Plik pobrany ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl Autor K.S. Rutkowski GNIDA Gnida na wolności był menelem i gdy go przymknęli, nie miał co szukać szacunku. W więziennej hierarchii stał trochę wyżej od cwela, ale niżej od frajera. Mimo , że odgibał już kilka wyroków. Mimo, że ciało upstrzone miał wzorkami - wszystkie te rozkraczone panny i napisy - był jednak nikim. Żebrał o szlugi jak cwele i jak oni był kopany po dupie. Różnił się od nich tylko tym, że jego nikt nie chciał dymać. Bo mimo wszystko miał jednak jakąś przeszłość . Zaliczonych parę sanatoriów. A po za tym nie był zbyt piękny i nie stanowił dla pozostałych cweli żadnej konkurencji. Chyba byłem jedynym w całym więzieniu, który traktował go jak człowieka. Nie trzymałem z grypserą, nie bratałem się z frajerstwem. Całymi dniami czytałem książki, pisałem i uczyłem się korespondencyjnie. A że nie miałem aparycji gogusia, tylko szerokie bary i nieźle umięśnione ramiona, nawet stara recydywa, której tacy odludkowie nigdy sienie podobają, dawała mi spokój. Nie stawiałem się, ale i nie dawałem sobą pomiatać. Miałem charakter, który był dla wszystkich szlabanem. Ale Gnida go nie miał. Mimo , że nie był stary i gdyby chciał, mógłby jeszcze fiknąć. Ale to co chlał na lufcie, te wszystkie tanie wina i inne eksperymentalne trunki, całkowicie zabiły w nim odwagę, zeszmaciły do cna. Był bezsilny wobec twardej, bezlitosnej rzeczywistości w której przyszło mu żyć. Rzeczywistości w której mocna piącha była wyznacznikiem władzy, a długość pajdy awansowała na odpowiednie stanowisko. Gnida nie był już nawet trybikiem w tej machinie przemocy. Może był nim kiedyś, na początku swej przestępczej drogi, ale teraz leżał gdzieś na dnie maszyny, dawno oderwany od macierzy i przerdzewiały jak każdy złom. Był złodziejem. Drobnym, pechowym, głupim. Z wybitymi sklepowymi witrynami i obrobionymi kioskami z piwem na koncie. Ale nie był zły. W jego smutnych oczach widziało się serce. Bił z nich blask dobroci równie silnie jak od innych blask zła. Miał po prostu pecha. Życie od samego początku pogrywało sobie z nim nienajlepiej. Źli rodzice, źle wybrane drogi, a potem to już tylko kraty i mury. Odsiadywał siedem lat za " skok" na monopolowy. Łupem padło parę skrzynek z winem. Zrobił ten "skok" wraz z dwoma innymi menelami, tamci dostali po pół roku, a on, jako recydywista, nie wywinął się już tak łatwo. A siedem lat odsiadki za zwykłe jabole, również nie jest tym, czym można sobie w więzieniu uzyskać szacunek. To wyrok za głupotę, a ta w pudle nie jest w cenie. Czasami lubiłem patrzyć jak obcował ze zwierzętami. Z oswojonym przez siebie szczurem i gołębiami, które dokarmiał na spacerniaku. Był z niego prawdziwy ptasznik. Gdy wychodziliśmy na luft, ptaki niewiadomo skąd zlatywały nagle z nieba i gromadziły się przy Gnidzie, olewając każdego innego. Jadły mu chleb z ręki, a niektóre nawet przysiadywały mu na nich i dawały się dotykać. Miał do nich podejście. Z przyjemnością patrzyło się, jak do nich przemawia, przywołuje różnymi gwizdami, z jaką godnością kruszy im chleb. Odżywał przy nich. Na powrót stawał się kimś. Kimś ważnym i potrzebnym. Zresztą