AtTCOS ,A"'A\'f'%% — Tylko tego brakowało!—jęk- nął krzak ze zgrozą. — Wolę być goły niż porośnięty piórami jak ku- ra! — Jak sobie chcesz — obraziła się Agata i poszła po niebieską mysz z tęczowymi uszami. Mysz siedziała w trawie pod złotokapem, dokładnie w tym samym miejscu, w którym Agatka ją posadziła. Dziewczynka przykucnęła obok niej i zapytała: — Pomyślałaś sobie? — Pomyślałam. .•? ' — I co wymyśliłaś? . — Nic. — Jak to? Chcesz powiedzieć, że zmarnowałaś tyle czasu i nawet nic nie wymyśliłaś? — zdziwiła się Agatka. — Nic nie zmarnowałam. Dla mnie czas nie istnieje. — Jak może nie istnieć? Widziałaś kiedyś zegar? — Widziałam. — No i co? Wskazówki się ruszały? — Ruszały. — No, to jak możesz mówić, że czas nie istnieje, jeśli widziałaś? Mysz podrapała się w głowę. — Ja tylko powiedziałam, że dla mnie czas nie istnieje. Dla innych, proszę bardzo, może sobie istnieć tyle czasów, ile chce. Ja się nie wtrącam do spraw innych osób. Albo innych myszy. Mysz przerwała na chwilę, pomyślała, powachlowała tęczowymi uszami i zapytała podstępnie: — A jeśli zegar by stanął, to co? — To znaczy, że jest zepsuty. — A co z czasem w tym czasie? Agatka spojrzała na mysz podejrzliwie. — Oszukałaś mnie. Jednak coś pod tym krzakiem wymyśliłaś. Muszę się spytać Tars- jusza, co się dzieje z czasem, kiedy zegar jest zepsuty. — A nie możesz zapytać Babci? — Nie. Babcia miała dziś ciężki dzień. Chodź, idziemy się nudzić. « — Po co? — zdumiała się mysz. 30 31 — Bo inaczej Tarsjusz nie przyjdzie. Agatka wzięła mysz pod pachę i pomaszerowała z nią do domu. Zapadał już wieczór. Drzewa i kwiaty zrobiły się senne i wyciągały w górę głowy, wypatrując pierwszych gwiazd. — Kiedy ukaże się pierwsza gwiazda, zasypiamy — sze- ptały jabłonie. — My też — odszepnęły śliwy. . Czereśnie nic nie powiedziały. Spały. ROZDZIAŁ CZWARTY o drugiej wizycie Tarsjusza, podczas której dowiadujemy się o różnych rzeczach oraz o tym, kto kogo może zjeść Agata leżała w łóżeczku nudząc się bardzo. Dawno już minęła siódma. Na zegarze u Babci w pokoju. Ale to oczywiście o niczym nie świadczyło. Agatka wierzyła, że Tarsjusz pojawi się w końcu, zwabiony jej kleistą nudą. Poprawiła poduszkę, przewróciła ją na drugą stronę, obciągnęła piżamkę i wtedy coś plasnęło o parapet. Od razu zorientowała się, kto wszedł przez okno i ucieszyła się bardzo. Popatrzyła na Tarsjusza spod rozczochranych włosów i powiedziała chichocząc: — Czy ty musisz zachowywać się jak pająk? — Jak to? — Tarsjusz zakrztusił się z oburzenia. — Po prostu wykonałem trochę nieudany skok! Nie porównuj mnie z pająkami! Wypraszam sobie! Agatka skuliła się pod kołdrą z błogim uczuciem, że 32 nareszcie coś się dzieje i już nie jest nudno. — Mów ciszej — powiedziała je- szcze bardziej rozbawionym głosem — bo nad tobą siedzi nasz domowy pająk. Mój wujek karmi go mucha- mi. Jak cię usłyszy, to się obrazi i skoczy ci na plecy. — Kto? Wujek? — zdziwił się Tarsjusz. — Nie... Coś ty! Pająk ci skoczy! Mój wujek nie może nikomu skoczyć na plecy, bo jest wielki jak dom. — Jak ten dom? — zaciekawił się Tarsjusz. — Nie, jak taki trochę mniejszy. To jest brat mojej mamy. Jest od niej trzy razy wyższy i trzy razy grubszy! — Nie wierzę! — prychnął Tarsjusz. — Nie ma takich ludzi! — Nie ma — przyznała Agatka. — Tylko mój wujek jest taki. Jak samochód ciężarowy. — Czy twój wujek ma jakieś imię? — Ma. Jacek. — Jacek Ciężarowy... — zamyślił się Tarsjusz. — To nawet ładnie brzmi. Czy twój wujek jest ładny? Agatka zastanowiła się przez chwilę. — Cały nie jest ładny. Tylko kawałki mojego wujka są ładne. Na przykład oczy. Albo uszy. Prawe ucho ma ładniejsze od lewego. I jeden palec u ręki ma bardzo ładny. — Co ty opowiadasz, Agatko. Albo ładny, albo brzydki! — No, dobrze. Jest ładny, ale kawałki ma jeszcze ładniejsze niż ładne. Rozumiesz? 33 — Rozumiem cię doskonale. — I mój wujek bardzo ładnie bawi się ze mną. Nie wszyscy dorośli potrafią ładnie się bawić. Ale Jacek Cięża- rowy potrafi. Nosi mnie „na barana" albo szarpie się ze mną. Bardzo lubię się z kimś szarpać, a ty? Tarsjusz skrzywił się trochę. — Nie bardzo. Podczas takiego szarpania zawsze futro mi powyłazi i poczochra się okropnie. Takie łyse placki na futrze to najczęstszy skutek szarpaniny. — Jak to dobrze, że ja nie mam futra! — ucieszyła się Agatka. — Mogę się szarpać, ile tylko zechcę. Mój wujek też nie ma futra, więc oboje bawimy się dokładnie tak, jak nam się podoba... Och, Tarsjuszu! Miałam cię o coś zapytać. Babcia powiedziała, że moje zabawki się nie opalą, bo nie mają pigmentu. — Ja też nie mam pigmentu — wtrącił Tarsjusz. — No, właśnie. Czy mógłbyś powiedzieć mi, co to jest pigment? Na pewno wiesz, czego nie masz! Tarsjusz wskoczył do łóżeczka Agaty i rozłożył się wygodnie na kołdrze. Wyciągnął przed siebie łapy, ogon zwiesił przez poręcz łóżeczka, a mordkę oparł o poduszkę blisko Agatki. Chciał, żeby zwierzątka narysowane na piżamce dziewczynki mogły mu się przyjrzeć tak dokładnie, jak on im się przyglądał. — Zaraz ci opowiem. Powiem ci wszystko, co wiem. Nie będzie tego dużo, ale „coś" to zawsze trochę więcej niż „nic". — Ile więcej? — To zależy od tego, czy „coś" i „nic" są duże czy małe. Jeśli „coś" jest duże, a „nic" małe, to będzie dużo, dużo więcej. A jeżeli „coś" jest małe, a „nic" ogromne, no to... no, to właściwie można tego „czegoś" nie mówić, bo nawet nikt nie zauważy. Zwierzątka na piżamie Agaty zaczęły się wiercić nie- spokojnie i spoglądać na siebie ze zdziwieniem. Najwyraź- niej nic nie rozumiały. Agatka od razu zorientowała się o co chodzi, bo piżama zaczęła ją łaskotać od tego ich wiercenia. — Tarsjuszu, opowiedz o pigmencie, prosimy! — Prosimy! — powtórzyły cienkim głosem zwierzęta na piżamie Agaty. Tarsjusz spoważniał. Futro trochę mu się zjeżyło na grzbiecie i na ogonie, oczy zrobiły się jeszcze większe, a czoło trochę się zmarszczyło. — No, zaraz się zacznie! — pomyślała Agata, czując lekki dreszcz podniecenia. Teraz dowiem się niesłychanych rzeczy! — Pigment — zaczął Tarsjusz — to jest barwnik. Kolor. Farbka. Takie coś, co nadaje skórze, włosom, i tak dalej, dokładnie taki kolor, jaki mają ta skóra czy włosy. Rozumiesz? — Chyba tak... — głos Agaty brzmiał niepewnie. — Albo rozumiesz, albo nie rozumiesz! Żadne „chyba"! — Nie rozumiem, co to ma wspólnego z opalaniem. — Zaraz ci powiem. Jest taki brunatny pigment, który 34 nazywa się melanina, i pod wpływem słońca ten pigment zabarwia skórę na brązowo. I taki ktoś jest wtedy opalony. — Jak on to robi? — O to mnie nie pytaj. Sam dokładnie nie _ _ wiem. A nawet gdybym wiedział, to przypu- szczam, że sześcioletnie dziecko nie mogłoby chyba tego zrozumieć. — Sześcioipół letnie — poprawiła go Agata. — Niech ci będzie. : — A jak on się nazywa? ? ??? < — Kto? o. . , — No, ten brunatny pigment! — Melanina. — Melanina... — rozmarzyła się dziewczynka. — Jaki to piękny wyraz!... Już wiem! — Co wiesz? — Wiem, jak się będzie nazywała moja mysz z tęczowy- mi uszami. Melanina! To bardzo do niej pasuje! Z kąta pokoju dobiegł oburzony pisk niebieskiej myszy. — Wydaje mi się — powiedział Tarsjusz, zwracając swoje ogromne, połyskliwe oczy w kąt pokoju — że ktoś jest innego zdania niż ty. — Nic nie szkodzi. To moja mysz i nazwę ją tak, jak będę chciała. Tym bardziej, że to słowo jest naprawdę bardzo piękne i jeżeli mysz uważa inaczej, to się po prostu nie zna na słowach i może się ugryźć w ogon! — Oczywiście, że się nie znam! — krzyknęła mysz Melanina z kąta pokoju, parskając pod nosem. — Nigdy się nie znałam i nie mam ochoty się znać! To nie jest wiedza odpowiednia dla myszy. Moi rodzice by zamarli ze zgrozy, gdyby wiedzieli, że ktoś oczekuje ode mnie takich wiado- mości. A jak by zamarli, to by przestali być czujni i jakiś kot by ich złapał. A gdyby ich złapał, to bym już nie miała rodziców! — i mysz Melanina wy buchnęła strasznym, spazmatycznym płaczem. — O rety! — wystraszył się Tarsjusz. — Co ci się stało?! — Nic! — mysz przestała płakać tak nagle, jak zaczęła, wytarła oczy i nos chustką Agaty i powiedziała: — Ja się znam na gatunkach serów i na rasach kotów. To mi w zupełności wystarcza. Każdy powinien wiedzieć, co on może zjeść, a co jego może zjeść! ^g- — Mnie nic nie może zjeść! — krzy- ki V^j$f* kn?ła A§ata czupurnie. $ jf-i *? •. — Może, może — zaśmiała się Me- lanina. — Pantera cię może zjeść! — U Babci nie ma pantery, jest tylko Puma! — powiedziała Agata zwycięsko. — Ale gdyby była, to by cię zjadła! — broniła się mysz. — Zjadłaby cię tak szybko, że nawet byś nie zauważyła, że cię już nie ma! Tarsjusz chrząknął i poprawił się na kołdrze. — Melanino — powiedział — nie każda pantera musi od razu pożerać małe Agatki. Pantery są przyzwyczajone do innego jedzenia. Czy Mruczka i Puma polują na ciebie? — Nie, nie polują. — Dlaczego? — Dlatego, że mnie lubią. A poza tym ja jestem pluszowa, a w środku mam trociny. A kocice nie jadają ani trocin, ani pluszu. 36 37 — No, widzisz — uśmiechnął się Tarsjusz. — A pantery nie jadają małych Agatek. A poza tym, na pewno by ją polubiły. — Och! — zachwyciła się Agatka. — Od dziś będę Dziewczynką, Którą Lubią Pantery! — Głupi pomysł — skrzywiła się Melanina, zazdrosna o Agatkę. — Powinnaś raczej być Dziewczynką, Którą Lubią Myszy. Sympatia myszy jest bardzo cenną rzeczą. Myszy zawsze mieszkają w domach ludzi, których lubią. Sprowa- dzają się tam całymi rodzinami. — Wydaje mi się, że Babcia nie byłaby zadowolona, gdyby do nas sprowadziło się wiele myszy z całymi rodzinami — powiedziała Agatka. — Chyba masz rację — westchnęła Melanina ze smut- kiem. — Dlatego jestem tu sama. Inne myszy boją się Babci. — Co ty opowiadasz!? To Babcia boi się myszy! — za- protestowała Agatka. — Wszystko jedno. Nieważne, kto się kogo boi. Ważne jest to, że myszy tu nie ma i koniec. Tarsjusz zaczął się wiercić niespokojnie na kołdrze. — Czy długo jeszcze będziecie rozmawiały o niczym? — Jak to, o niczym? — zdziwiły się Agatka i Melanina. — Dla mnie rozmowa o myszach i o tym, dlaczego one są lub dlaczego ich nie ma, jest rozmową o niczym. Melanina się obraziła. Wpełzła w kąt pokoju i nie było jej zupełnie widać. Agatka już chciała coś powie- dzieć, gdy raptem na zewnątrz rozległo się głośne szcze- kanie. — Co to? — przestraszył się Tarsjusz. 38 — To Papaj — uspokoiła go Agatka. — Coś musiał zauważyć na ulicy. Pilnuje. — To dobrze, że taki czujny. A co on robi, kiedy nie jest czujny? — Śpi. Albo wykopuje drzewa z korzeniami — odparła Agata. — Po co? — Łapy sobie ćwiczy. Ja też bym chętnie wykopała jakieś drzewo. — No, to wykop — powiedział Tarsjusz spokojnie, a oczy zaczęły mu błyszczeć zielonym blaskiem. — Teraz? — Teraz! Agatka zamilkła i zaczęła się przyglądać Tarsjuszowi z uwagą. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Dziewczynka zrozumiała, że jej przyjaciel mówi zupełnie poważnie. Melanina też musiała tak pomyśleć, bo z kąta pokoju rozległ się stanowczy pisk: — Idę z wami! — Cicho! — syknęła Agata. — Siedź w kącie i nie piszcz! To jest moja decyzja, bo to przecież ja mam wykopywać drzewo z korzeniami. — To prawda — poparł Agatkę Tarsjusz. — Jeśli myślicie, że znów się obrażę, to bardzo się mylicie. Osoby, które się obrażają, tracą wiele z życia. Ze swojego życia i z życia innych — powiedziała Melanina wyniośle i zatrzepotała tęczowymi uszami. — Cieszę się, że zaczęłaś wykazywać objawy mysiego rozsądku. A teraz nie trzepocz tak głośno uszami, bo obudzisz babcię — upomniał ją Tarsjusz. — Jeśli myślisz, że znów się obrażę... — zaczęła 39 Melanina, ale Agatka jej przerwała: , ' — Przestań, Melanino. •:.. h Melanina przestała. Agatka przez dłuższą chwilę nic nie mówiła. Tarsjusz też milczał. Nawet zwierzątka na piżamie Agaty przestały się wiercić. Było tak cicho, że słychać było szelest kwiatów i liści i samotne kroki spacerującego wiatru. — Wiesz co? — spytała raptem Agata. — Nie wiem — odparł Tarsjusz zgodnie z prawdą. — Wykopiemy to drzewo ju- tro. — Ty wykopiesz — poprawił ją wielkooki przyjaciel. — To jest twoja wielka praca i twoje po- stanowienie. — Ale będziesz tam prz\ mnie? — zaniepokoiła się dziew- 4 czynka. ??* — Będę. — Ale jak znajdziemy to drzewo* — Nic się nie martw. Twoje drzewo już na ciebie czeka. Ja wiem, gdzie ono jest, zaprowadzę cię. — A ja? —- jęknęła Melanina prosząco. — Czy mogę też pójść jako kibic? — Możesz pójść jako Mysz Towarzysząca — powie- dział Tarsjusz, a potem przeskoczył zręcznie odległość dzielącą go od Agaty i, chwytając ją mocno za szyję, przytulił się do niej. — Odważna z ciebie dziewczynka — wyszeptał. — Ja? Skąd! — odszepnęła Agata. — Bardzo się boję, jak to będzie. Nigdy jeszcze nie wychodziłam z domu, 40 ^ ^ ą a 8 .n o p ii i ps •s 3. 2 i s: p7 ^ o o 3 ^ S?- 3 o CJ kj N 3- p3 a l:g rt ^ N n (ł 3. l m* llf o 3 *t' p 3- « 2- ft cn p >-t ,P C ^ c 8 2 ?^3 ^ 13 3 3. \ o 2. p ' 3 c1- ss. %? 2-— 5* p ?*• <55 S'. 3/ n O ^ p rt 3 a o > o o S ps 2- p' i I 111 i 1 ! p W -° 8' p N P P p' N R a. o' B P P O- !-t o a n n o P H o rt o- N O l a p B p. a. a- p- a < o i" On 45 ^ ^.13 > R- n* O ^ S- |. ^ 3.N ^O-P-g 13 N rft' i O. t p' n < a p rc ??. 1>J H o' 5 o a rt 3- 2- p' S- p. -° N' - " »* 2- e- N. 3 , & p a p ^ ft Ht <—'• f0 ps o ^> 13 t-t N 8 p" rt K* p N N- P ffi N - BJigB ps rt C p r sa. g* g-1 ss p 13 -r *= M g O' i-» _< P fŃ* p — O ft' >- ' 3 'p' cn __, era o O P- N O ps N K- ps P co co' Cl N rt 0 ^ _ o p ""* g-^3^ 2i p n- ja to 8-1 ^ -^ co- »*: fc O P rt Pi 2.^ g: S M ^ ^ p P w H 3. -s ° 3 o1 o 8' B . P- §• c.8 § ^ 3 o - p O ,b «. P; O wyjaś- — Coś dziwnie mówisz. Chyba majaczysz. — Ma — co? — Majaczysz. To takie ględzenie w gorączce niła Bietka. — O, właśnie, gorączka! — podchwycił Papaj. — Pies może gorączki dostać, a nikt nawet na to nie zwróci uwagi. Pies może konać u stóp, wić się w boleściach jak rozdep- tany padalec... — Padalce są pod ochroną — wtrąciła Bietka, patrząc na niego z wyrzutem. — Nie wolno ich rozdeptywać ani w ogóle nic im nie wolno robić. — A karmić je można? , — Można, ale nie ma potrzeby. Same się potrafią nakarmić. Jedzą ślimaki, dżdżownice... A taki wyrośnięty padalec potrafi nawet mysz zjeść! — Skąd ty masz takie wiadomości? — Papaj spojrzał na matkę szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. Bietka skromnie spuściła powieki. — Przysłuchiwałam się, jak Babcia opowiadała Agatce o padalcach. — To dziecku opowiada się o takich okropieństwach?! — krzyknął ze zgrozą Papaj. — O wężach i innych obrzydlistwach?! — Padalec to nie wąż — powiedziała spokojnie Bietka, wyciągając się na piasku. — To taka jaszczurka bez nóg. Agatka bardzo lubi słuchać o obrzydlistwach. Babcia jej wszystko opowiada. A jak czegoś nie wie, to czyta Agatce z takich grubych książek, w których jest napisane wszystko o obrzydlistwach i okropieństwach. Papaj podniósł w górę oczy ze zgrozą, ale już nic nie powiedział. Pomyślał tylko, że w świecie, gdzie tyle uwagi poświęca się obrzydlistwom i okropieństwom, życie psa o wielkim, dobrodusznym sercu i wielkim, nigdy nie Nasyconym żołądku, jest bardzo ciężkie. * * * — Babciu, dlaczego ja jestem dzieckiem? — zapytała Agatka, gdy odnosiły z Babcią naczynia do kuchni po skończonym śniadaniu. — Każdy kiedyś był dzieckiem — odpowiedziała Babcia z uśmiechem. — Ty też? — spytała Agata z wielkim zdziwieniem. — Ja też. — A gdzie ja wtedy byłam? , — Ciebie jeszcze nie było na świecie. ; — Wiem. Ale gdzie byłam? Babcia przez chwilę się namyślała. — Nie wiem, gdzie byłaś dokładnie. Ale chyba byłaś gwiazdką. A potem spadłaś z nieba na ziemię i teraz jesteś tutaj. — Świeciłam? — szepnęła Agata z przejęciem, wpatrując się w Babcię wielkimi oczami. — Jeśli byłaś gwiazdką, to musiałaś świecić. Wszystkie gwiazdki świecą. ? Agatka była bardzo poruszona. Zepchnęła z krzesła ku- - chennego Mruczkę i Pumę i usiadła na ich miejscu, opierając bródkę na dłoniach. Kocice zareagowały na takie traktowanie wściekłym miauknięciem i, obrażone, wyszły z kuchni. — Nie pamiętam — powiedziała Agata z namysłem — żebym kiedykolwiek świeciła. A powinłam przecież pamiętać. 