Wacław Holewiński Za późno na modlitwę 2003 Nie, śmierci się nie boje, ale czegoś innego! Czegoś co nieznane! August Strinberg „Do Damaszku” [tłum Zygmunt Łanowski, Zakład Narodowy im. Ossolińskich. Wrocław 1977] 1 Historia ta wydała mi się początkowo całkiem banalna. Siedemnastego listopada, w środę miałam dyżur w izbie przyjęć. Środek tygodnia to w Paryżu nie jest czas, w którym zdarza się wiele tragicznych wypadków. Ale koło północy przywieziono nieprzytomnego mężczyznę z urazem czaszki. Mógł mieć równie dobrze trzydzieści pięć, jak i czterdzieści pięć lat. Jego stan był stabilny. Już w karetce poddano go odpowiednim zabiegom, więc cała praca naszego zespołu ograniczyła się do wypisania karty, porobienia prześwietleń, pobieżnego obmycia pokrwawionej twarzy, zdania rzeczy do depozytu i odesłania na salę operacyjną. Mężczyzna, mimo przyciągającej uwagę urody, nie wzbudziłby mojego zainteresowania, gdyby nie to, że w jego portfelu nie znaleziono żadnych dokumentów. To był rzadki przypadek w mojej praktyce lekarskiej. Zarejestrowaliśmy go jako NN. Miał przy sobie trzysta euro, jakieś klucze, był dosyć skromnie ubrany - zielona wojskowa kurtka, elegancka koszula, dżinsy, zielono-czerwono-biały szalik, brązowe półbuty. Znaleziono go gdzieś przy Le Rancy. - Leżał na ulicy, ktoś mu nieźle dał w łeb - oświadczył niemłody, szpakowaty sanitariusz, którego poczęstowaliśmy kawą. - Ale go nie okradli. Co to się z ludźmi dzieje. Przecież to nie jest facet, który mógł kogoś zaczepiać. Stażysta Laurent, Marokańczyk, spakował wszystkie rzeczy NN do niedużego worka i zaniósł do przechowalni. - Kto za niego zapłaci? - zapytał po powrocie. Wzruszyłam ramionami. Co mnie to obchodzi? Czytałam nową powieść Jana Louca Desaire’a. Nie lubiłam książek, w których przez trzy czwarte nie wiadomo, o co chodzi, ale mój mąż Marius uparł się, że muszę ją przeczytać, używając przy tym określeń zwalających z nóg - genialna, fantastyczna, odkrywcza. Kleiły mi się oczy, ale brnęłam strona za stroną. Tragedia. Nie miałam zbyt dobrego zdania o współczesnej literaturze francuskiej. Ale w tej dziedzinie nie byłam oczywiście najbardziej kompetentna. Do szóstej rano mieliśmy jeszcze sześciu pacjentów. Żaden przypadek nie należał do zajmujących, ot, wyrostek robaczkowy, zranienie klatki piersiowej, dwu poobtłukiwanych mężczyzn ze stłuczki i coś tam jeszcze. Pod koniec dyżuru poszłam na górę zobaczyć, co się dzieje z nieprzytomnym. Był już po operacji. Leżał podłączony do aparatury. Oddychał spokojnie, wydawało się, że śpi. - Co mu jest? - zapytałam Chrisa, niewiele starszego ode mnie neurochirurga. Pokręcił głową i potarł kciukiem przekrwione lewe oko. - Nieźle oberwał jakimś tępym narzędziem. Musieliśmy zrobić trepę. - Z lubością posługiwał się slangiem. - Pewnie z tego wyjdzie, ale kto wie kiedy? Na dodatek Bóg jeden wie w jakim stanie. Chris żartobliwie potargał mi włosy. Był delikatnym mężczyzną, który od jakiegoś czasu wyraźnie dążył do zbliżenia ze mną. Pech chciał, że zupełnie nie był w moim typie. Miał zbyt długie ramiona, wystającą do przodu dolną szczękę i chyba trochę za mało lat. - Umówisz się ze mną, Anne Catherine, na obiad? - zapytał bez nadziei w głosie. - Chris - pogroziłam mu palcem - przecież ja mam męża i dziecko. Co ci przychodzi do głowy? Uniósł ręce w przepraszającym geście. - Wiesz, nigdy nie zawadzi spróbować. Jechałam Periferikiem przez centrum. Jakiś matoł zajechał mi starym oplem drogę. Nawet nie włączył kierunkowskazu. Zaczęłam trąbić. Facet przez otwartą szybę pokazał mi środkowy palec. Ty chuju obrzępolony, pomyślałam, obyś nigdy nie trafił w moje ręce. Marius i Nathalie jeszcze spali. Szybko umyłam zęby i wsunęłam się pod pled. Było mi zimno. Przytuliłam się do Mariusa. Przez sen zapytał: - Już jesteś? - Pocałował mnie w ramię. - Która godzina? Muszę już wstawać? - Nie, nie, śpij, jeszcze wcześnie. Ale zamiast spać, zaczął się do mnie dobierać. Lubiłam seks. Marius był słabym partnerem. Miał w tym względzie niezbyt duże doświadczenie, ale przez lata zdołaliśmy się do siebie jakoś dopasować. Od czasu do czasu miewałam co prawda, już w trakcie naszego małżeństwa, jakieś przelotne miłostki, ale żaden facet, no, może z wyjątkiem jednego lub dwu, nie był specjalnie lepszy od niego. Dzisiaj byłam jednak zmęczona i jedyne, o czym marzyłam, to długi głęboki sen. - Daj spokój... - Cmoknęłam go. - Muszę odpocząć. Jak przez mgłę docierało do mnie, że wstają. Marius cichutko nastawił radio, słuchał jakiejś lekkiej, przyjemnej muzyki tanecznej, za to Nathalie, szykując się do szkoły, za nic miała sobie mój sen. Jedynym jej problemem były pojawiające się od czasu do czasu na policzkach pryszcze. Przed dziewiątą wyszli oboje. Śniło mi się, że jestem dużo starsza, że skóra na twarzy całkiem mi obwisła i żadne kremy na to nie pomagały. Po jakimś czasie ni stąd, ni zowąd pojawił się ten nieprzytomny. Coś do mnie gadał, ale nic nie rozumiałam. Pamiętam tylko, że bałam się, że zaraz umrze. Mówił dziwnym językiem, delikatnym, śpiewnym. Obudziłam się przestraszona, zlana potem. Czyżby umarł? Nie było jeszcze południa. Nigdzie na szczęście nie musiałam się śpieszyć. Mogłam poleżeć jeszcze z godzinę. Przymknęłam oczy, wciąż czułam się zmęczona. Jak się ma trzydzieści sześć lat, nie należy zarywać nocy - pomyślałam. Później przez cały dzień chodzę jak struta. Zabrzęczał telefon. Niechętnie podniosłam słuchawkę. Dzwoniła Madaleine, moja rok młodsza przyjaciółka. - Wstałaś? - zapytała i nie czekając na odpowiedź, wrzasnęła: - Do cholery, wreszcie mu to powiedziałam, rozumiesz? Madaleine od paru lat miała ochotę zostawić swego męża. Wiodła przy nim dostatnie życie pasożyta. Greg był adwokatem w renomowanej kancelarii. Nie zajmowało go nic prócz zarabiania pieniędzy i osiągania korzystnych wyroków. Moja przyjaciółka trzeci rok z rzędu zarzekała się, że oznajmi mu to siedemnastego listopada, w dniu rocznicy ich ślubu. - Już nie mogłam, rzygałam nim. Powiedziałam mu, żeby się wynosił i dał mi święty spokój. Mnie i Marlen. I wiesz, co on na to? - Madaleine, ledwie żyję, miałam w nocy dyżur. - Dobrze, dobrze. On zapytał, czy mam innego faceta. I odetchnął, kiedy mu powiedziałam, że mam. „To dobrze - powiedział - nie będziesz sama". Chciałam go zabić. Odłożyłam słuchawkę i wyciągnęłam kabel z gniazdka. 2 Historia ta od samego początku nie miata dla mnie nic z banału. Ocknąłem się ze strasznym bólem głowy. Była noc, ale pod sufitem świeciła mała lampka, dając niewiele światła, ot tyle, aby rozróżnić kontury znajdujących się w pomieszczeniu sprzętów. Byłem podłączony do aparatury monitorującej stan mego zdrowia oraz kroplówki, z której wolniutko, kropla za kroplą, sączyło się we mnie życie. To musiał być szpital. Z trudem mogłem podnieść dłoń. Chyba jęczałem, bo dochodził do mnie, jak zza szyby, jakiś charkot. A może szum aparatury? Tylko dlaczego się tu znalazłem? W jaki sposób? Co się stało? Chciało mi się wymiotować. Nie mogłem nikogo wezwać na pomoc. Z ust spływała mi ślina. Siłą woli starałem się powstrzymać wyciek, ale to nic nie dawało. Zacząłem rzygać. Zabrakło mi oddechu. Czułem, że za chwilę się uduszę. Wymiociny przykrywały mi pół twarzy. Nagle wokół mnie zaczął się ruch, jakaś kobieta, trzymając mnie za ramiona, lekko uniosła do góry moje bezwładne ciało, inna starannie wycierała mi usta ligniną. Coś do siebie mówiły. Nie znałem języka, którym się posługiwały. Może nie tak, rozróżniałem poszczególne słowa, ale mówiły zbyt szybko, abym złapał sens. Gdzie ja jestem? Jakimś dziwnym trafem, zamiast u siebie, byłem w innym, obcym świecie. Na dodatek musiałem być chory. Tylko gdzie jest to u siebie? Może miałem wypadek? Tak, na pewno jechałem samochodem. Lubiłem szybką jazdę. Jak się nazywam, kim jestem, ile mam lat? Nie mogłem sobie niczego przypomnieć. Miałem w głowie kompletną pustkę. Pochylił się nade mną mężczyzna, pewnie lekarz. Małą latarką zaczął mi świecić w źrenice. Niech pan wyłączy latarkę, powiedziałem do siebie bezgłośnie, to boli. Przecież światło nie boli. Ale mnie bolało. Czułem, jak warstwa za warstwą, tkanka za tkanką kurczą się pod wpływem wiązki światła. - Chce pan coś powiedzieć? - zapytał lekarz, a ja o dziwo zrozumiałem. Mówił bardzo powoli i wyraźnie. - Jak pan się nazywa, pamięta pan? A więc oni też nie wiedzą. Przecież są gdzieś moje dokumenty. A jeśli nie? Przecież nie zwariowałem. - Wiem, że ma pan trudności z mówieniem. To za jakiś czas minie, proszę się nie przejmować. Na razie będę do pana mówił Gaston. Dobrze? Jeśli pan zrozumiał, proszę pomrugać powiekami. Gaston, co to za imię? Czyja go rozumiem? Czemu chce się tak do mnie zwracać? No dobrze, niech będzie. Dwa razy zamknąłem i otworzyłem oczy. - No, widzi pan. Mamy jakąś nić porozumienia - rozpędził się w tej przemowie i zaczynał mówić, jak dla mnie, zbyt szybko. - Ja mam na imię Marcel. Nie chciało mi się go słuchać, wymagało to ode mnie zbyt wielkiej koncentracji. Przymknąłem powieki. - Chce pan spać? Bardzo dobrze, niech pan śpi. Sen w pana przypadku jest najlepszym lekarstwem. Nie chciało mi się spać, chciałem tylko zostać sam ze swoimi myślami. Coś mi się majaczyło. Jakiś mały pokój w domku nad morzem. Musiała być zła pogoda, silny wiatr. Wyszliśmy na zewnątrz, zamykając furtkę na małą zasuwkę. Z kim wyszedłem? Początkowo widziałem tylko plecy. Musiało być lato, słońce mocno przypiekało. Starsza kobieta ciągnęła mnie za rękę. Opierałem się. Byłem tylko w krótkich spodenkach i klapkach. Moje ręce pokrywały liszaje. - Chcę loda! - wrzeszczałem. - Masz chore gardło - odpowiadała spokojnie kobieta. - Nie możesz jeść lodów. Chyba musiałem być niespokojnym dzieckiem, bo nagle szarpnąłem się, wyrwałem rękę i popędziłem w stronę morzu. Kobieta biegła za mną, ale nie mogła mnie dogonić. Zanurzyłem się w lodowatej wodzie. Musiałem dobrze pływać, bo szybko oddalałem się od brzegu. Widziałem jakichś ludzi, którzy coś do mnie krzyczeli. Położyłem się w wodzie na plecach. Czułem przyjemne kołysanie. Od czasu do czasu zalewała mnie fala, ale nie było we mnie strachu. Krążyły nade mną jakieś ptaki, pewnie rybitwy. Strasznie hałasowały. Chciałbym, pomyślałem, latać jak one. Po jakimś czasie zawróciłem, ale nie miałem sił. Gwałtownie machałem rękoma, lecz brzeg przybliżał się bardzo powoli. Pochylały się nade mną jakieś twarze. Powoli otworzyłem oczy. Byli w niebieskich fartuchach. Wymieniali między sobą uwagi. Któryś dotknął mojej głowy, poprawił opatrunek, a później zapisał coś w karcie zdrowia. Po chwili odwrócili się jak na komendę i zaczęli dyskutować o stanie zdrowia pacjenta na sąsiednim łóżku. To zwykły obchód, pomyślałem. Tylko skąd ja to wiem? Musiałem być już kiedyś w szpitalu. Chciałbym zobaczyć swoją twarz. Może wtedy bym sobie coś przypomniał? Znów powróciło do mnie morze. Szmaragdowe, grzywiaste. Sądziłem, że nie dopłynę do brzegu, ale udało się. Leżałem, ciężko dysząc, na gorącym piasku. - Chciałeś się utopić? Nie widziałeś czarnej flagi? To pewnie moja matka. Czy byłem do niej podobny? Szlochała. - Co ja bym zrobiła, gdybyś się utopił? Nie zastanawia cię to? Ani trochę? - Nie chciałem się utopić. - Więc czemu się wyrwałeś? Wzruszyłem ramionami. Przecież chciałem żyć. Nic do niej nie miałem. Nie rozumiałem śmierci. Przypomniałem sobie, jak kazano mi całować dłoń zmarłej prababki. Zimną, żółtą jak wosk. Leżała w otwartej trumnie, a babka kazała mi się nad nią pochylić. - Nie, nie! - krzyczałem. Ale ona patrzyła na mnie jak na wariata. To była jej matka, najbliższa przecież osoba. Cóż z tego, że nieżywa? Jak mogłem tego nie rozumieć? Więc pocałowałem dla świętego spokoju tę dłoń, a później szybko odwróciłem się i skryłem za kordonem żałobników. Kiedy to było? Nie pamiętam. Najprostsze sprawy wymykają mi się z rąk. Tak już kiedyś było. Po jakimś narkotyku. Patrzyłem z piątego piętra, od góry, będąc poza domem, na uliczny ruch i rozmawiałem z Panem Bogiem. Ale wtedy się nie bałem, że zapomnę wszystko. Miałem wokół ludzi, których poznawałem bez trudu. 3 Przejrzałam się w lustrze. Po kąpieli wyglądałam dużo lepiej. Powinnam utyć, pomyślałam. Tak ze dwa, trzy kilo; zaokrągliłyby mi się pośladki. Ale ogólnie nie jest chyba źle. Dla ilu facetów kobieta w moim wieku jest jeszcze atrakcyjna? Figurę wciąż miałam całkiem, całkiem. Przejechałam rękoma po swoich małych piersiach. Od dziecka miałam na ich punkcie kompleksy. Wszystkie koleżanki miały większe. Jako lekarz wiedziałam, że od czasu do czasu powinnam sprawdzić, czy nie dzieje się z nimi coś złego. Ale nie, wszystko było OK. Włożyłam długi bawełniany podkoszulek i ciepłe wełniane skarpety. Lubiłam chodzić po mieszkaniu bez kapci. Ledwie włączyłam telefon, natychmiast rozległ się dźwięk dzwonka. - Cześć, kochanie - usłyszałam wesoły głos Mariusa. - Wyobraź sobie, dostaliśmy zlecenie na projekt supernowoczesnej hali wystawienniczej, dwanaście kilometrów od Wersalu. Nie zgadniesz, kto jest inwestorem. - Nawet nie próbuję. - Niejaki Tibor Halaszi, Węgier z Pesztu. Znałam sentyment męża do tego kraju. Z Węgier pochodziła jego babka, dziewięćdziesięciodwuletnia już pani, dla której Paryż nigdy nie był stolicą świata. W jej pamięci za taką uchodzić mógł tylko przedwojenny Budapeszt, pełen fantastycznych budowli, knajp, kabaretów i uśmiechniętych ludzi. Marius nie znał ani słowa po węgiersku, nigdy też nie odwiedził ojczyzny babki, ale uwielbiał opowieści staruszki. - Dużo zarobisz? - zapytałam, bo w gruncie rzeczy cóż mnie mogła obchodzić jakaś hala, a Marius uchodził za architekta nie tylko zdolnego, ale i drogiego. - Pewnie dużo, ale to nie ma znaczenia. Zobacz, jak ten świat się zmienia. Kilka lat temu byłoby nie do pomyślenia, że by ktoś zza żelaznej kurtyny u nas inwestował. I to takie pieniądze. No, muszę już kończyć. Trzymaj się, kochanie. - Pa, pa - powiedziałam i odłożyłam słuchawkę. Zrobiłam sobie kawę i nawet się nie zastanawiając, sięgnęłam po krzyżówkę w „Le Figaro”. Po kwadransie znów zabrzęczał telefon. Po drugiej stronie usłyszałam głos Chrisa. - Anne Catherine, pamiętasz tego klienta, którego wczoraj operowaliśmy? - Wszystkich wyrzuciłam z głowy, ale tego pamiętam. Umarł? - Wariatka, moi pacjenci nie umierają, są w dobrych rękach. Ma się, jak na jego stan, całkiem dobrze. - Odczekał chwilę, aby pobudzić moją ciekawość. - No więc, jako lekarz przyjmujący, musisz porozmawiać z policją. Ten facet był przecież ofiarą napadu. Jest u mnie komisarz Ferrin. Dam mu słuchawkę. Cześć. - Dzień dobry, pani doktor - usłyszałam tubalny głos, który świadczył, że rozmawiam z mężczyzną nie najmłodszym, znudzonym własną pracą i brakiem perspektyw. - Dzień dobry, panie komisarzu. W czym mogę pomóc? - W zasadzie chyba w niczym, ale jest taki wymóg formalny, więc zapytam. Doktor Cambrin - to było nazwisko Chrisa - mówił mi, że przy ofierze nie znaleziono żadnych dokumentów. Ponieważ pacjent ma trudności z mówieniem i ewidentnie cierpi na amnesia retrograda, nie można z niego nic wydobyć. Ale może pani zauważyła jakiś szczegół, który mógłby nam pomóc w identyfikacji? Cokolwiek. - Nie, komisarzu, chyba nie. Aha, na prawym barku ma maleńki kolorowy tatuaż - przypomniałam sobie. - Ale to chyba nie ma żadnego znaczenia, prawda? Niczego więcej nie zauważyłam. - Faktycznie niewiele. Gdyby pani sobie coś jednak przypomniała, proszę dać mi znać. Zostawię doktorowi Cambrinowi telefon, a za kilka dni, tak czy inaczej, panią odwiedzę. Do widzenia, pani doktor. Odłożyłam słuchawkę. Musiałam się zbierać. O czternastej byłam umówiona z manikiurzystką. Miałam ładne dłonie i lubiłam o nie dbać. Szybko się ogarnęłam i wybiegłam z mieszkania. W windzie spotkałam sąsiada z góry. - Popatrz, co za kretyni - wskazał na wysprejowane lustro. - Myśmy walczyli - Jean Claud uważał się za weterana sześćdziesiątego ósmego roku - a oni potrafią już tylko mazać. Bez wątpienia to musieli być kretyni. Na lustrze pod sierpem i młotem dopisano Śmierć burżujom, niech żyje Mao. Zachwycające. Ciekawe, kim byli rodzice tych gnojków. - Masz rację - powiedziałam. - Trzeba by ich lać na gołą dupę. Moja manikiurzystka była Murzynką z Gwadelupy. Geraldine miała dziewiętnaście lat i cztery lata starszego męża, który od roku tkwił w więzieniu za handel narkotykami. Lubiła mi opowiadać i o nim, i o innych swoich facetach. Mogłabym się od tej gówniary sporo nauczyć. Darmowych korepetycji udzielała zresztą każdemu, kto tylko zechciał słuchać. Na powitanie pomachałam jej ręką. - Przepraszam za spóźnienie, Geraldine, stałam w korku - nakłamałam. - Bierz się szybciutko do roboty, bo za moment wraca ze szkoły Nathalie. I dziś bez chłopów, błagam, mam ich po dziurki w nosie. - Anne Catherine - Murzynka spojrzała na mnie kpiąco - czyżbyś chciała spróbować z kobietą? Roześmiałam się. Moja walcząca przyjaciółka, Madaleine, zawsze twierdziła, że gdyby miała zrobić to z kobietą, byłabym jedyną kandydatką. Geraldine chyba opacznie zrozumiała mój śmiech, więc gwałtownie zaprzeczyłam. - A może potrzebujesz fajnego faceta? Mogę ci jakiegoś podesłać. - Dość, Geraldine, dość. - Przestawało mnie to już śmieszyć. - Żadnych facetów, żadnych bab, nikogo! Na pożegnanie podałam jej banknot i pobiegłam do samochodu. Gruby policjant gapił się w szybę mojej źle zaparkowanej corsy. Jeszcze tego brakowało, żeby wlepił mi mandat. - Coś nie w porządku? - zapytałam. - Nie, nie - odpowiedział i uśmiechnął się do mnie. – Tylko niech pani więcej nie staje w tym miejscu. Inny glina nie będzie tak wyrozumiały. W domu Nathalie leżała w zabłoconych butach na kanapie. Bezmyślnie gapiła się w sufit. - Nudzę się - oznajmiła. - A poza tym jestem za gruba. Muszę zmienić swoje życie. Ten dzień nie niósł ze sobą niczego dobrego. 4 Przejrzałem się w lustrze, które przyniosła mi pielęgniarka. Jakby wyczuła moją potrzebę sprawdzenia wyglądu. Gdzie są moje włosy? Byłem przerażony. Spoglądała na mnie wygolona na zero, obca twarz. Twarz starego człowieka. Przez chwilę chciało mi się płakać. - Dziś pożyje pan trochę na własny rachunek. - Młodziutka pielęgniarka odłączyła kroplówkę i spojrzała pod wenflon. - Uuu - jęknęła - robi się panu stan zapalny. Posmarowała skórę jakąś maścią. Trochę piekło, ale nie miało to znaczenia. Wciąż odczuwałem ostry ból głowy. Ten wypadek, który miałem, ciekawe, czy oprócz mnie były inne ofiary. Jeśli jechałem samochodem i w kogoś uderzyłem... Nie daj Boże. Sam możesz cierpieć, gorzej, jeśli ktoś cierpi przez ciebie. Wciąż nie mogłem wydobyć z siebie słowa. Pytanie, czy kiedykolwiek mogłem. Jakie kalectwo może być gorsze? Tylko ślepota. Tego bym pewnie nie zniósł. Jeśli nie będę mógł mówić? Z tym da się żyć. Pewnie zresztą, przez tyle lat życia wszystko, co miałem do powiedzenia, dawno powiedziałem. Ale przecież rozmawiałem z matką, a więc niegdyś było to możliwe. Pielęgniarka poprawiła mi poduszkę. - Tak będzie lepiej - powiedziała. Wcale nie było lepiej. Miałem wrażenie, że opieram głowę o twardy kamień. Szew w powłoczce był jak metalowa szyna. Starałem się podciągnąć do góry i oprzeć na nim szyję, ale nie mogłem, byłem strasznie słaby. Ten szpital przypomina więzienie, pomyślałem. Tak samo ogranicza ruchy, tak samo brakuje w nim powietrza. Przed oczyma zobaczyłem więzienną celę. Miała tylko kilkanaście, może piętnaście metrów. Po obu stronach dwa rzędy łóżek, po trzy do góry. Jacyś ludzie, wśród nich ja. Przecież nie mogłem być kryminalistą. Więc dlaczego tu jestem? Bez dwu słów, to byłem ja. To prawda, młodszy, dużo młodszy. Jak się tam znalazłem? Szpakowaty mężczyzna - tak, tak, pamiętam, miał na imię Rysiek - mówił coś do drugiego, starszego. Kłócili się. Ten drugi, Wilczur, dostał paczkę z domu i nie podzielił się jedzeniem. - No powiedz - Rysiek wyraźnie zagadywał do mnie – jak z takim chujem można żyć? Sam wpierdoli wszystko, a od każdego potem weźmie. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nigdy nie lubiłem jeść. To nie był mój problem. Pochyliłem się nad książką. Opasły tom Tibora Dery’ego. Widziałem książkę w zielonej obwolucie, ale nie mogłem rozpoznać ani tytułu, ani liter na zadrukowanych kartkach. Jak mogłem ją czytać? - Rysiu, daj spokój - poprosiłem. - W więzieniu nie da się żyć z awanturą na głowie. Ale Wilczur też był agresywny. Wdrapałem się na najwyższe łóżko, przykryłem się z głową cuchnącym kocem. Śmierdział papierosowym dymem. Zresztą, wszyscy w celi palili, było szaro od dymu. Wstydziłem się. W tym pomieszczeniu kibel był całkiem odsłonięty. Ktoś na nim siedział i pierdział. Nikt tego nie komentował. Wszyscy dyskretnie odwracali głowy. Co z tego? Ja też tam musiałem siadać. Nikomu nie można było mieć tego za złe. Byłem upokorzony. Ktoś zajrzał do celi przez judasz. Zgrzytnął klucz i otworzyły się drzwi. Ponury strażnik w stalowoszarym mundurze syknął cicho, tak aby jego głos nie wyszedł poza pomieszczenie: - Przygotować się do kąpieli. Więźniowie poderwali się z takim animuszem, jakby szykowali się do własnego wesela. Ktoś szukał szamponu, ktoś inny klął wilgotny ręcznik. Łaźnia była wypełniona parą. Pod każdym prysznicem stali nadzy mężczyźni. Było ich bardzo wielu, może ze stu. Przerzucali się żartami. - Popatrz, Plemnik mógłby swoim fiutem chodniki zamiatać - szturchnął mnie Rysio. - Ciekawe, jak on z tą swoją Maryśką... Faktycznie, Plemnik miał przyrodzenie, którym mógł imponować kolegom. Niby nikt na to nie zwracał uwagi, ale każdy dyskretnie się z nim porównywał. A ta Maryśka - kto mi to mówił, Magda Gulbinowicz, chyba tak - dobierała się w Gołdapi do internowanych tam kobiet. Co mi się kołacze w tej głowie? - Proszę się uspokoić, niech pan nie krzyczy. Stała nade mną jakaś kobieta. Lekarka? Chyba tak. Może nie piękna, ale dosyć ładna. Tylko dlaczego taka chuda? Wszystkie teraz takie. Moda. Jakiś wzorzec wykreowany przez telewizję, aby inne wpędzać w kompleksy. Położyła rękę na mojej kurczowo zaciśniętej dłoni. - Mam na imię Anne Catherine, będę się panem opiekować. - Uśmiechnęła się, szeroko rozchylając usta. Nie miała górnej szóstki. Pewnie nie zdążyła jej jeszcze wstawić. Moje zęby też nie są w najlepszym stanie, przypomniałem sobie. Ale u kobiety znaczą więcej niż u mężczyzny. - Niech się pan rozluźni - poprosiła. - Teraz popatrzę, jak się goi pana rana. Delikatnie przejechała palcami po mojej głowie. Poczułem, jak przepływa do mnie jej energia. Ładnie pachniała, musiała używać dobrych perfum. Pochylona nade mną, prawie zawadzała niewielkim biustem o mój nos. Przez rozchylony fartuch widziałem zapinany od przodu czarny stanik. Rzadko miewałem kobiety z małymi piersiami. Uprzytomniłem sobie, że faceci nie lubią kobiet o małych piersiach. To też jakiś mit, ale tak już chyba jest. Nic nie poradzisz. - Ma pan mocny organizm, za kilka dni wyciągniemy szwy. Wpisała coś do karty zdrowia. - Przyjdę do pana po południu. Teraz proszę odpoczywać. Chciałem coś powiedzieć, ale uniosłem tylko rękę. Musiało wyglądać, jakbym się czegoś bał. Wzięła moją rękę w swoje dłonie i przez chwilę patrzyła mi prosto w oczy. - Co my z panem zrobimy, biedaku? - zapytała. – Policja chciałaby wiedzieć, kim pan jest, dyrekcja szpitala, kto za pana zapłaci, a ja, szczerze mówiąc, chciałabym z panem porozmawiać. Delikatnie odłożyła moją rękę na krawędź łóżka, odwróciła się i wyszła. Przez chwilę zastanawiałem się, czy była tu rzeczywiście, czy tylko pojawiła się jako kolejne wspomnienie, którego nie potrafiłem umiejscowić w czasie. 5 - Co się z tobą dzieje, Anne Catherine? - Marius patrzył na mnie zdumiony. - A co ma się dziać? - Jesteś rozdrażniona, nie da się z tobą normalnie rozmawiać, bez żadnego powodu wrzeszczysz na mnie i na Nathalie. Równie dobrzeją mogłabym zapytać, co dzieje się z nimi. Mogłabym sprowokować kolejną kłótnię i pokazać im, jak bardzo brakuje mi w tej rodzinie normalności. Mogłabym też machnąć ręką i nic nie odpowiadać. Jak zwykle wybrałam mniejsze zło. - Jestem jak nierozbrojona bomba. Będę miała okres. Tak, to było najprostsze. Marius wiedział, że kiedy zbliżała się miesiączka, lepiej do mnie nie podchodzić. Prawdę mówiąc, bał się mnie wtedy bardziej niż diabeł święconej wody. - Przepraszam - stęknął - nie wiedziałem. Coraz częściej miałam wrażenie, że z moim mężem jest coś nie tak. Jakie to ma znaczenie, wiedziałeś, nie wiedziałeś. Ważne, żebyś umiał ze mną rozmawiać, a nie przepraszać. I żebyśmy mieli o czym rozmawiać. - Jadę do szpitala. Obiad macie w piekarniku. O szesnastej przyjdzie Weronika sprzątać. Zapłać jej. Wychodząc, nawet go nie cmoknęłam w policzek. Od wielu lat już się nie całowaliśmy, ale przynajmniej na pożegnanie zawsze go przytulałam. Miałam jeszcze sporo czasu, ale uciekłam z domu. Nie mogłam na nich patrzeć. Byli do siebie podobni, zapatrzeni w siebie i nudni. Tak, powinnam zmusić Nathalie do jakiegoś wysiłku. Poza pianinem, którego nienawidziła, nie miała nic. Nie chciało jej się uczyć, z klasy do klasy przechodziła z trudem. Marius pewnie ją jakoś kochał, ale nie potrafił tego okazać. Na dodatek nie była ładna. Trudno matce powiedzieć to o własnym dziecku, ale taka jest prawda. Moglibyśmy z mężem bić się w piersi, że nie dajemy jej szans na przyszłość, że praca zasłoniła nam cały świat, tylko co z tego? Ani on, ani ja nie powinniśmy byli mieć dziecka, zwłaszcza tak wcześnie. W pokoju lekarskim siedzieli Jacob i Lucien. Pili kawę. Nie lubiłam obu. Jacob był przemądrzały i wydawało mu się, że każda kobieta, ledwie na niego spojrzy, już ma ochotę wleźć mu do łóżka. Blagier i bufon. Kiedy ściągałam sukienkę, gapił się na mnie bezczelnie. - Za trzy euro więcej zobaczysz w peep-show - nie odmówiłam sobie odrobiny złośliwości. - Tu mam za darmo. - Zarechotał lubieżnie. - Nie wiem, co prawda, czy aż takie atrakcje jak w peep-show, ale i na ciebie czasami warto się pogapić. - Cham - jęknęłam ze łzami w oczach. Chętnie bym mu dała w tę końską mordę z mocno wysuniętą do przodu szczęką. Nawet zrobiłam krok w jego kierunku. - Nie podskakuj, Anne Catherine, nie wygrasz ze mną w słownych przepychankach. To nie jest twoja najmocniejsza strona. Lepiej leć już do pacjentów. To była rozsądna rada. Zanim jednak wyszłam, zaczął lubieżnie mlaskać. Chciał mi jeszcze na koniec dokuczyć. - Pocałuj mnie w nos, dupku. Trzasnęłam drzwiami. Zamiast, jak na każdym dyżurze, odwiedzać pacjentów po kolei, pokój za pokojem, poszłam do mojego NN. Leżał z zamkniętymi oczyma. Stanęłam nad nim. Nagle, zupełnie bez powodu, zaczął krzyczeć. To nie były konkretne słowa. Krzyczał tak, jakby była to jakaś forma ekspresji, zaznaczenia, że istnieje. Kurczowo zaciskał dłonie na obramowaniu łóżka. Zaciskał je tak mocno, że aż bielały mu kostki. - Proszę się uspokoić, niech pan nie krzyczy - poprosiłam. Z tą wygoloną czaszką wydał mi się starszy niż wtedy, gdy przyjmowałam go do szpitala. Otworzył oczy. Duże, piwne, otoczone nienaturalnie długimi rzęsami. Zaczął mi się przyglądać, taksować wzrokiem. Ale nie było w nim pożądania, raczej jakiś rodzaj naturalnej ciekawości. Choć za grosz nie miałam pewności, czy mnie rozumie, przedstawiłam się. Taki miałam zwyczaj, kiedy poznawałam swoich pacjentów. Odchyliłam opatrunek i popatrzyłam, jak goi się rana. Ciągnący się przez całą głowę szew wyglądał dosyć paskudnie, ale to wszystko. Włosy przykryją bliznę, nie będzie nawet śladu. Ktoś, kto nie wie, nawet się nie domyśli. Coś do niego powiedziałam i już miałam odejść, gdy niespodziewanie uniósł rękę, jakby chciał, żebym ją przytrzymała. Musiał się czuć zagubiony i samotny. Zrobiłam to, czego lekarz w żadnym wypadku nie powinien czynić. Wzięłam tę jego rękę w swoje dłonie. Miał delikatne ręce, wyraziście po-szatkowane niebieskimi żyłami. Kim on jest? - Wszystko będzie dobrze. Chętnie bym z panem porozmawiała - powiedziałam, wcale nie dlatego, żeby go pocieszyć. Miał inteligentną twarz, w której coś zaczynało mnie fascynować. Nie wiedziałam, jak to zdefiniować, ale wydało mi się, że rozmowa mogłaby zarówno jemu, jak i mnie dużo dać. - Przyjdę do pana później. - Uśmiechnęłam się, bo zdałam sobie sprawę, że lekarz nie powinien mieć takich myśli. Zwłaszcza nadziei, że rozmowa z pacjentem może też jemu pomóc. Pod piątką pani Devalua przywołała mnie gwałtownym gestem. Poprosiła o tabletki nasenne. - Nie śpię już trzeci tydzień. Nie mam dokąd uciec przed tym koszmarem. Zróbcie coś z tym - zażądała. - Przecież ja, za miast się tu wyleczyć, za miesiąc będę trupem. Pani Devalua była po resekcji jelita grubego. Miała bujną wyobraźnię. Na użytek pacjentów i personelu tworzyła niesłychane historie, w których główne, nieodmiennie złe role odgrywali jej córka, sopranistka z paryskiej opery, i syn, makler giełdowy. Największą bolączką pacjentki był brak towarzystwa, przed którym mogłaby się wyżalić na swe podłe dzieci. - Znów dziś nikogo u mnie nie było... - zaczęła, ale nie dałam jej skończyć. - Przepiszę coś pani, ale musi pani wstawać z łóżka. Najważniejszy jest ruch. Nie można leżeć cały dzień. Przeszłam się po innych salach, sprawdziłam u pielęgniarek grafik leków i wróciłam do pokoju lekarzy. Na szczęście Jacob i Lucien już sobie poszli. Przy stoliku samotnie siedziała Jacąulin, nasz anestezjolog. - Cześć - powiedziałam obojętnie. Jacąulin, bez wątpienia znakomity lekarz, była kiedyś moją przyjaciółką. Czas przeszły jest o tyle uzasadniony, że od prawie dwu lat praktycznie nie odzywamy się do siebie. Kiedyś uznała, że podrywam jej męża, laboranta ze szpitala, i od tamtej pory traktuje mnie jak powietrze. Ponieważ nie byłam facetem zainteresowana nawet na jotę, najpierw budziło to mój śmiech, później czułam się dotknięta, a na koniec doszłam do wniosku, że na głupotę nie ma lekarstwa. - Cześć - odpowiedziała, nie podnosząc głowy znad „Figaro”. Świat to dziwna instytucja, pomyślałam i położyłam się na kozetce. Chciało mi się spać. 6 - Co się z tobą dzieje? - doleciał do mnie głos z sąsiedniego łóżka. Dobre pytanie. Gdybym wiedział, pewnie by mnie tu nie było. Na sąsiednim łóżku leżał młody mężczyzna z czarnym, niezwykle mocnym zarostem. Musiał się dwa razy dziennie golić, aby odsłonić zapadnięte policzki. Nie wiem, odpowiedziałem w myślach. Gdybym zrobił niewielki wysiłek, prawdopodobnie zacząłbym mówić. Miałem jednak dziwne przekonanie, że im dłużej milczę, tym lepiej dla mnie. W jakiś sposób gra, która wcześniej tak mnie niepokoiła, teraz wydała mi się zabawna. Któryś z lekarzy powiedział, że pamięć będzie mi stopniowo wracać. I tak chyba było. Zacząłem sobie przypominać szkołę średnią. W pierwszej klasie, miałem wtedy czternaście lat, pani socjolog robiła ankietę wśród dzieci z inteligenckich domów. Nie wiedzieć czemu tak wyselekcjonowanej grupie zadawała pytania o papierosy i seks. Z pierwszym pytaniem nie było oczywiście żadnego problemu. Kto nie popalał w tym wieku? Prawie wszyscy już próbowali. Za to z inicjacją seksualną... No, tu był problem. Zwłaszcza że pani była osobą młodą, ładną i w bardzo krótkiej sukience. A na dodatek całe te badania przeprowadzała w gabinecie dyrektora, który nie wiedzieć czemu przyszedł do swojego pokoju właśnie wtedy, gdy miałem odpowiadać na jej szczegółowe pytania. Chyba zacząłem zbyt wcześnie, pomyślałem. I żeby się wykręcić, burknąłem coś zupełnie bez sensu. - No więc, wydaje ci się czy jesteś pewien? - zapytała pani. - Wydaje mi się - stęknąłem. - Czyli nie miałeś dotąd stosunku? Popatrzyłem na dyrektora. Stary pierdziel - musiał mieć wtedy tyle lat, co ja teraz - udawał, że szuka czegoś w rozłożonych na biurku papierach. Jak ja jej miałem powiedzieć prawdę? - Nie miałem - odpowiedziałem, choć pierwszą dziewczynę zaliczyłem już jakiś czas temu. - Aha - odpowiedziała kobieta i rozchyliła nogi, a ja na widok jej różowych majtek musiałem mocniej zacisnąć kolana. - Chcesz mi jeszcze coś powiedzieć? - zapytała z nadzieją w głosie. Chłopak w moim wieku raczej w takiej sytuacji się rumieni, niż ma coś do powiedzenia. Ruchem głowy wskazałem na dyrektora. - Nie, raczej nie. Skinęła mi ręką, dobrze zrozumiała, co mam na myśli. - Dobrze, chodź odprowadzę cię do klasy. Wyszliśmy na pusty korytarz. Popatrzyła mi prosto w oczy, ale się nie odezwała. Czekała na mój ruch. - Wiesz - bezwiednie przeszedłem na ty - że te wszystkie odpowiedzi są nieprawdziwe? - Wszystkie? - No, te o seksie. - Więc jednak miałeś już dziewczynę. - A gdybym ciebie zapytał o facetów, odpowiesz prawdziwie? Potargała mi czuprynę szeroko rozłożonymi palcami. Była troszkę niższą ode mnie blondynką o zielonkawych oczach. Jak ona mi się wówczas podobała. Pewnie gdyby zapytała, czy się z nią ożenię, byłbym gotów podpisać każdy cyrograf. - Książę - roześmiała się - dla mnie to nie zabawa. Ja tu pracuję. - Co to za praca? A w ogóle masz jakieś imię? - Może być Marta? - zapytała. - Może być, czemu nie. Imię takie sobie, ale skoro starzy takim cię skrzywdzili... - starałem się być ironiczny, ale ten rodzaj żartu chyba nie przypadł jej do gustu. - Umówisz się ze mną? - Byłem do tego stopnia bezczelny, że nie widziałem nic głupiego w mojej propozycji. Pokręciła przecząco głową. - Za to grozi prokurator. - Za co? - zapytałem z niedowierzaniem. - Za deprawację nieletnich. - Ja już jestem zdeprawowany - nie dawałem za wygraną. - Dzieciaku, co ja bym z tobą robiła? - Kupiłabyś mi czekoladę - odparłem ze śmiechem. Przyciągnąłem ją do siebie, pocałowałem prosto w usta i nie odwracając się, pobiegłem do klasy. Po lekcjach czekała na mnie przed szkołą. Była zima, a ona w swoim białym kożuszku przytupywała nogami w długich kozakach. - Odprowadzisz mnie? - zapytała. - A chcesz? Trochę się krępowałem. Koledzy zaczęli gwizdać z uciechy. - Gdzieś ty taką dupę zarwał? - Jędruś aż jęknął z zachwytu, kiedy zobaczył, jak Marta bierze mnie pod ramię. - Na wyprzedaży - burknąłem. Marta była na trzecim roku studiów i przez kilka miesięcy poddawała mnie swoim eksperymentom. Pech w tym, że byłem oczytany nie mniej niż ona. Co gorsza, podpatrzywszy podręczniki, z których czerpała swoją wiedzę, już na drugim spotkaniu przerzucałem się z nią nazwiskami, które, widziałem to po jej minie, wpędzały ją w kompleksy. Oczywiście, byłem zbyt młody, aby mogła się mną chwalić. Więc to, co mi dała, dawała jakby na zapleczu, z radością, ale bez zbytnich fajerwerków. - 1 niczego sobie po mnie nie obiecuj - groziła mi palcem. - Ożenię się z tobą. Jeszcze kilka lat i zaciągnę cię do ołtarza - odgrażałem się, wychodząc od niej z mieszkania. - Za kilka lat to ja będę kilka lat przed emeryturą. – Marta miała zwyczaj urągać stereotypom. Wcale nie chciała wychodzić za mąż. Nie mówię, że za mnie, w ogóle nie chciała. Jak na szarą rzeczywistość, w której wówczas żyliśmy, za wszelką cenę starała się łamać konwenanse. - Wyjadę do Indii, będę pomagać biednym - marzyła, ale bez wątpienia wierzyła w realizację swoich planów. Sąsiad stanął nade mną. - Czy ty, matole, w ogóle rozumiesz, co się do ciebie mówi? - zapytał. - Leżysz jak kłoda już dwa tygodnie i poza tym jęczeniem nie wydajesz żadnego rozumnego dźwięku. Był mały i miał skoliozę. Choroba przekrzywiła go na lewą stronę. Rodzice nie zadbali w dzieciństwie, pomyślałem. Ludzie okaleczeni często bywają złośliwi, ale jeśli dasz im pretekst, potrafią też być dobrzy i wyrozumiali. Mój sąsiad nie dostał jednak ode mnie żadnego sygnału. Uszczypnął mnie mocno w stopę. - Już ja cię wyprowadzę na ludzi - pogroził i wyszedł na korytarz. 7 Żyć się odechciewa. Ledwie weszłam do mieszkania, wiedziałam, że stało się coś niedobrego. Cała łazienka była zalana. Kurwa, pomyślałam, dlaczego to się zdarza zawsze, kiedy jestem sama? Tak naprawdę powinno się tych skurwysynów z góry ukatrupić. Z sufitu odpadł kawał tynku, porozbryzgiwał się na małe kawałki, niszcząc kafelki na podłodze. Usiadłam bezradnie na sedesie. Zapaliłam papierosa i zaczęłam bezmyślnie gapić się w lustro. Gdyby to było pierwszy raz, można by machnąć ręką, ale dwa, trzy razy do roku? Kto da radę to wytrzymać? Nawet nie zamknęłam swoich drzwi. Gwałtownie zadzwoniłam do mieszkania Vuka i Foąeta. Mieszkali razem od dwu lat. Otworzył starszy, Foqet. Miał na sobie tylko slipy i palił śmierdzące cygaro. Na owłosionym podbrzuszu wyraźnie odcinała się różowa blizna po wyrostku. - Jak się masz, Anne Catherine? - zapytał uprzejmie. - Tak jak się ma kobieta z oberwanym sufitem - jęknęłam. - Co się stało? - Znów mnie zalaliście. - Niemożliwe - powiedział, ale odwrócił się i pobiegł do łazienki po Vuka. Po chwili stali już przede mną obaj. Vuk, młody jeszcze chłopak, opatulał się czerwonym szlafrokiem. - Zasnąłem w wannie - wysapał. - Wybacz, Anne Catherine. Chciał mnie pocałować w policzek, ale usunęłam się na bok. - Daj spokój, Vuk - powiedziałam. - Chałupa mi się wali na łeb, a tobie zbiera się na czułości. Bierz raczej miskę, ścierkę i zabieraj się do roboty. Posłusznie podreptał za mną piętro niżej. - Usiądź sobie, a ja wszystko posprzątam - poprosił. – Jutro przyślę murarza, otynkuje, pomaluje, wszystko da się naprawić. No już, rozchmurz się. Nie miałam siły na uśmiechy. Patrzyłam na tego młodego mężczyznę i zastanawiałam się, czy jest szczęśliwy ze swoim partnerem. Nigdy przecież nie będą mieli dzieci. Ale czy dzieci są istotą szczęścia, czy Nathalie sprawiła, że z radością wstawałam każdego ranka? Przecież tylko z jej powodu wzięliśmy ślub z Mariusem. Uparł się, aby dziecko miało rodziców w zalegalizowanym związku. Vuk i Foąet byli aktywistami stowarzyszenia gejów. Ani mnie ziębili, ani grzali. Ważne, że byli spokojnymi ludźmi. Gdyby jeszcze nas nie zalewali... - Pójdziesz z nami na demonstrację? Nie miałam pojęcia, o czym mówi. - Na jaką demonstrację? - zapytałam. - W niedzielę na Polach. Potańczymy - zachęcał radośnie, kręcąc tyłkiem w rytm muzyki płynącej z radia. Pokręciłam głową. W niedzielę miałam nocny dyżur. Zresztą i tak nie chodzę na takie imprezy. Walczyć o innych przestałam na studiach, teraz miałam dość własnych problemów. Vuk zebrał gruz do dwu wiader i poszedł z nimi do zsypu, a ja wzięłam się do przeglądania rachunków. Marius nigdy ich nie płacił, ale kiedy przychodziły ponaglenia, zawsze patrzył na mnie z wyrzutem, jakby chciał powiedzieć: no widzisz, znów nie dopełniłaś swoich obowiązków. Z drugiej strony, o co ja miałam do niego pretensje? Nie oglądał się za innymi babami, wydawało się, że wciąż jeszcze jestem dla niego tą jedyną, wymarzoną partnerką. Czasami nadużywał alkoholu, ale nie prowadziło to do żadnych awantur. To fakt, jeszcze mniej ode mnie zajmował się Nathalie, ale przez lata tłumaczyłam go nawałem pracy, obowiązków, koniecznością zarabiania na dom. Musiałam się z kimś napić. Podniosłam słuchawkę i powoli wykręciłam numer Madaleine. Jakby czekała na telefon. Już po pierwszym dzwonku podniosła słuchawkę. - A, to ty... - W jej głosie wyczułam zniecierpliwienie. - Czekam na telefon od Jake’a. Ale pewnie się już nie doczekam. Miał skurwiel dzwonić dwie godziny temu. Jake był ostatnią zdobyczą Madaleine. Przystojniak z kasą i niezłym fachem w ręku. Robił reklamy dla najmodniejszych firm odzieżowych. Miał tylko jedną wadę: lubił kobiety, a Madaleine traktował jak myśliwy, który zamiast do nosorożca strzela ze sztucera do królika. - Napijesz się? - zapytałam. - Czemu nie, niech go szlag trafi. Za kwadrans u Gwido, OK? - Jak posprzątasz, zatrzaśnij drzwi. Muszę wyjść - powiedziałam do stojącego w drzwiach Vuka. Madaleine cmoknęła mnie w policzek. Zamówiłyśmy po kieliszku calvadosu. Gwido zrobił do mnie oko. Od lat bezskutecznie próbował mnie podrywać. - Ukatrupiłaś dziś kogoś? - zapytał, wydobywając zdania jakby z żołądka. Gwido miał raka przełyku, ale starał się bagatelizować chorobę, a klienci byli mu wdzięczni, że nie obarcza ich swoimi problemami. - Ty, Gwido, zawsze potrafisz rozbawić klienta – mruknęła Madaleine i jednym haustem opróżniła kieliszek. - Jeszcze raz - pokazała na puste naczynie. - Co z tym Jake’em? - wiedziałam, że moja przyjaciółka czeka na to pytanie. Wzruszyła ramionami. - Gdyby nie było mi z nim tak dobrze w łóżku, dawno bym go odesłała do czorta. Marzyłam, żeby mieć faceta, który będzie ze mną chodził do teatru, na wystawy, z którym będę dyskutować o książkach i zobacz, trafił mi się... - Przez chwilę starała się zębami odgryźć odstający kawałek skóry na kciuku. - Zostaw go, nic z tego nie będzie - poradziłam. – Każda nowa kobieta będzie dla niego ważniejsza od poprzedniej, daj sobie spokój. Przeżyłam kiedyś takiego Jake’a. Miał na imię Filip, podobał się wszystkim kobietom i rzadko która nie dawała się nabrać na jego sztuczki. Prawie przez trzy miesiące sądziłam, że jestem dla niego tą jedyną, wybraną, ale kiedy zobaczyłam go w objęciach bez wątpienia mniej atrakcyjnej ode mnie pielęgniarki z interny, miałam dosyć. Nie odezwałam się do niego więcej ani słowem. Po jakimś czasie usłyszałam, że ta pielęgniareczka złapała syfa. Natychmiast zrobiłam badania, a czekając na wyniki, o mało nie umarłam z przerażenia. Pan Bóg strzegł. Opowiedziałam Madaleine o Vuku i Foąecie. - Nie lubię pedałów. - Moja przyjaciółka nie ukrywała swoich poglądów. - Tego ich mizdrzenia się, głaskania, ciumkania. Dla mnie facet to musi być facet. Pełne spodnie, a jak jeszcze ma coś we łbie, to tym lepiej, choć i bez tego potrafię się obejść. - Daj spokój, w czym ci przeszkadzają? Niech sobie żyją. - A czy ja mówię, żeby ich zabijać? Ale nie lubię i już. - Co u Grega? - zapytałam, żeby zmienić temat. - U mamusi. Pewnie szczęśliwa, że znów ma synusia pod skrzydełkami. Kurwa, jak ja tego nienawidziłam, Anne Catherine, nie masz pojęcia. Tych niedzielnych obiadków, podtykania mu wszystkiego pod nos, obchodzenia się z nim jak z jajkiem. Pierdolę! - krzyknęła na cały głos. Gwido pogroził jej palcem, a Madaleine wykrzywiła twarz, rozciągając palcami skórę na policzkach. Potrafili tak z Gwidonem żartować przez wiele minut, rozśmieszając wszystkich klientów. - Muszę lecieć. Jak Marlen posiedzi sama w domu jeszcze godzinę, to nie będę miała do czego wracać. – Madeleine dmuchnęła mi w twarz dymem ze świeżo zapalonego papierosa. - Trzymaj się, starociu - syknęła i wybiegła na ulicę szarą od deszczu. Zanim doszłam do domu, byłam mokra od stóp do głów. Nie nadawałam się do niczego. 8 Żyć się odechciewa. Obudziłem się z potwornym bólem głowy. Jakkolwiek bym się ułożył, wszystko na nic, po chwilowej uldze ból powracał ze zdwojoną siłą. Głośno jęczałem. Pielęgniarka podała mi jakiś środek przeciwbólowy. Zapadłem w ciężki, męczący sen, z którego, zdawało się, po chwili wyrwał mnie brzęczek komórki sąsiada. Odwróciłem się do niego tyłem i przymknąłem oczy. Wiedziałem, gdzie jestem, wiedziałem, że za chwilę zabiorą mnie na badania, ale w niczym nie chciałem im pomóc. Jakiś czas temu, gdyby ktoś mi powiedział, że mógłbym milczeć przez kilka tygodni, uznałbym go za niespełna rozumu. Ale ta gra wciągała mnie jak wir wciąga niedoświadczonego pływaka. Ni z tego, ni z owego zobaczyłem swoje warszawskie mieszkanie. Środek miasta, kamienica z przełomu XIX i XX wieku, zewnętrzne ściany z czerwonej cegły w kilku zaledwie procentach pokryte tynkiem, podwórko przypominające studnię. Krajobraz jak po powstaniu. Klatka schodowa, na której Polanski bez żadnych adaptacji mógłby nakręcić swego „Lokatora”. Wszedłem do pustego mieszkania. Korytarz był tam tak długi, że można by w nim urządzać wyścigi rowerowe. Było zimno, chciałem się napić, ale nigdzie nie mogłem znaleźć herbaty. Łyknąłem ohydnej, mocno chlorowanej cieczy płynącej z kranu. Przez lata nosiliśmy wodę do picia w plastikowych baniakach ze źródełka. Usłyszałem dzwonek domofonu. - Wpuścisz mnie? Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, skąd znam głos tej kobiety. - Pewnie - powiedziałem, choć wciąż nie byłem pewien. Stanęła w drzwiach, zarumieniona od mrozu. Objąłem ją ramieniem; uśmiechnęła się. - Jak duch - powiedziała. - Przychodzę do ciebie jak duch. Po latach. Ale nie będę cię straszyć. - Roześmiała się i zaczęła zdejmować kożuch. - Może być ci zimno. Nie grzeją - wskazałem na kaloryfery. - Nie szkodzi - powiedziała. - A więc wróciłaś? Pokiwała głową. - Nie tylko wróciłam. Zostawiłam męża, znalazłam sobie nowego. Nawet rozwód kościelny dostałam. Wprawnym ruchem rozsunęła suwak skórzanej torebki. Całą jej zawartość wyrzuciła na stolik. - O, mam - powiedziała. - Popatrz. To mój synek. Z fotografii uśmiechał się kilkuletni brzdąc. - Przydusili go podczas porodu. Nawet nie wiesz, ile muszę z nim pracować, żeby nie odbiegał poziomem od rówieśników. Dzień w dzień, miesiąc w miesiąc. Ale jest normalny - powiedziała z dumą. - A poza tym? - zapytałem. Wiedziałem, że Lidka wróciła do Polski z Australii. Nie mogła tam żyć. Mówiła, że w tym gorącym kraju wszędzie roi się od robactwa. Kiedy wyjeżdżała, nie dawało się w Polsce żyć, kiedy wracała, komuniści byli już liberałami, głosili pochwałę wolnego rynku i jeszcze obiecywali dobrobyt. I w ogóle nie byli już komunistami. - Pracuję w senacie. Jedyny pożytek z mojej emigracji to język. Przynajmniej tego się nauczyłam. - Dobrze ci tam? Wzruszyła ramionami. Wyjęła z włosów metalową klamerkę. Na ramiona rozsypały się jej jasne, błyszczące włosy. Wprawnym ruchem zaplotła je do góry. - Taka ci się podobałam? - Nie czekała na potwierdzenie. - W jakiej pracy jest dobrze? Zarabiam jakieś grosze, ale jestem wśród ludzi. To też jakiś walor. Poznałem ją, kiedy mieliśmy po osiemnaście lat. Czekając na nią pod szkołą, udawałem dorosłego. W knajpie o czekoladowej nazwie Bombonierka zamawiałem ohydny albański koniak. Skręcał mnie do bólu, rozcieńczałem go jakimś sokiem, ale to nic nie pomagało. - A ty? - zapytała. - Książki piszę - odpowiedziałem z nadzieją, że nie będzie pytać, o czym te książki. - Mądre? To było właściwe pytanie. Lepsze, niż się mogłem spodziewać. Tylko czy była na nie odpowiedź. - Mówią, że dobre, ale czy mądre? Sam miewam wątpliwości. - Kłopoty z ego? Opozycjonista na emeryturze, cha, cha, cha - zaśmiała się. Ktoś delikatnie szarpnął mnie za ramię. Stała nade mną ta lekarka. Pokazała na wózek. - Pojedziemy zrobić prześwietlenie. - Miała ładną barwę głosu. - No, niech się pan uśmiechnie, dość tego ponuractwa. Posłusznie usiadłem w wózku. Ciekawe, co to za obyczaj, wozić pacjentów, którzy sami mogą chodzić. Powoli wsunięto mnie do jakiejś rury. Miałem klaustrofobiczne odruchy. Głowa zaczynała mi się trząść, nie mogłem utrzymać rąk wyciągniętych wzdłuż ciała. Chciałem wrzeszczeć, ale w tej tubie słychać było tylko szum aparatu robiącego zdjęcia każdej warstwy mego ciała. Było ciepło aż do zaduchu. Pociłem się. Bałem się i traciłem rachubę czasu. - Już po wszystkim. - Anne Catherine objęła mnie ramieniem i przez chwilę przytrzymała w pionie. - Za godzinę będę mogła opowiedzieć historię pańskiego życia od poczęcia aż do dzisiaj. Dłonią wytarłem ściekającą z ust ślinę. Zobaczyłem, że z kieszeni fartucha wystaje jej książka. Delikatnie, dwoma palcami uniosłem ją do góry. Czytała Kunderę, praskiego modnisia. Ile lat minęło od czasu, kiedy po raz pierwszy sięgnąłem po niego? W osiemdziesiątym czwartym wydaliśmy „Księgę śmiechu i zapomnienia”. Dziś można się z tego śmiać, ale wtedy za wydanie takiej książki szło się do więzienia. - Chce pan poczytać? Pokiwałem głową. „Eldentite” - nie znałem tej książki. Miałem jednak wrażenie, że każda kolejna powieść autora „Żartu” jest coraz gorsza. Jakby wiedział, że do Nobla brakuje mu zaledwie kilku kroków i zamiast przejść je spokojnie, pędził nowym modelem ferrari na skróty. Ciekawe, co ona zrozumiała z tej książki. Kiedyś wydawało się, że są autorzy przypisani do określonych regionów. A dziś? Hindus pisze dla Anglików, Czech dla Francuzów, Węgier dla Niemców. A Polak? Z tym miałbym kłopot. Ale niech tak zostanie, może to i lepiej? 9 Musiałam się gdzieś wyrwać. Całe szczęście, że we wtorek leciałam do Lyonu na sympozjum. Nasz dyrektor, profesor Gottier, od lat miał pomysł na nieustanne dokształcanie swojego zespołu. Wszyscy wiedzieliśmy, że bez niego klinika zamieniłaby się, jak wiele innych, w przytułek dla niedouczonych medyków. Teraz była moja kolej. Odebrałam w sekretariacie bilety, Marius odwiózł mnie na dworzec i z przyjemnością pożegnałam Paryż na dwa dni. W Lyonie czekała na mnie Barbara. Razem, jedenaście lat temu, kończyłyśmy studia. Barbara była niezwykle uzdolnionym neurochirurgiem, ale zamiast błyskotliwej kariery wolała domowe ciepło, męża, dla którego była partnerką, i trójkę wspaniałych dzieciaków, a medycyny nie traktowała jak powołania, tylko jak miły dodatek do i tak udanego życia. Jechałyśmy do centrum prawie pół godziny. Lyonu nie da się porównać do Paryża, ale ma on swój urok. Barbara mieszkała w środku miasta i za nic w świecie nie chciała wynieść się na obrzeża. - Zamiast drzew, zieleni, spokoju mam ludzi, ruch, życie - mówiła. - Na wszystko musi przyjść czas. Jak się zestarzeję, może się wyniosę, ale i tego nie jestem pewna. Barbara tryskała dobrym humorem. Miała trzysta pomysłów na minutę. Zarzucała mnie lawiną propozycji, którymi wypełniła każdą minutę mojego pobytu w Lyonie. Dzień rozpoczęłyśmy jednak od śniadania w jej mieszkaniu. Patryk, trzyipółletni najmłodszy syn mojej przyjaciółki, ledwie zobaczył matkę, objął ją za nogę i za nic w świecie nie chciał puścić. Wzięła go na ręce, przytuliła i głośno ucałowała w oba policzki i szyję. - Cześć, Zuzu - przywitałam się z rówieśnicą mojej Nathalie. - Jak twoje sprawy sercowe? - No, no - pogroziła mi palcem Barbara. - Nie deprawuj mi dziecka. - Mam faceta - nie bez dumy oznajmiła mi Zuzu. - Za rok robi maturę. - Wynocha, wynocha - matka wygoniła dzieci z kuchni. - Dajcie mi się nacieszyć ciotką. Usiadłyśmy do stołu, ale zanim zaczęłyśmy jeść, wyjęłam z teczki zdjęcia. - Spójrz - wskazałam na klisze. - Mam tu takiego dziwnego pacjenta. Barbara, ustawiwszy się przed oknem, przez chwilę przyglądała się zdjęciom. - Kiedy wykonaliście zabieg? - zapytała. - Prawie miesiąc temu. - I? - Facet milczy, nie odzywa się ani słowem. Wiem, że umie mówić, że rozumie, co się do niego mówi, nawet czyta książki. To nie jest żaden głupek. Myślę, że jest gruntownie wykształcony. - Ze zdjęć nie wynika, aby mu coś dolegało. Oczywiście, to nie jest typ urazu, który, po co ja ci to zresztą gadam, da się jednoznacznie zdiagnozować. Wydaje się, że zabieg był zrobiony perfekcyjnie. Z opisu widać, że nie popełniono żadnego błędu. Próbowaliście porozumiewać się z nim na piśmie? - Oczywiście. Nie chce odpowiadać, odwraca się, widać, że nie ma ochoty z nami gadać - powiedziałam, smarując rogala wiśniową marmoladą. Barbara nalała mi do dużej porcelanowej filiżanki czarnej jak smoła kawy. - Mleka? - zapytała i nie czekając na odpowiedź postawiła na stole dzbanek. - Jak chcesz, to sobie lej. Jesteś pewna, że pacjent orientuje się, kim jest? Wiesz, oczywiście, że musiał cierpieć na zaniki pamięci, może nawet nadal okresowo pewnych rzeczy nie pamięta. - To szkoła podstawowa, nie ucz mnie tego. Pokazuję ci te zdjęcia nie dlatego, że jesteś lekarzem. Facet interesuje mnie nie tylko jako pacjent. Jest w nim coś, co mnie pociąga, zaciekawia. - Uważaj. - Barbara pokręciła głową z niechęcią. – Weszłaś w niebezpieczny obszar. Ty masz go leczyć, a nie interesować się nim jako człowiekiem, albo jeszcze gorzej, jako mężczyzną. Chcesz mieć kochanka, poszukaj go sobie poza szpitalem. Nie chcę wkraczać w twoje życie uczuciowe, ale dobrze wiesz, że on może być równie dobrze artystą, jak i seryjnym mordercą, pianistą, fizykiem jądrowym, hydraulikiem, gejem, zoofilem, czym tam zresztą chcesz. Co ty o nim wiesz poza tym, że nie chce z tobą gadać? - Z nikim nie chce gadać - uściśliłam. - Jako lekarz masz obowiązek go leczyć, nic poza tym. Na wet jeśli ci się podoba. Co gorsza, musisz zdawać sobie sprawę, że przy takim urazie pacjent, pozornie wyleczony, za miesiąc, dwa, pół roku znów może cierpieć. Spojrzałam na zegarek, dochodziła dziesiąta. Za pół godziny zaczynało się sympozjum. - Musimy lecieć - powiedziałam. - Wrócimy jeszcze do tej rozmowy. Sala Centrum Medycznego nie mogła pomieścić wszystkich zaproszonych. Znałam wielu zgromadzonych tu lekarzy. Pierwsze pół godziny wypełnił wykład profesora Alana Fersa o nowych technikach operacyjnych przy zabiegach uszczelniania tchawicy, później dzięki łączom internetowym przenieśliśmy się do kliniki uniwersyteckiej w Baltimore, gdzie profesor Ste-ven Flack i jego współpracownicy pokazali nam zabieg na otwartym mózgu, wykonywany praktycznie bez dotykania pacjenta rękami lekarzy. W trakcie pokazu zaczęłam się zastanawiać, do czego dąży współczesna medycyna. Nagle wydało mi się, że tak naprawdę problemem jest już tylko diagnozowanie, a cala reszta to sztuka dla sztuki. Wystarczy dobrze zaprogramować komputer i staniemy się niepotrzebni. - Nie zasypiaj - Barbara szturchnęła mnie w bok. Starałam się uważać, ale moje myśli co i rusz odpływały w bok. Znów zaczęłam myśleć o moim nieznajomym pacjencie. Czy był Francuzem? Wszystko na to wskazywało. Czemu nie chce mówić? Może ma coś do ukrycia? Gdybym go spotkała na ulicy, czy wzbudziłby moje zainteresowanie, czy bym mu zaufała? Miał piękne oczy i ręce, których dotyk wzbudzał we mnie pożądanie. Dwa dni temu stanął przede mną i patrzył na mnie tak, jakby mówił, że nie może się beze mnie obejść. Nie, nie, nie. Barbara ma rację, pomyliły mi się role. Nie mogę być lekarzem i kochanką jednocześnie. 10 Musiałem się gdzieś wyrwać. Nie mogłem ciągle krążyć myślami wokół tej lekarki. Było to dosyć śmieszne. Przecież się w niej nie zakochałem. Miałem czterdzieści siedem lat, a w tym wieku rzadko który mężczyzna doznaje nagłych olśnień. Miałem co prawda przyjaciela, który będąc dobrze po czterdziestce, zakochał się w dziewczynie siedemnastoletniej, ale to, w jaki sposób Artur, z pomocą psychiatrów, wychodził z tego związku, mogło co najwyżej skłaniać do głębszej refleksji. A poza tym Anne Catherine nie była panienką na wydaniu. Widziałem na jej palcu obrączkę; pewnie miała dzieci, dom, ustatkowane życie. Gdzie mi do niej, a i jej do mnie. Dwa światy, dwie wrażliwości. Nawet gdybym chciał, nie potrafiłbym już wtłoczyć się w ramy, układy, zastane koleiny. Zszedłem schodami na sam parter. Usiadłem w korytarzu na twardym drewnianym stołku. Patrzyłem na twarze przychodzących w odwiedziny. Dopóki nie weszli do windy, aby wjechać na wyższe piętra, prowadzili ożywione dyskusje, śmiali się, żartowali. Ale wystarczyło, że poczuli, iż zbliżają się do choroby, nieszczęścia, czyjegoś bólu, a natychmiast nakładali na twarze maskę powagi, odpowiedzialności, współczucia. Wydało mi się to tak nienaturalne, że wybuchnąłem śmiechem. Nigdzie, zwłaszcza w szpitalu, nie jest łatwo oswoić się z grozą cierpienia, śmierci, brakiem nadziei. Ni z tego, ni z owego przypomniałem sobie Marka Krawca. Z dnia na dzień musiał się pogodzić z odejściem. Na szyi zaczęła mu wyrastać ogromna, większa od pięści gula. Diagnoza była jednoznaczna. Miał przed sobą trzy tygodnie. Kiedy ledwie dobiegasz trzydziestki, masz dwójkę małych dzieci, młodziutką żonę, taki wyrok niszczy cię, zanim zdążysz skonsumować całą prawdę. Marek z dnia na dzień osiwiał, postarzał się. Dobrze, że miał brata w Paryżu, który zamiast oswajać go ze śmiercią, poszedł z nim do jeszcze jednego lekarza. Gówno, które wyrosło mu na szyi, usunięto w piętnaście minut. Zaskoczony nagłą amnestią Krawiec nie potrafił już odnaleźć się w normalnym życiu. Wyjechał z Polski, nie chciał mieć z tym krajem nic wspólnego. Palił trawę, chodził w góry, aż gdzieś w Hindukuszu puściła mu jakaś klamra, poleciał kilkaset metrów w dół i tyle tego było. Góry, moja miłość, śmiech. Mój instruktor, Benek, ile miałem wtedy lat, musiałem już być po studiach, pytał, czemu chcę się wspinać. Nie mógł uwierzyć, że można być aż tak głupim. - Sprawdzać to ty się możesz z dziewczyną w łóżku - mówił i patrzył mi w twarz tymi swoimi niebieskimi jak pogodne niebo oczyma. - A w górach masz przeżyć, rozumiesz? Nawet nie myśl o samotnej wspinaczce. Macie matki - zwrócił się do innych - żony, dzieci. Góry to odpowiedzialność, dotarło? Zrozumiałeś? - zapytał jeszcze raz. Pewnie, że rozumiałem, tyle tylko że ja żyję, a on nie. Nawet ciała w tych Andach nie odnaleźli. Wiatr pohulał z nim jak z liściem, oderwał od jakiejś igiełki i nikt więcej Benka, który nigdy nie przeklinał, nie zobaczył. Leży gdzieś jak sopelek. Przymknąłem oczy. A gdybym tak wziął ją w góry, jak Ulkę, moją pierwszą żonę? Krucha ta Anne Catherme, pękłaby jak trzcinka. Chociaż Ulka mniejsza od niej była, a w Taurusie dźwigała trzydziestodwukilogramowy plecak. Mój był jeszcze cięższy. Czekan, liny, żarcie. Nie mogłem jej pomóc, przełożyć czegoś do swojego worka, nie było gdzie. Dzielna była. Dobrze, że trzeciego dnia część tych gratów zrzuciliśmy w jakiejś grocie. To wtedy po raz ostatni komuniści wypuścili mnie z Polski. Szliśmy w trzynaście osób. Hanula, szefowa, piękna dziewczyna ze smutną, trzydziestoletnią twarzą, która jak Benek chciała nas ochronić od wszelkich niebezpieczeństw. Nie oglądała się na innych, brała ciężary, wydawało się, ponad jej siły i szła do góry cierpliwie, jednostajnie, jak muł jakiś albo robot, zaprogramowany na zwycięstwo. Aż w drugim tygodniu, wieczorem, kiedy siedzieliśmy nocą na jakiejś skale tylko we dwoje, przytuliła się do mnie i rozryczała jak mała dziewczynka. Objąłem ją ramieniem. - Pocałuj mnie - poprosiła. Pogłaskałem ją dłonią po policzku i delikatnie pocałowałem. Jak mały psiak starała się stopić ze mną w jedność. - Przypominasz mi go - powiedziała. - Kogo? - Górkę. - Kogo? - nie wiedziałem, o kim mówi. - Mego męża. - Masz męża? - zdziwiłem się. Pokręciła przecząco głową i roztarła rękoma łzy na policzkach. Dłuższą chwilę milczała, a ja wiedziałem, że nie powinienem jej przymuszać do zwierzeń. - Miałam - odezwała się wreszcie. - Robiliśmy w Kaukazie dwie równoległe drogi. On w trójce i ja w trójce. Jakby pan Bóg chciał nam dać dwie szansę. Byli lepsi od nas, ale nie na tyle, że by zgubić ich z oczu. Kurwa, chyba bym wolała być z nim. Byliśmy dwa miesiące po ślubie. Widziałam, wszystko widziałam. - Po co łazisz w te góry? - zapytałem. - Ciii - położyła palec na ustach. - Pocałuj mnie jeszcze raz. Pachniała szałwią. Włożyłem ręce w jej włosy, które rozsypały się na wszystkie strony i bez pośpiechu przysunąłem jej twarz do swojej. Tym razem wpiła się we mnie gwałtownie, czułem jak rozrywa mi wargi, jak nagle przestałem być dla niej kimś obcym, kogo zabrała na wyprawę, w jednej sekundzie byłem jej utraconym mężem, kochankiem, facetem ze snów. Pod kolorowym podkoszulkiem miała piękne piersi, których nie opinał żaden stanik. Delikatnie pocierała nimi o mój brzuch. Powoli zaczęła rozpinać mi spodnie. - Hanula - szepnąłem jej do ucha. - Hanula. W jednej chwili oprzytomniała. Przez moment zacisnęła wargi w grymasie bólu i niespełnienia. - Przepraszam - jęknęła. - Zachowuję się jak wariatka. - Nie przepraszaj, nie przepraszaj. - Spojrzałem jej w oczy i przytuliłem z całych sił. - Chcesz się ze mną kochać, dobrze, ale ja nie jestem twoim mężem, nie zastąpię ci go - ostrzegłem. - Wiem, wiem. Zapominam się, ale już nie mogę. Dzień i noc, od dwóch lat, przychodzi do mnie w snach, na jawie, w dzień, w nocy. Ciągle o nim pamiętam, chociaż chciałabym wyrzucić go już z głowy. Nie dam rady dłużej. - Znów się rozpłakała. - Nie potępiaj mnie, nie włażę w twoje małżeństwo, po prostu tak bardzo mi go przypominasz... Ale zapomnij o tym, co się stało. - Przecież nic się nie stało. Podnieśliśmy się na nogi. W naszą stronę szedł jakiś mężczyzna. - Idziecie jutro na szczyt? - zapytał po angielsku. Hanula przytaknęła. - Uważajcie, rano będzie załamanie pogody. Ale w ścianie zostawiłem trochę haków, będzie wam łatwiej. Sejs był brytyjskim oficerem. Od wielu lat wszystkie urlopy spędzał w ten sam sposób: wspinał się samotnie w egzotycznych górach. Miał wspaniały sprzęt, na którego widok wszystkim nam pociemniało w oczach. Mogliśmy o takim tylko marzyć. Został w obozie trzy dni, a później ruszył szukać swego losu. Miałem wówczas dwadzieścia trzy lata. Któregoś dnia szliśmy z Hanulą na końcu. - Możemy zostać - powiedziałem. Spojrzała na mnie zdziwiona. Usiadła na kamieniu. Widziałem, jak cień razem z przesuwającym się słońcem przysłania jej twarz. - Zostać, i? Wzruszyłem ramionami. - Pomyślałem, że jeśli mam wracać do Polski, dać się zamykać, słuchać, że nigdy w peerelu nie dostanę pracy, że mnie więcej nie wypuszczą, to równie dobrze mogę się zgubić i nigdy nie odnaleźć. Zrzuciła plecak na ziemię i zaczęła lewą ręką masować prawy nadgarstek. Poprzedniego dnia niewielki kamień, potrącony przez Różę, nawet żeśmy go widzieli, długo, długo leciał, a na końcu odbijając się od skały, zmienił kierunek i trącił ją boleśnie w dłoń. - Równie dobrze możesz przestać bawić się w opozycję. Wolność można znaleźć wszędzie, a tu - wyciągniętą ręką przejechała dookoła - w górach, najszybciej. Jesteś kompletnie nieodpowiedzialny. Nie wracajmy więcej do tej rozmowy. Podniosła się, a ja za nią. Znów byliśmy jak dwa muły. O trzynastej miałem dosyć gapienia się na wchodzących do szpitala ludzi. Powlokłem się na górę. Na stoliku czekał już na mnie obiad. 11 Po sześciu tygodniach nie mogło być wątpliwości, że pod względem medycznym w niczym nie mogliśmy już pomóc NN. Wszystkie testy potwierdzały, że jego stan zdrowia wrócił do normy. Można było oczywiście spekulować, czy niechęć do rozmowy jest stanem chorobowym, urazem psychicznym czy też, co wydawało mi się najbardziej prawdopodobne, intelektualną ucieczką od rzeczywistości, z którą w żadnej mierze nie chciał się uładzić. Tydzień temu zobaczyłam go na korytarzu. Przyglądał się ludziom, później wyciągnął z kosza gazetę i z naturalną u ludzi ciekawych świata zachłannością rzucił się na wiadomości. Stanęłam za nim i przez ramię starałam się dojrzeć, co go tak zaintrygowało. Musiałam rzucić cień na gazetę, bo odwrócił się gwałtownie, spojrzał na mnie przenikliwie, a wreszcie podniósł się i uśmiechnął. Wzięłam go pod ramię i poszliśmy do windy. Kiedy byliśmy między pierwszym a drugim piętrem, nacisnął przycisk stopu, a później łagodnie przyciągnął mnie do siebie i pocałował. Byłam tak zaskoczona jego zachowaniem, że nie zdążyłam zareagować. Ale nawet gdybym miała czas, nie wiem, czy chciałabym reagować. Od jakiegoś czasu czekałam na gest z jego strony. - Jesteś zdrowy - powiedziałam. Roześmiał się tym swoim gardłowym, radosnym śmiechem i pokiwał głową. - Nie będziesz ze mną rozmawiał? - zapytałam. Wziął moją rękę w swoją dłoń, rozprostował mój wskazujący palec i zaczął nim, jak piórem, pisać po ścianie windy. Je-szcze nie te-raz - przesylabizowałam. - A kiedy? - Chyba byłam zniecierpliwiona, ale nie wyjęłam dłoni z jego ręki. Wzruszył ramionami, jakby chciał mi powiedzieć, że nie wszystko od niego zależy. Je-steś pię-kna - napisał moim palcem po ścianie. Tym razem ja się roześmiałam. Objęłam go za szyję i delikatnie wsunęłam język do jego ust. Szybko poczułam, jak przesuwa rękę na moją pierś. - Nie rób tego - poprosiłam. Przez chwilę czułam, jak się zawahał, a później karnie odsunął się ode mnie, a ja nacisnęłam przycisk z numerem piętra. Zanim wysiedliśmy, pocałował mnie jeszcze w szyję. - Zajrzę do ciebie później - szepnęłam, zanim poszłam do gabinetu profesora. Stary siedział pochylony nad jakimś biuletynem. Potrafił wykorzystać każdą chwilę na naukę. - Chciałeś - wszyscy na oddziale byliśmy na ty - mnie widzieć. - Siadaj - wskazał mi fotel. - Co z nim będzie? – nawiązał do naszej wcześniejszej rozmowy o NN. - Nie da się go dłużej trzymać w klinice. - Wiem - powiedziałam. - Z drugiej jednak strony, jak go stąd wyrzucimy, nikt się nim nie zajmie. Dobrze wiesz, że zaniki pamięci mogą powracać. Oczywiście, o ile założymy, że już wszystko pamięta, w co, szczerze mówiąc, wątpię. - A ja nie. Anne Catherine, widzę twoje zainteresowanie pacjentem. Co gorsza nie tylko ja. Chcesz się nim opiekować, proszę bardzo, ale musisz go zabrać ze szpitala. Gottier przeciągnął się i rozprostował ramiona, aż mu zatrzeszczały kości. Miał pięćdziesiąt trzy lata, ale gdyby nie siwizna, która oszroniła mu skronie, nikt nie podejrzewałby go o taki wiek. Był mężczyzną przystojnym, choć nie w moim guście. Co gorsza, przeszywszy człowieka wzrokiem, dyktował mu warunki, od których nie było odwołania. Zarówno przy stole operacyjnym, jak i w zwykłej rozmowie. Kiedy mówił, że na dworze pada śnieg, choćby był środek lata, nikt mu się nie sprzeciwiał. Ale może taki musi być szef kliniki? - Dasz mi tydzień? - zapytałam. - Coś mu w tym czasie znajdę. Pokręcił głową. - Trzy dni. Później musi zniknąć. - Dobra, trzy dni. W południe miałam zaplanowany zabieg. Brałam pod nóż śliczną młodą kobietę z dysfunkcją prawej komory serca. Wszyscy uciekali od tej operacji. Szansę przeżycia pacjentki były niewielkie. Nadine miała trzyletnie, codziennie odwiedzające ją bliźniaki, i każdego ranka modliła się żarliwie do Boga, prosząc, aby nie czynił z jej dzieci sierot. Z operacją nie można było dłużej zwlekać, każdy dzień pogarszał jej stan. Starałam się nie dopuszczać do siebie złych przeczuć, ale wiedziałam, że niewiele mogę dla niej zrobić. O trzeciej było po wszystkim. Mimo pomocy Gottiera Nadine nie udało się uratować. Ze złością cisnęłam maską o podłogę. Pielęgniarka pomogła mi zdjąć pokrwawiony fartuch i rękawice. Bez słowa wyszłam z sali. Poszłam się wykąpać. Marzłam pod lodowatą wodą, ale najchętniej zastygłabym jak sopel. Starałam się nie poruszać, spiąć w sobie i tak trwać. - Nie myśleć, nie myśleć - powtarzałam jak mantrę. - Przecież zrobiłaś wszystko, co tylko mogłaś. Nikt by jej nie pomógł. A jakiś głos, którego nie mogłam rozpoznać szeptał mi z drugiej strony: - Inni się wykręcili. Zawsze spada na ciebie, zawsze. - To powinność lekarza - starałam się bronić. - Gówno prawda - odpowiadał głos. -1 tak by umarła. - Poważnie? Zakryłam twarz dłońmi, ale przez szczeliny między palcami wciąż wpływały krople lodowatej wody. Ktoś wszedł do łazienki, popukał w drzwi kabiny. - To ty, Anne Catherine? Popłacz sobie, popłacz, dziewczyno - usłyszałam. - Wywal to z siebie. Stephanie, przełożona pielęgniarek. Matkowała mi od pierwszego dnia mojego pobytu w szpitalu. Wyszłam do niej całkiem naga, a ona, zamiast przytulić, klepnęła mnie dłonią w tyłek. - Głupich dzieci się nie pociesza - oznajmiła. - Głupie dzieci się leje i patrzy, czy równo puchnie. Jesteś tu najlepsza, rozumiesz? Zdjęła z wieszaka frotowy ręcznik i z całych sił zaczęła rozcierać moje na kość zmarznięte ramiona. Tarła i tarła, aż skóra zaczęła się robić różowa. - Boże - westchnęłam - Stephanie, jak ja bym chciała mieć twój spokój. - Jeszcze jesteś młoda, masz na to czas. Ale jak będziesz się tak zachowywać, nie będę cię chciała znać - ostrzegła. 12 Po sześciu tygodniach nikt nie miał wątpliwości, że jestem zdrów jak rydz. Mogłem oczywiście jeszcze trochę poudawać, ale jaki to by miało sens? Liczyłem... No właśnie, na co ja wówczas liczyłem? Lekarka, którą pocałowałem w windzie, bez wątpienia potrzebowała czułego faceta. Tylko co to za kategoria, czuły facet. Zawsze byłem sam; nawet związany z innymi osobami miałem poczucie, że jestem sam, nigdy w grupie, wieczny outsider. Więc po raz kolejny uciekać? Cóż ja jej mogę dać? Przypomniałem sobie dziwny wieczór w ogromnym mieszkaniu dziewczyny o indyjskim imieniu Narmi. Który to był rok? Siedemdziesiąty dziewiąty? Chyba tak. Na prośbę znakomitego krytyka literackiego, Tomka Burka, mieliśmy z Jackiem poprowadzić wykład Latającego Uniwersytetu o poezji Staszka Barańczaka. Do mieszkania zeszło się nienaturalnie dużo osób, może sto, a może nawet więcej. Posiadali na krzesłach, na podłodze, gdzie kto mógł. Barańczak, milczący brodacz w luźnym kolorowym swetrze, siedział obok nas. Zdawało się, że nikogo nie dostrzega, ale byłem pewien, że jest szczęśliwy. Od miesięcy pozbawiony czytelników, nachodzony przez ubeków, zamykany po aresztach, wreszcie musiał mieć poczucie sukcesu. Pisarz nieobecny w księgarniach, niezależnie od tego, czy ma to miejsce w Polsce, w Iranie, Rosji czy gdziekolwiek indziej musi odczuwać dumę, kiedy taka rzesza ludzi przychodzi się z nim spotkać. Tomek wygłosił trzy zdania wstępu i oddał nam głos. Zacząłem jakiś mądry wywód, ale mam wrażenie, że nie trwało to dłużej niż minutę, dwie, kiedy jakiś dryblas z trzeciego szeregu krzyknął na cały głos: - Barańczak, życiorys! Popatrzyliśmy z Jackiem po sobie i dalej próbowaliśmy zachować spokój. Powiedziałem jeszcze trzy zdania i jakiś inny chłopak powtórzył: - Barańczak, życiorys. Wiedzieliśmy już, że wieczór nie będzie łatwy. Chcieli usłyszeć, że pisarz był członkiem partii komunistycznej, że jest skazany wyrokiem sądu za łapówkę i w ogóle, że jest poetą z nadania amerykańskiego imperializmu. - Bardzo państwa proszę o spokój. - Burek próbował spacyfikować aktyw SZSP, ale ja widziałem, że cały drży ze zdenerwowania. Był delikatnym, wrażliwym człowiekiem, zupełnie nieprzygotowanym na chamstwo i zdziczenie niechcianych gości. - Pan Barańczak odpowie na państwa pytania po wykładzie. Od jakiegoś czasu wykłady Latającego Uniwersytetu były w Warszawie zrywane przez aktywistów studenckiej organizacji. W domu Kuronia doszło do prawdziwej bijatyki, ale na naszych wykładach nigdy nie dochodziło do burd. Jakież to zresztą były zajęcia? Było nas sześć, osiem osób, wszyscyśmy się znali, a tu dzisiaj taki klops. Nie dawali nam dojść do głosu, na jedno nasze słowo mieli trzy swoje. Z tej setki zgromadzonych przynajmniej dwie trzecie nie przyszło tu słuchać wywodów o poezji. Patrzyłem na coraz nowych zadymiarzy. Co i rusz któryś podrywał się na nogi, aby wykrzyczeć starannie przygotowany tekst. Oglądałem ten spektakl ze zdumieniem. W którymś momencie wydało mi się, że za chwilę Burek, później Barańczak, a na końcu Jacek też zaczął krzyczeć: Barańczak, życiorys. Czułem się jak w świecie groteski. Zacząłem na głos czytać wiersze. Jeden po drugim. Coś tam sobie krzyczeli, a ja czytałem wiersze. Usłyszałem kilka głosów nawołujących do spokoju. Robiło się coraz ciszej i ciszej, aż wreszcie docierał do mnie już tylko mój własny głos. Tak dzisiaj myślę, że tych wierszy z betonu i stali nikt by już nie rozumiał. Ich język, język peerelowskich gazet, transparentów, haseł produkcyjnych, kogo on dzisiaj obchodzi? I całe szczęście. - Zje pan coś? - zapytał mój nowy sąsiad i wyciągnął do mnie dłoń, w której trzymał pomarańczę. Pokręciłem przecząco głową. Kiedyś Juta, to już był koniec komuny, szła do domu z naszą maleńką córką. Dziecko zatrzymało się przed budą, w której pełno było egzotycznych, zupełnie niedostępnych przeciętnemu zjadaczowi chleba artykułów. - Chcę pomalańckę - wydarła się Magda. Cała pensja Juty to było wówczas dwanaście dolarów. A za kilogram pomarańczy musiała zapłacić trzy. Wyciągnęła pieniądze i kupiła owoce. Przepłakała całą drogę do domu. - Wie pan co? - odezwał się mój sąsiad-pacjent. - Jak stąd wyjdę, pojadę do Algierii. Mam dosyć francuskiego zimna. Miałem dziewięć lat, kiedy de Gaulle sprzedał Arabom Algierię. Niech pan patrzy, co tam się teraz dzieje. Dzicz i nic więcej. Ale ja znajdę tam swoje miejsce. Całe moje wspomnienia to Algieria - rozmarzył się. - A z Arabami sprzedał i nas. Wie pan, co to znaczy budować życie od nowa? Od zera? Chciałem mu odpowiedzieć, że całe moje dzieciństwo to było więzienie. Oczywiście nie w dosłownym znaczeniu tego słowa. W domu czułem się jak w więzieniu, w szkole, na ulicy, wszędzie. I zawsze byłem sam. Przez niedomknięte drzwi zajrzała do sali Anne Catherine i skinęła na mnie palcem. Nie odwiedzała mnie przez dwa dni. Przeszliśmy do pustego gabinetu zabiegowego. Przepuściła mnie przed sobą i ledwie zamknąwszy drzwi, objęła mnie ramieniem. - Miałam zły dzień - powiedziała. Widziałem, że płakała. Przytuliłem ją mocno. Znów doszło do mnie, że używa dobrych perfum. Pomyślałem, że kiedyś jej takie kupię. - Musimy coś wymyślić. Za trzy dni wypiszą cię z kliniki - oświadczyła. - Oczywiście nie pamiętasz, gdzie mieszkałeś przed wypadkiem? - Popatrzyła mi głęboko w oczy i po chwili dodała: - Nawet gdybyś pamiętał, pewnie byś mi nie powiedział, prawda? Pokiwałem głową. Wziąłem jej rękę i śmiejąc się, napisałem na szybie jej palcem: Mogę cię zabrać na wyspę. Na szczęśliwą wyspę. Popukała się palcem w czoło. Ale bez złości, raczej z odrobiną nonszalancji. - Zanim mnie tam zabierzesz, pomieszkasz u moich przyjaciół. Wyjechali na sześć miesięcy do Senegalu. Będziesz miał dużą bibliotekę i psa do opieki. Zwłaszcza te książki były mi potrzebne. Całe moje mieszkanie było nimi wypełnione od podłogi aż po sufit. Od dawna wiedziałem, że już ich wszystkich nie przeczytam. Zabraknie czasu. Do gabinetu weszła pielęgniarka. - O, przepraszam, pani doktor - wydukała, jakby obecność w tym pomieszczeniu lekarki i pacjenta była czymś nadzwyczajnym. Anne Catherine nie odezwała się do niej ani słowem. Co więcej, odwróciła się demonstracyjnie w stronę okna. Pielęgniarka zręcznie zawiesiła na zgiętym ramieniu pojemniki z płynami i nie patrząc w naszą stronę, wyszła na korytarz. Z przesadną starannością domknęła za sobą drzwi. - Nie mogę być tu z tobą zbyt długo. Zresztą, będziemy jeszcze mieli dla siebie czas. Pocałuj mnie i idź do siebie. Pierwszy raz w życiu kobieta dyktowała mi, jak mam postępować. Spełniłem jej życzenie, a przy okazji, jakby mimochodem, ze zdziwieniem spostrzegłem, że zupełnie nie jestem podniecony. Roześmiałem się. Całowałem kobietę, przytulałem ją do siebie i nic, zupełnie nic. Lekarka spojrzała na mnie z niemym wyrzutem i po raz drugi popukała się w czoło. - Jesteś zdrowo szurnięty. W co ja się ładuję? - zapytała samą siebie. 13 Zerwałam się wcześniej niż zwykle. Od iluś dni spałam źle albo bardzo źle. Budziłam się co kilkadziesiąt minut, spoglądałam na zegarek, zamykałam oczy, próbowałam drzemać, ale nic z tego nie wychodziło. - Gdzie cię znów diabli niosą? - Marius nie znosił mojego ciągłego przewalania się z boku na bok. Miał delikatny sen i każdy mój ruch wybijał go ze snu na wiele minut. – Chyba muszę się wynieść do salonu. Tak się nie da żyć. - Jeśli musisz. W gruncie rzeczy nie miałam nic przeciwko temu, żeby zaczął sypiać samotnie. - Jedziesz do szpitala? - zagadnął; widziałam, że chce uniknąć kłótni. - Przecież masz dzisiaj wolne. - Mam jakieś konsultacje - skłamałam. - Muszę pomóc Chrisowi. Ma nietypowy przypadek. Marius usiadł w łóżku i zaczął przecierać oczy. - Szybko wrócisz? - zapytał. - Koło południa. - Pójdziemy wieczorem do kina? Grają „Porozmawiaj z nią” Almodovara. - Jeśli nie będę zbyt zmęczona... Marius wiedział, że lubię całą wielką hiszpańską trójkę - Bunuela, Saurę i Almodovara. Uwodził mnie mroczny nastrój ich filmów, tajemnica, samotność, niedopowiedzenie, wyzwalanie się ze sztywnych więzów tradycji, z kultu rodziny. Było w ich filmach coś, nie umiałabym do końca tego określić, co pozwalało mi się identyfikować z bohaterami wszystkich ich dzieł. Choć, jak każdy egoista, uważałam swoje życie za co najmniej równie ciekawe. Usiadłam obok niego na łóżku. Przytulił mnie i zaczął całować. Chyba opacznie zrozumiał moje zachowanie. - Marius - szepnęłam - przestań. Muszę ci się do czegoś przyznać. - Tak? - zapytał, nie przestając obmacywać moich piersi. - Tak, kotku... - Nie jestem żadnym kotkiem. Nie dotykaj mnie. Nie mam ochoty na seks. Czuję się... - Nie masz chęci pieprzyć się ze mną czy w ogóle? - przerwał mi brutalnie. - Dobrze wiesz, że nie mam innych facetów, więc nie traktuj mnie jak dziwki - skłamałam, bo dobrze wiedziałam, że był mężczyzna, który mógłby ze mną teraz zrobić wszystko, na co tylko miałby ochotę. Byłam gotowa spełnić każdą jego zachciankę. - Więc ze mną? - Na to wychodzi. - No, to mamy problem. Chcesz o tym porozmawiać? - Chyba nie. W każdym razie nie teraz. - Zapatrzyłaś się na Madaleine - Marius za wszelką cenę starał się znaleźć wytłumaczenie mojego zachowania. - Nie mieszaj jej do tego, ona nie ma z tym nic wspólnego. Pocałowałam go w nieogolony policzek, a później popatrzyłam mu prosto w oczy. Wiele kobiet jeszcze by na niego poleciało. Nie ze względu na urodę. Niestety tył i dawało się to zauważyć nawet pod grubą warstwą maskujących tę przypadłość ubrań. Tracił też włosy na czubku głowy. Co gorsza nie dbał o siebie, dużo palił, twarz mu pożółkła, kaszlał. Ale miał wysoką pozycję zawodową, gwarantował swojej partnerce odpowiedni standard życia. Przyszło mi do głowy, że z inną kobietą mógłby być znacznie szczęśliwszy niż ze mną. A ja bez niego? - Chcesz się ze mną rozstać? - zapytał. Może dawno trzeba było to zrobić? Gwałtownie zaprzeczyłam. Nie dał mi przecież najmniejszego powodu do rozwodu. Ciekawe, czy miał, będąc ze mną, inne kobiety? Roześmiałam się. Nie, to niemożliwe, pomyślałam, ale w tym samym momencie, drugi głos w tym wewnętrznym dialogu zapytał: A dlaczego nie? No właśnie, dlaczego nie? - Pójdę już - powiedziałam, wstając. - A wieczorem wybiorę się z tobą do tego kina. Pokiwał głową, położył się i przykrył twarz poduszką. - Zabiję się, jeśli mnie opuścisz. Tego tylko brakowało. Od dziecka uwielbiałam szantaże. Ten debil już raz tego próbował. Wtedy dałam się ubłagać, żeby z nim zostać. Znałam te jego zagrywki aż do bólu. Był żałosny. - Nie wierzysz? - Marius odsłonił twarz. Po policzkach ciekły mu łzy. - Daj spokój - poprosiłam. - Marius, muszę odpocząć. Nic się nie stało, więc nie wal mnie w łeb samobójstwem. Zresztą, rób, co chcesz. Wzięłam szybki prysznic, katując się na przemian zimną i gorącą wodą. Poczułam, jak krew zaczyna mi szybciej krążyć w żyłach. Przez lata nie znosiłam wczesnego wstawania, lubiłam długo spać. A teraz działo się ze mną coś dziwnego. Spałam nie dłużej niż pięć godzin, ale wciąż funkcjonowałam całkiem dobrze. Zjadłam jabłko, wypiłam szklankę soku i pognałam do auta. Jak to dobrze, że mamy miejsce parkingowe pod naszym blokiem. Ulice były gęsto pokryte śniegiem. Całą noc musiało sypać. Włączyłam radio i do oporu przekręciłam pokrętło dźwięku. Samochód aż drżał od głośnej muzyki. Ruszyłam z piskiem opon, ledwie mieszcząc się w wąskim łuku na podjeździe. Grał niemiecki zespół o nazwie Rammstein. Nigdy wcześniej nie słyszałam tej grupy, ale rytmiczny huk pozwolił mi odgonić resztki snu. Darłam się razem z nimi. W szpitalu nawet nie przebierałam się w lekarskie ciuchy. Pobiegłam wprost na oddział. - Zostaw to - powiedziałam, widząc, że mój facet bierze się do śniadania. - Zjemy razem. Odebrałam za niego wypis i razem zeszliśmy do depozytów. Starannie przejrzał swoje rzeczy. Uśmiechnął się na widok szalika. Przeleżał w szpitalu prawie dwa miesiące. To cud, że wyszedł z tego wszystkiego bez szwanku, bez najmniejszego fizycznego uszczerbku. Wiedziałam przecież, że zaraz po opuszczeniu kliniki zacznie ze mną rozmawiać. Byłam tego pewna. Przed szpitalem wziął mnie za rękę i przez chwilę wystawiał twarz do padającego śniegu. Było zimno, marzłam, więc chciałam go pociągnąć do samochodu. Ale on, jakby zamierzając pokazać mi swoją siłę, przytrzymał mnie i nie pozwolił ruszyć się z miejsca. - Chodź wariacie, zdążysz się jeszcze napatrzyć na śnieg - jęknęłam, bo zamiast ciepłych kozaków miałam na nogach cienkie półbuty. Puścił moją rękę, zebrał z chodnika dużą garść śniegu i ulepił kulę. - Nie waż się we mnie rzucać - krzyknęłam, biegnąc do auta. Ale on, pocierając ręką o rękę, rozgniótł śnieg w dłoniach. Zza szyby samochodu widziałam, jak się uśmiecha. Zrozumiałam, że jest szczęśliwy. Zresztą, pewnie każdy na jego miejscu byłby szczęśliwy. Wsiadł do samochodu i delikatnie przytrzasnął drzwi. Rozejrzał się, jakby czegoś szukał. Wyjął z paczki papierosa, powąchał go, włożył do ust, poczekał, aż rozżarzy się samochodowa zapalniczka i przypalił. Zaciągnął się głęboko, ale zaczął gwałtownie kaszleć. - Wyrzuć to gówno, przecież widzę, że nie palisz - natarłam na niego ostro. - Przede mną nie musisz się popisywać. Wiem, że jesteś dorosły. Posłusznie przydusił papierosa w popielniczce. Kiedy byliśmy na obwodnicy, położył mi głowę na ramieniu. - Chcę cię pocałować - szepnął mi wprost do ucha. Zdawało mi się, czy naprawdę usłyszałam jego głos? Jeśli się nie pomyliłam, miał słaby, chropawy akcent. - Co powiedziałeś? - Chciałbym cię pocałować - powtórzył głośniej i nie zważając, że właśnie wyprzedzałam jakiegoś busa na hiszpańskich numerach, zasłaniając mi całą szybę, zaczął mnie całować. - Merd! - wrzasnęłam. - Pozabijamy się. Chyba było mu wszystko jedno. Nie słuchając protestów, rozpiął mój biały kożuszek i położył głowę na moich kolanach. Poczułam się jak nastolatka. 14 Zerwałem się wcześniej niż zwykle. Chciałem się ogolić, ale mój sąsiad syknął na mnie i uciszył gestem dłoni. Wróciłem do łóżka i bezmyślnie gapiłem się w sufit. Niecierpliwiłem się, chciałem, żeby już była ze mną. O siódmej Theresa, młodziutka pielęgniarka z twarzą aniołka, po raz ostatni kazała mi zmierzyć temperaturę. - Dziś pan wychodzi? - zapytała, biorąc ode mnie termometr. Wziąłem się do śniadania, kiedy do pokoju wpadła Anne Catherine. Była rozpromieniona, wyglądała na szczęśliwą. - Zbieraj się, zostaw to śniadanie. Zrobię ci coś lepszego, dużo lepszego - obiecała. - Pani doktor - jęknął mój sąsiad. Przecząco pokręciła głową. - Dzisiaj nie jestem panią doktor. Zabieram panu towarzystwo. - Aha - mruknął ze zrozumieniem i oblizując się lubieżnie, puścił do mnie oko. Chciało mi się z niego śmiać. Kiedyś ty, dziadku, ostatni raz miał kobietę? Ale nie odezwałem się. Podałem mu rękę i delikatnie uścisnąłem. Na zewnątrz było zimno, padał śnieg, a ja w mojej cienkiej kurcinie zupełnie nie byłem na to przygotowany. Wzięła mnie za rękę i pociągnęła do samochodu, małej zielonej corsy. Nie byłem przyzwyczajony do jazdy po prawej stronie. Od lat to ja prowadziłem samochód. Anne Catherine była słabym kierowcą. Nie zważała na przepisy, czasami miałem wrażenie, że nie wie, kto ma na skrzyżowaniu pierwszeństwo. Coś do mnie mówiła, ale nie zwracałem na nią uwagi, po dwu miesiącach leczenia byłem ciekaw miasta, ruchu, ludzi. - Słuchasz mnie? - jak zza jakiejś zasłony dotarły do mnie jej słowa. Pokiwałem głową. A jakże, pewnie, że cię słucham. Przecież nie mam teraz nikogo innego, nie mam się na kim oprzeć, jestem od ciebie całkowicie uzależniony. - Będziesz do mnie mówił? - zapytała. Położyłem głowę na jej ramieniu i szepnąłem do ucha: - Chcę cię pocałować. I nie czekając na reakcję, pochyliłem się do jej ust. Znów coś krzyczała, nawet zaczęła mnie okładać jedną ręką. Czego ona chce? Rozpiąłem jej kożuch i wsunąłem rękę pod kolorową spódnicę. Wyprężyła się, lekko uniosła do góry. Odpiąłem pas i niczym już nie skrępowany położyłem głowę na jej kolanach. Przez chwilę zajmowała się tylko samochodem, a potem zaczęła mnie głaskać po włosach. Miała delikatne, długie palce. Jechaliśmy prawie pól godziny. Dom jej przyjaciół był na przedmieściach, ale całkiem blisko zauważyłem stację metra. To dobrze, pomyślałem, będę mógł się ruszać bez samochodu. - Podoba ci się? - zapytała, kiedy weszliśmy do środka. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, rzuciła się na mnie z radosnym skowytem duża, czarna suka curry blue. Uwielbiałem takie psy. Drapałem ją pod uszami, po pysku, a ona aż się posikała ze szczęścia. - No nie - Anne Catherine nie mogła powstrzymać śmiechu. - Zobacz, co ty wyprawiasz z kobietami. Sprawnie powycierała podłogę, rzuciła ścierkę do umywalki i starannie ją opłukała. Zdjąłem kurtkę i podszedłem do przeszklonej ściany naprzeciw drzwi. To było fantastyczne. Wewnątrz domu było niewielkie patio z rosnącą pośrodku przepiękną brzozą. Poczułem, jak Anne Catherine obejmuje mnie rękoma od tyłu i przytula twarz do moich pleców. - Zdradzisz mi wreszcie, jak masz na imię? - zapytała. - Jaąues - skłamałem. - A po polsku Jakub, Kuba. - Kuba - powtórzyła. - Ładnie. I po polsku, powiadasz. Odwróciłem się, wziąłem ją za rękę i poprowadziłem na górę, prosto do sypialni. Szedłem na wyczucie, ale bez trudu trafiłem tam, gdzie chciałem. - Rozbierz się - poprosiłem. - Zaraz do ciebie przyjdę. Poszedłem do łazienki, popatrzyłem w lustro. Czemu to robię? Namydliłem twarz, a później opłukałem ją zimną wodą. Kiedy wróciłem do sypialni, zobaczyłem Anne Catherine aż pod brodę przykrytą wełnianym pledem. Musiała być pedantką w każdym calu. Starannie ułożyła na krześle swoją bieliznę. Czarne pończochy, czarne wąziutkie majtki i czarny biustonosz leżały na wierzchu. - Lubisz czerń? - zapytałem. Kiwnęła głową i wyciągnęła do mnie rękę. - Chodź, mój Polaczku. Bez pośpiechu zrzuciłem z siebie ciuchy, wsunąłem się pod pled i dokładnie przykryłem i jej, i swoje plecy. Przejechałem ręką po maleńkich piersiach. Jezu, nigdy nie miałem kobiety o tak małych cyckach. Anne Catherine leżała bez ruchu, jak sparaliżowana. Całowałem jej nagie ciało, ale jeszcze przez długi czas zupełnie nie czułem podniecenia. Zacząłem się zastanawiać, co się ze mną dzieje. Była fatalną partnerką. Jakby faceci, których miała przede mną, niczego jej nie nauczyli. Zupełnie nie wiedziała, co zrobić z rękoma. - No, obejmij mnie - poprosiłem. - Kotku, nogami też. Reagowała jak automat, ale nie było w niej nawet odrobiny szaleństwa. Kochaliśmy się prawie godzinę, zrobiłem dosłownie wszystko, co w takiej sytuacji może zrobić mężczyzna. Ki diabeł? Pierwszy raz w życiu poczułem, że nie sprawdzam się w łóżku. Kiedy było po wszystkim, objęła mnie ramieniem i przytuliła całą mocą swych pięćdziesięciu kilogramów. - Nie przejmuj się - poprosiłem. Ale jakbym strzelił kulą w płot. Widziałem, że niczego nie rozumie. - Czym mam się nie przejmować? - zapytała. W jednej sekundzie zrozumiałem, że moja pani doktor mogłaby brać korepetycje u wszystkich moich dotychczasowych partnerek. - Anne Catherine, było ci ze mną dobrze? Wyczuła chyba we mnie cień rozczarowania. - Raczej tak - powiedziała z wahaniem. - Choć nikt do tej pory tak mnie nie kochał. No cóż. Nie chciałem jej ranić ani zadawać zbyt wielu pytań. - Anne Catherine, ilu miałaś w życiu facetów? - Odwal się - burknęła. - Było ci źle, tak? Skinąłem głową. - Nie najlepiej, ale jeszcze raz powtarzam, nie przejmuj się, będzie lepiej. - Będzie albo i nie będzie - przedrzeźniała mnie. - No, dobra, byłam spięta, to dlatego. A kochałeś mnie inaczej, bo żaden facet w takim stopniu nie używał przy tym rąk. Poszliśmy pod prysznic. Była ładna, ale strasznie chuda. I miała nieproporcjonalnie duże, jak na tak małe piersi, sutki. Zaczęła mnie żartobliwie kuksać w bok, a ja, aby ją rozśmieszyć, przez chwilę napinałem mięśnie udając Schwarzeneggera. Stanęła mi na stopach. Wziąłem ją pod brodę, uniosłem głowę do góry i pocałowałem. Przynajmniej to robiła dobrze. 15 Rozczarowanie? Za nic w świecie. Chciałam go i miałam. Samolubnie, egoistycznie, tylko dla siebie. Ciekawe, co by na to powiedziała Madaleine. Milczał, kiedy robiłam mu śniadanie, kiedy jedliśmy, ożywił się, dopiero gdy pokazywałam mu bibliotekę. Z zaciekawieniem sięgał po kolejne książki. - Kuba, co robiłeś w Polsce? - zapytałam. Potarł palcami o usta, jakby zastanawiał się, co może, albo raczej co chce mi powiedzieć. Wreszcie wzruszył ramionami. - Boisz się mnie? - pytaniem odpowiedział na pytanie. - Tak, z każdym pacjentem, który milczy dłuższą chwilę, chodzę do łóżka, a później się boję - zakpiłam. Popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie, czule, ale jednocześnie jakby chciał mi powiedzieć: siedź na swoim miejscu, kobieto, i czekaj, aż sam ci opowiem swoją historię, nie ponaglaj, nie przyśpieszaj, wszystko ma swój czas. Wyciągnął do mnie ręce. - Chodź do mnie - poprosił. Posadził mnie na kolanach, ale nie tak zwyczajnie z nogami na bok, tylko na wprost, twarzą w twarz. W mojej króciutkiej, wąskiej spódnicy nie było to zbyt wygodne, więc zgarnął ją do góry, tak że miałam odsłonięte nogi aż do pośladków. - Nie jestem do końca pewien, kim byłem - oznajmił. - Trudno ci pewnie uwierzyć, ale nie wszystko pamiętam. Sądzę, że kiedyś byłem prawnikiem, później dziennikarzem, pisarzem. Ale mogę się mylić - zastrzegł. - Kiedy w Polsce rządzili komuniści, siedziałem w wiezieniu, tylko co do tego nie mam wątpliwości. Przytulił się do mnie, jak mały psiak. Wtulił głowę w moje piersi i trwał tak bez ruchu dłuższą chwilę, jakby mnie obwąchiwał. - Muszę jechać. Za rogiem masz knajpę, zjedz tam obiad, lodówkę też masz pełną. Wieczorem zadzwonię, a jutro po szpitalu przyjadę do ciebie. - 1 zostaniesz na noc? - zapytał z nadzieją w głosie. - Zobaczymy. Pocałowałam go czule. - Aha, pamiętaj o psie. Znasz Paryż? Dam ci na wszelki wypadek plan. - Kiedyś tu byłem. Trzy dni. Czternaście lat temu. Przez dziurę w cmentarnym płocie. - Zaczął się śmiać. - Przez jaką dziurę w płocie? Odbija ci? - Opowiem ci innym razem - droczył się ze mną. - Opowiedz teraz - poprosiłam. - Jechaliśmy we trzech z Berlina. Markiewicz i ja nie mieliśmy francuskiej wizy, a wtedy cała Europa wymagała od Polaków wiz. Nasz kumpel, Krzysio Fraizler, miał niemiecki paszport, więc bez problemów mógł przekroczyć granicę. Namawiał nas, żebyśmy jechali razem z nim. Przekonywał, że nikt nas nie będzie kontrolował. Ale baliśmy się. Krzysztof przejechał granicę i czekał na nas może pięćset metrów od posterunku. Poszliśmy na cmentarz, który był dokładnie na granicy. Po jednej stronie chowano francuskich, a po drugiej niemieckich zmarłych. Pewnie żeby grabarz się nie pomylił. Pośrodku postawiono drucianą siatkę. Wystarczyło przejść kawałek, znaleźć dziurę i już się było we Francji. Twoja ojczyzna nie była zbyt dobrze chroniona. Później na autostradzie był jakiś wypadek, żandarmi zatrzymywali samochody, ale nam kazali jechać. At, takie bzdury. - Gdzie mieszkałeś? - Na Montmartrze, u znajomej architektki. - Jak się nazywała? - zapytałam, bo przyszło mi do głowy, że Marius mógłby ją znać. - Wanda Roux. Dziwna, piękna dziewczyna. Wyjechała z Polski w sześćdziesiątym ósmym, wyszła tu za mąż, skończyła studia. Ponoć dwa lata temu umarła na raka płuc. - Ile miała lat? Wzruszył ramionami, zastanawiał się przez chwilę. - Była starsza ode mnie, ale niewiele. Może cztery, może pięć lat. Czemu pytasz? - Mój mąż jest architektem. - Sławnym? - Dość. Na tyle, że ciągle go chcą. Ma dużo pracy. Wstałam, a on mnie nie zatrzymywał. Pomógł mi się ubrać i wyszedł ze mną do auta. Przez cztery godziny, które spędziliśmy razem, śnieg całkiem przysypał szyby, dach i maskę. Zaczął go odgarniać gołymi rękoma. - Przestań - poprosiłam. - Zmarzniesz. - Nie rozpuszczę się - powiedział i dalej zgarniał śnieg, aż wszystkie okna były czyste. Odjeżdżałam, a on stał przed domem, jakby nie mógł nacieszyć się odzyskaną swobodą. Co mnie w nim tak pociągało? Pisarz. To ciekawe. W przeciwieństwie do Madaleine nigdy nie marzyłam o artyście. Ale w nim było coś, czego do tej pory nie spotkałam u innych mężczyzn. Był ciepły i przelewał to ciepło na mnie. Zdałam sobie sprawę, że będzie z tego kłopot. Może nawet już był? Zanim dotarłam do domu, już za nim tęskniłam. Wariatko - zganiłam się w myślach - chcesz się w nim utopić? - Co tak długo? Zupełnie nie spodziewałam się zastać w domu Mariusa. - Dzwoniłem do szpitala. Nie potrafili cię znaleźć, mówili, że byłaś, ale z samego rana wyszłaś z jakimś mężczyzną. - Czyżbyś był zazdrosny? - Roześmiałam się. - Nie z jakimś mężczyzną, tylko z naszym pacjentem. Pojechaliśmy do elżbietanek na badania. Nasz tomograf jest do dupy. Kłamałam jak z nut. Od dziecka umiałam kłamać, a dziś przychodziło mi to zupełnie bez kłopotu. - Nie poszedłeś do pracy? - swobodnie zmieniłam temat. - Pracowałem w domu. Chodź, pokażę ci - popchnął mnie lekko do pracowni. Na desce miał jakiś projekt. - Jak ci się podoba? - zapytał, pochylając się nade mną. - Ładnie pachniesz. Jakieś nowe perfumy? - Tak, zupełnie nowe. Jesteś okropny, nie zauważyłeś, że używam ich od pół roku. Ten łuczek - pociągnęłam palcem po kalce - zupełnie nie pasuje do reszty. Za wysoko i niefunkcjonalnie. Choć nie byłam architektem, Marius miał zaufanie do mojego gustu i często korzystał z moich dyletanckich rad. - Oczywiście, że nie pasuje, ale to wymóg klienta, nic nie poradzę. - Szanuj nazwisko - poradziłam mu bez złośliwości, ale Marius tylko się naburmuszył. - No, no - cmoknęłam go w policzek - nie gniewaj się. Zostawiłam go w pracowni, a sama poszłam do kuchni przygotować jakiś obiad. Włączyłam radio. Wciąż trąbiono o zbliżającej się wojnie z Irakiem. Nasz prezydent kategorycznie się jej sprzeciwiał. Nie lubiłam Ameryki, ale w tym wypadku nie miałam wątpliwości, po czyjej stronie jest racja. Usłyszałam zgrzyt klucza w zamku, a po chwili huk zatrzaskiwanych drzwi. Dlaczego to cholerne dziecko nigdy nie może zamknąć ich cicho? - Cześć. W progu stała Nathalie. Nawet nie otrzepała ubrania ze śniegu. Zaraz będę musiała po niej sprzątać. - Cześć - odpowiedziałam. - Zobacz, co robisz. Całe mieszkanie będzie w błocie. Nie mogłaś tego śniegu zostawić na korytarzu? - Nie marudź, wyluzuj - rzuciła beztrosko. - Woda paruje, do jutra jej nie będzie. Co na obiad? Popatrzyłam w jej zadowoloną twarz, powoli uniosłam po brzegi wypełniony wodą garnek i cisnęłam go do zlewu. - Pewnie, do jutra wyparuje. Jestem na luziku. A obiad będzie, jak go zrobisz. Widziałam, że nie rozumie, o co mi chodzi. Ale było mi to zupełnie obojętne. Poszłam do salonu, położyłam się na kanapie, wzięłam do ręki pilota i w ciągu parunastu sekund przejechałam po wszystkich programach. W Planet był bardzo ciekawy film o szympansach. 