ten szczur jak i ptaki, również traktowały go , jakby i on miał skrzydła, czy sierść. Jakby nie był człowiekiem, tylko jednym z nich. Z natury dobrym stworzeniem, które tylko ludzie potrafią krzywdzić. Właśnie dzięki zwierzętom zbliżyliśmy się do siebie. A konkretnie za sprawą tego oswojonego szczura, którego Gnida nazywał Gryzek. Raz kilku chłopaków chciało go dla hecy ukatrupić, kiedy Gnida wyciągnął go na świetlicy za pazuchy. Ktoś wytrącił mu go z rąk i rozpoczęło się jedno wielkie polowanie. Gnida przez chwilę próbował złapać i uratować zwierzaka, ale w końcu dostał od kogoś w pysk, poleciał w kąt i już w nim został. I płacząc spoglądał tylko jak zgraja wydziarganych jełopów próbuje załatwić jego przyjaciela. Butami, stołkami i czym tylko mieli. I chociaż Gryzek dzielnie walczył o życie, umiejętnie unikając ciosów, wszystko wskazywało jednak, że w końcu przejdzie do historii. Nie miał szans z tą zgrają zawziętych debili. Akurat siedziałem przy stoliku nad książką, kiedy to się zaczęło. Przez chwilę obserwowałem tą chorą zabawę, potem ujrzałem modlącego się o cud Gnidę i coś mnie ruszyło. Nawet nie wiem kiedy wstałem, podszedłem do tej kotłowaniny ciał i odciągnąłem na bok kilka z nich. - Co jest, kurwa ! - rzucił mi w gębę jakiś twarzowiec. - Gówno! Jeśli nie zostawicie tego szczura, będziecie zbierać zęby szufelką! - odkrzyknąłem. Chłopaki przestali polować na zwierzaka i spojrzeli na mnie. Nie dlatego , że się mnie wystraszyli, ale dlatego , że nie mogli uwierzyć własnym uszom. "Profesorek" się stawiał. Właśnie to mogłem odczytać z ich gęb. Niedowierzanie. Miałem czelność wejść na ich teren. Na teren ludzi. Ja ,frajer. Złodziejski wyskrobek skazany za jakiś gówniany, bankowy przekręt. Szczerze mówiąc sam już dobrze wiedziałem, że niepotrzebnie otworzyłem ryja, ale nie było już odwrotu. - Co żeś powiedział o naszych zębach? - zapytał jeden z królów więzienia. Skazany na 25 lat za morderstwo ciężarnej żony, którą posądzał o pieprzenie się z jego kumplami. - To co słyszałeś - odparłem przełykając ślinę. Byłem udupiony, czułem to , ale trzeba było zachować twarz. Jeśli byłem na tyle głupi, żeby stanąć w obronie jakiegoś pierdolonego gryzonia, nie mogłem już dać dupy. Jeżeli przeszło się już tę linię, nie było , kurwa, odwrotu. Nie istniało już " przepraszam". Przykozaczyłem i jedynym co mogłem zrobić, to nie wymięknąć do końca, cokolwiek miało się stać. Kątem oka zobaczyłem jak Gnida za ich plecami, chwyta swojego małego przyjaciela i troskliwie chowa go do kieszeni. Przynajmniej jeden z nas miał wyjść z tego cało. Szkoda tylko , że to nie miałem być ja. - Miałem o tobie lepsze zdanie, Profesorek. Widać to czytanie i ciągłe gryzmolenie długopisem w zeszytach, rozumu ci nie dodało. A raczej odjęło. Spójrz na nas. Czy my wyglądamy na gości, którym można bezkarnie napluć w ryje? - Jak chcecie to wam w nie napluje i się przekonamy - odpyskowałem, szykując się do obrony. Raczej byłem pewien, że nie potrwa długo. Byłem napakowany, ale oni również nie byli ułomni. Ja byłem sam, a ich kilkunastu. Cała moja nadzieja była w klawiszach. Liczyłem że zjawią się, nim te osiłki mnie