45 44 — Powinnam — poprawiła ją Babcia. — Powinłam — zgodziła się Agata. — A nic, zupełnie nic nie pamiętam. Gdybyś ty świeciła, to pamiętałabyś o tym, prawda? — Chyba tak — przyznała Babcia. — No, właśnie, jak można zapomnieć o tak ważnej rzeczy? — Agatka była bardzo zmartwiona. — Nie martw się — pocieszyła ją Babcia. — Może sobie jeszcze kiedyś przypomnisz. Teraz pozwól mi spokojnie pozmywać naczynia, a potem pójdziemy zbierać stonkę ziemniaczaną. Znowu w tym roku tyle tego paskudztwa się pojawiło, że jeszcze trochę, a z ziemniaków nic nie zostanie. W ogromnym Ogrodzie Babci, wzdłuż szpaleru jabłoni, było małe poletko, na którym babcia zasadziła ziemniaki. Nie było ich dużo, tyle tylko, żeby w odpowiedniej porze roku cała rodzina mogła jeść młode ziemniaki z koperkiem i zsiadłym mlekiem. Agata bardzo lubiła młode ziemniaki, toteż gdy usłyszała o stonce, wstąpił w nią duch bojownika o przyszłość kartofli. Zaraz wstała od stołu i pobiegła po .?j" duży słoik, do którego wrzucało się zebrane F "• .; stonki. « jk> — Taki wystarczy, Babciu? — Wystarczy. Ale będziemy musiały przez jakiś czas oczyszczać ziemniaki codziennie. Jeden raz nie wystarczy. — Będziemy, będziemy. Nic się nie martw. Zwierzęta nam pomogą — uspokoiła Babcię Agata. — Co to, to nie!! — wykrzyknęła Babcia $? gromkim głosem. — Podepczą mi cały 4d ogród. Pamiętaj, Agatko, żebym nie widziała w kartoflach żadnego psa ani kota! — A Melanina? — Co znowu za Melanina? — Moja niebieska mysz z tęczowymi uszami. — To ona się teraz nazywa Melanina? — roześmiała się Babcia. — Skąd ci przyszło do głowy takie imię? — Z kosmosu — powiedziała Agatka biorąc słoik pod , pachę i wybiegła do ogrodu. Na jej spotkanie przybiegły dwa Piesie i wszyscy w trój- kę poszli na poletko ziemniaczane. Piesie natychmiast zaczęły z wielkim zapałem podgryzać łodygi kartofli, a Agata w skupieniu zaczęła zbierać stonki, wrzucając je do słoika i uważnie licząc każdą sztukę. Babcia po chwili wyjrzała do Ogrodu. Nie zobaczyła Piesiów, bo były takie małe, że ziemniaczane liście za- krywały je zupełnie. Zobaczyła natomiast Agatkę zbierają- cą stonki w wielkim skupieniu i, zupełnie uspokojona, wróciła do kuchni. Po pewnym czasie, gdy słoik był prawie pełen, Agatka usiadła w kartoflach i zaczęła uważnie przyglądać się swoim zbiorom. Stonki były bardzo ładne. Nieduże, żółte, w czarne pasy biegnące wzdłuż pokrytych chitynową osłonką ciałek. Aż trudno było uwierzyć, patrząc na te miłe chrząszcze, że takie z nich straszne szkodniki i że potrafią pozbawić człowieka młodych ziemniaków z koperkiem. — Trzysta czterdzieści dwie stonki — powiedziała Aga- ta do Mruczki, która właśnie nadeszła, krocząc powoli i dostojnie. Piesie w dalszym ciągu podgryzały łodygi 47 kartofli. Za Mruczka nadbiegła Puma w zwariowanych podskokach, usiłując chwycić matkę za ogon. — Napracowałam się strasznie — westchnęła Agatka. Mruczka przyjrzała się uważnie słoikowi. — Szkoda, że to nie myszy... — mruknęła z żalem. — Coś ty! — oburzyła się Agata. — Czy wyobrażasz sobie, co by się działo, gdyby po ogrodzie biegało trzysta czterdzieści dwie myszy?! Ko- niec świata! — No może nie świata, ale ogrodu to na pewno — mruknęła dostojna kocica, a Puma ugryzła ją w ogon. Mruczka błyskawicznie obróciła się i pacnęła Pumę łapą w ucho. — Trochę szacunku dla starej matki — powiedziała spokojnie. — Zostaw w spokoju mój ogon. To naprawdę nie jest mysz, nawet jeśli ty jesteś przekonana, że to jest mysz. — Co my teraz zrobimy z tymi stonkami? — za- stanawiała się głośno Agata. — Szkoda je niszczyć, bo takie ładne. Babcia przecież mówiła, że każde żywe stworzenie jest pożyteczne i każde do czegoś się przydaje. — Oprócz much — mruknęła Mruczka. — Babcia zawsze mówi o muchach, że nie wiadomo, po co to-to żyje. — A ty wiesz, po co? — Po to, żeby koty mogły się bawić, usiłując je złapać. Czy to nie wystarczy, żeby je uznać za pożyteczne stworze- nia? — A co mówi Babcia? — Babcia mówi, że nie wystarczy — westchnęła z iw^yg- nacją Mruczka i zaczęła lizać Pumę po uszach. >łwv;; — Znowu się ubrudziłaś — gderała. — Tyle tu jest trawy, a ty ciągle w piachu się tarzasz. — No, ale co z tymi stonkami? — pytała Agata. — Masz jakiś pomysł? — Nie mam. — Za to ja mam! — wykrzyknęła Agatka zrywając się na nogi. — Idziemy! — Dokąd idziemy? — zamruczała kocica ze zdziwieniem. — Do sąsiadów — wyszeptała Agata. — Wypuścimy stonki na ich kartofle. Niech sobie tam pożyją. Potem ci ludzie je wyłapią i wypuszczą w jakimś innym ogrodzie. Stonki będą sobie żyły spokojnie, a kartofle też wyrosną. Czy nie uważasz, że mój pomysł jest wspaniały? Mruczka podrapała się w szyję. — Uważam, że rzeczywiście jest wspaniały, ale coś mi się w nim nie podoba. Sama nie wiem co. — Nie może ci się nic nie podobać. Wspaniały pomysł jest zawsze wspaniałym pomysłem — i Agata pobiegła do furtki, przyciskając do siebie słoik ze stonkami, które ruszały się w nim energicznie, usiłując się wydostać. Mruczka truchtem podążyła za dziewczynką, a za nimi w szaleńczych podskokach biegła Puma. * * — Agatko! — Już idę! — Agatka wbiegła do kuchni z pustym słoikiem w rękach. — O! — zdziwiła się Babcia. — Tak długo cię nie było i nic nie nazbierałaś? — Nazbierałam! Miałam trzy- sta czterdzieści dwie stonki! — No to gdzie one są? Agatka spojrzała w kąt kuchni. Mruczka, która właśnie nadbieg- ła z Pumą, z równym zaintereso- waniem zaczęła wpatrywać się w drugi kąt. Puma, nie chcąc być gorsza, wlepiła wielkie, żółte oczy w trzeci kąt. Babcia odruchowo spojrzała w czwarty kąt kuchni, ?%»» "*?" ale nie zobaczyła tam nic cieka- wego, oprócz jednej wyschniętej muchy, więc ponownie zapytała: — Gdzie te stonki? — U sąsiadów — powiedziała Agatka, podnosząc na Babcię błękitne oczka, którym usiłowała nadać wyraz jak najbardziej przekonywającej niewinności. — U których sąsiadów? — Babcia nic nie rozumiała. — U Magdusi. Mruczka i Puma zwinęły się w ciasne, futrzane kłębki i usiłowały niepostrzeżenie wyjść z kuchni. Babcia oczywiście od razu zauważyła kocie manewry, ale po- stanowiła na razie nie zwracać uwagi na poczynania dwóch kocic o nieczystych sumieniach. Nieczyste su- mienie wnuczki interesowało ją w tej chwili o wiele bardziej. — Agatko, może powiesz dokładnie, o co chodzi. Nic z tego nie rozumiem. Agatka przysiadła na brzegu kociego krzesła, wzięła głęboki oddech i powiedziała rzeczowo: 51 50 — Babciu. Zawsze mówiłaś, że każde stworzenie, które chodzi po ziemi, jest pożyteczne. Słysząc ten wstęp Babcia od razu zrozumiała, o co chodzi i dreszcz przerażenia przebiegł jej po plecach. Usiadła na drugim krześle i jęknęła: — Jezus Maria! — Czy źle się czujesz, Babciu? — spytała Agatka z troską w głosie i rozejrzała się za kotami, ale zdrajczynie kocice dawno już zaszyły się w malinach, zostawiając Agatkę samą na placu boju. Babcia była bardzo zła. Nie przemawiały do niej ar- gumenty, że stonka to też stworzenie boże. Nie przekonał jej także argument, że lepiej, by stonki odżywiały się kartoflami rodziców Magdusi niż kartoflami Babci. A już zupełnie zostało zignorowane stwierdzenie, że to Mruczka z pomocą Pumy namówiły Agatę do tak niecnych czynów. — Idziemy do Magdusi — rozkazała Babcia surowym tonem. — Przeprosisz za to, co zrobiłaś, wyzbierasz swoje trzysta czterdzieści dwie stonki, a potem dodatkowo wy- zbierasz jeszcze sto innych, dużych, tłustych stonek. I niech ci się nie wydaje, że mnie oszukasz. Sama policzę wszystkie te paskudztwa! Ostatnie zdanie Babcia powiedziała z pewnym przymu- sem, ponieważ zupełnie nie miała ochoty na liczenie stonek w piękny, letni dzień, po wielu godzinach spędzonych na różnych domowych zajęciach. — Jutro o wszystkim powiem mamie — dokończyła Babcia dość niepewnym głosem. Podejrzewała, że Agata tą groźbą się nie przejmie i miała rację. — Powiedz — odpowiedziała jej wnuczka. — Mama od razu zrozumie, że to Mruczka namówiła mnie do wszyst- kiego. — Co ty za głupstwa opowiadasz! — zdenerwowała się Babcia. — Wymyślasz niestworzone historie, a kocica się nawet obronić nie może. — Może. Ona tylko przy tobie udaje, że nie potrafi mówić. Przy mnie to jej się pysk nie zamyka. Babcia ze zgrozą podniosła oczy w górę, a potem, nie wdając się w dalsze dyskusje, wzięła Agatę za rękę i poma- szerowały w stronę furtki. Papaj szczekał aż wyszły na ulicę, a potem zapytał Bietki: — Matka! Czy wiesz, co się stało? Bietka łypnęła na niego z ukosa. — Agata weszła w szkodę — powiedziała. — Krowy wchodzą w szkodę. Co ty Agatkę do krowy porównujesz? — Tak mi się powiedziało, nie krzycz. Agatka poszczuła stonkami kartofle sąsiadów. Papaj się zdenerwował. — Czy ty naprawdę nie mo- żesz choć na chwilę zapomnieć, że jesteś psem? Jakie „poszczuła"? I żeby to moja rodzona matka tak się wyrażała! Bietka w ogóle się nie przejęła. — Nazywaj to sobie, jak chcesz. W każdym razie stonki bobrują w kartoflach sąsiadów, a Babcia jest zła. Sąsiedzi też pewnie są źli. — Rety! — jęknął Papaj. — Nie „bobrują", lecz „buszują". — Dlaczego „buszują"? — Bietka spojrzała na swoje ogromne dziecko ze zdziwieniem. — „Bobrują" to bardzo ładny wyraz. I tak samo pasuje do stonek jak „buszują". To znaczy, zupełnie nie pasuje. Zaczęli się kłócić o to, który wyraz jest mniej odpowiedni i bardziej bezsensowny i na tak miłym zajęciu zszedł im czas do powrotu Babci i Agaty. — Dlaczego te psy tak hałasują — zastanawiała się sąsiadka, pani Kowalska, słysząc psi jazgot. Na pewno by nie zadała tego pytania, gdyby wsłuchała się bardziej uważnie w wytężoną pracę psich gardzieli. Może nie zrozumiałaby wszystkiego, ale z pewnością rozróżniłaby przynajmniej dwa słowa. Bobrować i buszować. ROZDZIAŁ SZÓSTY trzecia wizyta Tarsjusza, podczas której Tarsjusz opowiada pierwszą bajkę Agatka leżała w łóżeczku na plecach, wpatrując się w okno. Obok niej, również na plecach, leżała mysz Melanina i również wpatrywała się w okno. Czekały na Tarsjusza. — Znów się spóźnia — pomyślała Agatka. — Znów się spóźnia — pomyślała Melanina. Tarsjusz pacnął o parapet i powiedział: — Możecie już przegonić swoje ponure myśli. Jestem, jest siódma godzina, a ja jestem jak zwykle punktualny. — Tarsjusz! — wrzasnęła Melanina i zamachała ener- gicznie tęczowymi uszami. — Dobrze, że już jesteś. Czeka- 54 łam na ciebie, choć wcale się nie nudziłam. — Wiem, wiem — Tarsjusz wskoczył do łóżka Agaty i jak zwykle wyciągnął się na kołdrze, przerzucając koniec długiego ogona przez poręcz łóżka. — Gdzie twoja śliczna, zwierzęca piżamka? — zapytał Agaty. — Babcia powiedziała, że jest już brudna i trzeba ją uprać. Leży w łazience. — Babcia?! — Nie, piżama! — zachichotała Agata, a Melanina tak się zaczęła śmiać, że aż dostała czkawki. — No, tak — stwierdził ponuro Tarsjusz. — Zwierzątka będą moczone w wodzie, przeziębią się, dostaną kataru, od tego kataru oczka im poczerwienieją i nie będą już tak ładnie na mnie patrzyły. Melanina natychmiast przestała się śmiać i zaczęła płakać. — O, rety, przestań! — zirytował się Tarsjusz. — Wiesz, Agatko, ta twoja mysz jest jakaś dziwna. Albo rechocze albo płacze. — Wszystkie myszy są takie — westchnęła Agatka. — Ale co im się dziwić? Mają chwiejne charaktery. Ale to nie ich wina. Gdybyś ty był myszą, to też byś miał chwiejny charakter. — Wykluczone! — stwierdził stanowczo Tarsjusz. — Mój charakter w żadnych okolicznościach nie byłby chwiejny. Kiedyś byłem kangurem, a charakter miałem taki sam jak teraz. Mamutem też byłem. I jedyna różnica pomiędzy mną w tej chwili, a mną, gdy byłem mamutem, jest taka, że kiedy byłem mamutem, musiałem latać więk- szym Odlotem. 55 Melaninę tak zainteresowały słowa Tar- sjusza, że natychmiast przestała płakać, wytarła oczy końcem Tarsjuszowego ogo- na i zapytała: — Czy ja bym też mogła być mamu- tem? — Mamut o sercu myszy? Wykluczo- ne! — odparł Tarsjusz stanowczo. Melanina znów miała ochotę się obrazić, ale i tym razem zwyciężyła ciekawość tego, co jeszcze może się stać i w czym chciałaby uczestniczyć. — Jesteś dziś małomówna — zauważył Tarsjusz, zwra- cając się do Agaty. — Czy pamiętasz o naszych planach? Mieliśmy dziś wykopywać drzewo z korzeniami. — Pamiętam — westchnęła Agatka. — Ale chyba będziemy musieli przełożyć to na inny dzień. Bardzo dziś jestem zmęczona. — Zmęczona? Tak bardzo zmęczona, że nie wykopiesz jednego drzewa? A co robiłaś? — Zbierałam stonki — odpowiedziała Agata z nie- chęcią. — Stonki? Musiałaś ich w takim razie zebrać bardzo wiele. — Tak. Dwa razy po trzysta czterdzieści dwie stonki, a potem jeszcze dodatkowo sto. Tarsjusz zmarszczył brwi. — To razem będzie siedemset osiemdziesiąt cztery stonki — powiedział. — Dziwna suma... Ale zgadzam się, że to mogło zmęczyć sześcio- ipół letnią dziewczynkę. Dlaczego aż tyle ich zebrałaś? 56 __. To nie było planowane. — Agata najwyraźniej nie bardzo miała ochotę o tym rozmawiać. __ Babcia jej kazała! — pisnęła Melanina. — Ta kobieta nie ma serca! — Jeśli Babcia kazała — powiedział Tarsjusz surowym głosem — to najwidoczniej miała powód. Nie bądź taka pyskata, myszo! — Bo się obrażę! — zagroziła mysz bez przekonania, a Tarsjusz przytulił się do Agatki i powiedział: — Ponieważ jesteś taka zmęczona, opowiem ci bajkę, a potem zaśniesz. Przyjdę znów jutro i polecimy Odlotem na poszukiwanie twojego drzewa. — Bajkę? Jaką bajkę? — pisnęła Melanina. — Cicho — powiedziała Agata. — Tarsjuszu, opowia- daj. PIERWSZA BAJKA TARSJUSZ A Moja pierwsza bajka musi być smutna, żeby inne bajki mogły być wesołe. Tak już musi być. Nie wiem, dlaczego na świecie nie może być samych wesołych bajek. Ale po- dejrzewam, że gdyby tak mogło być, to bajki byłyby już niepotrzebne. A gdyby istniały same smutne bajki, to musiał- bym wymyślić choć jedną, która byłaby wesoła. — Agatko, śpisz już? — Nie. — A co robisz? — Słucham ciebie. — No, to słuchaj dalej. Moja dziwna bajka zaczyna się o dziwnej godzinie. Dziwna godzina jest wtedy, kiedy muchy myją włosy nad miednicami 57 pełnymi mydlin, a potem suszą je w świetle ulicznych latarni. Dziwna godzina jest również wtedy, gdy dżdżownice idą na lekcje tańca, niosąc w mechatych woreczkach różowe, a- tłasowe kapcie z żółtymi kokardkami w czarne kropki. Oczywiście to nie kapcie są w kropki ani nie dżdżownice, ale kokardki. Dziwna godzina jest wtedy, kiedy komary ustawiają na konarach starych drzew wielkie liczydła i liczą oczy wszyst- kich ptaków przelatujących nad nimi. Tych oczu jest przeważ- nie dwa razy więcej niż przelatujących ptaków. Ale nie zawsze. Czasami jakiś ptak, przekorny złośliwiec, zamknie jedno oko przelatując nad komarem, który liczy, no i komar musi policzyć tylko jedno oko. Ciężkie jest życie komarów. — Melanina, śpisz? — Nie. — A co robisz? — Słucham ciebie. — No, to słuchaj dalej. Dziwna godzina jest wtedy, kiedy ryby zaczynają śpiewać. Ale jeszcze dziwniejsza jest wtedy, kiedy śpiewają i fałszują. Od tego fałszowania woda na jeziorach marszczy się gniew- nie, a księżyc naciąga na twarz i uszy naręcza kosmatych chmur. Księżyc bardzo o siebie dba i nie chce, żeby go rozbolała głowa. Ale najdziwniejsza godzina jest wtedy, kiedy zając siedzi na przydrożnym kamieniu i woła motyle, żeby przyleciały i powiedziały mu, dlaczego jest sam i nie ma rodziców. — Kto nie ma rodziców? — pyta Agata szeptem. — Zając. — Dlaczego? — Bo jest sam. .ufc •»?••? 59 X ir — Jaki zając? — to szept Melani- ny. — Zaraz opowiem. Siedział zając przy drodze na polnym kamieniu i płakał. A kiedy na chwilę przestawał płakać, to wołał; — Motyle, kochane owady, chodź- cie tu do mnie! A potem znów płakał. Rzęsy miał pozlepiane od tego płakania, zmoczone uszy zwisały mu smętnie po obu stronach głowy jak wymięte gałganki, a nos miał spuchnięty jak śliwka. Długo tak wołał i nawoływał, aż w końcu przyleciały motyle i usiadły na trawie. — Dlaczego nas wołasz? — spytał jeden motyl. — Od- rywasz nas od naszych obowiązków. Rozmowa z zającem, który płacze, nie jest naszym obowiązkiem. — Kogo mam wołać? — zaszlochał zając. — Wy wy- glądacie bardzo miło. Chciałem tylko, żebyście odpowiedziały na moje jedno pytanie. — Pytaj — powiedziały chórem motyle. — Dlaczego ja nie mam rodziców??!!! — ryknął zając i upadł pyszczkiem w trawę, szlochając rozpaczliwie. Motyle pobladły z wrażenia i popatrzyły na siebie niepew- nie, a potem wlepiły wypukłe oczy w zająca. Po długiej chwili milczenia jeden z motyli powiedział głosem niepewnym i lekko zachrypniętym: — Zającu. Nie potrafimy odpowiedzieć na twoje pytanie. Tym bai\lziej, że my nawet nie wiemy, co to są rodzice. Nigdy o czymś takim nie słyszeliśmy. Ale przyślemy do ciebie mrówkę. Może ona coś wymyśli, bo mądra z niej kobieta. I motyle odleciały. W tydzień później nadeszła mrów- ka. Zasapana, spocona i poczochrana. Odgarnęła z oczu pozlepiane potem kudełki i popatrzyła na zająca. Zając wyglądał jeszcze gorzej niż przed tygodniem. Teraz to już nawet ogon miał mokry od łez. — No? — zagadnęła mrówka, sia- dając w kucki na trawie. — Co „no"? — Podobno chciałeś mnie o coś zapytać. W każdym razie tak powiedziały te wrzaskliwe motyle. — Dlaczego ja nie mam rodziców?!!! — ryknął zając i znów padł pyszczkiem w trawę szlochając rozpaczliwie. Mrówka podrapała się w głowę, pomyślała, potem znów się podrapała, a potem powiedziała: — Nie wiem. Zając usiadł ze zdumieniem i wytrzeszczył oczy. — Może dlatego nie masz rodziców — dodała mrówka po chwili — ponieważ masz wyłupiaste oczy... — Każdy zając ma wyłupiaste oczy! — krzyknął zając z niecierpliwością. — To żaden powód, żeby nie mieć rodziców! — Żaden — zgodziła się mrówka. — Ale ja nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie, bo nawet nie wiem, co to są rodzice, sama ich nigdy nie miałam i nigdy mi ich nie brakowało. Ale przyślę do ciebie wilka, może on będzie mógł ci pomóc — i mrówka poczłapała do swojego mrowiska. W tydzień później przymaszerował wilk. Usiadł obok zająca, a potem wstał, zepchnął zająca z kamienia i usiadł na jego miejscu, wyciągając przed siebie kosmate łapy. 61 60 — Jakieś insekty doniosły, że masz kłopoty — warknął wilk i kłapnął zębami. Zając pociągnął nosem, tro- chę obrażony, że wilk zepchnął go z jego zajęczego kamienia, a potem ryknął: — Dlaczego ja nie mam ro- dziców?! — i po raz trzeci padł pyszczkiem w trawę szlochając rozpaczliwie... Wilk się zasępił. Spojrzał na zająca spod spuszczonych powiek ciemnymi oczami, z których wyzierało współczucie. — Zaraz ci coś powiem — sapnął. — Co mi powiesz? — poderwał się zając. — Jeszcze nie wiem. Muszę się zastanowić. Nawet wilki nieraz myślą. Wszyscy uważają, że my tylko porywamy owce i straszymy Czerwone Kapturki. To prawda, robimy to dosyć często, ale bez przesady. Czasami, na przykład, nic nie robimy. Ale wtedy się o nas nic nie mówi. A kiedy indziej myślimy. I też się wtedy o nas nie mówi. Tylko ciągle o tych owcach. Wilk zaczął myśleć. Zając starał mu się nie przeszkadzać. W końcu wilk powiedział: — A gdybym tak cię zjadł? To by było po kłopocie. Nie byłoby ciebie, więc i brak twoich rodziców nikomu by się nie rzucał w oczy. — Twój pomysł mi się nie podoba. Wymyśl coś lepszego — powiedział zając ponuro. — Już wiem! — krzyknął wilk. , . — Co? ...?.-. 62 — Słuchaj. Dlatego nie masz rodziców, że jesteś sam. A sam jesteś dlatego, że nikogo nie kochasz. Co ty na to? — Aleś wymyślił... — szepnął z podziwem zając. — Ale niby kogo mam kochać? — Kogokolwiek. To nie jest ważne. Ważne jest to, żeby twoje zajęcze serce przestało być twarde jak głaz. Mógłbyś również przestać myśleć ciągle o sobie i o tym, jaki to ty jesteś biedny. — Ja wcale nie jestem biedny. Ja tylko nie mam ro... — Wiem, wiem. To idź do lasu i ich poszukaj. — Jak to? — zdumiał się zając. — Tak to. Czy myślisz, że w lesie nie ma, na przykład, biednych samotnych rodziców, którzy nie mają dzieci? — A są? — Nie wiem! — zdenerwował się wilk wstając z kamienia. — Idź i zobacz. Ja muszę już iść. Pogonię jakąś owcę albo co, bo się zdenerwowałem. Pogoń za owcą bardzo koi moje nerwy. Potruchtam sobie po łące i od razu lepiej się poczuję. Oczy zaczną mi błyszczeć, sierść nabierze połysku — nie ten wilk! Nawet nie muszę tej owcy złapać. — Ale, ale... — zaczął zając. — Żadne ale! — przerwał mu stanowczo wilk. — Idź do lasu i dobrze wytrzeszczaj swoje wyłupiaste oczy. Jacyś rodzice pewnie od dawna na ciebie czekają i płaczą. Zając został sam. — Płaczą... — szepnął do siebie. — Płaczą... Czekają na mnie — i puścił się wielkimi susami w stronę lasu. Po tygodniu wędrowania w lesie zając zauważył głęboką, obszerną jamę w pobliżu starego, grubego dębu. W jamie siedziały dwa niedźwiedzie i gorzko płakały. — Dzień dobry — powiedział zając, a niedźwiedzie 63 podniosły na niego załzawione oczy. — Okropny! — powiedziały jednocześnie. — Każdy dzień jest dla nas okropny! Jesteśmy sami i nie ma dla nas dobrych dni. Zając trochę się zmieszał. Popatrzył pod nogi. Zobaczył tam trochę igliwia, liści i parę zapracowanych mrówek, które nie zwracały na niego uwagi. Potem podniósł oczy w górę i spojrzał w niebo. Tam z kolei zobaczył jedną chmurkę i parę ptaków przelatujących powoli i majestatycznie. Jeden z nich miał zamknięte lewe oko. Zając zwrócił z powrotem oczy ku zapłakanym niedźwie- dziom, chrząknął niepewnie i powiedział: — Czy nie zginął wam synek? — A co? — zdumiały się niedźwiedzie. — Bo ja nie mam rodziców — chlipnął zając, zwieszając głowę na piersi i patrząc pod nogi, gdzie znów zobaczył parę zapracowanych mrówek, które nie zwracały na niego uwagi. Niedźwiedź wzruszył ramionami. — N/e widzę związku... — zaczął mówić — ale nie- dźwiedzica mu przerwała, wpatrując się świdrującymi oczami w zająca. — Czekaj. Jak mu się dobrze przyjrzeć z profilu, to nawet jest pewne podobieństwo... Niedźwiedź trochę się zainteresował. — Hm., może rzeczywiście masz rację... Ale te uszy! — Co „uszy"? — obruszyła się niedźwiedzica. — Mój dziadek miał takie. Dokładnie takie same. 64 — Dziwnego miałaś dziadka... — mruknął niedźwiedź pod nosem. — Może i dziwnego, ale miał dobre serce. I był bardzo pracowity. Serce jest ważniejsze od uszu! Zającowi serce mocno zabiło z emocji, ale bał się odezwać. Czekał. — Moje dziecko... — odezwała się w końcu niedźwiedzica, drżącym ze wzruszenia głosem. — Synku... — Mamo! — ryknął zając i padł w objęcia niedźwiedzi- cy. — Czy on był rzeczywiście ich synkiem? — zapytała Agata. — A czy to ważne? — szepnął Tarsjusz, patrząc w stro- nę okna szeroko otwartymi oczami. — Nie, chyba nie... — powiedziała Melanina. Wkrótce Agatka i mysz zasnęły. Tarsjusz jeszcze przez chwilę siedział obok nich i rozmyślał. O tym, że gdzieś na świecie jest jeden szczęśliwy zając, który znalazł swoich rodziców. I chociaż smutne to, że nie każdy zając jest szczęśliwy, a także nie każdy niedźwiedź, na szczęście czasami komuś przytrafia się coś miłego i dobrego. Można więc mieć nadzieję. A nawet chyba trzeba. Nadzieja — myślał Tarsjusz — jest jak pies. Każdy w domu powinien mieć nadzieję, karmić ją i opiekować się nią i uważać, żeby jej nie stracić. I tak jak pies, nadzieja rozwesela nam życie w chwilach, kiedy wszystko robi się szare i nieładne. Za oknem zaszczekał pies. Jedyną różnicą — pomyślał znów Tarsjusz — pomiędzy nadzieją a psem przyjacielem jest fakt, że nadzieja rzadko bywa pokryta futrem i nigdy, przenigdy nie szczeka. 