16 Rozczarowanie? To chyba właściwe słowo. Tylko czego ja od niej oczekiwałem? Anne Catherine, jedyne, co przychodziło mi do głowy, to to, że jest bardzo samotna. Nie chciała opowiadać o swojej rodzinie. Przyjdzie na to czas, powiedziała. Może przyjdzie, może nie. Każdy ma swoje tajemnice. Powinienem wracać do Polski. Nikt nie wie, gdzie jestem. Taki pomysł na ucieczkę chodził mi po głowie od lat. Gdybym nie miał tego wypadku, pewnie należałoby go wymyślić. Od kogo ta ucieczka? Od żony, dzieci, rodziców, a może od starości? To, niestety, najbardziej prawdopodobne, ale od tego nie da się uciec. A może od tego szamba, które zalewa Polskę, od tych elit, kłamstw, kolegów robiących kariery, łatwych dziewczyn, gotowych się sprzedać za ogrzanie się czyimś sukcesem? Chciało mi się krzyczeć. Z bólu, który rozpierał mnie od środka. Poszukałem w szafie jakiegoś ubrania. Gospodarz musiał być grubszy ode mnie, bo wszystkie rzeczy były zbyt obszerne. Założyłem gabardynową jesionkę. Sięgała mi prawie do kostek. Wziąłem plan, który zostawiła mi Anne Catherine i ruszyłem w miasto. Na dworze było ciemno. Szedłem i szedłem, chciałem się zgubić. Nogami roztrącałem lodową breję. Wąską uliczką dotarłem do jakiegoś starego barokowego kościoła. Wszedłem do środka. Wszędzie panował półmrok, rozświetlany jedynie płomykami wąskich świec, stojących przed tabernakulum i bocznymi ołtarzami. Zatrzymałem się przy jednym z nich i długo wpatrywałem się w niespecjalnie wyeksponowany mały obraz. Zupełnie nie pasował do kościoła, ale widać w nim było rękę mistrza. Stałem tak i stałem, aż wreszcie poczułem lekkie dotknięcie czyjejś dłoni. Odwróciłem się. Za mną stał zakonnik w długim brązowym habicie. - Podoba ci się? - zapytał, wskazując obraz. - Bardzo - przyznałem. - Masz dobry gust. To Boucher, Francois Boucher. Chcesz zobaczyć inne jego dzieło? Skinąłem głową, a zakonnik wziął mnie pod ramię i poprowadził w głąb kościoła. Drugi obraz był chyba jeszcze lepszy od poprzedniego. - Dlaczego te obrazy są w kościele? - zapytałem. Mój przewodnik popatrzył mi w twarz, jakby nie rozumiejąc pytania. - Miejsce jak każde inne. Boucher nie był malarzem religijnym - przyznał - ale kościół dostał te obrazy w spadku. Darczyńca za życia uzgodnił z przeorem, że tu będą wisieć. I wiszą. Usiadłem w ławce, a chudy zakonnik zajął miejsce obok mnie. - Nie chciałbym burzyć twego spokoju, ale może chciałbyś porozmawiać? - zapytał. - O czym? O malarstwie, o Bogu? - Rzadko kto przychodzi do kościoła rozmawiać o malarstwie, ale jeśli chcesz? - Z Bogiem mam pewien kłopot. Pewnie podobny do kłopotu Spinozy. - To zabawne - przerwał mi zakonnik. – Doktoryzowałem się z Hobbesa. - Jeśli Bóg jest materialnym wszechświatem, to równie dobrze można powiedzieć, że Boga nie ma. - A nie ma? - zapytał. - Nie gorszy księdza to pytanie? - Nie ma pytań złych i dobrych. Każde jest warte chwili uwagi. Dziecko po urodzeniu pyta o wszystko, o najprostszą, dla nas wydawałoby się oczywistą sprawę. Musisz mu tłumaczyć, wyjaśniać, dopowiadać. Spinozę niektórzy brali za ateistę, a on widział Boga wszędzie. Może był mądrzejszy od innych? Pokiwałem głową. - Cóż mi po cudzej mądrości? Ojciec chce mnie przekonać do łaski. A żeby przekonać, trzeba uwierzyć. To wiary mi brakuje, a nie materialnego cudu. Miałem w młodości przyjaciela. Niczego mu w domu nie brakowało. Rodzice byli zamożni, kochali go na równi z dwiema siostrami. Ale on zszedł na złą drogę. Przestał się uczyć, pił, brał narkotyki. Później się odnalazł. Dziś pisze świetną muzykę do filmów, jest rozrywany przez reżyserów. Lata po całej Europie, po Stanach, zbiera nagrody na wszystkich festiwalach. Pan Bóg daje jednak i odbiera. Osiem lat temu zmarło mu dziecko, a on znalazł spokój w jakimś duszpasterstwie. Nie dziwi to księdza? Najpierw zabrać, a dopiero później dać, najpierw cierpieć, a dopiero później poznać wartość życia samą w sobie. - Biednyś. - Ksiądz ścisnął mnie za ramię. - Walczysz z samym sobą. Ludzie ci potrzebni, synu. Ludzie, którzy obdarzą cię miłością, którym zaufasz, dla których się odnajdziesz. - Proste recepty - zakpiłem. - Uciekłem od ludzi, a ksiądz namawia mnie do powrotu. - Dawno jesteś we Francji? - zakonnik zmienił temat. - Dwa miesiące. Skąd ksiądz wie, że nie jestem Francuzem? - 1 co tu robisz? - Nie zamierzał odpowiadać na moje pytanie. Wzruszyłem ramionami. - Nic nie robię. Dziś wyszedłem ze szpitala, kochałem się z kobietą, która ma męża, sam porzuciłem rodzinę. Nie chcę wracać do moich poprzednich zajęć. Od dawna mam poczucie zawalenia się mojego świata. Wie ksiądz, co jest dla mnie ważne? Nie zapytał co. Patrzył mi w twarz, a ręką jednostajnie stukał w oparcie ławki. - Nie jest ksiądz ciekaw? - Sam mi powiesz. - Ważne jest tylko to, co zrobię własnymi rękoma. Najchętniej głowę wyłączyłbym z mojego życia, odciął wspomnienia. Pozostawił ucho wrażliwe na muzykę, oczy dla malarstwa i ręce do pracy. Jak najcięższej. Takiej, po której jak jakieś bydlę mógłbym się tylko zwalić w barłóg i spać nieprzytomnie. - Mocno grzeszyłeś - bardziej stwierdził, niż zapytał. - Mało we mnie dobra - przyznałem. - Pójdę już, nie będę księdza dłużej męczył. Wstałem, aby odejść, ale zakonnik przytrzymał mnie za rękaw. - Jutro wyjeżdżam do Włoch. Przepraszam, że nie mogę cię wspomóc. Dam ci adres - wyjął z kieszeni habitu kartkę i zaczął coś na niej pisać - dobrego terapeuty. Pójdź do niego i powołaj się na mnie. Potrzebny ci lekarz, nie ksiądz. A jeśli chodzi o malarstwo, w galerii Risse jest więcej obrazów Bouchera. Warto je zobaczyć. Podałem mu rękę, schowałem do kieszeni podaną mi kartkę i bez oglądania się za siebie ruszyłem do wyjścia. Trzaska na mój widok znów mało nie oszalała ze szczęścia. Wziąłem ją na smycz i poszedłem na krótki spacer wokół domu. Ledwie wróciliśmy, usłyszałem brzęczek telefonu. - Gdzie się podziewasz? Anne Catherine miała smutny, zaniepokojony głos. - Oglądałem kobiety na łąkach. - Znów sobie ze mnie kpisz? Nie pleć, nie mam nastroju do żartów. - Właśnie słyszę. Ale nie kpię. Kobiety były na obrazach. - Zgrabne? Tym razem ona postanowiła mnie rozśmieszyć. - Jak na mój gust zbyt tłuste. Mogłabyś się do nich trochę upodobnić. - Za nic w świecie. A na poważnie pokłóciłam się z córką i mężem. - Groźnie? - zapytałem. - Bez konsekwencji. Jutro będą mili, pojutrze może też, a później wszystko wróci do normy. Będą czegoś ode mnie wymagać, oczekiwać. A ja będę miała poczucie, że jestem złą matką i jeszcze gorszą żoną. Odechciewa mi się czasem żyć. Nie mogę już dłużej gadać. Całuję cię mocno, śnij o mnie. Odłożyłem słuchawkę i tak jak stałem, położyłem się do łóżka. Zanim o czymkolwiek pomyślałem, zapadłem w ciężki, odmóżdżający sen. 17 Trudno powiedzieć, kiedy zdałam sobie sprawę, że medycyna nie jest dla mnie najważniejsza. Może już na studiach, może tuż po ich ukończeniu. A może dopiero na stażu? Kiedy go poznałam, miałam dwadzieścia jeden lat. Gówniara, zapatrzona we własną urodę i w powodzenie u facetów. Marius był moim pierwszym mężczyzną. Kiedyś wpadł do nas do akademika, organizował jakiś protest, dziś już nawet nie pamiętam w jakiej sprawie. Chciał, żeby nasze studenckie radio zaczęło nadawać ich komunikaty. Nawet się jakoś do niego po piracku podłączyli. Wieczny rewolucjonista w wyciągniętym wełnianym swetrze. Chyba imponowali mu starsi, ci z sześćdziesiątego ósmego. W każdym razie wychował się na ich legendzie i sądził, że może im dorównać. Dużo palił i był nieśmiały. Nie wiem, czy mi się spodobał, z pewnością jednak zrobił na mnie wrażenie. - Będę go miała, założysz się? - zapytałam Luciena, mojego przyjaciela, który w naszym pokoju spędzał więcej czasu niż w swoim. - Butelka burgunda. - Lucien wyciągnął do mnie rękę. - To nie jest facet dla ciebie, pamiętaj - ostrzegł, ale dał mi jego adres. Marius mieszkał w mieszkaniu swojej ciotki w Montesson, kawał od centrum. Kiedy zobaczył mnie w drzwiach, nie krył zdziwienia. Chyba się nie spodziewał, że tak ładna dziewczyna może się nim zainteresować. Powiedziałam mu, że się o niego założyłam. Wydawał mi się wtedy taki dorosły, odpowiedzialny. Siedziałam u niego ze trzy godziny, gadaliśmy i gadali, aż wreszcie kiedy miałam wyjść, złapał mnie za rękę i zapytał: - Mogę cię pocałować? - Pewnie - odpowiedziałam. - Po to tu przecież przyszłam. Marius miał przede mną dwie dziewczyny, ale żadna nie nauczyła go całować. Szybko wyrwałam się z jego objęć. Odprowadził mnie do metra. - Spotkamy się jeszcze? - Był tak zabawnie bezradny, że aż rozczulający. Umówiliśmy się na sobotę, a później jakoś już poszło. Chciał ze mną szybko pójść do łóżka, a i ja pragnęłam mieć to wreszcie za sobą. Był jednak drobny feler, zresztą wcale, jak się okazało, nie taki drobny. Kiedy się tylko do mnie dobierał, odczuwałam straszny ból, on szedł do przodu, ja krzyczałam, on się cofał i tak przez trzy tygodnie. Możesz to sobie wyobrazić? Trzy tygodnie mnie rozprawiczał. Z czego się tak śmiejesz? Nic mi nie odpowiedział, tylko wsunął pod moją głowę rękę i delikatnie cmoknął mnie w szyję. - Pójdę zrobię kawę. Podniosłam się z kanapy i poszłam do kuchni. - Nie chcę ekspresu. Po prostu nasyp mi kawy do kubka i zalej wrzątkiem. Stał za mną i nawet nie prosił, tylko wydawał polecenia. - Egzotyczny Wschodnioeuropejczyk - zakpiłam. Chyba nie bardzo przypadł mu do gustu ten żart. - Jednym słowem słowiańska dzicz, ale dzięki niej mieliście czterdzieści pięć lat spokoju. Wziął swoją kawę, odwrócił się i poszedł do salonu. - Kuba - siadłam mu na kolana - kogo dzisiaj obchodzi ten spokój? Jak mawia moja córka, wyluzuj. Popatrzył mi w oczy tak, jakbym powiedziała straszne głupstwo. - Nawet nie wiesz, co gadasz. Ale nie rozmawiajmy o tym. Co było dalej? - Dalej? Szybko zaszłam w ciążę, więc mój porządnicki Marius się ze mną ożenił. Na tym ślubie byliśmy prawie sami. Jego ojciec nie żył, matki wyjechały do Ameryki, a mój ojciec - przez chwilę milczałam, zastanawiając się, jak mu o tym opowiedzieć - a mojego ojca nie chciałam znać. Podobnie jak siostrzyczki. Widziałam na jego twarzy zdziwienie. Ale nic nie mówił. - Mój ojciec jest prawnikiem. Od dziecka widziałam, jak się kłaniał odpowiednim ludziom, jak im właził w dupę i jak potrafił być okrutny wobec tych, którzy znaczyli mniej od niego. Zdradzał matkę, ale nie daj Boże, żeby ona łaskawszym okiem spojrzała na innego mężczyznę. Rzucał się na nią z pięściami. I jeszcze to, co mi zrobił... Tym razem nie był zdziwiony. Przytrzymał mnie za rękę. - Sopelku - wtedy pierwszy raz tak się do mnie odezwał - jeśli nie chcesz o tym mówić, to nie mów. Nie chciałam, za nic w świecie. Mój ojciec okaleczył mnie psychicznie na całe życie, ale niech sobie z tym żyje, niech mu to gryzie sumienie. - Nie chcę go znać. W każdym razie urodziłam Nathalie. Była piękną dziewuszką, a Marius kiepskim ojcem. Nie znosił jej krzyków, nieprzespanych nocy, pieluch. Wszystko to go odrzucało. Kiedy miała dwa miesiące, zostawił nas i wyjechał do Holandii zarabiać pieniądze. Tęskniłam do niego, ale i chciałam się wyrwać z tego pieprzonego domu, chciałam wrócić na studia, oderwać się od tych obowiązków. Miałam dopiero dwadzieścia dwa lata, a czułam się jak zwierzak wystawiany na pokaz w zoo. Po kolejnych dwu miesiącach zostawiłam Nathalie z opiekunką i pojechałam do Holandii. Mieszkał z trzema kolegami. Nie znalazłam w nim radości, zaczęliśmy się kłócić, wrzeszczeć na siebie. Rano, zamiast pobyć ze mną, jak zwykle poszedł do pracy. W pokoju został Marcel, brzydki, wstrętny facet. Nawet nie wiem, jak to się stało, że wylądowałam z nim w łóżku. To było obrzydliwe, ohydne, nie do opisania. Dzisiaj na samą myśl o tym cierpnie mi skóra. Wieczorem bez pożegnania wyjechałam do Paryża. Poczułam, jak Kuba wkłada mi ręce pod bluzkę. Te ręce były jak afrodyzjak. Jeszcze chwila, a rzucę się na niego. - Nie rób tego - poprosiłam. - Poczekaj, bo inaczej nigdy ci tego nie opowiem. Ale mnie nie słuchał. Wziął mnie na ręce, przez chwilę tak trzymał, później delikatnie opuścił na podłogę. Podszedł do wieży i włączył muzykę. Mark Knopfler śpiewał „Sailing to Philadelphia”. Kuba postawił mnie na swoich stopach i zaczął obracać w rytm muzyki. - Napiszesz o mnie książkę? - spytałam ni z tego, ni z owego. Nawet nie wiem, czemu mi to przyszło do głowy. Znów popatrzył na mnie, jakbym spadła z księżyca. - O czym ty mówisz, dziewczyno? Wiesz, co dla mnie jest ważne? Pokręciłam głową. Był podekscytowany, jakbym nastąpiła mu na niewidoczną ranę. - Przecież ja już nie potrafię pisać. Każda książka była dla mnie jak cierń z trudem wyrywany ze skóry. W życiu ważne jest tylko to, czego dokonasz własnymi rękoma. Dlatego tak zawsze goniłem i siebie, i innych do pracy. Mówiłem im, że jeśli czegoś nie zrobią, później nie znajdą już na to czasu. Czy wiesz, jak strasznie mnie za to nienawidzili? Dłuższą chwilę się nie odzywał; milczałam i ja. - Dużo napisałeś tych książek? - zapytałam wreszcie, żeby przerwać tę ciszę. - Nie pamiętam. Widziałam, że skłamał, ale nie chciałam ciągnąć go za język. - Skoro tak cierpiałeś, to po co to robiłeś? Machnął ręką, jakby to pytanie było skierowane nie do niego. - Co było potem? - zapytał. - Kiedy potem? - Po powrocie z Holandii. - Raz lepiej, raz gorzej. Kilkunastu facetów, może jeden, może dwóch ważnych. Smutne rozstania, prawie żaden z nich nie chciał później ze mną rozmawiać. Na jednego Marius rzucił się z pięściami. Był od niego dużo mniejszy. To był dziennikarz. Nie bronił się. Dostawał po gębie i przyjmował to z pokorą. Miałam go dosyć. Inny przedstawił mnie matce, natychmiast chciał się żenić, ale był impotentem. Raz jeden byłam gotowa opuścić Mariusa, zostawić Nathalie, zrobić wszystko, czego będzie ode mnie chciał. To śmieszne, miał polskie, a może litewskie imię: Witold. - A na nazwisko? - Marczukajtis. - To nie Polak, raczej Litwin. Czemu z nim nie zostałaś? - Czemu on nie został ze mną? Chciał mieć kochankę, nie żonę, nie dzieci, nie obowiązki. To zresztą absurd, był przełożonym mego męża, przeprowadził się do Paryża z Nantes, przez jakiś czas u nas mieszkał. Marius wychodził z domu, a ja wskakiwałam mu do łóżka. Ale wreszcie chciałam jasnej odpowiedzi. I zdecydował. - Dalej go kochasz? Roześmiałam się. - Nawet niech ci to nie przychodzi do głowy. Po jakimś czasie znów chciał mieć ze mną romans. Ale to już nie miało sensu. Ma zresztą inną kobietę. Podniósł mnie do góry i postawił na ziemi. - Jestem zmęczony - powiedział. - Chodźmy spać. Wzięliśmy prysznic i położyliśmy się w sypialni. Chciałam się z nim kochać, ale zanim do czegokolwiek doszło, usłyszałam, jak cichutko pochrapuje. Położyłam głowę na jego ramieniu i starałam się pójść w jego ślady. Na krótką chwilę zasypiałam, budziłam się, znów zasypiałam, wreszcie wstałam, ubrałam się, popatrzyłam w jego ufną twarz i wyszłam, starannie zamykając drzwi. Zaprzątał mi całą uwagę, nie mogłam o niczym innym myśleć. Chyba wówczas dałabym sobie obciąć za niego obie ręce. Napisałam mu kilka słów na kartce, pogłaskałam Trzaskę i wybiegłam przed dom. 18 Trudno powiedzieć, kiedy zrozumiałem, że ta dziewczyna znaczy dla mnie więcej, niż chciałem. Może wtedy, kiedy poprosiłem, żeby zawiozła mnie nad jakąś rzekę? Zabrała mnie nad Yerres. Szliśmy wzdłuż brzegu wąską ścieżką, co jakiś czas odgarniałem gałęzie, żeby mogła przejść bez kłopotu. Zawsze lubiłem chodzić i miałem już kiedyś taką dziewczynę, z którą w ten sposób marnotrawiłem czas nad podwarszawską rzeczką. Chyba wtedy zacząłem Anne Catherine opowiadać o sobie, trochę z niej żartować, ale też uczyć się jej ciała i sposobu myślenia. - Dziś są moje urodziny - oznajmiłem ni z tego, ni z owego. - Żartujesz? - Ani trochę, kończę czterdzieści siedem lat. - Czemuś mi o tym wcześniej nie powiedział? - zapytała, łapiąc mnie za rękę. Przytuliła się do mnie. - Co byś chciał dostać? Anne Catherine była szczerze zmartwiona swoim niedoinformowaniem. - Mam ciebie, to wystarczy - powiedziałem i pocałowałem ją w czoło. Odsunęła się ode mnie i tupnęła nogą, jak niegrzeczna dziewczynka. - Mówisz mi tylko to, co chcesz, a ja otwieram się przed tobą jak okno w przeciągu. Milczysz, powiesz dwa zdania, znów milczysz, rzucisz jakąś myśl i po raz kolejny uciekasz. Przecież wiem, że masz żonę, dzieci, czemu mi o nich nie mówisz? - Co byś chciała o nich wiedzieć? - zapytałem, siadając na ogromnym konarze, zwisającym z wielopiętrowego modrzewia aż do samej ziemi. - Ile mają lat, co robią, czy są z tobą związani... - Magda studiuje w szkole teatralnej, będzie reżyserem, ma dwadzieścia lat, Radek jest jeszcze mały, ma jedenaście lat, trenuje judo, myślę, że poświęciłem im więcej czasu, niż przeciętnie rodzice poświęcają dzieciom. Nie dlatego, że jestem taki dobry - boję się utraty czasu. Tylko jako dzieci mogły być na prawdę ze mną. Sprawiało mi przyjemność wożenie ich na różnego typu zajęcia, to, że korzystali w większym wymiarze niż inne dzieciaki z przyjemności życia, z szans, które im dałem. Pewnie jestem wymagającym ojcem, a dzieci nie lubią rygoru, więc czasami bywają na mnie złe. Ale ogólnie chyba mnie akceptują, choć jestem do bólu konsekwentny. Mamy duży dom w Warszawie i mieszkanie w centrum. Moja żona jest matematykiem. Jest dobrą, kochającą matką i najmądrzejszą kobietą, jaką dotąd poznałem. Wystarczy ci tych informacji? Aha, wcześniej miałem inną żonę, ale to był krótkotrwały, zupełnie nieudany związek. Rozstaliśmy się bez awantur i bez bólu. Anne Catherine usiadła obok mnie. - Najmądrzejszą? Pokiwałem głową. Juta naprawdę była mądrzejsza od innych. Miała chłodny, analityczny umysł i siłę, która pozwalała jej przetrwać moje histeryczne wybuchy. - Czego więc szukasz u innych kobiet? Kochasz ją? Wstałem i pociągnąłem moją Francuzeczkę za sobą. - Zrób pyzę - poprosiłem. - Jaką znowu pyzę? Nadąłem policzki, pokazując, jak robi się pyzę. - Kiedyś ci opowiem o dziewczynie, która robiła pyzę. - Daj ty mi spokój i przestań porównywać z innymi kobietami. W łóżku też mnie porównujesz? - Za słaba jesteś na jakiekolwiek porównania - powiedziałem i roześmiałem się, a Anne Catherine zaczęła okładać mnieswymi drobnymi piąstkami. - Cham, po prostu cham - orzekła. - Kto cię nauczył w ten sposób zwracać się do damy? Ale nie było w niej złości, roześmiała się, znów wzięła mnie za rękę i tym razem to ona pociągnęła mnie za sobą. Była ciepła, słoneczna wiosna. Wszędzie dookoła widać było oznaki budzącej się do życia przyrody. Biegliśmy, potykając się o wystające korzenie, a Anne Catherine głośno śpiewała jakąś poważną pieśń, której słów zupełnie nie rozumiałem. - W jakim ty języku śpiewasz? - zapytałem. - W kastylijskim, moja matka jest Hiszpanką. Chyba mnie okłamywała, ale nie miało to znaczenia. Doszliśmy do drewnianej, chybotliwej kładki i przeszliśmy na lewy brzeg rzeki, a później, klucząc wśród drzew, zgubiliśmy się w niewielkim zagajniku. Za nic w świecie nie wiedzieliśmy, gdzie Sopelek zostawiła samochód. Maszerowaliśmy po piaszczystych łachach, niekiedy wydawało się, że zbliżamy się do celu, ale za moment okazywało się, że jednak idziemy złym tropem. - Cholera, muszę wracać, za godzinę Nathalie będzie w domu, a nie wzięła dzisiaj kluczy. Niech to szlag. - Pani doktor niekryła irytacji. Wtedy chyba po raz pierwszy zorientowałem się, że moja partnerka też czasami miewa nerwy na wierzchu. Na szczęście zobaczyliśmy w oddali jakiś jadący w naszą stronę ciągnik. Anne Catherine zaczęła do niego machać. - Państwo zakochani - traktorzysta z sumiastym wąsem i papierosem w ustach wychylił się z kabiny - pogubili się na moim polu? Przytaknęliśmy jednocześnie. - Do Coubert daleko? - zapytała Anne Catherine. - Kawał drogi - odpowiedział farmer i wskazał nam kierunek. Kiedy wsiadaliśmy do samochodu, Sopelek była mokra od potu. - Chcesz poprowadzić? - zapytała. - Nie mam przecież dokumentów. Wzruszyła ramionami. - Jakie to ma znaczenie, jedź. - Kliknęła pilotem, otwierając zamki drzwi. Samochód nie był specjalnie przyjemny w prowadzeniu. Brak wspomagania powodował, że z trudem obracało się kierownicą, zwłaszcza na zakrętach. Moja partnerka zdjęła buty, wyciągnęła przed siebie nogi i położyła je na półce, dotykając stopami przedniej szyby. Ręką sięgnęła pod moją kurtkę, a później pod koszulę. - Zimno mi - oznajmiła. Po chwili opuściła nogi, przekręciła się i usiadła mi okrakiem na kolanach. Chyba spodziewała się, że będę protestował, ale tylko odchyliłem głowę. Nie odezwałem się ani słowem i jeszcze mocniej docisnąłem pedał gazu. Zaczęła mnie całować. To już mógł być problem. Powoli wyhamowałem, zjechałem na najbliższy parking i stanąłem. Chciało mi się śmiać, bo przejeżdżający kierowcy trąbili na nasz widok i unosili do góry kciuki. - Wyglądam jak kurwa? - Sopelek cała trzęsła się ze śmiechu. - Poczekaj, zaraz będą mieli jeszcze lepszy widok – oznajmiła i zaczęła rytmicznie unosić się do góry i opadać mi na kolana. - Bajecznie, jesteś cudowna. - Przytrzymałem ją i posadziłem na miejsce. - Zapomniałaś, że musimy wracać? - Zawsze jesteś taka piczka zasadniczka? - zapytała. - Nie spóźniam się i nie lubię, kiedy ktoś na mnie czeka. - Naprawdę jest najmądrzejsza? Znów do tego wróciła. Musiało ją to zaboleć. Przecież to ona była teraz ze mną, a nie Juta. Wyobrażała sobie, że będę kłamał czy co? - Kochasz ją? Chwilę milczałem, a potem przytaknąłem. - A ja? Zobaczyłem w jej oczach łzy. - Pewnie też jesteś mądra. - Przecież wiesz, że nie o to pytam. - Znam cię tak krótko... - Ja nie boję się mówić o uczuciach. Położyłem palec na jej ustach i wykonałem gest sznurowania. - To są zbyt ważne sprawy, aby lekko o nich mówić. W moim życiu raptem trzy kobiety usłyszały, że je kocham. Powiedz to, kiedy będziesz zupełnie pewna. - Kiedy ja już jestem. Włączyłem silnik i powoli ruszyłem. Kiedy jechaliśmy już wąskimi uliczkami Paryża, nagle poprosiła, żebym się zatrzymał. Z trudem zaparkowałem między dużą toyotą i jeszcze większym citroenem. - Poczekaj chwilę - rzuciła przez ramię, otwierając drzwi. Przebiegła na drugą stronę jezdni i znikła mi w tłumie przechodniów. Jakiś Murzyn oparł się o nasz samochód i bezczelnie zaczął stukać w szybę. Chciał mi wcisnąć jakiś afrykański towar. - Masz jakiś problem? - zapytałem przez uchylone okno. - Kup, monsieur, naszyjnik, będzie cię bronił przed złe bóstwo. - Murzyn miał obszerne, wywinięte na zewnątrz wargi, a słowa wyrzucał z siebie z szybkością karabinu maszynowego. Wysiadłem z samochodu i kazałem mu odejść. Zanim się spostrzegłem, otoczył mnie wianuszek jego przyjaciół. Otwierali jakieś walizki, pokazywali torebki, wszystkie skórzane i najwyższej jakości, kolorowe chustki, biżuterię, zegarki i perfumy. Nie wiedziałem, jak się od nich odczepić. Nagle usłyszałem przeraźliwy gwizd. - Spierdalać! - Anne Catherine nie pozostawiła imigrantom złudzeń. - Wsiadaj - krzyknęła do mnie i tym razem to ona zasiadła za kierownicą. - Tu jest prezent dla ciebie - podała mi maleńkie, okrągłe pudełeczko. Uniosłem przykrywkę. W środku był niewielki, czekoladowy torcik w kształcie serduszka. - Niech ci się wiedzie. - Pocałowała mnie i ruszyła tak gwałtownie, że poczułem smród palonej gumy. 19 Poszukałam w Intemecie informacji na jego temat. Zero. Pod podanym mi nazwiskiem widniały trzy historyczne postaci: dyrektor kolei warszawsko-wiedeńskiej, profesor, dziekan wydziału prawa Uniwersytetu Warszawskiego i drzeworytnik, ilustrator jakiegoś pisma z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Ani słowa o Kubie. A przecież, jeśli był pisarzem, musiała gdzieś być informacja na jego temat. Chyba że podał mi fałszywe nazwisko. W jakim celu? Czego się bał? Przez trzy dni mieliśmy kontakt tylko telefoniczny. Nie mogłam wyrwać się z kliniki, od początku miesiąca jedna operacja goniła drugą. W domu Marius dostawał białej gorączki, oskarżał mnie, że specjalnie go unikam, że dom przestaje być domem, a zamienia się w hotel, i to pośledniej jakości. Nathalie wymyśliła sobie jakiś program odchudzający, który w ciągu miesiąca miał z niej uczynić szkielet, a ja w tym wszystkim czułam się jak ogłupiała gęś prowadzona pod topór. Co gorsza Marius zaczął pić. Nigdy nie był specjalnie komunikatywny, alkohol trochę go rozluźniał, ale to, co zaczęło się z nim dziać teraz, mocno mnie niepokoiło. Pił ze swoimi wspólnikami już w pracy i nie widział w tym niczego groźnego. Od kilku dni spaliśmy oddzielnie, ale wciąż czynił próby zbliżenia. Na wszelki wypadek zaczęłam zamykać pokój na klucz. Nie dlatego, żebym się go bała, choć i taka myśl przyszła mi do głowy, ale żeby nim wstrząsnąć, ocucić. W nocy Kuba zadzwonił na moją komórkę. - Nie mogę spać - powiedział, nie przedstawiając się. - Czy wiesz, która jest godzina? - zapytałam nieprzytomna, bo wybił mnie z pierwszego, głębokiego snu. - Nie wiem. Spojrzałam na zegarek. - Druga w nocy - jęknęłam zirytowana. - Kuba, ja ciężko pracuję. - Przepraszam, powiedz tylko, że mnie kochasz. - Kocham cię - powiedziałam już całkiem rozbudzona. - Spróbuj zasnąć. - Śpij dobrze, przepraszam. Kupię ci za to kwiaty. Odłożyłam słuchawkę, poszłam do kuchni, zrobiłam sobie drinka. Mariusa nie było jeszcze w domu. Wykręciłam do niego numer. Długo w słuchawce nikt się nie odzywał. Wreszcie usłyszałam jego głos. - Gdzie jesteś? - zapytałam. - W pracy. - Co tam robisz? - Zdrzemnąłem się. - Piłeś? - zapytałam, choć z góry wiedziałam, jak na to zareaguje. - Boisz się, że zostanę alkoholikiem? - Już jesteś. Roześmiał się głośno. Nienawidziłam, kiedy był w takim stanie. Jeszcze nie całkiem pijany, ale też już nie całkiem trzeźwy. Wylewał wtedy na mnie wszystkie swoje frustracje, wszystkie podejrzenia, cały swój strach, że go zostawię, że nie będę go wspierać, że umrze i nikt tego nie zauważy. Bał się o swoją karierę, prestiż, pozycję. Jak on by wyglądał w oczach swoich kolegów, gdybym go porzuciła? Jak inni by na to reagowali? - Przyjechać po ciebie? - Wcale nie miałam ochoty tłuc się przez pół Paryża, ale było mi go żal. - Jeśli możesz. Zostawiłam niedopitego drinka, zajrzałam do śpiącej Nathalie, potem zarzuciłam płaszcz wprost na piżamę i zeszłam do samochodu. Jazda po pustych o tej porze ulicach Paryża była samą przyjemnością. Fasada kamienicy w stylu art deco, w której mieściła się firma Mariusa, przyciągała wzrok każdego przechodnia niezależnie od pory dnia i nocy. Podświetlona od dołu małymi reflektorami, stwarzała pozór budowli nierzeczywistej, baśniowej. - Dobry wieczór, Joaąin - przywitałam się z portierem. - Jak się masz, Anne Catherine. Przyjechałaś po Mariusa? Przytaknęłam i przyciemnioną klatką schodową ruszyłam na pierwsze piętro. Marius siedział w fotelu, z nogami na biurku. Miał przymknięte oczy, ale wiedziałam, że nie śpi. Często rozmawiał ze mną w ten sposób. - Chodź do domu - poprosiłam. Podniósł się bez słowa, podszedł do mnie i zaczął rozpinać mój płaszcz. Miał przekrwione źrenice. - Co robisz? - Byłam szczerze zdziwiona. - Przecież masz wobec mnie jakieś zobowiązania - wysapał, a ja poczułam z jego ust słodko-kwaśny zapach piwa. - Jesteś żałosny. Zobowiązania, jakie zobowiązania? - Przecież jesteś moją żoną. - Marius, ubierz się i chodź do domu, nie rób z siebie głupca, bardzo cię proszę. Ale on nie reagował na prośby i sięgnął ręką do mojego krocza. Poczułam obrzydzenie. Poza wszystkim, nigdy nie lubiłam kochać się z pijanymi facetami. - Zabierz łapy! - wrzasnęłam i odepchnęłam go od siebie. - Ty, ty... - chrypiał, chcąc mnie obrazić, ale widocznie nie mógł znaleźć odpowiedniej obelgi, bo odwrócił się tylko, podszedł do wieszaka i zaczął niezdarnie zakładać płaszcz. Musiałam mu go przytrzymać, bo myliły mu się rękawy. - Nie dam ci rozwodu, a Nathalie, jeśli odejdziesz, zostanie ze mną - oznajmił, kiedy byliśmy już na zewnątrz budynku. - Będziemy o tym rozmawiać, kiedy wytrzeźwiejesz - odpowiedziałam stanowczo. Wsiedliśmy do auta. Mój spokój doprowadzał go do furii. Robił się na przemian to biały, to czerwony. Widziałam, jak drżą mu ręce. Uchylił okno i zapalił papierosa. W mieszkaniu pierwsze kroki skierował do barku. Nalał sobie pełną szklankę whisky. - Nie katuj się - poprosiłam. - Dość już dziś wypiłeś. - Siadaj - popchnął mnie na krzesło. - Myślisz, że nie wiem, że masz innych facetów? Myślisz, że przez całe życie będziesz ze mnie, kurwo, robić wariata? - Nie wrzeszcz, obudzisz Nathalie. Ale jego już poniosło, nie mógł się opanować. Uciekłam do sypialni i przekręciłam klucz w drzwiach. Zaczął kopać drzwi, a później gołą pięścią rozbił w nich szybę i od środka przekręcił klucz. Cała podłoga była czerwona od krwi. - Coś ty zrobił? - zapytałam. Usiadł na podłodze i bezradnie, jak małe dziecko, wyciągnął do mnie rękę. Miał poplamiony garnitur i koszulę. Odwinęłam mu rękaw. - Nie mogę bez ciebie żyć, Anne Catherine - jęknął. – Jeśli mnie zostawisz, popełnię samobójstwo. Ta groźba nie była zupełnie nierealna. Kiedyś już paradował po gzymsie na czwartym piętrze, próbując zademonstrować, jak mało znaczy dla niego życie beze mnie. - Nie bądź melodramatyczny - fuknęłam. - Na to można się nabrać raz. Później to już tylko rutyna. Nie szantażuj mnie, Marius. Pincetą powyciągałam mu z dłoni odpryski szkła, później wzięłam z apteczki bandaż, obmyłam ranę i sprawnie opatrzyłam. Na szczęście była płytka i w żaden sposób nie zagrażała jego zdrowiu. Pomogłam mu wstać i dowlec się do łóżka. Był cały obolały, pojękiwał jednostajnie. Zdjęłam z niego ubranie i ułożyłam na krześle. Miał dziewięć lat mniej niż Kuba, ale wyglądał na jego rówieśnika, a może nawet starzej. Brak jakiegokolwiek ruchu sprawiał, że niewielkie co prawda jeszcze, ale już wyraźne fałdy tłuszczu zaczynały mu zwisać po bokach brzucha. Ta noc nie była dobra. Kiedy tylko Marius zasnął, wyszłam na ulicę. Musiałam zaczerpnąć powietrza. Zadzwoniłam do Kuby. - Śpisz? - zapytałam. - Nie, czekałem na twój telefon. - Skąd wiedziałeś, że zadzwonię? - Nie wiedziałem. Jesteś zdenerwowana, co się stało? - Marius się upił i zdemolował mieszkanie. - Nie chciałam dzielić się z nim szczegółami awantury. - Pierwszy raz? - W taki sposób chyba tak. Chciał mnie uderzyć. - Chcesz pogadać? Przyjedziesz do mnie? - Nie mogę, muszę do niego wracać. Kocham cię, jutro wpadnę. - Cześć, Sopelku. Pośpiesznie wypaliłam papierosa i wróciłam na górę. Szaleństwa są dobre w miłości, nie w życiu, pomyślałam. Zwaliłam się do łóżka i ledwie zmrużyłam powieki, zasnęłam. 20 Poszukałem w Internecie namiaru na mojego agenta. J?rgen Roeb był Niemcem, miał trzydzieści dziewięć lat i mieszkał w D?sseldorfie. Wysłałem mu na adres agencji e-mail z prośbą o kontakt. Zadzwonił trzy godziny później. - Co się z tobą dzieje? - zapytał zaciekawiony. – Szukam cię od dwóch miesięcy. Nie chciałem tłumaczyć mu powodów mojego nagłego zniknięcia. - J?rgen, muszę gwałtownie zarobić jakieś pieniądze. Trochę mi wstyd, ale wysyłam ci dwa artykuły o Polsce. Zamieść je, proszę w jakiejś gazecie - poprosiłem. Roeb był nie tylko moim agentem, ale i dyskretnym przyjacielem. - Mam zadzwonić do Polski? - zapytał. - Nie. Jakiś czas muszę jeszcze pobyć sam ze sobą. Przyślij mi pieniądze na Pari Bank. - Ile potrzebujesz? - Z tysiąc euro. Chciałbym na miesiąc wyjechać do Włoch albo Hiszpanii, przemyśleć swoje życie. - A może wolałbyś, żebym przyleciał? Śmiało, i tak muszę za jakiś czas odwiedzić Francję. Równie dobrze mogę przylecieć teraz. Mógłbym zaaranżować jakiś wieczór autorski, w końcu raptem trzy miesiące temu Gallimard wydał we Francji twój „Lament nad Babilonem”. Widziałeś książkę? Moją pierwszą powieść wydano we Francji znacznie lepiej niż w Polsce. Miała błyszczącą obwolutę i piękne zdjęcie zamiast strony tytułowej. W księgarni, w której ją zauważyłem, nie była specjalnie eksponowana, ale nie była też wyrzucona pod stos innych powieści. - Widziałem. Zapłacili już jakieś pieniądze? - Nic oprócz zaliczki. Jak tylko się pojawią... - Wyślij je Jucie do Polski - przerwałem. -1 nie przyjeżdżaj. Nie jestem tu zresztą sam. - OK. A ta druga osoba to kobieta? Odbija ci na starość? - Mój przyjaciel roześmiał się hałaśliwie. - Ona twierdzi, że nie jestem stary. - Pewnie, że nie. Trzymaj się. Usłyszałem trzask odkładanej słuchawki. J?rgen był słowny, wiedziałem, że jeszcze dzisiaj będę miał do odebrania pieniądze. Musiałem tylko wstać, ubrać się i pojechać na dworzec. Od ponad dwóch miesięcy leżały tam w skrytce moje dokumenty, ubrania i trochę książek. Cały dobytek, który zabrałem ze sobą z Warszawy. Długo patrzyłem w lustro. Zaczynałem siwieć. Dotąd nie przychodziło mi do głowy, że mógłbym w jakikolwiek sposób bronić się przed starością. Często dopadało mnie poczucie, że sukces, który odniosłem, przyszedł w nieodpowiednim czasie. Za późno, o wiele za późno. Człowiek młody umie się cieszyć, pokonywać kolejne poprzeczki, piąć się po szczeblach kariery, a ja? Cóż ja umiałem robić poza zgrabnym układaniem historyjek? Najczęściej zresztą kradzionych z cudzych życiorysów. Miałem dla siebie tyle łatwych tłumaczeń. Jeszcze na studiach jakiś grubas, który przedstawiał się jako major Zguda, zakomunikował mi przecież, że w peerelu nigdy nie dostanę pracy, chyba że... I tu czytelne aluzje. Chce pan pracować w telewizji? Proszę bardzo. Bo nawet wówczas w tym obsranym komunistycznym baraku telewizja, jak dziś, była synonimem nieprawdopodobnego sukcesu, dostatku, życiowego awansu. No to niech pan zrezygnuje z tych durnych zabaw w opozycję. Sławek Malcharek z dobrego serca poszedł do swego szefa, który na antenie kierował telewizyjną motoryzacją. - Dawaj go tu. - Sulima przeczekał na tym stanowisku wszystkich dyrektorów, wywalono go za kryptoreklamę dopiero w wolnej Polsce. - Chce pan u mnie pracować? - To „u mnie” było znamienne, to był jego folwark. - To niech się pan wypisze z tego KOR-u. Tak jakby z KOR-u można się było wypisać. Szast-prast, zamieniasz wolność na kaganiec i jesteś szczęśliwy. Ubabrany w gównie, za to cały świat jest twój. - A jak się wypiszę, to co? - zapytałem bydlaka z głupia frant. - Bierze pan ze Sławkiem kamerę i do roboty. Od jutra. Ale musi mi pan podpisać papiery. Ciekawe, czy wszyscy oni byli na usługach resortu? Machnąłem ręką. - Panie Sulima, ja się do tego nie nadaję. Za mało jestem ambitny. Poza tym ja z KOR-em tylko współpracuję. Mały robaczek ze mnie. Nie mógł uwierzyć, że ktoś może być tak bezdennie głupi. Patrzył na mnie przez te swoje przyciemnione okulary, patrzył i wreszcie syknął przez zęby: - Jeszcze cię bieda, synku, do ziemi nie przygniotła. Ale przyjdziesz ty do nas, oj, przyjdziesz. Nie przyszedłem. Uwielbiałem, kiedy używali liczby mnogiej. Byli tacy pewni siebie. Mając trzydzieści dziewięć lat, skończyłem aplikację i mogłem zostać sędzią albo prokuratorem. To już były inne czasy. Widziałem, jak moja patronka, taka bohaterska wobec drobnych złodziejaszków, kuli się ze strachu na widok ukraińskich gangsterów, którzy patrząc jej w oczy, kpili sobie z jej władzy i z całego państwa. Z tym też nie chciałem się utożsamiać. I jeszcze ten minister, który zrobił wszystko, aby udowodnić, że nasz prezydent, jakie to ma znaczenie, skłamał czy nie, ma dobre intencje. Napisałem rezygnację dzień po zdaniu egzaminów. Wiedziałem, że jeśli zostanę, po pięciu latach będę jak oni. Ani mi to było w głowie. Ogoliłem się. Jeśli ją teraz zostawię i wyjadę do Włoch, znów będzie to ucieczka. Witek Sielewicz tuż przed moim wyjazdem z Polski zapytał, czy wciąż będę kontestował rzeczywistość. Oni powchodzili w układy - posłowie, dyrektorzy, rzecznicy, a ja wciąż na aucie. Każdy płaci swoją cenę. Za nic w świecie nie chciałem skrzywdzić Anne Catherine. W szpitalu wszyscy mówili, że jest znakomitym lekarzem, ale kiedy otwierała się przede mną, była jak małe, bezbronne dziecko. Ten jej koszmarny facet, który wołał ją do zepsutego pieca gazowego, zapatrzony w siebie, w swoje osiągnięcia i na dodatek słaby w łóżku. Na takich jak on mówiło się u nas kiedyś pustak. Nadmuchany jak balon, ale cały środek pusty. I nic na to nie poradzisz. Wsiadłem do metra. Jakiś bezdomny plunął wprost w otwarte drzwi. Ślina obryzgała płaszcz stojącej najbliżej wyjścia dziewczyny. Zaczęła na niego wrzeszczeć i wygrażać mu pięścią. Ale drzwi się zamknęły i wagony ruszyły, zostawiając kloszarda na peronie. Pomyślałem, że w Polsce ludzie w takich sytuacjach odwracają się, nie chcąc niczego widzieć. Ucieczka jako najlepsza obrona. Wschodnioeuropejska odmiana cywilizacji. A ile razy ty się bałeś? - zapytałem sam siebie. Pewnie, że się bałem, tylko głupiec się nie boi. Ale to był inny strach. Wyszedłem z więzienia po paru miesiącach. I już następnego dnia okazało się, że nie ma kto odebrać wydrukowanych książek. W połowie lat osiemdziesiątych bohaterów nie było już zbyt wielu. Kurwa, jak by mi dzisiaj było trudno wrócić do maleńkiej celi z odsłoniętym kiblem i zaduchem od rana do wieczora. Na samo wspomnienie przebiegł mnie dreszcz. Z wiekiem coraz trudniej idzie się do więzienia. Drukarze mieli wsadzić zadrukowane strony do mojego samochodu. W każdym przechodniu widziałem wtedy agenta tajnej policji, każdy mi się przyglądał, każdy zastanawiał się, dlaczego tam stoję. Gdyby mnie wówczas złapali, poszedłbym siedzieć na kilka lat. A jednak się przełamałem, do strachu też można się przyzwyczaić. Pamiętam, jak podczas jakiejś rewizji sprowadzano mnie klatką schodową do piwnicy, bo i tam musieli zajrzeć, a schodami do góry szedł Tomaszek Dolecki. Odwróciłem głowę, drżałem, żeby się nie zatrzymał, nie odezwał. Całe szczęście, że zorientował się, co jest grane. Chociaż później i jego zamknięto. Wyjąłem ze skrytki swoją torbę. Zarzuciłem ją na ramię i pojechałem do centrum. Pamiętałem, że był tam maleńki sklepik, w którym jubiler eksponował swoje wyroby w szklanej witrynie. Na dźwięk porcelanowego dzwonka wyszedł z zaplecza. Pokazał mi ze trzysta pierścionków. Wybrałem dwa bardzo proste i niedrogie. Srebro z maleńkimi kamieniami. Wiedziałem, że je polubi. 21 Zastanawiałam się, gdzie tkwił błąd. Bo było coraz gorzej. Wyrywałam się z domu, a kiedy tam wracałam, nie mieliśmy sobie z Mariusem nic do powiedzenia. Każde zaczęło żyć swoim życiem. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że zakochałam się w Kubie, ale zdawałam sobie sprawę, że to nie on jest przyczyną rozpadu mojego małżeństwa. W każdym razie nie jedyną, a może i nie najważniejszą. Wychodząc z domu, natknęłam się na Madaleine. Nie widziałyśmy się od dwóch tygodni. W kolorowej krótkiej spódnicy i porozpinanym płaszczu nie wyglądała na moją rówieśnicę. Zanim mnie spostrzegła, poprawiła jeszcze na głowie rozjaśnione pasemka. - Właśnie szłam do ciebie - oznajmiła radośnie. - To chodź do parku, mam pół godziny, pogadamy na słoneczku. Wzięłam ją pod rękę i zaczęłyśmy kursować alejkami wśród wierzb i natrętnych kaczek, które w oczekiwaniu na pokarm podchodziły ludziom dosłownie do samych stóp. - Zapisałam się na studia - rzuciła od niechcenia moja przyjaciółka. - Na jakie? - zdziwiłam się, bo znając jej lenistwo, nie spodziewałam się, żeby chciało się jej jeszcze wkuwać. Madaleine skończyła prawo i choć nie praktykowała, wydawało mi się, że jeśli zacznie pracować, to tylko w tym zawodzie. Zwłaszcza że poczyniła w tym kierunku pewne kroki. Gdyby nie sprzeciw męża, już od roku byłaby notariuszem. - Na filozofię. Nauczę się Kierkegaarda, Bergsona, Moore’a. - Chce ci się tracić czas? Kup sobie jakiś podręcznik i wystarczy. Wzruszyła ramionami na moją ignorancję. - Rozstałam się z Jake’em i cierpię na nadmiar wolnego czasu. - Jak ja ci zazdroszczę - jęknęłam. - Pogodziłaś się z Gregiem? - Ja się z nim nie mogę pogodzić. Od czasu, kiedy oznajmiłam mu, że od niego odchodzę, ciągle awanturuje się o moją matkę. Mówię mu, że jeśli nie chce, to niech jej nie pomaga. Ale on da jej dwieście euro i uważa, że powinnam go za to całować po dupie. Wyłączyli mi komórkę, a ten skurwiel oświadczył, że nie będzie płacił moich rachunków, bo są za wysokie. A przecież i tak wpisuje je sobie w koszty kancelarii. Chciałam się wyprowadzić do naszej kawalerki, to mi oświadczył, że jest jej jedynym właścicielem i postanowił ją właśnie sprzedać. Ale gadaj, co u ciebie? Najchętniej opowiedziałabym jej o Kubie, ale bałam się jej dociekliwych pytań. Madaleine znała niektórych moich facetów, jednego nawet poznałam przez nią. To była zresztą największa moja pomyłka. Do niedawna nie tylko on, ale i jego żona co jakiś czas nękali mnie swoimi telefonami. Bernard, bo tak miał na imię, sądził, że groźbą poinformowania mojego męża o naszym niegdysiejszym romansie może mnie zmusić do załatwienia mu pracy. A żona, którą biedaczek, kiedy go rzuciłam, w przypływie szczerości poinformował o swojej zdradzie, wydzwaniała do mnie co kilka dni, wyzywając od kurew. Teraz obydwoje byli bez pracy i chyba wspólnie wymyślili, że mogą mnie szantażować. - Jestem zmęczona, Madaleine. Chyba się rozwiodę z Mariusem. Nie wydawała się zaskoczona, choć nigdy wcześniej nie rozmawiałyśmy na ten temat. - Inny facet? - zapytała. - To też. Ale nie on jest przyczyną. - Szukasz pretekstu? Zaproś do siebie Amelkę. - Madaleine potrafiła być złośliwa. Amelka była naszą przyjaciółką i kiedyś ni z tego, ni z owego oświadczyła, że jeśli będziemy miały taką potrzebę, z przyjemnością skompromituje naszych mężów. Nie była specjalnie ładna, od dawna tyła, a jej grubych ud nie dało się już maskować żadną kiecką. Miała za to wyraźną potrzebę poszukiwania innego towarzystwa niż ojciec jej dzieci. Rzadko który mężczyzna zwracał jednak na nią uwagę. Chyba nie miałabym nic przeciwko temu, żeby Marius się nią zainteresował. Weszłyśmy do bistro i zamówiłyśmy po kawie. Ze ścian spoglądały na nas obfite biusty, wylewające się z nowoczesnych obrazów, którymi właściciel z upodobaniem szokował klientów. - No to kim jest ten twój facet? - Madaleine nie mogła powstrzymać gryzącej ją ciekawości. - Pisarzem. Ma duże zielone oczy i jest dobrym człowiekiem. - Charakterystyka typowa dla idiotki, za którą powszechnie uchodzisz. Nic dodać, nic ująć. A jaki jest w łóżku? - Madaleine - pogroziłam jej palcem - przecież wiesz, że nie lubię na ten temat gadać. No, ale tym razem zrobię wyjątek. Wystarczy, że mnie dotknie... - Poznaj mnie z nim - poprosiła ze śmiechem. - Za nic w świecie, dziwko. Jest tylko mój i nie będę się nim dzielić. No - spojrzałam na zegarek - muszę jeszcze przed szpitalem pojechać do niego. Pocałowałam ją w policzek i przywołałam właściciela, aby zapłacić za kawę. - Zazdroszczę ci, Anne Catherine - powiedziała posmutniała Madaleine. Jeszcze raz ją cmoknęłam i wybiegłam na zewnątrz. W mieście były korki, ale jakoś udało mi się przez nie przecisnąć. Miałam drugą parę kluczy, więc do domu weszłam bez dzwonienia. - Kuba! - zawołałam od progu. Nie odezwał się, siedział przy komputerze i coś pisał. Nie odwracając się, pomachał do mnie ręką. - Kochaj się ze mną - poprosiłam. - Nie dzisiaj - odparł łagodnie. - Bo? Spojrzał na mnie ciepło i podał mi maleńkie pudełeczko. W środku były dwa pierścionki. Jakby mierzone na moje palce. - Ten z granacikiem na prawą - zadysponował, widząc, że waham się, który z pierścionków założyć na którą dłoń. Były śliczne. - Skąd miałeś pieniądze? - Mam w rękach pewien talent - kpił ze mnie. - Obrabowałem bankomat. A wstrzemięźliwość seksualna dobrze robiła wszystkim mędrcom - tym razem zakpił z siebie. - Co piszesz? - Chciałam mu zajrzeć przez ramię, ale odsunął mnie od komputera. - Nigdy nie pokazuję swoich tekstów przed ukończeniem. Jeśli będziesz chciała, przeczytam ci to opowiadanko, kiedy skończę. - Jest jakiś prawdziwy powód, dla którego mnie dzisiaj nie chcesz? - zapytałam, bo do tej pory kochaliśmy się zawsze, kiedy tylko tu przyjeżdżałam, a jeśli gdzieś jechaliśmy, robiliśmy to w samochodzie. Wstał, poszedł do szafy i wyciągnął z kieszeni płaszcza niewielką kopertę. Podał mi ją. W środku były dwa bilety na piątkowy koncert w klubie, którego nazwa zupełnie nic mi nie mówiła. - Kto to jest Kalaparushi? - Lubisz jazz? Nie miał zamiaru odpowiadać na moje pytania, w każdym razie najpierw chciał usłyszeć odpowiedź na swoje. Pokiwałam niezdecydowanie głową. Cała moja wiedza na temat jazzu ograniczała się do kilku najbardziej znanych nazwisk. - W Polsce często chodziłem na koncerty, zresztą Polska ma dobrym jazzmenów, lepszych niż Francja. Kalaparushi to Murzyn z Chicago. Legenda saksofonu. Nigdy dotychczas nie grał w Europie. Jeszcze raz spojrzałam na bilety. - W piątek mam dyżur. - Niech cię ktoś przez trzy godziny zastąpi. - W ogóle nie widział problemu. Co gorsza i ja nie widziałam. Ta miłość zaczynała mnie oślepiać. Byłam gotowa zrobić dla niego wszystko, czego by tylko zażądał. Gdyby powiedział mi wówczas, że następnego dnia lecimy do Sierra Leone ratować biednych, natychmiast pojechałabym do domu pakować walizki. Wariowałam bez niego. Ślepłam w tej miłości bez reszty. - Przytul mnie - poprosiłam. Objął mnie delikatnie i pocałował, ale nic więcej. Odsunął się i poszedł do kuchni, jakbym w ogóle go nie obchodziła. Rozryczałam się jak pensjonarka. 