zabiją. - Brać tego chuja! - padł rozkaz i od razu kilku rzuciło się na mnie. Rozpoczęła się nierówna walka. Dostałem parę razy w ryja, ale oddałem ze trzy razy mocniej. Sprzedałem parę glanów. Sam kilka dostałem. Usłyszałem trzask łamanej szczęki. Nie mojej szczęki. Poczułem ostry ból w żebrach, gdy ktoś władował mi w nie pięść. I krew z nosa w ustach. Ale ostatecznie - i w co sam nie mogłem uwierzyć - wyszedłem z tego zwycięsko. Jakimś cudem rozprawiłem się z całą czwórką, która się na mnie rzuciła. Dwóch z tych klientów zostało nieprzytomnych na podłodze, a dwóch pozostałych, jęcząc , odpełzło pod ściany. Tylko ja twardo trzymałem się na nogach. - No ,chłopaki, niech mu wpierdolą następni! - krzyknął "król" - Zamiećcie tym szmaciarzem podłogę! Sprężyłem się, czekając na kolejny atak, ale nikt się nie ruszył. Kilku drgnęło , ale nie poszedł żaden. Widać po nich było, że to co zrobiłem z tymi pierwszymi, nieźle nimi ruszyło. Nabrałem przez to trochę odwagi. Te skurwysyny bały się mnie. Nie mogło być lepiej. Przywołałem więc na twarz minę największego twardziela, na jaką mnie było tylko stać i obrzuciłem ich wszystkich spojrzeniem mówiącym im: możecie mi wszyscy naskoczyć. - No już, kurwa, ruszać sraki! - pieklił się ich herszt - Macie mu porządnie najebać! Ale w dalszym ciągu nie znalazł się żaden chętny To do końca pomogło wyrównać mi ciśnienie i uspokoić zapierdalający jak japoński ekspres serce. - Zawsze zasłaniasz się kolesiami, łachmyto?! - rzuciłem do tego ich wodza, czując się już znacznie pewniej -Pewnie sam nie dał byś rady pijakowi po tygodniowym ciągu! TY CHUJU!! TY CWELU !! TY ZŁAMANY KUTASIE!! Wjechałem mu na ambicje, więc czy chciał czy nie , musiał pójść. Wystartował z prostackim cepem, bez problemu go zbiłem, a potem wyrżnąłem go prawym prostym w caban, tak że aż mu kapcie pospadały z nóg. Upadł na ławki, jedną z nich złamał i wylądował na glebie. Próbował się podnieść, ale już nie zdążył bo wparowali klawisze. Po raz pierwszy ucieszyłem się na ich widok. Rozpędzili pałami hałastrę, potem zabrali się za mnie i za wszystkich, którzy mieli poobijane mordy. Każdy z nas dostał karcer. Ja tydzień, a inni po dwa. Strażnicy znali mnie, wiedzieli że jestem spokojny i chyba tak sobie skumali, że ta cała awantura nie mogła być z mojej winy. Gdy wyszedłem z kazamatów, wiedziałem, że od teraz muszę uważać. Że mam wrogów. Całe zastępy wrogów. A wszystko przez szczura, któremu uratowałem życie. Gdyby kiedyś, jeszcze na wolności jakiś jasnowidz przepowiedział mi, ze za kilka lat z powodu szczura będzie mnie chciało załatwić kilku zatwardziałych kryminalistów, kazał bym mu się pierdolić. Jednak życie jest pełne niespodzianek. Jeszcze tego samego dnia Gnida podszedł do mnie na spacerniaku. - Dziękuję - powiedział, wyciągając do mnie rękę. Ale w jego oczach dostrzegłem pewność, że nie podam mu swojej. Chociaż uratowałem jego szczura z rak oprawców, nikt tu nie podawał mu ręki, więc dlaczego miałem ja. Wyciągnąłem grabę i uścisnąłem jego. - Nie było sprawy. Jak Gryzek ? - Ma się dobrze - poklepał się po lewej kieszeni więziennego gajera - On też ci dziękuję. - Powinien. Przez niego moja dupa