65 Znów zaszczekał pies, ale Tarsjusza już nie było w łóże- czku Agaty. Leżała tam Agata, Melanina i Nadzieja. ROZDZIAŁ SIÓDMY w którym Elżbieta nazywana Bietką ma straszny, dwuczęściowy dzień Bietka miała straszny dzień. Straszny Dzień rozpoczął się zupełnie zwyczajnie. I chociaż było pochmurno i padał deszcz — nic nie zapowiadało, że ten pochmurny dzień okaże się czymś znacznie gorszym od zwykłego, pochmur- nego dnia. Bo przecież pochmurne dni, niby pozornie jednakowe, bywają bardzo różne. Największe różnice pomiędzy po- chmurnymi dniami dotyczą kolorów. Są fioletowe dni, kiedy rośliny udają, że są plastikowe i nie pozwalają się dotknąć. A dni zgniłozielone to takie dni, gdy rośliny aż piszczą z żałości i tęsknoty, by je ktoś pogłaskał. Ale ten dzień nie był ani fioletowy, ani zgniłozielony, tylko zwykły szarobury i naprawdę nie zapowiadał się na nic gorszego niż zwykły deszczowy dzień. A jednak rzeczy- wistość, jak się wkrótce dowiecie, okazała się przerażająca. Bietka obudziła się o swojej zwykłej porze, nakarmiła Piesie, zawarczała na Papaja bez żadnego powodu, a po- tem pobiegła do płotu. Stanęła przy bramie i zaczęła wyglądać na ulicę. Ulica wyglądała dokładnie tak, jak każdego innego, deszczowego dnia. Ale Bietka była mądrą suką i nie dawała zwieść się pozorom. Ulica biegła wzdłuż płotu; trochę ulicy w lewo i trochę ulicy w prawo. Tyle było widać, kiedy ktoś, na przykład pies, stał tuż przy bramie. Ale dalej ulica istniała również i choć oko Bietki nie sięgało poza owo „trochę", wiedziała bardzo dobrze, że z tych nieznanych krańców ulicy może nadejść jakaś zupełnie nieznana nie- spodzianka, którą z zapamiętaniem i wilczą energią będzie można obszczekać. Ale ponieważ było deszczowo i ponuro, ulicą nikt nie przechodził, nie pojawiły się żadne niespodzianki i nie działo się dokładnie nic. Bietka postała trochę ziewając, a potem zdecydowała, że pójdzie na schodki domu i położy się tuż przy drzwiach prowadzących do przedpokoju. Z przedpokoju prowadziły drzwi do kuchni, z której o każdej porze dnia dochodziły smakowite zapachy. Miejsce na schodkach tuż przy sa- mych drzwiach miało jeszcze jeden plus. Nie padał tam deszcz. Bietka miała futro przemoczone do ostatniego włoska i było jej zimno. Mogła oczywiście wrócić do budy, gdzie było sucho i ciepło, ale nawet przez chwilę o tym nie pomyślała. Buda była dobra w nocy, ale w dzień? Nudno! Położę się, pomyślała, wysuszę, trochę pośpię — i tak minie jeszcze jeden dzień mojego psiego życia. Pobiegła więc na schody, gdzie już leżał szeroko rozparty Papaj. Dla Bietki nie było miejsca. — Posuń się! — warknęła, ale Papaj udał, że nie słyszy. Co robić. W budzie śpią Piesie — ciasno, a do tego nudno. Piesie tak się rozpychają, jakby ich było dwadzieścia, a nie dwa. 67 66 Bietka posmutniała i zajrzała do przedpokoju. Leżał tam szary dywan w bordowe cętki. Nie był specjalnie piękny, ale nie to było ważne. Ważne było to, że psom bardzo wygodnie się na nim spało. Bietka wiedziała o tym, bo w mroźne, zimowe noce Babcia pozwalała Bietce spać w przedpokoju. Papaj nigdy nie spał w przedpokoju, ponieważ nigdy, ani razu w ciągu swego życia, nie był w domu. Nie dlatego, że go nikt nie zapraszał. Nic podobnego. Ostatniej wiosny była gwałtowna burza, wiał wiatr, grzmiało, a w końcu spadł grad. Ogromny! Mama Agatki, przerażona burzą i przepełniona współczuciem dla wszystkich stworzeń nie znajdujących się pod dachem, zaczęła wołać Papaja, żeby przyszedł do domu. Papaj przyszedł pod same drzwi. Stanął, zajrzał, pomerdał ogonem. — No chodź, Papaj, wejdź — zachęcała mama Agatki, ale na próżno. Papaj się bał. Nawet, gdy mama Agatki chwyciła Papaja za obrożę i zaczęła wciągać do przed- pokoju, pies zaparł się wszystkimi łapami i z ponurym, upartym wejrzeniem osła bronił się jak mógł. I wygrał. Był przecież silniejszy od mamy Agatki. Papaj się bał, ponieważ nigdy nie był w domu, ani w pokoju, ani w kuchni, ani w korytarzu, ani w łazience. Urodził się pod krzakiem bzu, żył w ogrodzie, na spacer chodził do lasu, gonił kury po ulicy, a spał na trawie gdzie popadło. Nawet do budy nie wchodził. Na widok czterech ścian i sufitu (mniejsza o podłogę), paniczny strach ściskał go za gardło i Papaj zamieniał się w osła. Natomiast Bietka doskonale orientowała się we wszyst- kich przyjemnościach dostępnych w obrębie czterech ścian nakrytych sufitem. Jedną z takich przyjemności był szary 68 dywan w bordowe cętki. I, jak to zwykle bywa, zbieg okoliczności spowodował pewien rozwój wydarzeń. Zbieg okoliczności był taki: Bietka była mokra i śpiąca, Papaj rozpierał się na schodach, a w przedpokoju leżał szary dywan w bordowe cętki. Natomiast wydarzenia rozwinęły się tak: Bietka przypomniała sobie rozkosze psiej drzemki na szarym dywanie i w jej sercu rozgorzała walka psa pokojowego z psem podwórzo- wym. Niedługo trwała ta zażarta walka. Pies pokojowy zwyciężył prawie od razu i choć było lato i psa nikt do przedpokoju nie zapraszał, Bietka wśli- zgnęła się do środka. Rozejrzała się ostrożnie. Kuchnia była pusta. Bietka bardzo ostrożnie, na samych czubkach palców, weszła trochę dalej i stanęła koło dużego lustra, wyciągając uszy w stronę pokoju. Mogła tam być Babcia, której wyrozu- miałość dla psów była największa wtedy, gdy temperatura na zewnątrz spadała poniżej minus dziesięciu stopni. Wyższe temperatury na Babcię nie działały i jej serce pozostawało twarde i niewzruszone. W pokoju panowała cisza, natomiast w lustrze, o zgrozo! Bietka zauważyła psa! Stał nieruchomo i patrzył na Bietkę wielkimi oczami. Bietce sierść się zjeżyła na grzbiecie, a mięśnie łap napięły się jak postronki. A tamten pies... Bezczelny! Też się najeżył i napiął łapy. Tego już Bietka nie mogła znieść. Z jej płuc wydobył się głuchy' pomruk, podobny do odgłosu kamieni toczących się z wysokiego zbocza. Pies w lustrze, który powinien był zwiać z pod- 69 winiętym pod siebie ogonem, słysząc tak przeraźliwe dźwię- ki, zjeżył się tylko jeszcze bardziej i nic. Stał dalej. Trudno, przemknęło przez głowę Bietki, muszę sięgnąć po Broń Ostateczną. Bronią Ostateczną Bietki było pisk- liwe, histeryczne, głośne szczekanie, kończące się rozdziera- jącym zawodzeniem, które słychać było z odległości co najmniej kilometra. Psica podniosła w górę pysk, nabrała powietrza w płuca i nie odwracając oczu od przeciwnika, zaczęła histerycznie szczekać. Gdy doszła do rozdzierającego zawodzenia, Bab- cia, Agata, Mruczka i Puma stały obok niej i z ogromnym zainteresowaniem przyglądały się Bietce, wyjącej do swoje- go odbicia w lustrze. Bietce głos zamarł w gardle z zardzewiałym zgrzytem. Pomyślała: To już koniec! Już po mnie! Rozumiała dosko- nale, „czego pies się dopuścił". Po pierwsze, weszła do domu bez zaproszenia. Po drugie, nie pytała o pozwolenie. Po trzecie, zaczęła wyć i szczekać bez żadnego powodu. Bietka wprawdzie uważała, że powód był bardzo poważny, ale miała ogromne wątpliwości, czy ktokolwiek inny po- dzieli jej pogląd. — O rety — jęczała Bietka, zwiewając ile sił w nogach i chowając się pod tujami. — Z obiadu nici, ale może do kolacji się przeproszą? Za nią przytruchtał Papaj. Spojrzał z politowaniem na Bietkę, której tylko czubek nosa wystawał spomiędzy gałęzi, i powiedział: — Taki stary pies, a taki głupi. Po co pies łaził do domu? Mało psu miejsca w ogrodzie? A po co pies wył do lustra? Jak chuligani idą ulicą, to pies się chowa do budy, a przed lustrem nabiera odwagi. Bohaterka! Co to za 70 osiągnięcie — odwaga w lustrze! Nawet kocice udają lwy patrząc na swoje lustrzane odbicie. To znaczy Mruczka udaje lwa, a Puma udaje Pumę. No i co pies ma na swoje usprawiedliwienie? — Och, przestań się wygłupiać. Sam byś tam poszedł, tylko się boisz. Ty się nawet sufitu boisz. I ścian się boisz, ty kundlu. Innych psów też się boisz, ty kundlu! Ja to chociaż walczę o życie, a ty? Ogon pod siebie i w nogi! — Ja?! — oburzył się Papaj, ale więcej nic nie powie- dział, bo Bietka niestety miała rację. Papaj na widok innych psów rzeczywiście zapominał, że jest psem i zamie- niał się w dygocącą ze strachu galaretę. Tak zakończyła się pierwsza połowa Strasznego Dnia Bietki. Nikt się do niej nie odzywał, nikt nie pogłaskał, nikt nie powiedział ciepłego słowa. Obiad wprawdzie był, ale obiad podany w milczeniu, bez poklepania po pysku, to żaden obiad. Papaj, na złość Bietce, łasił się bez przerwy do Babci i do Agatki. Wstrętny kundel, myślała Bietka z goryczą, i pomyśleć, że to mój rodzony syn. Wstydu nie ma. A przecież pies bez żadnych grzeszków na sumieniu, to pudel, a nie pies! — Ty pudlu! — warknęła w końcu Papajowi do ucha. A potem zawołała Piesie i poszła z nimi do budy. Po południu zaczęła się druga połowa Strasznego Dnia Bietki. Wypełzła z budy zostawiając tam Piesie, które spały głębokim, niemowlęcym snem i zdecydowała się iść na spacer do lasu. Pójdę sobie, gdzie mnie oczy poniosą, 71 pomyślała ze smutkiem. Nikt mnie tutaj nie rozumie. W lasku Babci było bardzo cicho. Babcia i Agata poszły do sąsiadów na herbatę, kocice były w piwnicy, a Papaj pod płotem przy bramie, czyli tam gdzie zawsze. Stary basen wydawał lekkie odgłosy podobne do brzęczenia komarów. A może to komary tak brzęczały? Nie wiadomo. Bietka szła wolniutko ścieżką pomiędzy jałowcami, w kierunku Jagodziaka. Jagodziak to był malutki skrawek Lasku Babci, na którym rosły czarne jagody. Było ich tylko tyle, że po dokładnym wyzbieraniu Agatta .^ dostawała miseczkę jagód na deser. Dla Babci tC^-* była to ilość zupełnie wystarczająca, ponieważ łll|jjl Agata była najważniejszą istotką w życiu Babci. Pierwszym stworem, którego Bietka napotkała idąc ścieżką w stronę Jagodziaka, była Ropucha Karota. Duża, ziemisto-pomarańczowa, pryszczata Karota przeważnie buszowała w pobliżu marchwi i była ulubienicą Babci, ponieważ systematycznie i dokładnie spulchniała ziemię w ogrodzie. Wyjadała także szkodniki, pilnując by się nie rozpanoszyły na grzędach ponad wszelką miarę. Szkodniki i tak się rozpanoszyły ponad wszelką miarę, ale starania Karoty nie pozostały nie zauważone. Nawet psy ją szano- wały i nie odważyły się w jej pobliżu pokazać ani jednego białego, ostrego kła. — Widziałaś Amebę? — zagadnęła Karota, patrząc prosto w oczy Bietce. Karota zawsze patrzyła wszystkim prosto w oczy. Wyglądało to trochę dziwnie, bo miała lekkiego zeza. Ale uważała niezłomnie, że patrzenie prosto 72 w oczy jest oznaką uczciwości, szczerego serca i czystego sumienia. — Słucham? — Czy widziałaś Amebę? — powtórzyła niecierpliwie Ropucha Karota. — Łaziła tu gdzieś w okolicy Jagodziaka i raptem zniknęła. — Przecież ameba to takie coś, czego nie można zoba- czyć! Bietka przysiadła na zadzie i rozdziawiła pysk ze zdzi- wienia. — Ładne masz zęby... — mruknęła Karota zaglądając z ukosa do psiego pyska. — Ja nie mam żadnych. Ameba też nie. — Ale przecież ameby nie można zobaczyć gołym okiem! Tylko przez mikroskop! I jak mogła tu łazić, skoro nie ma nóg! Karota usiadła na mchu i spojrzała na Bietkę z politowa- niem. Bietka usiadła także. — Ameby nie można zobaczyć gołym okiem, to prawda, ale można ją zobaczyć ropuszym okiem i psim okiem. Poza tym, ta jest wyjątkowo wyrośnięta. Dobrze ją odżywiali w dzieciństwie... Karota zamilkła na chwilę i zerwała żółty kwiatek. Przez chwilę wpatrywała się w niego w milczeniu, a potem mruknęła półgłosem: — Ładna roślina... A potem ryknęła: — Ameba ma nibynóżki!!! Ty psie! Jak śmiesz twierdzić, że ona nie potrafi łazić? Potrafi łazić!! Potrafi łazić tak dobrze, że jak 73 widzisz, nie ma jej — zniknęła! — Nie krzycz na mnie — oburzyła się Bietka. — Mia- łam dzisiaj Straszny Dzień i nerwy mam wystrzępione do granic wytrzymałości. — Nie martw się — zaskrzeczała Karota. — Dzień się jeszcze nie skończył. Może jego druga połowa będzie jeszcze gorsza! — To niemożliwe... — powiedziała Bietka i w tym samym momencie spomiędzy krzaczków czarnych jagód wypełzła żmija. Karota zbielała na pysku i zsiniała na reszcie swojego pryszczatego ciała. Bietka też miała ochotę zmienić kolor, ale nie bardzo mogła, bo była porośnięta futrem. Za to jej futro zjeżyło się tak bardzo, że wyglądała jak szczotka do mycia butelek. — Ratuj! — jęknęła Karota i Bietka niewiele myśląc rzuciła się do ataku. Tu musimy na chwilę przerwać, żeby wyrazić się z ogro- mnym uznaniem i sympatią o przodkach Bietki. Pradzia- dek Bietki był wyżłem. Tak utrzymuje Bietka i musimy jej wierzyć, bo sprawdzić się tego nie da. Był pięknym, silnym wyżłem i chadzał na polowania w chwilach wolnych od ? innych zajęć. Inny z kolei krewniak Bietki był jamnikiem i polował na lisy w chwilach wolnych od zajęć. Jak więc widzicie, Elżbieta pochodziła z rodu dzielnych psów myś- liwskich, i tylko przez zwykły przypadek była kundlem. Ale to jest błahostką w porównaniu z jej myśliwskim charak- terem. Wróćmy do żmii. Żmija pełzła leniwie, syczała nie- przyjemnie i patrzyła na Bietkę złośliwie. Ale to jeszcze nic. Bietka pomyślała o Agatce i jej sierść natychmiast 74 spuchaciała jeszcze bardziej, a z gardła wydobył się dźwięk kamieni turlających się po stromym zboczu. Bo gdyby Agatka akurat przyszła do Jagodziaka, to żmija na pewno by ją ukąsiła. Agatka latem biega' boso, ugryźć ją było bardzo łatwo. Żmije wprawdzie atakują tylko wtedy, kiedy są prze- straszone, ale ta wyglądała na podstępnego tchórza, który kąsa i gryzie w każdych okolicznościach. — Albo ona, albo ja — szepnęła do siebie Bietka i ruszyła do ataku. Atak był dość komiczny, niezgrabny i fajtłapowaty, ale skuteczny. Suka wielkim susem przeleciała w powietrzu odległość metra dzielącego ją od węża, machając przy tym uszami, łapami i wszystkim czym się dało, żeby utrzymać równowagę, i spadła na grzbiet żmii, jednym kłapnięciem potężnych zębów kładąc ją trupem. Zapanowała cisza. Karota otworzyła oczy, które cały czas miała mocno zaciśnięte ze strachu i szepnęła ochryple: — Trup? — Trup. — Prawdziwy? — Prawdziwy. — Nie będzie już kęsić? — Kąsać. Nie będzie. Karota powoli przybrała swój normalny kolor, wypusz- czając przez nos powietrze z ogromną ulgą. Bietka położyła się w trawie i szepnęła: — Słabo mi... — To z emocji. I z wysiłku. Odpocznij sobie trochę, a potem bierz ten „zewłok" i biegnij pokazać Babci. Na pewno dostaniesz na kolację budyń czekoladowy w na- grodę. — O, rety, nie mów mi o budyniu, niedobrze mi się robi... Bietka położyła się na boku, ciężko dysząc. — Biedactwo... — powiedziała ze współczuciem Karota. Podeszła do Bietki, wskoczyła jej na głowę i zaczęła głaskać ją po uszach. — Już mi lepiej — szepnęła Bietka z wdzięcznością. — Co za Okropny Dzień! — A nie mówiłam? — Mówiłaś. Może to ty wykrakałaś taki dzień? — Nic nie wykrakałam. Ja nawet nie potrafię krakać. Jestem przecież Ropuchą. Chociaż latać to bym chciała... — O rety, jeszcze by tego brakowało. Paskudztwa nie powinny latać w powietrzu, żeby je każdy mógł oglądać. Co to by było za życie? — To ja jestem paskudztwo? — ob- raziła się Karota. — Piękna nie jesteś, przyznaj sama. — No, może rzeczywiście nie jestem piękna, ale jestem przystojna. Mogę się podobać. — Ciekawe komu?! — Innym ropuchom. Ty też nie jesteś wcale taka śliczna. Sama słyszałam, jak pani Kowalska mówiła Babci, że dawno nie widziała takiego szpetnego kundla. — Pani Kowalska najwidoczniej niedokładnie rozgląda się wokół siebie. Jest mnóstwo kundli brzydszych ode mnie. — No, dobrze, jest ich mnóstwo — zgodziła się Karota. 