22 Zastanawiałem się, gdzie tkwił błąd. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że to moja skaza charakterologiczna powodowała nie tylko trudności z porozumiewaniem się z innymi ludźmi, ale i niską ocenę tego, co robię. Nie byłem zadowolony z żadnej z moich książek. Z drugiej jednak strony w ogóle nie miałem zbyt wysokiego mniemania o polskiej literaturze. Coraz rzadziej sięgałem po książki, bo świat przez nie kreowany miał tak niewiele wspólnego z moim systemem wartości, że już po kilkunastu stronach odkładałem je znudzony, zmęczony, a najczęściej z poczuciem bezsensownej straty czasu. W piątek poszliśmy na występ Kalaparushiego. Stary jazzman z dwójką młodziaków dał pokaz prawdziwego grania. Zamykałem oczy i ściskałem dłoń Anne Catherine. Widziałem, ze muzyka nie robi na niej takiego wrażenia jak na mnie, ale zaciekawia ją, stara się ją zrozumieć. Murzyn dął w saksofon i od czasu do czasu wydawał z siebie ciche yee, yee, a później zachęcał swoich partnerów do akompaniamentu. Biały wtórował mu rytmicznie na tubie, a młodziutki perkusista w długiej atłasowej szacie, najpewniej Azjata, dawał nieprawdopodobny pokaz gry na bębnach. Kalaparushi prawą dłonią sygnalizował wejścia poszczególnych instrumentów, a po jakimś czasie je wyciszał. To był dobry jazz. Koncert trwał nie więcej niż półtorej godziny, więc wypiliśmy jeszcze po piwie i obejmując się wyszliśmy na ulicę. - Podobało ci się? - zapytałem. - Chciałabym cię poznać - odpowiedziała dociekliwie, wydawało się zupełnie bez sensu, aleja zrozumiałem, o co jej szło. - W pisaniu zawsze jesteś sam. Przyrównałbym to do malowania. Muzyka to ciężka zespołowa praca - zacząłem machać rękoma jak dyrygent. - Jakiś czas temu byliśmy z Jutą w Zamku Królewskim w Warszawie na koncercie fortepianowym Mikołaja Góreckiego. To znany polski kompozytor. Soliście towarzyszyła orkiestra symfoniczna. Są jak zespół piłkarski, który nie istnieje bez bramkarza, ale i bez napastnika gra mu się nie najlepiej. Smyczki nie mogą się rozjechać w swoją stronę, a kontrabas w swoją. To jest tytaniczna praca, której musisz się uczyć każdego dnia, bez chwili przestoju. Ale jeśli jest robiona dobrze, zawsze wybrzmi jedną nutą. - Zazdrościsz muzykom? - Zazdroszczę ludziom talentów. Nigdy we mnie nie było zawiści, chęci posiadania. Zresztą, może wszystko przychodziło mi zbyt łatwo, prosto, bez wysiłku. Ot, usiadłem, napisałem książkę jedną, drugą, piątą. Przyjęto je do druku, odniosłem sukces, który rzadko staje się udziałem debiutantów. Ale to nigdy nie była dla mnie praca. Pracą jest ciągłe ćwiczenie, doskonalenie, nie monotonia. Dlatego tak cenię muzyków. - Muszę jechać do szpitala. Powiedziałam, że będę o jedenastej. - Pojadę z tobą, później wrócę metrem. Wsiedliśmy do auta i zaczęliśmy krążyć wąskimi jednokierunkowymi uliczkami. Anne Catherine nie znała tych okolic i co chwila zerkała w plan miasta. - Nudzisz się ze mną? - zapytała w pewnej chwili. - Wiesz, że ja z nikim tak nie gadałam jak z tobą. - Zwariowałaś? Przecież to ja jestem gadułą. - Ten Kalaparushi ma z siedemdziesiąt lat. Musi pamiętać czasy, kiedy Murzyni mieli w Stanach mało praw. - To było dawno. Myśmy jeszcze kilkanaście lat temu mieli równie mało praw u siebie. - No nie. Z autobusów cię nikt nie wypędzał. - Masz rację. W Polsce nie było czarnych. – Roześmiałem się. - Ale wolność ma też inną miarę. Suma upokorzeń, kolejki, brak czegokolwiek w sklepach, przywileje dla partyjnych kacyków. Dziecko, które płacze, bo nie może dostać cukierka. Pamiętasz, jaki podniósł się krzyk w całej Europie, kiedy w stosunku do jakiejś nauczycielki w Bundesrepublik zastosowano berufsverbotenl Widziałem, że nie pamięta, a może w ogóle o tym nie słyszała? Co ją to zresztą obchodziło. Żyła w szczęśliwym, zamożnym kraju. - Nieważne. Kiedyś bezpieka zrobiła u mnie w domu rewizję. Zarekwirowali mi kilkadziesiąt książek. Miłosz, Důrrenmatt, wasz Camus, dziś by nikt nie uwierzył, że tacy autorzy mogli być rozsadnikami kontrrewolucji. Ale nie zatrzymali mnie. Zabrali towar i poszli. Zostawili pokwitowanie, w którym mnożyło się od błędów. Oni nie znali tych nazwisk. Ale to tylko dygresja. Poszedłem do mojego kumpla Jacka Czaputowicza, a u niego siedziały dwie Czeszki, współpracownice Karty 77. Przyjechały po coś do Polski. Wysłuchały mojej relacji ze zdumieniem. U nich za te książki poszłoby się siedzieć na kilka lat. Różne są więc miary wolności. Ale oczywiście Kalaparushi zapewne też był upokarzany. Czy wiesz, że kiedy zamykano nas w aresztach, musieliśmy robić przysiady, i to bez portek, z gołą dupą? - Po co? - Sama pomyśl, durniawko. To przecież takie oczywiste. Idziesz ulicą, zgarniają cię z niej i naturalnie, to logiczne, nosisz w tyłku cały arsenał broni albo ulotek, albo nagraną taśmę. Robisz przysiady, i wszystko ci wypada. Nie wystarczyło im, że cię zamykali, jeszcze musieli cię upokorzyć na każdym kroku. - Żyjesz tymi wspomnieniami? - Raczej nie, choć nie uciekam od nich. Polska to ani Hiszpania, gdzie Franko dopuścił do władzy Opus Dei i łagodnie przenicowano kraj z dyktatury w demokrację, ani Rumunia, gdzie komuniści postanowili zastrzelić tyrana, robiąc jednocześnie głupców z całego świata. - Ta Polska jest dla ciebie taka ważna? Nie mógłbyś żyć tu ze mną? - Z tobą tak, ale tutaj... Słuchałaś Chiraca? To pouczanie kandydatów do Unii, ta buta, to wywyższanie własnego kraju. A przecież Francja znaczy dziś niewiele więcej niż Polska. Czyli tak naprawdę nic. Zresztą polityka to chlew, na każdym poziomie. U nas dzisiaj kat brata się z ofiarą i wspólnie usprawiedliwiają przeszłość. A jak się nie chcesz z tym pogodzić, to tym gorzej dla ciebie. Morderca w policyjnym mundurze śmieje się w kułak z wymiaru sprawiedliwości, ma wysoką emeryturę, dawno zdążył założyć swoją firmę, a jak nie on, to jego kompani. Pomogą mu, nie dadzą zginąć. Wszystko się wymieszało. Dobro ze złem, charakter z brakiem charakteru, głupota, tupet i chamstwo z kulturą, odpowiedzialność z blagą. Opowiem ci kiedyś o tym, bo ten kraj jest we mnie. Gdziekolwiek bym wyjechał. Byliśmy na miejscu. Anne Catherine zgrabnie zaparkowała między innymi samochodami. Wyszliśmy na zewnątrz i zaczęliśmy się całować. Nagle usłyszeliśmy, jak ktoś gwiżdże jakąś radosną melodyjkę. - Jak się masz, Anne Catherine. Pozdrów ode mnie Mariusa. - Jakiś mężczyzna bezczelnie patrzył jej prosto w oczy. - Spierdalaj, Jacob - syknęła Sopelek. - Pozdrów go sobie sam. - Kto to był? - zapytałem, kiedy intruz wsiadł do swego samochodu i odjechał. - Śmieć. Lekarz z kliniki. Gówno. - Będziesz miała przez niego kłopoty? Zna twojego męża? - zapytałem bezradnie. - Zna, ale to tchórz. Zresztą, mam to w nosie. Niech sobie gada, co chce. Wszystko mi jedno. Muszę już iść. Trzymaj się, kochany. Długo szedłem nocnym miastem. Warszawa o tej porze byłaby zaspana, nieruchoma, a Paryż rozświetlony neonami wręcz przeciwnie, tętnił życiem. Tłumy przewalały się z prawa na lewo, do przodu i do tyłu, w każdą stronę. Lubiłem przestrzeń, lubiłem, kiedy życie koncentrowało się na powietrzu, na ulicy. Dlatego tak bardzo podoba mi się Stambuł czy Kair. Ludzie potrącali się, z uśmiechem przepraszali, nikt nie miał do nikogo pretensji. Na rogu przed zejściem do metra jakaś atrakcyjna kobieta oferowała swoje usługi. Miała długie, wyciągnięte do góry przez wysokie szpilki zgrabne nogi, kokieteryjnie zaczesane na bok rude włosy i niezły biust. Ani za mały, ani za duży. Kiedy podszedłem bliżej, okazało się, że to mężczyzna, transwestyta. Pierwszy raz widziałem takie cudo. Urocze, pomyślałem, wszystko stoi na głowie. Niezły materiał na opowiadanie. Tylko ten facet powinien się lepiej ogolić. 23 Drogi przyjacielu, z zainteresowaniem przeczytałam przesiany mi tekst pierwszych stu stron Twojej powieści. Zaciekawienie, co chyba zrozumiale, potęguje uczynienie z mojej postaci pierwowzoru jednego z dwojga głównych bohaterów książki. Pociąga to za sobą refleksje pozytywne, ale i odruchy sprzeciwu. Kiedy Ci opowiadałam tę historię, zwierzałam się przyjacielowi... Prosisz mnie o ocenę tego materiału. To oczywiście z wielu powodów nie jest łatwe. Przede wszystkim dlatego, że znam zakończenie książki (chyba że finał bardziej niż początek będzie rozmijał się z prawdą), po wtóre zawsze, kiedy powieść jest tylko literackim przetworzeniem rzeczywistości, krzywym zwierciadłem, w którym ukazywany jest bohater, przypisane mu cechy - z reguły te nie najlepsze - powodują u niego frustrację i podświadomy żal do autora. Każdy przecież chciałby się widzieć takim, jakim jest we własnej wyobraźni. Żeby jednak nie było między nami nieporozumień - doceniam Twoje intencje, chęć uchronienia, w największym możliwym zakresie, prawdy o relacjach między mną a Kubą (ponieważ chcesz uczynić ten list integralną częścią książki, nie będę Twoim czytelnikom zdradzała jego prawdziwego imienia). Ta prawda będzie jednak zawsze Twoją prawdą, każde z nas, opowiadając ją, będzie depozytariuszem prawdy cząstkowej, jego własnej, przetrąconej późniejszymi wydarzeniami, a dziś także upływem czasu. Wracając jednak do meritum. To, co mi się nie podobało w pierwszej części książki, to dosyć łatwe prześlizgnięcie się nad wypadkiem Kuby i jego pobytem w szpitalu. W Twojej powieści operacja, jaką przeszedł, jawi się jak zwykły, rutynowy zabieg jakich tysiące, ot - szukając właściwego porównania - usunięcie wyrostka robaczkowego. To oczywiście bzdura. Była to bardzo poważna, trwająca wiele godzin operacja, w której istniało ogromne ryzyko nie tyle utraty zdrowia, ile po prostu zgonu pacjenta. Jego szczęście w dużej mierze polegało na tym, że został przywieziony do najlepszej paryskiej kliniki specjalizującej się w operacjach neurochirurgicznych. Zespół pracujących tam lekarzy jest, nawet jak na francuskie warunki, zupełnie unikalny. Kuba długo był nieprzytomny, przez kilka dni, aby polepszyć rokowania, dodatkowo sztucznie utrzymywaliśmy go w stanie śpiączki. Oczywiście, Twoja wiedza medyczna, wymogi literackie, niechęć do nużenia czytelników opisami szpitalnych popisów usprawiedliwiają skrótowość tego przekazu, choć ja, medyk, czuję pewien niedosyt. Sprawa druga - relacje uczuciowe między Kubą i mną. Opis jest o tyle nieprawdziwy, że mój konflikt z Mariusem zaczął się znacznie wcześniej, niż poznałam Kubę. Chcąc być zupełnie szczerą, choć jest to oczywiście moja projekcja dzisiaj - to zastrzeżenie trzeba uwzględniać przy każdym słowie tego listu - muszę stwierdzić, że Kuba był dla mnie darem niebios, w każdym znaczeniu tego słowa. Od momentu poznania, nawet kiedy jeszcze nie chciał do nikogo odezwać się nawet słowem, wiedziałam, że stanie się w moim dosyć szarym, monotonnym życiu osobą znaczącą - znaczącą to zresztą chyba eufemizm, od początku wiedziałam, że nigdy wcześniej nie poznałam osoby, która byłaby mi równie bliska. Wcześniej wiązałam się z wieloma mężczyznami, nie wiem, czy Twój czytelnik na podstawie książki nie oceni mnie w tym zakresie jednoznacznie negatywnie, ale co mam na swoje usprawiedliwienie, opis pierwszych lat mojego małżeństwa jest wyjątkowo bliski prawdy. W gruncie rzeczy, przyznaję się do tego przed sobą każdego dnia, nigdy nie kochałam Mariusa. Po studiach odciął mnie od wszystkich moich znajomych, przez całe lata czułam się jak w klatce, nasz dom był pustynią, oczywiście zabierał mnie do kina, na jakieś spotkania, od czasu do czasu upijaliśmy się we dwoje lub w towarzystwie tych kilku osób, które nas otaczały, byli to zresztą prawie wyłącznie bohaterowie jego bajki. To życie z całą pewnością nie było atrakcyjne, podobnie jak moje zdrady, jak faceci - może z jednym, opisanym przez Ciebie wyjątkiem - z którymi się spotykałam. Byli jak pustynia, monotonni, szarzy, jałowi. Na ich tle Kuba był jak tchnienie Boga, jak ożywczy łyk tlenu i to pod każdym względem. Jak wiesz, kpił ze mnie, z tego, jaka byłam drewniana, słaba, niedouczona w łóżku. Rozmawiałam z nim na ten temat wiele godzin. Chciałam być dla niego partnerką, jakiej nigdy wcześniej nie miał, a wyszło, jak wyszło. Miałam taką teorię, choć dziś wydaje mi się ona mało wiarygodna, że poszliśmy do łóżka zbyt wcześnie, w gruncie rzeczy ani się nie znając, ani nawet nie prowadząc, to zabrzmi jak element humorystyczny, gry wstępnej - tych umizgów, zabiegania o siebie, prężenia muskułów - która tak zbliża do siebie przyszłych kochanków. Gdybym jednak ograniczyła ten zapis tylko do seksu, oznaczałoby to (choć prawdą, pełną prawdą jest to, że wystarczyło, żeby mnie dotknął... nie miałam nigdy wcześniej, a i chyba nie będę już miała tak dobrego partnera), że czytelnik w żadnej mierze nie rozumie tego, co między nami zaszło, co się wydarzyło. Kuba uwielbiał, niezależnie od pogody, spacery. Poświęcaliśmy na to każdą wolną chwilę (u Ciebie znalazło to odzwierciedlenie w zaledwie jednym rozdziale) i te spacery byty dla nas czymś szczególnym. Recenzując Twoją książkę, podświadomie zaczynam się cenzurować-bo z pewnym zażenowaniem muszę napisać, że podczas tych wycieczek zadawaliśmy sobie pytania zupełnie podstawowe: o sens istnienia, wymiar człowieczeństwa, dumaliśmy nad harmonią świata. Kuba tłumaczył mi historię, nie tylko własną, starał się ją ulokować w polskim tle, a czasami szerzej, w europejskim, światowym. Cóż ja, Prancuzka, wiem opolskiej histońi? Pewnie tyle samo, co wy o naszej, francuskiej. Chciałam się od niego uczyć, przyjąć jego sposób myślenia. Nie zawsze mi się to udawało, czasami sprzeczaliśmy się, nawet dosyć gwałtownie, ale później kupowaliśmy w jakimś sklepiku butelkę fanty i piliśmy, jak mawiał Kuba, z gwinta (nigdy nie chciał niczego pić z puszki), godząc się wraz z nasyceniem. Odkrywał przede mną światy wcześniej mało dla mnie dostępne. Prawie od początku wiedziałam, że jest pisarzem, ale nie znałam jego książek, długi czas podejrzewałam nawet, że się ich wstydzi. Co zresztą, przypuszczalnie, w dużej mierze jest prawdą. Na moje pytanie, czy Nagroda Nobla odmieniłaby go w tym zakresie, zawsze odpowiadał, że nagrody nie mają dla niego najmniejszego znaczenia i w żadnej mierze w niczym nie mogą go utwierdzić ani do niczego przekonać. Nie był łasy na zaszczyty. W tamtym czasie - twierdził, że wreszcie do tego dorósł - liczyła się dla niego przede wszystkim muzyka, a zaraz po niej (może zresztą w odwrotnej kolejności) malarstwo. Zabierał mnie na jakieś koncerty i wystawy - dziś przypominam sobie niezwykłe, dupiaste stwory Jana Lebensteina, przedziwną kolorystykę obrazów Józefa Czapskiego i malarza, który na nim samym zrobił ogromne wrażenie (przez kilka dni powracaliśmy do niego w naszych rozmowach), Bolesława Cybisa (ponoć nawet w Polsce zupełnie nieznanego, czy to prawda?). Zwłaszcza jego „Primavera „i „Toaleta „były dla niego wstrząsem (mogę to opisać szczegółowo, gdyż z każdej z tych wystaw wracaliśmy z katalogami albo albumami - wydawał na nie kupę pieniędzy). Oczywiście, chodziliśmy nie tylko na Polaków, ale oni byli chyba dla niego najważniejsi, najwięcej o nich wiedział i, wydaje mi się, starał się pokazać mi swój kraj w dziwnym, egzotycznym świetle - klnąc i lekceważąc polityków, wyzywając ich od łobuzów, kłamców, przekupnych intelektualnych kalek, chciał chyba pokazać, że największą wartością waszego kraju jest, niedoceniana gdzie indziej, sztuka. W moim przypadku z całą pewnością mu się to udało i do ostatnich moich dni będę mu za to wdzięczna. Jeszcze kilka szczegółów, mniej już może istotnych. Madaleine, moja przyjaciółka jest - co, jak rozumiem, wyeksponujesz w dalszej części swojej książki - postacią z pewnych względów ważną, może jej zbyt mało? Nathalie, moja córka, sama w sobie wymagałaby oddzielnej książki. Znajdź na Boga, proszę, jakieś dla mnie usprawiedliwienie. Chyba jestem złą matką, choć bardzo ją kocham. Trudno, nie we wszystkim można być ideałem. Mam też wrażenie, że przeceniasz moje dobre samopoczucie. Mój wygląd, uroda były dla mnie zawsze ważne, starałam się o siebie dbać, może nawet bardziej niż inne kobiety (kiedyś marzyłam o karierze aktorki - z marzeń pozostały tylko wspomnienia), ale moje kompleksy w tym zakresie byty, uwierz mi, równie wielkie, co innych bab (przez długi czas zastanawiałam się nad silikonem!). Z niecierpliwością czekam na dalszą część książki. Z całego serca życzę Ci, aby stała się bestsellerem. Wówczas i ja będę cząstką tego sukcesu (teraz oczywiście kpię w stylu Kuby). Całuję Cię i pozdrawiam Anne Catherine 24 Drogi przyjacielu, zawarłeś w stu stronach swojej powieści kilka miesięcy życia mojego i osoby bliskiej mi i wtedy, i dziś. Problem polega na tym, że chcąc szczerej odpowiedz na Twą prośbę o zawartą w książce prawdę, trafiłeś źle, bardzo źle. Pokrótce postaram się to uzasadnić. Jest to tym trudniejsze, że jak napisałeś w swoim liście, chcesz zawrzeć moją odpowiedź w swoim dziele. Stan mój obecny muszę określić jako zły. Depresja, której doświadczam od kilku miesięcy, powoduje u mnie zupełną utratę chęci do życia, brak głębszej refleksji, emocje, które, jak wiesz, wcześniej w dużej mierze decydowały o moim życiu, dziś zeszły gdzieś na dalszy plan. Gdyby nie opieka Juty, jej starania, prawdopodobnie w ogóle nie odpowiedziałbym na Twój list. Anne Catherine. Kim była dla mnie w tych pierwszych miesiącach? Kiedy ją zobaczyłem po raz pierwszy, nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Jak wiesz, kobiety w moim życiu były ważne, nawet bardzo, ale wiesz też, że było ich sporo, a w moim wieku pójście do łóżka z nową partnerką nie wzbudza już takich emocji jak u dwudziestolatka. Znacznie ciekawsza była dla mnie jej dyskrecja, umiarkowanie, niechęć do zadawania pytań. Kiedy po wypadku nie chciałem z nikim rozmawiać, kiedy całkowicie zamknąłem się w sobie, było we mnie dużo strachu. Dawno temu, jako młody chłopiec, bodaj siedemnastolatek, próbowałem z zupełnie lichego powodu popełnić samobójstwo. Odratowano mnie, płucząc mi przez kilka godzin żołądek, ale do dziś pamiętam strach, który mnie wówczas opanował, strach nawet nie przed śmiercią, ale przed utratą, szukam dobrego słowa, zdania, no więc przed utratą spójnego systemu, pewnego ukształtowanego w dzieciństwie rozgraniczenia dobra i zła. Nawracam do tego zdarzenia tylko po to, aby uświadomić i Tobie, i ewentualnym czytelnikom Twojej książki, że ocieranie się o granicę śmierci i życia nie było w moim życiu pierwszyzną. Anne Catherine była lekarką i bez wątpienia postąpiła wbrew kodeksowi - zainteresowała się swoim Pacjentem niejako ofiarą, ale potencjalnym kochankiem. Wiele godzin przegadaliśmy na ten temat. Wcale się tego nie wypierała, że pierwszy krok należał do niej - chyba z Twojej książki to nie wynika. Twierdziła, że wyczuwała we mnie pewien rodzaj nieśmiałości, ałe i dystansu, lęku i niewiary, z drugiej zaś strony, kiedy już zaczęliśmy gadać, miała chyba pewien rodzaj kompleksu, większego niż mój w tym zakresie - kompleksu niedouczenia, nieprzygotowania do życia w otaczającej nas rzeczywistości. Oczywiście, niezwykle łatwo jest wyśmiać tę argumentację - zarówno Anne Catherine, jak i ja byliśmy nieźle wykształceni, mieliśmy w swoich zawodach spore dokonania, może ona większe niż ja, bo cóż to dziś jest pisarz, ale jak wiesz, znamy się tyle lat, prawie od zawsze, to, co niezrozumiałe, powoduje frustrację i złość. Opowiadałem jej o tym - fizyka, astronomia, matematyka, genetyka, całe segmenty wiedzy zupełnie mi niedostępne. W pewnym wieku musisz się godzić, że to, co najlepsze, jest już za tobą. Cały ten wywód snuję tu po to, aby samemu zrozumieć moje ówczesne postępowanie, ucieczkę z domu, odcięcie się od przeszłości, chęć jeszcze jednego, mniemam, ostatniego już, eksperymentu. Gdzieś opisałeś mój strach przed starością. Przez wiełe lat wybitny polski pisarz Jerzy Andrzejewski miał taką manierę. Będąc niewiele starszym ode mnie, pouczał czytelników na łamach „Kultury”, a później „Literatury” z pozycji starca, nestora, osoby bliskiej grobu, przejścia w zaświaty. Wymachiwał wyciągniętym palcem, jakby mówiąc, stoję nad grobem, prawie rozmawiam z Panem Bogiem, gdzie wam maluczkim równać się z moją wiedzą i doświadczeniem. Jakże mnie to wówczas śmieszyło, a dziś sam próbuję stroić się w identyczne piórka. Anne Catherine bardzo szybko powiedziała mi o swoich uczuciach. Odbyło się to w innych okolicznościach niż opisane przez Ciebie, nie ma to jednak wielkiego znaczenia. Mam wrażenie, przypominając sobie tamten czas, że bardzo oczekiwałem tego wyznania, choć sam, świadomie i z pełną determinacją, chciałem zakreślić granice, w których może się poruszać. Wiedziała, że mam żonę, dzieci, a bez pytania oznajmiłem jej, że kocham Jutę. Pytała, czy można obdarzyć uczuciem dwie kobiety, a ja z bezmyślnym uporem, często tuszując to śmiechem i ironią, potakiwałem, utwierdzałem ją w moim cynizmie. Była fantastyczna, czułem w tych pierwszych miesiącach, że jest gotowa zrobić wszystko, żebym tylko z nią był. Zabiegała o każdą wspólną chwilę, potrafiła do mnie dzwonić piętnaście razy na dzień. Co ciekawe, zawłaszczyła mój czas, a ja zaczynałem coraz bardziej za nią tęsknić. Przez chwilę wrócę do tematu, który powoduje we mnie zażenowanie - zrozumiałe, że z racji wykonywanego zawodu budził on znacznie mniejsze opory u Anne Catherine - do seksu. Prawdą jest, że ten pierwszy raz był fatalny. Kiedy ode mnie wyszła, miałem do samego siebie dwa pytania - pierwsze generalne i zasadnicze, po cóż z nią to zrobiłem, i drugie, podstawowe dla mojego ego - czyżbym wraz z uderzeniem w głowę utracił chęć do tego, co dotąd dawało mi tyle radości? Anne Catherine pytała mnie potem, dlaczego po tak nieudanej inicjacji wróciliśmy do tego. To było bardzo proste - było tak źle, że nie mogło być gorzej. Ale od pierwszego też dnia kochałem się z nią inaczej niż z innymi kobietami - kochaliśmy się straszliwie długo, trwało to w nieskończoność. Po raz pierwszy udało mi się regulować własny organizm, iść mu na przekór, wbrew. No cóż, Anne Catherine nigdy, nawet później, nie była najwspanialszą z moich kochanek. Ważniejsze jednak było to, że odkryła we mnie takie pokłady czułości, taką potrzebę dawania, jakiej nie miałem przy żadnej innej kobiecie. To było po prostu niesamowite. Nauczyłem ją wielu rzeczy, również dostrzegania własnego ciała, używania rąk, fantazji, erotycznych spełnień. Myślę, że poza czułością, której tak bardzo potrzebowała - to wiedziałem od pierwszego dnia - chciała mieć silnego, opiekuńczego faceta. I takim, wbrew mojej ówczesnej sytuacji, wbrew także moim chęciom, wbrew rzeczywistości wreszcie, takim mnie wówczas chciała widzieć i takim mnie odbierała. Ten błąd bez wątpienia zaważył na naszych dalszych losach. W książce, rozumiem, że ze względów formalnych, choć jako pisarz zrobiłbym to inaczej, nieprawdziwie, a w zasadzie w ogóle nie napisałeś, co wówczas robiłem. Wygląda więc na to, że każdego dnia, leżąc na kanapie, wyłącznie czekałem na wizytę Anne Catherine, później zaś kochałem się z nią lub zabierałem na jakiś koncert lub spacer. To oczywiście też, to znaczy zabierałem (choć częściej ona, bo przecież jeździliśmy jej samochodem), ale przez cały czas bardzo intensywnie pracowałem. Przez dwa miesiące powstał maszynopis „Nie trać mnie z oczu”. To była mordercza praca, w zasadzie, kiedy tyłko jej nie widziałem, nie odchodziłem od komputera. Nie jadłem, nie piłem, cały czas wypełniłem sobie pisaniem. To było moje katharsis, również z tego powodu był to fascynujący czas. Czytałem jejposzczególne rozdziały, z trudem przekładając na francuski to, co tylko polskie, nasze. Jak wiesz, ta książka jest opowieścią o moich dziadkach, zbeletryzowaną, nieprawdziwą albo prawdziwą w niewielu fragmentach, książką o czasie zaprzeszłym, nieodwracalnie skończonym, w pewnej mierze książką o polskich kresach, czymś, co nawet dla nas, Polaków, jest już tylko nostalgicznym, sentymentalnym wspomnieniem. Wydaje się, że dla niej, mieszczucha, Francuza, było to przeniesienie w rzeczywistość bajek braci Grimm albo naszego Brzechwy. To, co z całą pewnością dostrzegła w mojej prozie, to umiejętność stopniowania napięcia, budowanie postaci nie na zasadzie przeciwieństwa, ale raczej szukania w nich pewnej wspólnoty, znaku jakości, który zbliża ich do siebie raczej jako uzupełnienie, a nie zaprzeczenie. Sprawa przedostatnia. Bardzo chciałem zobaczyć jej męża i Anne Catherine kiedyś pokazała mi tego mało atrakcyjnego mężczyznę. Zaparłem się jednak, mimo jej oczekiwań, że nie będę recenzował jego zachowań. Miałem poczucie, że robię mu krzywdę, zresztą za każdym razem, gdy wiązałem się z mężatką, miałem ab-smak, zgagę. To nie był dobry mężczyzna, z pewnością chciał z nią bycza wszełką cenę, nawet za cenę morałnego szantażu. Uznałem jednak, przez szacunek dla mojej partnerki, że nie mam prawa nakłaniać jej do żadnej decyzji. Oczywiście w swojejpysze uważałem, że zarówno intelektualnie, jak i fizycznie, jej mąż nie dorasta mi do pięt, że w swoim samozadowoleniu przekracza granice dobrego smaku, a jego poczucie sukcesu, w dużej mierze przypadkowego, nie opartego na jakichś szczególnych talentach, raczej na układzie, na obracaniu się w odpowiednim towarzystwie, a więc na atrybutach, których tak nienawidzę, przed którymi tak uciekałem w Polsce, budziło we mnie obrzydzenie. Nigdy jednak słowem, tak mi się wydaje, mimo jej opowieści stawiających go w fatalnym świetle, nie zdobyłem się na jawnie negatywną ocenę. Dziś bardzo tego żałuję. Kwestia ostatnia. Byłem zazdrosny o jej przeszłych facetów. Od pierwszego dnia, od pierwszych naszych rozmów na ten temat. Ona zresztą o moje byłe kobiety też. To, czego w niej nie rozumiałem, do dziś zresztą nie rozumiem, to to, że nie potrafiła odmawiać, a jej wybory wielokrotnie były głupie i zupełnie przypadkowe. Miała prawie dwudziestu mężczyzn, a dla niej samej byłoby dużo lepiej, gdyby miała trzech, może czterech. Każdy kolejny, wbrew pozorom, niszczył w niej poczucie własnej wartości. Bo prawie wszyscy byli tak mało warci... Pozdrawiam Cię serdecznie, mój rozchwierutany list w pełni potwierdza stan, w jakim jestem, wybacz, ale i zrozum. Czytanie Twojej książki nie jest dla mnie samą przyjemnością. Twój powieściowy Kuba 25 Nie zastałam go w domu. Nie czekał, mimo że byliśmy umówieni. Miałam tego trochę dość. To ja biegam, staram się jak mogę, wygospodarowuję czas, którego przecież nie mam w nadmiarze, a on mnie lekceważy. Chciałam zrobić jakąś dobrą kolację i zjeść ją z nim razem przy świecach, a później zatracić się, odpłynąć, może upić się. Wymyśliłam tagliatelli z brie i pomidorami. Ze złością siekałam pomidory i ser. Okazało się, że zapomniałam i bazylii, i czosnku. Wyszłam do sklepiku, a kiedy wróciłam, już na mnie czekał. - Robisz kolację? - zapytał, widząc rozbabrane produkty na kuchennym blacie. - Gdzie byłeś? Bez słowa sięgnął do torby, którą wciąż miał na ramieniu, rozpiął suwak i wyciągnął z niej płaski kartonik opakowany kolorowym papierem. - To dla ciebie - powiedział, podając mi pakuneczek. - Dla mnie? Jest jakaś okazja? - Nie spodziewałam się żadnego prezentu, choć rozpieszczał mnie nimi dosyć regularnie. - Będziesz miała po mnie pamiątkę, to chyba dobra okazja, prawda? Ten kartonik to była niewielka grafika z końca dziewiętnastego wieku. Misternie wykonany rysunek przedstawiał jakiś grobowiec. - Co to jest? - Grobowiec Kościuszki, polskiego bohatera narodowego, w Solurze w Szwajcarii. Będziesz musiała do tego obrazka kupić ładną ramkę. W jednej chwili przeszła mi cała złość wynikająca z jego spóźnienia. Pocałowałam go i przytuliłam do siebie. Dłuższą chwilę oglądałam grafikę, potem ją odłożyłam i ponownie wzięłam się do kolacji. Wymieszałam pomidory i ser z bazylią i czosnkiem, zalałam oliwą i długo przewracałam w fajansowym półmisku. - Napijesz się wódki? - Kuba odkręcił nakrętkę i przygotował kieliszki. Przecząco pokręciłam głową. Puknęłam się jednocześnie w czoło, bo mimo że w garnku wrzała już woda, nie wrzuciłam do niego makaronu. - Do tagliatelli podaje się czerwone wino. Zakręć butelkę. Kupiłam chambolle-musigny, to bardzo dobre wino. Chcę, żebyś go spróbował. Nakryj do stołu i zapal świece. Ale on nalał sobie kieliszek wódki i nie zważając na moje protesty, wypił go jednym haustem. - Przez kilkadziesiąt lat nie piłem wódki. Nie lubiłem. - Teraz nagle polubiłeś? - Nie cierpię, ale czasami piję kieliszek albo dwa. Ale nie upijam się. W ogóle nie upijam się żadnym alkoholem. Choćbym pił całą noc. Trzy razy w życiu byłem pijany. Boję się być pijany. Jak szpieg, który obawia się, że gorzała rozwiąże mu język. - Roześmiał się ze swego porównania. - To dobre, jak szpieg - powtórzył do siebie. - Trzeba to będzie gdzieś wykorzystać. Odcedziłam makaron, wrzuciłam do sosu i znów mieszałam. Ser powoli rozpuszczał się w oliwie. - Nakrywaj do stołu - poprosiłam jeszcze raz i sięgnęłam po talerze. Podałam mu korkociąg i palcem wskazałam na wino. - Otwórz. Uwielbiałam patrzeć, jak je. Dorosły mężczyzna, wykształcony, subtelny Europejczyk, kiedy był głodny, jadł jak małe dziecko. Łapczywie, zachłannie, szybko. Zawsze nakładał sobie wtedy porcję większą, niż mógłby zjeść niejeden koszykarz. A na dodatek, niby sprawnie posługując się sztućcami, zawsze gdzieś zgubił odrobinę jedzenia. A to na spodniach, a to na koszuli, a to na obrusie. Przepraszał za to nieśmiało, a ja serwetką wycierałam mu pełne jedzenia wąsy. Stuknęliśmy się kieliszkami i wypiliśmy po łyku wina. - Smakuje ci? Byłam słabą kucharką, ale on kiwnął głową na potwierdzenie, że tak, smakuje mu. Przez chwilę nie odzywał się, bo miał buzię pełną jedzenia. - W Polsce nie jada się takich potraw - oznajmił wreszcie. - Przynajmniej w moim domu. Ale to smaczne, bardzo smaczne, choć jak wiesz, nie przywiązuję wagi do jedzenia. Mogę jeść, mogę nie jeść, wsio rawno. To też jakaś moja skaza. Ludzie potrafią cieszyć się jedzeniem, smakować je, delektować się nim. W ogóle mam wrażenie, że omija mnie jakaś dobra część życia. Tak niewiele trzeba do szczęścia. Kiedyś szedłem wiejską drogą, był lipiec, bardzo mocno grzało słońce, tak mocno, że roztopiony asfalt uginał się pod moimi stopami. Droga biegła wśród drzew, był ranek, ptaki nad moją głową, gdzieś wysoko w gałęziach szumiały jak wiatr, a ja pierwszy raz w życiu byłem egzystencjalnie szczęśliwy. Pomyślałem wtedy, że każdy musi znaleźć tę swoją odrobinę luksusu. Dla jednego będą to kobiety, dla drugiego jedzenie, a kto inny zauważy ptaki. Sięgnął po butelkę i dopełnił kieliszki. Wino naprawdę było znakomite i piekielnie drogie. Kupowałam je przy wyjątkowych okazjach. - Kuba, zostaniesz ze mną? Popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie, jakbym nagle zaczęła urągać jego zasadom. - Jutro wyjeżdżam. Chyba nie potrafiłam ukryć zdumienia. - Jak to wyjeżdżasz? Dokąd? Do Polski? - Do Włoch. Pojadę do Florencji na trzy tygodnie i wrócę do ciebie. - Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś? Mogłabym pojechać z tobą. Bylibyśmy sami, wzięłabym urlop, mogłabym się do ciebie przytulać każdej nocy... - Byłam żałosna, plotłam trzy po trzy, jakbym wierzyła, że prośbą mogę go zatrzymać przy sobie, zmienić jego plany. - Anne Catherine, ja wrócę. Ale muszę tam pojechać sam, bez ciebie. To tylko trzy tygodnie. - Dlaczego? - zapytałam bezradnie. - Za dużo masz mnie dla siebie? Nie potrzebujesz mnie już? - Nie, nie - zaprzeczył gwałtownie. - Muszę pobyć sam. Sięgnęłam do torebki po papierosa. Położył ręce na mojej dłoni i chwilę ją przytrzymał. - Mało mnie znasz, Anne Catherine. Ja nie żegnam się z kobietami w taki sposób. Nie bój się. Ale to chyba on nie rozumiał. Nie obawiałam się, że nie wróci. Bałam się, że zwariuję, kiedy go nie będzie. Był mi potrzebny teraz, a nie za trzy tygodnie. Przykryłam twarz dłońmi i rozpłakałam się. - Nie szantażuj mnie, Sopelku. Nie rób tego - poprosił. Jaki szantaż? Nawet nie przyszło mi do głowy, że moje łzy można odczytać w taki sposób. Zezłościł mnie. Walnęłam serwetką o stół i zaczęłam hałaśliwie zbierać talerze. Naczyń było zbyt mało, by uruchamiać zmywarkę, więc wrzuciłam wszystko do zlewu, odkręciłam kran i stałam, patrząc jak komora wypełnia się po brzegi, a po chwili woda przelewa się i wypływa na zewnątrz. - Zwariowałaś? - zapytał bez złości. Podbiegł do mnie, zakręcił kran i zaczął wycierać podłogę. Najchętniej rzuciłabym się na niego z pięściami i biła do utraty tchu. Nienawidziłam go. Tych jego tajemnic, oderwania od świata, samotności. - Czasami potrafisz być okrutny. Jedną ręką dajesz, drugą zabierasz. Kuba, tak się nie da żyć. A poza tym - skupiłam palce obu rąk w jednym punkcie i zaczęłam stukać nimi o siebie - miłość nie trwa wiecznie. Miłość jest samolubna. Wykorzystaj to. Kurwa - wrzasnęłam - czy ty wiesz, jaką ja płacę za to cenę? Rozpada mi się rodzina, w pracy nie potrafię się na niczym skupić, bez przerwy myślę wyłącznie o tobie, narzędzia lecą mi z rąk, a każda noc bez ciebie jest przepłakana. Rozumiesz? Pokiwał głową i bezradnie rozłożył ręce. - Zadzwonisz? - zapytałam. - Jeśli chcesz. Ale lepiej nie. Odpoczniesz ode mnie. - Ciebie całkiem popierdoliło - nie mogłam się opanować i klęłam jak szewc. - Ja nie chcę od ciebie odpoczywać. Byliśmy ostatni wieczór razem i kłóciłam się z nim na całego. Co w tym związku było nienormalne? Jego, czy moje kłopoty z głową? Moja miłość, czy jej brak u niego? Przecież tyle chciałam mu dać. Przez chwilę przyszło mi do głowy, że jest tchórzem i boi się z kimkolwiek związać. Nie z kimkolwiek, ze mną. Gdzie był feler, w czym byłam gorsza od tysięcy kobiet, które potrafią budować nowe, szczęśliwe związki? Dlaczego to właśnie mnie muszą się trafiać tacy faceci. Ubrałam się i wyszłam bez pożegnania. 26 Nie zastałem nikogo w domu. Byłem umęczony, do Florencji tłukłem się najtańszym pociągiem prawie dwie doby. Powinienem był oczywiście zadzwonić, ale zaproszenie od Olesia było przecież wciąż aktualne. Usiadłem na kamiennej ławce, oparłem się o mur kamienicy i przymknąłem oczy. W jednej chwili zacząłem drzemać. Śniło mi się dzieciństwo, szliśmy gromadą dzieci ze szkoły. Jak to dzieci, mieliśmy swoje tajemne przejścia z Nowego Światu, przez Chmielną, wówczas zwaną od nazwiska komunistycznego bandyty Rutkowskiego, do Górskiego. I gdzieś między jedną a drugą ulicą zobaczyliśmy Ole-sia. Szedł z rodzicami, trzymając oboje za ręce. Nie byliśmy już tacy mali - mieliśmy po dwanaście, trzynaście lat. Chciał się do nas wyrwać, ale dorośli przytrzymali go stanowczo, choć delikatnie. Obudziłem się szarpnięty przez umundurowanego na granatowo karabiniera. Machinalnie, łamaną włoszczyzną odpowiedziałem na jego pytanie, a ten widząc, że ma do czynienia z obcokrajowcem, zasalutował i odszedł. Nie zamykając oczu powróciłem do swojego snu, który był rzeczywistością. To był sześćdziesiąty ósmy rok, zbliżały się wakacje. Oleś, mój przyjaciel, od miesiąca nie chodził do szkoły. Dostawałem od niego jakieś listy, bodaj z Kudowy czy Szklarskiej Poręby. Ani słowem nie zająknął się w nich, dlaczego nie chodzi do budy. A teraz żeśmy go spotkali i ten dystans między nim a nami zdumiał mnie wówczas, dokładnie to pamiętam, bardziej niż zapis w dzienniczkach sprzed kilku miesięcy, że musimy po lekcjach, w związku z chuligańskimi wybrykami na ulicach Warszawy, wracać bezpośrednio po nich do domu. Objąłem go i na ucho zadałem pytanie: - Kiedy wrócisz? A Oleś tylko pokręcił głową. - Ja nie wrócę, Kuba. Profesor Latour, ojciec mego przyjaciela, spojrzał mi w oczy i jęknął ze łzami w oczach: - Dobry jesteś dzieciak, Kuba. Ale my wyjeżdżamy z Polski, musicie się pożegnać, bo pewnie nigdy się już nie zobaczycie. Ucałuj od nas rodziców. Oleś zaczął płakać, krzyczeć, że on nie chce wyjeżdżać, a ja miałem tylko jedno, cisnące się na usta pytanie: - Dlaczego? Na to pytanie nie było wówczas odpowiedzi. Nawet moi rodzice unikali rozmowy na ten temat. Pan Latour od marca, a może już od lutego szukał pracy. On, wybitny fizyk, dotąd zatrudniony przy pierwszym polskim reaktorze nuklearnym w Świerku, nie mógł znaleźć żadnej pracy. W przypływie ironicznej determinacji zgłosił się do Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania. Ale nawet śmieciarzem nie mógł zostać. Wyjechali do Szwecji kilka miesięcy po wakacjach i przez wiele lat nie mieliśmy żadnego kontaktu. Bodaj w dziewięćdziesiątym pierwszym, a może dziewięćdziesiątym odnalazł go Michał Lorenc. To była według jego relacji bardzo dziwne wizyta. Oleś na każdym kroku podkreślał swoje pochodzenie i krzywdę, jakiej doznał w Polsce. Michał nie krył swego rozczarowania ani obaw przed moim spotkaniem. Bo Lorenc przywiózł mi list od dziecięcego przyjaciela. Oleś zapraszał mnie serdecznie. Znów minęło kilka lat i kiedy wreszcie zadzwoniłem, okazało się, że wraz ze swoją szwedzką żoną wyjechał do Włoch i osiedlił się we Florencji. Od czasu do czasu dzwoniliśmy do siebie, a on wciąż liczył, że go odwiedzę. Była fantastyczna pogoda, siedziałem na słońcu, zdjąłem więc z siebie nawet podkoszulek i opalałem się. Z daleka go zobaczyłem. Szedł opierając się na ramieniu atrakcyjnej kobiety, wyraźnie młodszej od niego. On też mnie zobaczył, byłem pewien, że mnie poznał, bo nagle wyprostował się, jakby chcąc dodać sobie animuszu, otrzepał z marynarki jakiś niewidoczny pyłek, odsunął się od żony i podszedł wprost do mnie z wyciągniętą ręką. - Nie zmieniasz się - powiedział. - Bardziej, niż myślisz. - Ścisnąłem mu dłoń na tyle mocno, że grymas bólu pojawił się na jego twarzy. - To Kuba, wiele razy ci o nim opowiadałem - przedstawił mnie żonie. - A to Marika, moja opoka. Możesz ją pocałować i mówić po polsku. Nauczyła się go dla mnie. Ale zamiast policzka ucałowałem jej dłoń. - To taki polski zwyczaj - objaśnił żonie Oleś. - Ma symbolizować szacunek dla kobiety. Europa już z tego wyrosła, wyemancypowała się. Wyczułem w jego głosie sarkazm, a może irytację. Ubrałem się i poszliśmy do ich mieszkania. Nie byli ludźmi zamożnymi. Mieli małe, dwupokojowe mieszkanie na drugim piętrze zabytkowej kamienicy. Oleś przez kilka lat pracował dla szwedzkiego wywiadu w jakimś nasłuchu czy czymś w tym rodzaju, a kiedy odszedł ze służby, założył małą firmę elektroniczną, która po dwu latach zbankrutowała. Później skończył kurs dla doradców finansowych i tułał się po bankach. Za to Marika była biologiem, uniwersyteckim profesorem i to dzięki jej staraniom znaleźli posady we Florencji. Ona uczyła studentów, a on stawiał na nogi jakiś fundusz proeuropejski. Bez pytania postawił przed żoną i przede mną po kieliszku wódki. Butelka, z której nalewał, wypełniona była ledwie w jednej trzeciej. - Długo zostaniesz? - Marika była znacznie bardziej konkretna niż on. - Trzy tygodnie. Ale nie będę was sobą męczył. Rano wyjdę, wieczorem wrócę. Na pierwszy tydzień zamówiłem przez Internet bilety do galerii Uffizi. Chcę zobaczyć miasto, muzea, poznać ludzi. Chciałbym napisać książkę o Florencji i jej mieszkańcach. - Tego miasta nie można poznać. Ono ma swego ducha, ale dla nas, obcokrajowców, choćbyśmy tu mieszkali wiele lat, jest ono nie do poznania. Nie łudź się. Jesteśmy tu już sześć lat i wciąż jest dla nas obce. Florencja raczej odpycha niż przyciąga. - Była w swoich sądach bardzo stanowcza. - Napijesz się jeszcze? - Oleś sięgnął po mój kieliszek. - Nie, nie - podziękowałem. - Ja prawie nie piję. - Trudno, wypiję sam. Nalał sobie jeszcze jeden kieliszek, ale zamiast z niego łyknąć, pocierając kciukiem o podstawkę obracał nóżkę między palcami prawej dłoni. - Jesteś wreszcie profesorem? - zapytał po chwili. Przytaknąłem, choć wydało mi się to bardzo śmieszne. W naszej klasie było tylu zdolniejszych ode mnie. Może zresztą inni też zrobili kariery na swoją miarę? Lorenc jest muzykiem, Dominik malarzem, Piliszek był dyplomatą, a teraz gra w karty, Stryjkówna ma firmę piarowską, Kirsztajn jest zdolnym, wziętym architektem, Kondracki scenarzystą. Inni powyjeżdżali, licho wie gdzie. Dobra to była klasa, kumulacja talentów. - Urlopowanym profesorem. Na razie ratuję skołatane nerwy. - Polska cię tak boli, przyjacielu? - Poznałem we Francji dziwną dziewczynę. Dla niej Polska, inaczej niż dla ciebie, inaczej niż dla mnie, nic nie znaczy. - Dla mnie też już nic nie znaczy - przerwał mi ze złością. - Znaczy, znaczy, nie zaprzeczaj - powiedziałem, widząc, jak gwałtownie kręci głową. - A jak nie znaczy, to tym lepiej. No więc ta dziewczyna, lekarka, ma wrażenie, że mogłaby mieszkać wszędzie. U siebie, w Ugandzie, we Włoszech, w Stanach. A ja nie. Kilka miesięcy nie ma mnie w kraju i tęsknię do niego. Kiedy byłem internowany, dostałem od matki przemycony przez księdza Dembowskiego, dzisiaj biskupa, list. Prosiła mnie, abym wyjechał. Pisała, że będzie tęsknić, ale żebym się nie zastanawiał i wyjechał, rzucił wreszcie tę Polskę w cholerę. A z drugiej strony zachęcali mnie do wyjazdu ubecy. Ja ich też zachęcałem. Przede mną świat stał otworem, oni mogli jechać do Mongolii albo do Sojuza. Strasznie się denerwowali. Może gdybym wówczas posłuchał matki... Teraz już jestem za stary, mam swoje miejsce i żadna ucieczka się nie powiedzie. - Moich rodziców też zachęcano do wyjazdu. Skutecznie. Przynajmniej na starość godnie żyją. Polska, wiesz, jak ja za wami tęskniłem. -A myśmy szybko zapomnieli. Świat nie ogląda się na skrzywdzonych. - Banał - wtrąciła się do naszej wymiany zdań Marika. - Banał - przyznałem. - W Palestynie, w Iraku, w Chinach, na Kubie też ktoś krzywdzi ludzi. - Ale ja się urodziłem w Polsce i przez dwanaście lat czułem się Polakiem, jak ty. - W Szwecji się już nim nie czułeś? - Szwecja to smutny kraj, w którym się nic nie dzieje, prawda, Marika? Nie jestem ani Polakiem, ani Szwedem, ani nawet Żydem, choć tym ostatnim chyba powinienem zostać. Ale do tego trzeba wiary. Masz, Kuba, swojego Boga? Pokręciłem głową. Jeszcze chwila i dam się wpuścić w kanał, z którego uciekam od tylu lat. - Jeśli pozwolicie, pójdę się położyć, jestem zmęczony. Marika poszła ze mną do maleńkiego pokoiku, w którym miałem się rozgościć. Posłała mi łóżko i przycupnęła na jego brzegu. Usiadłem obok niej, a ona wzięła mnie za rękę. - On cię dobrze wspomina - wydukała po polsku ze śmiesznym, chrapliwym akcentem i pocałowała mnie w dłoń. - To taki szwedzki zwyczaj, oznaka szacunku. - Uśmiechnęła się swym smutnym skandynawskim uśmiechem, podniosła się i wyszła, starannie domykając drzwi. 