znalazła się w opałach. A swoją drogą jak się sprawy mają? - Generalnie nieźle. Ludziom się spodobało to co zrobiłeś. To że nie dałeś dupy, chociaż wydawało się, że nie masz żadnych szans. Zdania więc są podzielone. Jedni chcą ci się dobrać do tyłka, a drudzy dać spokój. - Myślałem, że dostanę kosą, gdy tylko zamkną się za mną drzwi betoniaka. - Teraz , nim któryś do ciebie wyskoczy, ze trzy razy się zastanowi. W każdym razie dziękuję ci za Gryzka. To tutaj moja najbliższa osoba. Gdybym był ci w czymś potrzebny, to możesz na mnie liczyć. Niewiele mogę, ale może ci się na coś kiedyś przydam. - Będę pamiętał. - No to już ci nie przeszkadzam. Ciesz się słońcem -Ta, przyda mi się trochę opalenizny. Od tego dnia Gnida trzymał się mnie. Chodził wszędzie tam gdzie ja i krył się w moim cieniu. Czuł się w nim bezpiecznie, więc mu na to pozwalałem. W innych okolicznościach, rozkwasił bym mordę facetowi, który by tak za mną łaził, ale on miał u mnie względy. Jeśli się powiedziało A, trzeba było powiedzieć i B. Skoro to polepszało mu życie, gotowy byłem mieć go na karku do końca odsiadki. Miałem oczywiście nadzieję, że ten dobry uczynek, zostanie mi kiedyś policzony. Inni więźniowie szybko się zorientowali w tej naszej dziwnej więzi i zaczęli odpuszczać Gnidzie we wszystkim. Przestał być więziennym popychadłem, chociaż dalej żył sam jak palec. Zresztą nie tylko jemu dali spokój. Gryzek też zyskał lepsze życie. Nikt już więcej nie próbował wziąć go pod buta, ilekroć Gnida wyciągał go z kieszeni publicznie, chociaż wielu odczuwało obrzydzenie na widok tego gryzonia. Moje piachy faktycznie wzbudziły powszechny respekt. Jakoś już nikt nie przejawiał ochoty wyskoczyć ze mną na solo, albo nawet w kilku. I ja też już więcej ich nie prowokowałem, dobrze wiedząc, że było by to igraniem ze śmiercią. Nawet ta piątka, która wtedy poległa w walce ze mną, jakoś nie próbowała się zemścić. Dni mijały, a ja miałem spokój, chociaż wcale na niego nie liczyłem. Nawet ten morderca ciężarnej żony, który trzymał wszystkich za jaja, nie próbował żadnego numeru. Ale i tak wolałem być ostrożny. Wszędzie chodziłem z prowizorycznym nożem, zrobionym w więziennym warsztacie z kawałka metalu i miałem oczy wokół głowy. A nawet miałem ich dwie pary , bo oczy Gnidy również były do mojej dyspozycji. Wiedziałem że czuwa nad moim bezpieczeństwem, wnikliwie obserwując wszystko dookoła i że w ten sposób spłaca swój dług. Mimo że był moim drugim cieniem, nie narzucał mi się. Nie podchodził do mnie i nie zagadywał. Nie starał się, abym go polubił. Nie właził mi w dupę. Zbliżał się przeważnie wtedy, gdy go sam zawołałem, brał papierosa z wyciągniętej paczki i przysiadał obok. Czasami mówił on, czasami ja, ale najczęściej panowało między nami milczenie. Często siedząc przy mnie bawił się z Gryzkiem, demonstrując, czego go nauczył, czasami przywoływał przeciągłym gwizdem ptaki, które nagle całą chmarą zlatywały z nieba i otaczały nas, skrzecząc niemiłosiernie. Były to przeważnie gołębie, ale także wrony i kruki. Prawie wszystkie jadły mu z ręki, a niektóre nawet przysiadywały mu na niej i dawały się unosić do góry. Raz zapytałem go, dlaczego nazywają go Gnida. - Podobno jestem podobny do jakiegoś amerykańskiego aktora, który zagrał kiedyś postać o takiej ksywie. Film się nazywał KOWBOJ Z NOCY, czy coś...