76 77 — A teraz bierz tę żmiję i idź pochwalić się Babci. Ja muszę poszukać Ameby. To zupełnie nie do przyjęcia, żeby ameba tak bez pytania poszła i zginęła! Jest mi potrzebna. — Do czego? — Do towarzystwa — odparła Karota i zniknęła w Ja- godziaku. Taki był koniec drugiej połowy Strasznego Dnia Bie- tki. Na kolację otrzymała w nagrodę ogromną kość cie- lęcą, a Papaj, gdyby mógł zzielenieć z zazdrości, to by zzieleniał. Babcia, która od wielu lat nie widziała żmii, była przerażona. A Agatka nigdy nie widziała żmii. — Do czego to doszło! — powiedziała Babcia ze zgrozą. — Żmiję wyhodowałam w swoim Lasku. — Babciu, przecież żmii się nie hoduje. Musiała skądś przypełznąć. — To już nie jest takie ważne. Ważne jest, że ośmieliła się tutaj być. To przecież bezczelność! — Babciu, jak możesz mówić, że żmije są bezczelne? Przecież ona nie wiedziała w ogóle, gdzie się znajduje. Przypełzła i tyle — oponowała Agatka. — Powinna była wiedzieć! — uważała Babcia. — Co to za żmija, która nie wie, gdzie jest? Czy to trudno poznać, że to mój Lasek? — Żmii pewnie trudno. — Agatko, przestań bronić tego potwora. Mogła cię ukąsić. Tego się boję. Jak o tym pomyślę, to aż mi się robi słabo. — A gdyby ciebie ukąsiła? — Mnie? Cha, cha! — zaśmiała się wyniośle Babcia. — Nie ośmieliłaby się! 78 ROZDZIAŁ ÓSMY , i który jest bardzo ciasny, bo w całości wypełniają go Wielkie Drzewo i Horyzont Punktualnie o godzinie siódmej Tarsjusz pacnął o para- pet. Zrobił to trochę ciszej niż zwykle, bo wokół szyi miał owinięty gruby wełniany szalik, którego końce plątały się pomiędzy Tarsjuszowymi nogami. I chyba zgodzicie się, że Tarsjuszowa noga robi mniej hałasu, jeśli plaśnie o koniec szalika, niż gdyby plasnęła o goły parapet. Goła Tars- juszowa noga na gołym parapecie robi sporo hałasu, choć nie tak znów wiele, by wzbudzić podejrzenia Babci czytają- cej gazetę w pokoju obok. — Dziewczyny! — powiedział Tarsjusz podnieconym szeptem. — Co z naszym drzewem? Czy Aga- tka jest dziś wypoczęta? Agatka była wypoczęta, i do tego ubrana w niebieski dres, a na no- gach miała gumowe butki z płócien- nymi wierzchami. Płócienne wierz- chy gumowych butków pomalowane były w myszki. O te myszki na płócienno-gumowych butkach od- 79 była się zażarta kłótnia z Melaniną, które uważała, że wizerunek myszy umieszczony na butach uwłacza jej godności. — Twoja mysia godność — powiedziała Agata pełnym wzburzenia głosem — może w takim razie zostać w domu. Ja chcę iść wykopać drzewo, a żeby to zrobić, muszę ubrać gumowe buty. Inne się nie nadają. A mysia godność przestaje mnie zupełnie interesować, gdy pomyślę o zmo- czeniu nóg, o katarze i o tym podobnych rzeczach. — Mogłabyś założyć kalosze! Na kaloszach nic nie jest narysowane, więc nikt się na ciebie nie obrazi. Nie musisz przecież ciągle z kimś zadzierać! — Ja z nikim nie zadzieram! Co ty znowu wymyśliłaś? Na przykład zwierzątka na mojej piżamie wcale nie są obrażone, że są na piżamie. Nawet im się to podoba. Wolą być na mojej piżamie, niż w ogóle nie być. Melaniną wprawdzie groźnie zmarszczyła brwi, a jej tęczowe uszy zatrzepotały złowieszczo, ale w końcu powie- działa, że jej mysia godność może zaczekać — wyko- pywanie drzewa z korzeniami jest rzeczywiście naj- ważniejsze. Tak wyglądała kłótnia Agaty z Melaniną, ale to było przed przyjściem Tarsjusza. Teraz, zupełnie już pogodzone, spojrzały na wielkookiego stwora oczami prawie tak wielkimi jak jego, a wielkooki stwór powiedział: — Twoje drzewo czeka! Idziemy do Odlotu i odlatuje- my! — Dokąd? — pisnęła Melaniną. — Możesz zostać... — Nie, nie! — pisnęła mysz. — Obiecaliście przecież, że mogę być Myszą Towarzyszącą. Nie będę już o nic pytać. 80 Mogę sobie nawet zakleić pysk plastrem na odciski, żeby mnie nie kusiło. .__ Takich ofiar od ciebie nie wymagamy — uśmiechnął się Tarsjusz. — Nie będziemy cię przecież gnębić, choć czasami mamy na to ogromną ochotę! Tylko postaraj się zadawać połowę tych pytań, które masz ochotę zadać. — Dobrze. Ta nagła uległość Melaniny wydała się Tarsjuszowi trochę podejrzana, ale nic już nie powiedział. Okręcił się dokładnie swoim wełnianym szalikiem, żeby jego końce nie plątały się pomiędzy Tarsjuszowymi nogami, Agatka wzię- ła Melaninę pod pachę i wyskoczyli przez okno. Szybko pobiegli do jabłonki w kącie ogrodu, nad którą nieruchomo tkwił Odlot. Wprawdzie był zupełnie prze- zroczysty, ale bywają osoby, które mogą go zobaczyć, jeśli tylko patrzą w odpowiedni sposób. A jaki jest ten odpowie- dni sposób, tego dokładnie nikt nie wie. Ja też nie wiem. Dlatego Odlot jest zawsze dokładnie ukrywany przed Babcią, bo nie wiadomo, czy Babcia nie posiada umiejętno- ści wypatrywania Odlotów w najmniej odpowiednich mo- mentach. Agata, Tarsjusz i Melaniną wsiedli do Odlotu, który uprzejmie spłynął na ziemię, żeby im było łatwiej wdrapać się do jego wnętrza. Usiedli wygodnie na miękkich, przezroczystych fotelach, a Odlot zapytał: — Dokąd lecimy? — Do gwiazd — odpowiedział Tarsjusz spokojnie, a Agata i Melaniną bały się nawet oddychać, nie tylko odezwać. Bo nie dość, że wymknęły się z domu o Zakazanej Porze, nie dość, że siedziały w Odlocie na przezroczystych, 81 miękkich fotelach, to jeszcze okazało się, że przezroczysty Odlot potrafi mówić. Zupełnie jak Papaj, pomyślała Agata, nawet głos ma podobny. Odlot musiał najwidoczniej także posiadać umiejętność odczytywania myśli, bo zachichotał nagle i powiedział: — Do psa jeszcze nikt mnie nie porównywał! Ale takie porównanie nawet mi się podoba. Mogę nawet zaszczekać! I Odlot zaczął szczekać. Lecieli w kierunku gwiazd. Mysz trzymała Agatę kur- czowo za szyję i ze strachu zakrywała uszy tęczowymi uszami. Agata z bijącym sercem obserwowała oddalający się coraz szybciej Dom i Ogród Babci. Tarsjusz rozmyślał nad bardzo skomplikowanymi rzeczami, a Odlot szczekał. Bardzo często porównuje się czerń nocnego nieba do aksamitu. Chciałabym użyć jakiegoś innego określenia, ale niebo rzeczywiście wyglądało jak aksamit, gdy Agata, Tarsjusz i Melanina lecieli Odlotem przez bezkresne prze- strzenie ozdobione gwiazdami. Chociaż może... Poczekaj- cie. Wyobraźcie sobie ogromnego, czarnego psa, tak wiel- kiego jak dom albo jak wujek Jacek Ciężarowy. A potem sobie wyobraźcie, że ten wielki, czarny pies otwiera potężną paszczę i pokazuje przestronną, przepastną, czarną gardziel. Ta gardziel, czarna i przepastna, wyglądałaby właśnie jak mroczne, nocne przepastne niebo. Z tą różnicą, że w przepast- nej gardzieli czarnego psa nie byłoby gwiazd. Ale to w końcu drobiazg. Gwiazdy można sobie przecież wyobrazić. Agata nie musiała sobie niczego wyobrażać, bo przed jej oczami rozciągała się przepastna czerń aksamitnej gardzieli czarnego psa, cała usiana świetlistymi, migającymi gwiaz- dami. Dziewczynka wpatrywała się w nie w skupieniu i zaczęła powątpiewać w Tarsjuszowe wyjaśnienie gwiazd, które usłyszała podczas jego pierwszej wizyty. — Tarsjuszu, nabrałeś mnie — powiedziała nagle. — Na co cię nabrałem? — Na nic. Tylko powiedziałeś mi różne rzeczy o gwiaz- dach, a to co widzę, wygląda zupełnie inaczej niż to, co mi opowiadałeś. — Bo ja ci opowiedziałem bajkę. — To znaczy, że skłamałeś! — Nie — tłumaczył cierpliwie Tarsjusz. — Bajka wcale nie jest kłamstwem. Ale nie jest też prawdą. W każdym razie nie jest prawdą, która przydaje się w codziennym życiu. Rozróżniamy kłamstwa, prawdy i prawdy niedzielne, czyli bajki. — No, to może byś mi teraz powiedział prawdziwą prawdę, taką na co dzień. — A drzewo? — Drzewo poczeka. Sam mówiłeś, że ono gdzieś jest i musi tam być, bo każdy ma swoje drzewo, czy tego chce, czy nie chce. 82 83 — No, dobrze — zgodził się stwór o miękkich palusz- kach. Agatka zauważyła od razu, że gwiazdy są różnych kolorów. Z Ogrodu Babci wszystkie wyglądały jednakowo. Ale tutaj... Jedne były białe, inne żółte, jeszcze inne różowe, a te pozostałe malinowe lub niebieskie. I w ogóle nie były rozsiane pojedynczo, ale zbijały się w mniejsze i większe stadka. — Gwiazdy — zaczął mówić Tarsjusz, błyskając oczami — to są kule z gazu. — Z jakiego gazu? — Wiesz, co to jest mgła? — Wiem. To takie białe coś, co utrudnia patrzenie. — Tak. Mgła jest gazem, rodzajem gazu. To jest woda, która już nie jest płynna, ale latająca, jak powietrze. Tak jak para wodna wylatująca z czajnika, kiedy Babcia albo mama gotują wodę na herbatę. — Albo na makaron. — Głodna jestem! — pisnęła Melanina, która usłyszała tylko wyraz „makaron". — Myszy nie jedzą makaronu. Cicho bądź, ty myszo! — Jedzą! Właśnie, że jedzą! — zaprotestowała mysz z energią. — Jedzą, jeśli jest. Ale teraz makaronu nie ma, więc nie przeszkadzaj nam w rozmowie. — Nie rozumiem — wymamrotała mysz pod nosem — dlaczego rozmawia się o czymś, czego nie ma. — Jak mówiłem przed chwilą, zanim to niebieskie stworzenie wtrąciło się z mysią brutalnością — mówił dalej Tarsjusz — gwiazdy są to kule gazu. Ten gaz jest bardzo gorący, to są właściwie takie kule ognia. Ich kolor zależy od tego, czy są bardzo gorące, czy mniej gorące i od tego, z jakiego gazu są zbudowane. __ Z cegiełek? — przerwała dziewczynka. __ Nie — skrzywił się Tarsjusz. — Nie każde budowanie musi być z cegiełek. Z gazu, przecież powiedziałem. No i są gwiazdy duże i gwiazdy małe. Gwiazdy duże nazywają się olbrzymy, a gwiazdy małe nazywają się karły. — To na razie wystarczy — przerwała mu Agata. — I tak połowy nie zapamiętam. — A czy coś z tego zrozumiałaś? — Nie wiem. Czy gdyby czajnik Babci machnąć wysoko, wysoko, aż do kosmosu, to to byłaby gwiazda? — Nie. To byłby czajnik w kosmosie. — Hmmm... Chyba nic nie rozumiem. Ale powiem ci jutro, jak sobie to wszystko w głowie poukładam. — No, to sobie poukładaj. — Tylko powiedz mi jeszcze o tych stadkach i grup- kach. — To są galaktyki. Tak nazywają się te stadka i grupki. — Och, Tarsjuszu! — zachwyciła się Agata. — Znów wynalazłeś ładny wyraz. Moja następna zabawka będzie się nazywała Galaktyka. Melanina poderwała się ze swojego fotela. — Nie wystarczy ci, że mnie już uszczęśliwiłaś tak potwornym imieniem? Musisz katować innych także?! — Melanino, ty się po prostu nie znasz. Siadaj w swoim fotelu i nie piszcz, bo ciebie nazwę Galaktyką. Mysz upadła bezwładnie na swój fotel, pełna prze- rażenia, że Agatka mówi poważnie. Nagle imię Me- 85 lanina wydało jej się całkiem sympatyczne. — Tarsjuszu, teraz już możemy lecieć do mojego drzewa — powiedziała dziewczynka. — Dobrze. Wy obie połóżcie się i pośpijcie, bo podróż będzie długa. — Jak długa? — Nie wiem. Ten czas jest zupełnie nieodpowiedzialny. Robi sobie, co chce. Raz jest długi, raz krótki. Ja w ogóle nie wiem, o co mu chodzi. Chyba o to, żeby wszystkim wszystko się pomieszało. — Chyba masz rację. Melanina raz się o mało nie pochorowała od tego myślenia o czasie. Bo zegar stanął. — A co ma zegar wspólnego z czasem? — zdziwił się Tarsjusz. — Nie wiem — odpowiedziała Agata sennym głosem i za chwilę już spała. Melanina też zasnęła. Tarsjusz nakrył Agatę swoim wełnianym szalikiem. Melaniny nie nakrywał, bo uważał, że jej gęste, mysie futro w zupełności wystarczy. Ponieważ Odlot dawno już przestał szczekać, panowała zupełna cisza. Gwiezdna cisza, myślał Tarsjusz, jest najpiękniejszą ciszą, jaką znam. W takiej ciszy wszystko jest możliwe. Nawet czas jest wtedy moim przyjacielem i siedzi obok mnie, a nie pędzi gdzieś przed siebie, jak oszalały królik. I tak być powinno. Czas nie powinien zachowywać się jak królik. Jest na to przecież za poważny. Czas powinien również być posłuszny. Może nie każdemu, ale choćby Tarsjuszowi. Czas posłuszny Tarsjuszowi, w ciszy gwiazd, w aksamitnej gardzieli czarnego psa, jest najmilszym cza- sem, jaki można sobie wyobrazić. Ponieważ czas rzeczywiście był posłuszny Tarsjuszowi i siedział grzecznie obok niego, nie potrafię wam powie- dzieć, jak długo lecieli poprzez aksamitną przestrzeń w ci- szy gwiazd. Ale w końcu dolecieli. __ Jesteśmy na miejscu! — powiedział Tarsjusz z zielo- nym błyskiem w wielkich oczach. Agata i Melanina obudziły się od razu, przetarły oczy i wychyliły poczochrane głowy z Odlotu. Znajdowali się na ogromnej łące, którą wkoło otaczał horyzont. Było to bardzo dziwne — tak w każdym razie uważała Melanina. Pokręciła wkoło głową, nie zobaczyła niczego oprócz łąki i horyzontu i stwierdziła, że jest nudno. — Nudno — powiedziała. — Wcale nie! Zobacz, jakie piękne drzewo! — Agata z zachwytem wpatrywała się w ogromne, opasłe drzewo o chropowatym, omszałym pniu. Konary, dwa razy grub- sze od Agatki, wznosiły się tak wysoko, że ich czubki ginęły w chmurach. Agata szybko wyskoczyła z Odlotu i podbieg- ła do swojego drzewa. — Dlaczego ja nie zauważyłam tego drzewa pierwsza? — obraziła się Melanina. — Bo to jest Drzewo Agaty, a nie twoje. To ona musiała je pierwsza zobaczyć. W końcu musi być jakiś porządek — upomniał ją Tarsjusz. — Musi, to prawda — zgodziła się Melanina. — A gdzie my jesteśmy? — Jesteśmy pod Drzewem Agatki. — O, rety! Tyle to sama wiem. Ale gdzie to jest? 86 87 — O tym wiem tylko ja i Agatka. Myszy o takich rzeczach nie muszą wiedzieć. Jesteś Mysz Towarzysząca, a nie Mysz Uczestnicząca — powie- dział Tarsjusz surowo. — Ja też wiem, gdzie jesteśmy... — mruknął Odlot, ale nikt go nie usłyszał. Agata powoli zbliżyła się do drze- wa i podniosła głowę. Konary i gałę- zie biegły w górę aż do samego nieba. — Jak one szybko uciekają — szepnęła dziewczynka. — Tak prędko, że nie mogę nawet zauwa- żyć, gdzie się kończą. Tarsjusz pokiwał głową ze zro- zumieniem. — Muszą znikać tak prędko, bo gdyby udało ci się zauważyć ich koniec, to spotkałoby cię Wielkie Rozczarowanie. A przecież nie po to przylatuje się Odlotem pod Swoje Drzewo, żeby się spotkać z Wielkim Rozczarowaniem. — A jak wygląda Wielkie Roz- czarowanie? — zapytała dziewczyn- ka, ciągle patrząc na grube konary drzewa znikające w chmurach. Tarsjusz podrapał się za uchem końcem ogona. Potem nabrał w płu- ca wielki haust powietrza i wyjaśnił: — Wielkie Rozczarowanie jest kudłate. Kolor ma bliżej nieokreślony, ale jest on dość nieprzyjemny. Wielkie Roz- czarowanie wydaje bardzo niemiłe odgłosy i to wyłącznie wtedy, gdy wszyscy chcą, żeby panowała cisza. No i nie- stety, muszę to powiedzieć, choć robię to z ogromną przykrością, Ono trochę śmierdzi... — Jak to, śmierdzi? — zdumiała się Agata, odrywając oczy od "gałęzi Wielkiego Drzewa i przysiadając na jego grubym korzeniu jak w fotelu. — Wydaje takie niemiłe zapachy, jak wodorosty leżące na skałach wypalonych słońcem. — To jest bardzo niemiły zapach, zgadzam się — wtrą- ciła Melanina. — Melanino, nie wtrącaj się. Ja doskonale wiem, jaki jest zapach wyschniętych na słońcu wodorostów — powie- działa Agata. — Glonów... — mruknął Odlot. Nikt go nie usłyszał, oprócz Tarsjusza. — Cicho — zwrócił się do niego Tarsjusz. — Odloty nie powinny odzywać się w pobliżu Wielkich Drzew. — Czy Wielkie Rozczarowania wszystkich ludzi wy- glądają podobnie? — pytała dalej Agata. — Nie wiem... — odpowiedział Tarsjusz z zastanowie- niem. — Ale nawet jeśli różnią się wyglądem, to wszystkie są równie nieprzyjemne. Ale może teraz przestaniemy już rozmawiać i weźmiesz się do pracy? — Właśnie... — westchnęła dziewczynka. Kucając obok grubych korzeni drzewa zaczęła wygrze- bywać spod nich piasek, grudki ziemi i zeschłe rośliny. Tarsjusz usiadł na ziemi i zamknął oczy, pogrążając się 89 w zamyśleniu, natomiast Melanina obserwowała Agatę z dużym zainteresowaniem. — Nieźle ci idzie — powiedziała w pewnej chwili z uznaniem. Obok dziewczynki sterczała wielka góra wygrzebanej ziemi, a korzenie prawie wszystkie były już odsłonięte. — Właśnie... — szepnęła Agata. — Idzie mi za dobrze. To drzewo chyba mi pomaga... — Pewnie, że pomagam — zaszemrało drzewo. — Nie lubię stać bezczynnie. Zawsze tak stoję, a tu raptem taka okazja mi się nadarza. Każde drzewo by skorzystało z takiej okazji. — Ale przecież ja sama miałam wygrzebywać drzewo z korzeniami! — krzyknęła Agata obrażonym głosem. Tarsjusz otworzył oczy, które znów zalśniły zielonym blaskiem. — Wykopałaś drzewo z korzeniami sama, nie krzycz.To przecież twoje łapki grzebały w ziemi. Pomoc drzewa polegała na tym, że ci nie przeszkadzało, chociaż mogło. — No, tak — zgodziła się Agata. — I co teraz? — Teraz musisz się zastanowić. Możesz przewrócić drzewo. Upadnie, uschnie i już nigdy więcej nie będziesz miała swojego drzewa, bo każdy ma tylko jedno. Możesz wpełznąć pomiędzy jego korzenie i zobaczyć, co tam jest. Będziesz wtedy wiedziała więcej, niż wiedziałaś przedtem. Albo możesz zasypać korzenie z powrotem, ładnie uklepać ziemię wokół nich i podziękować drzewu, że pozwoliło ci poćwiczyć łapy. — Ręce. — Łapki. — No, niech będą łapki — zgodziła się Agata i zaczęła 90 namyślać się, co ma zrobić. Po chwili powiedziała: — Wejdę pomiędzy te korzenie i zobaczę, co tam jest, bo chciałabym wiedzieć więcej, niż wiem. — Co byś chciała tam znaleźć? — zapytała Melanina machając uszami. — Nie wiem. Może chciałabym zobaczyć dom, gdzie mieszka mała dziewczynka, która nazywa się Agatka i która ma oboje rodziców. I wszyscy troje siedzą przy stole i jedzą zupę i jest im bardzo dobrze. — Przecież ty masz oboje rodziców — powiedziała Melanina ze zdziwieniem. — Ale nie mieszkamy razem! A jak mieszkaliśmy razem, to wcale nie było dobrze! — krzyknęła Agatka. — Chciałabyś zobaczyć to, czego nie masz — szepnął Tarsjusz pełen obawy. — To już nie istnieje i nie będzie istnieć. Agatko, nie pragnij tych rzeczy, których mieć nie możesz, bo Wielkie Rozczarowanie złoży ci wizytę i bę- dziesz miała przy sobie takiego kudłatego, nieprzyjemnego gościa. — Inne dzieci mieszkają z mamą i z tatą! — głos Agaty był pełen rozżalenia. — Dlaczego ja nie mogę? — Ale inne dzieci nie mają tego, co ty masz. Masz Mamę i Babcię. Masz psy i koty. Masz mnie. Masz tajemniczy, piękny ogród, w którym dzieją się dziwne rzeczy. Czy to mało? — Dużo — szepnęła dziewczynka przez łzy. — Ja wiem, że nie można mieć wszystkiego, ale to nie zmienia faktu, że chciałabym mieć wszystko! Przecież mogę chyba chcieć, prawda? — Możesz — szepnął Tarsjusz. — Tylko nie chciej za 92 bardzo. Musisz bardzo uważać. Twoje „chcieć" nie powin- no być większe od ciebie. Pamiętaj o tym. — Tarsjusz otarł załzawione oczy. — Dlaczego masz załzawione oczy? — pisnęła Melani- na. — Bo się wzruszyłem... — odparł Tarsjusz pociągając nosem. __ Dlaczego się wzruszyłeś? — dopytywała się mysz. — Miałaś nie zadawać tylu pytań, obiecałaś! — fuknął na nią Tarsjusz. — Wzruszyłem się dlatego, że wszystkie dzieci powinny być szczęśliwe, a nie są. Czy to nie wystarczający powód do wzruszenia? — Czy ja wiem? — wzruszyła ramionami mysz. — My- szy też nie wszystkie są szczęśliwe. Tak już chyba musi być. — Tak już chyba musi być... — powtórzył za nią Tarsjusz w zamyśleniu, a drzewo Agaty zaszumiało: „musi być, musi być". Agatka nagle postanowiła być rozsądnym dzieckiem. — Będę rozsądna — powiedziała. — Wchodzę między korzenie. Czekajcie tu na mnie cierpliwie. Wrócę, kiedy wrócę. Nie wiem, ile czasu to potrwa. — O to się nie martw — powiedział Tarsjusz. — Będzie siedział tu koło mnie i nawet się nie ruszy. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że czas nie odgrywa żadnej roli? — zaszemrał Odlot. — To właśnie chciałem powiedzieć, że w takich spra- wach czas nie odgrywa żadnej roli — przytaknął Tarsjusz, zapominając o tym, że Odloty nie powinny się odzywać w pobliżu Wielkich Drzew. 93 Agata zniknęła w korzeniach swojego drzewa. Mełanina, Tarsjusz, Odlot i Horyzont zostali tam, gdzie byli. Każde z nich zastanawiało się nad tym, co Agata znajdzie pomiędzy korzeniami swojego drzewa... Nawet Czas się zastanawiał, siedząc nieruchomo obok Tarsjusza. Drzewo Agaty śpiewało: Jeśli ma się wiele korzeni to wśród nich wiele dziać się może nad głową coś mi się zieleni a u stóp czerni się korzeń Ja nie skrywam tajemnic żadnych wystarcza mi, że jestem drzewem wśród korzeni rosną bajkozwierze a co oprócz nich — samo nie wiem W korzenio-ogrodzie bajkozwierze rosną pielęgnuję je jak tylko umiem a kiedy wiosną bajkozwierze dorosną może i ja coś zrozumiem — Co ono chce zrozumieć? — zaszeptała Mełanina, trącając Tarsjusza łokciem w kudłaty bok. — To, co wszyscy — szepnął Tarsjusz. — A co wszyscy chcą zrozumieć? — dopytywała się mysz. Tarsjusz zamknął lewe oko, a prawym zaczął patrzeć przenikliwie na Melaninę. — Jeżeli nie wiesz, co wszyscy chcą zrozumieć, to ja ci tego nigdy, przenigdy nie zdołam wytłumaczyć. To się albo wie, albo nie wie. — Ale jeśli ty wiesz — zaprotestowała Mełanina — i gdybyś mi powiedział, to ja bym też wiedziała. 