27 Pierwsze dni były straszne. Tak bardzo mi go brakowało. Jeździłam do domu przyjaciół, aby wyprowadzić Trzaskę na spacer, a wciąż czułam tam jego obecność, jego zapach, bez przerwy gadałam z nim w myślach. Nie spodziewałam się, że będę to znosiła tak ciężko. Mówił, tylko trzy tygodnie, ale dla mnie to były aż trzy tygodnie. Jego nieobecność doprowadzała mnie do szału. Wywołałam zdjęcia, które robiliśmy na spacerach, i godzinami mogłam się wpatrywać w jego twarz. Mówiłam sobie, że to aberracja, że doprowadzę się w ten sposób, ja, stara baba, do zupełnego odjazdu. W domu miałam ciągłe piekło. Marius, kiedyś dobry, zrównoważony facet, teraz jakby nawiedzony został przez złego ducha. Każde moje słowo wywoływało trzy jego. Często nie wracał na noc, a kiedy już wracał, musiał dodawać sobie animuszu alkoholem. Godzinami nie odzywaliśmy się do siebie. Potrafił zrobić awanturę, bo w lodówce była szynka zamiast kiełbasy, bo miał nieuprasowaną koszulę, bo nie kupiłam mu gazety czy papierosów. Starałam się częściej niż do tej pory rozmawiać z Nathalie. - Wiesz - powiedziała mi kiedyś - jeśli rozwiedziesz się z ojcem, ja to zrozumiem. Nie martw się, przecież widzę, że go nie kochasz. Ale podobnie jak ja, chyba niczego nie rozumiała. Miała dziwne teksty, jakby chciała dać mi odczuć, że rozstanie z ojcem nie musi powodować konieczności bycia jej matki z innym mężczyzną. - Twoje puszczalskie przyjaciółki... - zaczynała niby w żartach i nie kończyła. - Jakie puszczalskie? - rzucałam się do niej z pianą na ustach. Chętnie przylałabym smarkuli. - Mamo, nie traktuj mnie jak oseska. Mam czternaście lat i od dawna wiem, skąd się biorą dzieci. Siadała mi na kolanach i chciała się przytulać. Ważyła więcej ode mnie, miała duży tyłek i co dosyć typowe dla dziewczyn w jej wieku, rozlazłe, kluchowate ciało. Obejmowałam ją, mówiłam kilka ciepłych słów, ale szybko się irytowałam jej infantylizmem, biciem piany, hałaśliwym demonstrowaniem dorastania. Nie chciałam być ani jej przyjaciółką, ani tym bardziej powiernicą. Przecież nie mogłam być tak głupia w jej wieku. A może każde z nas idealizuje siebie po latach, urabia swój wizerunek, zaprzecza faktom? Chciałabym, żeby już dorosła, znalazła faceta, wyprowadziła się. Wyrzuty sumienia walczyły we mnie z chęcią posiadania normalnego, pięknego dziecka. Dziecka zupełnie innego niż Nathalie. Pomyślałam, że gdyby Kuba zgodził się, bez chwili wahania urodziłabym mu potomka. Może nawet bez jego zgody. Tak pięknie potrafił mówić o dzieciach. Najlepiej kolejną córeczkę. Zresztą wszystko jedno. Zawsze miałam wrażenie, że matki mają lepszy kontakt z córkami, ale to chyba nie musi być prawdą, zwłaszcza w moim wypadku. Usiadłam do komputera, znalazłam e-mailowy adres francuskiej ambasady w Warszawie i napisałam krótki list do pani attache kulturalnej. Szanowna pani - pisałam - jestem neurochirurgiem z kliniki uniwersyteckiej w Paryżu. Mamy na naszym oddziale pacjenta, który prawdopodobnie jest Polakiem, co więcej, wiele wskazuje, że jest postacią dosyć znaną, to przypuszczalnie pisarz. Chory jest po urazie czaszki i nie chce - świadomie kłamałam - z własnej woli nawiązać kontaktu z otoczeniem. Problemem jest jego ubezpieczenie i ewentualny zwrot kosztów leczenia. Przesyłam Pani jego fotografię z prośbą o sprawdzenie w polskich związkach twórczych, może w PEN-Clubie, czy jest ich członkiem, a jeśli tak, to jak się nazywa, jaki jest jego adres zamieszkania. Będę bardzo wdzięczna za jakąkolwiek wiadomość. Odpowiedź, która przyszła już po trzech dniach, przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Juliette Faqo-Brisse, asystentka Evy Neriąue, naszej attache kulturalnej w Warszawie, pisała: Pani doktor, zgodnie z Pani intuicją sprawdziłam (moja przełożona Eva Neriąue jest aktualnie na urlopie, więc nie mogła spełnić prośby osobiście) na podstawie przesłanej nam fotografii tożsamość widniejącej na niej osoby. W Polsce działają dwa związki pisarzy: Stowarzyszenie Pisarzy Polskich i Związek Literatów Polskich. Pan Bruno Szafran jest członkiem tego pierwszego. Sekretarka Stowarzyszenia jako najlepsze źródło informacji o ich członku podała mi Słownik Pisarzy Polskich. Na stronie 263 tomu III tegoż słownika jest następująca informacja (tłumaczę może niezbyt zgrabnie, ale raczej dosłownie): Bruno Szafran ur. 1956 w Warszawie, prozaik, eseista, dramaturg. Ukończył Wydział Prawa na Uniwersytecie Warszawskim w roku 1979. W roku 1991 obronił rozprawę doktorską zatytułowaną „Narodowa Organizacja Wojskowa - myśl patriotyczna w walce ze zniewoleniem „, sześć lat później obronił dysertację habilitacyjną zatytułowaną „Infiltracja środowisk opozycji demokratycznej lat 1976-1981. Studia nad stanem świadomości inteligencji polskiej”. Od roku 2002 profesor na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego. Wiatach 1993-1996 ukończył aplikację prokuratorską w warszawskiej Prokuraturze Wojewódzkiej. Po zdanym egzaminie (uprawniającym do podjęcia pracy w charakterze asesora prokuratorskiego lub sądowego), protestując przeciwko polityce ówczesnego ministra sprawiedliwości Jerzego Jaskierni (próby mataczenia w sprawie wykształcenia kandydata na urząd prezydencki), nie podjął pracy w zawodzie. W latach 1977-1989 aktywnie działał w środowisku opozycji demokratycznej (współpracownik Komitetu Obrony Robotników), był założycielem jednego z największych wydawnictw tzw. II obiegu (Przedświt). Wielokrotnie zatrzymywany przez Służbę Bezpieczeństwa. Obejmował go zakaz zatrudnienia i publikacji. Po wprowadzeniu stanu wojennego internowany, a następnie w maju 1984 roku aresztowany. Więzienie opuścił na mocy amnestii. Debiutował powieścią „Lament nad Babilonem „w roku 1997. Do tej pory opublikował siedem powieści („Choćbym mówił językiem ludzi i aniołów” 1997, „Bryzgi” 1998, „Odczekaj, nie spiesz się” 1999, „Na krawędzi” 1999, „Staraniem moim” 2000, „Nie trać mnie z oczu „2003), tom esejów („Szkice na temat i bez tematu” 2001) oraz trzy sztuki teatralne („Zbudowani” 1998, „Lustracja” 2002, „Gwałt na ptakach” 2003). Na podstawie dwóch pierwszych książek zrealizowano serial telewizyjny. Autor słuchowisk radiowych, laureat wielu nagród. Tłumaczony na: słoweński, rosyjski, niemiecki, włoski i francuski. Dwukrotnie żonaty - w roku 1977 z Urszulą (rozwód 1981) oraz Jutą (1982), ojciec dwojga dzieci. Mieszka w Warszawie. W Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich podano mi jego aktualny adres: Warszawa, ulica Bajkowa 14. Mam nadzieję, że zgromadzone przeze mnie informacje będą Państwu pomocne. Grzecznie e-mailem podziękowałam za wiadomość. Po trzech miesiącach wreszcie wiedziałam, kim jest mój Kuba. Oczywiście, chcąc znać prawdę, powinnam była zadzwonić do jego żony, ale w najmniejszym stopniu nie byłam tym zainteresowana. Bo niby jako kto miałabym zadzwonić? Lekarz, kochanka, Armia Zbawienia? Nie okłamał mnie, był pisarzem. Pobiegłam do księgarni i zapytałam o jego książki. Młody chłopiec dłuższą chwilę szukał nazwiska w komputerze. Wreszcie zadowolony oznajmił: - Jest tylko jeden tytuł, ale mogę tę książkę sprowadzić pani na jutro. - Bardzo proszę - powiedziałam i uśmiechnęłam się do niego. Był bardzo młody, a może tylko na takiego wyglądał? Bez wielkiego starania mogłabym być jego matką. Ale równie dobrze siostrą. Gdybym zaszła z Kubą w ciążę, Nathalie miałaby siostrę o piętnaście lat młodszą. Byłaby więc siostrą czy niańką? Może bym tego dzieciaczka też skrzywdziła? Kuba - wciąż był dla mnie Kubą - śmiał się czasami, że kobieta jest mu potrzebna tylko do urodzenia dziecka, a później może się zabierać, że on to dziecko wychowa bez niczyjej pomocy. Opowiadał mi, ile czasu poświęca swoim dzieciom. Był w tym względzie zupełnym przeciwieństwem Mariusa. Zaborczy do bólu, mówił, że zostało mu tak niewiele czasu, aby mieć prawdziwy kontakt z Magdą i Radkiem. - Boję się, że zostanę sam, bez nich - oznajmił mi tuż przed wyjazdem. - Choć jednocześnie wiem, że nie będę ich zatrzymywał ani chwili. W tym względzie wyniosłem dobrą naukę z domu. Na wszystko jest czas. Przez wiele lat wydawało mi się, że samotność nie stanowiłaby dla mnie problemu, że odejście Mariusa, a nawet Nathalie rozwiązałoby tak wiele moich problemów. Ale teraz, po kilku dniach nieobecności mojego Polaczka, wariowałam z tęsknoty. Więc gdzie ta samotność? Jedyny ratunek widziałam w pracy. Brałam dyżury za nieobecnych kolegów, harowałam jak wół, podpierając się nosem, wciąż stawałam do kolejnych zabiegów. - Co się z tobą dzieje, Anne Catherine? Ciągle nie ma cię w domu - głos mojej przyjaciółki Anielki grzmiał w słuchawce jak dzwon. - Przyjedź do mnie - poprosiła. Umówiłyśmy się na wieczór i była to jedna z gorszych decyzji w moim życiu. 28 Pierwsze dni były straszne. Czułem się zmęczony tłumami przelewającymi się przez muzealne sale, poganiany przez ochronę, potrącany, wypruty, obrazy mieszały mi się, niektórych nie poznawałem. Ale zdarzało mi się zatrzymać przed niektórymi dłużej. „Tondo Doni” Michała Anioła przyciągnął moją uwagę złoconym obramieniem. Nie pamiętałem, że również ono jest dziełem mistrza. Długo wpatrywałem się w popękaną strukturę ramion Matki Boskiej. Według dzisiejszych standardów nie uchodziłaby za piękną kobietę. Zarówno Maria, jak i Józef, a nawet Dzieciątko są w tym obrazie jakoś skupieni, nie ma w nich radości. Przyszło mi do głowy, że to przeczucie poświęcenia, oddania innym, śmierci wreszcie, powoduje, iż w malarstwie sakralnym z naszego kręgu kulturowego jest tylko smutek i powaga. Gdzie by było tworzone – we Włoszech, Francji, Polsce czy Rosji - zawsze jest w nim cierpienie, łzy i zacięte twarze oprawców. Nawet anioły rzadko są radosne. Wiele czasu poświęciłem „Zwiastowaniu” Leonarda da Vinci, „Ofiarowaniu Izaaka” Caravaggia, obrazom Perugina. Chodziłem od sali do sali, wracałem, robiłem w notesie jakieś zapiski, ale raczej nie oceniałem, raczej szukałem czegoś, co mnie zadziwi, nie pozostawi obojętnym, wryje się w pamięć na lata. Jakżeż zazdrościłem Włochom tego nadmiaru, bogactwa, nigdzie indziej nie spotykanej możliwości kontaktu z tym, co piękne. Popołudniami chodziłem po mieście, siadałem w małych knajpkach, rozłożonych na wąskich uliczkach. Jadłem tanie spaghetti, popijając jeszcze tańszym winem. Tak, od czasu do czasu, stawała mi przed oczyma Anne Catherine, ale nie chciałem do niej dzwonić. Nie chciałem ani jej, ani sobie burzyć pewnego porządku, który zaplanowałem na te trzy tygodnie oddalenia. Nie traktowałem tego w kategoriach próby, sprawdzania czegokolwiek. Pierwszy raz w życiu nie odczuwałem samotności. Pogrążyłem się w świecie martwych przedmiotów, statycznych dzieł sztuki. - Smakowało ci? - Młodziutka Stella przysiadła się do mojego stolika. Niewielu klientów odwiedzało ten bar i dziewczyna była wyraźnie znudzona. W uszach miała ogromne kolczyki zwisające do połowy szyi. Chciała chyba gadaniem zabić czas. - Bardzo - odpowiedziałem i zapatrzyłem się w jej śniadą twarz. - Jesteś Francuzem? - zapytała. - Polakiem. - Jak Papa. W związku z Polską tylko Papież przychodził im do głowy. To może i dobrze. Zresztą o Szwedach czy Duńczykach prawdopodobnie mogliby powiedzieć jeszcze mniej niż o nas. - Co mi się tak przyglądasz? Pobrudziłam się gdzieś? - zapytała, kokieteryjnie obciągając kraciastą spódniczkę, która ledwie przykrywała jej tyłek. - Bardzo cię przepraszam, nie chciałem cię urazić - odpowiedziałem, spuszczając wzrok. - Jesteś piękną kobietą, a wszystko, co piękne, powinno mieć swoich adoratorów. - Adoratorów? - Nie zrozumiała. - Nieważne. Powiedz, Stella, ile ty masz lat? - Stara już jestem, dziewiętnaście. Pokiwałem głową. W jej wieku zaczynałem studia. Zamiast na historię poszedłem na prawo. Bo tak chciała matka. Jedyny raz byłem najlepszy podczas egzaminów i jak zwykle dokonałem złego wyboru. Połowa lat siedemdziesiątych to był marazm, gówno, a nie studia. Pamiętam jakiegoś asystenta, uczył nas chyba wstępu do teorii państwa i prawa. Chcieliśmy w kilka osób zrobić na wydziale teatr, a on szefował organizacji studenckiej. Mogli nas tak łatwo kupić, ale jedyne, co miał nam do zaoferowania, to ustawianie krzeseł na konferencję partyjną. A już rok później był Ursus i Radom, bici robotnicy, opozycja, niezależne wydawnictwa i już nie mieli szans, przynajmniej z nami. - Czemu się nie odzywasz? - Stella była niecierpliwa, świat wokół niej to były żarty, śmiech, pewnie jacyś chłopcy, a nie zgorzkniali mężczyźni z końca Europy. - Masz szczęśliwą młodość, dziewczyno, masz pracę, żyjesz w fajnym kraju... Nie dała mi dokończyć zdania. - Florencja to grajdoł. W przyszłym roku wyjadę do Rzymu, mam tam kuzynkę, zamieszkam u niej. A później do Ameryki. Na razie uczę się języka. Chcę zrobić karierę. - Wyrzucała z siebie zdania z szybkością karabinu maszynowego. - Nie będę przecież cale życie za grosze obsługiwać klientów w tej zasranej knajpie. Na dodatek właściciel, Paolo, ciągle próbuje mi się dobrać do dupy. Wyobrażasz to sobie? Knur. Dobry grajdoł, pomyślałem. Iluż, dziewczyno, ludzi na świecie zazdrościłoby ci tego. Ale Stella miała luz, była pewna siebie, była piękna. Miała szansę większe od innych. - O której kończysz pracę? - sam siebie zadziwiłem tym pytaniem. - Chciałbyś się ze mną umówić? - Roześmiała się, odsłaniając białe jak śnieg zęby. - Chciałbym, żebyś zjadła ze mną i moimi przyjaciółmi kolację. A potem chętnie bym gdzieś potańczył. Dłuższą chwilę nie odzywała się. Patrzyła na mnie chłodno, powściągliwie. - Chciałbyś się ze mną przespać, co? - Pewnie - odpowiedziałem bez skrępowania. - Ale dwie kobiety już mi wystarczą. - Jak to dwie? Jesteś bigamistą? - Stello, chciałbym zjeść z tobą kolację - powtórzyłem. - Nic więcej. Umówiliśmy się na wieczór. Wcale nie byłem pewien, czy przyjdzie. Marika i Oleś kpili ze mnie ile wlezie, ale życzliwie, bez złośliwości. - Przecież ona cię zamęczy, Kuba. - Żona mojego przyjaciela puściła do mnie oko. Ale przyszła, a w zasadzie przyjechała maleńką lambrettą. Zsiadając ze skutera, zdejmowała jednocześnie kask. Potrząsnęła głową i rozsypała skupione w tyle włosy. Potargała je jeszcze dłonią, aby nie były przyklepane. - No, no - Oleś nie mógł wyjść ze zdumienia - włoska Madonna. Poszliśmy do jakiejś knajpy w pobliżu centrum. W restauracji więcej niż połowa stolików była zajęta, ale mniej więcej po dwu kwadransach nie dałoby się wcisnąć szpilki. Jedliśmy jakieś potrawy morza, potem oni ryby, a ja baraninę ze szparagami i ziemniakiem rozłożonym jak kwiat. Oleś zamówił dwie butelki reńskiego wina, które opróżniliśmy w kilka chwil. Po godzinie cały czas milcząca Stella stuknęła mnie pod stołem kolanem, a widząc, że nie reaguję, delikatnie założyła swoją nogę na moją. - Zostaw ich, to nudziarze. Chodźmy na te tańce - szepnęła mi do ucha w chwili, gdy schyliłem się, aby podnieść widelec świadomie trącony przez nią ramieniem. - Kuba chciał iść potańczyć - zwróciła się do moich przyjaciół. - Puścicie go tylko ze mną? - Jeśli go nam oddasz w niezmienionym stanie... - Oleś dźgnął mnie palcem w plecy. - Tego nie mogę wam obiecać - oznajmiła Stella, odsuwając krzesło. - Ale będzie się dobrze bawił, to wam gwarantuję. Zostawiliśmy ich w knajpie i wyszliśmy na zewnątrz. Moja partnerka w czarnej skórzanej kurtce z dużą ilością świecących łańcuszków była zjawiskowo piękna. Wzięła mnie pod ramię. - Naprawdę chcesz iść tańczyć? - popatrzyła mi w twarz z głębokim przekonaniem, że ludzie w moim wieku nie chodzą już na dyskoteki. - Nie umiem tańczyć - przyznałem. - Mam cię nauczyć? - zapytała. Ale nie widziała we mnie entuzjazmu. - Chodź, powłóczymy się po ulicach. Nagle znaleźliśmy się przed katedrą. Młodzi ludzie gromadami przelewali się po ulicach. W przyuniwersyteckiej knajpie jacyś studenci świętowali obronę pracy magisterskiej. - Dottore, dottore - wrzeszczeli, niczym nieskrępowani. Dziewczyna z laurowym wieńcem na głowie, w króciutkiej spódnicy z błyszczącej szarej folii i w staniku ledwie skrywającym sutki co chwila wpadała w objęcia kolejnych gości. Staliśmy dłuższą chwilę, słuchając, jak zgromadzeni wyliczają szczęśliwej dziewczynie jej gafy, które popełniła podczas studiów. To była długa lista. Wszyscy wybuchali śmiechem, przekrzykiwali się, śpiewali, nie dbając o rytm i melodię. Rodzice i dziadkowie zbierali się już do wyjścia, ale młodzi wyraźnie zamierzali świętować do rana. - U nas nikt tak nie fetuje końca studiów - powiedziałem Stelli. Zrobiło mi się smutno, żal, że nie było mi dane to, co jest udziałem tych dzieciaków. Ani mnie, ani mojemu pokoleniu, ani tym po mnie. Nawet moja córka nie będzie się tak cieszyć. - Dobrze przynajmniej, że masz jakieś wspomnienia. - Stella była bardzo pragmatyczna. - Chcesz u mnie przenocować? Pokręciłem głową. - Zacząłbym się do ciebie dobierać, a jak wiesz, obiecałem ci tylko kolację. Ale noc spędziłem u niej. Tyle tylko że całą ją przegadaliśmy i nie przyszło nam nawet do głowy, że moglibyśmy robić co innego. Opowiadałem tej nieznajomej dziewczynie o Jucie i Anne Catherine. Umiała słuchać lepiej niż one. 29 Gadałyśmy z Amelką, bezładnie przeskakując z tematu na temat. Opowiadała mi o Thadeo, który traktował ją jak dziwną mieszankę gorzkiej anyżówki i słodkiego likieru. Jednego dnia potrafi! się przed nią czołgać, błagając o miłość, a już następnego rzucić się na nią z pięściami, podbić jej oko, uszkodzić rękę, wytłuc w domu sprzęty. Nie lubiłam męża Amelki, choć od paru lat, wmawiając mi swoją miłość, próbował się do mnie dobrać. Całkiem serio proponował, że się dla mnie z nią rozwiedzie. Thadeo nie dość, że byl alkoholikiem, to na dodatek miał problemy ze swoją męskością. Było mi go żal; kiedyś zaproponowałam, że zabiorę go do seksuologa w naszej klinice. Bardzo się wstydził i odmówił, ale po jakimś czasie zadzwonił i poprosił, żebyśmy poszli do lekarza, który nie będzie moim znajomym, a ja żebym zagrała jego młodą żonę. Koniecznie chciał, żeby lekarz przepisał mu viagrę. Sądził, że rozwiąże to wszystkie jego problemy. Poszłam z nim do specjalisty, czułam się jak idiotka, musiałam udawać, że to wszystko, o czym mówi lekarz, to dla mnie historie z innej planety. Viagra oczywiście nie pomogła, a jedyne, o czym marzyła wówczas Amelka, na co dzień grając rolę kochającej żony, to przyprawić Thadeo rogi. Problem polegał na tym, że wytypowani kandydaci nie bardzo mieli na nią ochotę. To było małżeństwo, w którym kłótnia goniła kłótnię, jedno drugiemu nie chciało ustąpić na krok. Co jakiś czas moja przyjaciółka wyprowadzała się od męża do rodziców, on błagał ją o powrót, a ona, stawiając przedziwne warunki, na przykład, żeby cały ich majątek przepisać na nią, łaskawie mu ulegała. Amelka była dużo, prawie dwadzieścia lat młodsza od męża, była jego trzecią żoną i prócz swego dziecka z pierwszego związku i dwójki Thadeo z jego drugiego małżeństwa mieli jeszcze dwójkę wspólnych. Te najstarsze dzieciaki były już duże - Jagna i Szymon nie mieszkali już z nimi, Izabeli chodziła do liceum. Za to dwójka młodszych, dziewięcioletnia Zuzu, a zwłaszcza najmłodsza, półtoraroczna Juliet, wciąż potrzebowały opieki rodziców. Zuzu była moją chrześnicą. Uwielbiałam tę małą i obdarzałam ją uczuciem chyba większym niż Nathalie. Za to Juliet wciąż jeszcze tak cudownie pachniała mlekiem. Thadeo chciał uchodzić za artystę, coś tam sobie podgrywał na gitarze, coś tam czasem napisał, niekiedy skomponował jakąś muzykę. Dzięki pomocy przyjaciół parę lat wcześniej udało mu się nagrać niewielką płytę i odtąd był przekonany, że może w tej dziedzinie dorównać najlepszym. Nie był jednak ani Brelem, ani Okudżawą i choć niektóre jego piosenki podobały mi się, wiedziałam, że prócz pobożnych życzeń nigdy w tej dziedzinie nie stanie nawet w trzecim szeregu. Piliśmy alkohol, Thadeo dolewał nam do szklanek wódki, ale głównie dbał o siebie. Był nieźle wstawiony. Koło dziesiątej usłyszałam brzęczek mojego telefonu. Dzwonił Marius. - Gdzie jesteś? - zapytał. - U Anielki. - Zaprosiłem Luca, Roberta i Louisa. Przyjedźcie, posiedzimy razem - bełkotał. Był pijany. - Potańczymy, napijemy się. Zrobisz coś do jedzenia. Mój mąż nadawał się do tańczenia jak pięść do nosa. Nie potrafił zapamiętać kroku do najprostszej melodii. Nienawidziłam go w takim stanie. Uwielbiał się mną popisywać przed kolegami, choć potrafił też w takich okolicznościach być wulgarny i napastliwy. Nie wiedzieć, co lepsze. Był zazdrosny, ale odżegnywał się od tego uczucia, rozgłaszając wśród znajomych, że to poniżej jego godności. Nawet w tym był zakłamany. Rzygać mi się chciało na jego adorację, z drugiej zaś strony, kiedy zaczynał przekonywać przyjaciół o swoim nieszczęściu związania się z blondynką, najchętniej bym mu przyłożyła. - Co ci się stało, że zaprosiłeś do nas ludzi, Marius? - To naprawdę było dziwne. Od lat w naszym domu goście bywali od święta. - Ale raczej nie przyjedziemy, jest późno, lepiej się połóż. - Nie czekając na jego odpowiedź, wyłączyłam telefon. Ale Amelka, kiedy dowiedziała się, o co chodzi, naparła się jechać. Wiedziałam dlaczego. Robert był jednym z tych na jej liście, który wydawał się możliwy do zdobycia. Pro forma zapytała męża, czy pojedzie z nami. Z góry wiedziała, że odmówi. Thadeo nie lubił Mariusa, uważał go za dupka i bufona. Rok temu położyłam na jego ramieniu głowę, a zazdrosny Marius rzucił się na Thadeo. Dostał w łeb tak, że musiałam mu pomagać doczołgać się do samochodu. Stosunki pomiędzy panami jakoś żeśmy później z Anielką zaklajstrowały, ale nigdy nie były już one nawet znośne. Tolerowali się, utrzymując chłodny dystans. Dom Amelki i Thadeo był blisko naszego, nie więcej niż trzy kilometry. Pojechałyśmy w dwa samochody, bo moja przyjaciółka uznała, że nie będzie po nocy wracać z byle kim. Zanim otworzyłam drzwi, dobiegł mnie hałas głośnej muzyki. Marius uwielbiał smętne okupacyjne melodie. Resistance, to był ten okres w historii Francji, który powodował w nim szybsze bicie serca. Był pod tym względem zupełnym dziwakiem. Rzadko kto z naszego pokolenia tolerował taką muzykę. Amelka przeszukała płyty w stojaku i włączyła jakąś przytulankę. Wszędzie było pełno papierosowego dymu, puszki po piwie walały się po podłodze, na środku pokoju kałuża soku powoli wsiąkała w podłogę. Pozbierałam puszki, wyniosłam je do kuchni, otworzyłam na oścież okna i wytarłam parkiet. Stanęłam przy blacie, żeby zrobić jakąś kolację. Moja przyjaciółka, szczebiocząc, zaczęła mi pomagać. - Mam to zrobić? - Amelka szukała we mnie przyzwolenia. - Jesteś dorosła, sama najlepiej wiesz, co możesz, a czego nie. Ale będziesz tego później żałować - starałam się jej wyperswadować pochopną decyzję. Wiedziałam, że to na nic. Zanim przyjechałyśmy, podjęła decyzję i z ogromną determinacją dążyła do celu. Z Robertem poszło jej łatwiej, niż sądziłam. Chwilę potańczyli i nawet nie zauważyłam, kiedy zniknęli w naszej sypialni. Rozmawiałam z Louisem. Był chyba najmniej pijany i bez wątpienia najmądrzejszy w tym towarzystwie. Znali się z Mariusem jeszcze z organizacji studenckiej, zresztą podobnie jak pozostali. Razem się buntowali i razem dojrzewali. - Dużo masz pracy? - zapytał. - Czyżby twój przyjaciel a mój mąż skarżył się, że nie poświęcam mu dość czasu? - zapytałam zgryźliwie. - To też. - Louis, potężny, lekko łysiejący mężczyzna z wysuniętą do przodu szczęką, nie krył przede mną prawdy. - Ale poza tym wyglądasz na zmęczoną. - Bo jestem - odpowiedziałam. - A niedługo będę jeszcze bardziej. Mam niesamowitą propozycję nowej pracy. Podał mi kieliszek z jakimś alkoholem. Smakował jak szczy-ny i tak też pachniał. - Coś ty mi zrobił? - zgromiłam go cicho. - Nie mogliście kupić czegoś lepszego? Bezradnie rozłożył ręce. - To grappa. Jeśli ci nie smakuje, nie pij. Naleję ci wódki. Ze wstrętem odstawiłam to włoskie gówno. Odwróciłam się i zobaczyłam w drzwiach Roberta. Był blady, jakby ktoś pobielił go wapnem. Podszedł do nas, usiadł na krześle, nalał sobie wódki, wypił, jeszcze raz nalał i znów szybko wypił. Objął twarz dłońmi i zaczął jednostajnie powtarzać: - Co ja zrobiłem, co ja, kurwa, zrobiłem. Robert był od nas trochę młodszy, miał trzydzieści trzy lata, pracował w jakiejś miejskiej spółce, a w wolnych chwilach pisywał do miesięcznika kibiców Racingu Paryż, podrzędnego klubu piłkarskiego, którego był jednym z nielicznych miłośników. Ale miał z racji pracy niezłe wejścia i tuż przed Wigilią zrobił do swego pisma wywiad z merem Paryża. - Co ja zrobiłem Jeanette, kurwa - klął jak szewc. Byli z Jeanette ledwie miesiąc po ślubie. Młodsza i stokroć ładniejsza od Amelki, zakochana w nim była nieprzytomnie. Robili wrażenie niezwykle szczęśliwej i dobranej pary. - Opanuj się. - Louis potrząsnął przyjacielem. - Nic nie było i nic nie będzie. Nikt niczego nie widział, prawda, Anne Catherine? Wzruszyłam ramionami. - Co mnie obchodzą wasze wybryki. Ode mnie nikt się niczego nie dowie, ale nie liczyłabym na całkowitą dyskrecję. Przecież każdy z was uwielbia chwalić się zdobytymi kobietami - kpiłam ile wlezie. - A Thadeo bywa nerwowy. Chroń swój tyłek, Robert, bo możesz mieć kłopoty. Podniosłam się, nie mogłam na nich patrzeć. Byli obrzydliwi. Wyszedł od niej tak szybko. Zrobiło mi się żal Amelki. Zamiast ciepła i uczucia, miała szybki, bardzo szybki seks z płaczliwym mężczyzną. Chciałam ją pocieszyć, dodać otuchy. Wyszłam z salonu i poszłam do sypialni. Otworzyłam drzwi, usłyszałam gwałtowny ruch i to, co zobaczyłam, dopiero mnie zmroziło. Na mój widok z łóżka poderwał się Marius, stanął przede mną w rozpiętej koszuli, z opuszczonymi portkami i z majtkami, które gwałtownie podciągał do góry. Amelka stała naga przy oknie, nie dalej niż metr od mego męża. - Co to jest? - Byłam tak zaskoczona tym, co zobaczyłam, że w pierwszej chwili nie wiedziałam, co powiedzieć. - Ty z nim, Amelka? Moja przyjaciółka milczała, a Marius ubierał się szybciej niż kiedykolwiek. - Kochanie, to nie tak, jak myślisz, to nie tak - bełkotał. - Zostaw nas same - poprosiłam, a kiedy zamiast wyjść, gapił się na mnie z jakąś psią uległością, wrzasnęłam: - No wynoś się wreszcie! Wyszedł, ale nie domknął drzwi. Walnęłam nimi tak, że mało nie wyskoczyły z futryny. Usłyszałam, jak leżąca w swoim pokoju Nathalie krzyczy, abyśmy się uspokoili, że jest zmęczona i że jutro musi iść do szkoły. - Dlaczego to zrobiłaś? - zapytałam i sięgnęłam po papierosa z paczki leżącej na komodzie. - Co zrobiłam? - Spojrzała na mnie bez odrobiny wstydu. - Tu się nic nie stało. Tak, tak, nie potępiaj mnie aż tak bardzo. Ten twój pierdolony Marius przylazł tu pół minuty po wyjściu Roberta. Położył się koło mnie i zaczął się do mnie dobierać. Rozumiesz to? Potraktował mnie jak kurwę, którą każdy może zaliczyć, nawet on. No nie gap się już tak na mnie. Nie udało mu się. - Bo przyszłam? Machnęła ręką i miało to chyba oznaczać, że nic nie zrozumiałam. - A ja cię przyszłam pocieszać - powiedziałam i rozpłakałam się. Wiedziałam, że kłamie. Nigdy wcześniej nie wpadłoby mi do głowy, że zdrada Ma-riusa może mnie w ogóle zaboleć. Było mi wstyd, zarówno za niego, jak i za nią. Wybiegłam z sypialni, bo czułam, że zaraz zwymiotuję. 30 Gadaliśmy z Olesiem, bezładnie przeskakując z tematu na temat. To był mój ostatni dzień we Florencji i wiedziałem, że nigdy nie zobaczę już ani tego miasta, ani mego przyjaciela. Byliśmy razem w Palazzo Vecchio i Museo Nazionale, gdzie chciałem rzucić jeszcze raz okiem na „Herkulesa i Anteusza”, wspaniałą rzeźbę Antonia Pollaiuolo. W drzwiach ich mieszkania oznajmił mi, że postanowili z Mariką dotrwać we Włoszech tylko do końca semestru. Żona pożegna swoich studentów i wyjadą na rok do Izraela, a później resztę życia spędzą w Azji, opiekując się chorymi. Miałem wrażenie, że mówiąc mi o podjętej decyzji, odetchnęli pełną piersią, zdali sobie wspólnie sprawę, że ich zminimalizowane oczekiwania można przełożyć na starannie przemyślane czynienie dobra. A ja byłem anonimowym depozytariuszem ich decyzji. - Inni mają tak mało. - Marika patrzyła mi prosto w twarz. Nie mieli wątpliwości, że bogata Europa jest coś winna reszcie świata, że jest u tych innych zadłużona. - Byłeś w Indiach? Popatrz na moje ręce. - Oleś wystawił do światła dłonie popstrzone brązowymi przebarwieniami. - Ta egzema to skutek naszego tam pobytu przed dwoma laty. Byliśmy przez dwa miesiące w katolickim wolontariacie. Staraliśmy się pomóc tym biedakom. Nie masz nawet pojęcia, jak ludzie tam żyją. A Afganistan, Irak, prawie cała Afryka? Boże, gdybyśmy mieli dzieci, nie dostrzegalibyśmy tego zła, głodu, brudu, kalectwa, wszechobecnej śmierci. Ani Oleś, ani Marika nie byli szczęśliwymi ludźmi. Nie śmiałem zapytać, dlaczego nie mają dzieci, wydawało mi się to bardzo krępujące, ale ona, jakby wyczuwając nurtujące mnie pytanie, sama zaczęła o tym mówić. - Mieliśmy syna. Max popełnił samobójstwo, gdy miał szesnaście lat, rok przed naszym wyjazdem ze Szwecji. Był świetnym dzieckiem. Wydawało nam się, że daliśmy mu miłość, nauczyliśmy odpowiedzialności, był przez wszystkich lubiany. I wystarczyło, że ktoś w tej cholernej, tolerancyjnej Szwecji, powiedział mu, że jest Żydem, a ktoś inny, dowiedziawszy się o tym, zaczął się z niego... - Marika - przerwałem jej - wybacz, ale nie mogę tego słuchać. Chyba mam zbyt wielkie problemy z samym sobą, aby brać na siebie cudze nieszczęścia. Każdy musi dorosnąć do tej Afryki, Azji, do współczucia. Tak jak do Boga i jego miłosierdzia. Miałem godzinę do odjazdu pociągu, ale chciałem na dworcu spotkać się jeszcze ze Stellą. Pożegnałem się z moimi przyjaciółmi i wyszedłem do zamówionej taksówki. Kierowca ledwie mieścił się na przednim siedzeniu mercedesa. Miał tak grube uda, że z trudem udawało mu się manipulować dźwignią biegów. - Dokąd jedziesz? - zapytał. - Do Paryża. - Będziesz się tam z kimś kochał? - Niewykluczone - odpowiedziałem. - Nigdy nie wyjechałem poza to przeklęte miasto. - Był wyraźnie rozdrażniony. - Haruję po dziesięć godzin jak wół, a jedyne, czego mi systematycznie przybywa, to dzieciaki. Masz pojęcie, ósemka, bracie. Jak na nich wszystkich zarobić? Kiedyś głosowałem na komunistów, ale ci durnie poza ideologią nie mieli niczego. Nawet pomysłu, jak utrzymać przy sobie wyborców. Teraz postawiłem krzyżyk przy Berlusconim. Ten ma przynajmniej pieniądze. Swoje już ukradł i więcej nie potrzebuje. We Francji politycy też tak kradną? - Nie jestem Francuzem. - Niemiec? - taksówkarz był dociekliwy. - Polak. A u nas kradną może jeszcze bardziej niż u was. Wy przynajmniej macie sprawny wymiar sprawiedliwości. W naszych sądach sprawy ciągną się pięć, siedem, piętnaście lat, później się przedawniają i nikt nie ponosi odpowiedzialności. Żadnej afery od upadku komunizmu nie udało się rozwikłać. - Jak to możliwe? - Kierowca spojrzał na mnie, jakbym przyjechał tu z Sierra Leone, a nie z Europy. Wzruszyłem ramionami, ale nie chciało mi się wyjaśniać mu tajników polskiej rzeczywistości. Leniwych parlamentarzystów, przekupnych sędziów, niedouczonych nauczycieli. I tak by zresztą nie zrozumiał. Przypomniałem sobie, jak tańczyłem kiedyś z młodą dziewczyną w night-clubie w Damaszku. Zapytała, skąd jestem. Powiedziałem Poland, ona zrozumiała Holand i tak było lepiej. To był świat, który przynajmniej obił się jej o uszy. A Poland to była pustynia na mapie jej wyobraźni. Stella czekała na mnie w dworcowej kawiarni. Była w dopasowanych dżinsach, ciasno opinających jej kształtny tyłek, i w kolorowej flanelowej koszuli, spod której błyszczał jaskrawozielony podkoszulek. - Jedź ze mną do Francji - powiedziałem i w momencie, kiedy wyrzuciłem z siebie to zdanie, zrozumiałem, że może potraktować ten żart poważnie i wsiąść ze mną do wagonu. - Mówisz serio? - zapytała bezradnie. - Co tam będę robić? - Będziesz moja muzą - roześmiałem się. - Kompletujesz harem? Nie wystarczy ci Anne Catherine i Juta? Co mogłem jej odpowiedzieć? Że ludzie mają swój czas, że uczucia przemijają, że nie warto wszystkiego stawiać na jedną kartę? Miałem w głowie kompletny chaos. - Dziewczynko - ująłem ją za podbródek - oglądaj świat własnymi oczyma. Tylko to ma sens. Rób swoją karierę, ale świat zwiedzaj autostopem. Opowiedziałem jej o naszej podróży z Jutą do tureckiego Kurdystanu nad gorzkie jezioro Van. O nienawiści dwóch narodów, ale i o dumie, biedzie, strzelaniu, wojsku, nieprawdopodobnej gościnności i wysuszonej ziemi, która tylko nielicznym stwarza szansę. - Chciałbyś tak żyć? W ciągłym strachu, w lęku o każdy następny dzień? Z obawą, że twoje dzieci nie wrócą ze szkoły? Miała piękną twarz, ale jak prawie wszystkie Włoszki za dwadzieścia lat będzie gruba i nikt nie będzie pamiętał jej dzisiejszej urody. Tylko czy to jest najważniejsze? Juta przecież też się roztyła, a tęskniłem do niej każdego dnia. Wziąłem moją włoską przyjaciółkę za rękę i przez chwilę gładziłem bladoróżową dłoń. Wyjąłem z torby notes, napisałem jej swój warszawski adres i telefon. - Zadzwoń, jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała pomocy - powiedziałem i podałem jej wyrwany karteluszek. - I odwiedź mnie w Polsce. Pokiwała głową. - Tylko pisarze potrafią tak mącić w głowach młodym dziewczynom? - zapytała ze śmiechem. - Nie zwracaj uwagi na starców. - Cmoknąłem ją w policzek i spojrzawszy na zegarek, podniosłem się z plastikowego fotelika. - Muszę już iść. Nie odprowadziła mnie na peron. Moment stała przy stoliku, a później odwróciła się i pobiegła do wyjścia. Dyskretnie patrzyłem za nią i zauważyłem, jak wyrzuca do kosza karteczkę z moim adresem. Przez chwilę zrobiło mi się smutno, a później zrozumiałem, że miała więcej rozsądku niż ja. Większość miejsc w wagonie była zajęta. Jakiś Amerykanin w dziwnych butach, sznurowanych prawie do kolan, głośno przeklinał włoską rzeczywistość. Już tu, na dworcu, został okradziony i nie mógł się z tym pogodzić. Nikt go nie rozumiał, bo klął w jakimś slangu z południa. Natychmiast wyczuł we mnie obcokrajowca. - Okradli cię kiedyś? - zapytał, zajmując miejsce naprzeciw. Pokiwałem głową. - Włosi? - Pod Wenecją. Prostytutka i jej alfons. Cale szczęście, że wyrzucili nasze paszporty, bo nie wiem, jak bym wrócił do kraju. - Zadawałeś się z włoską prostytutką? - Nie zrozumiał, ale w jego głosie wcale nie wyczułem dezaprobaty. - Nie, nie - zaprzeczyłem. - Wracaliśmy z żoną i dziećmi z greckiej wyspy Korfu. Całą noc prowadziłem i zatrzymaliśmy się pod Wenecją na krótki odpoczynek. Traf chciał, że kanałek, gdzie stanęliśmy, okupowały kurwy i ich opiekunowie. Pociąg szarpnął i z głośnym zgrzytem ruszył do przodu. Amerykanin wyciągnął z podręcznej torby butelkę markowej whisky. - Napijesz się? - zapytał, odkręcając nakrętkę i wyciągając w moją stronę flaszkę. Pociągnąłem duży łyk i poczułem, jak ciepło spływa od przełyku do żołądka. Amerykanin przejechał dłonią po pokrytych siwizną policzkach. Musiał być kilka lat starszy ode mnie. Przymknął oczy i jak ja napił się wprost z butelki. Wlewał w siebie alkohol jak wodę. Nie drgnął mu żaden mięsień, nawet grdyka ledwie się poruszała. Wreszcie skończył i ułożył to, co zostało, na złączonych nogach. - Nigdy nie mam dość - oznajmił rozluźniony. - Lubię Europę, bo w miejscach publicznych, inaczej niż w Ameryce, nie muszę udawać, przykrywać flaszki papierową torbą. Mogę pić, ile chcę. Żeby jeszcze nie kradli. Jak masz na imię? - Bruno - przedstawiłem się swoim prawdziwym imieniem. - Twarde, niemieckie imię. Jak moje. Matka była Niemką, stąd u mnie Kurt. Lubię to imię, a ty swoje? - Imiona to nie moje hobby. Rzadko zwracam na nie uwagę. Ale może być, jestem w stanie je zaakceptować. Kurt gadał ze mną przez całą noc. Był astrofizykiem z uniwersytetu w Berkełey. Zadawałem mu najprostsze pytania, a on próbował mi wtłoczyć swoją wiedzę jak dziecku. Nawet zaczął coś bazgrać na kartce. Widział, że niewiele rozumiem z tego, co mówi, i w pewnym momencie roześmiał się bezradnie. - Bruno, ty nie posiadasz elementarnej wiedzy, wiesz mniej niż moje dzieci. Pogadajmy raczej o babach, OK? - zapytał. Wziąłem z jego rąk prawie opróżnioną butelkę i wypiłem resztkę. Zaczynało świtać, a do Paryża mieliśmy jeszcze kawał drogi. Pomyślałem, że powinienem się zdrzemnąć, choć trochę odpocząć. Kurt też był zmęczony, więc nie protestował, kiedy zobaczył, że układam się do snu. Śniła mi się moja polska przyjaciółka. Ania była rzecznikiem prezydenta i wciąż pluła na głupotę ludzi, którzy go otaczali. Nie chciałem śnić tego snu, wiedziałem, że muszę go z siebie wyrzucić na jawie. To był sen o zrywaniu przyjaźni, zły sen, jak prawie wszystkie moje sny. 31 Zadzwonił do mnie natychmiast po przyjeździe. Odliczałam dni do jego powrotu i nawet się niepokoiłam, że go jeszcze nie ma. Chciałam, aby nie usłyszał w moim głosie radości, ale pewnie mi się to nie udało. - Mój kochany, zaraz u ciebie będę - powiedziałam i szybko zaczęłam się zbierać. - Wychodzisz? Marius był chyba zaskoczony, kiedy zobaczył, że szykuję się do wyjścia. Miałam wrażenie, że chciał ze mną pogadać, a może gdzieś razem wyskoczyć. Od incydentu z Amelką minęły dwa tygodnie i były to jedne z gorszych dni w moim życiu. Prawie się do siebie nie odzywaliśmy. Starał się być mniejszy niż główka od szpilki. Spełniał każde moje, nawet niewypowiedziane, życzenie. Kupował i podsuwał mi tacki z uwielbianymi przeze mnie malinami. Wyrzucałam je bez rozpakowywania do kosza. - Wrócę za dwie godziny. Ale nie czekajcie na mnie z kolacją. Lodówkę macie pełną. - Chcesz żyć własnym życiem, Anne Catherine? - Nie zaczynaj. Nie mam dziś na to siły ani chęci. - Od wielu miesięcy nie masz chęci. Zniechęcony pokiwał głową, odwrócił się i dalej zabijał jakieś ludziki na ekranie komputera. Popatrzyłam jeszcze, jak zdejmuje okulary i przeciera zmęczone oczy. Chyba niewiele ostatnio spał, męczył się, nie wiedział, jak do mnie podejść, ułagodzić, zachęcić do wspólnego życia. Zeszłam do samochodu. Pomyślałam, że powinnam pojechać do myjni. Moje autko było całe szare od kurzu i błota. Jechałam szybciej, niż pozwalały na to przepisy, w którymś momencie wyprzedził mnie policjant na motorze i pogroził mi palcem. Trochę zwolniłam, ale niewiele. Weszłam do domu i powiesiłam swoją marynarkę obok jego kurtki. Miał poprzecierane mankiety, powinien kupić nową. Zanim usłyszałam szum wody, poczułam jego zapach. Kuba brał prysznic. Zajrzałam do łazienki. Zobaczyłam niewyraźną sylwetkę w mgiełce pary. Szybko się rozebrałam i weszłam do niego pod prysznic. Jakże ja go pragnęłam. Całkiem mokrzy pobiegliśmy do łóżka. To był nasz najlepszy dzień. A później stało się coś, na co czekałam tak długo. Kuba wydusił z siebie słowa miłości. Chciałam zatańczyć z radości. Całowałam go bez opamiętania. Kochałam go całą duszą, każdym nerwem, każdym skrawkiem własnego ciała. Przywiózł mi z florenckiej uliczki jakiś kamyczek w kształcie serduszka. - Tak dorośli mężczyźni zamieniają się w dzieci - oznajmił. - Albo tracą rozum dla dwudziestoletnich panien. Oświadczysz mi się? - zapytałam. - Przecież, durnotko, jesteś niepełnoletnia - roześmiał się i zaczął całować moje piersi. To było niesamowite. Jakby świat walił mi się na głowę. Zawsze miałam wrażliwe piersi, ale to, co Kuba wyprawiał ze mną, przyprawiało mnie o nieustanny dygot. Błądził rękoma po całym moim ciele, na chwilę zatrzymywał się i znów ruszał w swoją podróż. Jak niewidomy szukał znanych mu miejsc. I znajdował je szybciej, niż się spodziewał. Wrzeszczałam, nie mogłam się opanować. A kiedy wreszcie przestał, kiedy położył się obok mnie z zamkniętymi oczyma, wiedziałam, że nie chcę już w życiu żadnego innego mężczyzny. - Kuba, zrób mi dziecko - poprosiłam. Długo milczał; był przerażony. - Jak ty to sobie wyobrażasz? - zapytał. - Nie wiesz, jak się robi dzieci, głuptasie? Chwycił mnie mocno, przewrócił na brzuch i zaczął dłonią okładać mój tyłek. Dłuższą chwilę się z nim szarpałam, ale był znacznie silniejszy ode mnie. Kiedy przytrzymał mi ręce, dosłownie nie mogłam zrobić ruchu. Puścił mnie jednak i delikatnie przyciągnął do siebie. - Bruno, czemu ty masz przede mną tyle tajemnic? - zapytałam i w jednej chwili zobaczyłam, jak twarz mu poszarzała, jak się odmienił. - Wszystko wiem i niczego nie musisz mi tłumaczyć. Dla mnie zawsze już będziesz moim Kubą. Był zaskoczony i nie potrafił ukryć ciekawości. Chyba pierwszy raz go tak zadziwiłam. Położyłam mu palec na ustach i usiadłam opierając plecy o ścianę. Opowiedziałam mu o tym, co wydarzyło się między Mariusem a Amelką. - To gnój - wydusił z siebie, kiedy skończyłam. - Nigdy nie chciałem go oceniać, ale to marny człowiek. Chciał ci pokazać, że może sobie znaleźć inną kobietę, że nie jest gorszy od ciebie. Chyba nie miał racji. Marius był zbyt wielkim tchórzem na taką demonstrację. Odniosłam raczej wrażenie, że puściły mu hamulce, miał poczucie przyzwolenia i sprzyjającą sytuację. - Z drugiej strony, tyle razy go zdradzałaś, nie sypiasz z nim, wali mu się świat, który tak łatwo sobie poukładał. - Chcesz mnie oceniać? Śmiało, wal po oczach. - Gdybym chciał to robić, pewnie nie byłabyś tu teraz ze mną, prawda? - Było ci dobrze w łóżku z Jutą? - zapytałam. Pokiwał głową. - A mnie z moim mężem nie. Kłamię, kiedyś wydawało się, że jest dobrze. Ale teraz bym się zerzygała. - To po cholerę z nim jesteś? Rozwiedź się i będzie spokój. Raz na zawsze. Prosta recepta na prostą sytuację. - Aż za prosta. Życie poza seksem ma też inny wymiar. Boisz się samotności? - Bardzo. - Ożenisz się ze mną? - A ty będziesz mnie po roku zdradzać? - Od razu zdradzać. No, może gdybym się upiła - droczyłam się z nim, ale ten rodzaj żartu wyraźnie mu nie pasował. - Siedziałem w więzieniu, za trzy dni miałem wyjść i wtedy moja żona mnie zdradziła. - Twarz mu się wydłużyła, kiedy zaczął o tym mówić. - Byliśmy parę lat po ślubie, mieliśmy dziecko i nawet mi nie przychodziło do głowy, że mógłbym związać się z inną kobietą. - Dlaczego ci o tym powiedziała? - zapytałam, bo przyszło mi do głowy, że albo jest bardzo okrutna, albo on nie sprawdził się w roli jej mąz. Nigdy bym o tym nie powiedziała swojemu partnerowi, za żadne skarby. - Wyczułem to. Napaliliśmy się jakiejś trawy i zrozumiałem, że musiało się coś wydarzyć w jej życiu. Wiedziałem, że gdzieś przegrywam i powiedziałem, że się z nią rozwiodę, jeśli nie usłyszę prawdy. - Wybaczyłeś jej? - Wysłałem ją do tego faceta i jego żony. - 1 poszła? Po co? - Nie umiałam ukryć zdziwienia. - Musiała cię strasznie kochać. Kurwa, jaki on musiał być okrutny. W jakim oni żyli świecie? - Po co? To dobre pytanie. Chyba jestem, byłem jak stalowy sześcian, z jednej bryły. Czarne było dla mnie czarne, a białe białe. Bez odcieni. Pewnie gdybyś powiedziała swojemu mężowi o pierwszej zdradzie, a on dalej chciał być z tobą, nigdy więcej byś tego nie zrobiła. W każdym razie zastanowiłabyś się, czy warto ryzykować. Miałem nadzieję, że to ją otrzeźwi. Powiedziała też o tym swoim i moim rodzicom. - Zmusiłeś ją do tego? Raczej chciałeś z niej zrobić kurwę, a nie cokolwiek naprawić. Kim był ten facet, znałeś go? Pokiwał głową. - Chciał być moim przyjacielem. Intelektualnie znaczył tyle, co brud za moim paznokciem. A jak widzisz, ręce mam domyte. W wolnej Polsce był naczelnym dużego dziennika. Najśmieszniejsze, że na jakimś spotkaniu chciał mnie prosić o wybaczenie. A czy chciałem z niej zrobić kurwę? Przecież ciągle chciałem ją kochać, być z nią. - Dalej cię nie rozumiem. Uznałeś, że od tego wydarzenia wszystko ci wolno? - Nie wiem, nie chcę o tym rozmawiać. Co to zresztą znaczy wszystko? - Po co mi o tym powiedziałeś? - Żebyś zobaczyła, że każdy ma dwie twarze. Dobrą i trochę gorszą. Każdy czegoś w życiu żałuje, ale za wszystko ponosi konsekwencje. Musi się rozliczyć z każdego swojego dnia. - Jesteś okrutny. Dalej cię to tak boli? - Polska to dziwny kraj. Przez sto dwadzieścia lat nie było jej na mapie świata. Sto czterdzieści lat temu moi rodacy wywołali powstanie, krwawo stłumione przez Rosjan. Pojmanych powstańców zsyłano w głąb Rosji do odległych guberni. Ich żony dobrowolnie jechały razem z nimi. Miały więc swoje miejsce w historii wcale nie gorsze od powstańców. Wielu z takich jak ja, w osiemdziesiątym drugim, trzecim czuło się spadkobiercami tej niepodległościowej tradycji. Zwłaszcza za murami więzienia. Nie przyszłoby mi do głowy, że Juta mogłaby się tak zachować. Przecież mieliśmy ten sam system wartości, wspólnotę celów, wydawało się, że jesteśmy sobie potrzebni. Nie na chwilę, nie na dzień, ale do końca życia. Ja w to naprawdę wierzyłem. - Każdy ma swój własny system wartości. Nie powinieneś był z nią tak postąpić - powiedziałam i do dziś chyba tak uważam. - Miałem później wiele kobiet i prawie żadna nic dla mnie nie znaczyła. Wszystkie je traktowałem przedmiotowo, aż do ciebie. - Objął mnie ramieniem i mocno przytulił. Przez chwilę zdawało mi się, że dostrzegłam w jego oczach łzy, jakby chciał mi coś jeszcze powiedzieć, ale nie miał już chyba ani odwagi, ani siły. 32 Zadzwoniłem do niej natychmiast po przyjeździe. Wydawała się zaskoczona. Ale radośnie, wiosennie. Wiedziałem, że telefon, na który czekała od trzech tygodni, sprawił jej radość. - Zaraz do ciebie przyjadę - powiedziała. Nie zdążyłem się nawet umyć, kiedy w drzwiach zazgrzytał klucz. Wciąż stałem pod prysznicem, gdy ona zajrzała do łazienki. - Mogę do ciebie wejść? - zapytała, a ja tylko pomachałem jej ręką. Domknęła kabinę i bez słowa powitania zaczęła mnie całować. Bardzo za nią tęskniłem, choć we Florencji rzadko to sobie uświadamiałem. Przytuliłem ją bardzo mocno i zacząłem lekko tarmosić jej włosy. - Jesteś podły. Dlaczego nie zadzwoniłeś z Włoch? Nic nie odpowiedziałem. Dotykając jej ciała, znów miałem wrażenie, że jest nienaturalnie chuda. - Czy ty, Sopelku, cokolwiek jadasz? - zwekslowałem