- odparł - NOCNY KOWBOJ - podpowiedziałem i przyjrzałem mu się uważnie. Faktycznie, ten kto go tak nazwał, trafił w dziesiątkę. Pewnego razu , wychodząc wieczorem z pralni, w której miałem dyżur, natknąłem się na tego mordercę żony i jego dwóch kumpli. Stali w takim wąskim korytarzu, przez który trzeba było przejść, aby wejść na oddział i palili papierosy. Byłem przekonany, że nie jest to przypadkowe spotkanie. Zatrzymałem się w pół kroku, z sercem w gardle i uważnie im się przyjrzałem. Szczególną uwagę zwróciłem na ich ręce. Niczego w nich jednak nie dostrzegłem, żadnego noża, mojki czy jakiegoś szpikulca. Jedynie tlące siępojarki , które co rusz wznosili do ust. Żeby pójść dalej, musiałem się dosłownie między nimi przecisnąć. Nie było innej drogi. Nabrałem więc głęboko w płuca powietrza i ruszyłem Im byłem ich bliżej , serce biło mi coraz szybciej. A ręka wepchnięta do kieszeni spodni, coraz mocniej zaciskała się na nożu. W końcu, po nieskończenie długim marszu, wkroczyłem między nich, z nerwami napiętymi jak postronki, z trudem przecisnąłem się przez wąską szczelinę, którą utworzyły ich ciała... i poszedłem dalej. Nic się nie stało. Żaden z nich nie wykonał jakiegoś nagłego, gwałtownego ruchu, nikomu nie drgnęła nawet powieka. Potraktowali mnie jak powietrze. Odwróciłem się jeszcze za siebie, nim zniknąłem za zakrętem, ale oni nawet nie spojrzeli w moją stronę. Nazajutrz opowiedziałem o tym Gnidzie. - Byłem pewny ,że zaczaili się ,aby mnie załatwić, ale nie kiwnęli nawet głowami - powiedziałem. Gnida sztachnął się dymem. - Są dwie możliwości. Albo chcieli cię tylko wystraszyć, albo był to zupełny przypadek, że akurat tam stali. - Tu , kurwa, nie ma przypadków. - Święta prawda - zgodził się Gnida, ponownie zaciągając się papierosem. - Ale , swoją drogą, gdyby chcieli cię załatwić, to już byś nie żył. - Fakt - przyznałem, nadal nie wiedząc co o tym wszystkim myśleć. Podobnych incydentów już nigdy nie było. Odsiadka płynęła mi spokojnie i leniwie, jak leśny strumyczek. Do końca pozostały mi jeszcze dwa tygodnie, kiedy Gnida podszedł do mnie wyraźnie czymś strapiony. Jak zwykle poczęstowałem go papierosem i pokazałem, aby usiadł przy mnie. - Wyglądasz jakbyś się dowiedział, że niedługo umrzesz. - powiedziałem. - Kto wie... - odparł - Niedługo zaczną się dla mnie niewesołe czasy. Ty zwijasz żagle, ja zostaję. - No cóż... - rzekłem, rozkładając bezradnie ręce - Każdy wyrok kiedyś się kończy. Twój również dobije kiedyś do mety. - Ta, dobije. Ale nim to nastąpi, upłynie wiele wody. Ja nie dam rady... - Przecież wyluzowali. Już cię nie gnębią. - Ale znowu zaczną, kiedy tylko jebnie za tobą brama. Będą się mścić. Nic mu nie odpowiedziałem. Miał rację. - Nie dadzą mi żyć. - Poradzisz sobie - powiedziałem, bo nic lepszego nie mogło mi przyjść do głowy - Jesteś twardy gość. Poklepałem go po ramieniu. - Masz Gryzka, masz swoje ptaszki. Nie wchodź nikomu w drogą, a wszystko będzie dobrze. - Nigdy nie wchodziłem nikomu w drogą i