94 Tarsjusz nie zdążył odpowiedzieć, bo w tym momencie spomiędzy korzeni Wielkiego Drzewa wypełzła Agata. Nie była ani uśmiechnięta, ani smutna. — No i co? I co? — krzyknęła Mełanina, podbiegając do niej. — Wracamy do domu — powiedziała Agata cicho i ruszyła w stronę Odlotu. Za nią podreptał Tarsjusz. Mełanina została na środku wielkiej łąki otoczonej hory- zontem, rozdziawiając ze zdumienia pyszczek. Agata i Tarsjusz wdrapali się do Odlotu i usiedli na miękkich, przezroczystych fotelach. — Lecisz z nami, czy zostajesz? — krzyknął do Melani- ny Odlot. Mełanina rzuciła się biegiem w jego kierunku. — Lecę, lecę! — krzyknęła, wskakując do Odlotu. — Co ja bym tu robiła, otoczona wkoło horyzontem? Zanudziła- bym się na śmierć. Odlot uniósł się w powietrze. Lecieli w milczeniu, w ciszy gwiazd. Mełanina w końcu nie wytrzymała i zapytała ponownie: — Agatko, co tam było? Agatka spojrzała na Melaninę. — Powiem ci. Powiem ci tylko raz i tylko jedną rzecz. I obiecaj mi, że nie będziesz więcej pytać. — Obiecuję! — Widziałam zwierzobajki. To było do- bre i miłe. I spotkałam kogoś. Spotkałam Wielkie Rozczarowanie. I to było bardzo złe i bardzo niemiłe — Agatka zaczęła płakać. Tarsjusz podał jej koniec swojego ogona do wytarcia oczu, a Agata dodała pociąga- jąc nosem: 95 — Mam uczucie, że się bardzo postarzałam. Tarsjusz uśmiechnął się leciutko. — Raczej wydoroślałaś. Teraz już będziesz wiedziała, jak unikać spotkania z Wielkim Rozczarowaniem. — Ale przecież sam powiedziałeś, że nie po to się przylatuje do swojego Wielkiego Drzewa, żeby się spotkać z Wielkim Rozczarowaniem — chlipnęła dziew- czynka. — Tak powiedziałem. Ale pamiętaj, że mogłaś tego uniknąć. Miałaś przecież wybór. Wybrałaś tak, jak wy- brałaś. Trudno. Tego przecież nie zmienimy. — Rzeczywiście wiem teraz więcej, niż wiedziałam przedtem — przyznała Agata w zamyśleniu. — Czy ono było rzeczywiście takie kudłate? — szepnęła z przejęciem Melanina. — Bardzo. Była to najbardziej kudłata rzecz, jaką w życiu widziałam! — powiedziała Agata z głębokim przekonaniem, a Odlot zacharczał potwierdzająco. «"., ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY w którym Babcia jest w sklepie, a Karota w poziomkach Powoli zbliżała się jesień. Tak się mówi, że powoli zbliża się jesień, ale Agata uważała, że jesień zbliża się bardzo szybko. — Ta jesień musi być bardzo wysoka i mieć długie nogi — mówiła Agatka do Babci. — Dopiero były truskawki, a tu jesień robi jeden, jedyny krok i truskawek już nie ma! 96 q0 to musi być za wielki krok! __ Taki, jak co roku, Agatko. __ Ale wielki! .__ Wielki — zgodziła się Babcia. Babcia, która w ogrodzie zawsze chodziła w szortach, przebierała się właśnie w sukienkę, bo postanowiła iść po zakupy. — Muszę kupić mięso i cukier. Może makaron? Aha, i masło. — A długo cię nie będzie? — Nie wiem, dziecko. Jak będzie długa kolejka, to będę musiała postać. — Powinnaś kupować bez kolejki! — buntowała Babcię Agata. — Każdy by tak chciał! — roześmiała się Babcia. — Dlaczego? Niektórzy ludzie lubią stać w kolejkach. Sama widziałam. Pusty sklep, a pod sklepem takie różne panie stoją i gadają. A jak im dobrze! Babcia zerknęła na wnuczkę, ale nic nie powiedziała. Szybko uczesała włosy, wzięła torbę i wyszła z domu, kierując się w stronę furtki. Za nią ruszyły psy. — O, nie! — krzyknęła na nie Babcia. — Żadnych spacerów! Źle wam? Siedźcie w ogrodzie! Psy spochmurniały. To znaczy Papaj i Bietka spochmur- niały, bo Piesiów już nie było. Zostały oddane nowym właścicielom. Trochę było smutno, gdy ich zabrakło, ale Agatka pocieszała się, że Bietka na pewno niedługo urodzi nowe szczeniaki. Pod tym względem Bietka była bardzo uczynna i, znając uwielbienie Agatki dla małych piesków, co rok rodziła od ośmiu do dwunastu stworków, z których wyrastały potem piękne, wielkie kundle. 97 Podczas gdy Babcia była na zakupach, Agatka miała zostać z mamą, która buszowała w ogrodzie, zbierając poziomki na deser. — Do widzenia, Babciu! — krzyknęła Agatka, starając się być grzeczną, dobrze wychowaną dziewczynką. — Zaraz przecież wrócę — roześmiała się Babcia. Trzasnęła furtka i Agatka została sama z psami. — Może ty nas wypuścisz na mały spacer? — szepnął do Agaty Papaj. — O, nie! — powiedziała Agata dokładnie takim samym tonem co Babcia. — Zadusicie jeszcze jakąś kurę i będzie awantura. — Dlaczego zaraz mamy dusić? — mruknęła Bietka. — Pogonimy ją trochę i tyle. — Nie wypuszczę was i koniec — stwierdziła Agata i pobiegła do mamy. Pomiędzy rzędem starych jabłoni a szpalerem młodych krzewów porzeczkowych rosły poziomki. Mama Agatki zrywała je właśnie, siedząc w kucki pomiędzy krzaczkami, z miską ustawioną w zasięgu ręki. Nie było zbyt wiele poziomek w tym roku, bo panowała susza i dlatego każdy 98 krzak musiał być dokładnie obejrzany od spodu, czy przypadkiem jakaś ja- gódka nie skryła się podstępnie między liśćmi. Agata doskonale widziała przycup- niętą mamę, ale mimo to krzyknęła: — Mamuniu, gdzie jesteś? — Tu jestem! — A co robisz? — Zbieram poziomki! — A dla kogo? — Dla mojej kochanej córeczki! Agatka uśmiechnęła się z zadowoleniem. Bardzo lubiła być kochaną córeczką, a jeszcze bardziej lubiła, gdy Mama jej to mówiła. Zaczęła więc od początku: — Mamuniu, gdzie jesteś? — Tu jestem! — A co robisz? — Zbieram poziomki! ? ?" ; — Dla kogo? — Dla mojej kochanej córeczki! Zabawa trwała dalej, od początku. — Gdzie jesteś? — Tu jestem! I tak dalej. Po dwudziestym razie mama Agatki przerwała zrywanie poziomek, podniosła oczy, wytarła pot z czoła i zapytała: — A chcesz dostać klapa? — Nie! — No, to już przestań, bo ja zwariuję. Ojej! 99 — Co się stało? — Tu jest ropucha! — krzyknęła ze strachem Mama Agatki. — To Karota — uspokoiła ją Agata. — Bietka mi o niej opowiadała. Ale powinna siedzieć na grządkach marche- wki, a nie w poziomkach. Agatka podbiegła do mamy, rozdeptując po drodze trzy krzaczki poziomek, ale ponieważ mama Agatki była osobą roztargnioną, więc nawet tego nie zauważyła. Zresztą sama miała na sumieniu jeden krzak, który niechcący przydep- tała piętą. — Ona nie gryzie, nie bój się — uspokajała Agatka Mamę. — Tylko widzę, że znów zgubiła Amebę. — Jaką znów Amebę?! — w głosie Mamy brzmiał kompletny brak zrozumienia. — I od kiedy to ludzie rozmawiają z psami? — Ameba jest przyjaciółką Karoty. Pewnie znów gdzieś się zapodziała i Karota jej szuka. A ja nie jestem ludzie, ja jestem Agatka — dziewczynka spojrzała na mamę spod zmarszczonych brwi. — Wiesz co? — powiedziała Mama Agatki energicznie — jeśli ty rozmawiasz z psami i innymi stworami, co jest niemożliwe i zawsze było niemożliwe, to ja o tym nic nie chcę wiedzieć! — A pozwalasz mi? — Oczywiście, że ci pozwalam. Ale nie przyjmuję tego do wiadomości, bo jeśli przyjmę, to zwariuję. Już jakoś się dziwnie czuję. Może to początek? — Mama złapała się za głowę i spojrzała podejrzliwie na Karotę. Karota równie podejrzliwie spojrzała na mamę Agatki. — Dlaczego to stworzenie tak dziwnie na mnie patrzy? 100 — zapytała szeptem Mama Agaty. — Oj, Mamo, ona ma po prostu takie dziwne spoj- rzenie. Ale to u niej normalne. Babcia ją lubi. — To Babcia o niej wie? — Pewnie, że wie. Tylko nie wie, że ona potrafi mówić. — To ona też potrafi? — jęknęła ze zgrozą Mama Agaty. — Mamo — zaczęła tłumaczyć cierpliwie Agata — wszyscy potrafią mówić. Tylko albo się z tym kryją, bo się boją, że ktoś się złapie za głowę, tak jak ty, albo trzeba ich odpowiednio słuchać. Wtedy się zrozumie. Mama Agaty natychmiast przestała trzymać się za głowę. — Masz rację, Agatko. To ty sobie porozmawiaj z tą ropuchą, a ja pójdę do domu. Uważam, że tych poziomek w zupełności wystarczy. Ja dziś nic nie będę jadła, ta ropucha odebrała mi apetyt. — Tylko nic nie mów Babci, pamiętaj! — krzyknęła Agata za odchodzącą Mamą. — Ona jest jeszcze bardziej nerwowa od ciebie! — To niemożliwe, żeby ktoś był bardziej nerwowy ode mnie! — jęknęła Mama znikając w drzwiach domu. — Twoja Mama wszystko rozgada — zgrzytnęła z wy- rzutem Karota, gdy zostały same z Agatą. — Nie rozgada, nic się nie martw. Gdzie Ameba? — Kąpie się w basenie. — Przecież tam nie ma wody! — Dla niej wystarczy — sapnęła ropucha. — W końcu ona jest bardzo malutka, nawet jeśli jest Olbrzymią Amebą. Agatka usiadła obok Karoty, rozgniatając przy tym następny krzak poziomek i w zamyśleniu sięgnęła po dużą, czerwoną jagódkę, której mama nie zauważyła. — Gdzie jest twoja Mama? — spytała Karoty. — A bo ja wiem? — odrzekła Karota. — Gdzieś tam pewnie jest, bo ktoś mnie musiał przecież urodzić, ale my nie jesteśmy takie jak ludzie. Nam rodzice nie są potrzebni. Rodzimy się i tyle. A potem każda ropucha żyje sobie sama. — I nie smutno wam? Mnie by było smutno... — powie- działa Agata. — Ale ty nie jesteś ropuchą. — To prawda. Ale człowiekiem też podobno nie jestem. Bo dziecko to nie człowiek. Każdy ciągle mówi: bądź człowiekiem; albo: zachowuj się jak człowiek... To kim ja jestem? 102 103 — Ty jesteś kijanką człowieka — odparła z przekona- niem Karota. — A ty byłaś kiedyś kijanką człowieka? — spytała Agata. — Nie, ja byłam kijanką ropuchy. Nie, źle mówię! Byłam po prostu kijanką. I wyrosłam na ropuchę. A ty wyrośniesz na człowieka. — Czy jesteś tego pewna? — Absolutnie. Z człowieczej kijanki może wyrosnąć tylko człowiek. Nic innego ci nie grozi. — Muszę iść zapytać mamy, czy była kiedyś kijanką — powiedziała Agata podnosząc się z ziemi. — A ty lepiej idź po Amebę, bo jak się będzie za długo kąpać, to dostanie kataru. — Mamo, czy ty byłaś kiedyś kijanką? — rozległ się w przedpokoju przymilny głosik Agaty, ale w tym samym momencie trzasnęła furtka, co oznaczało, że Babcia wróciła z zakupów. Agatka, nie czekając na odpowiedź Mamy, wybiegła do ogrodu. Babcia, objuczona dwiema wypcha- nymi torbami, opędzała się od Bietki i Papaja, które witały ją z entuzjazmem rozbitków z bezludnej wyspy, którzy po raz pierwszy od wielu lat ujrzeli człowieka. — Sio! — krzyknęła Babcia. — Pa- paj, nie skacz! Poszła, Bietka, odejdź! Psy dały za wygraną i z obrażonymi 104 minami schowały się w tujach. Mama Agaty wybiegła z domu i chwyciła jedną z ciężkich toreb z rąk Babci. — Wszystko kupiłaś? — Wszystko — westchnęła Babcia. — Cud, ale rzeczy- wiście wszystko. Ledwo żyję. — A wyglądasz normalnie... — zauważyła z zaintereso- waniem Agata. — Cicho, ty przekoro, nie dobijaj mnie! Babcia przysiadła na schodkach domu, żeby odpocząć. Sklep był oddalony od domu Babci o kilometr drogi. Ten kilometr drogi pokryty był pięknym, żółtym, sypkim pias- kiem, który cudownie nadawał się do zabawy, natomiast do chodzenia trochę mniej. Szczególnie gdy niosło się ciężkie torby i był upał. Nogi zapadały się do kostek w pięknym, żółtym piasku, pot zalewał oczy, a ręce bolały i piekły. Przypominało to wszystko spacer po Saharze. Wyobraźcie sobie, że spacerujecie po Saharze, a wielbłąd siedzi wam na plecach zamiast odwrotnie. Już wiecie, jak to jest? Dlatego Babcia była taka zmęczona. Agatka zerknęła do jednej torby, potem do drugiej, ale nie zauważyła nic interesującego. — Znowu kupiłaś same nudne rzeczy — powiedziała z pretensją w głosie. — Dla psów coś masz? — Makaron. Spod tuj dobiegł bolesny jęk rozczarowania. — A dla mnie kupiłaś coś nie nudnego? — Herbatniki i gumę do żucia. — Oj, daj! .-.: — Po obiedzie, Agusiu. Teraz rozległ się jęk Agaty, przypominający odgłosy wydobywające się spomiędzy kosmatych gałęzi żywopłotu. 105 — Mamo... , ? • ? — Żadne „mamo" — powiedziała surowo Mama Agaty. — Idź porozmawiać z psami. Macie teraz wspólny temat! — Córeczko... — Babcia ze zgrozą spojrzała na Mamę Agaty. — Co ty? To dziecko i tak jest dziwne, a ty ją jeszcze namawiasz do takich rzeczy! — Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to jest dziwne dziecko... — szepnęła Mama Agaty. A potem obróciła się w stronę Babci i zapytała: — Mamo, czy ja byłam kiedyś kijanką? ROZDZIAŁ DZIESIĄTY w którym Tarsjusz bardzo cierpi, bo jest upiorem Tarsjusz siedział na parapecie i płakał. Nie było nawet jeszcze siódmej, ale on już był i płakał tak, jak tylko Tarsjusze płakać potrafią. — Tarsjuszu kochany! — krzyknęła Melanina. — Jakie ty masz wielkie łzy. — Ronię łzy, a nie mam łzy. A poza tym jakie oczy, takie łzy, to chyba oczywiste — chlipnął Tarsjusz, a jedna z jego łez spłynęła z parapetu, rozpryskując się na podłodze z hałaśliwym pluskiem. — No, to teraz Babcia na pewno tu przyjdzie. Pomyśli, że u mnie w pokoju rozmnożyły się wodospady! — powie- działa Agata z niezadowoleniem. Tarsjusz oniemiał z oburzenia. A kiedy odzyskał zdol- ność mówienia, powiedział głosem spęczniałym od łez: 106 — Wy, kobiety, jesteście bez serca, bez żadnego serca! Agata i Melanina spojrzały na siebie ze zdziwieniem. — U mnie coś pika. To chyba serce? — zauważyła Agata. — U mnie terkocze. Ale to też chyba serce, bo cóż innego mogłoby to być? — dodała Melanina. — Powiedziałem „bez serca" i tyle! — zaszlochał Tarsjusz. — Dlaczego? — zapytały dwa zdziwione głosy. — Czy widziałyście kiedyś szlochającego Tarsjusza? — Wzruszonego tak, ale szlochającego nigdy — powiedziały zgodnie Agata i Melanina. — A czy nie interesuje was przypadkiem, dlaczego w takim razie ja płaczę wielkimi, mokrymi, Tarsjuszowymi łzami?! — pytał da- lej kudłaty stwór, zgarniając ogonem z parapetu łzy, które zaczynały już tworzyć kałużę. — Interesuje!! — wrzasnęły dziewczyny, a w pokoju Babci gwałtownie zaszeleściła gaze- ta. — To dlaczego — ciągnął dalej Tarsjusz, wyżymając ogon — nie zapytacie mnie o to? — — Tarsjuszu, dlaczego płaczesz wielkimi, mokrymi, Tarsjuszowymi łzami? — spytały po- słusznie Agata i Melanina. — Bo przeczytałem mądrą książkę! — zawył 107 rozpaczliwie Tarsjusz. Agata zamrugała niepewnie niebieskimi oczkami i po- wiedziała: — Wiesz co? Może opowiedz wszystko od początku. Tarsjusz, który tylko czekał na słowa zachęty, zeskoczył z parapetu, wdrapał się do łóżka Agaty mocząc przy tym dokładnie kołdrę i poduszkę, położył się na brzuchu i zaczął mówić: — Przeczytałem bardzo mądrą książkę, w której bardzo mądrzy ludzie piszą o zwierzętach, które zupełnie nie z własnej winy są głupsze od nich. I ci mądrzy ludzie napisali, że ja się nazywam wyrak upiór!!!! — Że co?! — Wyrak upiór — powtórzył dobitnie Tarsjusz. — Wy- zywają mnie od upiorów! Mełanina najwyraźniej się zdenerwowała. — Kiedy o tym czytałeś? — O, już bardzo dawno temu. — To dlaczego teraz płaczesz?! — Bo teraz mi się przypomniało! — ryknął Tarsjusz zalewając się ponownie łzami. — Czy często ci się to przypomina? — spytała Agata z niepokojem. — Nigdy! Zdarzyło mi się to pierwszy raz. Ale bardzo dawno, kiedy o tym się dowiedziałem, postanowiłem nie mieszkać z innymi tarsjuszami w miejscu, gdzie mieszkają tarsjusze. Wyprowadziłem się. — Dokąd? — Tam. — A gdzie jest Tam? — spytała Melanina. — Nie męcz mnie — jęknął Tarsjusz. — Agata wie 108 później ci to wyjaśni. W każdym razie Tam mi nikt nie :bliża! — Czy jesteś pewien, że ktoś ci chciał ubliżyć? — Niczego nie jestem pewien — powiedział Tarsjusz o wiele już spokojniejszym głosem. — Nikt nie może niczego być tak naprawdę pewien, więc dlaczego ja mam być wyjątkiem? Ale gdybym mógł być czegokolwiek pe- wien, to byłbym pewien, że nie podoba mi się, gdy ktoś mówi na mnie wyrak upiór! — Trochę to wszystko zagmatwane, ale chyba wiemy, o co ci chodzi — powiedziała Agata. — My też nie chciałybyśmy, żeby ktoś na nas mówił wyrak upiór. To okrucieństwo. Jak można takie miłe, wielkookie stworzon- ko nazwać upiorem? Czy jesteś pewien, że ludzie, którzy napisali tę książkę, to są naprawdę mądrzy ludzie? Bo ja uważam, że gdyby byli mądrzy, toby przecież wymyślili ładniejszą nazwę dla tak pięknego zwierzątka jak ty. — Już ci powiedziałem — burknął z irytacją Tarsjusz — że niczego nie można być pewnym. Czy ty na przykład jesteś pewna, że w ogóle jesteś? Agata zastanowiła się przez chwilę. — Tak mi się wydaje, ale całkowitej pewności mieć nie mogę. Tarsjusz do tego czasu uspokoił się już prawie zupełnie, oczy mu obeschły i powoli zaczynał przypominać dawnego, pogodnego, z lekka melancholijnego Tarsjusza. — Bo ja uważam — powiedziała Melanina pewnym siebie głosem — że mądrzy ludzie nigdy by nie mogli napisać mądrej książki o zwierzętach nie wiedząc, co te zwierzęta o tym wszystkim myślą. Mnie wprawdzie nikt nie ubliżył w żadnej książce, bo mówią o mnie zawsze „mysz", 109 choć spotkałam się na przykład z określeniem „szkodliwy gryzoń". To też przecież ładnie nie brzmi. — Nie, nie brzmi ładnie — zgodził się Tarsjusz. Potem spojrzał na Agatę, zauważył, że jest ubrana w niebieski dres i gumowe butki, i zapytał: — Czy dzisiaj znów idziemy na wycieczkę, tak jak wtedy pod twoje drzewo? — Tak. Nie idziemy wprawdzie pod żadne drzewo, ale idziemy do ogrodu. Musisz poznać Papaja i Bietkę, Kocice Które Lubią Gotowane Jarzyny, Karotę i Amebę. — O, rety — Tarsjuszowi sierść się zjeżyła na grzbiecie. — Ja nie mogę poznawać tylu osób na raz. Ja jestem nieśmiały. Może jeszcze Babcię mam poznać? — Broń Boże! — przestraszyła się Agata. — Babcia jest Babcią i poznała już w życiu wiele osób. Wystarczy jej. Nie uważam, żeby poznanie Tarsjusza miało ją specjalnie uszczęśliwić. A nawet może być odwrotnie. — Jak to odwrotnie? — No, Babcia może się zdziwić. A jak moja Babcia bardzo się cze- muś dziwi, to się dziwnie zachowuje. Lepiej zostawmy ją w spokoju. — Ja się zgadzam — powiedział skwapliwie Tarsjusz. — Nie mam nic do twojej Babci. Nawet ją lubię, choć jej nie znam. — Pewnie — wtrąciła Melanina. — O wiele łatwiej jest lubić ludzi, których się nie zna. — No, to idziemy — stwierdziła Agata i biorąc pod pachę Melaninę, wyskoczyła przez okno. Za nimi, dość 110 niechętnie, wygramolił się Tarsjusz. Gdy tylko znaleźli się na trawniku, rozległ się tętent i tupot. Nadbiegła Bietka, a tuż za nią przycwałował Papaj. Tarsjusz, na widok dwóch cwałujących zwierząt, wyko- nał dziki skok i wylądował na plecach Agaty. — Złaź — powiedziała dziewczynka. — Nie zejdę — Tarsjuszowe paluszki zacisnęły się mocniej na niebieskim dresie Agaty. — Za nic w świecie nie zejdę. Mogę poznawać te stwory z odległości. Przecież mnie