jej pytanie na inne tory. - Aż za dużo - odpowiedziała ze śmiechem i znów wtuliła się w moje ramię. - Dobrze, że wreszcie jesteś, kochany. Wyszliśmy spod prysznica i pociągnęła mnie wprost do sypialni. - Mógłbyś się jeszcze ogolić - stwierdziła, ale kiedy chciałem znów ruszyć do łazienki, złapała mnie za rękę i przewróciła na siebie. - Dokąd, wariacie. Teraz kochaj mnie. Ogolisz się, jak wyjdę. To było niezapomniane popołudnie, bo choć Anne Catheri-ne była ze mną ledwie godzinę, może półtorej, wydarzyło się coś, co bez wątpienia miało i dla mnie, i dla niej długofalowe konsekwencje. Moja Francuzka kochała się ze mną jak nigdy dotąd. Była rozluźniona, pełna energii i szalonych pomysłów. Wciąż szeptała mi do ucha słowa miłości, przerywane od czasu do czasu pomrukami zadowolenia. W którymś momencie bezwiednie, odpowiadając na jej zaklęcia, powiedziałem, że ją kocham. Nawet nie wiem, jak to się stało. Wypłynęło to ze mnie zupełnie nieświadomie, jakby ktoś inny zdecydował, że nie powinienem już dłużej tłamsić w sobie uczucia. - Coś ty powiedział? - Anne Catherine otrzeźwiała w jednej sekundzie. - Powtórz to. Więc powtórzyłem, że ją kocham i że trudno mi bez niej żyć, że tęskniłem, że nie mogłem się jej doczekać. - Myślałam, że mi już tego nigdy nie powiesz - wydukała i rozpłakała się. - Nawet nie wiesz, jak bardzo brakowało mi tych słów. Zdałem sobie sprawę, że nie oszukując jej, nie potrafiłbym wyjaśnić fermentu, jakiego dokonały te słowa również we mnie. Cóż to znaczy kochać? Juta często mówiła mi o chwilowych fascynacjach, zauroczeniach. Ostrzegała i wiedziała, co mówi. Ale też wielokrotnie deklarowała, że jeśli przestanę ją kochać, a pokocham inną kobietę, to nie będzie mnie przy sobie siłą zatrzymywać. Ale kiedy powiedziałem te słowa Anne Catherine, przecież nie było to dla mnie tajemnicą, że czekała na nie od kilku miesięcy, zdałem sobie sprawę, że być może rzeczywiście ją kocham. Tylko co wtedy? Nie rozsupłam już tej sytuacji, nie rozpłaczę. Życie w rozkroku, między Polską a Francją, z rodziną tu, z rodziną tam. Jej mąż, moja żona, jej córka, moje dzieci. Wiedziałem, że nie dam sobie z tym rady, a jednak nie mogłem się wówczas powstrzymać i wciąż powtarzałem, że ją kocham, a ona słuchała tego, przytulała się do mnie i miałem wrażenie, że wciąż jej mało tych słów, że upaja się nimi i że wreszcie ma tę swoją chwilę triumfu. Anne Catherine usiadła z kolanami podciągniętymi pod brodę. Jej jasnoblond włosy przykryły twarz. Chlipała jak mały dzieciak, nie mogła się opanować. Zaczęła mi opowiadać jakąś niesamowitą historię o przyjaciółce i swoim mężu. Ta zdrada, której dopuścił się Marius, jeśli w ogóle do czegokolwiek doszło, bo miałem wątpliwości, czy jakakolwiek kobieta chciałaby pójść do łóżka z takim dupkiem jak on, miała prócz niewytłumaczalnej głupoty tamtych dwojga jeszcze swoje drugie dno. Bo Anne Catherine następnego dnia spotkała się z Amelką i potrafiła spuścić kurtynę milczenia na to, co się stało. - Jak to? - nie mogłem uwierzyć. - Dalej jest twoją przyjaciółką? - No, jest - odpowiedziała z wahaniem. - To znaczy, zawsze już będę pamiętać o tym, co się stało, ale wolę wierzyć w jej wersję wydarzeń, w to, że to Marius zachował się jak łajdak, a nie ona. Chciałem krzyknąć, że albo jest naiwna, albo bardzo, bardzo głupia, ale tylko ją przytuliłem. - Sopelku, ty jesteś przeraźliwie samotna. - To była naj-uczciwsza z możliwych konstatacji. Refleksja, która pojawiała się prawie przy każdym z nią spotkaniu. - A Marius? Jemu też wybaczyłaś? - Mam go w dupie. Wyobraź sobie, że próbował mnie obarczyć odpowiedzialnością za to, co się stało. „Ja też mam swoje potrzeby, jestem mężczyzną” - starała się naśladować płaczliwy głos męża. - Nienawidzę tych jego prób zwalania winy na innych, przekonywania do własnych racji. Tak naprawdę wystarczyłoby, żebym poszła z nim do łóżka, i uznałby, że nic się nie stało, że możemy tak dalej żyć. Obrzydliwe. Przerwała na moment, a później ni z tego, ni z owego dźgnęła mnie propozycją nie do odrzucenia. - Zrób mi, Kuba, dziecko - poprosiła, a ja przeraziłem się, bo ona mówiła o tym całkiem serio. - Chyba nie, Anne Catherine. Dzieci by za mną wołały dziadku. Ja mam czterdzieści siedem lat. Wstyd byłoby się pokazać na wywiadówce - powiedziałem po dłuższej chwili milczenia. - Bajdurzysz. Będziesz wówczas młody. Dzieci zawsze odmładzają. Nawet jeśli tego nie chcemy. A poza tym nie jesteś wcale stary. Kawał życia i przed tobą, i przede mną. - Czemu nie macie więcej dzieci? - zapytałem. Dłuższą chwilę milczała, później okryła nas kolorowym wełnianym pledem. - Przez parę lat nie chciałam, a kiedy wreszcie się zdecydowałam i przestałam używać pigułek, nic mi z Mariusem nie wyszło. - Może ze mną też nie wyjdzie? - Może nie, ale przestań się ze mną kochać tak ostrożnie, przestań się wreszcie bać. - Dziecko... - Nie mów do mnie dziecko, dawno przestałam nim być. Lubiłem, kiedy była troszkę podekscytowana. Kiedyś opowiadała mi o jeszcze jednym swoim facecie. Był ochroniarzem ministra sprawiedliwości, a ona leczyła tego notabla. Romans nie trwał długo. Pan minister się wyleczył, a bodyguard przestał go chronić ledwie kilka miesięcy później, bo kontrowersyjnego dygnitarza z hukiem wyrzucono z rządu za kłótnię z szefem wywiadu wewnętrznego. Ochroniarz dalej musiał służyć, a Anne Catherme zabrakło czasu na kontynuowanie tej znajomości i się z nim rozstała. Bez bólu i wielkich rozczarowań. Kilkumiesięczny, przyjemny romans bez żadnych nadziei. Zapytałem o przeszłość tego ochroniarza. Wcześniej był gliną. Ciekaw byłem, ile lat. Odpowiedziała, że czternaście czy piętnaście. - Gdyby działo się to w Polsce, pewnie służyłby u komunistów w bezpiece. Nie zrozumiała, popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. - Co znaczy w bezpiece? Kim by był? - Komunistycznym oprawcą do łamania charakterów takich ludzi jak ja. - Ty świnio - zaperzyła się. - Był świetnym facetem i dobrym fachowcem w tym, co robił. Zapytałem, czy wie, w jakiej jednostce wcześniej służył ten jej Kamil czy inny Francois. Nie wiedziała. Uświadomiłem jej, że ministrów nie chronią przypadkowi ludzie. I że wykonają najgorsze świństwo. Że tacy ludzie są w każdym kraju, niezależnie od ustroju. - Na szczęście żyję we Francji, a tu prawo znaczy prawo i nikt nikomu nie łamie charakterów - oznajmiła, zamykając ostatecznie dyskusję. Przypomniałem sobie tę rozmowę, bo dziś, jak wtedy, była podenerwowana, troszkę napastliwa, oczekiwała ode mnie więcej, niż byłem skłonny jej dać nawet w chwilach uniesień. - Rozwiodę się z nim. Muszę poszukać dobrego adwokata. Aha - puknęła mnie palcem w gołą pierś - dowiedziałam się, że jesteś prawnikiem. To była niespodzianka. W jaki sposób, od kogo się dowiedziała? Przecież nikt mnie tu nie znał. Byłem całkowicie anonimowy. Grałem swoją rolę bez zarzutu, nie popełniałem błędów, nawet nie odwiedzałem tych nielicznych znajomych, jak Mietek Grudziński, których tu miałem. - Tak? I czego jeszcze się o mnie dowiedziałaś? - O - machnęła ręką - mnóstwa rzeczy, Bruno. Ale dla mnie na zawsze pozostaniesz Kubą. W każdym razie nie musisz już przede mną niczego ukrywać. Może jako prawnik napisałbyś mi pozew? Każdy strzał był celny, faktycznie musiała o mnie sporo wiedzieć. - Nie jestem prawnikiem. Kiedyś byłem nim przez krótką chwilę, ale już na szczęście nie jestem. To podły, znieprawiający zawód, a ja nawet gdybym umiał pisać francuskie pozwy rozwodowe i tak bym ci go nie napisał. - Bo? - Bo nie i już - uciąłem. Nie chciałem jej wyjaśniać, że mam wyrzuty sumienia. - Od kogo wiesz, jak się nazywam? Pokazała mi figę, usiadła mi na kolanach i znów zaczęła mnie całować. - Nie pytaj o nic, kochany. Dziś nic nie ma znaczenia, prócz tego, że wróciłeś, że jesteś ze mną i że już mnie nie opuścisz, prawda? - Jeśli pojedziesz ze mną do Polski. - Zwariowałeś? Co ja bym tam robiła? - Polska to nie środek Afryki, a ludzie nie mówią w suahili. - Nie jest też jeszcze w EWG - zauważyła przytomnie - i pewnie nie uznajecie naszych dyplomów. A na dodatek nie znam języka. - Ale tylko tam byłbym cię w stanie utrzymać. - Bzdura - oświadczyła kategorycznie. - Jesteś przecież mądry, coś wymyślisz. Popchnęła mnie delikatnie i włożyła mi poduszkę pod głowę. - Będę cię teraz kochać, a ty nie ruszaj się, nic nie rób. Ja cię będę kochać, rozumiesz? - zapytała, całując mnie coraz niżej i niżej. Nie czekała na moją odpowiedź. Kwadrans później była już umyta i gotowa do wyjścia. - Muszę pędzić do domu. Nawet nie wiesz, jakie mam tam piekło. Ale myśl o mnie. Zadzwonię do ciebie później. W drzwiach całowaliśmy się dłuższą chwilę, może nawet zbyt długo. Ten dzień, jak dla mnie, był zbyt wyczerpujący. Powinien się już skończyć. 33 Od połowy miesiąca miałam dla niego coraz mniej czasu. Propozycja, którą dostałam z kliniki rządowej, dla każdego lekarza byłaby ofertą nie do odrzucenia. Mój szpital to była zdana na piątkę matura, ale nowe miejsce pracy to doktorat, i to z kategorii tych najtrudniejszych. Nowa aparatura, nowy system diagnozowania, inny rytm dnia, ciągła obecność pod telefonem. A ponieważ nie chciałam rozstawać się z moim profesorem, nadal ciągnęłam połówkę etatu w starym miejscu. Operowałam teraz równie często jak dotychczas, tylko pacjentów miałam nieporównanie ważniejszych. Już trzeciego dnia pracy przywieziono nam ministra infrastruktury z tętniakiem na mózgu. Lumattie był przytomny, zadawał całą masę logicznych pytań. Pewnie jak każdy bał się śmierci, ale nie demonstrował swych lęków, starał się wszystkie skupić w sobie i nie absorbować nimi otoczenia. Większy kłopot był z jego młodziutką żoną. Miała pretensje do wszystkich wokół i wciąż zdawało jej się, że robimy dla jej męża zbyt mało. Minister od czasu do czasu żartował, ale jego stan był na tyle niepokojący, że po dwóch dobach stanęłam w zespole profesora Duvalie przy stole. Pacjent dobrze zniósł operację, a mój debiut oceniono pozytywnie. - Pani doktor straciła cnotę - śmiał się profesor, gdy zasiedliśmy po zabiegu przy kawie. Zgromadzony wokół nas zespół wtórował szefowi równie subtelnymi żarcikami. Nie było w nich złośliwości, raczej duma, że dołączyłam do tak znakomitej grupy, w której każdy był specjalistą najwyższej klasy. Miałam wrażenie, że cały personel pewny jest swych umiejętności i żadna kpina, żart nie są w stanie umniejszyć ich wewnętrznego przekonania, że dobrze wypełniają swe obowiązki. To była ważna różnica między rządów-ką a moją kliniką. Operacja była rejestrowana kamerą zamontowaną gdzieś w suficie i profesor przez następną godzinę, jak po każdym zabiegu, analizował ją z innymi lekarzami. Jak na dłoni widać było, że każda kolejna czynność to nie jest przypadek. Duvalie, anestezjolog, wszyscy specjaliści asystujący przy operacji, in-strumentariuszki, pielęgniarki, dosłownie każdy znał swoje miejsce w szeregu. Nawet wycieranie okularów profesora było tutaj rutyną. Zespół rozumiał się bez słów. Żaden gest nie był zbędny. A mimo to po dwu dniach z Lumattie zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Gorączka rosła niepokojąco i żadne podawane mu leki nie powodowały zmiany stanu na lepszy. Był monitorowany dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale dopiero powtarzane raz po raz badania tomograficzne wykazały, że operację trzeba powtórzyć, a życie pacjenta wisi dosłownie na włosku. Wezwano mnie do kliniki w środku nocy. Nie miałam nawet czasu na prysznic. Zanim umyłam zęby, kierowca dzwonił już z dołu. Marius wstał razem ze mną. Chciał mi jakoś pomóc, objął mnie nawet ramieniem, ale odsunęłam się od niego z niechęcią. - Dajcie mi z Nathalie trochę jutro pospać - poprosiłam. - O której wrócisz? - zapytał, jakby nie wiedział, że na takie pytania nie ma odpowiedzi. Wzruszyłam ramionami i wyszłam bez słowa. Druga operacja trwała dłużej niż pierwsza. Kiedy przyjechałam, minister był już podłączony do aparatury i leżał na stole. Stracił przytomność ponad godzinę wcześniej. Rozległy krwotok udało się w miarę szybko zlokalizować i zatamować, ale czyszczenie rany, szycie, sklejanie pacjenta na nowo do życia, zabrało nam kupę czasu. Zabieg oceniany w skali od jednego do dziesięciu niebezpiecznie zbliżył się do maksimum. Wolna byłam dopiero koło piątej. Kiedy wyszłam przed szpital, dniało. Byłam tak zmęczona, a jednocześnie rozbudzona, że zwolniłam kierowcę i poszłam na piechotę. Musiałam odreagować, strząsnąć z siebie szpitalny odór i rutynowe napięcie. Było zimno, więc starałam się iść dosyć szybko, ale nic nie pomagało, wciąż marzłam. Weszłam na chwilę do całodobowego baru przy Rue des Abbesses. Przy kontuarze siedziało dwu młodych mężczyzn w skórzanych, czarnych płaszczach. Głośno się kłócili. Jak się zorientowałam, chodziło o wzajemne rozliczenia. Zamówiłam koniak i usiadłam przy stoliku. Przez chwilę patrzyłam bezmyślnie na te dwa poranne skowronki. Jakbym przyciągała ich wzrok. Wreszcie wyższy, zwalisty, o oliwkowej cerze i lekko skośnych oczach, odwrócił się do mnie, spojrzał i syknął: - Co się, kurwo, gapisz? Pij swój koniak i wypierdalaj. Spuściłam wzrok i odwróciłam się. Tylko tego mi brakowało, awantury z samego rana. Pogratulować. Barman próbował uspokoić gościa, ale ten, dostrzegłam to kątem oka, odchylił połę płaszcza i błysnął gnatem wetkniętym do kabury umieszczonej na szelkach trochę poniżej piersi. Z takimi argumentami się nie dyskutuje. Rzuciłam na stolik banknot i wyszłam. Idąc do metra, kupiłam gazetę. Za kilkanaście godzin miała wybuchnąć wojna z Irakiem. Świat się o nią kłócił, a rola Francji była w tym konflikcie co najmniej dwuznaczna. Pomyślałam, że gdyby terroryści uderzyli w Paryż tak jak w Nowy Jork, Chirac nie miałby dzisiaj cienia wątpliwości. Doszłam do domu, cicho zamknęłam drzwi i poszłam do sypialni. W pokoju było ciemno, bo grube zasłony prawie nie przepuszczały światła. Kiedy chciałam się położyć, zorientowałam się, że w łóżku leży Marius. Wiedziałam, że nie śpi, czeka na mnie. - Wstań i wyjdź - powiedziałam stanowczo. Niechętnie otworzył oczy, ale nie ruszył się, nawet nie drgnął. - Długo tak będziesz ze mną grać? - zapytał. - O czym ty mówisz? To nie jest żadna gra. -1 nie wybaczysz mi? - Marius, pracowałam pół nocy, o jedenastej znów muszę być w szpitalu. Chcę się położyć. - To połóż się ze mną. - Chyba jesteś nienormalny. Wyszłam do salonu i w ubraniu zwaliłam się na kanapę. Powinnam się wyprowadzić albo jego zmusić do wyprowadzenia się. Tak, raczej powinnam się wyprowadzić, żeby niczego mu nie zawdzięczać. Niech sobie spłaca ten kredyt i niech to mieszkanie szlag trafi. Nie lubiłam go zresztą. Nasza przyjaciółka Olga, wszyscy twierdzili, że niezły psycholog, uważała, że to lokum i nasze dziecko było przyczyną wszystkich naszych kłopotów. Szkoda, że głównie zajmowała się ingerowaniem w cudze małżeństwa, a nie umiała pilnować własnego. Jak większość starszych kobiet była zazdrosna o moją urodę i swojego męża, któremu pozwoliła do siebie wrócić po przygodzie z dużo młodszą kobietą. Miała zresztą trochę racji, te jego telefony, ślinienie się na mój widok, próby całowania. Nie lubiła mnie, za to uwielbiała Mariusa. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby miała moją wiedzę. Zresztą, jakie to ma znaczenie. I tak wszystkie problemy będę musiała sama rozwiązać. Nikt mi w tym nie pomoże. - Idź się połóż. - Marius przysiadł na brzegu kanapy. - Nie wiem, jak długo będę musiał cię przepraszać, ale dobrze wiesz, że i ty nie jesteś bez winy. Był w piżamie, miał potargane włosy i zaropiałe oczy. Jak on mi się mógł kiedykolwiek podobać? Mały, wymoczkowaty, z rosnącym brzuchem. Domyślał się moich zdrad, miał prawie pewność, ale bał się o nich głośno mówić. Wolał prawdę przykryć maską milczenia i niewiedzy. - Musimy poważnie porozmawiać, ale nie dzisiaj. Chcę się z tobą rozwieść - powiedziałam cicho. - Nie - jęknął - nie, Anne Catherine. Nie słuchałam go i wyszłam z salonu. Rozebrałam się i położyłam do łóżka jeszcze ciepłego jego ciepłem. Jezu, jak ja bym chciała, żeby był tu inny mężczyzna, jak ja bym chciała przy nim usypiać i przy nim się budzić. Nie mogłam zasnąć. Bezwiednie zaczęłam rękoma błądzić po swoim ciele od piersi aż do krocza. Byłam podniecona, wilgotna. Nie robiłam tego od lat, ale to chyba Kuba oduczył mnie wstydu. Jutro też go nie zobaczę. Zaczęłam się zastanawiać, dokąd nas zaprowadzi ten związek. Za miesiąc wracali z Senegalu Jaqulin i Tom, moi przyjaciele. Kuba będzie musiał się wyprowadzić. Ciekawe czy będzie chciał zamieszkać ze mną i z Nathalie. Jak moja córka zareaguje na innego mężczyznę? Z jej charakterem nie będzie to proste, oj nie. A jeśli się nie zaakceptują, jeśli postawią mnie przed wyborem? Z drugiej strony, czy ja nie postawiłam Kuby przed takim samym dylematem. Miałby dla mnie zostawić rodzinę, swój kraj, na nowo uczyć się życia. A jeśli będzie żałował, że ich zostawił, jeśli mi to kiedykolwiek wypomni? Nie, nie, nie. Nie mogłam o tym myśleć. Tyle małżeństw ludzie budują na nowo, tylu się udaje. Mleko się rozlało, pomyślałam. Czasu na decyzje i to jednoznaczne nie miałam już wiele. Trzeba to zrobić. Nie można grać na dwóch fortepianach. Prędzej czy później, raczej zresztą prędzej, któryś z nich się ode mnie odwróci. Usłyszałam budzik, była dziesiąta, musiałam wstawać. Jednak zasnęłam. O jedenastej miałam konsultację. Poseł od Le Pena przewrócił się na nartach i uderzył w główkę. Nie znosiłam tych ksenofobów, ale idąc do rządówki, wiedziałam, na co się decyduję i kogo będę leczyć. Mus to mus, wstałam niechętnie. 34 Od połowy miesiąca miała dla mnie coraz mniej czasu. Jej nowa praca ograniczała możliwość częstych spotkań. Starałem się to zrozumieć, znów dużo pisałem, ale też każdego dnia zamykałem się coraz bardziej w sobie. Czekałem na jej telefon, na spotkanie, a kiedy wreszcie do nich dochodziło, wciąż miałem wrażenie, że mam jej zbyt mało, że jej starania są niewystarczające, a nasze drogi, ledwie trzy tygodnie od mego powrotu, gdzieś się rozchodzą. Miałem wrażenie, że uświadomiwszy sobie swoje uczucia, to ja bardziej niż ona potrzebowałem wsparcia drugiej strony. We wtorek umówiliśmy się o szesnastej w Petit Palais. Chciałem zobaczyć zgromadzone tam dzieła Gericaulta, Courbeta, Renoira. Czekałem na nią przed kasami ponad pół godziny, a później, nie doczekawszy się, wszedłem do środka. Nie mogłem skoncentrować się na obrazach. Zamiast nich wciąż miałem przed oczyma Anne Catherine. Snułem się bezmyślnie od sali do sali, nie robiłem żadnych notatek, wreszcie usiadłem na drewnianej ławce bez oparcia. W muzeum było dużo Japończyków. Jakaś skośnooka dama w trudnym do określenia wieku zajęła miejsce obok mnie. Azjaci zwiedzający Europę zawsze obwieszeni są aparatami, kamerami. Moja sąsiadka nie była pod tym względem wyjątkiem. - Zna się pan na malarstwie? - zapytała mnie po angielsku z delikatnym, przepraszającym uśmiechem. - Nie za bardzo - odpowiedziałem. - Ale lubię kolor, oddech, pewien rodzaj wyobraźni. - Świat nie potrafi się cieszyć tym, czego dorobił się przez kilka tysięcy lat, nie potrafi skromnie żyć. Ludzi ciągnie dziś do specyficznych atrakcji. Jest pan Francuzem? - Polakiem - odpowiedziałem niechętnie, bo nie byłem przygotowany na rozmowę w języku, którego od dawna nie używałem. Uścisnąłem jednak wyciągniętą do mnie dłoń i przedstawiłem się. - Och, Polak, Chopin, moja ukochana muzyka. Wie pan, że to bardzo popularny w Japonii kompozytor? Oczywiście wiedziałem, choć wytłumaczenie tego faktu zarówno jej, jak i mnie sprawiłoby chyba trudność. - Chopin jest delikatny - oznajmiła Niki Jushino - czuły, zupełnie obcy naszej kulturze. Hm, gdybym miała go do czegoś porównać, niech się pan nie śmieje, to wyłącznie do naszego malarstwa na jedwabiu. Jednym pociągnięciem pędzelka artysta tworzy tam swój wizerunek. Tak samo wasz kompozytor, jedna nuta, jedna fraza i jest rozpoznawalny. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy takie porównanie. Może dlatego, że w całym swoim życiu widziałem może ze dwadzieścia takich obrazów. - Nie znam się na Chopinie, nie lubię jego muzyki. Jedyne, co cenię w jego twórczości, to walce. Moja rozmówczyni popatrzyła na mnie zgorszona. - Wy, Europejczycy, jesteście strasznie rozpuszczeni. Nie w sensie ludzkim, dobrze mnie zrozum - nieświadomie przeszła na ty - raczej, szukam dobrego określenia, raczej w sensie wrażliwości. Wymieszaliście się, a jednocześnie strasznie podzielili. Amerykanie lubią country i jest im dobrze. - Ujednolicili świat, ale czy jest im dobrze? Sztampa nigdy nie buduje kultury. Ale oni mają pieniądze i na każdy rodzaj sztuki ich stać. Kim pani jest z wykształcenia, Niki? - Antropologiem kultury. Pytałam, czy znasz się na malarstwie, czy jest jakiś malarz, którego kochasz, którego mógłbyś oglądać godzinami? - El Greco - odpowiedziałem. - Jest taki jego obraz w Pradze... - Znam - przerwała mi. - Mały obraz, twarz Chrystusa. - Tak - przytaknąłem. - O tym mówię. A ty? - Uwielbiam małych Holendrów. - Pełno ich w Europie. - Pewnie, malowały przecież całe wsie, miasteczka, ale byli wśród nich również wielcy mistrzowie. Zaprosiłem Niki do baru na kawę. Usiedliśmy przy mikroskopijnym stoliku, na którym z trudem mieściły się dwie filiżanki. Japonka wsypała do swojej trzy łyżeczki cukru. - Mieszkasz w Paryżu? - zapytała, łyknąwszy kawy. - Nie wiem. I mieszkam, i nie mieszkam. Miałem tu wypadek. Ktoś mnie uderzył, straciłem przytomność, trochę leżałem w szpitalu, na trochę wyjechałem do Florencji, a teraz pałętam się po mieście. - Nie chcesz wracać do siebie? - Chyba jesteś nietypową Japonką. Zawsze mi się zdawało, że twoi rodacy nie są aż tak wścibscy. - Roześmiałem się. - Najmocniej cię przepraszam. - Była wyraźnie skonfundowana. - Miałam wrażenie, że chcesz z kimś pogadać, stąd moje pytania. - Nie przepraszaj, czekałem na moją dziewczynę. Ale nie przyszła. Widocznie coś jej wypadło. Czy chcę wracać do Polski? Tak. Bardzo. - To czemu nie wracasz? - Bo gdzieś się przepołowiłem. Kant w „Zur Metaphysik der Sitten” mówił, że jeśli pomyśli sobie imperatyw kategoryczny, to zaraz wie, co on zawiera. Całe swoje życie opierałem na takich imperatywach, a teraz mi się to wszystko posypało. Muszę te ziarenka rozsypane przez wiatr poskładać w jeden kłos. - Chyba nie powinieneś tracić czasu i czym prędzej jechać do Polski. No - Niki podniosła się z krzesła - muszę już lecieć. Pozdrów ode mnie Chopina. - Uśmiechnęła się i wyciągnęła do mnie drobną dłoń. - Jesteś wykształcony wariat, ale szaleństwo rzadko daje szczęście. Znacznie częściej powoduje katastrofy. Machnij ręką na dziewczynę, uwierz, to dobra rada. I wracaj. - Tak jest - przyłożyłem dłoń do czoła jak salutujący amerykański sierżant. - Baw się dobrze. Wróciłem do domu metrem. Trzaska wymiotowała, coś jej musiało zaszkodzić. Była smutna, jakby wstydziła się tego, co zrobiła. Zaszyła się w kącie i cichutko pojękiwała. Podszedłem do niej i pogłaskałem ją po smutnym pysku. - Nic się nie stało, piesku - powiedziałem. - Każdy ma lepsze i gorsze dni. Wziąłem szmatę i zacząłem wycierać podłogę. Później ją płukałem, a kiedy była już czysta, usiadłem do komputera. Na klawiaturze leżała kartka. Przepraszam, że nie przyszłam. Czekałam na Ciebie w domu. Byłeś mi potrzebny, chciałam z Tobą gadać, dzwoniłam, ale musiałeś wyjść bardzo wcześnie. Jestem zmęczona. Całuję Cię i kocham. Anne Catherine PS Przeczytałam w komputerze fragment Twojego opowiadania. Od kiedy zacząłeś pisać po francusku? Brawo! Ciekawa jestem dalszego ciągu. Otworzyłem komputer i bezwiednie zacząłem czytać tekst, który Sopelek uznał za wart uwagi. - Jak to było możliwe, pyta pan? To było niemożliwe. A jednak nikt z nas po prostu nigdy ich nie doceniał. Każdy miał złudzenia oparte o mity, nierealne ciągoty do usprawiedliwiania. Widzi pan, jeśli pana celem jest faktyczne poznanie tylko prawdy, musi się pan przygotować na wiele spotkań, długie godziny rozmów i zaskakujących rozwiązań. Poszedłem do kuchni zrobić herbatę. Przez okno zobaczyłem jakąś młodą parę. Szli, obejmując się i śmiejąc. Pewnie byli w wieku mojej córki. Tęskniłem do dzieci i do Juty. Rozmowa z Niki Jushino z całą pewnością nie miała na mnie kojącego wpływu. Znów usiadłem przed ekranem i objąłem gorący kubek dłońmi. Starałem się trzymać go jak najdłużej, ale parzył mi ręce, więc co chwila odejmowałem je, a za moment znów przykładałem do naczynia. Było mi zimno, miałem dreszcze. Pamiętam ten wstęp. Ciągnęło się to już tak długo, że w zasadzie znałem każdy szczegół. Chciałem to jednak usłyszeć z jego ust, poznać jego interpretację. Był stary. Nie wiekiem, miał przecież dopiero czterdzieści siedem lat, a mimo to był stary. Długo zastanawiałem się, co go doprowadziło do tego stanu. Strach? A jeśli strach, to czy tylko o siebie, o rodzinę, reputację, a może jednak o nas wszystkich? W czasie tych rozmów było mi go serdecznie żal. A przecież pamiętałem okres, kiedy wydawał się niezniszczalny. Cała kampania przebiegała pod jego osobistym nadzorem. Był wszędzie, spotykał się z każdym, dla wszystkich miał uśmiech, wyciągniętą dłoń i obietnice. Tysiące plakatów, z których uśmiechał się do wyborców, zdawały się sugerować jego osobistą potęgę. - Mój dziadek - kontynuował - jak pan zapewne wie, był bardzo bogatym człowiekiem. Wszechstronnie wykształcony, znał siedem języków, był osobistym przyjacielem ostatniego z carów. W czasie rewolucji na nieszczęście był w Rosji. Bardzo głęboko przeżywał to, co tam się działo. Nie dlatego, że wszystko tracił. Potrafił się wcześniej zabezpieczyć, a poza tym nie bał się pracy. Nawet tej najcięższej. To był jednak upadek całych jego nadziei na demokratyzację kraju, na szybki rozwój ekonomiczny, na odbudowanie potęgi Rosji. Miał troje dzieci i właśnie ta trójka stała się pierwszymi zakładnikami. Nie wiem jak, ale spotkał się osobiście z Leninem. Oczywiście trudno jest nam dzisiaj odtworzyć ich rozmowę. W każdym razie pozwolono mu z żoną i najmłodszym synem, moim stryjecznym dziadkiem, wyjechać za granicę. Zaraz po przyjeździe do Ameryki pradziadek zmienił nazwisko na Ruske. Już w Stanach, w 1919, urodził się mój dziadek. Dali mu na imię Keneth. Pewnie z jakichś obaw, przyznam, że nie znam powodów, nie utrzymywali kontaktów z żadnym emigrantem. Pradziadek był bogatym człowiekiem, wywiózł z Rosji tyle, aby w nowym życiu natychmiast stać się wielkim biznesmenem, mecenasem sztuki, organizatorem wielu akcji charytatywnych. Kiedy Keneth miał dwadzieścia lat, w Stanach pojawiła się pozostała dwójka dzieci pradziadka. Byli ponoć w świetnej formie, nic nie było dla nich zaskoczeniem. Weszli w to nowe przecież dla nich życie bez żadnych problemów. Świetnie znali angielski, świetnie znali swoich rodziców i bardzo szybko, o własnych siłach, dosłownie przy minimalnej pomocy ojca, stanęli na nogi. Robili błyskawiczne kariery naukowe. Najstarszy, Andrew, był fizykiem. Po paru latach był już profesorem, a w pięćdziesiątym czwartym otrzymał Nagrodę Nobla. Trudno mi mówić o szczegółach, w każdym razie, według zgodnych opinii, był jednym z najwybitniejszych fizyków amerykańskich. Liza była biologiem i o ile wiem, w swojej dziedzinie też osiągnęła bardzo wiele. To dzięki niej niewielki przecież uniwersytet stanowy w Maryland, zdobył światową renomę. Jej uczennicami były Ann Reynold i Elen Klein. To w nauce duże nazwiska. Rou nie osiągnął niczego wielkiego. Rou to ten najmłodszy, z którym wyjechali z Rosji. Był dziwakiem, trochę filozofem, trochę spirytystą. Żył u boku swego ojca, a później mego dziadka. Nie chciało mi się dalej czytać. Posiedziałem jeszcze chwilę przed komputerem i wykasowałem cały tekst. Wydał mi się banalny, choć intryga, którą wymyśliłem, bez wątpienia mogła zainteresować czytelnika. Zniszczyłem swój tekst drugi raz w życiu. Łatwość, z jaką przychodziło mi przelewanie myśli na papier, powodowała, że jedyne, co robiłem po napisaniu, to zmiana szyku, ewentualnie drobne poprawki. Nie wiem, dlaczego uznałem, że tych kilku stron nie powinienem pokazywać innym czytelnikom. Do tej pory nikt prócz Juty nie czytał moich nieobrobionych tekstów. Tylko ona mogła bezkarnie zaglądać do mojego komputera. Anne Catherine nie powinna była tego czytać. 35 Po ulicach Paryża rozlewała się fala demonstracji. Przeciwnicy wojny z Irakiem co jakiś czas paraliżowali miasto. Ciekawe, dlaczego nie protestowali przeciw Czerwonym Khmerom, Chińczykom w Tybecie, ludobójstwu w Czeczenii. Husajn lepszy od Poi Pota. Zadziwiająca konsekwencja lewaków. Szłyśmy z Madaleine Avenue Junot. Moja przyjaciółka znów miała dla kogo żyć. Poznała go na studiach, które robił wyłącznie dla przyjemności. Jak zawsze wpędzała się w kłopoty. Jej wybraniec, Mathieu, był facetem po przejściach. Całkiem niedawno rozstał się ze swoją wieloletnią partnerką, a Madaleine, tak to odczuwałam, miała mu zrekompensować jej utratę. Gadała jak katarynka, podawała mi dziesiątki informacji, nie umiejąc oddzielić istotnych od całkiem bzdurnych. Ale Madaleine taka była, taką ją akceptowałam, choć z upływem lat przychodziło mi to coraz trudniej. Szłyśmy do mieszkania Mathieu na Rue Marcadet. Chciała mi go dzisiaj koniecznie przedstawić. Spacer dobrze mi robił, wystawiałam twarz do słońca. Nareszcie wiosna. Nie lubiłam zimy, mrozu, grubych ubrań, czapek. Na Rue Caulaincourt na chwilę wmieszałyśmy się w tłum demonstrującej młodzieży. Walili w jakieś bębny, dzwonili dzwonkami i w ogóle czynili hałas, jakby świat miał się zaraz zawalić. Jakiś licealista zrobił do mnie oko. - Przyłącz się do nas, babuniu - zaproponował z dobrodusznym uśmiechem. - Jak będziecie demonstrować w mądrzejszej sprawie, wnu-niu - odpowiedziałam i też się do niego uśmiechnęłam. - Pokój! Pokój! - wrzeszczała jakaś natchniona panienka. - A najlepiej dwa - szepnęłam pod nosem. Madaleine wzięła mnie pod ramię i zaczęłyśmy się przedzierać na drugą stronę ulicy. Nie było to łatwe, bo dzieciaki trzymały się pod ręce i musiałyśmy manewrować pomiędzy rzędami demonstrantów. Wreszcie wydostałyśmy się na wolną przestrzeń. W parę minut doszłyśmy na miejsce. Mathieu był wysokim, przystojnym brunetem. Rozluźniony, w pasiastej koszuli i dopasowanej brązowej marynarce, bez wątpienia był atrakcyjnym mężczyzną. Madaleine przedstawiła nas i nie pytając gospodarza o zgodę, pociągnęła mnie za so-bą do salonu. Ściany pokoju obwieszone były dziwnymi, niepokojącymi grafikami, w których czerń od czasu do czasu łamana była różnymi odmianami brązu. Kiedy podeszłam do nich bliżej, zrozumiałam, że ich autor nakładał na siebie trzy lub cztery warstwy papieru w różnych odcieniach bieli, a te uzupełniały się i przeplatały półcieniami stworzonymi doświadczoną ręką artysty. - Podobają ci się? - Mathieu stał za mną i wyciągał w moim kierunku kieliszek z białym winem. - Są dziwne. Zamiast antyram oprawiłabym je w cieniuteńkie niklowane ramki. Wyeksponowałbyś w ten sposób kolejne warstwy papieru. Wzięłam od niego kieliszek i usiadłam w szerokim skórzanym fotelu, który zupełnie nie pasował do reszty bardzo nowoczesnego wyposażenia mieszkania. Mathieu był inżynierem, budował oczyszczalnie ścieków, a filozofia, którą zaczął studiować razem z Madaleine, jak przypuszczałam, miała mu jedynie pomóc w pozbyciu się humanistycznych kompleksów. Te grafiki zupełnie przeczyły jednak moim podejrzeniom. Madaleine usiadła na kolanach swego partnera i bez skrępowania zaczęła go całować. Delikatnie odsunął ją na bok. Chyba nie chciał być obiektem, którym można się popisywać. - Słyszałem, że jesteś lekarką, Anne Catherine. Przytaknęłam skinieniem głowy, choć nie bardzo miałam ochotę rozwijać temat. - To tak jak moja matka - kontynuował. - Jest pediatrą. To praca, której jej zazdroszczę. Chciałbym mieć dzieci. Najlepiej trójkę. Ale Madaleine nie bardzo jest skłonna przeprowadzić się do mnie i ze mną zamieszkać. - Tyś chyba oszalał, Mathieu. - Madaleine wstała z kanapy, na której siedzieli, sięgnęła do torebki, wyjęła papierosa i zaczęła go nerwowo przypalać. - Jak ty to sobie wyobrażasz? - Te obrazki są uzupełnieniem jej praktyki. - Facet niespecjalnie przejął się szczebiotem mojej przyjaciółki. - Matka chciała być malarką, ale jak to w życiu, została lekarzem. A ty zawsze chciałaś być chirurgiem? -Jestem mało zdolna. W zasadzie jestem pozbawiona wszelkich talentów. Jak wiele moich rówieśnic, chciałam być aktorką, ale nie stało determinacji. Ojciec chciał ze mnie zrobić prawnika, nawet zaczęłam takie studia, ale znów nie wytrwałam. A medycyna? Mam sprawne ręce. Kilkorgu ludziom udało mi się w życiu pomóc. Łyknęłam resztkę wina i poprosiłam o dolewkę. Mathieu wyszedł do kuchni. - Podobasz mu się. - Madaleine uniosła kciuk do góry. - To fajny facet - powiedziałam. - O mnie mówicie? - Mathieu swobodnie wszedł w nasz dialog. - Nie pochlebiaj sobie - zaprzeczyła Madaleine dosyć stanowczym tonem. Gospodarz dopełnił nasze kieliszki i usiadł na podłodze, opierając się plecami o nogi swojej dziewczyny. - Na to ją wziąłem - powiedział, wskazując na grafiki. - Ale do teatru chodzić nie będę. W teatrze zasypiam. Nie jestem w stanie wytrzymać. Usłyszałam brzęczek mojego telefonu. Na ekranie wyświetlił się numer, z którego zwykle dzwonił Kuba. Chyba nie chciałam z nim rozmawiać. Dzwonił dzisiaj już trzeci raz. Zaczynał być zazdrosny o każdą chwilę, której mu nie poświęcałam, a ja coraz bardziej czułam się osaczona. - Odbierz. - Madaleine nie znosiła, kiedy w jej obecności wyłączałam telefon. Posłusznie nacisnęłam klawisz. - Możesz rozmawiać? - Kuba miał przestraszony głos. - Mogę - odpowiedziałam spokojnie. - Ale nie za długo. „- Gdzie jesteś? - U Mathieu, faceta Madaleine - odpowiedziałam zgodnie z prawdą, choć w pierwszej chwili chciałam skłamać, aby nie robić mu przykrości. - Anne Catherine, coś jest ze mną nie tak. «- To znaczy? - Znów zaczynam zapominać. Mówił mi już o tym, kilka dni temu. Ale wówczas nie wyczułam w jego słowach niepokoju. ‘- Może to tylko wiosenne przesilenie. Słabo sypiasz. ii - Anne Catherine, ja wcale nie sypiam. - Jak to nie sypiasz? - Nie chciałem cię wcześniej martwić, ale nie śpię trzecią dobę. A poza tym zaczynam się gubić, nawet w najbliższym otoczeniu. Wyszedłem z Trzaską na spacer i... - zająknął się - i się zgubiłem. Krążyłem po ulicach ze trzy godziny. Nawet pies miał już dosyć. Starałam się ukryć niepokój, ale czułam, jak serce podchodzi mi do gardła.. Nie wiedziałam, jak reagować na jego słowa. Z jednej strony mógł mówić prawdę, a objawy, które mi relacjonował, mogły dowodzić, że dzieje się z nim coś naprawdę złego. Z drugiej zaś strony nie byłam pewna, czy nie stara się w ten sposób zmusić mnie do częstszych kontaktów, do poświęcenia mu czasu, którego stale mi brakowało. - Przepiszę ci jakieś lekarstwo na sen. - Nie, Sopelku. Lekami żeście mnie już faszerowali. Boję się, bo dla pisarza utrata pamięci jest gorsza od utraty ręki, nerki, a nawet wzroku. Pamięć jest podstawą mojej pracy. Bez niej nie mam nic. - Masz mnie, to mało? Przyjadę do ciebie jutro albo pojutrze. Usłyszałam, jak odłożył słuchawkę. Pierwszy raz się ze mną nie pożegnał. Chyba spodziewał się, że wszystko rzucę i zjawię się u niego za kwadrans. - To twój facet? - zapytał Mathieu, wcale nie udając, że nie słuchał mojej rozmowy. - Chyba jest chory z tęsknoty. - Widzisz? - Mathieu wyciągnął palec w stronę Madaleine. - To są normalne zachowania, a nie twoje gry. Jak facet mówi, że tęskni... - On nie mówi, że tęskni - weszłam mu w pół zdania. - On raczej wymaga, abym go niańczyła, opiekowała się nim, zastąpiła mu żonę, matkę i trzy kochanki. Jest tak zaborczy, że czasami aż się tego boję. Nie umiem sobie z tym dać rady. Powinien mieć kobietę, która jest bezrobotna i może mu poświęcić każdą chwilę. Ale może tym razem naprawdę jest chory? - Pojedziesz do niego? - Moja przyjaciółka chyba się o mnie martwiła. - Jutro, da sobie radę. - Machnęłam ręką. - Nie zajmujmy się już nim dzisiaj, zgoda? Ale rozmowa się nam nie kleiła. Myśl, że Kuba mnie potrzebuje, nie dawała mi spokoju. Czułam, że będzie z tego nieszczęście, ale ta moja głupia duma, przez którą tyle rzeczy w życiu zawaliłam, nie pozwalała mi przyznać, że powinnam do niego jechać bez chwili zwłoki. Przypomniałam sobie opinię Barbary, mojej przyjaciółki z Lyonu, która kilka miesięcy wcześniej ostrzegała, że jego choroba może mieć różne stadia, może po wielu tygodniach, a nawet miesiącach mieć nawroty, a ich skutków nie da się przewidzieć. „Tego się nie da wykluczyć - jak dziś pamiętam jej słowa. - Popatrz - wskazała na ślad po uderzeniu - w tym miejscu może następować ucisk. Oby nie”. „Nie można z tym nic zrobić?” - zapytałam ze strachem, choć sama wiedziałam, że podczas operacji zrobiono wszystko, co tylko można było zrobić. A może nawet więcej. Barbara przecząco pokręciła głową. „Miej nadzieję, że jego niegadanie to tylko psychika. Traktuj go jak pacjenta, a na pewno będzie dobrze. Wyjdzie z tego” - pocieszała mnie, jak mogła. I żyłam tą nadzieją do dzisiaj. Strach ma wielkie oczy, pomyślałam. Nic mu nie będzie. Pożegnałam się z Madaleine i jej chłopem i wyszłam na ulicę. Ktoś mnie brutalnie potrącił i nie przeprosił. Odwróciłam się i zobaczyłam brudną, pijaną kobietę. Wrzasnęłam na nią i wyzwałam od najgorszych. Wiedziałam, że nie powinnam, że szukam w ten sposób ujścia dla własnych problemów, ale nie byłam w stanie się opanować. Przechodzący mężczyzna przytrzymał mnie za rękę. - Niech się pani uspokoi. Złapać pani taksówkę? - Nie, nie trzeba. Ale niech pan ze mną przejdzie ze sto metrów - poprosiłam. Posłusznie szedł obok mnie i przyglądał mi się z niepokojem. - Ma pani dokąd wracać? - zapytał. Musiało być ze mną nie najlepiej, skoro obcy facet zadawał mi takie pytania. Zatrzymałam się i demonstracyjnie wyjęłam z torebki puderniczkę. Otworzyłam ją i przejrzałam się w lusterku. - Nie zauważyłam w mojej twarzy nic nienormalnego. Czemu pan mi zadał takie pytanie? Czy wyglądam na niezrównoważoną albo bezdomną? - Skądże, chciałem pani tylko pomóc. - Obejdzie się - powiedziałam niegrzecznie, odwróciłam się i poszłam w przeciwną stronę. 36 Po ulicach Paryża rozlewała się fala demonstracji, a ja coraz częściej zastanawiałem się, co ja robię w tym mieście. Oczywiście, zawsze można rozpocząć nowe życie. Jeśli nie krzywdzisz najbliższych, a zdawało mi się, że tych kilka miesięcy nie może zniszczyć wszystkiego, co wcześniej zbudowaliśmy, to jakiś czas rozłąki może być lekcją, doświadczeniem, nauką, odpowiedzią na pytanie, czy jesteśmy sobie jeszcze potrzebni, czy o siebie zabiegamy, a jeśli nie, to czy warto kontynuować to, co do tej pory wydawało nam się fundamentem, sensem i wartością. To prawda, że powinienem był dać Jucie jakiś znak życia, okruch informacji, strzęp nadziei, że przynajmniej żyję i kiedyś się odezwę. To było z mojej strony okrutne, ale przecież, usprawiedliwiałem sam siebie, gdybym to zrobił, byłaby tutaj następnego dnia i cały mój zamysł, eksperyment diabli by wzięli. Gorzej, że od kilku dni czułem, jak zamykam się w jakimś kokonie, że coraz trudniej przychodzi mi zapamiętać jakikolwiek szczegół, że tracę orientację, gdzie jestem, dlaczego właśnie tu, a nie gdzie indziej. Wystraszyłem się nie na żarty. Opowiedziałem o tym Anne Catherine, a ona początkowo zignorowała moje obawy, a potem zawiozła mnie do kliniki, zrobiła prześwietlenia, które zresztą niczego nie wykazały. - Nie ma się czym przejmować - moja pani doktor wyraźnie rozluźniła się po odebraniu wyników - pieścisz się i wpędzasz mnie w kłopoty. - Sopelku, boję się, że niedługo nie będę pamiętał, jak się nazywasz, a to będzie chyba wystarczający dowód, że coś jest nie tak - powiedziałem, bo byłem absolutnie przeświadczony, że dzieje się coś złego. Pojechaliśmy do domu. Anne Catherine miała fatalny humor i żaden mój żart nie mógł wywołać na jej twarzy najdrobniejszego nawet uśmiechu. Usiadłem naprzeciwko niej, położyłem sobie na kolanach jej wyprostowaną nogę i zacząłem delikatnie głaskać. - Co się dzieje? - zapytałem. - Nie wiem, nie wiem, Kuba, jak ci to powiedzieć. - Zacznij od tego, że mnie kochasz. - Tak, tak, kocham cię - usłyszałem, ale wiedziałem, że rzuciła to ot tak, na odczepnego. - Rozmawiałam z Mariu-sem. Nawet nie rozmawiałam. Kłóciliśmy się straszliwie, małośmy się nie pozabijali. Wyzywał mnie od najgorszych, a ja jego od nieudaczników. Powiedziałam mu, że chcę się z nim rozwieść, że niczego od niego nie oczekuję, a on, że nie da mi rozwodu, zabierze dziecko, udowodni, że mieszkanie jest jego i że najlepsi prawnicy zrobią ze mnie przed sądem kurwę jakich mało. Milczałem, nie chciałem jej przerywać i chyba wiedziałem, jaki będzie finał jej monologu. - A potem - kontynuowała - zaczął mnie prosić, żebyśmy jeszcze raz spróbowali, że nie może beze mnie żyć, że się zabije, żebym mu dała pół roku. -1 ty się zgodziłaś? - nie wytrzymałem tych bredni. Pokiwała ze smutkiem głową. - Kochany - wzięła mnie za rękę - to nie tak, jak myślisz. Nie chcę z nim sypiać, nie kocham go i nigdy go nie pokocham, ale dzisiaj najważniejszy jest dla mnie spokój. Gdybyś ty widział spłakaną Nathalie, gdybyś zobaczył, jak ona to przeżyła. Poprosił mnie o pół roku, a jeśli nam się nie uda, obiecał, że rozstaniemy się jak ludzie, bez awantur, krzyku. Nie chcę iść z nim na wojnę. Nie mogę sobie na to pozwolić. - A ja? Zastanowiłaś się nad moją sytuacją? Wyobrażasz sobie, że wrócę do Polski, a za pół roku, kiedy ty zdecydujesz się na rozstanie z mężem, ja po raz kolejny porzucę rodzinę i powiem: bawcie się beze mnie? A na razie Kuba będzie w rezerwie, w poczekalni? - Nie dręcz mnie, proszę. - Ty chyba zwariowałaś. Wcześniej chciałaś mieć mnie na wyłączność, mieć ze mną dziecko, dom, a teraz z dnia na dzień chcesz wszystko zburzyć? Wcześniej ani Marius, ani Nathalie nie byli problemem, a nagle histeryk się rozpłakał i uznałaś, że musisz go pocieszać? - Kuba - spojrzała mi prosto w oczy - pogubiłam się i sama muszę się z tego pozbierać. Nie wiem, jak byśmy sobie dali radę. Przecież ty faktycznie nie jesteś w stanie egzystować tu jako pisarz. A gdybym urodziła dziecko? Przecież nie wróciłabym natychmiast do pracy. - Nawet bym ci nie pozwolił. - Więc co byśmy zrobili? - Pojechalibyśmy do Polski. Popatrzyła na mnie jakoś tak dziwnie, jakbym miał nie tylko bliznę na czaszce, ale i głębokie upośledzenie umysłowe. - Nie mogę porzucić swojej pracy, tyle osób mi zaufało, oni mnie potrzebują. - Ja też - powiedziałem, choć zdałem sobie w tym momencie sprawę, że raczej powinienem milczeć, bo i tak żadne słowa nie odwrócą tej sytuacji. Wstałem, poszedłem do kuchni, nalałem do szklanek soku z wiśni, a wróciwszy, postawiłem na stoliku obok kanapy. Zaczęła pić, ale nerwowo, zakrztusiła się i odstawiając szklankę, rozlała napój na bluzkę i spodnie. Popatrzyła na siebie i z jakąś determinacją, której wcześniej nigdy u niej nie dostrzegałem, zaczęła rozcierać sok po ubraniu. - Nie mogę tak żyć - powiedziałem. - Nie wybierałem samotności. Ten eksperyment był dobry na jakiś czas - miesiąc, dwa, pół roku - ale nie na zawsze. Musisz podjąć decyzję znacznie szybciej. Podniosła się z kanapy, pocałowała mnie w policzek i wyszła. Miałem wrażenie, że jak na pożegnanie było to zbyt teatralne. Ale może zawsze była próżna, pozbawiona wrażliwości, mało odpowiedzialna? Może przeceniałem jej wartość? A może wszystko to był tylko sen, który rano kończy się szarpnięciem za ramię. Usłyszałem dzwonek do drzwi. - Zostawiłam gdzieś kluczyki. I jeszcze tu masz pigułki - podała mi fiolkę. - Bierz trzy razy dziennie. Jeśli nie pomogą, będziemy musieli zrobić inne badania. Podeszła do biurka, na którym leżały jej kluczyki do samochodu, założyła kółko, do którego były przyczepione, na palec i kilka razy nimi zakręciła. - Byłeś najlepszym moim facetem, wiesz o tym? - zapytała. - Ale ty nigdy nie potrafiłaś niczego zbudować, to chcesz mi powiedzieć? Czy tylko to, że cynicznie mnie wykorzystałaś, bo miałaś dość swojego małżeństwa? Jak myślisz, czemu masz tak dziwne dziecko? Obrażone na cały świat, bez przyjaciół, nielubiane, niepewne siebie, skazane na porażkę. Ma dobry wzorzec. Jesteś dziwną osobą, która tak naprawdę nie wie, co to są uczucia. Nie musisz się już mną opiekować, dam sobie radę. Za kilka dni wracają twoi przyjaciele, a ja wyjadę do Polski. Pokiwała głową, ale zamiast wyjść, rzuciła mi się na szyję i zaczęła płakać. Głaskałem ją po głowie, starałem uspokoić, a wreszcie prawie siłą odsunąłem od siebie. - Przepraszam cię, Anne Catherine, ale chcę wyjść - powiedziałem, choć wcześniej zupełnie inaczej zaplanowałem ten dzień. Wyszliśmy przed dom razem, pocałowaliśmy się, ona odjechała samochodem, a ja poszedłem na przystanek metra. Wysiadłem przy Placu Inwalidów, przesiadłem się do wagoników innej linii i tak jeździłem przez godzinę, a może dłużej. Przyglądałem się ludziom, miałem wrażenie, że co chwila ktoś mi kogoś przypomina, niektórzy uśmiechali się, inni skrywali złe oblicza w gazetach albo książkach. W którymś momencie całkiem się zagubiłem, podszedłem do jakiejś starszej kobiety, żeby zapytać, gdzie jestem. Dotknąłem jej ręki, ale ona fuknęła na mnie jak zdenerwowany zwierzak, więc odsunąłem się od niej i wycelowałem palcem w jej skroń, jakbym zaraz miał ją zastrzelić. Rozsierdzona, zaczęła wrzeszczeć. Wysiadłem na najbliższym przystanku i wyszedłem na górę. Była noc, niebo połyskiwało gwiazdami. Chciało mi się jeść i pić, ale w pobliżu nie dostrzegłem żadnej knajpy. Długo szedłem jakąś wąską ulicą, aż w którymś momencie zaczepiły mnie trzy młodziutkie prostytutki. - Tatuśku, chcesz się zabawić? - zapytała ostro wymalowana blondynka z dużą ilością pudru na policzkach. Nachyliła się do mnie, rozchylając niedopiętą bluzkę, z której wylewały się duże piersi, i spojrzała mi w oczy. - Ładnie pachniesz - powiedziałem. - Jak wiosenna jabłoń. Chyba nie zrozumiała, bo odwróciła się do koleżanek i przez zaciśnięte zęby głośno zaklęła. - Cała noc na nic. Albo pijany, albo wariat. Co za kurewski świat. Te słowa o kurewskim świecie wydały mi się głęboko symboliczne w tej sytuacji. - Nie jestem wariatem - zaprotestowałem. - Nikolas! - krzyknęła w kierunku zaparkowanego przy krawężniku auta druga z prostytutek, odziana w krótkie żółte szorty i buty do kolan. - Nikolas, zabierz od nas tego świra. Z samochodu wytoczył się potężny mężczyzna w czarnej marynarce i jedwabnej apaszce pod szyją. - Spierdalaj, koleś - warknął jak buldog. Był o dwie głowy ode mnie wyższy, ale nie zamierzałem mu ustępować. Zanim jednak zacząłem z nim dyskutować, złapał mnie za szyję i gwałtownym ruchem popchnął na ścianę. Uderzyłem w nią plecami i tyłem głowy. Zrobiło mi się ciemno przed oczyma i na chwilę straciłem chyba przytomność. Mężczyzna bez słowa odwrócił się i poszedł w kierunku auta. Z trudem podniosłem się na nogi. Czułem gwałtowne pulsowanie w skroniach. Bolało mnie jak diabli. Co mi strzeliło do łba wdawać się w awanturę z alfonsem? Jaki to miało sens? Znów szedłem uliczkami, których zupełnie nie znałem. Znalazłem gdzieś telefon. Wykręciłem numer. Długo nikt nie odbierał, wreszcie usłyszałem zaspany głos Juty: - Halo. - A potem jeszcze raz smutne: - Halo. Chciałem się odezwać, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Odwiesiłem słuchawkę. Każda z tych kobiet była mi bliska, ale jednak zadzwoniłem do Polski. Przez chwilę zastanawiałem się, czy ma to jakiekolwiek znaczenie. Byłem egoistą, wyjechałem, nikomu nie mówiąc dokąd, a teraz mam po pół roku wracać? Jako kto? Radosny mąż i ojciec, który urwał się na dłuższą wycieczkę? Co ja im powiem? Nawet nie wiem, jak sobie dali beze mnie radę, jak żyją, jak moi rodzice. Wszyscy mnie pogrzebali, a tu naraz zjawię się jak nowo narodzony? Przez kilka godzin krążyłem ulicami miasta. I nagle, kiedy było już całkiem jasno, nie wiedzieć jak, znalazłem się przed domem, w którym mieszkałem od kilku miesięcy. Obejrzałem się w lustrze. Twarz miałem zakrwawioną, podobnie jak marynarkę i podkoszulek. Opłukałem się zimną wodą. Zobaczyłem, że na automatycznej sekretarce mam nagrane trzy wiadomości. Wszystkie były od zaniepokojonej Anne Catherine. Prosiła, żebym zadzwonił niezależnie od pory. Nie zadzwoniłem. 