nigdy nie było dobrze. A teraz będzie jeszcze gorzej. Po twoim wyjściu chyba rzucą się na sznur. Nie wytrzymam tych pięciu lat. - Nie pierdol głupot. Ten piątak zleci, jak z bicza strzelił. Mogłeś przecież wylądować znacznie gorzej. Mogli cię tu przecież jebać w dupę. Wtedy dopiero miałbyś przejebane. - Kto wie czy po twoim wyjściu, nie zaczną mnie dymać. Może któryś z nich w końcu się przemoże i zakisi we mnie ogóra, chociaż nie jestem za ładny. - Zostawię ci swój nóż - zaoferowałem. Spojrzał na mnie, jak na skończonego debila. -1 co mi on pomoże ? - zapytał - Myślisz, że ci goście wystraszą się kordzika w ręku kogoś takiego jak ja ? Kpisz se , kurwa, ze mnie? Zabiją mnie śmiechem, gdy go do nich wyciągnę. Nóż w ręku kogoś takiego jak ty, wygląda groźnie, w łapie kogoś takiego jak ja, jedynie śmiesznie. Nie osłabiaj mnie. Nie pocieszaj na siłę. Wiesz równie dobrze jak ja, że będę miał przejebane Przez długą chwilę paliliśmy w milczeniu, wpatrując się w chmury na niebie. Z za muru czasami dochodził odgłos pobliskiej ulicy. Jednak zazwyczaj skutecznie zagłuszał go gwar spacerniaka. I tak było tym razem. - Jest wyjście - odezwał się po jakimś czasie. - Wyjście ? - zapytałem. - Wyjście z tego gówna, w które wdepnę, gdy wyjdziesz. -Jakie? - Śmierć. - Przestań wciąż pierdolić o swojej śmierci! - Nie moja śmierć. - A czyja ? - Takiego jednego gościa, który zalazł chłopakom za skórę - odparł Gnida dopalając szluga do filtra - Jest na niego zlecenie. Nie słyszałem o żadnym zleceniu. Ale też wcale nie musiałem. W ogóle nie interesowałem się sprawami pudła. Więzienne porachunki latały mi koło chuja, zwłaszcza jeśli nie dotyczyły mnie. - Znam go? - Może. Pewnie nie raz go widziałeś. To jakiś twardziel z drugiego oddziału. Wkurwiał chłopaków jeszcze na lufcie. Ale tam nie mogli go dosięgnąć , bo miał za długie ręce. Chcą teraz. W pudle skończyły mu się układy. - Nie kojarzę gościa. Jak wygląda? - Czekaj... Zaraz go wypatrzę. O, o... Tamten - pokazał palcem gdzieś w tłum więźniów - Ten koło tego jełopa w okularach. Widzisz ? Spojrzałem za jego palcem i zobaczyłem jakiegoś wielkiego jak góra gościa, z zakazaną mordą. Jeśli oczywiście był to ten. Nie znałem go, tak jak zresztą nikogo. Wyglądał na niezłego skurwiela. Na takiego , który faktycznie mógł naciskać na odciski. Pewnie nie zdawał sobie sprawy, że już niedługo będzie trupem. - Wygląda groźnie - stwierdziłem. - Taa... I jest groźny. Będzie go trudno zaciukać. - Chcesz to zrobić ? - zapytałem. Nie kryłem niedowierzania w głosie. Nie wierzyłem, żeby się na to zdobył. Nie on. Był zbyt miękki, żeby komuś wsadzić kosę. Zresztą tak jak i ja. Ale z nas dwojga, to ja miałbym większe szansę, że mi się uda. - Chyba będę musiał, jeśli chcę tu dalej żyć. - Nie dasz rady - stwierdziłem. - To chociaż spróbuję. - Ten bandzior zje cię żywcem. Nawet nie da ci się do siebie zbliżyć. Spójrz na niego. To osiłek, ale nie w ciemnię bity, skoro chłopaki chcą go wsadzić do piachu. To znaczy ,że musi być z niego naprawdę niezły kozak. Zobacz... Musi przecież wiedzieć, że ma tu wrogów życzących mu śmierci, a i tak uśmiecha się od ucha do ucha, jakby mu to latało koło