i tak widzą. Nie muszę stać pod paszczą psa, żeby ten pies mnie zauważył. Poza tym nie podobają mi się ich zęby. — Co? — oburzyła się Agata, upuszczając Melaninę na trawę. — One mają piękne zęby! Takie białe i zdrowe! — Ale wielkie... — stwierdził ponuro Tarsjusz. Agata dała za wygraną. Wzięła Tarsjusza na ręce i przykucnęła. Psy zbliżyły się do nich ostrożnie, łapczywie węsząc wilgotnymi nosami. — Co to jest? — spytał Papaj pełnym podejrzliwości głosem. — To jest Tarsjusz, mój najlepszy przyjaciel — powie- działa Agata, poklepując Papaja po grubym karku. — Po- wąchaj go dokładnie. Jeśli go kiedykolwiek spotkasz, to będziesz wiedział, że to mój przyjaciel i nie zrobisz mu żadnej krzywdy. — Jaką my tam krzywdę możemy zrobić — prychnęła i Bietka. — Najwyżej parę kłaków mu wyskubiemy z karku. j To żadna krzywda... — Żadnego wyskubywania kłaków! — zakazała stano- wczo Agata. Posadziła Tarsjusza na trawie, choć bardzo się bronił i czepiał kurczowo jej ubrania. Psy zbliżyły się do niego i zaczęły dokładnie obwąchiwać. — Hmmm — mruknął Papaj. — Dziwnie pachnie... — Pachnie Agatką, wcale nie dziwnie. I futrem. Normal- ny zapach. Każdy powinien pachnieć Agatką i futrem — stwierdziła Bietka. Tarsjusz widząc, że wielkie, białe zęby nie mają żadnych złych zamiarów, przestał się bać. Nawet wyciągnął łapkę i poklepał Papaja po pysku. — Ja też chcę! — zajęczała prosząco Bietka. Tarsjusz posłusznie poklepał również jej nadstawiony pysk. Zapano- wała miła, przyjazna atmosfera. Kocice się nie pokazywały. — Pewnie są w piwnicy — wyjaśniła Agata — i polują na myszy. — To dobrze — westchnął z ulgą Tarsjusz. — Na dziś mam chyba dość wrażeń. Teraz mogłabyś pokazać mi ogród. Nie zdążyłem go jeszcze dokładnie obejrzeć, bo ile razy tu jestem, to od razu robi się siódma i muszę gnać do twojego pokoju, żeby się nie spóźnić. — Teraz też jest siódma. — Pewnie. Cały czas będzie. Ale teraz nie muszę się nigdzie spieszyć, bo jesteśmy już razem. Poszli do ogrodu. Wszystkie rośliny spały. Drzewa, krzewy, warzywa i kwiaty pogrążone były w głębokim, roślinnym śnie. Tylko marchewki poruszały się niespokoj- nie, bo Karota, która w nocy nigdy nie spała, wybrała sobie tę godzinę na swój codzienny, nocny spacer. — O, Karota! — powiedziała Agata na widok Ropuchy. — Dobry wieczór! — Taki jak każdy... — burknęła Ropucha. Na jej grzbiecie siedziała Ameba i bawiła się różową tasiemką. — To jest Tarsjusz, Karoto — mówiła dalej Agatka, nie zrażona grubiaństwem Ropuchy. , 112 113 — No to co? — Karota niedbale i bez żadnego zaintere- sowania spojrzała w kierunku Tarsjusza. — Nie dziwi cię widok Tarsjusza w Ogrodzie Babci? — spytała Melanina. — Mnie by nie zdziwił nawet widok nosorożca w Ogro- dzie Babci. Odkąd poznałam Amebę, nic mnie już nie może zdziwić. — To jest Ameba? — powiedział Tarsjusz. — To niemożliwe. Ameby są takie małe, że ich wcale nie widać! — No to co? — Ameba spojrzała zaczepnie na Tars- jusza. — A ja jestem ogromna i co mi zrobisz?! Dobrze mnie karmiono w dzieciństwie, więc urosłam. — Mnie też dobrze karmiono — zaprotestował Tarsjusz — a wcale nie jestem większy od innych tarsjuszy. — Ale ja jestem przekorna. Wszystko robię inaczej, niż należy. Dlatego zaprzyjaźniłam się z Karotą. Żadna inna, szanująca się ameba niczego podobnego by nie zrobiła. — Każdą inną amebę to ja bym zjadła, bez względu na jej wielkość, więc się nie wymądrzaj, bo ci zabiorę różową tasiemkę — zgrzytnęła Karota. Ameba na samą myśl o stracie różowej tasiemki aż pobladła. — Karoto kochana, nie byłabyś tak podła, nie mów! — Jakbym musiała, to bym była. Poza tym nie używaj takich stów! Podła! To nie byłaby pod- łość, a zwykły zdrowy rozsądek. Po stracie różowej tasiemki ameby stają Hf się pokorne i ciche. I o to chodzi. Jest J§P! .- jr to jedyny sposób na przywołanie ame- ŚE!Ś/[ Ć by do porządku. — One są trochę dziwne — szepnął 114 Tarsjusz do Agaty. — Może już chodźmy stąd? Nieswojo się czuję w ich towarzystwie. — Dobrze — zgodziła się Agata. — Możemy iść na- zrywać trochę poziomek. Moja mama wprawdzie codzien- nie je zrywa, ale jest roztargniona i zawsze coś przeoczy. Lubisz poziomki? — Bardzo lubię, choć nigdy ich jeszcze nie jadłem — powiedział Tarsjusz. — No to idziemy — i ruszyli w stronę krzaczków poziomkowych. * * za- — Czy myśmy przed chwilą z kimś rozmawiały? pytała Ameba Karotę. — Ze sobą — odpowiedziała Ropucha. — Ale... — Żadne ale! Idziemy pod ziemię, więc przestań mówić, bo się zakrztusisz piachem. — Ale tu ktoś przed chwilą był! — krzyknęła Ameba. — No, to co? — mruknęła Karota, zagrzebując się powoli w ziemi. — Na mnie nawet nosorożec nie zrobiłby wrażenia. — Bo nigdy nie widziałaś nosorożca — powiedziała Ameba i zakrztusiła się piachem. Tarsjusz siedział już w Odlocie. Objedli się wszyscy poziomkami i Tarsjusz stwierdził, że już na niego czas, że musi wracać. 115 Melanina poziomek nie jadła. — Ponieważ jestem wypchana trocinami — powiedziała wyjaśniająco — a nie wiem, co by się działo, gdyby trociny wymieszały się z poziomkami, więc wolę nie ryzykować. — Im jesteś starsza, tym robisz się rozsądniejsza — stwierdziła z uznaniem Agata. — Ja wcale nie robię się starsza — zaprotestowała Melanina — to tylko mój rozsądek się starzeje! Tarsjusz poklepał się po wypchanym poziomkami brzu- szku, Odlot zacharczał i zniknęli. :,h, ROZDZIAŁ JEDENASTY w którym pies jest plackaty, a wąż jest wężem Wielkie kroki jesieni dotarły już do Różowego Domu i do Ogrodu Babci. Liście pożółkły, poczerwieniały, zbrą- zowiały. Przybrały wszystkie możliwe kolory oprócz tego jednego, który kojarzy się z liściem — oprócz zielonego. W całym Ogrodzie Babci nie było już ani jednego zielonego liścia. W Lasku Babci również. Tylko tuje ciągle były ^^•5*0, zielone. Ale tuje są zawsze zielone. Latem, jesienią, zimą i wiosną. Gdyby istniały jeszcze jakieś inne pory roku, to tuje również i wtedy byłyby zielone. Takie dziwne są te tuje. Agata siedziała w swoim pokoju, przy swoim biurku i swoimi nowymi kredkami usiłowała narysować psa. Denerwowała sie strasznie, bo każdy kolejny pies, którego narysowała, wygląd^ jak rozdeptany. Nie potrafiła narysować psa, który stoi lub biegnie. Każdy wyglądał jak placek, z szero- ko rozpostartymi łapami. — Babciu — krzyknęła w końcu Agata z rozpaczą w głosie. Babcia po chwili zajrzała do pokoju. — Słucham? — Chodź tu i zobacz te psy. Powiedz mi, co o nich myślisz. Babcia podeszła i spojrzała na porozrzucane rysunki. — Jakie piękne psy! I jak ich dużo! — jęknęła z za- chwytem. — Babciu — Agata groźnie spojrzała na Babcię. — Wcale nie mówisz prawdy! Wcale! Te psy są rozdeptane! — No, może trochę... — przyznała niepewnie Babcia. — Ale są bardzo ładne — dodała od razu. — Jak rozdeptany pies może być ładny! — zaprotes- towała Agata. — Ja chcę narysować normalnego psa. — No, to próbuj dalej. W końcu na pewno ci się uda. — Ale ja próbuję i próbuję i każdy wychodzi taki jakiś plackaty! — To narysuj coś innego. Może ci się uda jakieś inne zwierzę. — Och, Babciu — westchnęła z rezygnacją Agata. — Na ciebie to w ogóle nie można liczyć! — Jak to nie można? — oburzyła się Babcia. — Przecież wiesz, że można. Co ja mam wspólnego z twoimi plac- katymi psami?! — Mogłabyś mi pokazać, jak się rysuje normalnego psa — zaproponowała podstępnie Agata. . 117 — O, nie! — stanowczo od- rzekła Babcia. — Jeśli ci pokażę, jak się rysuje, to nigdy nie nau- czysz się rysować. Będziesz ryso- wać tak, jak ja, a to nie o to chodzi. Każdy powinien rysować na swój sposób. Może akurat twoim sposobem są plackate psy. I co w tym złego? — Wszystko! — odrzekła Agata i zaczęła rysować kolej- nego plackatego psa. Babcia wróciła do kuchni. Gdy zamknęły się za nią drzwi, Melanina wyszeptała ze swojego kąta: — Narysuj mnie. Mnie jest bardzo łatwo narysować. — Skąd wiesz? — Bo jestem prawie okrągła. Najłatwiej rysuje się okrągłe rzeczy. Czy potrafisz nary- sować słonko? — Potrafię. No, to narysuj słonko, potem dorysuj mu okrągłe uszy i już! — Ale ja chcę narysować psa! — zbun- towała się dziewczynka. — Psa też można narysować zaczynając od rysowania słonka — burknęła mysz. — Melanino, chyba masz rację — po- twierdziła Agata i pochyliła się nad kartką papieru. i 18 W szybkim tempie powstały następne plackate psy, ale każdy kolejny był już trochę mniej plackaty od poprze- dniego. I w końcu, a był to już trzydziesty szósty pies, Agata narysowała psa, który był prawie taki, jak każdy inny pies chodzący po ulicy. Nareszcie... — westchnęła Agata. — Babciu!! Babcia wpadła pędem do pokoju wnuczki, słysząc tak rozdzierający krzyk. — Co się stało?! — Mam! — Co masz? — Normalnego psa! — Agata wyciągnęła w stronę Babci kartkę z rysunkiem. Babcia obejrzała rysunek z uwagą i powiedziała: — Bardzo ładny. Ale jakiś taki pospolity. Te plackate bardziej mi się podobały. — Babciu, ty się w ogóle nie znasz na malarstwie — powiedziała z oburzeniem dziewczynka. — Nie muszę znać się na malarstwie, żeby wiedzieć, czy coś mi się podoba, czy nie. — Och, Babciu, ten rysunek musi ci się podobać! — Dlaczego? — zdziwiła się Babcia. — Bo ja jestem twoją wnuczką! — To rzeczywiście poważny powód — roześmiała się Babcia. — Ale przecież powiedziałam, że ten rysunek bardzo mi się podoba. Tylko szkoda, że już nie będziesz rysować plackatych psów. Takie są miłe. — Czasem mogę ci narysować plackatego psa — powie- działa łaskawie Agata. — Jak znajdę chwilę czasu. Bo na razie muszę ćwiczyć rysowanie normalnych psów. A to będzie bardzo długo trwało. 119 Po obiedzie Agatka wyszła do ogrodu. Psy, jak zwykle o tej porze, leżały przy bramie, wpatrując się w ulicę tępym wzrokiem. Nudziło im się strasznie, więc na widok Agaty poderwały się ochoczo i podbiegły do niej machając ogonami. — Gdzie byłaś przez cały dzień? — zapytał Papaj z pretensją w głosie. — Rysowałam plackate psy. — No, wiesz! Jak mogłaś? — oburzyła się Bietka. — Nie mogłaś rysować normalnych? — W końcu okazało się, że mogłam — powiedziała Agata. — Ale najpierw musiało powstać trzydzieści pięć plackatych psów, żeby trzydziesty szósty mógł być normalny. — Możesz sobie darować te liczby. My i tak nie potrafimy liczyć — ziewnął Papaj. — Całe szczęście. Wystarczy, że gadacie jak najęte. Liczącego psa już bym chyba nie zniosła. — Coś jesteś nie w humorze... — zauważyła Bietka. — Po prostu jestem zmęczona. Chodźmy na spacer do Lasku Babci. Bietce sierść się zjeżyła na grzbiecie. — Ja się boję! A jak znów spotkam żmiję?! — Nie spotkasz. Leśniczy powiedział, że w tej okolicy nie ma żmij. — Jak to nie ma? — zawyła Bietka. — Przecież była! Przecież stoczyłam z nią zażartą walkę, więc chyba wiem, co mówię? — Ale Leśniczy powiedział, że tu nie ma żmij — upiera- ła się Agata. 120 — Więc ta, która była, to był przypadek. Albo wyjątek. Albo i jedno, i drugie. Ale na pewno nie spotkamy drugiej żmii, więc możesz się przestać jeżyć i trząść. Zachowuj się jak dzielny pies, a nie jak ratlerek! — No, dobrze — westchnęła z rezygnacją Elżbieta. — Chodźmy. Ruszyli wolno w stronę Lasku Babci. Po chwili przyłą- czyła się do nich Mruczka. — Dlaczego jesteś taka brudna? — zdziwiła się Agata. Biały brzuch i białe łapy Mruczki były teraz jednolicie szare. — Spałam w piwnicy. Na węglu. Tam najcieplej. — Lepiej się umyj, bo cię Babcia do domu nie wpuści, a dziś na obiad jest zupa kalafiorowa. — Coś ty? — miauknęła z zachwytem Mruczka i pobie- gła do domu. Po chwili rozległ się krzyk Babci: — Wynocha, ty brudasie! Mruczka truchtem przybiegła do Agaty i psów. — Pójdę z wami na spacer — powiedziała ponuro. — Może się trochę powycieram o mchy, wrzosy i o inne zielska. — Możesz się wykąpać w basenie. Ameba tak zawsze robi — doradziła Mruczce Agata. — Ach, Ameba! — prychnęła kocica. — Nie mówcie mi o Amebie. W basenie jest kałuża błota i nic więcej. W czym się wykąpię? Poza tym koty nie lubią wody — dodała z godnością i pierwsza wbiegła do Lasku Babci, szorując brzuchem o kępki wrzosów. Za nią biegł Papaj, potem szła Agata, a na końcu wlokła się Bietka ze smętnie zwieszonym ogonem i uszami. 122 po co ja tam idę, myślała ponuro. Wcale nie mam ochoty tam iść. Nie lubię węży. Nie lubię spacerów tam, gdzie są węże. Nie lubię nawet myśleć o wężach. To po co w takim razie myślę o wężach? Powinnam przestać myśleć 0 wężach. Ja się ich boję. Pies nie powinien myśleć o wężach, jeśli się ich boi. Zaraz mnie rozboli głowa. O, już mnie boli. To od tego myślenia. Myślenie o wężach zawsze wywołuje ból głowy. — Boli mnie głowa — powiedziała głośno Bietka do Agatki idącej przed nią. — Kłamiesz. Psów głowa nie boli. Może ci się pomyliło z brzuchem? — Chyba wiem, gdzie mam głowę, a gdzie brzuch? — powiedziała Bietka urażonym tonem. — To przestań myśleć o wężach — powiedziała Agata wchodząc pomiędzy drzewa. — Skąd wiesz, że myślałam o wężach — zdziwiła się suka. — Bo mnie zawsze boli głowa, kiedy myślę o wężach — odparła Agata. — Wąż!!! — zawyła raptem Bietka usiłując wskoczyć Agacie na plecy. Upadły obie na trawę. Bietka natychmiast wskoczyła Agacie na kolana i przylgnęła do niej całym ciałem, trzęsąc się ze strachu. — Gdzie wąż?! — krzyknęła Agata, I usiłując zepchnąć z siebie Bietkę. Biet- ka zepchnąć się nie dała. Machając Md)k łbem w kierunku jałowców, załkała: tBK^ Agatka popatrzyła uważnie we wskazanym kierunku. - :;,«-, ? 123 — To zaskroniec — powiedziała po chwili z ulgą w głosie. — Ale wąż! — jęczała Bietka. — Zaskrońce nie gryzą! — powiedziała Agata z irytacją, chociaż w duchu miała ochotę uciekać, bo brzydziła się węży, nawet takich, które nie gryzą. — To nie jest dla nich żadnym usprawiedliwieniem. Są wężami! — upierała się Bietka. — Złaź ze mnie, ty wariatko! — powiedziała Agata stanowczo, spychając z siebie psa. Udało się. Agata wstała, otrzepała spodnie i spojrzała na psa leżącego pomiędzy jej nogami. — Wyglądasz teraz jak plac- katy pies — stwierdziła z zain- teresowaniem. — To znaczy, że cały czas rysowałam dobrze i wcale o tym nie wiedziałam. — Gdzie ten wąż? — zaję- czała Elżbieta, zaciskając kur- czowo powieki. — Już go nie ma. Gdzieś zniknął. Pewnie bardziej się przestraszył od ciebie. — Niemożliwe. Ja się tak przestraszyłam, że przez chwilę zapomniałam, że jestem psem. On na pewno nie zapomniał, że jest wężem, gadzina jedna! — Nie gadzina, a gad. Węże są gadami — poprawiła ją Agata. — Co za różnica? — jęczała Bietka. — Dla mnie wąż to wąż i tyle. — No, już. Uspokój się. Nie ma go przecież. 1.24 .__ On wróci! — stwierdziła Bietka z rozpaczą w głosie. __ja te węże znam. Zawsze wracają! Idę do budy. Znów mnie głowa rozbolała. Bietka zerwała się i pognała do budy tak prędko, że tylko liście i trawy fruwały spod jej łap. — Tchórz — stwierdziła Agatka i poszła w głąb Lasku poszukać Papaja i Mruczki, którzy zniknęli pomiędzy drzewami. Znalazła ich przy basenie. Papaj był w basenie i taplał się w błocie, a Mruczka siedziała na pniu drzewa i wpatrywała się z uwagą w żółty liść poruszany lekko podmuchami wiatru. Liść był dokładnie taki żółty jak oczy Mruczki. — Widzę, że się już wyczyściłaś — powiedziała Agata głaszcząc kocicę. Z basenu dobiegły odgłosy radosnego chlupotu. — Papaj! — zawołała dziewczynka. Pies wyskoczył z basenu z głośnym ujadaniem. Umo- rusany był niemiłosiernie. Nawet na nosie miał grudki błota. Ale z oczu wyzierała radość i psie szczę- ście. — Gdzie moja kudłata matka? — warknął wesoło Papaj, otrzepując się energicznie. — Twoja matka jest w budzie. Boli ją głowa. — Oho! — mruknął Papaj. — Pewnie znów myślała o wężach. Agata roześmiała się. — Jeden tu nawet był! Natychmiast zamienił się w plackatego psa! Szkoda, że tego nie widziałeś. Mruczka nie odrywała żółtych oczu od żółtego liścia i milczała. 125 — Szkoda — zgodził się Papaj. — Pójdę ją postraszyć. Powiem, że w basenie mieszka boa dusiciel i jego kolega pyton! — i Papaj pognał w radosnych podskokach w kie- runku psiej budy. — Ten pies jest okrutny — miauknęła Mruczka, nie odrywając żółtych oczu od żółtego liścia. — Koty nie są okrutne. Cieszę się, że jestem kotem. — Ja też się cieszę, że jesteś kotem — powiedziała Agata. Wzięła Mruczkę na ręce, pocałowała ją w różowy nos i powędrowała do domu z kocicą w ramionach. Mruczka mruczała z zadowoleniem, a liście szeleściły pod stopami Agaty. Żółty liść zatańczył gwałtownie na wietrze i odrywając się od gałęzi, powoli poszybował w stronę ziemi porośniętej mchami. Jest jesień, pomyślał melancholijnie. Opadnę i będę leżał na mchu. Leżąc na mchu łatwiej jest oglądać szybkie kroki jesieni na szarym niebie. ROZDZIAŁ DWUNASTY w którym Tarsjusz opowiada drugą bajkę — Rysowałam dzisiaj plackate psy i jest już jesień — powiedziała Agata do Tarsjusza leżącego na kołdrze w nogach jej łóżka. Melanina siedziała na poduszce obok Agaty i wpatrywała się w koniec swojego ogona. — Dlatego właśnie wpatruję się w koniec mojego ogona — powiedziała mysz, nie czekając, aż Tarsjusz się odezwie. — Na końcu mojego ogona wcale nie ma jesieni. Nie jest on też podobny do plackatego psa. Wpatrywanie się w koniec własnego ogona bardzo poprawia mi humor, piątego pewnie niektórzy ludzie tak bardzo lubią patrzeć w lustro. To im też chyba poprawia humor. Tarsjusz popatrzył uważnie na koniec ogona Melaniny, a potem jeszcze bardziej uważnie na koniec swojego ogona i powiedział z pretensją w głosie: — Wcale mi się humor nie poprawił. Koniec twojego ogona to zwykły sznurek. A mój ogon zrobił się jesienny, zobacz! Jest taki trochę rudawy, jak liście za oknem. Latem taki nie był. Agata ma rację. Jesień już jest, przyszła. — Pewnie, że mam rację — zgodziła się Agata. — Mia- łam również rację rysując plackate psy. Wydawało mi się, że nie potrafię rysować, a potem okazało się, że rysowałam wspaniale. I wcale o tym nie wiedziałam. — Bo tak bywa — powiedział Tarsjusz z namysłem — że ktoś potrafi coś bardzo dobrze robić, a wcale o tym nie wie. Dopiero gdy spróbuje, to okazuje się, że ma ogromny talent. — Co to jest talent? — przerwała Melanina. — Talent to jest... — Tarsjusz przerwał i zamyślił się. Myślał dosyć długo. A potem wyjaśnił: — Nie wiem, co to jest talent. Tego nikt nie wie. Talentu nie można zobaczyć ani pomacać. Nikt nie wie, jak on wygląda. Jeżeli ktoś talentu nie ma, to wszystko robi gorzej od innych ludzi. A jeżeli talent ma, to robi wszystko lepiej od innych. — Co? — Cokolwiek. Są różne rodzaje talentu. Agata ma talent do rysowania. Dlatego jej plackate psy, chociaż plackate, okazały się bardzo dobrymi rysunkami. Rozumiesz? 126 127 — Tak — powiedziała Agata. — Nie — powiedziała Melanina. — To może i ja nic nie rozumiem? — zaniepokoiła się dziewczynka. — Przeważnie mysz i ja rozumiemy wszyst- ko jednakowo. — Ale ja myślę na niebiesko, a ty nie! — powiedziała Melanina. — A ja myślę we wszystkich kolorach! — odparła Agata, spychając Melaninę z poduszki. — I dlatego zepchnęłaś mnie z poduszki? — obraziła się mysz. — Nie kłóćcie się — załagodził Tarsjusz. Opowiem wam bajkę. Jest to bajka o marabucie, który miał talent do budowania gniazd, choć oprócz tego był zupełnym fajtłapą. — Co to jest marabut? — spytała Agata. — Marabut to jest taki ptak, trochę podobny do bociana. Mieszka w Afryce. W Afryce jest bardzo gorąco, mieszkają tam marabuty i bardzo wiele innych ptaków i zwierząt. Ale nie będę ich teraz wszystkich wymieniał, bo to by bardzo długo trwało. — To tylko słonia wymień — poprosiła Agata. — Proszę bardzo — zgodził się Tarsjusz. — W Afryce oprócz marabutów mieszkają również słonie. — A inne zwierzęta? — spy- tała mysz. — No, przecież powiedzia- łem — zdenerwował się Tar- 128 sjusz — że teraz innych nie będę wymieniał! Chcecie posłuchać bajki, czy nie? __Pewnie, że chcemy!!! — wrzasnęły chórem Agata j Melanina. .— No, to słuchajcie. DRUGA BAJKA TARSJUSZA Świtało. Marabut wstał i upadł. Dziobem w błoto, brzu- , chem o kamień i łapami do góry. — Ja też raz upadłam! — krzyknęła Agata. — Cicho! — syknęła Melanina, wdrapując się na po- duszkę. Tarsjusz opowiadał dalej. Tak rozpoczyna się smutna historia o Marabucie, która < jednakże ma szczęśliwy koniec. — Jaki? — pisnęła Melanina. — Cicho! — powiedziała Agata, ponownie spychając mysz z poduszki. — Jeśli zaraz się nie uspokoicie, to sobie pójdę i nigdy nie usłyszycie tej bajki do końca! — zagroził Tarsjusz surowym głosem. — No, już mów, mów, będziemy cicho. Tarsjusz mówił dalej. Ale na razie jeszcze świta, Marabut leży dziobem w błocie i płacze. — Biedny! — jęknęła mysz ocierając oczy. — Cicho! Tarsjusz błysnął oczami w kierunku myszy, ale opowia- dał dalej. *?-* 129 Płacze więc Marabut i mówi: — Ja już nigdy nie wstanę! Nigdy!! Głos Marabuta był tak donośny, że pobliskie drzewa zadrżały jak struny wielkiego instrumentu. Ale oczywiście po chwili Marabut wygramolił się z błota, stanął na łapach, otrzepał pióra, wytarł oczy i dziób pęczkiem suchej trawy i przypomniał sobie, że Marabuty muszą jeść, żeby żyć. — Całe szczęście, że sobie przypomniałem — stwierdził Marabut z ulgą — bo gdybym sobie nie przypomniał, to bym nie żył. Marabut nazywał się leon. — Jakie piękne imię! — zachwyciła się Melanina. — Piękne — przyznała Agata. — Piękne, piękne, ale mi nie przerywajcie — burknął Tarsjusz i opowiadał dalej. leon był wysoki, chudy i biały, z ciemnozielonym, metalicz- nie połyskującym grzbietem. Niektóre pióra miał czarne. Natomiast głowę i szyję miał zupełnie gołe i czerwone. — Paskudztwo! — szepnęła Melanina, ale Tarsjusz na szczęście nie usłyszał i mówił dalej cichym, spokojnym głosem: Marabut nie był specjalnie pięknym ptakiem. Ale o tym, że jest brzydki, jeszcze nie wiedział. Natomiast bardzo się ucieszył, że sobie przypomniał o jedzeniu. Cóż, kiedy jego radość nie trwała długo. Prawie natychmiast sponurzał, bo sobie przypomniał, że zupełnie nie pamięta, co jedzą marabuty. — Ale ofiara! — przerwała Tarsjuszowi Agata. — Ofiara — zgodził się Tarsjusz. — Ale każda ofiara może mieć w sobie jakieś wartościowe cechy. Posłuchajcie, to się przekonacie. 130 — No, to mów, mów! Tarsjusz mówił dalej. — Ja już sobie tego nigdy nie przypomnę! Nigdy!! — chlipnął z rozpaczą leon i oczywiście od razu sobie przypomniał, że Marabuty jedzą wszystko. — Marabuty są wszystkożerne — powiedział leon z głę- boką satysfakcją w głosie i poszedł na żer. Szedł bardzo długo, ostrożnie stawiając długie, chude nogi, żeby się nie przewrócić o jakiś korzeń. — Bo gdybym upadł — szeptał do siebie leon — to bym już nigdy nie wstał! Nigdy!! — No, przecież by wstał, co on opowiada, ten Leon! — zdenerwowała się Melanina. — Cicho! Tarsjusz zjeżył się na grzbiecie, ale opowiadał dalej. Szedł więc ostrożnie i był coraz bardziej głodny, bo nie mógł się na nic zdecydować. Jeśli zobaczył jakąś smakowitą roślinkę i już zabierał się do niej, to obok spostrzegał jeszcze bardziej smakowitego żuczka, który dreptał sobie spokojnie, niczego nie podejrzewając. Rezygnował więc leon z roślinki, stawał w rozkroku i celował dziobem w żuczka. Ale zanim zdążył przyjąć pozycję odpowiednią dla marabuta polującego na żuczka, żuczek zdążył już zniknąć w gęstwinie mchów i porostów, leon sterczał więc w rozkroku z pustym dziobem i jęczał: ;v 131 — Ja już nigdy nic nie upoluję! Nigdy!! I tak w kółko. — To on z głodu zdechnie — zmartwiła się Melanina. — Nic się nie martw — pocieszyła ją Agata. — Gdyby zdechł, to Tarsjusz nie miałby o czym opowiadać. Na pewno ta ofiara przeżyje. Tarsjuszu, mów dalej. I Tarsjusz mówił dalej. Dzień się zrobił parny i gorący. — Co się dziwić, że gorąco? — szeptał do siebie Leon, ustawiając się w rozkroku po raz trzysta osiemdziesiąty szósty. — W końcu to Afryka. Musi być gorąco. Gdyby mogło być inaczej, to by było. Ja nie mam o to żadnych pretensji. Jeśli się spocę, to się wykąpię. Gdyby był mróz, to byłoby jeszcze gorzej. Nie byłoby roślinek i żuczków i nie miałbym co jeść. A marabut musi jeść, żeby żyć. Nagle rozległo się donośne burczenie. Leon rozejrzał się wkoło z wielkim zdziwieniem. — Co to tak burczy? — mruknął. — To chyba z tych krzaków? Ach, nie! To w moim brzuchu tak burczy! Ciekawe, dlaczego mi tak burczy? Może z gorąca? W końcu to Afryka, więc jest gorąco i burczy. Ale to chyba nie to... To chyba z głodu... — Przestań burczeć, bo cię wyszczypię! — odezwał się ochrypły głos spomiędzy chudych, rozkraczonych nóg Ieona. — O, rety! Kto to? Co oni mu zrobią?! — wrzasnęły z przestrachem Agata i Melanina. — Uspokójcie się i słuchajcie. Zaraz się wszystko wyja- śni — powiedział Tarsjusz i dalej opowiadał. • Na kamieniu stała szczypawa w długiej, białej koszuli nocnej, obszytej wokół szyi koronkami i patrzyła na Leona pełnym wyrzutu spojrzeniem. 132 __Obudziłeś mnie! — powiedziała. __Szczypawy lubią długo spać. Czy nikt d jeszcze o tym nie powiedział? -— Nie — odparł krótko Marabut i wycelował dziób w stronę Szczypawy. __Jeśli zdejmiesz tą śmieszną sukienkę __powiedział przełykając nerwowo ślinę —- to cię zjem na śniadanie i od razu przestanie mi burczeć w brzuchu. — Kto ci powiedział, że na śniadanie jada się szczypawy? Kto ci takich głupstw naopowiadał?! — krzyknęła wo- jowniczo Szczypawa, biorąc się pod boki i łypiąc groźnie na Leona swoimi małymi oczkami. — Nie jada się? — zdziwił się Marabut, wyprostował nogi, potknął się o kamień, na którym stała Szczypawa, i upadł. — Ja już nigdy nie wstanę — powiedział bez przekonania, po czym wstał i usiadł na mchu obok Szczypawy, wycierając pot z czoła. — Afryka... — szepnął wyjaśniająco. Potem zerwał pęk smakowitych ziółek i zaczął jeść z wielkim apetytem. — No, widzisz — uśmiechnęła się Szczypawa. — Ziółka zdrowsze. Powinieneś zawsze się tak odżywiać. Może by ci pióra odrosły na tej twojej czerwonej głowie i na tej twojej c czerwonej szyi. — Co?!!! — ryknął Marabut i skoczył w stronę pobliskiego ba- jorka, które od biedy mogło speł- ™a<^ ro^ lustra- Zajrzał do bajora i zbaraniał. — O, rety, jaki ja jestem brzy- 133 dki! — krzyknął ze zgrozą, poślizgnął się na grudce błota i wpadł do bajora. Rozległ się plusk, coś zabulgotało, a potem spod wody wynurzył się Leon z żabą na głowie. — Co to za ofiara tak tu hałasuje? — skrzeknęła żaba, spoglądając w dół na ociekającego wodą Marabuta. — To nie ofiara, to Leon — wyjaśniła spokojnie Szczypa- wa, ściągając przez głowę koszulę nocną. Pod spodem miała pomarańczowe spodenki gimnastyczne. — Dlaczego miała na sobie spodenki? — zapytała mrugając oczami Melanina. — Ojej! — zdenerwowała się Agata — żeby się móc gimnastykować! Musiała mieć odpowiedni strój. — Ale dlaczego pomarańczowe? — chciała wiedzieć mysz. — Bo innych nie mogła dostać w sklepie!! — wrzasnął ze złością Tarsjusz, który bardzo rzadko się denerwował. — W sklepie dla szczypaw są tylko pomarańczowe spodenki gimnastyczne! Innych nie ma, nie było i nie będzie! Zrozumiałaś? — Zrozumiałam... — szepnęła potulnie Melanina, a po- tem poprosiła cichutko: — Czy mógłbyś powiedzieć, co było dalej? Tarsjusz sapnął parę razy przez nos, błysnął oczami i zaczął mówić: — Leon wygramolił się z bajora, usiadł na trawie i zrzucił z głowy żabę. — Złaź! — powiedział. — Nie wykorzystuj czyjegoś nieszczęścia! Szczypawa zbliżyła się do Leona i zaczęła delikatnie wydłubywać kawałki błota i glonów spomiędzy jego piór. 134 —- Nic się nie martw — powiedziała pocieszająco. — Za- raz będziesz wyglądał tak, jak przedtem. — Jak ma być taki, jaki był, to czy warto wydłubywać to błoto? Szkoda pracy — skrzeknęła złośliwie żaba i wskoczyła &o bajora, znikając pod powierzchnią wody. — Mógłbyś jeść żaby... — szepnęła w zamyśleniu Szczy- pawa, dłubiąc uparcie w piórach Leona. — Zasługują na to. — Nie jestem już głodny — powiedział Marabut — jes- tem brzydki. — Jesteś dokładnie taki sam, jak wszystkie inne marabuty — powiedziała z przekonaniem Szczypawa. — Niemożliwe... Wprawdzie nigdy nie widziałem żadnego marabuta. Siebie też zobaczyłem dopiero przed chwilą. Szkoda, że dopiero przed chwilą. Może kiedy byłem młodszy, to byłem ładniejszy? — Byłeś dokładnie taki sam, jak dzisiaj — pocieszała go Szczypawa. — A nawet, jak na marabuta, to jesteś wyjątkowo przy- stojny. Przecież wszystkie marabuty są łyse i czerwone... Dlaczego nigdy nie widziałeś żadnego marabuta? — Sam nie wiem... — zastanowił się Leon. — Jestem trochę roztargniony. Może przeoczyłem?... — Nie wyobrażam sobie — powiedziała Szczypawa, składając swoją koszulę w kostkę i chowając ją pod kamień — jak można przeoczyć marabuta? Ale ponieważ mam słabą wyobraźnię, więc to o niczym nie świadczy. — Słyszałaś? — szepnęła Melanina do Agaty. — Ona swoją koszulę składa w kostkę i chowa pod kamień. A ty zawsze wszystkie swoje ubrania rozrzucasz po pokoju. Jesteś bałaganiara! Sama Babcia tak powie- działa... 135 — Wcale nie jestem bałaganiara! — odszepnęła Agata z oburzeniem. — Gdybym miała w pokoju kamień, to też bym wszyst- ko składała w kostkę. A teraz cicho, ja chcę posłuchać, co było dalej. Tarsjusz opowiadał dalej. Po schowaniu koszuli pod kamień Szczypawa obejrzała dokładnie pióra leona, a gdy stwierdziła, że już są czyste, przyjrzała się uważnie Leonowi. — Wiesz co? — spytała. — Co? — Uważam, że ktoś powinien się tobą zaopiekować. Przy- najmniej do chwili, kiedy nie spotkasz innych marabutów i nie nauczysz się od nich, jak sobie radzić w afrykańskim buszu. — W czym? — No, w dżungli... w lesie... — A inne marabuty wiedzą? wstać. Potknął się przy tym plecy. 136 — spytał Leon, usiłując o kamień i upadł na — Muszą wiedzieć! — stwierdziła stanowczo Szczypawa, pomagając mu się podnieść. — To zupełnie niemożliwe, żeby wszystkie marabuty były takie jak ty. Takie rzeczy po prostu nie zdarzają się na świecie... Całe szczęście. -— Och! — westchnął Leon z szerokim uśmiechem. — Jes- tem więc wyjątkiem. Teraz już rozumiem, dlaczego od pewnego czasu jakoś tak się dziwnie czuję. Po prostu jestem wyjątkowy... — Przestań się sobą zachwycać i spójrz w prawo! — roz- kazała Szczypawa. Marabut posłusznie spojrzał w prawo i podbił sobie oko 0 wystającą gałąź. — O, rety! — jęknął. — Co ja teraz zrobię? — Powinieneś podbić sobie drugie oko, dla równowagi, ale nie mogę tego od ciebie oczekiwać — powiedziała chłodno Szczypawa. — Czy mógłbyś jeszcze raz, tym razem spokojnie 1 ostrożnie, spojrzeć w prawo? Marabut spokojnie i ostrożnie spojrzał w prawo. — Co widzisz? — spytała Szczypawa. — Nic. ? ..*?>• .-!?? — Jak to nic?! — Liście mi zasłaniają — tłumaczył Leon. < ;'. — To je odgarnij! — zdenerwowała się Szczypawa. Leon posłusznie odgarnął liście i powiedział: — Widzę drzewo. — Duże? — Bardzo duże! — To jest baobab — wyjaśniła triumfalnie Szczypawa, szczypiąc Leona w kostkę. — To co, że baobab! Przestań mnie szczypać! — Nie przestanę! Lubię sobie coś poszczypać — jestem 137 r przecież Szczypawą. Powinieneś być tolerancyjny. A baobab to takie drzewo, w którego gałęziach marabuty budują swoje gniazda. Jeśli jest baobab, to muszą być gniazda, a jeśli są gniazda, to muszą być marabuty. Idziemy! — Ojejku-jejku! — zachrypiał Marabut leon. — Ja nie potrafię zbudować gniazda! Nigdy żadnego nie zbuduję! Nigdy!! — A próbowałeś? — spytała chytrze Szczypawą, szczy- piąc leona w kostkę coraz energiczniej z widoczną przyjem- nością. — Przestań mnie szczypać! — zdenerwował się Leon. — Nie próbowałem i nie zamierzam próbować! — Przestanę cię szczypać, jeśli zbudujesz gniazdo — po- wiedziała Szczypawą, wpatrując się przenikliwie swoimi małymi oczkami w wyłupiaste oczy leona. — Obiecujesz? — Obiecuję. Słowo Szczypawy. — Szczypawą rąbnęła się w piersi, aż zahuczało. — No, to idziemy — postanowił Leon, ruszając przed siebie. Co chwilę potykał się o jakiś korzeń, a Szczypawą dreptała za nim, poszczypując go delikatnie w chude łydki. — To już koniec?! — oburzyła się Agata. — Nie, muszę tylko chwilę odpocząć. To przecież nie może być koniec, bo jeszcze wam nie opowiedziałem zakończenia — powiedział Tarsjusz. — A ta Szczypawą to jakaś wariatka! Ciągle tego Leona szczypie, a on za nią poszedł! Ofiara jedna! — wtrąciła się mysz. — To ona poszła za nim — sprostowała Agata. — No, właśnie! To jeszcze gorzej! Najpierw go szczypie, a potem za nim idzie! — denerwowała się Melanina. 138 — Kobiety często tak robią — wyjaśnił Tarsjusz. — Uspokójcie się i posłuchajcie zakończenia bajki. — No, to opowiadaj, szybko! Tarsjusz zaczął więc znów opowiadać. Baobab był ogromny i rozłożysty. Niedaleko od niego płynęła rzeczka, w której widać było stado brodzących marabutów. Okazało się, że Szczypawą mówiła prawdę. Wszystkie marabuty miały głowy i szyje łyse i czerwone. Leon obejrzał krytycznie baobab, a potem jeszcze krytycz- niej przyjrzał się marabucim gniazdom, umieszczonym pomię- dzy potężnymi konarami drzewa. — To mają być gniazda? — prychnął pogardliwie, od- ganiając od siebie Szczypawę. — Bardzo się cieszę, że nigdy nie zbudowałem żadnego gniazda. Gdyby miało wyglądać tak, jak te, to byłby wielki wstyd. Zaraz zobaczysz, Szczypawo, jak powinno wyglądać prawdziwe marabucie gniazdo! I Leon wziął się do roboty. Szczypawą usiadła na pobliskim kamieniu i przyglądała mu się z niedowierzaniem. Marabut Leon zupełnie niespodziewanie zaczął poruszać się z wdziękiem i lekkością. Nie potykał się o korzenie. Chytrze unikał gałęzi zwisających nad jego głową. Nie upadał na plecy. A do tego wszystkiego w bardzo krótkim czasie zbudował piękne, mocne, solidne gniazdo. — Ojejku! — zachwyciła się Szczypawą. — Kto by przypuszczał, że ty jesteś takim wspaniałym Budowniczym Marabucich Gniazd! — Nikt by nie przypuszczał — odparł Marabut Leon ciężko dysząc. Usiadł na gałęzi obok pięknego gniazda, poprawił ostatni niesforny listek i przyjrzał się uważnie swojemu dziełu. — Ja bym też nie przypuszczał... — powiedział zdziwio- 139 nyrn głosem, oglądając misterną plątaninę liści i gałązek. __ Po prostu mam talent. Jestem zupełnie wyjątkowym ynarabutem — powiedział do Szczypawy z dumą w głosie i spadł z gałęzi baobabu. Gruchnął o ziemię z tak przeraź- liwym hukiem, że wszystkie marabuty naraz przerwały brodzenie w wodzie w pobliskiej rzeczce i nadleciały zaniepo- kojone. Leon akurat zdołał wstać i otrzepywał pióra przy pomocy Szczypawy. Bracia-marobuty obejrzały go ze zdziwieniem, potem z jeszcze większym zdziwieniem obejrzały nowe, piękne gniazdo i powiedziały chórem: — Budowniczy Gniazd! — To ja — powiedział skromnie Leon, spuszczając powieki i delikatnie się rumieniąc. — A to moja koleżanka Szczypa- wa. Bardzo jest miła i bardzo trafnie ocenia ukryte zdolności, tkwiące w niczego nie podejrzewających marabutach. Marabuty rozdziawiły dzioby. Potem je zamknęły. A po- tem bardzo ładnie poprosiły Leona o pomoc w zbudowaniu nowych gniazd, takich ładnych jak jego. — Nie będziemy się nawet z ciebie wyśmiewać, gdy będziesz spadał z drzewa. Spadaj sobie, ile chcesz, co mi tam — powiedział jeden z ptaków. — Właśnie — odezwał się drugi. — My nie spadamy, a i tak nam to nic nie daje. Nie umiemy zbudować porządnego gniazda i tyle! — Nawet mogą być trochę brzydsze od twojego, te nasze gniazda — dodał marabut, który miał na nogach tenisówki. — Pomożesz nam? — Pomogę — odpowiedział Leon, a potem nachylił się do Szczypawy, która dawała znaki, że chce mu coś powiedzieć na ucho. 141 — Czy ja mogę zostać? — zaszeptała nerwowo Szczypa- wa, trzymając Leona kurczowo za szyję. — Mogę? Nie będę cię szczypać, słowo Szczypawy! Nie chcę już mieszkać pod kamieniem. Co, Leosiu? — Dobrze — zgodził się Leon. Zgodził się bardzo chętnie. Doskonale rozumiał, że jego kariera Budowniczego Gniazd rozpoczęła się dokładnie w tym momencie, w którym spotkał Szczypawę. Uradowana Szczypawa pobiegła po swoją koszulę nocną, a kiedy wróciła, Leon chwycił ją delikatnie w dziób i pofrunął z nią do swojego gniazda. Posadził ją tam, a Szczypawa natychmiast zaczęła robić porządki. Sam usiadł na gałęzi, wpatrując się w zachodzące słońce. Dżungla była bardzo cicha o tej porze. Od rzeki dochodził orzeźwiający chło- dek; lekka, niebieskawa mgła spowijała konary drzew, a niebo przybrało najróż- niejsze barwy, od popielatego po łososio- wo-różowy. Zapadał zmierzch. Leon wes- tchnął głęboko, przymrużył oczy z błogo- ścią i spadł z baobabu. Tarsjusz umilkł. — To już koniec? — zdziwiła się Melanina. — Pewnie — wtrąciła Agata. 142 __- Przecież chyba domyślasz się, jak będzie dalej. Ten Leon będzie budował gniazda, a w chwilach wolnych od pracy będzie spadał z drzew i podbijał sobie oczy. — Tak właśnie będzie — potwierdził Tarsjusz z uśmie- chem. — To ja już teraz wszystko rozumiem — powiedziała z przekonaniem Agata. — Jeśli ktoś ma talent, to raz coś buduje, a raz upada na plecy, prawda? — Prawda — westchnął Tarsjusz z rezygnacją i zniknął. ROZDZIAŁ TRZYNASTY o łysym zającu i rozlanej zupie Mama i Agata nakrywały stół do obiadu. Agata, bardzo przejęta tą czynnością, z wysuniętym spomiędzy warg językiem, starała się zapamiętać, który talerz stoi pod którym lub na którym, gdzie powinien leżeć widelec, łyżka, nóż i tak dalej. Mama Agaty nazywała to strategią nakrywania stołu. Agata oczywiście nic z tego nie rozumiała, ale wyraz „strategia" brzmiał na tyle interesująco i tajemniczo, że natychmiast postanowiła nazwać tak swojego plu- szowego pieska. Piesek był brązowy, bezkształtny i bardzo brzydki, jednak Agata z zupełnie niepojętych przyczyn bardzo go kochała. W każdym razie, od chwili otrzymania imienia Strategia, pies wprawdzie nie wypiękniał, ale wydawał się o wiele bardziej intere- sujący. — Zapamiętałaś już wszystko o nakrywaniu stołu? 143 — zapytała mama, gdy skończyły już szczękać talerzami i sztućcami. — Zapamiętałam! — Trudno — westchnęła z rezygnacją mama. — Strate- gia nakrywania stołu na pewno ci się specjalnie nie przyda, a w każdym razie nie pomoże ci żyć. — A co mi pomoże żyć? — spytała zaciekawiona Agatka. — Myślenie — zabrzmiała ponura odpowiedź. — To dlaczego mówisz o tym tak ponurym głosem, skoro to ma mi pomóc żyć? Mama usiadła na krześle, oparła brodę na dłoni i wpa- trzyła się w okno ponurym wzrokiem. — Bo myślenie — powiedziała — ma kolosalną przy- szłość, ale tak niewielu ludzi myśli, że ta przyszłość wygląda dość ponuro. — Dlaczego ludzie nie myślą? — Chyba z lenistwa — wzruszyła ramionami mama, a potem spojrzała na córkę przenikliwym wzrokiem i zapy- tała: — A o czym ty dziś myślałaś? — O cyfrach — odpowiedziała Agata. — No, to opowiadaj — zachęciła ją mama. — Mamo, bo to jest tak. Alfabet ma pierwszą literę A, a ostatnią Z, prawda? — Prawda — potwierdziła mama z powagą. — A pierwszą cyfrą jest 0 albo 1, prawda? — Prawda. Zero albo jeden. Zależy, jak do tego podejść — mruknęła mama. — No, właśnie — Agata wdrapała się mamie na kolana z rumieńcami na twarzy i spytała tajemniczym szeptem: 144 .*.'? __A jaka jest ostatnia cyfra? — 9. — Bardzo dobrze — ucieszyła się Agata. — Iz tych cyfr ustawiamy sobie liczby. Tak? — Tak. Jeśli mamy na to ochotę... — No, to teraz powiedz mi, jaka jest ostatnia liczba? — padło pod- stępne pytanie. Mama Agaty w ogóle się nie za- stanawiała. — Nie ma ostatniej liczby. — Jak to nie ma? — oburzyła się Agata. — A milion? — A po milionie jest milion i je- den, milion i dwa, milion i trzy, i tak dalej. — A miliard? — nie dawała za wygraną Agata. — To samo — mama spokojnym głosem rozwiała złudzenia swojej cór- ki. — Możesz mieć nawet miliard miliardów. — To może zilion? — Może być i zilion — zgodziła się mama. — Nieważne jak to nazwiesz. Ale wtedy możesz mieć zilion zilionów albo jeszcze więcej. Aż do nieskończoności. — To to jest nieskończoność? — zdumiała się Agata. — No, może nie „nieskończoność", ale przykład na nieskończoność. — No to co to jest nieskończoność? — zdenerwowała się Agata. Mama w zamyśleniu zaczęła stukać łyżką o stół. 145 — Denerwujesz mnie tym hałasem — powiedziała Aga- ta. Mama przestała stukać i myślała dalej. — Długo tak będziesz myśleć? — zniecierpliwiła się Agata. — Może powiesz mi w końcu, co to jest nieskoń- czoność? — To jest coś, co nie ma końca, to chyba jasne? — burknęła mama. — Wszystko ma koniec. Co ty mówisz? rtr*' — Na przykład co? — spytała mama ze spokojem. — Pies! — krzyknęła zwycięsko dziewczynka. — Ma czubek nosa i koniec ogona. Odtąd dotąd i koniec! — Zgoda. Co jeszcze? — Ogród Babci. Tu płot, tam płot i koniec! — Zgoda. Co jeszcze? — Wszystko! — powtórzyła z uporem Agata. — A niebo? — spytała mama. — Sama powiedziałaś kiedyś, że niebo to tylko powietrze! — Dobrze. Powietrze. Ale gdzie się ono kończy? — No, właśnie. Gdzie się ono kończy? — To ja pierwsza zapytałam! — zaprotestowała mama. — Ale ja nie wiem! , / — Ja też nie wiem! Zapanowała cisza. — Co tak cicho siedzicie? — zapytała Babcia wchodząc do pokoju. 146 — Zastanawiamy się nad nieskończonością — odpowie- działa Agata ponuro, podniosła łyżkę i zaczęła nią uderzać o stół. — Właśnie — potwierdziła Mama, wzięła drugą łyżkę i też zaczęła nią bębnić. — Czy wyście zupełnie zwariowały?! — zdenerwowała się Babcia. — Przestańcie tłuc tymi łyżkami! Blat mi zniszczycie! — Przestaniemy, jak nam powiesz, co to , z jest nieskończoność. i / 4 — Dobrze — zgodziła się bohatersko Bab- *»*' da. — Już wam mówię. Zapanowała natychmiastowa cisza. Obie łyżki legły w bezruchu na obrusie. — Nieskończoność — zaczęła Babcia, bio- rąc głęboki oddech — to jest takie coś, co nie ma końca. — O rety! — rozległ się podwójny jęk. — Tyle to my same wiemy. Ale jak to jest możliwe, żeby coś nie miało końca, skoro wszystko, co widzimy wokół siebie, ma koniec. I ma nawet początek — powiedziała mama. — Niektóre rzeczy mają nawet środek — dodała z przeko- naniem Agata. — Podam zupę... — powiedziała słabym głosem Babcia i spojrzawszy dziwnym wzrokiem na swoją córkę i wnuczkę, wyszła z pokoju. Natychmiast rozległo się tłuczenie łyżek o stół. — Już wiem! — powiedziała nagle mama. Zapanowała cisza. — Mów — szepnęła Agata. 147 — Wyobraź sobie ogromnego zająca z kłapatymi usza- mi, wytrzeszczonymi oczami i z krótkim ogonkiem. — Już — szepnęła Agata. — A teraz — mówiła dalej mama — wyobraź sobie, że ten zając jest porośnięty bardzo gęstym, zajęczym futrem. — Już — szepnęła Agata. — A teraz wyobraź sobie, że wyrywasz mu jeden, jedyny włosek. — Już. — A na jego miejsce oczywiście od razu wyrasta nowy włosek. — Oczywiście — zgodziła się Agata. — A potem znów wyrywasz mu jeden włosek, a na jego miejsce rośnie nowy. Potrafisz to sobie wyobrazić? — Tak, to bardzo proste — odpowiedziała dziewczyn- ka. — No, właśnie — zawołała mama, a potem wytrzesz- czyła oczy i powiedziała szeptem do swojej córki: — Nieskończoność będzie wtedy, kiedy zając będzie łysy. — Ale on przecież nigdy nie będzie łysy? — zdziwiła się Agata. — No, właśnie — odparła mama, jeszcze bardziej wy- trzeszczając oczy. — Zając będzie łysy w nieskończoności, ale nie wcześ- niej. — Ja z tego nic nie rozumiem — szepnęła Agata. — Ja też nie — odszepnęła mama. — Ale zgodzisz się, że to dobrze brzmi? — Bardzo dobrze. Nawet Babcia będzie musiała w to uwierzyć. 148 — Zaraz to sprawdzimy — szepnęła mama. Babcia weszła do pokoju niosąc wazę z zupą. — Mamo — powiedziała ponuro mama Agatki. — Nieskończoność będzie wtedy, kiedy zając będzie łysy! — Dom wariatów! — jęknęła Babcia i upuściła wazę z zupą na podłogę. Waza pękła z donośnym trzaskiem, a zupa chlusnęła na cały pokój. — O rety — krzyknęła mama Agaty, a Agatka wskoczy- ła mamie na plecy i zakryła oczy rączkami. — Nieskończoność — krzyknęła Babcia wielkim głosem — będzie wtedy, kiedy ja wam ugotuję dru- gą zupę!!! — i Babcia wyszła z pokoju trzaskając drzwiami. — Mamo, dlaczego Babcia jest zła? Czy dlatego, że uwierzyła w nieskończoność? — Nie mam pojęcia — powiedziała mama, uderzając łyżką o stół. — Może dlatego, że jej żal tego łysego zająca? — Ale on przecież nigdy nie będzie łysy! — zaprotes- towała Agata. — No, właśnie — zdziwiła się mama. W tym samym momencie otworzyły się drzwi do pokoju i pośrodku rozlanej na podłodze zupy wylądowała ścierka. — Wycierać! — rozległ się głos Babci z przedpokoju i drzwi po- nownie zatrzasnęły się z hukiem. — No, cóż... — westchnęła Agata, myśląc w duchu, że nie- skończoność z pewnością wyglą- da jak rozlana zupa pomidorowa. 150 ROZDZIAŁ CZTERNASTY o tym, jaki jest świat, w którym nikt nie ma uszu — Tarsjuszu, Tarsjuszu! Dziś spadł pierwszy śnieg. Jest ponuro i zimno, a ty nadal chodzisz ubrany tylko w swoje futerko. Czy tobie nie jest zimno? Tarsjusz, który siedział na parapecie okna obok Melaniny, spojrzał na Agatkę łagodnymi oczami i powie- dział: — Nie, nie jest mi zimno. Nigdy mi nie jest zimno. Gorąco też mi nigdy nie jest. — To jak ci jest? — spytała pełnym przejęcia głosem Melanina. — Nie wiem — odparł ze smutkiem Tarsjusz. — Sam nie wiem, jak mi jest. Kiedy jeszcze mieszkałem na ziemi i nie wiedziałem, że gdzieś ktoś mówi na mnie „upiór", to bywało mi różnie. Raz ciepło, raz zimno. Czasami akurat tak, jak chciałem, czasami inaczej. Nieraz byłem mokry, innym razem suchy... Ciągle coś się działo... — To dlaczego teraz tak nie jest? — spytała Agata siadając na poduszce i zrzucając kołdrę na podłogę. Tarsjusz zeskoczył lekko z parapetu, delikatnie plaskając łapkami o podłogę, podszedł do kołdry, podniósł ją i położył na łóżku. A potem szepnął: — Może dlatego, że Tam jest zawsze jednakowo? Gwia- zdy wprawdzie uważają, że ciągle coś się dzieje, ale to dla nich się dzieje. Dla mnie nie. Jestem Tam sam i może kiedy 151 ktoś jest sam, to nie jest mu ani zimno, ani gorąco, tylko tak nijako... — Jak nijako? — Tak nijako, przecież powie- działem — odrzekł Tarsjusz marsz- cząc brwi i błyskając oczami w stro- nę Melaniny, ciągle siedzącej na pa- rapecie. — No, dobrze — wtrąciła Agata. — Ale jak ja jestem sama, to nigdy mi nie jest nijako. Raz mi jest cieplej, raz zimniej, raz się nudzę, a kiedy indziej się nie nudzę.. — Ja rozumiem — przerwał jej łagodnie Tarsjusz. — Ale ty jesteś sama wtedy, kiedy chcesz. A kiedy nie chcesz, to nie jesteś. Jesteś z mamą albo z Babcią, albo z psami i kotami, albo w przedszkolu, gdzie masz tyle koleżanek i kolegów... A Tam gdzie ja jestem, nie ma tarsjuszy. Ani nikogo innego, kto by choć trochę przypomi- nał tarsjusza. Ja nie jestem wymagający. Mógłby nawet być ktoś, kto ani trochę nie przypomina tarsjusza. Ale Tam nie ma nikogo, kto by miał cztery nogi i ogon. Tam nawet nie ma nikogo, kto by miał dwie nogi. Tam nikt nie ma nawet jednej nogi! — A głowę? — Tam nikt nie ma głowy! Tam nikt nic nie ma — sapnął Tarsjusz z rozpaczą w głosie. — To straszne... — stwierdziła Melanina. — Dlaczego nam wcześniej o tym nie powiedziałeś? — Nie pytałyście... — powiedział kosmaty stwór i wsko- czył na parapet. — No, a Odlot? i-* ?•:?*???• 152 — To jest właśnie najgorsze — powiedział Tarsjusz, wpatrując się w okno. — Odlot. Jego przecież tak napraw- dę nie widać! Jego nie ma!! — Jak to nie ma!? — zdenerwowała się Agata. Wy- skoczyła z łóżka i podbiegła do okna. — Teraz nic nie można zobaczyć, bo jest ciemno, ale przecież przyleciałeś Odlotem. Sama nim latałam, to wiem! Nawet coś mówił i chichotał i charczał. Przecież słyszałam. Melanino, słyszałaś? — Słyszałam — potwierdziła stanowczo mysz. — Rze- czywiście charczał. — Ale czy go widziałyście? Dziewczynka i mysz spojrzały na siebie niepewnie. — No, czy ja wiem... — zaczęła Agata. — Taki zarys... — dodała mysz. — Takie trochę... — dodała Agata. A potem dokoń- czyła: — Widziałyśmy go chwilami. On jest na pewno. Zapanowała cisza. W końcu Melanina machnęła ogo- nem, zafalowała uszami i powiedziała do Agaty: — Nie ma co wymyślać. Nie widziałyśmy go nigdy w taki sposób, jak się widzi krzesło czy Papaja. Ja wiem, o co Tarsjuszowi chodzi. Odlot istnieje i można go zobaczyć albo nawet z nim porozmawiać, ale jest jakaś różnica. No, chociażby to, że on nie ma łap ani ogona.. — Ani uszu... — dodała Agata. — No, więc widzicie. Jak może się coś dziać w świecie, w którym nikt nie ma uszu?! — zapytał Tarsjusz z preten- sją, nie odrywając oczu od okna. — Świat, w Którym Nikt Nie Ma Uszu... — powtórzy- ła w zamyśleniu Melanina. — Trudno to sobie wyobrazić, szczególnie mnie... Bo ja mam takie wielkie, kłapiące, 153 tęczowe uszy. Najpiękniejsze uszy na świecie, w którym każdy ma uszy... — Ale ty się przechwalasz! — przerwała jej Agata. Tarsjusz ciągle siedział na parapecie i wpatrywał się w szybę, za którą nic nie było widać, bo było ciemno. — Wiecie, jak Tam jest? — zapytał nie odwracając głowy. — Jak? — Tam jest tak, jak byłoby na ziemi, gdyby nikt nie miał uszu, ani ust, ani oczu, ani nóg, ani rąk. Tak, jakby nikt nie mówił, nikt nie słyszał, nikt nie biegał i nikt nikogo nie głaskał, nikt nie patrzył i nikt nie widział... — Zaraz zacznie płakać — szepnęła mysz do Agaty pełnym niepokoju głosem. — Tarsjuszu, nie płacz! — powiedziała stanowczo Aga- ta. 154 — Nawet nie miałem zamiaru. Ja płaczę tylko wtedy, kiedy sobie przypominam, że w mądrych książkach bio- logicznych nazywany jestem wyrak upiór — powiedział Tarsjusz, po czym zakrył swoje ogromne oczy małymi łapkami i zaczął płakać. — Miałeś nie płakać! — krzyknęła Melanina. — Miałem, ale teraz muszę, bo sobie przypomniałem, że czasami piszą o mnie wyrak upiór! — szlochał Tarsjusz. Po chwili milczenia Melanina spytała: — A może ty jesteś głodny albo śpiący? Mama Agatki zawsze mówi, że Agata jest nie do wytrzymania, kiedy jest głodna albo śpiąca. — To ja jestem nie do wytrzymania!? — krzyknął Tarsjusz i natychmiast zapomniał o płaczu. — Ja? Ja, który urozmaicam wam każdy nudny dzień? Ja, który opowia- dam wam bajki? Ja, który tak ładnie patrzę na was swoimi ogromnymi, Tarsjuszowymi oczami? O, wy niedobre! — Oj, przestań krzyczeć! — przerwała mu Agata nie- cierpliwie, nie przejmując się wcale jego słowami. — Mysz ma rację. Zaraz przyniosę ci z kuchni kawałek ciasta, a potem położymy cię spać w łóżeczku dla lalek, w którym teraz śpi Strategia. — Kto? — wybałuszył oczy Tarsjusz. — Strategia. Ten brzydki, pluszowy pies. O, tam leży — pokazała paluszkiem Agata. Jest bardzo brzydki, ale za to imię ma piękne. Strategia będzie spał na mojej poduszce obok Melaniny. — Ja się nie zgadzam! — pisnęła mysz. — Ty nie masz nic do gadania! To moja poduszka — powiedziała Agata i podeszła na palcach do drzwi. Cichutko wymknęła się do przedpokoju, a stamtąd pobieg- 155 ła do kuchni. Po chwili wróciła, trzymając w rącz- ce ogromny kawał ciasta. — Ja mam to zjeść — zawołał Tarsjusz z prze- rażeniem — przecież ten kawał jest większy ode mnie! — Nie jest większy, przestań. Zjesz ile będziesz mógł, a resztę my zjemy — uspokoiła go Agata, a Melanina skinęła twierdząco głową. Wkrótce po cieście nie zostało ani śladu. Agata przeniosła Strategię do swojego łóżka, a w łóżecz- ku dla lalek położyła drugą poduszkę. — Chodź — powiedziała. Tarsjusz posłusznie zeskoczył z parapetu i wgramolił się do łóżka dla lalek. Ułożył się wygodnie, a Agata opatuliła go kołderką. — Dobrze ci? — spytała. — Bardzo dobrze — odparł Tarsjusz sennym głosem. Potem obrócił się na lewy bok i natychmiast zasnął. — Śpi — powiedziała Melanina. — Cicho, obudzisz go, mów szeptem. — Ja nie potrafię mówić szeptem! — To wcale nie mów... Melanina spojrzała na Agatę z wyrzutem. — Przecież wiesz, że ja nie potrafię nie mówić, jeśli mam coś do powiedzenia. — Ty zawsze masz coś do powiedzenia! — krzyknęła Agata i Tarsjusz się obudził. — Wyspałeś się? — spytała Agata niespokojnie. 157 — Tak. — To dziwne... — mruknęła mysz. — Spałeś chyba minutę czy dwie i Agata obudziła cię swoim krzykiem. — Ty wstrętna myszo! — syknęła Agata, ale Tarsjusz przerwał ich kłótnię, mówiąc: — Tarsjusze śpią bardzo krótko. Mogą nawet wcale nie spać, jeśli chcą. Ale przeważnie nie chcą, więc śpią. — On jakoś dziwnie mówi — powiedziała Melanina do Agaty. — Może ten sen mu zaszkodził? — Nic mi nie zaszkodziło. Nawet zrobiło mi się mniej nijako. Lewą nogę mam ciepłą, a prawą rękę mam zimną. To wspaniałe uczucie! — Ja mam obie nogi zimne — naburmuszyła się mysz. — Pewnie dlatego, że siedzę tu, na tym zimnym parapecie, już tyle czasu i nikt mnie nie zaprasza, żebym położyła się na miękkiej poduszce i nakryła miękką kołdrą. Agata bez słowa podeszła do parapetu, wzięła Mełaninę pod pachę i zaniosła do swojego łóżka. Strategia zaczął warczeć. — Cicho! — powiedziała mysz. — Cicho — powtórzyła Agata. — Pluszowe psy nie warczą, nie wygłupiaj się. Strategia zamilkł. Tarsjusz wygrzebał się spod lalczynej kołdry i wskoczył na parapet. — Muszę wracać — powiedział trochę jeszcze roze- spanym głosem. — Tarsjuszu... — Słucham? — A może byś Tam nie wracał? Może byś został tutaj, z nami? I — My nigdy nie powiemy na ciebie wyrak upiór — do- dała mysz. — Właśnie mysz powiedziała! — najeżył się Tarsjusz. — Powiedziała, żeby ci powiedzieć, jak nie będzie mó- wić! — Wiem, Agatko, ale ja nie mogę zostać. — Dlaczego? — Stamtąd nie ma powrotu. — Jak to nie ma? Ja nic nie rozumiem. Przecież przyjeżdżasz tu do nas? — Tak. Ale to są wizyty. I tylko wtedy, kiedy wam jest nudno. Gdyby wam nie było nudno raz na jakiś czas, to nigdy bym tu nie mógł przyjechać. — Ale gdybyś chciał wrócić? Tak zupełnie i na zawsze? — pytała dalej Agata. — Nie mógłbym. Kiedy postanowi- łem wyjechać Tam, to musiałem zdecy- dować, gdzie naprawdę chcę mieszkać. Zde- cydowałem, a potem musiałem obiecać, że nigdy nie wrócę na Ziemię. Nie można dwa razy wybierać swojego świata. — Nigdy? — Nigdy! — powtórzył stanowczo Tar-. sjusz. — A komu musiałeś obiecać? — Tego nie mogę ci powiedzieć. Zapadło milczenie. — Dlaczego milczysz? — spytał po chwili Tarsjusz. tli 158 159 — Zastanawiam się — odparła Agata — komu musiałeś obiecać. I czy ja bym też musiała obiecać, gdybym chciała być Tam, a nie tutaj, gdzie jestem? — Musiałabyś — powiedział Tarsjusz cichym głosem i popatrzył na Agatę wielkimi oczami, które na chwilę zrobiły się zupełnie zielone. — To jest bardzo skomplikowane — stwierdziła po chwili dziewczynka. — Bardzo — przyznał Tarsjusz. — Bo chyba bym musiała obiecać najpierw sobie — mówiła, że zrobię tak, a nie inaczej. I że potem nie będę tego żałowała. Ale komu jeszcze? Czy to o to chodzi, żeby potem nie żałować? Tarsjuszu? Czy to o to chodzi? — powtórzyła Agata patrząc na parapet, ale Tarsjusza już tam nie było. Agata rozejrzała się po pokoju, ale pokój był pusty. Za oknem rozległo się ciche charczenie. To Odlot, pomyślała dziewczynka. Tarsjusz poleciał. Ciekawe, czy kiedyś odpowie na moje pytanie? Agata położyła się na poduszce i naciągnęła kołdrę pod brodę. Otuliła troskliwie Melaninę i Strategię. Popatrzyła w okno. W dalszym ciągu nic nie było widać, bo było ciemno. Ciemno, pomyślała Agata i zasnęła. SPIS TREŚCI ' IA •IEJI uu. 05400 MUMII Srokie- tai. 9848 9 Ir i iptfcntai 0 ROZDZIAŁ PIERWSZY w którym poznajemy Pierwszego Kota Uwielbiającego Gotowane Jarzyny .............. ROZDZIAŁ DRUGI z którego wynika, że pierwsza wizyta Tarsjusza ma miejsce w dru- gim rozdziale, co jest zupełnie bez sensu, ale nic na to nie pora- dzimy .............. ROZDZIAŁ TRZECI w którym mysz myśli na niebiesko, a krzak róży zostaje obżarty z liści .............. ROZDZIAŁ CZWARTY o drugiej wizycie Tarsjusza, podczas której dowiadujemy się o różnych rzeczach oraz o tym, kto kogo może zjeść ROZDZIAŁ PIĄTY w którym padalec jest jaszczurką, a Agata dzieckiem ROZDZIAŁ SZÓSTY trzecia wizyta Tarsjusza, podczas której Tarsjusz opowiada pier- wszą bajkę ............. ROZDZIAŁ SIÓDMY w którym Elżbieta nazywana Bietką ma straszny, dwuczęściowy dzień .............. ROZDZIAŁ ÓSMY który jest bardzo ciasny, bo w całości wypełniają go Wielkie Drze- wo i Horyzont ............ ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY w którym Babcia jest w sklepie, a Karota w poziomkach ROZDZIAŁ DZIESIĄTY w którym Tarsjusz bardzo cierpi, bo jest upiorem ROZDZIAŁ JEDENASTY w którym pies jest plackaty, a wąż jest wężem 12 20 32 42 54 66 79 96 106 116 160 161 ROZDZIAŁ DWUNASTY w którym Tarsjusz opowiada drugą bajkę ROZDZIAŁ TRZYNASTY o łysym zającu i rozlanej zupie..... ROZDZIAŁ CZTERNASTY o tym, jaki jest świat, w którym nikt nie ma uszu 126 143 151 Spółka Wydawniczo-Księgarska. Warszawa 1991 Ark. wyd 6. Ark. druk. 5,125. Zam. wyd. 114/90 Zam. druk. 131/1101/90 Pabianickie Zakłady Graficzne