37 Z każdym dniem było coraz gorzej. Przestał się do mnie odzywać, leżał na łóżku odwrócony do ściany, widziałam, że jadł mniej niż trzyletnie dziecko. Wielokrotnie prosiłam go o rozmowę, ale to nic nie pomagało. Prawie na siłę zaciągnęłam go do szpitala. Zrobiono mu wszystkie analizy, nawet takie, których wyniki nie mogły mieć żadnego wpływu na ocenę jego stanu zdrowia. Pokazałam prześwietlenia i analizy zarówno Duvalie, jak i Gottierowi. Wysłałam je też Barbarze. Nikt nie umiał mi pomóc. Wszyscy byli zgodni, że nie jest to problem czysto medyczny. - Musi się sam przełamać i chcieć wrócić do życia - oświadczył profesor Duvalie. - Ty możesz mu co najwyżej w tym pomóc. Ale równie dobrze to ty możesz być przyczyną jego depresji. Sądzę, że potrzebny mu jakiś wstrząs. Sama musisz to jednak rozstrzygnąć. Kiedy przyjechałam w czwartek, wydało mi się, że mnie nie poznał. Zrozumiałam, że nie ma na co czekać. Wykręciłam jego warszawski numer telefonu. Usłyszałam głos młodej dziewczyny. Przedstawiłam się i zapytałam, czy mówi po francusku. Nie mówiła i automatycznie przeszła na angielski. Zapytałam o Jutę. - Tak - córka Kuby zrobiła krótką pauzę, jakby się nad czymś zastanawiała. - Mama się kąpie, ale zaraz podam jej słuchawkę. - Słucham panią. - Ona też mówiła po angielsku i to znacznie lepiej ode mnie. W tle usłyszałam szum wody. Jeszcze raz się przedstawiłam i powiedziałam, że przypuszczam, iż moim pacjentem jest jej mąż. - Jak to możliwe? - Juta była wyraźnie zdenerwowana. - Skąd pani wie, że to jest mój mąż i skąd pani ma mój telefon? Dlaczego Bruno sam ze mną nie rozmawia? Jeśli to głupi żart... Poprosiłam, żeby mnie cierpliwie wysłuchała. - Pani mąż cierpi na zaniki pamięci. Na dodatek nie chce się do nikogo odzywać. Kiedyś powiedział, że jest pisarzem. Wysłałam zapytanie do francuskiej ambasady w Warszawie, a oni na podstawie fotografii uzyskali w związku pisarzy potwierdzenie jego tożsamości. Niech mi pani poda swój adres mailowy, to zaraz prześlę pani jego fotografię. Wtedy będzie nam łatwiej rozmawiać. Wysłałam zdjęcie i po kilkunastu minutach Juta oddzwoniła. - Tak - powiedziała. - To bez wątpienia Bruno. O szóstej rano wylatuje z Warszawy pierwszy samolot do Paryża. Jest we Francji koło ósmej trzydzieści. Przylecę nim pojutrze. Czy może pani na mnie czekać na Orły z jakąś kartką informacyjną, że to pani? - Oczywiście. Ale niech pani będzie przygotowana na niespodzianki. Złe niespodzianki. Jego stan nie jest najlepszy. Może pani nie poznać. Spędziłam tę noc razem z nim. Nie spał, wciąż miał otwarte oczy, za to od czasu do czasu poruszał ustami, jakby z kimś prowadził tajemniczy dialog. Chciałam, żeby się poszedł umyć. Pomogłam mu wstać i zaciągnęłam do łazienki. Posłusznie wszedł do wanny. Umyłam go, a kiedy w oczy naleciało mu szamponu, spojrzał na mnie z niemym wyrzutem. - Czemu nie chcesz ze mną rozmawiać? - zapytałam bezradnie. Odwrócił głowę i jakby dopiero w tej chwili dostrzegłszy swoją nagość, przykrył rękoma genitalia. Rozbawił mnie tym, bo zachował się jak dorastający chłopak, którego do tej pory szorowała matka, nie dostrzegłszy, że jej syn nagle przestał być dzieckiem i zaczyna chronić swoją odmienność. Położyłam się obok niego i chciałam się z nim kochać. Objęłam go i przyciągnęłam jego rękę do swoich piersi, ale nie reagował. Nie było w nim życia. Odległy, szarpał się gdzieś z własnymi myślami. - Kuba - szepnęłam mu do ucha - zaśpiewam ci kołysankę. I zanuciłam mu piosenkę z mego dzieciństwa, którą matka śpiewała po kastylijsku. Ożywił się i słuchał wyraźnie zaciekawiony. - Czemu tu leżysz? - zapytał, kiedy skończyłam. - Zostałam z tobą na noc - wyjaśniłam. - Boję się o ciebie. Roześmiał się jakoś tak nieprzyjemnie, gardłowo. - Myślisz, że się zabiję? Może zresztą masz rację. Po co komu takie życie? - Nie mów tak - poprosiłam. - Każdy ma dla kogo żyć. - Ty też? - zdziwił się i w tym momencie zrozumiałam, że nie rozmawia ze mną, tylko z kimś zupełnie innym. - Kuba, kochanie, to ja, Anne Catherine, nie poznajesz mnie? - zamachałam mu rękoma przed oczyma. Odwrócił się ode mnie na drugi bok, ale chwycił i kurczowo trzymał moją rękę. - Boję się - szepnął. - Pomóż mi. - Daj mi tylko szansę. Przecież wiesz - starałam się mówić powoli, jak do dziecka - że zawsze ci pomogę. Powiedz tylko jak? Długo milczał, a ja wiedziałam, że nie powinnam ingerować w świat, który miał przed oczyma. Było późno i oczy same zaczynały mi się kleić. Na moment przysnęłam. Obudził mnie telefon. Musiałam jechać do kliniki. - Zaśnij - poprosiłam. - Przyjadę za godzinę. Te obietnice zupełnie nie miały sensu. Zdawałam sobie sprawę, że Kuba kompletnie stracił rachubę czasu. Miałam wrażenie, że nie odróżnia nawet nocy od dnia. Pocałowałam go w policzek i wyszłam. W klinice czekał na mnie pacjent z podejrzeniem wstrzą-śnienia mózgu. Lekarz dyżurny, Cyril Buasier, ortopeda, nie chciał sam podjąć decyzji o hospitalizowaniu. - Tu masz zdjęcia dyrektora Gavu - podał mi klisze i tak, żeby nikt nie słyszał, szepnął mi do ucha: - Jest kompletnie pijany. Jeden wielki bełkot. Wyrżnął motocyklem w jakąś ścianę, ale mam wrażenie, że jak to z pijakami, nic mu nie jest. Przejrzałam zdjęcia. Na skrzydle wielkim kości klinowej oraz na kości jarzmowej były dwie ciemniejsze plamy. Mogły, choć nie musiały, oznaczać silne stłuczenie. Jego ewentualnych konsekwencji, w obecnym stanie pacjenta, nie dało się określić. - Połóżcie go na oddział - zdecydowałam. - Do jutra wytrzeźwieje i zobaczymy, co się z nim dzieje. Cyril pokiwał głową i ziewnął, szeroko rozwierając usta. - Jak w tym kraju ma być porządnie, skoro dyrektor departamentu w sztok pijany jeździ nocą po mieście. Ciekawym, czy gdyby kogoś przejechał, też byśmy musieli to kryć? - Nie on pierwszy, nie ostatni - wtrąciła się Josephin, oddziałowa z neurologii, która pomagała Cyrilowi opatrywać pacjenta. - Pamiętacie Louvarda? Ten to dopiero miał fantazję. Louvard był wiceministrem w MSZ i trafiał na nasz oddział przynajmniej sześć razy. Stanowił prawdziwą legendę kliniki. Ale ja nie miałam szansy go spotkać. Po ostatnim wypadku, dwa lata temu, utracił czucie w dolnych kończynach i skończyły się jego motoryzacyjne szaleństwa. Teraz mógł co najwyżej kierować swoim elektrycznym wózkiem. Pożegnałam się i pojechałam z powrotem do Kuby. Miałam nadzieję, że śpi, więc weszłam do domu cichuteńko. Trzaska na mój widok zaczęła skakać i domagać się pieszczot. Nalałam jej wody, chwilę potarmosiłam kudły i chciałam pójść na górę do sypialni. Zobaczyłam jednak, że drzwi tarasowe są otwarte. Kuba siedział przy stoliku na zewnątrz, opierając głowę na zgiętej lewej ręce. W ciemnościach zobaczyłam ogieniek zapalonego papierosa. Nigdy dotąd przy mnie nie palił. - Nie śpisz? - zapytałam. - Czekałem na ciebie, Anne Catherine. - Dobrze się czujesz? - A jak mam się czuć? - Wydawał się całkiem przytomny. - Powiedz, co się ze mną dzieje? Usiadłam obok niego. Było na tyle ciepło, że zdjęłam marynarkę. Bolały mnie nogi. Podciągnęłam je pod siebie i zaczęłam masować od kostek w górę. - Nie wiem, co się z tobą dzieje, kochanie. Chwilami nie poznajesz mnie, od paru dni nic nie mówisz. - Mylisz mi się z moją warszawską przyjaciółką. Jesteś jej alter ego, lustrzanym odbiciem, siostrą syjamską. Chyba boję się, że zacząłem w myślach zamieniać ludzi. - Jaką znowu przyjaciółką? - Zdawało mi się, że znów zaczyna mówić od rzeczy, ale tym razem okazało się, że nie mam racji. Całkiem składnie opowiedział mi historię mojej imienniczki. - Kiedyś była telewizyjną dziennikarką. Ale w Polsce dziennikarzem można przestać być tylko dlatego, że twój współmałżonek jest politykiem, a jej jest właśnie posłem. Drugą już kadencję, z marnymi zresztą wynikami. Gdyby nie partie, do których należał, ani za pierwszym, ani za drugim razem nie dostałby mandatu. Bo raz wszedł do Sejmu z listy krajowej, to taki dziwny, mało demokratyczny potworek, a raz zebrał raptem cztery tysiące głosów. Jakoś zbyt wielu ludzi nie chce na niego głosować. Ania nie jest już dziennikarzem i pewnie nigdy nie będzie. Teraz jest urzędnikiem i czaruje pismaków. Kłamie i zmyśla jak każdy rzecznik prasowy. Czuwa nad swoim prezydentem i ochrania go. Jednym słowem intelektualnie obumiera. Opowiadał mi o niej przez ponad godzinę. Czasami miałam wrażenie, że faktycznie myli nas ze sobą i opowiada mi moją własną historię. Zwłaszcza kiedy mówił ojej mężczyznach. Każdy z moich łatwo znajdował swój odpowiednik u tej nieznanej mi kobiety. 38 Z każdym dniem było coraz gorzej. Wiedziałem, że muszę się z nią rozstać, że nie będzie to łatwe i że nie mam niczego w zamian. Siedziałem na ławce w patio. Była noc, przez chwilę zastanawiałem się, która może być godzina. Gdzieś rzuciłem zegarek i nie chciało mi się go szukać. Zresztą od dawna niczego mi się już nie chciało, na nic nie miałem ochoty. Tak jak siedziałem albo tak jak stałem mogłem się przewrócić i już nie wstać. Nie chciałem żyć. Miałem świadomość, że kiedyś przez to przechodziłem, ale trwało to o wiele krócej niż teraz. Zapaliłem pierwszego od szesnastu lat papierosa. Nawet nie wiem, skąd go wziąłem. Miał mentolowy smak i pozostawiał w ustach nieprzyjemny osad, przynajmniej tak to odczuwałem. Nagle poczułem na plecach dotknięcie czyjeś ręki, ale nie podniosłem głowy. Drgała mi lewa powieka i nie mogłem tego opanować, wreszcie przytrzymałem ją dłonią. Anne Catherine usiadła mi na kolanach i mimo że nie ważyła nawet pięćdziesięciu kilogramów wydała mi się nieznośnie ciężka. - Usiądź obok - poprosiłem. Była zmęczona i miała starą twarz. Pomyślałem, że tak właśnie, nieładnie, się zestarzeje. Coś do mnie mówiła, nawet to rozumiałem, ale niewiele mnie to obchodziło. Miałem poczucie, że od kiedy jest lekarzem w rządówce, tylko to, co ona mówi, jest ważne. Nie istniały dla niej żadne argumenty. Była zapatrzona w siebie, w swoje odbicie. Była w tym podobna do Ani, do której też nie docierały argumenty. Zacząłem jej o niej opowiadać. A nawet nie o niej, tylko o całym tym towarzystwie. Siedziało to we mnie głęboko i musiałem to wreszcie wyrzucić, wylać z siebie. Nie dałem sobie przerwać ani dojść jej do słowa. Opowiedziałem, jak pojechaliśmy z Jutą, Anią i jej mężem, Posełkiem, do Olgi i Wiesia, naszych wspólnych znacznie starszych przyjaciół. Wiesio jest sędzią najważniejszego z sądów, kiedyś był adwokatem, bronił w stanie wojennym opozycjonistów, również chłopaka od nas z wydawnictwa, stąd nasza znajomość. A jeszcze wcześniej, bodaj do siedemdziesiątego pierwszego, był prokuratorem, również w tym niedobrym sześćdziesiątym ósmym. Różnie o tym gadano, ale dla mnie był przede wszystkim obrońcą, który nie bał się stanąć oko w oko z komunistycznym bezprawiem w latach osiemdziesiątych. Później na kilka lat straciliśmy kontakt, bo Wiesiek zachował się wobec mnie jak idiota i nie mieliśmy ochoty bywać w ich domu. Któregoś dnia przysłali nam z Olgą zaproszenie na bankiet, bodaj z okazji którejś tam rocznicy powstania Solidarności. Dawno opadły we mnie emocje, więc poszliśmy do nich i znów było jak dawniej, to znaczy blisko. Parę miesięcy później, a może po roku, przywieźli do nas, kiedy wybudowaliśmy dom, mieszkających trzy kilometry dalej Anię z Posełkiem i Skowronków z sąsiadującej z nami gminy, też Anię i Tadzia. Tego dnia naprawdę nie chciałem tam jechać, byliśmy u nich kilka dni wcześniej i jakbym przewidział, że stanie się coś złego. Zapierałem się, ale namawiali mnie tak długo, aż uległem. Nawet datę pamiętam, dwudziesty dziewiąty października, środa. Za stołem oprócz gospodarzy siedział Grześ adwokat, najbliższy przyjaciel Posełka, wcześniej aplikant Wiesia. Zostawiłem ich i poszedłem do pokoju na górze obejrzeć mecz. Grali Hiszpanie z Anglikami, chyba Valencia i Manchester, ale tego nie jestem już pewien. Kiedy zszedłem, jak zwykle gadali o polityce. Zresztą z Posełkiem o niczym innym nie dawało się gadać. - Poczekaj - Anne Catherine wpadła mi w słowo. - Poczekaj chwileńkę, zrobię nam tylko kawę. Wróciła po kilku minutach, w jednej ręce trzymała dzbanek, a w drugiej filiżanki. Kiedy nalewała, zadrżała jej ręka i odrobina kawy kapnęła na stół. Wytarłem ją rozłożoną dłonią. - Zszedłeś do nich i co? - zapytała. - 1 włączyłem się do rozmowy. Olga gadała, że w latach siedemdziesiątych w ogóle nie wiedziała, co się dzieje. Praca, dom, zakupy, obiad, małe dziecko, mówiła. Co ty pierdolisz, Olga, zapytałem. W tym towarzystwie tylko Ania nie przeklinała, więc nie był to żaden dysonans. Przecież wystarczyło włączyć Wolną Europę, ciągnąłem, żeby wiedzieć, co się dzieje. To była taka amerykańska rozgłośnia nadająca z Niemiec do Polski i pół kraju, mimo zagłuszania, słuchało jej na okrągło. Wiesio, chcąc wspomóc żonę, zaczął opowiadać, jak w latach sześćdziesiątych interesowały go tylko dziewczyny i sport, a całą wiedzę polityczną czerpał od Kuby Karpińskiego, kolegi z klasy. Traf chciał, że kilka dni wcześniej przeczytałem wywiad rzekę z jednym z największych bardów opozycji. Pieśniarz, wspaniały zresztą facet, do którego nic nie miałem, napisał, że Kuba po procesie taterników, w którym trzydzieści lat temu byli obaj sądzeni, nie podaje mu do dzisiaj ręki. Ten proces to ważna cezura w dziejach polskiej opozycji, ale nie będę ci o nim opowiadał, bo nie jest on ważny dla tej historii. Zupełnie nie mając złych intencji, przytoczyłem ten fragment książki, dodając, że Kuba Karpiński nie podaje ręki ulubieńcowi Posełka. Bo i faktycznie, Posełek miał na jego punkcie zupełnego hopla. Dosłownie słuchał tylko jego. No, może jeszcze Kazika. Zanudzał tymi piosenkami wszystkich straszliwie, do wyrzygania. Zresztą w ogóle był nudny jak flaki z olejem. Po moich słowach pijany Posełek dostał furii. Wspomógł go jeszcze jego przyjaciel adwokat, który bredził o jakichś antykomunistycznych partyzantach, którzy wpadłszy w ręce bezpieki, wydali towarzyszy, a ci dostali kulę w łeb. I że część rodzin im wybaczyła. Zapytałem adwokata i Posełka, dlaczego stosują podwójną moralność, dlaczego jednym wybaczają, a inni są dla nich be? Bo musisz wiedzieć, że Posełek wysoko niósł sztandar moralny i jedyne, czym się wyróżnił w polskim parlamencie, to uparty, konsekwentny antykomunizm i walka o ustawę lustracyjną. Powiem zresztą uczciwie, że mi się to podobało, bo sam chciałem poznać dokumenty, które zgromadziła na mnie bezpieka. ‘ Przerwałem na chwilę swoją opowieść i łyknąłem kawy. Znów zapaliłem. Byłem zdenerwowany, drżały mi ręce. - Czemu palisz? - Anne Catherine wyjęła papierosa z moich palców i sama się zaciągnęła. - To pytanie o podwójną moralność rozsierdziło ich straszliwie - kontynuowałem, nie odpowiedziawszy na jej pytanie. - Powiedziałem im, że mam trochę większą od nich wiedzę na temat barda, bo brat Kuby, Marek, jest naszym kolegą i opowiadał nam o tym, czego nie ma w książce. Pech chciał, że Marek Karpiński był kiedyś rzecznikiem Wałęsy, co oczywiście nie oznaczało mojej z nim wspólnoty poglądów. Posełek zaczął krzyczeć, że wszyscy z otoczenia Wałęsy to agenci i kryminaliści, że ten chuj Marek nie jest dla niego żadnym autorytetem. Podobnie, jak ty dla mnie, oświadczyłem. Zaczęli coś wrzeszczeć i wtedy Juta zapytała o Hofmana, czy w tym przypadku też są skłonni wybaczać? Jacek Hofman był moim kolegą ze studiów, z jednej ławki. Kiedy byliśmy na trzecim roku, bezpieka zwerbowała go do donoszenia na mnie. Wyłącznie na mnie. Brał za to pieniądze. W Polsce ludzie, którym udowodni się taką działalność, a są na przykład adwokatami, tracą na dziesięć lat prawo wykonywania zawodu. A Jacek był adwokatem i to znanym. Byłem w tej sprawie głównym świadkiem przed sądem lustracyjnym i to po moich zeznaniach został skazany. Ale Posełek zaczął bredzić, że nawet tam zeznawałem nie tak jak trzeba, sugerując w domyśle, że miałem w tym jakiś interes. A jaki mogłem mieć interes? No jaki, jak myślisz? Anne Catherine wytrzeszczyła na mnie swoje zielonkawe oczy i milczała. Chyba niewiele z tego wszystkiego rozumiała. - On sugerował, że ja też współpracowałem z bezpieką, rozumiesz? Niezależnie od tego, że dostałem już swoje papiery, a te są wydawane tylko ofiarom, insynuował, że coś jest ze mną nie tak. Juta dostała szału, zaczęła krzyczeć, że po naszych plecach wszedł do tego Sejmu, że jest nierobem, skurwysynem. Nie mogła przestać, a nakręcając siebie, nakręcała i mnie. Gdybym nie był w domu Wieśka i Olgi, po prostu bym go wówczas napierdolił. A ten dureń jak katarynka krzyczał do nas, żebyśmy wypierdalali z tego domu. Gospodarze nie odzywali się ani słowem, siedzieli jak sparaliżowani, choć kilkanaście dni wcześniej Wiesio opowiadał, jak chciał dać w mordę byłemu wojewodzie, bo ten go pomylił z tymże Hofmanem. No i żeśmy wyszli, a razem z nami Ania, żona Posełka, choć Olga ją zatrzymywała, mówiąc, że będzie tego żałować. Jechaliśmy do domu, a Ania, cała zapłakana, opowiadała, że on, Posełek, już wcześniej rozmawiał w sprawie moich zeznań z zastępcą Rzecznika Interesu Publicznego, to znaczy głównego lustratora. I ten mu potwierdził, że zeznawałem rzetelnie i uczciwie, rozumiesz? No, mogłem jeszcze przed sądem nakłamać, tylko po co? - Czemu ten cały Posełek był taki podły? - Myślę, że chciał się popisać przed żoną, która od dawna miała go w dupie, pewnie był o nią zazdrosny, bo Ania okazywała mi szczególne względy, a ja co i rusz sobie z niego kpiłem? Może dlatego, że zazdrościł nam tego, co osiągnęliśmy. Normalnego domu, rodziny, fajnych dzieci. Nie wiem. Wiem tylko, że normalny człowiek, nawet jeśli narozrabia po pijanemu, to następnego dnia przeprasza, a ten debil uczynił z tego argument przeciwko mnie. Skoro byłem trzeźwy, nie powinienem był go obrażać. Rozumiesz? On, pijany, może, a ja trzeźwy, powinienem był trzymać język za zębami. - Co cię tak w tym boli? Przecież tylu głupków chodzi po ulicach. - Boli mnie co innego. Kiedy wychodziliśmy, odprowadził nas do furtki Wiesiek. Powiedziałem mu, że Posełek nigdy nie zapracuje sobie na takie nazwisko jak moje. Przyznał mi rację. I wiesz, co się dalej działo? Zerwali z nami kontakty, a na dodatek to samo nakazali Skowronkom. O nich ci opowiem kiedy indziej. To dopiero humbug. Wzruszyła ramionami. - Czasami cię nie rozumiem. Te wasze problemy są mi zupełnie obce. Wydają się takie nieważne, błahe. - A gdyby ktoś twojego dziadka oskarżył, że kolaborował z Niemcami w czasie wojny, też by cię to nie dotknęło? - Pół Francji kolaborowało, to nie robi tutaj na nikim wrażenia. - Może masz rację. Dwa dni po tym zdarzeniu byłem gotów mu wybaczyć, oczywiście czekałem na przeprosiny, ale się nie doczekałem. Ten debil kazał Ani zerwać z nami kontakty, chciał zakazać ich dziecku odwiedzania nas, normalne panoptikum. Spojrzała na zegarek. - Chodź spać, jest piąta rano. Jutro będziesz miał niespodziankę. A dzisiaj cię jeszcze przytulę. Posłusznie poszedłem za nią do tóżka. Kochaliśmy się dłuższy czas. Starałem się ze wszystkich sił, żeby była zadowolona. Zbłądziłem gdzieś w jej ciele i znów nie wiedziałem, gdzie jestem, jak się nazywam i kim jest ta dziewczyna obok mnie. Myliłem je od jakiegoś czasu. 39 Drogi przyjacielu, przesłałeś mi do oceny kolejne sto stron swojej powieści i co dla mnie jest oczywiste, wyraźnie zbliżasz się do jej zakończenia. Pierwsze moje odczucie z lektury, to zmęczenie. Nie książką, raczej wspomnieniem opisywanej historii. To dla mnie wciąż jeszcze nie-zabliźnione rany, a każda strona powoduje we mnie skurcz i drżenie. Z drugiej strony odkrywam Kubę zupełnie mi nieznanego, obcego, jakąś postać jednocześnie mi bliską i przeraźliwie odległą. I nie chodzi tu o to, że mnie ocenia, często krytycznie, mam wrażenie niesprawiedliwie. Nie, to zupełnie oczywiste, że będąc nawet najbliżej z kochaną osobą, tak naprawdę nigdy jej nie znamy do końca, jej myśli pozostają dla nas tajemnicą, zagadką. Wydaje się, że to, co umyka, co trudno dostrzec w Twojej książce, to życie, jego intensywność, barwy, zapachy. Na ich oddanie nie ma recepty, nikt jej jeszcze nie znalazł. Moje z Kubą spotkanie, bycie było nabite, gęste wydarzeniami, pełno w nim było słów, a to w jakiś sposób znika w książce. Proszę, dobrze mnie zrozum. To nie są zarzuty, mam tylko wrażenie, że czytelnik, oglądając Kubę przez pryzmat choroby, przez moją pracę, przez boczne opowieści, z jednej strony o moich przyjaciółkach, z drugiej o jego wyjeździe do Florencji, przez mój konflikt z Mariusem, odniesie jakże mylne wrażenie pewnej statyczności naszego romansu - zresztą, czy to dobre słowo? - naszego spotkania? budowania? wspólnoty? Wracając do meritum. Błędem, niewątpliwym błędem, jest gwałtowny przeskok, po powrocie Kuby z Florencji, z wielkiej miłości, do prawie natychmiastowego, nie wiem jak to nazwać, zmęczenia tym układem z mojej strony? Nie, było zupełnie inaczej. To trwało kilka miesięcy, a Ty ograniczyłeś to bodaj do trzech tygodni. Tych kilka miesięcy to najwspanialszy czas, czas naszych największych uniesień i niespodzianek Jego miłosna deklaracja, wcześniej nie wierzyłam, że powie mi to kiedykolwiek, to był dla mnie przełom. Marzenia o wspólnym życiu, o budzeniu się przy nim, razem czynionych planach nagle nabrały realnego kształtu. Z drugiej zaś strony prawdą jest, że nasze uczucia się nie spotkały, trochę rozminęły, że kiedy u mnie przekroczyły pewien próg intensywności, on wciąż jeszcze nie był pewien swoich. A kiedy moje opadały on wdrapywał się na szczyt. Może stąd nasze rozstanie? Druga istotna dla mnie uwaga. Wciąż mam wrażenie, że mój wizerunek kształtowany na kartach książki, wizerunek mocnej, odważnej, wręcz drapieżnej i przebojowej kobiety jest całkowicie nieprawdziwy. Myślę, że bardziej prawdziwa jest uwaga, iż nie potrafię odmawiać, że jestem słaba. Nawet jeśli dotyczy to mężczyzn, moich z nimi kontaktów, prawdą jest, że przestrzeń, w której się obracam, to bardziej ich przestrzeń niż moja, jeśli dobrze mnie rozumiesz. Kuba był jednym z dwóch, może trzech moich facetów, których działania stymulowałam, których zachęcałam do pewnej odwagi. Śmiał się, że ledwie mnie pierwszy raz przytulił, a już obiecywałam mu specjalne atrakcje. Trzecia moja uwaga jest taka. Gdyby brać Kubę takim, jakim przedstawiasz go w książce, wychodziłoby na to, że był to człowiek głęboko nieszczęśliwy, zamknięty w sobie i mało odpowiedzialny. Mimo że ciągle przekonywał mnie, że nie jest specjalnie mądry, i on, i ja wiedzieliśmy, że to tylko poza, pewien rodzaj gry, którą prowadzi i ze mną, i z samym sobą. Dla mnie był najmądrzejszym człowiekiem, jakiego znałam. W każdym razie w tym jego wycinku, w świecie, w którym żył, w świecie literatury, nie spotkałam nikogo, kto mógłby mi zaimponować tak jak on. Gdyby pominąć ostatni miesiąc jego pobytu we Francji, nigdy nie powiedziałabym, że był zamknięty, nieufny, odpychający od siebie ludzi. Odwrotnie. Był ciekaw świata, zafascynowany kulturą, miałam wręcz wrażenie, że brakuje mu tego, co niewątpliwie miał u siebie - partnerów do dyskusji, analizy, pogłębionej refleksji. Teraz może trochę o sobie. Całe moje życie to próba wychodzenia czy dochodzenia do pewnego poziomu niezależności. W dzieciństwie swoje racje próbował narzucić mi ojciec, później Marius, moja córka, moi kochankowie - nie lubię tego słowa, ale nie znajduję innego - profesorowie w klinikach. Powodowało to we mnie jakiś podświadomy lęk, bunt, opór, chęć odciśnięcia własnego śladu, znalezienia własnego ja. Ułegałam innym na zewnątrz, ale od środka wciąż starałam się zbudować świat według moich wyobrażeń. To Kuba był pierwszą osobą, która potrafiła mnie słuchać i nie wymagała, nie oczekiwała niczego w zamian. Byłam mu za to wdzięczna. Być może wynikało to z jego charakteru, to wersja bardzo wątpliwa w świetle zarówno jego, jak i Juty relacji. Z tego, co wiem, był wcześniej osobą narzucającą swoje opinie, swój stył bycia, pewną normę zachowań. Cóż więc stało się takiego, że będąc ze mną, zachowywał się inaczej? Najprostszą, boję się jednak, że nie całkiem prawdziwą odpowiedzią, byłoby stwierdzenie, że po prostu mnie kochał. Ale, jak napisałeś, a wierzę, że ta relacja to nie wytwór Twojej wyobraźni, swoje uczucia uzmysłowił sobie dosyć późno, a powiedział mi o nich, i to wiem na pewno, bo tego oczekiwałam, pragnęłam, podświadomie się domagałam. Więc może prawdziwsza jest teoria, że miał poczucie zbliżania się do końca? Starości? Doświadczenie i wiek - w moim odczuciu to absurd, wewnętrznie był całkiem młodym człowiekiem, z całą pewnością młodszym od mego męża - powodowały w nim chęć, staranie zrozumienia innych. Nawet w tej opowieści o Posełku, dziwnej postaci, dla mnie kabaretowej, kukiełkowej, ale przecież zupełnie prawdziwej, do dziś zasiadającej w polskim parlamencie, starał się szukać dła niego usprawiedliwień. Opowiedział mi, że mąż jego przyjaciółki w osiemdziesiątym dziewiątym roku, kiedy Wasz kraj odzyskiwał niepodległość, miał dwadzieścia cztery lata. Był więc w wieku, w którym ludzie działający w podziemiu, tak to sobie wyobrażam, wiem to, mieli już poważne osiągnięcia. A on, porównując go do siebie, mówił, że był przecież zbyt młody, że ze względu na wiek nie miał takich jak on szans za-błyśniecią, bycia kimś. Mam jednak wrażenie, że bardziej chodziło tu jednak z jednej strony o pewien typ odwagi, determinacji, która rodzi się w zagrożeniu, i o pozę, gadulstwo i wewnętrzne rozmamłanie z drugiej, przypisane epigonom, ludziom, którzy chcą błyszczeć w cudzym świetle, ogrzać się w ich legendzie. I są nieprzejednani, ci, których w życiu nie spotkało tak naprawdę nic złego, aż do absurdu, dogranie śmieszności. Albo inna jego o nim opowieść, włożona w usta tejże Ani, o płaczu jej męża, jego lękach, obawach, że go nie wybiorą na drugą kadencję i będzie musiał pójść pracować za tysiąc pięćset złotych - zapamiętałam tę sumę!- to już zupełne kuriosum. A on szukał dła niego usprawiedliwień, bo nie chciał jej robić przykrości, mówić, że związała się z nieudacznikiem! Łatwo, zdumiewająco łatwo wybaczał. Wracając do tej analizy, czułam się przy nim młodo i nigdy, nigdy nie dał mi odczuć, że jest o tyle mądrzejszy, choć niejeden raz zwracał się do mnie per matołku, ale to było żartobliwe, w konwencji, którą nie tylko akceptowałam, ale którą uznałam za swoją. Teraz o ostatnim okresie, najtrudniejszym, najbardziej dła mnie wstrząsającym i po kilku miesiącach wspaniałych, zupełnie nieprzewidywalnym. Moja lyońska przyjaciółka, Barbara, twierdzi, że miała analogiczny przypadek odwrócenia się pacjenta od świata, powodowany nie jakąś racjonalną pobudką, ale zbyt emocjonalnym podchodzeniem do rzeczywistości, zdaniem sobie sprawy, czy może raczej uświadomieniem sobie, że tak naprawdę życie jest splotem okoliczności, przypadków, nieuchronnych zdarzeń, a celowość naszych zachowań można negować, odwracając te zachowania i pokazując, że równie dobrze można żyć w zaniechaniu. Jedyne, co może cię wtedy spotkać, to częstsze upokorzenia, ale do tego ponoć można się przyzwyczaić stosunkowo łatwo. Redukcja potrzeb takiego pacjenta doprowadza go do wyczerpania i fizycznego, i, dużo groźniejszego, psychicznego. Gdyby relację Barbary odnieść do Kuby, a to, nie mając doświadczenia na tym obszarze medycyny, uczyniłam, jedynym ratunkiem dla pacjenta może być szok, jakieś traumatyczne przeżycie. I tak odbudowa jego wnętrza, gojenie ran albo nastąpi błyskawicznie, albo kończy się całkowitą degrengoladą. I to właśnie, ta chęć ratunku, pomocy mu, a nie jakieś bzdurne, wydumane powody, doprowadziły mnie do tego, że zadzwoniłam do Juty. Nie bałam się o naszą przyszłość. Zarabiam na tyle dobrze, że wierząc w jego talent, byłam skłonna utrzymywać nas oboje przez długi, długi czas. Nie chęć pozbycia się chorego decydowała, że uznałam, iż jedynym dla niego miejscem, w którym może żyć, w którym znów może się poczuć potrzebny, jest Polska. Rezygnacja? Moja rezygnacja - chyba tu jest klucz do odczytania tej sytuacji. To prawda, że proponował mi, abym tam z nim jechała. Ale tego się bałam, nie stało mi wyobraźni, dzisiaj myślę, że to błąd, że mogłabym tam żyć, sprawdzić się jako lekarz. Podejrzewałam jednak - i słusznie - że szansy, którą otrzymałam w moim nowym miejscu pracy, nikt by mi w Polsce nie dał. Taką szansę otrzymuje się jeden jedyny raz w życiu. Czy miałam nadzieję, że go jeszcze zobaczę? Prawdę powiedziawszy, niewielką, choć wierzyłam, że jeśli wyzdrowieje, to dobre wspomnienia każą mu się ze mną zobaczyć. Pozdrawiam Cię serdecznie, w smutku, bo w przeciwieństwie do Twoich czytelników, ja znam prawdziwe zakończenie tej historii. Anne Catherine 40 Drogi przyjacielu, trudno mi o komentarz, wybacz. Czasami mam wrażenie, że żyję już w innej rzeczywistości, że to, co za mną, nie ma dziś wielkiego znaczenia. Oczywiście przeżywam to, jeszcze w sobie trawię, ale najchętniej wyjechałbym - może do jakiegoś klasztoru o surowej regułę, gdzie mógłbym się wyciszyć, przestać istnieć dla świata, gdzie rozeznanie zasad nie byłoby dła mnie aż tak trudne? Od jakiegoś czasu przebywam w szpitalu. Nikt nie potrafi określić, co mi dolega. Faszerują mnie lekami, ale zamiast być lepiej, każdego dnia jest gorzej. Ciągle się boję, widzę przed sobą postaci, których dawno nie ma, tworzę światy kompletnie niestabilne. Dużo krzyczę i przeszkadzam samym sobą innym pacjentom. Uciszają mnie, ale ten krzyk, którego nie mogę, choć staram się, stłumić, opanować, wyzwala we mnie jakiś rodzaj wewnętrznej agresji, ukierunkowanej na szczęście nie na innych, a na samego siebie. Twoja książka. Pytania o przeszłość, czas tak nieodległy, ale przecież dla mnie już nieodwołalnie zamknięty. Czy historia z Anne Catherine zburzyła moje życie? Gdzieś wkładasz w moje usta takie zdanie, że mój wypadek był szczęśliwym zdarzeniem, dał mi szansę ucieczki, że gdyby się nie zdarzył, to należałoby go sprowokować. Nie przytaczam dokładnie, ale taki był chyba tego zdania sens. Więc jeśli tak, to moja Francuzeczka nie miała wielkiego wpływu na to, co stało się z moim życiem. To oczywiście teoria, która może być prawdziwa, nawet nie chcę się nad tym zastanawiać. Prawdą jest, że determinacja w odchodzeniu od codziennego przeżywania od do, od śniadania do kolacji, każdego powtarzalnego dnia, ujednoliconego w znaczeniu: praca, dom, obowiązki, że owa determinacja, aby z tym zerwać, była we mnie ogromna. A dodatkowo nałożyło się na to czarno-białe przeżywanie rzeczywistości. Tak mam, tak mają prości ludzie, a siebie do nich zaliczam kategorycznie w sensie najuczciwszym. Bo prości, to przecież nie oznacza głupi! Łapię się na wyjaśnianiu tu spraw, które mnie dręczą, wokół których się obracam, spraw, które ważne i podstawowe dła mnie, czytelnikowi wydać się mogą zagmatwane czy błahe. Wrócę więc na chwilę do Wiesia i Olgi, ludzi, których przez wiele lat ceniłem, a teraz, po opisanych wyżej wydarzeniach, mam za nic. Wspomniałeś, że przez parę lat, od kiedy mieliśmy wolną Polskę, nie widywaliśmy się z nimi. Muszę koniecznie napisać dlaczego. Muszę, bo dla mnie, jak dla małego chłopca, przyjaźń jest jedną z kluczowych kategorii. No więc nie widywaliśmy się dlatego... Wróć, inaczej. W stanie wojennym, bodaj w osiemdziesiątym piątym, Wiesio bronił przed sądem chłopaka z naszego podziemnego wydawnictwa. Prawie go wybronił, bo Bogdan dostał ledwie pięć miesięcy, co nie było zbyt wiele, zwłaszcza że prawie cały wyrok już odsiedział. Problemem było to, że podczas pierwszych przesłuchań nasz drukarz podpisał bezpiece jakiś kwit o współpracy, do czego nam się z Markiewiczem, moim wspólnikiem, przyznał natychmiast po wyjściu z więzienia. Ale twierdził, że niczego im nie powiedział. I chyba tak było. Tyle tylko, że nie chcieliśmy ryzykować. Musieliśmy go odsunąć od pracy w podziemiu. Kupiliśmy mu więc jakąś maszynę do robienia gwoździ tapicerskich, żeby miał z czego żyć. W tym czasie był to w Polsce towar, zresztą jak każdy inny, deficytowy, więc pieniądze leżały na ulicy, wystarczyło się schylić. Ale ten chłopak okazał się leniem i zainwestowany szmal diabli wzięli. Maszyna stała, a Bogdan nawet jej nie uruchomił. Poszedł własną, nie najlepszą drogą - na jej końcu znów było więzienie, ale tym razem za przestępstwo czysto kryminalne. Rozstając się z nami, nasz drukarz ukradł nam jeszcze samochód. Opisuję tego chłopaka tak szczegółowo, bo jak zobaczysz, jest on istotny dla opowieści. Wiesiowi przez parę lat, co tydzień, dwa nosiłem w podzięce za jego obronę nasze książki. I nagle, nizgruchy, ni z pietruchy, bodaj w dziewięćdziesiątym pierwszym, ten chłopak, Bogdan, wytoczył mi proces. Nie do uwierzenia! To był chyba pierwszy i ostatni taki przypadek w wolnej Polsce. Domagał się ode mnie, jako szefa podziemnego wydawnictwa, odszkodowania za czas spędzony w więzieniu. I Wiesio był jedynym spośród kilkunastu świadków, który stanął po jego stronie. Bo, argumentował, po ujawnieniu wydawnictwa działało ono bardzo profesjonalnie. Wniosek prosty: jego szef wyniósł z podziemia kasy jak lodu i drukarzowi też powinien coś odpalić. Nawet sąd uśmiał się z tej argumentacji. Sparzyłem się wtedy na Wieśka pierwszy raz i zamiast zapamiętać lekcję, po jakimś czasie wybaczyłem. Szukam też motywacji, dlaczego zachowali się tak a nie inaczej po istotnej dla mnie awanturze z Posełkiem. To oczywiście tylko moje przypuszczenia, ale prawdopodobne. Olga dzięki rekomendacji tegoż Posełka została radną sejmiku wojewódzkiego, Skowronkowa, po przegranych wyborach na burmistrza swojej gminy - przegranych na własne życzenie, bo bardziej wówczas myśłała o kolejnym romansie, tym razem z jednym z szefów upadającej telewizji, niż o skutecznym działaniu - miała nadzieję, jak się później okazało uzasadnioną, że i jej partia pomoże. Potrzebowała do tego Posełka, który spowodował, żeAnka Skowronkowa stała się kandydatem na burmistrza jednej z warszawskich dzielnic. Pech chciał, że tamtejsi radni jej nie chcieli. Ale prezydent się zaparł i forsował ją prawie do samego końca. Skowronkowa przekonywała radnych, że skoro wychowała pięcioro dzieci, to ze wszystkim da sobie radę, a do Ani, mojej przyjaciółki, wydzwaniała z pretensjami, że przecież potrzebne jej pieniądze, a prezydent zwleka zamiast ją mianować-bo taki był wreszcie jego obowiązek, mianować swojego kandydata. Tyłko że najbliższa przyjaciółka poszła wreszcie po rozum do głowy i szepnęła prezydentowi, że to jednak nie najlepszy kandydat, że może by tak zrobić z niej co najwyżej wiceburmistrza, że ona nie chce w przyszłości świecić za niezbyt mądrą dziewczynę oczyma. I tak się stało, prezydent posłuchał swojej pani rzecznik. Ale dobra i taka synekura, prawda? Więc trzeba postawić na jakiegoś konia. Posełek z pewnością nieraz się jeszcze przyda. Albo taka historia. Siedzi sobie moja przyjaciółka Ania z kandydatem jeszcze wówczas na prezydenta. Wszyscy gadają, to sensacja, że na zastępcę chce on wziąć człowieka, który wiele lat temu rozstał się z nim i otoczony jest dwuznaczną sławą - faceta, który zwiedził już kilka partii i środowisk politycznych, faceta, którego najbliższy przyjaciel jest sądzony w jednej z największych afer III Rzeczypospolitej. Złodziejskich afer. Znałem ich obu z podziemia. Odważni, ideowi ludzie. Czemu on, pyta Ania. I pan prezydent przysięga na zdrowie własnego dziecka, że on nigdy nie kradł, ale ten przyjaciel naszego kandydata na wiceprezydenta może przecież zeznać w sądzie inaczej. I znów wszystko szlag trafi. A na dodatek ma już tyle procesów! Żal mi było Ani, że ładuje się w to gówno, ale jak ktoś nie ma od roku pracy, to przymknie oczy na wiele spraw. Nawet jeśli ma męża posła. To oczywiście żart. Dlaczego o tym wszystkim piszę, dlaczego to dla mnie takie ważne? To proste, to dla mnie był prawdziwy powód ucieczki. Nie jedyny, ale bez wątpienia istotny. Ten brud, to ciągłe obracanie się w sferze korzyści, układów, dziwnych przetargów, w których nie argumenty, odpowiedzialność, przyjaźń grają jakąkolwiek rolę, ale układ, pójście z kimś do łóżka, racja polityczna, rozumiana w sposób tak opaczny, że powoduje we mnie torsje, cała ta kloaka, która opływa w Polsce człowieka, który chce coś zrobić dla tego kraju, a nie dla siebie. To skostnienie, łapówki, wszyscy ci urzędnicy, brani nie dla ich intelektu, wiedzy, talentów, ale dla fałszywej lojalności. Służ i milcz, to jedyne, niepodlegające dyskusji kryterium! Zgodzisz się ze mną? Dosyć! Jest tyle przyjemniejszych myśli. Zbliża się lato, kwitną drzewa. Pachnie ziemia. Wyszedłem do przyszpitalnego parku. Na ławkach siedzą ludzie zastygli w dziwnych pozach. Jak w antycznym teatrze, nieruchomi, odlegli. Jest wiele osób, którym dawno zaciemnił się obraz, którzy na długo zagubili się w życiu. Boję się, że do nich dołączę. Chcę pojechać w góry, nawet wiem, którą ścianę chciałbym zrobić. Najlepiej samotnie, a może z którymś z kumpli z klubu? Gdyby żył Benek, ten mój instruktor wspinaczkowy. Był taki spokojny, zrównoważony, a ja przecież z nikim nie muszę już rozmawiać. A może jemu kiedyś życie też się znudziło i wybrał ładną śmierć? Anne Catheńne miała nadzieję, że z nią będę. Porozbijała życie tylu ludzi, nie miała dla nich szacunku, zawsze nastawiona na branie, a nie dawanie. Nigdy bym Juty dla niej nie opuścił. Czy zdawała sobie z tego sprawę? Więc dlaczego werbalnie gotów byłem jej to obiecać? Starość, boję się. Tak, tak, wiem, że to już blisko. Nie dam rady. Teraz znów krzyczałem, przybiegł jakiś pielęgniarz, nie potrafię sobie z tym dać rady, zatrzymać w sobie. Tyle tych kobiet wokół mnie, Juta o wszystkie zazdrosna, ale przecież mądra, umie przeczekać. Panie Boże, zwróć mi wiarę! Nie potrafię pisać o Twojej książce. Łatwo być jej papierowym bohaterem, znacznie trudniej żyć w tym świecie. Mądry jestem, śmiałem się przez tyle lat, a mądry jesteś, kiedy jesteś w wózku, kiedy prowadzą cię za rękę, kiedy niczego nie wybierasz, a cieszysz oczy innych samą swoją obecnością. I nikogo nie krzywdzisz. A tylu ludzi skrzywdziłem, tylu przeze mnie cierpiało. Wybacz, nie potrafię dalej pisać, a i to, co udało mi się przelać na papier, przyszło mi z trudem, z fizycznym trudem. Mówią, że w takiej chorobie człowiek chwyta się jednej myśli i trzyma się jej jak statek światła z morskiej łatami. Myślisz, że dla mnie była to ta przygoda? Twój powieściowy Kuba, niech tak zostanie. 41 Obudziłam się o ósmej. Miałam jeszcze chwilę do wyjścia; wypiłam kawę i zjadłam bułkę z powidłami. Denerwowałam się, każdy na moim miejscu czułby niepokój. Jak mam z nią rozmawiać? Nigdy żadnej kobiecie nie umiałabym powiedzieć, że jej mąż był moim kochankiem, bo niby jak? A tu jeszcze dzwonię do niej, żeby go jej zwrócić, bo jest chory, traci kontakt z rzeczywistością, znudził mi się? Na Orły byłam punktualnie, za to samolot z Warszawy się spóźniał. Ponoć nie mógł wystartować z powodu silnych mgieł. Czekałam na nią prawie godzinę. Była inna, niż sądziłam. Wyciągnęła do mnie dłoń i powiedziała po prostu: - To ja, na mnie czekasz. Była starsza ode mnie o osiem lat, miała sporą nadwagę, ale chyba nie wyglądała na swoje lata, choć gdzieniegdzie w jej kruczoczarnych włosach dawały się zauważyć pojedyncze siwe. Pewnie to Kuba przekonał ją, żeby ich nie farbowała, że swego wyglądu nie należy fałszować, a wiek nie jest żadną skazą. Odebrałyśmy jej bagaże i poszłyśmy do samochodu. - Gdzie on jest? - zapytała. - W domu moich przyjaciół - odpowiedziałam. - Mieszka u nich od jakiegoś czasu. To zresztą źle powiedziane. Oni wyjechali do Senegalu, a on opiekuje się ich psem. Wracają za kilka dni. - Jest przytomny? - W sensie medycznym oczywiście jest przytomny, inaczej nikt nie wypuściłby go ze szpitala. Ale często traci kontakt z rzeczywistością. Odpływa i wtedy trudno z nim nawiązać kontakt. Juta, jak ja, nie zapięła pasów i zza szyb samochodu z uwagą przyglądała się miastu. - Nigdy nie byłam w Paryżu. Mieliśmy tu przyjechać w tym roku. Lubisz swoje miasto? Pokiwałam głową. - Tu się urodziłam, później przez kilkanaście lat mieszkałam na prowincji, a od studiów znów tu jestem. Ale mogłabym wyjechać, na przykład do Australii. Ta Australia nie przyszła mi do głowy ot tak sobie. Brat Amelki od jakiegoś czasu gorąco namawiał mnie do wyjazdu za ocean. A już od pogrzebu ich ojca stał się wręcz namolny. Rodzice mojej przyjaciółki wyemigrowali do Australii na kilka lat przed narodzinami dzieci. Anielka urodziła tam pierwsze dziecko, tam też poznała Thadeo, związała się z nim i za nim wróciła do Francji. Po niej do ojczyzny wrócili też jej rodzice. Tylko Pierre tam pozostał, ożenił się, miał dwójkę dzieci, dobrze prosperującą firmę komputerową i co jakiś czas przyjeżdżał odwiedzić stary kraj. W swoich zalotach sprawiał wrażenie nieśmiałego, pełnego wahań i skrupułów. Był mi-siowaty, mało atrakcyjny zarówno intelektualnie, jak i fizycznie, zwłaszcza w porównaniu z Kubą, ale z drugiej strony było w nim dużo ciepła i upartego dążenia do realizacji tego, co sobie zaplanował. - Często z nim rozmawiałaś? - Juta lekkim trąceniem mnie w mankiet odwróciła moje myśli od Pierre’a - Wcześniej tak, nawet bardzo dużo. - Byłaś jego kochanką? Tego się nie spodziewałam. Żona Kuby chyba natychmiast chciała mieć wszystkie karty na stole. Dla zyskania czasu wyjęłam z buzi gumę, którą żułam, i odłożyłam do popielniczki. - Jesteś dosyć obcesowa. - Nie miałam go pół roku. Nawet nie wiesz, co to znaczy utracić osobę, którą się kocha bardziej niż kogokolwiek, i na dodatek nie mieć o niej prawie żadnej wiadomości. Dobrze przynajmniej, że od jakiegoś czasu wiedziałam, że żyje, że nie gnije gdzieś na dnie rzeki. - Skąd wiedziałaś? - zdumiałam się. - Jego agent przysłał mi pieniądze i napisał, że taką dyspozycję wydał mój mąż. Ale on też nie wiedział, gdzie jest Bruno. W dupie miałam te pieniądze, ważne było, że mam jakiś ślad, strzęp informacji. Wiedziałam, od początku wiedziałam, że żyje. Nigdy nie dopuściłam do siebie myśli, że mógł umrzeć. Podjechałyśmy pod domu. Wyłączyłam silnik i chciałam wysiąść z auta, ale Juta złapała mnie za rękę. - Posiedźmy jeszcze chwilę - poprosiła. Wyjęła z torebki grzebień i zaczęła się czesać. Miała gęste włosy, znacznie lepsze od moich, których setki zostawiałam wokół siebie po każdym czesaniu. Kiedyś będę łysa, pomyślałam. Skończywszy, wyciągnęła do mnie ręce. - Pomalowałam paznokcie tak jak lubi, na ciemnoczerwono, zobacz. - Była bezradna i chyba bała się tego spotkania. Odsiedziałyśmy w samochodzie z pięć minut, aż wreszcie, bez słowa, otworzyła drzwi i wysiadła. Zanim weszłyśmy do domu, zapytała: - Kochasz go? - Nie chcę o tym mówić - odpowiedziałam. - Jest przede wszystkim moim pacjentem - skłamałam. W przedpokoju rzuciła się na nas Trzaska. Skakała jak opętana. Chyba bardzo chciała wyjść na spacer. Weszłyśmy do salonu, przekręciłam klamkę i otworzyłam na oścież duże, przeszklone drzwi ogrodowe. Suka z głośnym szczekaniem wybiegła na dwór. Kuby nie było na dole, pewnie jeszcze spał. Wskazałam Jucie drogę i poszłyśmy na górę do sypialni. Rozglądała się niepewnie, jakby każdy stopień, który przybliżał ją do męża, był jednocześnie nawarstwiającym się oporem, jakby hamował jej nadzieję. Leżał odwrócony do ściany. Był ubrany, więc chyba jednak musiał wcześniej wstać. Z drugiej strony wiedziałam, że czasami kładł się i zasypiał w ubraniu. Stanęłam w drzwiach, a Juta przysiadła na skraju łóżku i zaczęła głaskać go po głowie. Nic nie mówiła, czekała na jego reakcję. Ale dłuższą chwilę nawet na nią nie spojrzał. Później powoli odwrócił się i usiadł na łóżku. Przez moment jakby jej nie poznał, a potem uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do niej obie ręce. Objął ją i przytulił do siebie. Po chwili zobaczyłam, jak łzy ściekają mu po policzkach. Przymknęłam drzwi i zeszłam na dół. Chciałam im dać trochę czasu na oswojenie się ze sobą. Zaparzyłam kawę i usiadłam w fotelu. Byłam zmęczona, przymknęłam oczy i nie wiedzieć kiedy zasnęłam. Obudziłam się, wydawało się, po chwili, czując na sobie czyjś wzrok. Niechętnie uniosłam powieki. Naprzeciwko mnie siedziała Juta. Ile mogłam spać? Kwadrans, godzinę, pół dnia? - Rozmawialiście? - zapytałam. Pokręciła głową. Ona też musiała płakać. Tusz spłynął jej na policzki. Zamiast pójść do łazienki i go zmyć, rozmazała dłonią po całej twarzy. - Nie chce rozmawiać. Mówiłaś, że z tobą rozmawiał? - Znów miała oczy pełne łez. Chyba nie była kobietą, która potrafiła ukryć emocje. - Jak kiedy. Najważniejsze, że cię poznał. To dla niego musi być wstrząs. Daj mu trochę czasu. - Kolejne pół roku? - Tego nikt nie wie. Ale obie mamy świadomość, że wart jest czekania, nawet kolejne pół roku. Jego choroba tak jak gwałtownie się zaczęła, tak też gwałtownie może się skończyć. Trzeba mieć nadzieję. Wierzysz w Boga? Przytaknęła, ale widziałam, że nie chce o tym rozmawiać. Mimo to powiedziałam jej, żeby się pomodliła. - Jesteś głodna? - zapytałam, gdy pokręciła głową. - Nie, zupełnie. Zresztą, jestem na jakiejś diecie. Muszę mu się podobać. - Roześmiała się po raz pierwszy. - Ale wypiję kawę bez mleka i cukru. - Ta jest całkiem zimna - wskazałam na dzbanek stojący na stoliku. - Zaparzę świeżą. Poszła razem ze mną do kuchni, stanęła przed oknem i długo spoglądała na ulicę, na której zupełnie nie było ruchu. Objęłam ją ramieniem i przytuliłam do siebie. Drżała. Nie czułam w niej rywalki, raczej niezasłużenie skrzywdzoną kobietę. Ile w tym było mojej winy? Zrobiło mi się jej serdecznie żal. - Mówił ci, że brał ze mną ślub w więzieniu? - zapytała. - Musiałam przynieść zaświadczenie, że jestem w ciąży. - A byłaś? - Skąd, ale znajomy ginekolog dał mi takie zaświadczenie. Bez tego ślubu nikt by mnie do niego nie wpuścił. A ja tęskniłam prawie tak samo jak teraz. Byłam młodziutka, miałam dwadzieścia trzy lata. - Długo się wcześniej znaliście? - Pół roku, ale z tego dwa i pół miesiąca siedział w więzieniu. Świata wtedy nie widziałam poza nim. Wyszłyśmy na patio. Zdjęła buty i na bosaka zaczęła krążyć dookoła stolika. Jakoś tak śmiesznie przeskakiwała z jednej płaszczyzny piaskowca na drugą. Wyglądała jak dziewczynka grająca w klasy. Rozpraszało mnie to jej skakanie i jakoś irytowało. Poprosiłam, żeby usiadła. -Chciałabym dzisiaj, jeśli nie masz nic przeciwko temu, wracać do Warszawy. Mam zabukowane miejsca w samolocie. Daj mi, proszę, wszystkie jego badania i analizy. - Oczywiście, one już na ciebie czekają. - Powiedz mi uczciwie, co on tu robił przez tyle czasu? Wspominał o nas? - Pisał, chodził do muzeów, na jakiś czas wyjechał do Florencji. Myślę, że bardzo się o was martwił i bardzo za wami tęsknił. - No więc dlaczego? Wiedziałam, o co jej chodzi, czułam to, ale jeden Pan Bóg znał odpowiedź na jej pytanie. - Myślę, że nawet on tego nie wie. Może czuje, może podświadomie szuka jakiejś prawdy, ale nie wie. - Nie wierzę, nie on. On zawsze był poukładany. Aż za bardzo, aż do przesady. Nie położył się spać, zanim nie pozmywał po gościach - powiedziała zupełnie nieoczekiwanie, jakby miało to dowodzić, że Kuba nie mógł zwariować. - Pomożesz mi zebrać jego rzeczy? - zapytała. - Nie chcę grzebać po cudzych szufladach. To była prosta robota. W piętnaście minut spakowałyśmy cały jego dobytek. Wbrew pozorom nie było tego mało, bo na-kupował całą masę książek. Patrzyłam na nie, na tomy Celana, „Le Song” Montherlanta, „L’Aven” Adamova, wiersze Berrymana i Nervala, „Wesen und Formen der Sympathie” Schellera, „L’Homme couvert de femmes” Drieu Rochelle’a. Miał też trochę polskich książek. Góra zapisanego papieru. Pozbierałam porozrzucane kompakty, głównie z muzyką poważną - Addinsell, Bartok, Orff, Chabrier, Dvorak, Rachmaninov, Grieg. Włożyłyśmy to wszystko do torby, którą przywiozła, i zniosłyśmy do samochodu. - Przejdę się, a ty się z nim pożegnaj - powiedziała i dyskretnie wyszła na ulicę. Poszłam na górę. Wciąż siedział na łóżku, ale twarz przykrył dłońmi. Usiadłam przy nim na podłodze. - Musicie zaraz jechać - szepnęłam. Położył mi ręce na głowie, później schylił się i pocałował mnie w czoło. - Mam dla ciebie prezent na pożegnanie - powiedział też szeptem i wyczułam w tym głosie zmęczenie, ogromne zmęczenie. Wstał i podszedł do stolika. Przyniósł mi niewielką figurkę z kości słoniowej i dwa kompakty. Podał mi je. - Co to jest? - To Ganeśi - wskazał na figurkę - indyjski bóg, pan świty Siwy. Sprzedający nie miał nawet pojęcia, co ma na straganie. A płyty są Karela Kryla, wspaniałego czeskiego barda, którego nikt w Czechach nie chwali. Aha, mam dla ciebie coś jeszcze. Podszedł do szafy i wyciągnął z niej swój zielono-czerwono-biały szalik. Owinął mi go dookoła szyi. Dopiero teraz zauważyłam, że na obu jego końcach wyhaftowane były czarne kółeczka z dużą literą L w środku. - To szalik mojego klubu - oznajmił z dumą. - Ty się interesujesz piłką?! - Bardzo. - Roześmiał się. - Moja Legia grała w Paryżu z PSG. To dlatego tu przyjechałem. I od waszych kibiców dostałem w łeb. Dłuższą chwilę zastanawiałam się, czy sobie ze mnie nie żartuje. Ale nie, on mówił poważnie. Nawet na koniec potrafił mnie zadziwić. Przytulił mnie jeszcze raz mocno, ale już nie pocałował. - Będę go nosić - obiecałam. Zeszliśmy do samochodu. Juta stała oparta o błotnik. Jazda na lotnisko tym razem trwała znacznie dłużej. Na ulicach grupy młodych, wymalowanych ludzi znów wykrzykiwały słowa miłości dla Husajna. To oczywiście przesada, choć niezbyt wielka. Zwłaszcza dla przybyszów z krajów Maghrebu on naprawdę był bohaterem. W hali odlotów podał mi tylko rękę i nie odwrócił się już. Przeszli kontrolę i zniknęli mi z oczu. Odczekałam jakiś czas, jakbym sądziła, że jeszcze wróci, że jeszcze mi coś powie, o coś poprosi, ale gdy zakończono odprawę, poszłam do samochodu. Za szybą znalazłam mandat za złe parkowanie. Kopnęłam ze złością w oponę, zmięłam kwit w dłoni i wyrzuciłam go do kosza. 42 Obudziłem się o ósmej. Rzadko kiedy wstawałem tak późno. Nigdy nie potrzebowałem dużo snu, a od miesiąca nie spałem nigdy dłużej niż cztery, pięć godzin. Chodziłem później cały dzień zmęczony, ale kiedy kładłem się do łóżka, znów nie mogłem zasnąć, długi czas przewracałem się z boku na bok. Z Warszawy wyjechaliśmy o zmroku. Juta nie chciała mnie puścić samego. Prosiła, prosiła, aż uprosiła. Umówiliśmy się, że zostanie u znajomej góralki w Białce, a ja połażę po schroniskach. Czekałem na to latami. Ciągle było coś ważniejszego, a to Polska, a to praca, książki, dziewczyny. Który to był rok? Siedemdziesiąty dziewiąty? Osiemdziesiąty? Poszliśmy z Malcharkiem w góry prosto z dworca w Zakopanem. To był październik, ale śniegu było już od cholery. Szliśmy cały dzień. Nie przyjęli nas na nocleg w Chochołowskiej i musieliśmy szarpać się dalej. Szliśmy do Kondratowej przez Czerwone Wierchy. Wiatr był taki, że mimo ciężkich worków na plecach, raz za razem padaliśmy na twarz. Parę lat chodziliśmy po tych górach, ale takiej pogody jeszcześmy nie mieli. Błyskawicznie zrobiło się ciemno, a my prócz krzyża na Giewoncie i światełek schroniska, gdzieś tam, daleko w dole, niczego nie widzieliśmy. Krok po kroku próbowaliśmy schodzić, ale to nie było łatwe. Zapieraliśmy się jedną stopą, a drugą wyciągaliśmy przed siebie, aby zbadać śnieg. Niewiele to dało. W którymś momencie biały puch się pod nami obsunął i polecieliśmy w dół. Wyhamowałem na pościeranych palcach. Słyszałem, jak mój przyjaciel ciężko dyszy kilkanaście metrów niżej. Krzyknąłem, jak po naszym wypadku z Jutą w Rumunii: „Żyjesz?” Sławek był silniejszy ode mnie. Pomógł mi się podnieść i nie pozwolił usiąść. W dół i w dół. A mnie się tak chciało pić i odpoczywać. Gdybyśmy usiedli, w tym mrozie, już byśmy się nie podnieśli. Dopiero kiedy byliśmy w schronisku, Malcharek zwalił się obok mnie na ławę i tak jak staliśmy, w anorakach, w czapkach i butach w dziesięć sekund zasnęliśmy. Nigdy wcześniej ani później nie byłem tak zmęczony. Godzina snu nam wystarczyła, żeby dojść do siebie. Nikt nas nie budził, wszyscy widzieli, w jakim jesteśmy stanie. Podnieśliśmy się, wykąpali, dobrze, że na Kondratowej w prysznicach była gorąca woda, i następnego dnia wstaliśmy nawet bez zakwasów. - Chcesz, żebym poprowadziła? - zapytała Juta, kładąc mi głowę na ramieniu. Pokręciłem głową. Moja żona miała tendencję do zasypiania za kierownicą. Lubiła i umiała dobrze kierować autem w mieście, gorzej, kiedy wyjeżdżaliśmy w trasę. Kiedyś wracała z Berlina z Elą Błaszkowską i na moment przysnęła. Zanim zjechała do rowu, obudziła się przerażona. Mimo że miała iść następnego dnia do pracy, stanęły gdzieś na poboczu i przespały do rana. Trzy dni temu zabrała mnie ze szpitala. Nie mogłem już tego wytrzymać. Nawet z samym sobą było mi trudno, a co dopiero z tym towarzystwem, w którym każdy żył we własnym świecie. Juta przesiadywała tam u mnie każdego dnia po kilka godzin. Zmieniały się z moją matką jak kwoki, dopatrujące wysiadywanych jaj. Bały się, że stłukę skorupkę, którą byłem pokryty. Może ze trzydzieści kilometrów za Kielcami zobaczyłem z daleka błyskające ku górze światła. Zwolniłem, a potem zatrzymałem się. Na środku szosy stało roztrzaskane bmw, a na poboczu, zielony opel. Wysiedliśmy. Na trawie, kilkanaście metrów od auta, leżała nienaturalnie wykręcona na bok młoda kobieta. Podszedłem i spojrzałem jej w twarz, w szkliste, przeraźliwie spokojne oczy. Wiedziałem, że nie żyje. Całą twarz miała pokrwawioną. Prawdopodobnie po uderzeniu wyleciała ze swego samochodu przednią szybą. Jeszcze zanim się pochyliłem, wiedziałem, kogo zobaczę. - Anne Catherine - szepnąłem. - Skąd się tu wzięłaś? Zdrętwiałem. Stałem nad trupem i nie mogłem się nawet ruszyć. Słyszałem, jak Juta rozmawia z kimś przez telefon, a później obejmuje mnie i przyciąga do siebie. W stresie, w napięciu, była w przeciwieństwie do mnie spokojna i opanowana. - Widziałaś, kto to jest? - zapytałem. - Jakaś kobieta, chodź do samochodu, jej już nie pomożemy. Zaraz będzie tu pogotowie i policja. - To była ona! - krzyknąłem. - Kto? Jeszcze raz spojrzałem na zwłoki. Ale tym razem nie zobaczyłem Sopelka, ale moją przyjaciółkę Anię. Przetarłem twarz spoconymi rękoma. Znów mi się pomyliły, zlały ze sobą, ułożyły w jedność. - Wszystko mi się miesza. Jedźmy stąd - poprosiłem gwałtownie. - Musimy poczekać na policję. Juta wcisnęła mnie do nissana i poszła zobaczyć, co się dzieje z kierowcą bmw. Zanim wróciła, podjechał radiowóz na sygnale. Po chwili, wymijając rozbite auto, wróciliśmy na trasę. - Ten drugi też ledwie zipie, pewnie z tego nie wyjdzie. Musieli obydwoje jechać strasznie szybko. Śpieszyli się do śmierci. Bez wyobraźni. Odwaga im rozum pomieszała. Odwaga jest wiedzą o tym, czego się bać trzeba, a czego nie trzeba, przypomniałem sobie Platona. - Odwagi to trzeba do życia, nie do śmierci. - Nie mów tak - poprosiła. - Raz cię już straciłam, nie dam rady po raz drugi. Minęliśmy Kraków i skierowaliśmy się na Myślenice. Niebo co chwila rozświetlały błyskawice. Chcieliśmy odpocząć u naszego kolegi jeszcze z podziemia, który kupił piękny dwór trzydzieści kilometrów od Wawelu. Marcel był buddystą, wariatem, marynarzem, alkoholikiem i zdolniachą. Zrobił wielkie pieniądze na ceramice. Dawał pracę całej wsi, a ksiądz z ambony wychwalał go pod niebiosa. Szanujcie pracodawcę, mawiał. To dopiero było ekumeniczne spotkanie. Cztery lata temu, kiedy przyjechał na pogrzeb Eli, zanim jeszcze wszedł do nas, już pytał o alkohol. Był chudy jak szczapa, nic nie jadł, jedyne, czego potrzebował, to wódka. Napił się i już było dobrze, już mógł funkcjonować. Dwie godziny dziennie musiał być przytomny, a jak nie był, to go odtruwali. No bo w banku trzeba być przytomnym. Towarzyszyła mu wówczas jakaś Rosjanka, ni to opiekunka, ni to płatna dziwka. Pamiętam, że oskarżała Czeczeńców o wszystkie zbrodnie tego świata i kłóciliśmy się przez pół nocy. A teraz okazało się, że Marcel nie pije od ponad roku. Nie do uwierzenia. W kuchni przy stole siedziała jego nowa młodziutka partnerka i dwójka przyjaciół ze Szwecji. Szybko zrobili nam jakieś kluchy z dużą ilością warzyw i serem. Jak mi to smakowało, jaki byłem głodny, mógłbym jeść i jeść bez końca. - Słyszałeś o Heniu z Oficyny? - zapytał Marcel. Henio kierował jednym z największych podziemnych wydawnictw. Ktoś dostał swoje papiery z IPN-u i wyszło na jaw, że w latach osiemdziesiątych Henio był etatowym oficerem Służby Bezpieczeństwa. Hofman, później Tomek, szef kancelarii prezydenta, przecież mój przyjaciel, teraz znowu ten. Ile można? - Nie chce mi się nawet gadać. Może lepiej, jak Lorenc, przyjąć, że ktoś jest twoim przyjacielem i jeśli nie zrobił ci krzywdy, to dalej nim jest? Uznać, że nie jesteśmy od osądzania? Tylko że Michał znalazł Boga, a ja nie. Po kuchennym blacie biegały myszy. Marcel ich nie zabijał, robił specjalne pułapki, łapał je i wynosił daleko w pole. Swoje „nie zabijaj” konsekwentnie rozciągnął na całe otoczenie. Dawno temu wyrzekł się mięsa i nie wyobrażał już sobie, że mógłby karmić się cudzą śmiercią. Położył nas w przechodnim pokoiku obok swojej sypialni. Znów nie mogłem zasnąć. Wciąż miałem przed oczyma kobietę leżącą na poboczu szosy. Miała, jak Anka, małe, dosyć szeroko rozstawione oczy. Juta pocałowała mnie w szyję, a później w piersi, chciała się kochać, a na mnie spływały fale gorąca i coraz gorsze obrazy. Przymknąłem oczy, ale nie doznałem uspokojenia - zobaczyłem, jak pijana pani rzecznik wiezie nas do Skowronków. Jak niewiele wówczas brakowało, żeby zabiła rowerzystę. Co by z nią dzisiaj było? Tak niewiele trzeba, żeby los sobie z nas zakpił. Do Białki przyjechaliśmy przed piątą. Moja góralka objęła mnie serdecznie. Nie widzieliśmy się parę lat, ale co jakiś czas posyłałem jej kartkę z pozdrowieniami z różnych zakątków świata. - A ty się, Bruno, ani kstyny nie zmienias, nie stazejes - obwieściła. - A to twoja kobiecina? - zapytała, wskazując Jutę. - Moja - przytaknąłem. - Ślubna. - To jo sanuj, bo innej jus mieć nie bedzies. - A to czemu? Kobieta jak zegarek, wymienisz w nim baterie i całkiem inaczej chodzi - zakpiłem. - A jak zgubisz, też wielkiej szkody nie ma. - Ja ci dam, pieronie - gaździnka pogroziła mi zwiniętą pięścią. Rano wsiadłem w autobus i pojechałem do Zakopanego. Na dworcu dołączyłem do grupy taterników. Razem pojechaliśmy na Łysą Polanę, a później na piechotę powlekliśmy się do Pięciu Stawów. Byli młodzi, roześmiani, pełni wiary we własne siły. Cały kolejny dzień czekaliśmy na zmianę pogody. Lało i lało, niebo było szare i nikomu nie chciało się wychylić nosa ze schroniska. Szedłem jako trzeci. Środkowy filar Granatów to nie była bardzo trudna droga, tyle że wymagała cierpliwości i uporu. Sprzęt, którym posługiwali się moi współtowarzysze, te liny, kostki, buty były dla mnie jak rakieta kosmiczna dla Beduina. Ponad godzinę stałem w lecącym na głowę strumieniu. Ręce mi zgrabiały, ale na pytanie, czy dam radę, nieodmiennie krzyczałem, że oczywiście, żeby martwili się o siebie. Wiedziałem jednak, że ta zabawa to już ostatni gwizdek, że sprawdzać to się można, jak się ma dwadzieścia lat. Wspinaczka kosztowała mnie masę zdrowia. Na szczycie dyszałem jak suka, która właśnie się oszczeniła. Kiedy zeszliśmy na dół, Magda, młodziutka dziewczyna z warszawskiego Klubu Wysokogórskiego, tylko spojrzała mi w oczy i zabrała linę. - Nic nie mów - poprosiła. - Przecież widać, że dawno nie urobiłeś sobie rąk. Nie protestowałem, spuściłem głowę i bez pośpiechu wlokłem się za nimi. Wieczorem pożegnałem ich i zszedłem do Roztoki, a rano wróciłem do Zakopanego. Zadzwoniłem do Juty. - Wracamy - powiedziałem. - Pakuj się i przyjedź po mnie do Zakopanego. - Co się stało? - zapytała, bo chyba nie mogła uwierzyć, że ta moja wyprawa, o której gadałem od miesiąca, kończy się już po trzech dniach. - Nic, chcę po prostu wracać. Czekałem na nią koło dworca. Podszedł do mnie starszy mężczyzna i przysiadł obok mnie na murku. - Jak żyć, panie? Jak żyć? - zapytał. Przypomniała mi się odpowiedź Darka Skarupińskiego, świetnego trenera koszykówki, przyjaciela pisarzy i filmowców, na takie samo pytanie, rzucone na wieczorze poety Jurka Górzańskiego w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich. „Jak żyć, panie poeto?” - zabrzmiał glos z sali. Zapadła kłopotliwa cisza. „Długo” - odpowiedział wtedy Darek, a ja teraz za nim. Mężczyzna popatrzył na mnie przeciągle i roześmiał się. Wyciągnął zza pazuchy butelkę najtańszego wina. - Napijesz się? - zagadnął. - Pewnie - odpowiedziałem. Wziąłem z jego rąk do połowy pustą butelkę, wyjąłem zębami korek i wlałem w siebie potężny łyk. Zaleciało siarką, jak za najlepszych peerelowskich czasów. Siarą i gównem. - Czy oni srają do tego wina? - zapytałem. - Jakie to ma znaczenie, ważne, żeby się zgłuszyć, zapomnieć, nie? Poszliśmy do baru, postawiłem mu jajecznicę. Jadł zachłannie, łapczywie, jakby nie miał niczego w ustach od wielu dni. Podeszła do nas jakaś kobieta, stanęła nad stolikiem, a mój nowy kolega przysłonił talerz łokciem. W jego oczach zobaczyłem lęk, że może mu zabrać jedzenie. Poszedłem do kasy i zamówiłem jeszcze jedną porcję. Bez słowa postawiłem ją przed kobietą, a ona pomodliła się, usiadła obok mężczyzny i zaczęła jeść. Była stosunkowo młoda, w wieku Anne Catherine, choć twarz miała przeoraną zmarszczkami. Nie stać jej na dobre kremy, pomyślałem. 43 Obróciłam się, aby zobaczyć. Ktoś wyraźnie mnie wołał: - Pani doktor, pani doktor! Kilka metrów ode mnie stał mężczyzna po pięćdziesiątce i przyjaźnie kiwał do mnie ręką. - Widzę, że pani mnie nie poznaje. A ja mam fotograficzną pamięć - pochwalił się. - Komisarz Ferrin. Raz do pani dzwoniłem i raz rozmawialiśmy w klinice. Osiem, dziewięć miesięcy temu miała pani takiego pacjenta, o którym niczego nikt nie wiedział. Prowadziłem jego sprawę. - A tak. Pamiętam. - Ponoć zabrała go pani ze szpitala? - Kto panu o tym powiedział? - Pani doktor, czy ja panią pytam, jak się szyje aortę? - Uśmiechnął się i w tym uśmiechu wydał mi się młodszy, bardziej ludzki, choć poorana bruzdami twarz mówiła, że w swojej pracy bez wątpienia kieruje się logiką i żelazną konsekwencją. - To prawda - przyznałam. - Mieszkał kilka miesięcy u moich przyjaciół. To był obcokrajowiec, Polak. - Znał język? - Komisarz, stojąc ze mną na ulicy, nie mógł wyjść ze swojej roli i regularnie mnie przesłuchiwał. - Panie komisarzu, jak pan widzi, nie jestem sama - wskazałam na Pierre’a. -1 nie bardzo palę się do rozmowy na temat Kuby, to znaczy Bruna. Nazywa się Bruno Szafran, mieszka w Warszawie. To cała moja wiedza na jego temat. - Cała? - Ferrin zachowywał się jak rasowy pies myśliwski, poczuł trop i nie chciał go stracić. - Czy pan go o coś podejrzewa? No, dobrze. To był kibic piłkarski i przyjechał tu na mecz swojej drużyny z PSG. A dalej, jeśli pan chce mnie przesłuchać, to proszę przysłać mi wezwanie albo przyjść na mój dyżur do kliniki. - Nie, nie, pani doktor, ta sprawa jest już zamknięta. Pytałem z czystej ciekawości. Zawodowa skaza, proszę się na mnie nie gniewać. Z pana to szczęściarz - zwrócił się do Pierre’a. - Towarzystwo pięknej kobiety zawsze nas wysubtelnia. - Ma pan rację. - Mój towarzysz objął mnie ramieniem, kiwnął policjantowi głową na pożegnanie i pociągnął mnie do przodu. Dłuższą chwilę milczeliśmy. Miałam wrażenie, że będąc z Pierre’em, zdradzam Kubę, że sprzeniewierzam się moim nadziejom. Minęły ponad dwa miesiące od jego wyjazdu. Trzy tygodnie temu dzwoniła do mnie Juta, z jej mężem było naprawdę źle. Leżał w szpitalu psychiatrycznym, a lekarze twierdzili, że proces wewnętrznej destrukcji postępuje niezwykle szybko. Chciała, żebym przyjechała, żebym jej pomogła. Obiecałam, choć wiedziałam, że nie pojadę do Polski. Nawet gdybym widziała jakąkolwiek szansę, że moja obecność może coś zmienić, miałam świadomość, że mogłam go uratować jeszcze na miesiąc, może dwa. A bardzo chciałam, żeby w mojej pamięci pozostał taki, jakiego go znałam. - Kim był ten Bruno? - zapytał Pierre. Wzruszyłam ramionami. Jak mogłam mu opowiedzieć naszą historię? - Nikim ważnym - powiedziałam, choć zdawałam sobie sprawę, że z barwy mego głosu wyczuje, że nie mówię prawdy. - Nikim, o kim chciałabym z tobą mówić. - To jeszcze jeden twój kochanek, Anne Catherine? - Pacjent, kochanek, przyjaciel, ofiara, jakie to ma znaczenie? - Żadnemu facetowi nie przepuścisz? - Taka moja natura dziwki - odpowiedziałam ze złością. - Nie odpowiada ci, droga wolna. Możesz wracać do żony, do Australii. Nie musimy budować domu, mieć rodziny, możesz się wynosić, gdzie pieprz rośnie. Gdyby na jego miejscu był Kuba, huknąłby na mnie, zwyzy-wał, postawił do pionu, a ten nic. Mogłam z nim robić, co chciałam. Co mi strzeliło do łba, żeby się z nim wiązać i to tak szybko po Kubie? Chyba naprawdę było ze mną coś nie tak. A może tylko szukałam antidotum na ból? Znów się zakłamywałam. - Zapłacisz za to wysoką cenę - wystękał. - Za co mianowicie? Nie odpowiedział, otworzył drzwi swojego samochodu. Wrzucił zakupy na tylne siedzenie. Auto było nagrzane lipcowym słońcem, ledwie dało się w nim wytrzymać. Mimo otwartych szyb w czasie jazdy nie było czuć najmniejszego nawet powiewu wiatru. Jechaliśmy do Amelki, nie odzywając się do siebie ani słowem. Myślałam o Kubie, tęskniłam do niego. Dzwoniłam do Polski dwa czy trzy razy, ale nie rozmawialiśmy. Zbywał mnie półsłówkami, a miesiąc temu przysłał mi króciutki list. Znałam go na pamięć. Anne Catherine - pisał. - Twoje telefony zwiastują nadzieję, a ja ani nadziei, ani Ciebie od dawna nie oczekuję ani nie pragnę. W moim świecie nie ma już na was miejsca. Przegrałaś swoją szansę, a moje miejsce, wiem to na pewno, jest przy Jucie i dzieciach. Zawsze chciałem, żebyś była uczciwa i prawdomówna, mówiłem, że jestem gotów wszystko ci wybaczyć, jeśli taka będziesz. Nie byłaś; ani w słowach, ani w czynach. Boję się, że stawiałem Ci zbyt wysoko poprzeczkę. Czuję się więc zwolniony z jakiejkolwiek lojalności wobec ciebie. Nie ma we mnie radości ani chęci życia. Więc liczmy, że będzie dobrze, staraj się wyprostować swoje życie. Mimo wszystko będę ci kibicował z całego serca. Całuję Cię, Kuba. Nie rozumiałam tych zarzutów, był taki niesprawiedliwy, kiedy mówił o uczciwości i jej braku. Starałam się, chciałam się przy nim zmienić. Ale tak naprawdę nie dostałam szansy. - Przestań o nim myśleć, on już nie wróci. - Pierre gwałtownie przywrócił mnie do rzeczywistości. - Lepiej pomyśl, jak przygotować Nathalie na rozstanie z Mariusem. - Wcale nie wiem, czy chcę za ciebie wyjść, a o Nathalie się nie martw, dam sobie radę. Bez obaw. Oboje mieliśmy przed sobą długą procedurę rozwodową. Na dodatek w moim przypadku adwokat, mówiąc językiem medycyny, słabo rokował. - Dziecko zostanie z mężem. - De Villobreux nie miał wątpliwości. - Pani mąż zebrał niepodważalne dowody. - Dowody czego? Mego złego prowadzenia się, choroby psychicznej, nieodpowiedzialności? - Anne Catherine, ja pani nie oceniam, staram się rzetelnie wykonywać swój zawód. Jeśli chce pani usłyszeć pobożne życzenia, niech się pani raczej zwróci do wróżki. Miałam wrażenie, że wszyscy mnie osaczają. Nawet jeśli zbłądziłam, nawet jeśli raz czy drugi postąpiłam źle, to co? Czyż grzesznik nie dostaje drugiej szansy? Drugiej? Ile ich miałaś, ile zmarnowałaś? - Jak on mógł tak ze mną postąpić? - Pani mąż? Dziwiłbym się, gdyby działał inaczej. Jedyne, czym rozwodzący się małżonkowie chętnie się dzielą, to długi. Z całą resztą bywają kłopoty. Świat mi się walił na głowę. Niby miałam dobrą pracę, mężczyznę, który oszalał na moim punkcie, mogłam zwiedzać cały świat, odepchnąwszy od siebie matkę, ojca, siostrę, córkę, męża, mogłam się poczuć całkiem wolna, a jednocześnie byłam od środka pusta jak wydmuszka. Nie chciało mi się nad sobą pracować, nigdy zresztą nie byłam zbyt pilna, gdzie się dało, prześlizgiwałam się talentem, blagą, udawaniem. Kuba to widział, mówił o tym, a ja zaprzeczałam, wściekałam się, ale wiedziałam, że mówił prawdę. Pierre za to jest nudny, dom, który chce zbudować, nigdy nie będzie moim domem. Wspomnienia? Więcej w nich złego niż dobrego. Cieszyć się życiem? Z czego tu się cieszyć? Najchętniej pojechałabym gdzieś z Lekarzami bez granic, ale do tego też trzeba odwagi i determinacji. Weszliśmy do domu Amelki. Siedziała z nogami na stole i ryczała jak bóbr. Łzy spływały jej po policzkach i szyi pod bluzkę. Miała grube uda i podziurawione rajstopy. - Co się stało? - zapytałam. - Nie widzisz? - wskazała na swoje posiniaczone policzki. - Przewróciłaś się na schodach? - zakpiłam, mimo że jej widok raczej nie pobudzał do śmiechu. - Zabiję tego skurwysyna! - Pierre chyba naprawdę gotów byłby pobić porywczego szwagra. - Za co tym razem ci przyłożył? - Zawsze za to samo, chce mieć mnie na własność. - Amel-ka zgrzytała zębami w bezsilnej wściekłości. Pomyślałam, że mam dziwne przyjaciółki. I ona, i Madaleine mogły mieć udane, spokojne życie. Ja zresztą też. I żadna z nas nie skorzystała z tej szansy. Byłyśmy nowoczesne, wyzwolone? Chciało mi się śmiać z samej siebie. Po co się okłamywać? - Rozwalił gitarę, połamał stół, kurwa, jak ja go mam dosyć, dosyć. - Rzuć go w diabły - poprosił Pierre siostrę. -1 co z sobą zrobię? Utopię się? Kto mnie zechce z trójką dzieci? Studia na gównianej uczelni, dobrze wiecie, jak się tam studiuje i jaką się wynosi wiedzę. Nadaję się wyłącznie na polityka i to najlepiej w małym miasteczku - obwieściła z sarkazmem. Pomyślałam, że kogoś mi przypomina. Kogoś z opowiadania Kuby. Obróciłam się, aby zobaczyć cień tej postaci, ale nikogo nie było. 44 Obróciłem się, aby zobaczyć. Na przejeździe nikogo nie było. Chciałem samotnie odwiedzić miejsca, w których odnajdę wspomnienia. Karmienie pamięci przeszłością stało się dla mnie dziwnym wypełniaczem czasu, którego pierwszy raz w życiu miałem w nadmiarze. Wiedziałem, że nie wrócę już na uniwersytet, wiedziałem, że nie będę już pisał, wiedziałem, że coraz trudniejszy będzie ze mną kontakt nie tylko ludzi mi obcych, ale i tych najbliższych. Dobrze, że jeszcze mogłem prowadzić samochód, dobrze, że byłem w stanie zadbać o siebie w tym najprostszym, fizjologicznym sensie. Ale wiedziałem też, że nie potrwa to już długo. Czasami miałem wrażenie, że wiot-czeją mi wszystkie mięśnie, że gdzieś odpływam, że już się nie podniosę. Każdy ranek był dla mnie udręką. Budziło mnie słońce, wpadające przez dachowe okna, otwierałem oczy i natychmiast chciałem je zamknąć, pozostać w mroku. Ratowała mnie Juta, co poniedziałek zabierając na koncerty. Wiedziała, że odnajduję się jeszcze w muzyce, w czystych, prostych dźwiękach. Popek, Ścierański, Walk Away, Możdżer, wielcy polscy jazzmeni choć na chwilę pozwalali mi się oderwać od poczucia przegranej. Młoda dziewczyna, Beata Kossowska, grająca na maleńkiej ustnej harmonijce, prowadziła zadziwiający muzyczny dialog ze wspaniałym gitarzystą Krzysz-tofem Misiakiem, towarzyszącym Scierańskiemu i Surzynowi. Miała w sobie więcej radości w czasie tego jednego wieczoru niż ja przez ostatnie dziesięć lat. Przekomarzali się jak małe dzieci, na jej dźwięk on odpowiadał swoim i śmiali się przy tym, bawili, studiowali własne miny, a później jego szybkie uderzenie w struny i kilka jej dmuchnięć wprost w mikrofon. Burza oklasków. I znów, i jeszcze raz. Pan Bóg jednym daje talent, a innym skąpi. Trudne to do wybaczenia. Zatrzymałem się w lesie parę kilometrów za Otwockiem. Bywałem tu już kiedyś. Bez trudu poznawałem poprzerastane trawą ścieżki. W głowie kołatał mi wiersz mojego przyjaciela, wspaniałego poety, Krzysztofa Karaska: W dzień, kiedy nie będę już potrzebował waszej pomocy opuszczą mnie wasze fetysze, stanę nagi, jak po porodzie, który nastąpił o wiek za późno. [Krzysztof Karasek „Pomarańcza (I)”, z tomu „Lekcja biologii i inne wiersze”, PIW, Warszawa 1990.] Same fetysze. Słowa, którymi się otaczałem, ludzie, którym chciałem imponować, którzy mnie imponowali. Niewielu takich było, to prawda. Z trudem ich odnajdywałem. Do czego mi dziś oni potrzebni? Przez lata przejmowałem się ich opiniami, szukałem w nich partnerów, przyjaciół, szukałem miłości i podniet, a na koniec i tak się okazało, że jestem sam jak palec. Pamiętam, jak z Krzysiem robiliśmy wywiad z największym polskim poetą. To był jego ostatni wywiad i nigdy się nie ukazał. Chory pisarz chrypiał przez wetkniętą do gardła rurę, śpieszył się, chciał, żeby tekst ukazał się następnego dnia po nagraniu, a kiedy dowiedział się, że spisywanie z taśmy kilku godzin rozmowy musi trochę potrwać, przestało mu zależeć i już nie chciał. W redakcji po jego śmierci upierali się, żeby opublikować nieautoryzowany wywiad. Całe szczęście, że nie przyszło nam do głowy sprzeniewierzyć się woli poety. Jakże on był radykalny w swoich poglądach, jak bardzo chciał innej Polski, jakże brzydził się Redaktorem i jego otoczeniem, jak nisko ich cenił. A kilka miesięcy po pogrzebie okazało się, że wszystkich kochał, że wszyscy, jak banda hien, chcą się pożywić jego sławą, podeprzeć nieczyste życiorysy prawdziwym autorytetem. Jakże obcy jest tym elitom wstyd, jak łatwo tracą szacunek otoczenia i nawet tego nie widzą. Objęli rząd dusz, a później sami z siebie zrobili elity, sami sobie dali mandat do wyrokowania i sądzą, że raz na zawsze jest on im przynależny. Po latach mogą łaskawie przyznać, myliliśmy się, ale tylko wtedy, gdy to wygodne, w słusznej sprawie. Jeszcze wczoraj oszołom, dziś sojusznik, a przedpołudniowy przyjaciel, wieczorem już wróg, bo nie wyszedł jakiś interes, załatwiany na gębę, pod stołem, na boku. Bo ktoś chciałby pójść własną drogą, bo nie chce ich pytać o zdanie. Dyktat stał się drogowskazem dla niewidzących. Kto tu zwariował, kto tu utracił słuch? Położyłem się na ziemi. Gruba warstwa brązowych kolek uginała się przy każdym moim ruchu. Czułem, jak pięćdziesięcioletnie sosny pochylają się nade mną, opadają coraz niżej, przygniatają mnie swoim ciężarem. - Czemuś od niej uciekł? - Nie potrzebowała mnie - odpowiedziałem sam sobie. - A ty jej? - Jakie to ma znaczenie? - Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie. - Umarła, przecież widziałem jej zeszkloną twarz. - Którą widziałeś? - A są dwie? - Gdzie Paryż, a gdzie Warszawa? - Gubisz się. - Dziwisz się? - W twoim wieku nic już nie może dziwić. - Przecież jestem młody. - Jaki tam młody. Wszystko już za tobą. - Przecież jeszcze żyję, jeszcze tyle się może zdarzyć. - Co? - Wszystko. Cumulusy przelatywały nade mną z szybkością samolotu odrzutowego. Chciałem któryś złapać, nawet wystawiłem do góry ręce, ale przepływały mi przez rozłożone palce i znikały w koronach drzew. - Boisz się? - Czego mam się bać? - A matka się bała! - Matkę wrzucili, bo była trupem, na wóz pełen malaryków. Kto by się tam sześćdziesiąt lat temu w Sowietach z takimi cackał? I jeszcze babka w Brzezince się bała. Kim ona była, dlaczego ją zabrali do obozu i zagazowali? Pomagała Żydom? A może sama była Żydówką? Ale dzieci nie zabrali. - Przeszkadzałoby ci być Żydem? Dzisiaj? - Sam się do siebie śmiejesz. - A Skowronkom przeszkadzało. Wiesiowi też. Gdyby nie Olga, nigdy by się z tego nie wyleczył. Sam mówił. Takie wychowanie. - Więc się nie boisz? Zupełnie? - Trzy miesiące od powrotu i trzy razy w szpitalu. Tam się prawie każdy boi. Cień następuje na stopy poprzednika. Jak go odgonić? - Będą żyć bez ciebie? - Lepiej niż ze mną! - Wszystkie trzy? - Jedna. - Która? - Nie wiem, nie wiem, nie męcz mnie. - Ostatnie pytanie.? - Naprawdę? - Kiedy? Dzisiaj, jutro, kiedy? - A dasz mi spokój? - Obiecuję. - Może być dzisiaj, ale już mnie nie dręcz. Jakiś cień pochylił się nade mną. - Potrzebuje pan pomocy? Starsza kobieta, ta, której w Zakopanem kupiłem jajecznicę. Skąd ona się tu wzięła? I przecież nie była wówczas stara. Ale to widocznie ta chustka na głowie dodawała jej lat. Cała była pomarszczona. - Nie, nie, nic mi nie jest. - Ale tak strasznie pan krzyczy. Zwierzęta pan płoszy. I niech pan nie leży na ziemi, nerki pan przeziębi, przestaną filtrować. - Flirtować? - Niech pan nie żartuje. Szkoda zdrowia. - Zna ją pani? Pokiwała głową. - Wszystkich znam. Powróżyć panu? Wstałem i odszedłem bez słowa. Kurwa, co to jest, pomyślałem, rozmawiam sam ze sobą, na trzy głosy? I czemu w każdej kobiecie widzę je trzy? Tyle miałeś bab, a teraz tylko one. Szajba mi odbija. Wstyd. Kto się jeszcze tego wstydzi? Pamiętam, jak Krzyś Freisler pokazywał nam na Kreutzbergu gadających do siebie ludzi. - Berlin Zachodni to miasto wariatów, samotnych ludzi - mówił i palcem wskazywał kompletnych świrusów. Z wież obserwacyjnych za murem widać było okna enerdo-wa. Nas już wypuszczali, a tam dalej była samotność, podglą-dactwo, donos gonił donos. Ale już nie ma muru, nie urządzają polowań. A ci ludzie? Dalej donoszą? Nie ma przecież komu. Dopiero muszą się frustrować. Zgubiłem się. Krążyłem po lesie. Doszedłem do jakiegoś olbrzymiego, zaniedbanego gmachu. Z komina leniwie wylatywały szare obłoczki. „Dom spokojnej starości” - przeczytałem na szyldzie. - Pan do kogo? - zapytał portier. - Ja tak tylko, chciałem zobaczyć. - To nie muzeum. - Naprężył muskuły pod siatkowanym podkoszulkiem, jakby chciał zademonstrować, że on tu pracuje, że jest służbowo. - Wpuść go, niech sobie popatrzy - odezwała się z rogu 1 bieta, której do tej pory nie dostrzegłem. - To ty, Anne Catherine? - Nie mogłem uwierzyć, że ją tu zatrudnili. - Gramy tu sobie z Anią, Jutą i tym śmieciem - wskazała na mężczyznę - w brydża. Usiądziesz z nami? Faktycznie, siedziały przy stole, piły jakąś nalewkę, a w dłoniach trzymały karty. Spojrzałem na zapis, ale nie mogłem się zorientować, kto to jest my, a kto wy. - Bruno, chodź do nas - poprosiła Juta. - Bruno? Jaki Bruno? Przecież to Kuba. - Anne Catherine zmieniła moją tożsamość wiele miesięcy temu i jak zwykle upierała się, że ma rację. - Jakie to ma znaczenie? - Ta trzecia chciała chyba uchodzić za najrozsądniejszą. - Ważne, że jest mój, tylko mój. - Zabiję cię, dziwko. - Juta chwyciła ją za gardło. - Nie wyzwolę się z tej zazdrości, to jest mocniejsze ode mnie. Strażnik wypchnął mnie za ogrodzenie. - A było tak spokojnie, kulwa - powiedział jak pisarz Iredyński i chyba nawet był do niego podobny. - Po coś tu przylazł? Won mi stąd! Znów krążyłem po lesie, długo nie mogłem trafić do samochodu. Kiedy wreszcie go odnalazłem, odetchnąłem z ulgą. Byłem zmęczony, bolały mnie nogi i kręgosłup. Pomyślałem, że znów mi wypadną dyski i nie będę się mógł poruszać. Może to i lepiej? Zawsze śmiałem się, że będę jeździł w wózku inwalidzkim, a teraz bliski jestem realizacji tych planów. Ledwie ruszyłem, zapaliła mi się pomarańczowa kontrol-ka. Trzeba podjechać na stację i zatankować paliwo. Pamiętałem, że stacja jest po drugiej stronie torów. Musiałem dojechać do przejazdu, a potem wrócić ze dwa kilometry. Odwróciłem się, aby zobaczyć, czy nic nie jedzie, a później usłyszałem jeszcze przeraźliwy sygnał ostrzegawczy, dzwonił mi w środku głowy, huk, czułem, jak całym ciężarem wypełniam gniecioną karoserię. Odwróciłem się, aby zobaczyć, ale było ciemno. 45 Drogi przyjacielu, jeśli ten opis jest prawdziwy, nie potrafię go komentować Bardziej niż przerażenie targa mną smutek. Bałam się, że taki będzie finał. Samobójstwo? Dla mnie nie ulega wątpliwości. Myślę sobie, że może czasami lepiej nie myśleć o przyszłości, nie gdybać, zdać się na los, na to, co nieuchronne i nam pisane. Jeśli chciał się zabić, to musiał być przeraźliwie samotny, może bardziej niż ja? Czy mam sobie coś do zarzucenia? Całe moje życie to jeden wielki wyrzut. Czy skrzywdziłam go bardziej niż innych? Prawdopodobnie, ale takie ekshibicjonistyczne wyznania nie leżą w mojej naturze. Zachowam tę wiedzę dla siebie, wybacz. A może też mu coś dałam? Chcę w to wierzyć. I niech tak zostanie. Anne Catherine, a może tylko Ania, któż to wie? 46 Drogi przyjacielu, Bruno nie może już skomentować Twojej książki. Zrobię to w jego imieniu, choć bez jego akceptacji i zgody. Był moim mężem dwadzieścia jeden lat. To kawał czasu. To czas wystarczający do poznania mocnych i słabych stron człowieka. Na dwustu pięćdziesięciu stronach nie da się, to zrozumiałe, zawrzeć życia dwojga, trojga, a nawet większej liczby osób. Taki opis niesie w sobie ryzyko powierzchownych ocen, niesprawiedliwych sądów i zwykłych przekłamań. Więc przede wszystkim chcę Ci powiedzieć, że od dnia naszego ślubu wiedziałam, że to nie będzie łatwe życie. Ale wiedziałam też, że nigdy nie będę się z nim nudziła. Nie było w nim zgody na zastaną rzeczywistość i to nie tylko w Polsce Gierka, Jaruzelskiego i ich towarzyszy. Nie było w nim też zgody na Polskę Wałęsy, Kwaśniewskiego ani tej, która pewnie nas czeka, na Polskę Ka-czyńskiego. Tę ostatnią poznał dzięki mojej działalności na najniższym szczeblu warszawskiego samorządu oraz Ani, swojej przyjaciółce, o której wiele piszesz. Wyciągał z tego wnioski więcej niż smutne. Z wiary w III Rzeczpospolitą nie ostał się w nim nawet promyk nadziei. Wszystkie złudzenia, które konserwował w sobie przez lata, prysły, rozmyły się. Świat polityki, ściśle rozgraniczonego dobra i zła runął nie dlatego, że brak mu było w nie wiary, to raczej nasza polska rzeczywistość, każdy dzień kruszył nawet tych najbardziej naiwnych - a do takich bez wątpienia należał Długo wierzył w przyjaźń, ale prawdę powiedziawszy raz za razem przeżywał w związku z tym rozczarowania, z których podnosił się z coraz większym trudem. Nie miał powodów, żeby wstydzić się swego życia. Jak wiesz, był utalentowanym pisarzem, ale pisanie było dla niego wyłącznie terapią, ucieczką przed dniem codziennym, przed ugładzonym życiem, był prawnikiem, który nie wyobrażał sobie, że może pracować w jednym pokoju z kobietą, która ledwie kilka lat wcześniej zamykała go w więzieniu, była negatywnie zweryfikowana, a obecnie znów decydowała o ludzkich losach. Był historykiem, ale i historia, bardzo wyraźnie widziałam to w ostatnich latach, nie dawała mu satysfakcji. Chyba źle się czuł w naszej rzeczywistości. Uczciwie, bo takiej pewnie chcesz odpowiedzi, takiego opisu, muszę postawić pytania. Pierwsze z nich, może kluczowe, to czy znudziła mu się rodzina, ja sama? Mam wrażenie, że każdy człowiek przeżywa takie chwile, kiedy chciałby odmienić swe życie, nieodwołalnie stać się kimś innym, radykalnie przewartościować to, co za nim, i to, co jeszcze przed nim. Sześć lat temu, kiedy miał czterdzieści jeden lat, powiedział mi, że jest stary, że taksie czuje, że wszystko już za nim. Nie potrafił odpowiedzieć, wskazać jakiejś cezury, wydarzenia, które powodowało w nim takie załamanie. Więc może tak, może miał nas dosyć, strasznie trudno o taką konkluzję. Ale nawet jeśli tak było, to wiem, że nie mógł bez nas żyć, że do nas tęsknił, że myślał o nas bez ustanku. Czym była dla niego praca? Dużo pracował, może za dużo, ale zawsze podkreślał, że ważne jest tylko to, czego człowiek dokona własnymi rękoma. To dlatego, kiedy budował dom, miał ręce przeżarte cementem do kości, to dlatego, kiedy postanowił, że zrobi trawnik, najpierw wygrzebał z ziemi parę ton śmieci, które zostawiła tam okoliczna hołota, to dlatego w podziemiu sam się brał za drukowanie. I tak bez końca. Uważał, że jeśli czegoś nie zrobi, to świat się zawali, że zabraknie mu czasu. Choć z drugiej strony miał nadmiar szacunku dla nauki, dla dziedzin, których nie rozumiał, stąd pewnie jego podziw dla moich matematycznych dokonań. Śmiał się z samego siebie, że Bozia, owszem, nie poskąpiła mu talentów, ale z intelektem już taka hojna nie była. Inie dał się przekonać, że niewielu ludzi może mu dorównać. Zastanawiam się, czy nie piszę laurki. Więc dla odmiany trochę o ciemniejszej stronie jego charakteru. Był w nim nadmiar agresji, niezgody, wybuchał z byle powodu. Nasi przyjaciele śmiali się z niego, że zamiast dążyć do celu, woli powiedzieć, że pierdoli cel, obrazić w dyskusji partnera, nawrzucać mu i pozostać przy swoim. Nie potrafił też wybaczać. Po trzecim roku studiów oficer Służby Bezpieczeństwa powiedział mu, że nigdy nie dostanie w PRL-upracy. Przyjaźnił się wówczas z Michnikiem, przynajmniej tak sądził, był w każdym razie w niego zapatrzony. Adam chciał, żeby Bruno po dyplomie, jak on kiedyś u Słonimskiego, został sekretarzem ówczesnego prezesa polskiego PEN-Clubu. Legendy! Umówił się z nim na rozmowę w Pałacu Kultury. Pogwarzyli sobie i w którymś momencie ten wybitny intelektualista, więzień stalinowski, a minister w wolnej Polsce, zapytał Bruna o jego kontakty z bezpieką. Czego miał się wstydzić? Zgodnie z prawdą powiedział, że go co jakiś czas zamykają, i wtedy usłyszał, że Prezes nie może go zatrudnić. Bo ma największą w kraju kolekcję „Orła Białego”, pisma wydawanego na emigracji, i mogą mu ją zabrać. Dziś to brzmi jak ponury żart, ale dwadzieścia parę lat temu strach miał różne oblicza. To był dla niego gwóźdź do trumny polskich intelektualistów. Nigdy więcej nie miał już autorytetów. Cenił wiedzę, ale tylko do pewnego stopnia. Nie chciał wybaczyć Prezesowi, nie chciał wybaczyć i nigdy nie pogodził się z tym, co po osiemdziesiątym dziewiątym robili jego korowscy przyjaciele. Nie mieściło mu się to w głowie. Z tych wad jeszcze klął jak szewc. Ale to go w żaden sposób nie wyróżniało w gronie polskich pisarzy, o nie! I jeszcze był histerykiem, kiedy coś mu nie wychodziło. I wymagający był ponad miarę. I jeszcze miał tysiące innych wad. Co więc takiego w nim było, że kobiety leciały do niego jak ćmy do ognia? Nie umiał ich podrywać, był nieśmiały, a jednak je miał. W nadmiarze, który doprowadzał mnie do furii. Lubił kobiety i dobrze się czuł w ich towarzystwie. Pewnie dlatego, że wielu imponował wiedzą, rubaszną bezpośredniością i jeszcze pewnością siebie, wyniesioną z domu, w którym profesorski tytuł był raczej normą niż czymś szczególnym. Czy mnie zdradzał? Nawet gdybym tę wiedzę miała, ukryłabym ją starannie i jak najgłębiej. Żadna kobieta nie lubi być karmiona takimi informacjami. Km więc była dla niego Anne Catherine, kobieta z krwi i kości przecież, kobieta którą poznałam? To najtrudniejsze pytanie mego życia. Oddzielenie fikcji od prawdy, znasz ją zresztą lepiej ode mnie, pewnie nie jest możliwe ani dla Ciebie, ani tym bardziej dla mnie. Bo jeśli z nią sypiał i godził się, żebyś to opisał, musiał wiedzieć, jak ciężka będzie to dla mnie lektura, a nigdy świadomie, wiem to, nie chciał mnie skrzywdzić, zwłaszcza w taki sposób. Równie dobrze, nie wykluczam tego przy jego zwariowanym charakterze, mógł założyć, że będę tę książkę czytać po jego odejściu. Muszę jednak od razu zaznaczyć, że nie wierzę w wersję o samobójczej śmierci mego męża. To nie był temat, którego w domu unikaliśmy. To z całą pewnością był wypadek, tak zresztą zaklasyfikowała to zdarzenie policja. Wracam do Anne Catheńne. Czy była jeszcze jedną w jego życiu kobietą, której zaimponował? A może była moim przeciwieństwem, tak, była nim na pewno, i togo tak do niej ciągnęło? Miłość? Nawet jeśli, to wiem, że szybko minęła i to ja byłam miłością jego życia. I niczego nie zmieni ta historia. Ale jest w tej książce równie realna inna kobieta, jego warszawska przyjaciółka. Ich postacie nakładają się na siebie, przenikają, uzupełniają. Anię znam dużo lepiej, choć nigdy nie mogłabym powiedzieć, że jest mi bliską osobą. O nie! Więc która jest rzeczywista? A może opisał Ci tę warszawską, a ta francuska to jego pisarska wyobraźnia? Może oszukał nas wszystkich bardziej, niż chciał? Bruno chorował, ostatnie trzy miesiące ciągle był na prozacu, wpadał w straszliwe depresje, podnosił się z nich na chwilę i znów się gubił. Godzinami bez słowa leżał odwrócony do ściany. Męczył się ze sobą. Nie umiałam mu pomóc, nikt nie potrafił. Nie jestem w stanie więcej wyjaśnić, obnażyć się. Płaczę od kilku miesięcy każdego dnia i wciąż zadaję sobie pytania. Nie czekaj z publikacją tej książki. Bruno żyje, dopóki pamiętają go ludzie. Juta Styczeń-kwiecień 2003