dupy. Nie wygrasz z nim. - Coś wymyślę. Spojrzał mi w oczy, a ja ujrzałem w jego własnych łzy. - Nigdy nikogo nie zabiłem i nie chcę zabić, ale muszę... Pięć lat to szmat czasu. Jeśli załatwię tego podpadziochę, chłopaki dadzą mi spokój. Tak to już zawsze jest... Jeśli masz na sumieniu śmierć współwięźnia, to znaczy że masz jaja i nikt cię już nie rusza. Zrozum, ten gość to mój bilet do lepszej przyszłości. Dlatego podejmę się tego. Żal w jego oczach, mieszał się z wielką determinacją. - Skoro uważasz, że to ci pomoże, zrób to - powiedziałem - Ale , mówiąc szczerzę, obawiam się, że to ty wylądujesz w kostnicy. - Może... Kto wie. Każdemu z nas wygaśnie kiedyś świeczka. Przez następnych kilka dni prawie w ogóle nie rozmawialiśmy. Nadal był moim drugim cieniem, ale nie przejawiał już ochoty do zwierzeń. Ja sam żyłem już dniem wypiski i planowałem go sobie w najdrobniejszych szczegółach. Długie dwa lata na niego czekałem i chciałem, żeby coś znaczył. Żeby stał się początkiem całkiem nowego życia, które miałem zamiar prowadzić. Życia bez wałków, przekrętów... kłopotów. Miałem już dosyć widoku krat na resztę swoich dni. Zbyt łatwo wpadłem za pierwszym razem, więc widać nie nadawałem się na oszusta. Chachmentem trzeba się urodzić, a ja urodziłem się humanistom, tylko po drodze coś się popierdoliło. Upłynęły następne dni, ale nic się nie wydarzyło. Gnida nadal unikał rozmów, ani ja się do nich nie paliłem, a gość na którego podpisano wyrok, nadal cieszył się dobrym zdrowiem. Sądziłem, że Gnida zapomniał o sprawie. Że gruntownie rzecz przemyślał i wyjebał ją w niepamięć. Nie miał szans. Nawet z kosą metrowej długości. Wątpiłem czy nawet z rewolwerem by mu się udało. Nie nadawał się na mordercę. Nie on. Byłem pewien, że ktoś w końcu zabije tego podpadziochę, ale nie wierzyłem, że będzie nim Gnida. A jednak się pomyliłem.... Dwa dni przed moim wyjściem na wolność , Gnida podszedł do mnie i poprosił o nóż. - Nie będzie ci już potrzebny - stwierdził - Pojutrze wybywasz. - A tobie się przyda? - Tak. Dzisiaj zaszlachtuje tego biedaka. - Pieprzysz ? - Tak postanowiłem. Już dłużej nie mogę czekać. Ja albo on. - Myślałem, że odpuściłeś. - Nie mogq. Wolę spróbować go zabić, niż mieć piąć lat piekła. No to jak, dasz mi ten nóż, czy nie ? Zastanowiłem się chwilę. A potem sięgnąłem do kieszeni. - Nie tutaj - zatrzymał moją rękę - Chodźmy w jakieś ustronne miejsce. Poszliśmy w taki jeden kąt spacerniaka, w którym nie mogli nas przyfilować strażnicy, ani współwięźniowie. Wyciągnąłem nóż. - Miałem nadzieję, że nigdy nie zostanie użyty - powiedziałem podając mu go. - Ja też - odparł, a potem wbił mi go w brzuch. Nawet nie poczułem bólu, tylko cholernie zdziwiony, osłabłem i oparłem się na Gnidzie. - Kurwa... - zdołałem tylko powiedzieć. - Przykro mi przyjacielu - szepnął mi do ucha - Ale moje życie jest ważniejsze. A potem przekręcił silnie kosą w moich trzewiach i wydobył ją ze mnie gwałtownym szarpnięciem. Poczułem litry krwi w ustach i upadłem na ziemię. - Kurwa, Gnida... - wyszeptałem jeszcze. A chwilę później zacząłem odchodzić w ciemność. Plik pobrany ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl